Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Jarmark
Jarmark w trakcie obchodów Lughnasadh ściągnął kupców z czterech stron świata. Pośród wielobarwnych straganów dało się znaleźć niemal wszystko, od pięknych sukien i materiałów, wyjątkowej jakości choć drogich tkanin, mioteł i kociołków, przez naczynia, tak rytualne, jak kuchenne, księgi i manuskrypty, nierzadko bardzo cenne, a nawet fantastyczne i nie tylko zwierzęta oferowane przez handlarzy, w końcu eliksiry, skończywszy na żywności pachnącej tak pięknie jak chyba nigdy dotąd. Wielu czarodziejów przybyło w tym roku na obchody nie po to, by zarobić, a po to, by pomóc. Niektóre ze straganów nie prowadziły sprzedaży, a wydawały ciepłe posiłki lub koce i ubrania, inne aktywizowały, ucząc gości prostych zawodów, praktycznych umiejętności lub prowadząc zbiórki pieniężne ukierunkowane przede wszystkim na poszkodowanych przez ostatnie działania wojenne.
Życie na jarmarku, jak wszędzie indziej, tak naprawdę rozpoczynało się po zmroku, gdy pomiędzy stolikami migotały jasne świetliki.
Aby zakupić przedmiot ze sklepiku w jarmarku należy napisać w niniejszym temacie wiadomość i zalinkować ją jako uzasadnienie w temacie z rozwojem postaci.
Przedmiot | Działanie | Cena (PD) | Cena (PM) |
Ciekawskie oko | Magiczne szkiełko w oprawie z ciemnego drewna. Jest w stanie precyzyjnie i kilkakrotnie powiększyć obraz. Nie grozi mu zarysowanie ani stłuczenie. | 30 | 60 |
Czarna perła | Trzymana blisko ciała (może być w kieszeni, choć niektórzy wolą z nich robić wisiory, bransolety i broszki) dodaje męskiego wigoru (+3 do rzutów na sprawność). | 150 | - |
Gogle "Tajfun 55" | Lotnicze gogle oprawione solidną skórą. Słyną z magicznych właściwości opierających się pogodzie - producent gwarantuje, że nie zaparują i nie zamarzną, a do tego pozostaną zupełnie suche w deszczu. | 30 | 60 |
Gramofon "Wrzeszczący żonkil" | Przenośny gramofon ułożony w drewnianej ramie, którą zdobią kwietne żłobienia. Nie wymaga płyt. Wystarczy przytknąć kraniec różdżki do igły i pomyśleć melodię, jaka ma z niego rozbrzmieć, a ta natychmiast pomknie z niedużej tuby. | 10 | 40 |
Jojo dowcipnisia | Niepozorne w rękach właściciela, użyte przez każdą inną osobę powraca do góry z takim impetem, by uderzyć w nos. | 10 | 40 |
Konewka bez dna | Jeśli tylko ma dostęp do pobliskiej studni lub innego źródła wody, pozostaje pełna niezależnie od częstotliwości użytkowania. Działa wyłącznie w przydomowych ogrodach. | 20 | 50 | Letnia edycja szachów czarodziejów | Dostosowana do okazji festiwalu plansza pokryta jest materiałem przypominającym trawę. Jej faktura jest jaśniejsza w miejscach odpowiadających klasycznej bieli i ciemniejsza - czerni. Ruchome figury przedstawiają zapisane w historii postaci ze świata czarodziejów, ustawione w hierarchii szachowej zgodnie z wagą historycznego zasłużenia. | 10 | 40 |
Lusterko dobrej rady | Pozornie zwyczajne, ukazuje na swojej tafli proste odpowiedzi po zadaniu przed nim pytania. (Rzuć kością k3: odpowiada słowami: (1) "tak", (2) "nie" i (3) "nie wiem"). | 10 | 40 |
Magiczny album | Dostępny w dwóch wariantach: fotograficznym i karcianym. Automatycznie sortuje umieszczone w nim zdjęcia względem chronologii ich wykonania, a karty z czekoladowych żab - układa zgodnie z wartością i rzadkością. | 10 | 40 |
Magiczny zegarek na nadgarstek | Zminiaturyzowana wersja domowego zegaru, który za pomocą magicznej modyfikacji pokazuje miejsca pobytu członków rodziny lub przypomina o rutynowych czynnościach. Można z łatwością nosić go na nadgarstku. | 30 | 60 |
Medalion humoru | W naszyjniku można umieścić zdjęcie wybranej osoby. Po dotknięciu różdżką srebrnej powierzchni medalionu, można wyczuć podstawowy nastrój, w którym znajduje się sportretowana osoba. By tak się stało, fotografia musi być podarowania właścicielowi dobrowolnie celem zamknięcia w medalionie. | 30 | 60 |
Mroźny wachlarz | Idealny na upały albo powierzchowne oparzenia. Wachlowanie wznieca powiew mocniej schłodzonego powietrza bez obciążania nadgarstka. W ruch nie trzeba włożyć zbyt dużo siły, by zyskać ponadprzeciętne orzeźwienie. | 20 | 50 |
Muszla Czaszołki | Ściśnięta w dłoni pozwala lepiej skupić myśli i wspomaga koncentrację (+3 do rzutów na uzdrawianie). | 150 | - |
Muszla echa | Sporych rozmiarów morska muszla, w której można zamknąć wybraną piosenkę. Wystarczy przyłożyć kraniec różdżki do jej powierzchni i zanucić dźwięk do środka, lub wypowiedzieć krótką wiadomość. Po ponownym przyłożeniu różdżki, muszla odegra zaklętą w niej melodię. | 20 | 50 |
Muszla magicznej skrępy | Niewielka muszla w kształcie stożka, która epatuję ciepłą, dobrą energią (+3 do rzutów na OPCM) | 150 | - |
Muszla przewiertki kameleonowej | Jej barwa zmienia się, dostosowując się do padającego światła, a kolce zdają się zmieniać swoją długość. Noszona na szyi zapewni +3 do rzutów na transmutację. | 150 | - |
Muszla porcelanki | Założona jako biżuterię przez kilka sekund pozwala usłyszeć kojący szum morza, który pozwala skuteczniej skupić myśli (+3 do rzutów na uroki). | 150 | - |
Muszla wieżycznika | Jej ścianki są wyjątkowo wytrzymałe na działanie przeróżnych substancji, a jednocześnie pozostają neutralne magicznie. Alchemicy cenią sobie ich właściwości i używają ich jako pomocniczych mieszadeł (+3 do rzutów na alchemię). | 150 | - | Pan porządnicki | Stojący na czterech nogach, zaklęty wieszak, który wędruje po domu i samodzielnie zbiera rozrzucone ubrania, umieszczając je na swoich ramionach. Kiedy zostanie przeciążony, zastyga w miejscu i oczekuje na rozładowanie. | 10 | 40 |
Poduszki zakochanych | Rozgrzewają się lekko, gdy osoba posiadająca drugą poduszkę z pary ułoży głowę na swoim egzemplarzu. | 10 | 40 |
Pukiel włosów syreny | Bransoleta z włosem syreny, noszona na nadgarstku lub kostce poprawia płynność ruchów (+3 do rzutów na zwinność). | 150 | - |
Ruchome spinki | Para spinek w kształcie kwiatów lub zwierząt, które za sprawą magii samoistnie się poruszają. Zwierzęta wykonują proste, podstawowe dla siebie czynności, a kwiaty obracają się lub falują płatkami. | 10 | 40 |
Terminarz-przypominajka | Ładnie oprawiony kalendarz, w który przelano odrobinę magii. Rozświetla się delikatną łuną światła w przeddzień zapisanego wydarzenia, a jeśli nie zostanie otwarty przed północą, zaczyna wydawać z siebie ciche bzyczenie. | 10 | 40 |
Zaklęty fartuszek | Stworzony z materiału, którego wzory są magicznie ruchome i zmieniają się zależnie od nastroju noszącej go osoby. Samoistnie dopasowuje się do figury ciała. | 10 | 40 |
Zwierzęca kostka | Amulet stworzony z zasuszonych i magicznie zaimpregnowanych kwiatów, koralików oraz pojedynczej kostki drobnego zwierzęcia. Ściśnięty w dłoni przywołuje postać duszka zwierzęcia, do którego należy kość. Zwierzę będzie obecne do całkowitego przerwania dotyku. | 30 | 60 |
Na czas Festiwalu Lata wielu hodowców bydła i magicznej fauny przygotowało stoiska na świeżym powietrzu w handlowej części skweru. Drewniane lady skrywają w szufladach księgi rachunkowe, odgrodzone od słońca kolorowymi płachtami materiału rozwieszonymi ponad głowami sprzedawców. Większe zagrody zajęły krowy, świnie, kozy, owce czy osły, w mniejszych natomiast można obejrzeć kury, kaczki, gęsi i kolorowe dirikraki. Dzieci trudno jest odgonić od płotów - z zafascynowaniem przyglądają się zwierzętom, podczas gdy rodzice pogrążeni są w rozmowach i negocjacjach z handlarzami, którzy skorzy byli do oferowania okazyjnych cen.
W trakcie trwania Festiwalu Lata można zakupić zwierzęta gospodarskie z każdej kategorii (duże, średnie, małe) ze zniżką 10%.
Pachnący żniwami skwerek pod jednym z większych namiotów jest miejscem zabawy przygotowanej z okazji Festiwalu Lata. Drewniane stoły przykryte kolorowymi obrusami uginają się tutaj od mnogości ingrediencji i elementów w wiklinowych koszykach, z których można własnoręcznie stworzyć coś na pamiątkę uroczystości. Podczas gdy gwar rozmów miesza się z szelestem i brzękiem, a dłonie pracują w hołdzie letniej kreatywności, doświadczone wiejskie gospodynie pokazują jak spleść ze sobą gałązki, liście kukurydzy, włóczkę, siano i kwiaty, by te przeistoczyły się w niedużych rozmiarów, proste lalki. Tak wykonane kukiełki - zaimpregnowane magicznie, by wzmocnić ich trwałość - można zabrać ze sobą, albo zostawić w drewnianej skrzyni ozdobionej polną roślinnością, skąd trafią do osieroconych dzieci, których rodzice zginęli na wojnie.
Symboliczny knut to nazwa loterii usytuowanej przy stoisku ręcznie rzeźbionym z drewna przyozdobionym sianem i malowanym farbami stoisku. Rzeźby na nim przedstawiają dwie postaci ubrane w dawne szaty, na skroniach których widnieją okazałe wianki. Wrzucenie monety do drewnianej skarbonki ukształtowanej na wzór słońca uprawnia do odebrania jednego losu z wiklinowego kosza doglądanego przez sympatyczne starsze panie: kuleczki złożone z nitek siana i przewiązane wstążkami skrywają w środku ilustracje przedstawiające drobne upominki przygotowane specjalnie z myślą o Festiwalu Lata. Nagrody wręczane są w koszyczkach ozdobionych polnymi kwiatami, a zysk z loterii ma wesprzeć poszkodowanych na wojnie.
Każda postać może wylosować małą festiwalową pamiątkę. Aby tego dokonać, wystarczy rzucić kością k10 i odpowiednio zinterpretować wynik.
- Wyniki:
- 1: magicznie spreparowany wianek, którego kwiaty nie więdną
2: kolorowy latawiec w kształcie feniksa z połyskującym ogonem
3: słomkowy kapelusz ozdobiony kwiatami i wielobarwnymi koralikami
4: metalowa, malowana broszka w kształcie kwiatu stokrotki
5: ceramiczny kubek z namalowanym letnim krajobrazem
6: wonne kadzidełko pachnące lasem i leśnymi owocami
7: papierowy wachlarz w drewnianej ramie, przedstawiający ilustracje celtyckich mitów o Lughnasadh
8: pozytywka wygrywająca jedną z tradycyjnych magicznych kołysanek
9: kartka papieru, na której magia najpierw odbija twoją twarz, kiedy się jej przyglądasz, dokładnie ilustrując twoje zaskoczenie, rysy twojej twarzy po chwili zmieniają się przeobrażając twój wizerunek w zabawną zdziwioną karykaturę
10: możliwość przejażdżki na aetonanie u jednego z hodowców przy targu zwierzęcym
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:02, w całości zmieniany 4 razy
'k10' : 9
-Czekanie na to, czy się sprawdzą, też może być torturą. - wymamrotał pod nosem, Oliver znikał za połami namiotu. Wyraz twarzy młodzieńca po wyjściu wskazywał jednak, że Hector nie musiał się o niego obawiać. Znał ten uśmiech, radość tlącą się w jasnych oczach. Oliver musiał usłyszeć coś pokrzepiającego nadzieję, coś, na co czekanie będzie radością, a nie torturą.
Coś innego niż on sam.
Streścił mu to zresztą szybko, gdy tylko odeszli w stronę jarmarku. Chciał odwzajemnić promienny uśmiech całym sobą, ale musiał zastanowić się nad odpowiedzią na "a tobie?" i wyszło raczej jak zwykle - lekko i łagodnie.
-Nie powiedziała mi nic, czego bym już nie wiedział. - streścił wymijająco, wzruszając ramionami. -Może wyczerpała dar i charyzmę na tobie. - zażartował, nie mając serca rozwiewać złudzeń blondyna cisnącym się do głowy wnioskiem: oczywiście, że ci to powiedziała. Jesteś młody, pewnie patrzyłeś na nią z niewinną nadzieją, pewnie wiedziała, że chcesz usłyszeć coś podobnego i że wprawi cię to w dobry nastrój. Merlinie, sam bym ci to powiedział. - ale nie powiedział, więc poczuł lekkie ukłucie zazdrości o to, że to spodomantka wprawiła Olivera w tak dokonały nastrój.
Pomimo własnego, gorszego, wiernie podążał za jego nastrojem, usiłując cieszyć się straganami i loterią. Właściwie, przez całe życie cieszył się radością Orestesa - nawet, gdy samemu tonął w ciemności - więc wykrzesanie z siebie entuzjazmu na zawołanie na widok kramów nie stanowiło większego problemu.
-Na zdrowie! - rzucił wesoło do blondyna, choć podejrzewał, że kichanie nie wynikało z magicznego kataru. -Od razu poproszę jeszcze jeden. - loterie budziły w nim mniejsze emocje niż wróżki, raczej obojętną ciekawość.
Hidin' all of our sins from the daylight
'k10' : 5
— Za miesiąc minie rok — oznajmił, potencjalnie bez związku z tematem. Po chwili pokiwał jednak głową, energicznie, dłoń podniesiona do policzka w fortelu miała wyglądać tak, jakby drapał się po skórze, nie zaś ścierał kilka zagubionych łez. Nie miał na nie czasu. Nie mógł psuć zabawy sobie, ale przede wszystkim w dalszym ciągu podminowywać Hectora. Może powinien po prostu uwierzyć swemu dobremu nastawieniu, nie pozwalać mu tak prędko zawładnąć swym nastrojem.
Ale z depresji, zwłaszcza głębokiej, nie wychodziło się prosto. Wciąż zdarzały mu się potknięcia, ostatnio znów częściej, z tęsknoty. Ale próbował wykorzystywać nienachalne rady narzeczonego, palce znów znalazły się na srebrnym sygnecie, pobawiły się pierścieniem. Miła odmiana dla wyłamywanych palców, którymi przywitał ciemnowłosego czarodzieja z początkiem marca.
Mimo to nie mógł powstrzymać niepokojącego ściśnięcia w żołądku. W prywatności lasu, po rozejrzeniu się i upewnieniu, że na pewno nikt ich nie widzi, splótł ze sobą palce ich dłoni, zacisnął je jeszcze, dla pocieszenia.
— To tylko głupie wróżby, prawda? — postarał się wcisnąć cały swój wcześniejszy entuzjazm w to zdanie, nim podniósł ich dłonie w górę, aby złożyć czuły, ciepły pocałunek na zewnętrznej stronie jego dłoni. Dopiero po tym, słysząc narastające dźwięki mówiące wprost, że zbliżają się na powrót do ludzi, wypuścił ich dłonie, odstąpił od niego na bezpieczną odległość.
Dla świata mieli być tylko dobrymi znajomymi.
A później dali się — a przynajmniej dał się Oliver — wciągnąć w atmosferę festiwalu. Obejrzał się przez ramię na Hectora, gdy ten życzył mu zdrowia, po czym roześmiał się głośno, darowując mu szeroki, radosny uśmiech. Było mu oczywiście troszkę głupio, ale Hector grał w jego grę, nie zdradzając się z wiedzą o prawdziwym powodzie kichania.
Odebrawszy los, podał go dalej, aby otrzymać nagrodę. Ku jego zdziwieniu w dłoniach znalazła mu się pusta kartka, coś, czego w ogóle się nie spodziewał. Otworzył lekko usta, uniósł brwi z pytającym wyrazem twarzy, czekając, aż Hector zakupi swój los, zanim zapyta jedną ze starszych pań o to, czy nie wystąpiła jakaś pomyłka.
— Proszę pa... — zaczął nawet, choć głos uwiązł mu w gardle, a brwi ściągnęły się w wyrazie konsternacji wymieszanej z irytacją. Na pustej wcześniej kartce widniał teraz rysunek, niezbyt przychylny, przedstawiający go z otwartymi ustami, wielkimi wytrzeszczonymi oczami. Ale bez wątpienia był to on. Fuknął pod nosem, nadął policzki, po czym stanął zaraz za Hectorem, gdy ten odbierał swoją nagrodę. Kartkę, póki co przycisnął do koszuli, nie pokazując jej zawartości, przynajmniej na razie.
— Super ta loteria, naprawdę trafione nagrody... — burknął z powalającą dozą ironii, ściszając jednak głos na tyle, aby słowa były słyszalne wyłącznie przez magipsychiatrę.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
Spodziewał się, że jego tyrada wymierzona przeciwko uczciwości lub prawdomówności wróżek może lekko zepsuć zabawę Olivera na Festiwalu, ale nie spodziewał się (może mógł się spodziewać, może po prostu się zapomniał), że przy okazji poruszy czułą stronę. Wskrzesi dawną traumę byłoby ładnym poetycko-psychologicznym zwrotem, ale nieprecyzyjnym—bo ta trauma nigdy nie gasła, wskrzeszana podczas każdej pełni księżyca.
Nauczył się śledzić fazy księżyca w młodości, jeszcze zanim zapisał się na kurs alchemiczny. Brat zapisał się na kurs dla brygadzistów, a Hector ze strachem czytał o ryzyku w tej pracy. Potem, gdy bliźniak zrezygnował z tej pracy, lęk ucichł i Hector uznał, że na zawsze. Pełnie kojarzyły się już tylko z korzystnym czasem na warzenie eliksirów - dopóki jednej z nich nie spędził w pracowni w całkowitym spokoju, by rano obudzić się do listu z prosektorium w Londynie. Próbował sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek czuł potrzebę opowiedzenia Beatrice o niebezpieczeństwie lasów, próbował zadać sobie pytanie, czy roztargniona żona w ogóle spojrzała na księżyc na niebie - ale nie znał odpowiedzi. Nie potrafił zapomnieć o widoku jej ciała, ale z upływem czasu znów zaczął podchodzić do kalendarza obojętnie. Do czasu. Odkąd dowiedział się o sekrecie Olivera, każda pełnia wiązała się z na wpół bezsenną nocą i strachem - nie tylko o jego życie, ale i o to, co Hector zobaczy w szaroniebieskich (zwykle, wtedy, bardziej szarych) oczach przy kolejnym spotkaniu.
Jak prędko sekret był w stanie pożreć człowieka? Amelia Eberhart dawała temu dwa lata, ale ilekroć Hector powracał myślami do jej słów (zbyt często), tylekroć próbował się przekonać, że dawna pacjentka nie była ekspertką od wilkołaków.
Nikt nie był.
Nikt nie zbadał choćby ich psychologii z magipsychiatrycznego punktu widzenia, a choć strasznie go to korciło (mógłby pomóc) to nie mógł przecież badać Olivera, więc kręcił się tylko w spirali sprzecznych lęków i emocji, niczym wąż pożerający własny ogon.
Za miesiąc minie rok.
Niepostrzeżenie mijał też rok od śmierci Beatrice. Tą rocznicę dobrze pamiętał, bo musiał - dla teściów, dla Orestesa, dla świata. O tej drugiej, miesiąc późniejszej, też nie zapomniał - ale bardziej z powodu lęku.
-Wiem. - powiedział cicho, ale choć zniżył głos prawie do szeptu, to chyba nie zdołał ukryć tembru niepokoju. Wziął głębszy wdech, uspokoił się, zadarł lekko brodę do góry, udał, że nie widzi ocieranego policzka. -Ale dziś... dziś jesteśmy wolni, hm? Festiwal oczyszcza, wróżby pokrzepiają, i tak dalej. - może w to drugie nie wierzył, ale to nie powód, by Oliver nie mógł zostawić trosk za sobą.
Hector chyba nigdy nie zostawiał ich całkiem za sobą. No, może w jednym miejscu, ale je zdołał zostawić za sobą.
-Nie są głupie, jeśli poprawiły ci humor. - powiedział pojednawczo, usiłując zmyć swój wcześniejszy sceptycyzm.
W lesie od razu instynktownie rozejrzał się aby upewnić, że są skryci przed ludzkim wzrokiem. Choć chwila prywatności była miła, to las w niepokojący sposób kojarzył się z pełnią i może paradoksalnie swobodniej czułby się na polanie. Ale polany były zatłoczone. Uśmiechnął się czule, ale drgnął, słysząc dźwięki zabawy. Z oddali, ale ostrożność była silniejsza, a do głowy cisnęła się pragmatyczna myśl, że ryzyko trzeba minimalizować. -W domu. - szepnął przepraszająco, cofając prędko dłoń zanim Oliver zdążył ją pewniej chwycić i podnieść i zastanawiając się, z lekkim ukłuciem winy, czy nie jest mu w tym wszystkim łatwiej niż Oliverowi. Nosił maski od dawna, od bardzo dawna i chyba dotyk był mu o wiele mniej potrzebny do pokrzepienia i czułości niż Oliverowi - nie, żeby go nie pragnął, żeby nie czekał z radością na każdą środę; ale w małżeństwie nauczył się udawać i odwlekać. Nikt nie nauczył go za to, by spontaniczny dotyk był czymś naturalnym - w domu nie było przytuleń ani czułości, w małżeństwie tym bardziej i nawet ujęcie Beatrice za rękę na pokaz kosztowało go trochę siły woli. Przez całe życie tkwił w bezpiecznej odległości, od wszystkiego i wszystkich, obserwując wszystko i wszystkich, i choć było w tym coś smutnego - to w obecnej sytuacji może było mu łatwiej.
Przynajmniej atmosfera Festiwalu działała, i to lepiej niż wróżby. Oliver uśmiechał się szeroko, radośnie, Hector z łatwością ten uśmiech odwzajemnił. Uśmiechał się dalej nawet na widok nieco mało spektakularnego ceramicznego kubka - nie pasował zupełnie do rodzinnej porcelany, ale może znajdzie jakiekolwiek zastosowanie dla tej niespodziewanej pamiątki, może postawi ją w pracowni. Może będzie mógł wtedy wznosić wzrok znad eliksirów i meridianów i przypominać sobie ich wspólny dzień.
Podziękował, odebrał kubek, obejrzał się na Olivera - słysząc ironiczne słowa, bardziej ironiczne niż zwykle - i uniósł brwi.
-Aż tak rozczarowujące? Co wygrałeś? - roześmiał się, cicho, kiwając lekko głową, by odeszli w stronę dalszych kramów. Ich słowa tonęły w gwarze jarmarku i może wśród innych towarów Oliver znajdzie coś... lepszego niż to, co właśnie przyciskał do piersi. -Aż tak źle? W Londynie, na jarmarku zimowym, były listy z autografem Ministra. - zażartował, ale nagle uśmiech mu zbladł, bo przypomniał sobie kogo uznają za prawowitego Ministra Prewettowie. Trzymanie w domu autografu Malfoya było co najwyżej lekko zabawne, ale autografu poszukiwanego rebelianta - cholernie niebezpieczne. -To chyba nie autograf, co? - upewnił się, by zagłuszyć ukłucie niepokoju. Przesunął wzrokiem na kolorowe towary, wystawę muszel, szachów, lusterek i dziwnych zwierzęcych kostek.
Hidin' all of our sins from the daylight
Nie miało jej tutaj być.
Cała otoczka ekscytującego dla ludzi Festiwalu była jej całkowicie odległa, nie wiedziała nawet do końca czym są uroczystości i z jakiej okazji są organizowane - jedynie słowo miłość które pojawiało się raz po raz, o którym słyszała z ust podekscytowanych, wybijało się najczęściej i - co gorsza - strofowało Anne odrobinę bardziej.
Coś tak trywialnie podstawowego przywiodło ją jednak na leśne tereny, te udekorowane lampionami i przygotanymi atrakcjami; krocząc ścieżka pomijała je wszystkie, z głową zwieszoną ku dołowi obserwowała własne stopy i falującą sukienkę, o materiale, który dawno wytracił swój kolor i jakikolwiek urok. Była jak mała, szarawa plama, zwłaszcza na tle wielobarwnych straganów i mijanych ludzi odzianych w letnie stroje, kolorowe i zwiewne, które wtórowały szerokim uśmiechom na ich twarzach. Przemykała pomiędzy nimi - w morzu sylwetek łatwo było zniknąć, nauczyła się tego już dawno temu, wykorzystując umiejętności schowania się za czymś nieruchomym bądź nie, wciśnięcia w wąską uliczkę, wsiąknięcia w rozemocjonowany tłum.
Beddow znalazła się w tutaj w prostolinijnej potrzebie - zwiedzona możliwością zjedzenia czegoś za darmo, lub półdarmo, bo gotowa była wyłożyć parę knutów lub zaproponować swoją pomóc jakiemuś sprzedawcy - kręciła się po bocznych alejkach jarmarku, mimowolnie rozglądając po okolicy, nęcona każdym kolejnym stoiskiem - nie tylko z żywnością, ale i ozdobami i ubraniami pokrytymi ornamentami.
Zmierzch jedynie potęgował wrażenia wizualne, pojedyncze latarenki były w stanie rozświetlić całe stoiska i zgromadzić przed nimi spragnionych estetycznych wrażeń uczestników.
Co znaczyło Lughnasadh - nie miała pojęcia. Co znaczyło święto miłości i wianki, o których ktoś powiedział jej mimochodem - nie miała pojęcia.
Do tej pory nie brała udziału w niczym co mogłoby przypominać obchody, na których się znalazła. Nie znała zbyt dobrze zwyczajów czarodziejskich, nie wiedziała o większości świąt i nawet kiedy niezwykle korciło ją zapytać kogokolwiek z mijanych osób o historię tego wydarzenia, finalnie spuszczała głowę w dół i zagryzała słowa. Choć ciekawość pragnęła przedrzeć się przez zasłonę codzienności, kiedy Anne dostrzegła wózek z wielkim garnkiem, a przy nim kobietę rozlewającą ciepłą zupę do drewnianych miseczek, skierowała tam swoje kroki natychmiastowo.
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
Ale cieszyłam się naprawdę, że festiwal funkcjonował. Bo ludzie go potrzebowali. Potrzebowali przerwy i oddechu od tego wszystkiego. Znaczy no, od wojny. Od strachu, od niepewności, która towarzyszyła każdemu. Bo każdy stracił na tym konflikcie. Potrafiłam to zrozumieć, widziałam głód i ból, który roztaczał się wokół, dlatego tak bardzo chciałam pomóc każdemu komu mogłam ciesząc się, że udało mi się dostać na ten staż. Byłam wdzięczna Tedowi, za to, że mnie wziął do siebie, będąc skorym podzielić się wiedzą, którą miał.
Wędrowałam przez jarmark samotnie dzisiaj, na ten moment nie miałam większych planów. Pomyślałam, żeby znaleźć Celine później, może poprosić cioteczkę żeby jedną noc pozwoliła mi z nią spędzić w namiocie, kiedy nagle, znajomy widok zatrzymało mnie w pół kroku.
Kiedy widziałyśmy się ostatnio? Zastanawiałam się szybko. To chyba było na ognisku, kiedy żegnałam ten wściekły róż na głowie. Wtedy? A może później? Potem zamilkła na zbyt długo, oblewając moje serce strachem o nią. Coś musiało się stać - coś niedobrego. Zaczęłam tak myśleć szybko, a potem kiedy w końcu dostałam odpowiedź, żałowałam, że tym razem miałam rację. A potem znów nastała cisza. Próbowałam być cierpliwa - bo przecież, każdy żałobę przechodził inaczej, ale to nie znaczyło że się nie martwiłam. W końcu ruszyłam, najpierw powoli, by potem rzucić się biegiem, kiedy miała już w dłoniach miskę z zupą.
- Anne? - zapytałam, spoglądając na nią, czując jak oczy mi się szklić zaczynają. - Oh, Anne. - szepnęłam cicho, bo nie wiedziałam, co więcej mogłabym powiedzieć w tej krótkiej chwili. - To taka ulga, cię widzieć. - szepnęłam jeszcze na dokładkę.
a perfectly put together mess.
is playing
tricks on you,
my dear
Wszystko ją tutaj zachwycało!
Festiwalowy gwar tak bardzo różnił się od spokoju panującego wokół domu skrytego wśród irlandzkim gór, że w pierwszych chwilach czuła się przytłoczona natłokiem dźwięków, intensywnością barw oraz trudną do określenia atmosferą. Było inaczej niż zwykle. Jeszcze nie umiała tego ubrać w słowa, precyzyjnie zlokalizować przyczyny tego uczucia, ale zauważyła, że na twarzach ludzi rzadziej odmalowywało się zmartwienie. Wszystko było weselsze! I muzyka, którą czasem słyszała i głosy płynące polami i przez skwer, na który właśnie dzielnie wkroczyła, oczywiście kurczowo zaciskając dłoń na tej należącej do Billy'ego. Chociaż dziecięca ciekawość wciąż była w niej żywa, a marzenia czasem przenosiły ją w inny świat to pozostawała dzieckiem ostrożnym. Nie podbiegała do każdego stanowiska, na którym siedziały wyeksponowane zabawki, ani nie wyrywała się w stronę pięknie pachnących łakoci. Rozsądnie szła u boku taty, który miał być dla niej przewodnikiem po Festiwalu. Za to jej głowa obracała się w prawie każdym, możliwym kierunku, a duże, błękitno zielone oczy pochłaniały otaczającą ją scenerię. Przez to czasem gubiła rytm kroku, noga plątała się za nogą.
A jednak nawet ten wszechobecny, radosny gwar nie mógł odgonić pewnych myśli, które natrętnie wracały do Amelii. Czasem nie przychodziły do niej przez długi czas, jakby kompletnie o tym zapominała. Później jednak przychodził taki czas, że ilekroć dziecięce spojrzenie padło na postać taty bądź Hannah, ta myśl się pojawiała, a nieprzyjemne uczucie strachu zaciskało się na żołądku. Zastanawiała się jak to będzie, gdy w końcu maluszek przyjdzie na świat, znajdzie do nich drogę. Cieszyła się, w końcu miała być starszą siostrą, a to bardzo odpowiedzialne zadanie. Natomiast czasem się bała, że gdy pojawi się nowe dziecko dla niej nie starczy już miejsca. Z racji tego, że tata wziął ślub z Hannah to maluszek, który przyjdzie na świat będzie bardziej ich niż ona sama. I znowu zostanie oddana gdzieś dalej. Tata ją kochał, to prawda, ale dziadkowie tak samo. A mimo to przekazali ją pod opiekę taty, prawda? Czasem była bliska porozmawiania z tatą albo Hannah na ten temat, ale za każdym razem kończyło się na chęciach i cichych zwierzeniach panu Królikowskiemu. Bo co jeśli tata pomyśli, że będzie złą starszą siostrą przez to, że się boi? Pokręciła główką, jakby chciała wyrzucić te natrętne myśli z głowy, które przypominały jej komary bzyczące nad uchem, gdy próbowała spać. One, podobnie jak te nieprzyjemne myśli, przeganiały dobre sny!
- Tato - zaczęła całkiem dziarskim tonem, zadzierając głowę do góry, chcąc sprawdzić, czy jej głos dotarł aż tam do góry. Przecież nie chciała popsuć tego wyjścia, tym bardziej, że tak bardzo się na nie cieszyła. - Myślisz, że znajdziemy tu coś dla maluszka? Babcia mówiła, że jak pojawia się ktoś nowy to trzeba przywitać go drobnym upominkiem - chciała, aby od najmłodszych lat, tak jak ona, jej rodzeństwo miało przy sobie takiego opiekuna, jakim był dla niej Pan Królikowski.
Dzisiaj miał być odważniejszy. Dzisiaj nie miał czuć się tak przerażony całym światem, jakby był zupełnie bezbronny - może to wciąż szumiący w głowie alkohol, a może to po prostu efekty wypitego wczoraj alkoholu? A może to było czymś jeszcze innym, co trudno było mu określić...
Przeglądał po stoiskach, po tym co leżało na niewielu blatach, które się już otworzyły. Wciąż było wcześnie - a może później niż by się spodziewał? Chociaż ludzie mieli zwyczaj zabawy do długich i późnucu godzin, tym bardziej kiedy dostawali do tego okazję.
Zresztą, czy godzina była teraz istotna? Jeśli nie dawała mu odpowiedzi na to czy powinien coś zrobić? Na to czy powinien wrócić, czy powinien znów powodować to wszystko, co za każdym razem za sobą sprowadzał? Chaos, kłótnie, za każdym razem... Kiedy nie robił nic zdawało się być jeszcze gorzej, kiedy podejmował próby działania. Może oni wszyscy byli przeklęci, może nie tylko on? A może byli przeklęci, kiedy byli całą rodziną razem?
Przesuwał wzrokiem, idąc wzdłuż stoisk, po muszelkach i po kulkach, i po ubraniach, i po wszystkim co wydawało się być bliżej niezorganizowanym bałaganem, kiedy każdy ze sprzedawców oferował co innego. Myślał o kupnie? O ukradnięciu czegoś? Nie był nawet pewny czy czuł, żeby czegokolwiek potrzebował - nawet nie dla siebie. Chociaż nawet uśmiechnął się pod nosem, dostrzegając ruszające się spinki. Wiedział, kto by w tym pięknie wyglądał - a nawet znał dwie osoby, które mogłyby się z podobnych ucieszyć.
Zatrzymał się, spoglądając na jedną z psem, który w zabawny sposób przewracał głową, co powodowało że jego uszy przysłaniały mu oko - a po tym na kolejną, tę zaraz obok, która ukazywała jasnego ptaka, wręcz białego. Kruk? Wrona? Nie pasował mu w ubarwieniu, jednocześnie pamiętał przecież jak wyglądał ptak pocztowy Eve... Wydawał się być podobny, jednocześnie zupełnie inny. Ciekawe czy by jej się spodobała ta spinka? Może powinien nie zjawiać się, nie szukać ich - ale pierw spróbować wysłać Bułeczkę, nawet jeśli bez listu to z jakimś przedmiotem? Gdyby powoli to przepracował, powoli postarał się wrócić na to miejsce, a nie takim nagłym zrywem, może byłoby łatwiej im wszystkim?
Chociaż nagle spinkę z białym krukiem przykryła dłoń - i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby ta dłoń nie była ciemnego odcieniu. Nie opalona od słońca, nie podobna do niego, a znaczenie ciemniejsza - nie męska, więc James nawet nie zjawił się w myślach, że mogłaby należeć do niego. Przez moment zawahał się, zamarł wręcz, stojąc może dwa kroki od właścicielki dłoni, która wyraźnie wydała się zainteresowana spinką. Nie potrafił, nie mógł, może po prostu nie chciał spojrzeć w bok, aby przekonać się, do kogo należała ta dłoń. Powinien zawrócić? Powinien się wycofać i uciec, póki jeszcze nie był dostrzeżony? Nie powinien jej denerwować, nie w momencie, w którym była.
- Pasowałaby ci - odezwał się w końcu, choć jego głos wyraźnie był sztywny ze stresu. Nie spojrzał na nią, podjął ryzyko, którego nie był pewny że chciał podejmować - może nie powinien się odzywać wcale? Może powinien nie zwracać na siebie uwagi, odejść i pierw znaleźć Jamesa? A może ich młodszą siostrę? Może w ten sposób powinien wrócić? Chociaż był pewny, że James byłby wściekły w obu wypadkach, że nie był pierwszy. Był pewny, że będzie wściekły.
- Kupię ci - a może ukradnie? Może chciał użyć tych słów raczej, te były bardziej prawdopodobne. - I dla She... Tę z psem - dodał już miękkszym głosem, jakby przełknął już gulę związaną ze stresem i tym miejscem. Nawet jeśli jego wzrok nawet na moment nie zszedł z punktu, w którym się zatrzymał - może nie chciał wiedzieć czy nie pomylił przylądkiem osób? Może chciał gdzieś w głębi duszy być pewnym, że mówi do właściwej osoby. To musiała przecież być Eve - kto inny? Nawet jeśli istniało ryzyko, nawet jeśli istniała możliwość... Kto inny to miałby być?
Nie potrafiła patrzeć na niego z tą samą niewinnością co wcześniej. Jego dłonie - silne, spracowane, dłonie człowieka, któremu nieobce były trudy i pocieranie skóry o miotlarskie drewno - budziły wspomnienia dotyku, do którego wyprężała kręgosłup, z zachłannym nienasyceniem domagając się pieszczot. Jego chrypliwy, niski głos brzmiał najpiękniej w melodii sapnięć wtłoczonych w ciężką fakturę ciszy. Jego oczy, dotychczas usidlone przez mgłę domysłów i zgryzot, błyszczały jak polerowane kamienie szlachetne, gdy ogarniało je pożądanie. Skryte pośród krzaczastej brody usta potrafiły doprowadzić ją do szaleństwa, pamiętała zarówno ich smak, wybijający się na tle wychylonego zeszłej nocy piwa, jak i gorąc pozostawianych przez nie pocałunków zasypujących nagie ciało jak krople deszczu - jesiennego, nie byle wiosennej mżawki, tylko prawdziwej ulewy o obezwładniającej mocy, której pragnęła się poddać. Cały składał się nagle z cząsteczek świeżo odkrytej namiętności. Obudził w niej głód, nie każdego człowieka, a jego, tego pooranego bliznami niedźwiedzia, u którego boku czuła się doceniona i bezpieczna, chciana niemalże do bólu, do tego stopnia, że wszystkie jej zmysły skrzyły się kolorami. I do tak nowej rzeczywistości przeszli wręcz naturalnie; po wspólnej kąpieli - oraz zmysłowym pas de deux tuż przed nią, wyostrzającym wspomnienia zeszłej nocy - zjedli śniadanie i spędzili czas nad jeziorem zamkniętym przez szczelne ramy lasów okalających Dolinę, ani razu nie zastanowiwszy się nad tym, kim stali się dla siebie nawzajem. Nie zadawali trudnych pytań, nie wymagali trudnych odpowiedzi, nie oczekiwali trudnych deklaracji. Sama Celine naiwnie wierzyła, że jeśli Ben chciałby się zadeklarować, to sam to zrobi, w momencie, który będzie dla niego dogodny. Łatwiej było, gdy po prostu cieszyli się sobą, swoim towarzystwem, swoją bliskością - i nadbrzeżnym latem, które powitało ich po powrocie do Dorset.
Gwiazdy gorejące na błękitnym niebie łaskotały świat duchotą. Gdyby nie wiatr dobiegający znad szarpiących morzem fal, przebywanie wśród ludzi w ogóle nie byłoby przyjemne, bo tym razem właśnie pośród ludzi się zapuszczali. Tłum malował po późnopopołudniowej porze wzorami uśmiechów i głosów, tu i ówdzie przebiegały pogrążone w zabawie dzieci, przy straganach przechadzali się dorośli, oglądający zbieraninę towarów wszelkiej maści. Półwila nigdy nie widziała tylu rzeczy na sprzedaż w jednym miejscu, pod otwartym niebem, zamiast na półkach londyńskich sklepów. Niższe niż zwykle ceny zachęcały do poluźnienia sakiewek nie tylko po to, by uzupełnić zapasy, co jeden raz w trakcie ostatnich miesięcy sprawić sobie faktyczną przyjemność pamiątką lub nowym sprzętem. Aż strach było pomyśleć, że nie zawsze tak będzie, a nad brytyjskie niebo powrócą szare chmury konfliktu budzącego się z uśpienia. Celine jednak oddalała od siebie te rozważania, spoglądając na otaczających ją ludzi; raz na jakiś czas, nieczęsto, właściwie na tyle rzadko, by można było zrzucić to na karb absolutnego przypadku, bok jej dłoni ocierał się delikatnie o dłoń Bena. Z miękką teatralnością sprawiała wrażenie, jakby sama w ogóle tego nie zauważała. Gest był przecież niewinny, nieplanowany, po prostu, rzecz jasna, tak wychodziło.
- Podobno ktoś wylosował latający dywan - zwróciła się do niego z entuzjazmem. Minęli główną część kupiecką, a loteria, do której się kierowali, wyłoniła się w oddali spomiędzy okazałych snopów siana przeplatanego polnymi kwiatami. Wieczorową porą stoisko musiało być znacznie bardziej oblegane, teraz na całe szczęście kręciło się przy nim jedynie kilku festiwalowiczów. - Myślisz, że to prawda? - spojrzała na niego, zastanawiając się mimowolnie, czy dziś czuł się lepiej, kiedy przechodzili obok głośnawych grupek. Wcześniej powiedziała mu, że w każdej chwili mogliby skręcić ku lasom i polanom, wystarczyło, że dałby jej znak. - A jeszcze ktoś inny wylosował niuchacza, tylko że ten niuchacz wydostał się z kojca i rzucił się do skarbonki z knutami. Zanim ją otworzyli, zdążył wpakować sobie do kieszeni prawie wszystkie monety - zrelacjonowała, rozbawiona; i wszystko to miało się wydarzyć już pierwszego dnia festiwalu! Ile mogło być faktów w żyjących własnym życiem plotkach? Półwila przystanęła na oddalonym od ludzi uboczu, sięgnąwszy do kieszeni sukienki, z której wydobyła dwie monety o najniższej wartości i z prostolinijną ufnością wyciągnęła je w kierunku Bena. - Chcesz czynić honory? - zapytała, układając usta w ośmielającym uśmiechu. Ocknięcie się w rzeczywistości bez wspomnień pozbawiło go także pieniędzy, ale przy niej nie musiał się tego wstydzić; kiedy wyzwolono ją z brzucha blaszanej bestii, miała na sobie sztywne, zbyt duże ubranie, które nie należało do niej, i nic poza tym. Była w tym samym miejscu, gdzie on znajdował się teraz, dopiero spadające z nieba zatrudnienie we Wrończyku pozwoliło jej jako tako stanąć na nogi. Ben miał jeszcze czas - musiał dojść do siebie nie już fizycznie, a psychicznie, co pozwoliłoby mu bezpiecznie wejść wśród ludzi i podjąć pracę. W innym wypadku tylko by cierpiał. A nie chciała, by cierpiał.
Co to znaczy chabrowy ślub?
Co symbolizowały splecione w towarzystwie uśmiechu i podekscytowania łodygi kwiatów, wielobarwne płatki przemykające pomiędzy palcami, spłoszonymi i energicznymi jednocześnie – wszyscy mówili tylko o niej. Zaczyna się na m.
Anne pamiętała święto świętego Walentego, wycinane w ogromnym skupieniu kawałki gazety, zawsze w kształcie serduszek, nieco koślawych i o ostrych kantach, niosących w sobie jednak dziecięcą niewinność i nadzieję wobec świata. Teraz, kiedy kroki przesuwały się w gąszczu sylwetek, niemalże znów to poczuła. Coś, co drżało w głosach obcych ludzi, dudniło w szybkich gestach, dzwoniło w donośnych śmiechach – oni w coś wierzyli. Na coś czekali. Do czegoś się uśmiechali.
Czegoś i kogoś, bo choć korciło ją podnieść spojrzenie i uchwycić czyjś wzrok – albo wręcz przeciwnie, przyglądać się z ukrycia jak obcy pozwalają sobie na szczęście – mimo to wciąż milczała, ustawiając się finalnie na końcu niedużej kolejki do kobiety siedzącej przed wielkim garem.
Chyba był zaczarowany, na pewno taki był, bo kiedy Beddow objęła wielkie, żeliwne naczynie spojrzeniem, aż zakręciło się jej w głowie – musiał być duży, żeby można byłoby przygotować w nim zupę dla wszystkich ludzi tutaj. Sporo ludzi.
Kiedy mała miseczka parująca przyjemnym ciepłem objęła jej dłonie, niemal na tyle skupiła się na burczącym poczuciu w dole własnego żołądka, że kiedy gdzieś w pobliżu padło jej imię, naczynie omal nie runęło w dół, gotowe roztrzaskać się o ziemię i pozbawić zawartości.
Dawno go nie słyszała.
Dawno nie słyszała własnego imienia.
Spojrzenie gwałtownie podążyło za źródłem dźwięku; głosu, łagodnego, dziewczęcego, znanego niemal na wylot – kiedy wzrok napotkał wzrok, zamarła w połowie kroku, a niebiesko-zielone tęczówki skryła tafla samotnej, grubej łzy.
Chciała wypowiedzieć jej imię, wymówić chociażby krótkie, chrypliwe cześć; ale w gardle zabrakło jej najprostszego słowa, zamiast tego pojawiła się w nim gorycz wstydu.
– Nelciu – minęło kilka długich i ciężkich uderzeń serca, kiedy nareszcie odzyskała głos i nawet zrobiła krok w bok, schodząc z głównej ścieżki pełnej przechadzających się ludzi. Zupa w misce zakołysała się w naczyniu, odrobina wylała się i musnęła bok dłoni oraz opuszki palców.
Co ty tutaj robisz? było pytaniem dalekim od odpowiedniego, więc wypowiadając je niemal szeptem, zatrzymała się w połowie, wciąż dziwacznie oniemiała, pomiędzy szokiem a całkowitym szlochem pragnącym wydostać się z młodzieńczej piersi.
– Przepraszam, że nie odpisałam… – wymamrotała tyle. Tylko tyle.
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
Bał się nawet definiować to: bo czym właściwie było? Romansem? Nie, napięcie nie budowało się tygodniami, wybuchło eksplozją przyjemności nagle, niespodziewanie, wzmożone przedziwnym urokiem, którego nie rozumiał. Jednonocną przygodą, przesuwającą się na kolejne dni? Tak postępowały tylko kobiety upadłe, wiedział to nawet on, pozbawiony pamięci, posiadający jednak dość sporą wiedzę na temat społecznych przekonań i stereotypów. Tylko panny lekkich obyczajów działały w ten nieskromny sposób, nie potrafił jednak nazwać tak Celine. Miał do niej słabość, okazała mu tak wiele czułości i serca, pomogła mu na wszystkie dostępne sposoby; uznanie jej za ladacznicę, nawet w zaciszu własnych myśli, oznaczałoby brak szacunku. I dla niej i dla siebie; bo czy takim mężczyzną był? Ulegającym chuci? Pozwalającym porwać się pragnieniu, ignorując konsekwencje? Nie chciał się tak widzieć, ale uroda Lovegood, jej wyćwiczone, zwinne ciało, delikatność skóry i odurzający zapach sprawiały, że nie potrafił się opamiętać. Potrzebował bliskości i zapomnienia, a nowo odkryta płaszczyzna ich znajomości pozwalała mu poczuć ulgę. Nawet, jeśli gdzieś w tle nawarstwiały się kolejne wątpliwości. Czy powinien ją o coś poprosić? Zapytać? Zasugerować? Czy to, co się stało, miało być początkiem związku, relacji, prawdziwej miłości? Nie czuł tego, skołowany i zagubiony, a zaskakująco swobodne podejście Celine również nie ułatwiało sprawy. Sądził, że kolejnego ranka dopyta go o jego intencje, ustali jakieś zasady, będzie domagała się czułości wykraczającej poza fizyczne ramy i podobnych konkretów, tak przecież zachowywały się dziewczęta - lecz nic takiego się nie stało.
Co przyniosło mu jednocześnie ulgę i niepokój. Poruszał się po zupełnie nieznanym gruncie sprzecznych uczuć i przekonań, być może dlatego tak mocno tłumił jakiekolwiek głębsze przemyślenia, postanawiając po prostu być. Istnieć. Podążać za Celine wszędzie tam, gdzie chciała, pewien, że otrzyma porcję doskonałej zabawy i odprężającej przyjemności. Wspólnie spędzony poranek przerodził się w popołudnie, upalne, duszne, tłumne. Zdecydowanie wolałby zostać nad brzegiem jeziora, ale chciał sprawić dziewczynie przyjemność - no i wystawić na próbę wzrastające umiejętności społeczne.
Jarmarczny tłum mocno go jednak zaskoczył. Zewsząd dobiegały pokrzykiwania, donośne wybuchy śmiechu, tony skocznej muzyki; raz po raz ktoś przechodzący tuż obok dotykał go, muskał; chociaż powstrzymał wzdrygnięcie przy każdym takim kontakcie, nie było to przyjemne. Widocznie się spiął, a choć wyglądał dużo lepiej niż wtedy, gdy pierwszy raz przekroczył bramy festiwalu, to idąca obok niego Celine musiała wyczuć zmianę nastroju Percy'ego. Brodacz stał się czujny, napięty, lecz na szczęście szybko minęli główną dróżkę prowadzącą wzdłuż stanowisk rzemieślników, zbliżając się za to ku ukwieconemu stanowisku loterii.
- Chyba tak, to w końcu normalny środek transportu, czyż nie? - odparł odruchowo, nawet nie zastanawiając się, skąd posiada taką wiedzę. Czując na swojej twarzy wzrok Celine uśmiechnął się i zwrócił ku niej, łagodząc rozbiegane spojrzenie. Czuł się przy niej bezpiecznie. Na miejscu. - Można wylosować smoka? Albo miotłę? - dopytał towarzyszki, tak, to by mu się na pewno przydało, problem w tym... Mina mu zrzedła, kiedy Lovegood zaoferowała mu pieniądze. No tak, ciągle o tym zapominał; nie miał knuta przy duszy, żadnego materialnego przedmiotu, który mógłby mieć wartość w złocie. Ci, który go skrzywdzili i doprowadzili na granicę śmierci, obdarli go też z czegoś jeszcze - z możliwości pełnego brania udziału w życiu społecznym, z korzystania z przedmiotów i szans, tak oczywistych dla każdego innego człowieka, nawet przytłoczonego trudami wojny. Knut, na Merlina, jak mógł nie mieć w kieszeni nawet knuta? Nerwowo przestąpił z nogi na nogę, skrępowany. Pomagał w domu i obejściu, co pozwalało mu z mniejszym wstydem korzystać z oferowanego mu jedzenia oraz dachu nad głową, ale kupowanie losu na loterii było wydatkiem zbędnym. Niewielkim, ale jednak.
- No nie wiem, nie chcę mieć u ciebie jeszcze większego długu... - mruknął, a gdyby jego broda nie była tak gęsta, Celine z pewnością dostrzegłaby intensywny rumieniec pojawiający się na jego policzkach. - Oddam z nawiązką, wiesz o tym, prawda? - dodał ciszej, odbierając od niej monety, z trudem przełykając upokorzenie. - I losuje dla ciebie - zastrzegł, tak będzie łatwiej, zblizył się więc do dwóch starowinek i wkrótce w jego dłoniach znajdowała się zawijka sianka, obwiązana różową wstążeczką. Zaskakująco delikatnie i ostrożnie rozplótł zawiniątko, by dojrzeć, co znajdowało się na rysunku.
| loteria!
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
'k10' : 5
Nie spędziła wieczoru z dziewczynami. Nie pojawiła się rano. Nikt nie widział jej od pewnego czasu, choć jej starszy brat błąkał się po okolicy, przecież gdyby wróciła do domu, to by się z nimi pożegnała, prawda? Odeszłaby tak po prostu? Nie, z pewnością nie, ale fakt, że na tak długo odłączyła się od przyjaciół, nie przestawał go martwić. Przespacerował się z rana po plaży, przeszedł pomiędzy ogniskami, nigdzie jej nie było. Kilka godzin później, markotniejąc przy przyjaciołach, zdecydował zajrzeć na jarmark, sądząc, że może odnajdzie ją gdzieś między stolikami, przecież to lubiła, prawda? Ładne rzeczy. Bo była ładna. Z rękoma w kieszeniach spodni, przystanął na uboczu, obrzucając wzrokiem kolejne alejki. Jej jasne włosy powinny szybko rzucić mu się w oko, ale coś nieprzyjemnie kuło go pod sercem. Czy to możliwe, że po prostu poszła na długi spacer? A jeśli coś jej się stało? Ale co? Czy w Weymouth ktoś mógł ją skrzywdzić? Nie była ładna, była piękna, właśnie przez to tak często wpadała w tarapaty. Budziła zainteresowanie, gdziekolwiek się nie pojawiła. Ale to nie jej wina, przecież tego nie chciała. Zawieszenie broni było gwarantem bezpieczeństwa dla większości, ale nie dla wszystkich. Nie dla dziewcząt takich jak ona. Samotnych i naiwnych.
A może był po prostu wścibski, szukając jej tyle czasu? Może nie miała ochoty spędzić czasu w ich towarzystwie? Pamiętał przecież, jak na rytuale zapytał ją o tamtego faceta, jak zmarkotniała, uciekła tematem, nie chciała rozmawiać. Może to w samym Marcelu tkwił problem? Nie ufała mu? Narzucał się jej? Kotłujące się myśli mknęła jedna po drugiej, gdy nadmorski wiatr szarpał materiałem jego starej poszarzałej koszuli. Może niepotrzebnie pytał. A jeśli nie chciała rozmawiać o nim z innego powodu? Jeśli zrobił jej krzywdę? Zamierzał zrobić krzywdę? Serce aż szybciej uderzyło mu w piersi, szczęki zacisnęły się mimowolnie. Ale dlaczego nie chciała mu o tym wtedy powiedzieć? Bała się? Stał za blisko? Czy nie chciała robić problemu, obciążać go problemami? Przecież zawsze gotów był ją wspomóc... Myśli kłębiły mu się coraz mocniej, przybierając coraz to ciemniejsze barwy barwy. Mówili o tym człowieku, że kręcił się tu taki, jak spod ciemnej gwiazdy. Mówili, że nagabywał młode czarownice, słyszał rozmowę dziewcząt przy straganie obok, spojrzał na nie ukradkiem. Mówiły, że wciąż nikt nie znalazł kobiety, którą napadł przy wiankach. Zmroziło go, wzrok umknął w przód, prosto na....
Czy to możliwe? Przecież to on, Victor, mówiły dziewczęta, doskonale pamiętał go z pierwszego dnia. Tej gęby nie dało się zapomnieć, w Tower widział podobne - nie wśród tych, z których magipolicja usiłowała wycisnąć zeznania, nie wśród ciemiężonych. Wśród tych, na których nawet psy nie zwracały już uwagi, wśród tych, którzy na loch naprawdę zasługiwali, a którzy pewnie prędzej czy później zostaną wypuszczeni, by mogli wieść lekki i obrzydliwy żywot szmalcownika. Jego szczęka napięła się mocniej, pięści zacisnęły się bezwiednie.
- Ty! Stój! - krzyknął w jego stronę, pędem rzucając się ku niemu; nie dostrzegał wcale tego, że był więcej niż głowę niższy od niego i najpewniej dwa razy węższy w barach, a na dodatek spokojną dekadę młodszy. Nie przeszkodziło mu to wcale w runięciu na niego z impetem i wypchnięciu rąk prosto w jego pierś, trudno stwierdzić, czy z zamiarem krzywdy, czy jednak z zamiarem zwrócenia na siebie jego uwagi. Pchnięcie było jednak silne - młodzik niewątpliwie włożył weń wszystkie swoje siły, chcąc wytrącić go z równowagi, w porywie złości cisnąć o ziemię! I choć jak na swoją posturę sił w mięśniach miał wiele, to posturę niestety dla niego nieprzerwanie nieszczególnie imponującą. Złociste brwi ściągnięte w dół zdradzały gniew, krew nabiegła na twarz czerwieniła jasne policzki, podkreślając tylko jego młokosowatość. - Gdzie ona jest?! Co zrobiłeś Celine?! - zawołał gniewnie, oskarżycielsko, nic nie robiąc sobie również ze zgromadzonych wokół czarodziejów - ani z tego, że nietrudno wcale było go usłyszeć.
(wyważony cios w klatkę piersiową)
Ostatnio zmieniony przez Marcelius Sallow dnia 16.07.23 19:58, w całości zmieniany 1 raz
'k100' : 73
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset