Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Jarmark
Jarmark w trakcie obchodów Lughnasadh ściągnął kupców z czterech stron świata. Pośród wielobarwnych straganów dało się znaleźć niemal wszystko, od pięknych sukien i materiałów, wyjątkowej jakości choć drogich tkanin, mioteł i kociołków, przez naczynia, tak rytualne, jak kuchenne, księgi i manuskrypty, nierzadko bardzo cenne, a nawet fantastyczne i nie tylko zwierzęta oferowane przez handlarzy, w końcu eliksiry, skończywszy na żywności pachnącej tak pięknie jak chyba nigdy dotąd. Wielu czarodziejów przybyło w tym roku na obchody nie po to, by zarobić, a po to, by pomóc. Niektóre ze straganów nie prowadziły sprzedaży, a wydawały ciepłe posiłki lub koce i ubrania, inne aktywizowały, ucząc gości prostych zawodów, praktycznych umiejętności lub prowadząc zbiórki pieniężne ukierunkowane przede wszystkim na poszkodowanych przez ostatnie działania wojenne.
Życie na jarmarku, jak wszędzie indziej, tak naprawdę rozpoczynało się po zmroku, gdy pomiędzy stolikami migotały jasne świetliki.
Aby zakupić przedmiot ze sklepiku w jarmarku należy napisać w niniejszym temacie wiadomość i zalinkować ją jako uzasadnienie w temacie z rozwojem postaci.
Przedmiot | Działanie | Cena (PD) | Cena (PM) |
Ciekawskie oko | Magiczne szkiełko w oprawie z ciemnego drewna. Jest w stanie precyzyjnie i kilkakrotnie powiększyć obraz. Nie grozi mu zarysowanie ani stłuczenie. | 30 | 60 |
Czarna perła | Trzymana blisko ciała (może być w kieszeni, choć niektórzy wolą z nich robić wisiory, bransolety i broszki) dodaje męskiego wigoru (+3 do rzutów na sprawność). | 150 | - |
Gogle "Tajfun 55" | Lotnicze gogle oprawione solidną skórą. Słyną z magicznych właściwości opierających się pogodzie - producent gwarantuje, że nie zaparują i nie zamarzną, a do tego pozostaną zupełnie suche w deszczu. | 30 | 60 |
Gramofon "Wrzeszczący żonkil" | Przenośny gramofon ułożony w drewnianej ramie, którą zdobią kwietne żłobienia. Nie wymaga płyt. Wystarczy przytknąć kraniec różdżki do igły i pomyśleć melodię, jaka ma z niego rozbrzmieć, a ta natychmiast pomknie z niedużej tuby. | 10 | 40 |
Jojo dowcipnisia | Niepozorne w rękach właściciela, użyte przez każdą inną osobę powraca do góry z takim impetem, by uderzyć w nos. | 10 | 40 |
Konewka bez dna | Jeśli tylko ma dostęp do pobliskiej studni lub innego źródła wody, pozostaje pełna niezależnie od częstotliwości użytkowania. Działa wyłącznie w przydomowych ogrodach. | 20 | 50 | Letnia edycja szachów czarodziejów | Dostosowana do okazji festiwalu plansza pokryta jest materiałem przypominającym trawę. Jej faktura jest jaśniejsza w miejscach odpowiadających klasycznej bieli i ciemniejsza - czerni. Ruchome figury przedstawiają zapisane w historii postaci ze świata czarodziejów, ustawione w hierarchii szachowej zgodnie z wagą historycznego zasłużenia. | 10 | 40 |
Lusterko dobrej rady | Pozornie zwyczajne, ukazuje na swojej tafli proste odpowiedzi po zadaniu przed nim pytania. (Rzuć kością k3: odpowiada słowami: (1) "tak", (2) "nie" i (3) "nie wiem"). | 10 | 40 |
Magiczny album | Dostępny w dwóch wariantach: fotograficznym i karcianym. Automatycznie sortuje umieszczone w nim zdjęcia względem chronologii ich wykonania, a karty z czekoladowych żab - układa zgodnie z wartością i rzadkością. | 10 | 40 |
Magiczny zegarek na nadgarstek | Zminiaturyzowana wersja domowego zegaru, który za pomocą magicznej modyfikacji pokazuje miejsca pobytu członków rodziny lub przypomina o rutynowych czynnościach. Można z łatwością nosić go na nadgarstku. | 30 | 60 |
Medalion humoru | W naszyjniku można umieścić zdjęcie wybranej osoby. Po dotknięciu różdżką srebrnej powierzchni medalionu, można wyczuć podstawowy nastrój, w którym znajduje się sportretowana osoba. By tak się stało, fotografia musi być podarowania właścicielowi dobrowolnie celem zamknięcia w medalionie. | 30 | 60 |
Mroźny wachlarz | Idealny na upały albo powierzchowne oparzenia. Wachlowanie wznieca powiew mocniej schłodzonego powietrza bez obciążania nadgarstka. W ruch nie trzeba włożyć zbyt dużo siły, by zyskać ponadprzeciętne orzeźwienie. | 20 | 50 |
Muszla Czaszołki | Ściśnięta w dłoni pozwala lepiej skupić myśli i wspomaga koncentrację (+3 do rzutów na uzdrawianie). | 150 | - |
Muszla echa | Sporych rozmiarów morska muszla, w której można zamknąć wybraną piosenkę. Wystarczy przyłożyć kraniec różdżki do jej powierzchni i zanucić dźwięk do środka, lub wypowiedzieć krótką wiadomość. Po ponownym przyłożeniu różdżki, muszla odegra zaklętą w niej melodię. | 20 | 50 |
Muszla magicznej skrępy | Niewielka muszla w kształcie stożka, która epatuję ciepłą, dobrą energią (+3 do rzutów na OPCM) | 150 | - |
Muszla przewiertki kameleonowej | Jej barwa zmienia się, dostosowując się do padającego światła, a kolce zdają się zmieniać swoją długość. Noszona na szyi zapewni +3 do rzutów na transmutację. | 150 | - |
Muszla porcelanki | Założona jako biżuterię przez kilka sekund pozwala usłyszeć kojący szum morza, który pozwala skuteczniej skupić myśli (+3 do rzutów na uroki). | 150 | - |
Muszla wieżycznika | Jej ścianki są wyjątkowo wytrzymałe na działanie przeróżnych substancji, a jednocześnie pozostają neutralne magicznie. Alchemicy cenią sobie ich właściwości i używają ich jako pomocniczych mieszadeł (+3 do rzutów na alchemię). | 150 | - | Pan porządnicki | Stojący na czterech nogach, zaklęty wieszak, który wędruje po domu i samodzielnie zbiera rozrzucone ubrania, umieszczając je na swoich ramionach. Kiedy zostanie przeciążony, zastyga w miejscu i oczekuje na rozładowanie. | 10 | 40 |
Poduszki zakochanych | Rozgrzewają się lekko, gdy osoba posiadająca drugą poduszkę z pary ułoży głowę na swoim egzemplarzu. | 10 | 40 |
Pukiel włosów syreny | Bransoleta z włosem syreny, noszona na nadgarstku lub kostce poprawia płynność ruchów (+3 do rzutów na zwinność). | 150 | - |
Ruchome spinki | Para spinek w kształcie kwiatów lub zwierząt, które za sprawą magii samoistnie się poruszają. Zwierzęta wykonują proste, podstawowe dla siebie czynności, a kwiaty obracają się lub falują płatkami. | 10 | 40 |
Terminarz-przypominajka | Ładnie oprawiony kalendarz, w który przelano odrobinę magii. Rozświetla się delikatną łuną światła w przeddzień zapisanego wydarzenia, a jeśli nie zostanie otwarty przed północą, zaczyna wydawać z siebie ciche bzyczenie. | 10 | 40 |
Zaklęty fartuszek | Stworzony z materiału, którego wzory są magicznie ruchome i zmieniają się zależnie od nastroju noszącej go osoby. Samoistnie dopasowuje się do figury ciała. | 10 | 40 |
Zwierzęca kostka | Amulet stworzony z zasuszonych i magicznie zaimpregnowanych kwiatów, koralików oraz pojedynczej kostki drobnego zwierzęcia. Ściśnięty w dłoni przywołuje postać duszka zwierzęcia, do którego należy kość. Zwierzę będzie obecne do całkowitego przerwania dotyku. | 30 | 60 |
Na czas Festiwalu Lata wielu hodowców bydła i magicznej fauny przygotowało stoiska na świeżym powietrzu w handlowej części skweru. Drewniane lady skrywają w szufladach księgi rachunkowe, odgrodzone od słońca kolorowymi płachtami materiału rozwieszonymi ponad głowami sprzedawców. Większe zagrody zajęły krowy, świnie, kozy, owce czy osły, w mniejszych natomiast można obejrzeć kury, kaczki, gęsi i kolorowe dirikraki. Dzieci trudno jest odgonić od płotów - z zafascynowaniem przyglądają się zwierzętom, podczas gdy rodzice pogrążeni są w rozmowach i negocjacjach z handlarzami, którzy skorzy byli do oferowania okazyjnych cen.
W trakcie trwania Festiwalu Lata można zakupić zwierzęta gospodarskie z każdej kategorii (duże, średnie, małe) ze zniżką 10%.
Pachnący żniwami skwerek pod jednym z większych namiotów jest miejscem zabawy przygotowanej z okazji Festiwalu Lata. Drewniane stoły przykryte kolorowymi obrusami uginają się tutaj od mnogości ingrediencji i elementów w wiklinowych koszykach, z których można własnoręcznie stworzyć coś na pamiątkę uroczystości. Podczas gdy gwar rozmów miesza się z szelestem i brzękiem, a dłonie pracują w hołdzie letniej kreatywności, doświadczone wiejskie gospodynie pokazują jak spleść ze sobą gałązki, liście kukurydzy, włóczkę, siano i kwiaty, by te przeistoczyły się w niedużych rozmiarów, proste lalki. Tak wykonane kukiełki - zaimpregnowane magicznie, by wzmocnić ich trwałość - można zabrać ze sobą, albo zostawić w drewnianej skrzyni ozdobionej polną roślinnością, skąd trafią do osieroconych dzieci, których rodzice zginęli na wojnie.
Symboliczny knut to nazwa loterii usytuowanej przy stoisku ręcznie rzeźbionym z drewna przyozdobionym sianem i malowanym farbami stoisku. Rzeźby na nim przedstawiają dwie postaci ubrane w dawne szaty, na skroniach których widnieją okazałe wianki. Wrzucenie monety do drewnianej skarbonki ukształtowanej na wzór słońca uprawnia do odebrania jednego losu z wiklinowego kosza doglądanego przez sympatyczne starsze panie: kuleczki złożone z nitek siana i przewiązane wstążkami skrywają w środku ilustracje przedstawiające drobne upominki przygotowane specjalnie z myślą o Festiwalu Lata. Nagrody wręczane są w koszyczkach ozdobionych polnymi kwiatami, a zysk z loterii ma wesprzeć poszkodowanych na wojnie.
Każda postać może wylosować małą festiwalową pamiątkę. Aby tego dokonać, wystarczy rzucić kością k10 i odpowiednio zinterpretować wynik.
- Wyniki:
- 1: magicznie spreparowany wianek, którego kwiaty nie więdną
2: kolorowy latawiec w kształcie feniksa z połyskującym ogonem
3: słomkowy kapelusz ozdobiony kwiatami i wielobarwnymi koralikami
4: metalowa, malowana broszka w kształcie kwiatu stokrotki
5: ceramiczny kubek z namalowanym letnim krajobrazem
6: wonne kadzidełko pachnące lasem i leśnymi owocami
7: papierowy wachlarz w drewnianej ramie, przedstawiający ilustracje celtyckich mitów o Lughnasadh
8: pozytywka wygrywająca jedną z tradycyjnych magicznych kołysanek
9: kartka papieru, na której magia najpierw odbija twoją twarz, kiedy się jej przyglądasz, dokładnie ilustrując twoje zaskoczenie, rysy twojej twarzy po chwili zmieniają się przeobrażając twój wizerunek w zabawną zdziwioną karykaturę
10: możliwość przejażdżki na aetonanie u jednego z hodowców przy targu zwierzęcym
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:02, w całości zmieniany 4 razy
'k10' : 3
Nie mógł się temu nadziwić, ale w sytuacji, w której chciała postawić go Iris, czuł się dobrze. Może trochę spięty i zestresowany, ale naprawdę dobrze - na miejscu. Całe życie za czymś gonił, na siłę wciskał się w za małe buty, szukał nawet sam nie wiedział czego, a okazało się, że wystarczyło przystanąć i rozejrzeć się wokół siebie. Iris pojawiła się znikąd i za każdym razem, gdy spotykał ją na swojej drodze, dziękował, że jednak wiatr przygnał ją do niego. Wydawało mu się, że przez chwilę na jej twarzy zagościło nieznane mu dotąd uczucie - zastanowienie? Niepewność? Iskra zapłonowa strachu? Zaraz uśmiechnęła się jednak, więc i on odpowiedział tym samym, próbując przekonać siebie do tego, że prawdopodobnie mu się przywidziało albo widział katastrofę tam, gdzie tak naprawdę jej nie było.
- Obiecuję - odparł, tuląc ją do siebie, swoją dłonią nakrywając jej własną dla zapewnienia własnych słów - jestem twój, Iris Bell. Oczy uśmiechnęły się razem z ustami, gdy tak jej się przez chwilę przyglądał. - Postaram się tylko o to pierwsze wrażenie.
Bo było przecież najważniejsze. Co nie znaczyło, że potem przestanie się starać - o nie, poczuwał się już do znacznie większych czynów, choć może jeszcze ciężko było mu to przed sobą przyznać.
Dał jej się poprowadzić w nieznane, rozglądając się za twarzami, które wcześniej udało mu się dostrzec, a które nosiły rysy samej Iris. I w końcu ich dostrzegł i nawet zdołał się przywitać. Jej matka kojarzyła mu się teraz z tańcem; nie miał zamiaru oceniać jej sylwetki, oczy trzymał wciąż na twarzach zebranych, ale wydawało mu się, że faktycznie musiała mieć wiele wspólnego z tańcem, była szczupła. Gillian z kolei łączyła w sobie urok i energię Iris, ale była bardziej podobna do matki, tak przynajmniej udało mu się prędko wywnioskować. Felix był natomiast najmniej do nich podobny, ale mężczyźni z rzadka podobni byli do swoich matek. Skinął głową z lekkim uśmiechem, gdy Felix przedstawiał każdego z imienia. Najważniejsze było to, że brat Iris uścisnął mu dłoń. Uważał to za dobry omen. Zwrócił na Iris uwagę dopiero, gdy Felix zadał jej pytanie - zmartwienie wymalowało się na jego twarzy bardzo wyraźnie, to zbyt ważna chwila, by mógł zawieść najdroższą mu kobietę czy popełnić jakąś gafę. Ale wychodziło na to, że faktycznie popełnił. Odchrząknął i uśmiechnął się, czując delikatny przypływ ulgi.
- Przepraszam, Iris - uścisnął odrobinę mocniej jej dłoń spoczywającą wciąż na jego ramieniu, ale z uczuciem i troską. - Thaddeus to moje pełne imię, ale nigdy się nim nie przedstawiam. Dla większości osób jestem po prostu Tedem - dla rodziny, przyjaciół, pacjentów. Mniej oficjalnie, mniej poważnie. Wybacz, że nie przedstawiłem ci się w ten sposób, okoliczności były dość... - tu się na chwilę zatrzymał, sceny przepłynęły po jego umyśle wartkim strumieniem. Sukienka przyklejona do jej ciała, muśnięte szminką usta, kosmyki włosów przyklejające się do jej twarzy, księżyc oblewający ją mlecznym światłem. - odmienne. Nie pomyślałem wtedy o tym. - uśmiech nieco się poszerzył. Wzrok przeniósł z Iris na jej matkę, siostrę i brata. - Jestem uzdrowicielem. Moja lecznica działa w Borrowash, ale to nie problem dla mnie przenieść się gdziekolwiek, żeby nieść pomoc. Gdybyście czegokolwiek potrzebowali, rady czy zaklęcia zasklepiającego rany, wystarczy sowa. Przybędę od razu. Albo jak tylko będę mógł. Proszę się nie krępować.
Odruchowo się wyprostował - łagodne ściągnięcie łopatek, obniżenie ramion - chcąc wypaść naprawdę poważnie. Chciał ich zapewnić, że Iris jest przy nim bezpieczna i że pieniądze zarabia swoją ciężką, wytrwałą pracą.
jesteś wolny
przez czas, przez czas - przeklęty
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
– I co na przykład tam robisz? – gabinety lekarskie jakie znała znacznie różniły się od tych uzdrowicielskich, o czym zdążyła kilkukrotnie się przekonać, zwłaszcza w czasach szkolnych, kiedy dolegliwości magiczne jawnie ukazywały swoje różnice od zwykłego przeziębienia, grypy czy zapalenia wyrostka. Czy Neala była po prostu asystentką, pomagała sortować dokumenty, czy faktycznie mogła pochylić się nad tymi wszystkimi zawiłymi dolegliwościami? Anne chciała dowiedzieć się wszystkiego.
Jednocześnie dawała jej pewną przestrzeń – a może nawet i samej sobie – dryfując w wielobarwnych światłach Festiwalu, znikając między straganami i pozwalając sobie na naprawdę szczery uśmiech, kiedy młoda Weasley zabawiała ją wielkimi chustami w pstrokatych kolorach.
– Ładna. Bardzo ładna – skomentowała, kiedy przyjaciółka pochylała się nad talizmanami z muszli – czy faktycznie działały, czy więcej było w nich domniemanego efektu – to Anne nieszczególnie interesowało. Zwłaszcza kiedy w oczach Neali błyskało faktyczne zaciekawienie, momentalnie udzielające się też blondynce.
– Dodaje elegancji, będziesz jak prawdziwa dama! – zachichotała, wskazując na kremową powierzchnie muszli i specyficzne, spiralne zdobienia. Prawdziwa dama, którą wszakże była, dzieląc błękit krwi z tymi, których w Anglii nazywano arystokracją. Anne często o tym zapominała – o tym, że Nela faktycznie ma szlacheckie korzenie i daleką historię o zawiłych korzeniach. Zupełnie jak jakaś królewna z baśni.
– Och, ojej! – zawołała nieco zduszonym głosem, kiedy w rękach Neali pojawił się wielki, żółty sprzęt grający; pamiętała gramofony sprzed wielu lat, w Hogwarcie też ich używano, zwłaszcza podczas przerwy świątecznej – Piękny! – zawyrokowała, pomiędzy rozbawieniem a zdumieniem, pomagając swojej towarzyszce zakupów sprawdzić, czy urządzenie faktycznie do czegoś się nadawało – po kilku pląsających nutach nieznanej melodii zakup był już finalizowany – Daj, poniosę go – zaproponowała, a kiedy sprzedawca zawinął wielką tubę i podstawę w papier, Beddow wcisnęła sobie muzyczny pakunek pod pachę.
Dreptała za panną Weasley szczerze poruszona, raz po raz wybuchając śmiechem, innym razem krzywiąc się na widok kraciastych beretów, później z uznaniem kiwając głową na komplety biżuterii – różności rozciągały się wzdłuż i wszerz jarmarku, a skoro Neala dysponowała pieniędzmi – dorosłymi, zarobionymi samodzielnie – zwyczajnie należało to świętować.
– Jesteś pewna? To twoje pieniądze… – choć w oczach pojawiły się wyraźne iskry, kiedy pokazała jej magiczne kostki ze zwierzętami, w głosie zadrgała nuta niepewności – Nie wiem, może jakaś myszka? Albo motyl? Niech będzie motyl – wybrała, ślizgając spojrzeniem po wielobarwnych kamieniach, które miały moc przywoływania pokrzepiających duszków. Miły gest. Naprawdę miły.
Niełatwo było pomieścić w kieszeniach i torbach wszystko, co wybrała panna Weasley, ale kiedy dziewczęta obładowane odchodziły od głównej alejki ze straganami, nie można było żadnej z nich odmówić radosnego poruszenia; Anne raz po raz kiwała głową z entuzjazmem, a kiedy Neala wyznała jej plan na nadchodzące godziny, była już nieco bardziej ośmielona i przekonana, by faktycznie dołączyć do reszty przyjaciół na plaży.
– Dobrze, dobrze, okej – zgodziła się, kiwając głową kilkukrotnie, kiedy kroki powoli kierowały się w wyznaczoną przez Weasley stronę – Ale bądź przy mnie cały czas. Proszę – na wypadek, gdyby palnęła jakieś głupstwo, nie zrozumiała żartu lub innej, subtelnej aluzji.
Nie mogło być tak źle.
Ania i Nela zt <3
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
Długo się zastanawiał czy wybrać się na jarmark. Rozważał wszystkie za i przeciw, nie wiedząc czego może się w sumie spodziewać. Ostatnimi czasy raczej stronił od ludzi, zwłaszcza tych, którzy byli mu bliscy. Starał się udzielać na tyle ile było to możliwe, by pomóc potrzebującym, by stawić opór ciemiężcy, ale teraz mieli zawieszenie broni i, najprościej mówiąc, nudził się jak mops. Próbował przez ten czas posiedzieć trochę nad swoim motorem, ale brak komponentów na rynku sprawił, że w zasadzie w ogóle nie posunął się w swojej pracy. Przez brak zajęcia co rusz wpadały mu coraz gorsze pomysły, różnego rodzaju myśli kotłowały się pod blond czupryną, sprawiając, że powoli miał już dość.
Apogeum osiagnął z początkiem sierpnia i wtedy też postanowił, że najwyższa pora ruszyć tyłek z domu i wyjść do ludzi. Zdawał sobie sprawę z tego, że na Jarmarku z całą pewnością będzie pełno ludzi, w końcu mieli chwilę wytchnienia, mogli chociaż na ten krótki czas poczuć sie bezpiecznie i pozwolić sobie na to by uśmiech zagościł na ich twarzach, a spokój wkradł sie w ich serca. Dlatego też doszedł do wnioku, że jemu również należy się chwila oddechu, a już z cała pewnością dobrze mu zrobi zmiana otoczenia i nie myślenie o tym wszystkim co sie działo w jego życiu, z nim.
Pojawił się na jarmarku późnym popołudniem kiedy słońce, pomimo, że nadal wisiało na niebie, nie paliło już tak mocno. Ubrany w lekko znoszone spodnie i lekką, błękitną koszulę wtopił się w tłum ludzi. Nie wyzbywszy się tzw. zboczeń zawodowych, obserwował wszystko i wszystkich dokładnie. Nie umknęły mu stoiska wystawiające na sprzedaż suknie i tkaniny czy też te oferujące różne przedmioty typu kociołki, księgi, a nawet i magiczne bardziej i mniej zwierzęta. Na chwilę nawet zatrzymał się przy jednym ze stoisk gdzie mężczyzna sprzedawał eliksiry. Gabriel szybko przeleciał wzrokiem po buteleczkach w poszukiwaniu czegoś co mogłoby przydać się na jego dolegliwość. Nie znalazłszy jednak niczego przydatnego skinął jedynie sprzedawcy głową i ruszył dalej.
Po przejściu jarmarku wzdłuż i wszerz na moment odszedł na bok by zapalić, nie chcąc innym zanieczyszczać powietrza. Już i tak trudno się oddychało wśród takiego tłumu. Popalając spokojnie jednego z kilku ostatnich papierosów z paczki oparł się o drzewo i wodził wzrokiem po ludziach. To przyzwyczajenie zostało mu jeszcze z ostatniej pracy. Zapamiętywał twarze każdego kto go mijał, wyłapywał ciekawskie spojrzenia czy też potrafił wyczytać z mimiki twarzy, że dziewczynka stojąca nieopodal w towarzystwie matki nie jest zadowolona ze swojej wygranej na loterii chociaż starała się robić dobra minę do złej gry.
I to własnie w pobliżu wspomnianej loterii zauważył znajomą twarz. Naturalnie spodziewał się, że może wpaść na znajomych w tym miejscu (nie ważne jak bardzo wolałby tego uniknąć). Miał jednak mimo wszystko nadzieję, że może uda mu się w jakiś magiczny sposób uniknąć członków rodziny. Westchnął cicho, po czym niedopałek papierosa zgniótł butem. Myślał o tym dużo, przerobił w głowie już chyba każdy możliwy scenariusz rozwoju tej sytuacji, co mu więc szkodziło? Odepchnął się od drzewa, po czym z rękami w kieszeni ruszył w kierunku blondwłosej kobiety, którą nazywał siostrą.
Zatrzymał się obok niej kiedy chciała wrzucić knuta do słonecznej skarbonki i uprzedził ja w tym geście.
- Jeden los dla tej pani poproszę. – powiedział spokojnie do staruszki stojącej po drugiej stronie stołu, po czym spojrzał na Justine, a kiedy ta uniosła na niego wzrok puścił jej oczko.
Poddała się złudnej myśli, że może mieć wszystko, mimo że świadomie z rodziny, z miłości zrezygnowała. Los więc upomniał ją, gdy wyciągnęła po to ręce. Kerstin tego nie rozumiała. Tego, że maska którą zakładała była jedyną, która trzymała ją w całości. Sprowadziła do domu niebezpieczeństwo - choć nie świadomie, to nie mogła udawać, że tego nie zrobiła. Dlatego się wyprowadziła, by więcej nie uczynić podobnego błędu. Błędne decyzje podjęła też po tym, jak porwała Evandrę. Do tej pory nie wiedziała w jaki sposób Rosier ją znalazł - ale całą sprawę powinna była rozegrać inaczej. Może w końcu komuś zaufać naprawdę. Ale nie była pewna, czy jeszcze całkowicie potrafi. Była potworem - zrodzonym z i na potrzeby wojny. I choć próbowali powiedzieć jej, że jest inaczej nie mogła w to znów zaufać ani uwierzyć. Nie chciała też. Bo musiała pozostać bezwględna - żeby nikt inny nie musiał. Nawet, jeśli ktoś zarzucał jej brak serca, źle obchodzoną żałobę, nieczułość. Mogła ponieść to wszystko bo walka jeszcze nie dobiegła końca.
Na Festiwalu była codziennie, głównie, żeby było ją widać - żeby niosła się dalej wieść, że żyła, że była, że po nim, zamierzała dalej walczyć. Pozwalała sobie na ten oddech, który jej tak zalecali. Piła, bo się nudziła. Z wciśniętymi dłońmi stanęła przy jednym ze stoisk zadzierając głowę, kiedy obok niej pojawiła się jednostka. Jej brew uniosła się, kiedy ale odwróciła głowę sięgając po jeden z losów.
- Znów rozmawiamy? - zapytała lekkim tonem. Nie było w nim wyrzutu, a jedynie badanie granic. Nie naciskała, nie zamierzała też teraz. Nie próbowała się dowiadywać, ani ciągnąć go na rozmowę kiedy wyprowadził się z domu uznając, że potrzebował przestrzeni, do której każdy miał prawo. Była gotowa odpowiedzieć na jego pytania jeśli miał jakieś, ale nie była w stanie zmienić swojego postrzegania. - Ten pan też wylosuje. - powiedziała do kobiety wrzucając knuta i zachęcając go brodą, by uczynił to samo, posyłając w jego kierunku łagodny uśmiech. Był jej bratem, kochała go - nawet jeśli postrzegania czy historie mieli różne i nie wędrujące ze sobą razem.
loterię rzucam
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
'k10' : 3
I tak miałem zjawić się tego dnia w Dorset, toteż chciałem wykorzystać tę okazję do przekazania Celine zamówionego przez nią amuletu, prezentu dla kuzynki; nie żebym nie ufał Freyi, ale talizmany były zbyt cenne, by ryzykować przesyłanie ich pocztą, zwłaszcza w tych czasach, gdy pewni zwyrodnialcy polowali na sowy i przechwytywali przytraczane do ich nóżek pakunki czy listy. Kiedy więc otrzymałem już potwierdzenie, że panna Lovegood również zamierza bawić tego dnia na festiwalu lata, zaproponowałem spotkać się na plaży z jarmarkiem. Nie miałem jeszcze okazji, by przyjrzeć się tamtejszym straganom, zamierzałem więc obejrzeć, co te, które działały o tej dość wczesnej porze, miały do zaoferowania. Wpierw jednak – obowiązek.
Przystanąłem z boku, z Jarvisem pod pachą, leniwie obserwując objawiające się w tej części festiwalowych terenów sylwetki; przygryzałem źdźbło trawy, poszukując wśród kolejnych przechodniów tej jednej konkretnej figury, małej i zwinnej tancereczki, którą ostatnim razem widziałem podczas zabawy – ale czy na pewno zabawy...? – w labiryncie. Na szczęście nie musiałem długo czekać. Ledwie kilka minut później ujrzałem Celine; zacząłem energicznie machać, by prędzej zwrócić na siebie jej uwagę. Powitałem ją z uśmiechem na ustach, przy okazji przedstawiając jej syna, po czym wyciągnąłem z kieszeni niewielką sakiewkę, w której przechowywałem talizman w kształcie jaskółki. Raz jeszcze pouczyłem młódkę, w jaki sposób działały tego typu przedmioty, że potrzebowały czasu, by związać się z noszącym je czarodziejem lub czarownicą, po czym zaproponowałem wspólny spacer wzdłuż rozciągających się przed nami straganów i stanowisk. Niektóre znaleziska komentowaliśmy w żartobliwy sposób, inne – te wydające posiłki i koce – sprawiały, że wzdychałem cicho i traciłem pogodę ducha. Nie spodziewałem się, że skuszę się na jakiś zakup, lecz kiedy jeden ze sprzedawców zachwalił mi medalion humoru, od razu pomyślałem o Evelyn; o ileż prościej byłoby nam się dogadać, gdybym mógł skonsultować się z takim cackiem, zrozumieć jakiż tak naprawdę miała nastrój...
Bez dłuższego zastanowienia zakupiłem ten naszyjnik, nie wiedząc jeszcze, kiedy – i w jaki sposób – nakłonię Despenser do ofiarowania mi swojego zdjęcia.
| zt; przekazuję Celinie talizman, kupuję medalion humoru
Drowning peaceful through your hands
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
Początkowo uważał, że decyzja o wyprowadzeniu się z domu, o zerwaniu kontaktu z rodziną, była dobra, że tak było bezpieczniej dla nich wszystkich. Starał sobie wmówić, że robi to dla ich dobra, bo coś się z nim dzieje. Dopiero z czasem uświadomił sobie, że robił to dla siebie, że wtedy kierował się egoizmem i zaczęło mu to ciążyć. Był jednak zbyt dumny, żeby przyznać się do tego na forum, dlatego dalej szedł w zaparte. Jednak jednocześnie tęsknota za rozmową, za śmiechem i żartowaniem z bliskimi, nawet jeśli nie zdarzało się to często, stawała się coraz większa. Dlatego też kiedy zobaczył uśmiech Justine, również się do niej uśmiechnął, łagodnie i ciepło.
- Miałem nadzieję, że moglibyśmy spróbować. - odparł spokojnie lekko kiwając głową, po czym również sięgnął po los, który mu zafundowała – Jesteśmy na Jarmarku, możemy posiedzieć, spędzić wspólnie czas...a jak nam się poszczęści to i porozmawiać. - spojrzał na nią uważnie.
Każde z nich było ostrożne, każde z nich przeżyło zdecydowanie zbyt wiele. Zarówno on jak i Justine otarli się o śmierć, z czego on przecież wpadł na moment nawet w jej sidła. Mieli bagaż doświadczeń i przeżyć, na które żadne z nich nie zasłużyło. Dźwigali je jednak idąc przez życie z dumnie uniesioną głową, walcząc o to w co wierzyli, o to by wszystkim żyło się dobrze, by wszyscy mogli wieść bezpieczne i dostatnie życie. Może gdzieś po drodze zgubili siebie, ale nic nie stało na przeszkodzie aby odnaleźli się nawzajem.
rzucam na loterię
'k10' : 9
Kolorowa otoczka Festiwalu Lata w Weymouth wydawała mu się czymś abstrakcyjnym, bo on żadnego rozejmu w tej wojnie nie odczuł. Wszyscy wokół zdawali się teraz żyć potrzebą ucieczki od drastycznej rzeczywistości, w której zbyt łatwo można stracić wszystko, w tym własne życie w mgnieniu oka. Przywykł już, że przy tak idyllicznych sceneriach stanowi najbardziej niepasujący element, mimo to musiał przekonać się na własnej skórze, że świat nie stanął w miejscu i wciąż jest o co walczyć. Spoglądał mętnym wzrokiem na ludzi szczęśliwych, co nie boją się śmiechu, dotyku, ciepłych promieni słońca smagających skórę w ten letni czas. Nie chciał się jednak upajać cudzą radością, jego przybycie w to miejsce i w tym czasie miało swój cel. Chciał spotkać jedną konkretną osobę, choć szanse były na to znikome. Poniekąd przewidywał, że robi głupio i cały jego zamysł zwieńczy straszna awantura, mimo to chciał spróbować zrobić coś dobrego dla swojej rodziny. Czy coś z niej jeszcze zostało?
Musiało minąć ponad trzy dekady, aby dotarło do niego, że nie tylko nie był dobrym ojcem, co nie był ojcem wcale. Nigdy nie miał syna, nigdy nie miał córki; dzieci jawiły się jako jeden z obowiązkowych celów do osiągnięcia, aby każdy stojący z boku mógł powiedzieć, że oto kolejny Rineheart wypełnił swą powinność i przedłużył gałąź rodziny. Żonę kochał szczerze, dla niej był w stanie zrobić wiele, lecz wciąż nie wszystko, bo nawet ona nie przekonałaby go, aby rzucił bycie aurorem w cholerę i stał się z dnia na dzień stałym elementem w życiu ich potomstwa. Czy żałował swoich życiowych wyborów? Nie. W tym tkwił właśnie cały problem, nie było w nim całkowitej skruchy, choć miewał momenty słabości, gdy czuł się źle względem zmarłej małżonki. Minęło już tyle lat od jej śmierci, zaraz będzie dwadzieścia pięć jak odeszła z tego świata, a on zniszczył wszystko, co ta budowała w pocie czoła. Jej wielkim marzeniem była kochająca rodzina i marzenie to umarło wraz z nią.
Gdy myślał o metodach wychowawczych swojego ojca, mimowolnie zastanawiał się, czy aby czasem nie był dla Vincenta zbyt pobłażliwy. Wiele lat trwał w przekonaniu, że był po prostu za często nieobecny w pierwszych latach życia syna, stąd też nie wywiązała się między nimi ta znikoma nić porozumienia, która była konieczna, aby latorośl podporządkowała się jego słowom całkowicie. Mogło to wydawać się niedorzeczne, jednak presja ze strony nieżyjącego już rodzica nakazywała Kieranowi dorównać takiemu wzorowi ojcostwa, jaki mu przekazano, a raczej na nim zastosowano. Wzór jednak był tym najgorszym z możliwych. Za późno, aby naprawić błędy, ale łudził się, że może będzie w stanie uzyskać przebaczenie, choć w pierwszej kolejności musiałby przeprosić, do czego się niby poczuwał, a jednak nie do końca. Chciałby rzec, że poświęcił rodzinę dla dobra wszystkich i uzyskać po takim wyznaniu pełne zrozumienie. Równie dobrze mógłby nie odzywać się wcale, bo jeśli coś wiedział o swoim synu, to przede wszystkim to, że ten nigdy nie zdoła spojrzeć na świat z jego perspektywy – zgorzkniałego aurora, który za nic ma uczucia innych.
Jedno z przebiegających obok dzieci zatrzymało się nagle i spojrzało na niego z niemym przerażeniem, dopiero wówczas poczuł się jak gówno. Był świadom tego, że wygląda źle. Jego twarz była mniej opuchnięta, nadal jednak posiniaczona, policzki zapadnięte, paznokcie na palcach dłoni odrastały w różnym tempie, a płaszcz wisiał na nim jak ogromna torba na zwłoki. Tragiczna prezencja po kilku tygodniach niewoli nie była niczym dziwnym, ale Vincent pewnie nie wiedział o jego jenieckich przygodach. Akurat to miało ułatwić wiele, bo Kieran też nie wiedział nic o jego obecnym życiu – nigdy nie dociekał, nie fatygował się, aby o cokolwiek spytać. Skrawki informacji otrzymywał od Jackie, gdy jeszcze ta raczyła coś do niego mówić, ale to było niczym rzucanie grochem o ścianę. Z nią łatwiej było jako tako współżyć, przez tyle lat była skazana na mieszkanie ze zdziczałym ojcem pod jednym dachem, że ostatecznie odpuściła sobie ciągłą walkę i pewne rzeczy zaczęła ignorować, większość słów puszczać mimo uszu. Można uznać, że pewnego dnia ocknęła się i zrozumiała, że mrzonki o kochającym ojcu nie ziszczą się w jej przypadku, więc przestała tracić siły na próby zmienienia go w kogoś innego. Kieran sam siebie pod tym względem spisał na straty. Jeśli miałby kiedyś zapragnąć bliskości, nie odważy się szukać jej u swych dzieci, ponieważ sam nigdy nie dał im czułości, gdy tego potrzebowały.
Płochliwa myśl o wycofaniu się ukradkiem dopadła go w tej samej sekundzie, gdy brązowe oczy wreszcie wypatrzyły w tłumie wysoką sylwetkę mężczyzny. Dziwnie było dostrzec, że jego syn jest dorosły. Kiedy Vincent wrócił do kraju, ich spotkanie było burzliwe, pełne emocji sączących się z rozdrapywanych na nowo ran. Tylko się wzajemnie oskarżali o wszystkie krzywdy, ale teraz powinno być inaczej, skoro wokół są ludzie, a panująca atmosfera jest podniośle wesoła. Święto miłości, celebracja życia, jakże to dalekie od ponurego cmentarza i chłodnego nagrobka. Podobne z kolei do wigilijnej kolacji u Beckettów, podczas której nie zamienili z sobą ani jednego słowa. Vincent wyszedł wtedy z Tonks, ten szczegół nie umknął ojcu, bo pomimo bycia beznadziejnym rodzicem nieustannie pozostawał bardzo spostrzegawczym aurorem.
Ostatecznie nie zbliżył się. Zamierzał, ale w ostatniej chwili, biorąc pod uwagę swoją kondyncję i prezencję, odwrócił się i zgarbił, udając wielkie zainteresowanie asortymentem jednego ze straganów. I kiedy poczuł, że Vincent rzeczywiście przeszedł, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi, stary Rineheart ponownie spojrzał na rząd muszli, któy zwieńczała czarna perła. Sprzedawca coś do niego mówił, o wzmacniających właściwościach tego właśnie unikalnego przedmiotu. Jak nic doda panu wigoru! Tego było mu trzeba, chciał jak najszybciej wrócić do pełni sił. Kieran sięgnął po perłę, przejrzał się w jej czarnym połysku, potem zapłacił za nią ile należało. W całkowitym milczeniu ruszył dalej, chcąc opuścić miejsce dla tych wszystkich celebracji.
| nabywam czarną perłę, z tematu
Ostatnio zmieniony przez Kieran Rineheart dnia 12.11.24 22:31, w całości zmieniany 2 razy
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
Tym razem to Iris wydawała się być bardziej niepewna. Zdradzały ją drobne gesty. To, jak spoglądała raz na brata, raz na siostrę, kolejnym razem na matkę, co chwila unosząc tylko brwi w górę, próbując wymusić od swych krewnych jakąś reakcję — a najlepiej pozytywną. Bardzo jej zależało na tym, aby Bellowie odebrali Teda w jak najlepszy sposób. Bo może nie znali się najlepiej, ale sercu starczyło tych kilka spotkań, ostrożne buziaki dawane sobie, gdy obciekali wodą, po jego cudownie heroicznym wyczynie złowienia wianka. Gdyby nie znaczył dla niej wiele — zapewne nie przejmowałaby się tą chwilą, bo nie doszłoby do niej nawet w najśmielszych snach. Praca w podziemiu szybko nauczyła jej, jak istotna jest dyskrecja. Wystawianie rodziny na nowe, potencjalnie niebezpieczne znajomości nie było niczym mądrym, ale Ted... Och, Ted był Tedem. Uzdrowicielem, któremu na duszy leżało dobro mieszkańców Borrowash, trochę kiepskim tancerzem z zadatkami na poprawę, posiadaczem najbardziej zachwycających brązowych oczu na całym świecie, a jeżeli nie mogła sięgać tak daleko, to chociaż po tej stronie kanału brytyjskiego. Był jej Tedem, nieśmiało nazywała go tak w myślach, choć nigdy nie chciałaby pozbawić go jego wolności. Tego, co sprawiało, że był sobą. Tym, który wywrócił jej życie, jej uczucia do góry nogami w najczulszy, niemal szczenięcy sposób.
Przy nim zapominała przecież o dawnych zadrach, mając siłę wyłącznie na myśli o tym, co dopiero miało nadejść.
Nie chciała spuszczać z niego wzroku, nie w chwili, gdy wyszeptał jej odpowiedź tak ciepło, tak szczerze. Mógłby powiedzieć jej teraz wszystko, a Iris Bell uwierzyłaby mu na słowo tylko dlatego, że słowa te wypowiedział Ted Moore. Och, co najlepszego się z nią działo?
W odpowiedzi na wyjaśnienia odnośnie imienia Felix pozwolił sobie spojrzeć kontrolnie na swe krewniaczki. Jeden błysk w jego oczach wystarczył, aby Iris mogła być przekonana, co będzie głównym tematem w trakcie powrotu do domu z czerwonym płotem w Cardiff. Że przedstawia im kawalera, nawet nie wiedząc, jak ma na imię. Ale czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Szekspir pisał wszak, że róża pod innym mianem...
— Dla mnie możesz być, kim tylko chcesz — nagłe opadnięcie głosu do szeptu mogło zaskakiwać, zwłaszcza, że Iris z natury była osobą ekstrawertyczną, a jej osobowość mogła sprawiać nawet wrażenie ekspansywnej. Teraz jednak wydawała się być... Poruszona? Wzruszona? Jej głos na pewno drżał, dlatego go ściszyła, ale nie wydawała się być zawstydzona. Wtulona w jego ramię, wpatrywała się wyłącznie w oczy Teda, spojrzeniem niemalże błagając go, by robił to samo. Nie spuszczał z niej oka. Połączył ich myśli, choć na drobną chwilę. — Thaddeus, Ted, Teddy... —wymieniała szeptem, dłonią sunąc po rękawie jego koszuli w czułym geście. — Byle byś był — marzenie wydawało się małe. Skromne. Przyziemne. Ale względem tego, co miało wydarzyć się już w mniej niż dobę, było życzeniem kluczowym. Uzdrowiciele nie chodzili na wojnę, ale z natury rzeczy żyli blisko niej, podobnie jak Niuchacze. Myśl, że w trakcie opatrywania ran tego, czy innego czarodzieja mógłby zostać ugodzony okrutnym zaklęciem, objęła serce Iris w stalowym uścisku, z którego wyrwała się dopiero na dźwięk głosu młodszej siostry.
— Och, jakże cudownie! Mamo, musisz koniecznie poprosić pana... — zastanowiła się na sekundę, spoglądając na pogrążonych w intymnej konwersacji siostrę i jej... No właśnie, kogo? Znajomego? Narzeczonego? — Pana Thaddeusa o pomoc. Twój reumatyzm... — nim skończyła mówić, matka całej trójki ułożyła dłoń na dłoni swej najmłodszej latorośli, spoglądając na nią tylko kątem oka, w ramach pierwszego upomnienia. Pani Bell była kobietą dumną, niezwykle silną mimo ciosów spadających na nią ze strony losu. Samotnie wychowała trójkę dzieci, pracowała całe życie, a na starość jej ciało postanowiło odpłacić się jej przy pomocy reumatyzmu. Nie starczyło to jednak, aby nauczyć ją prosić o pomoc. Zawsze dawała sobie radę sama.
— Och, Gilly, nie bądź niemądra. Pan Thaddeus musi mieć wystarczająco obowiązków w Borrowash, nie ma potrzeby fatygować go do nas, póki mogę chodzić — choć w teorii mówiła do swej córki, nie odrywała wzroku od Moore'a, oglądając go sobie od stóp do głowy. Na wargach zatańczył jej ciepły, matczyny uśmiech, gdy wolną dłoń złożyła na swym biodrze. — Oczywiście jeżeli sprawa ma się tylko mnie. Mam jednak nadzieję, że nie odmówi pan zaproszenia na obiad? Rissy może nie jest szefową kuchni, ale nie pozwolę panu wyjść z pustym żołądkiem.
— Och mamo! — westchnęła Iris, jednocześnie przewracając oczami. Towarzyszący temu śmiech czwórki Bellów — czwórki dzwonów, dorosłych przecież ludzi, był wystarczającym dowodem na to, jak zżyci byli ze sobą. Wszak do tej pory mieli wyłącznie siebie.
A teraz pozwalali wejść do swej enklawy komuś jeszcze. Komuś, na kim bardzo zależało pewnej Iris Bell.
the most vulgar things tolerable.
have become lions
Patrzył na nich wszystkich nieco pewniej, jakby upływające chwile nadawały mu pewności siebie. Zwłaszcza swoje spojrzenia oddawał Iris, gdy raczyła go głosem, nutami tak słodkimi, tak przyjemnie leczącymi jego skołatane serce i jątrzące się rany.
- Będę. Będę zawsze - nie pamiętał, kiedy ostatni raz słyszał w swoim głosie podobną pewność. Stanowczość. Obietnicę i przysięgę zarazem. Nie zawsze mógł raczyć podobną pewnością swoich pacjentów, objawy czasem zazębiały się z objawami charakterystycznymi dla innych schorzeń, ale dziś dokładnie wiedział, czego chce. Czego pragnie dla niej. Okrył jej drobną dłoń swoją własną, wysuszoną przez alkohol wcierany w czasie zabiegów, pachnącą ziołowymi naparami i szarym mydłem. Ona za to napełniała go zapachem kwiatów, świeżo ściętych, wiosenno-letnich, satyną płatków w pastelowych odcieniach fioletu i różu.
Gillian niemal od razu skupiła na sobie uwagę Teda, instynktownie jego umysł zaczął przeszukiwać najlepsze terapie na reumatyzm. To nie była choroba, którą dało się wyleczyć, ale złagodzenie objawów było często znacznie bardziej potrzebne niż szukanie lekarstwa.
- Ciepłe kąpiele powinny być dobrym początkiem, ciepłe okłady też pozwalają odczuć ulgę. Mam w gabinecie potrzebne maści, postaram się je zabrać i przybyć do państwa jak najszybciej. I proszę nie mówić, że to fatyga. To pomoc, a tej ponoć nigdy się nie odmawia - mrugnął porozumiewawczo do pani Bell, posyłając jej zdecydowany uśmiech. - Stawię się punktualnie.
Śmiech rozbrzmiewający niedaleko za ich plecami wprawił go w lekką konsternację, więc odwrócił głowę w kierunku jego źródła, chcąc sprawdzić, czy oby nie usłyszał znajomych tonów. Owy śmiech należał do kompletnie obcej mu pary ludzi i towarzyszących im ich przyjaciół (tak wywnioskował, widząc, jak blisko przy sobie szli) - kobieta miała na sobie jasną, lnianą sukienkę, a mężczyzna białą koszulę i spodnie; ona miała na głowie chabrowy wianek, oboje na twarzy wymalowane mieli runy. Widać było wiążące ich uczucie, miłość wylewającą się z serca przez usta, przez rumiane policzki. Szczęście. Słyszał od pacjentów o chabrowym ślubie i nawet drążył, teoretycznie z czystej, krukońskiej ciekawości, chcąc poznać więcej faktów. Ten rytuał był ciekawy sam w sobie, mistyczny, pociągający, ale chyba wtedy nie miał odwagi, by sądzić, że będzie brał w nim kiedykolwiek udział.
Uderzyła go taka fala myśli, że poczuł krótkie zawroty głowy. Misja od lorda Longbottoma, ranni rebelianci w jaskini, kończące się nieuchronnie zawieszenie broni i chłodny oddech wojny na karku; Billy i Hann, jej ciąża, Amelka pokazująca mu swojego pluszaka; ta stagnacja, w jaką wpadał, szukanie własnego miejsca w życiu, Latarnia; Bezksiężycowa Noc, jednoczesne pragnienie śmierci i życia, zagubienie. Co on robił? Czemu ciągle trwał w tym samym miejscu, nie mogąc zrobić kroku naprzód? Dlaczego strach był jego sprzymierzeńcem, a nie walka - o siebie, o innych, o rodzinę? Nie miał na to więcej czasu. Nie miał czasu na zastanawianie się, czy to ma sens. Wiedział, że po części nie. Gdyby zdecydował się na to, a wszystko potoczyłoby się nie po jego myśli, zostawiłby ją - właściwie zgodziłaby się? Ale jeśli znów zamilknie... jeśli znów zdecyduje się odciąć, żeby nie ranić innych swoimi wyimaginowanymi winami - kim będzie?
Zbladł. Był blady jak ściana; był blady tak, że łatwo go można było pomylić z trupem. Trupem, którym pośrednio się czuł - do momentu, aż nie pojawiła się Iris i nie tchnęła w niego życia, tworząc na nowo, kształtując jak świeżą glinę w ciepłych, troskliwych dłoniach. Przełknął ślinę, patrząc po wszystkich, którzy stali wokół niego. Na Felixa wpierw, jakby oczekiwał milczącej zgody albo zaprzeczenia, znaku od niebios „nie rób tego”; potem na panią Bell, jakby chciał ją ostrzec przed sobą, przed tym, co zaraz powie, a powie na pewno, decydując się na głupotę, śmiech, oszczerstwa i runięcie w przepaść zapomnienia; na Gillian, obiecując jej, że Iris nic nie będzie, że o nią zadba, że zadba o całą jej rodzinę. Na koniec spojrzał na Iris. Na jej jasną twarz, na oczy tak podobne do jego własnych, na drobne piegi na nosku i policzkach, na usta rozwarte w czymś, co jeszcze przed chwilą nosiło ślady uśmiechu. Pomyślał, że nie wie, jak zacząć, ale słowa zaraz same się z niego wytoczyły, wylały niepowstrzymaną falą zwolnionej tamy. Czy będzie tego żałował? Jeśli odmówi - na pewno. Czy bał się? Jak nigdy dotąd.
- Kocham cię, Iris Bell. Zakochałem się w tobie od pierwszego wejrzenia tam, nad rzeką. Zakochałem się w twoich oczach i ustach, zakochałem się w dłoniach, które mnie uratowały. Wtedy nie tylko przed wodą. Zakochałem się w twoim śmiechu i stanowczości, w twoich oczach i słowach, które w niewytłumaczalny przeze mnie sposób pozwalały mi... czuć. Wiem, że nie znamy się długo. Wiem, że to zaledwie tygodnie, ale wiem też co czuję. Wiem to doskonale. - sam nie wierzył, że to mówił. Że te wszystkie słowa plotły się na języku tak naturalnie, nie trudził się, nie analizował. Pierwszy raz w życiu. - Czy... czy mogę prosić was - spojrzał tu znów na Felixa, na panią Bell, na Gillian - o rękę Iris? - i tym razem obrócił się znów do Rissy, ujmując jej dłoń swoimi obiema, pewnie, ale łagodnie, z szacunkiem, z uczuciem, jakie wobec niej żywił. - Czy ty, Iris Bell, zgodzisz się wziąć udział w chabrowym obrzędzie i stać się moją żoną?
Tak. Sądził, że niczego bardziej nieodpowiedzialnego w życiu nie zrobił. Ale tym razem brnął w zaparte. Wszystko mogło pójść źle i właściwie podejrzewał, że wszystko pójdzie źle, że impuls zwabi go w pułapkę, że wszystko runie. Nie miał pierścionka, a zaledwie siebie i to właśnie chciał jej oddać w pełni.
jesteś wolny
przez czas, przez czas - przeklęty
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
Ted nie był człowiekiem wyglądającym groźnie, wręcz przeciwnie — podobała jej się jego łagodność, którą odkrywał, wydawało się, wyłącznie przed nią, porzucając gruboskórność, którą oplatał się na co dzień, w próbie ochrony przed zewnętrznym światem. Ale nie musiał taki być. To jego ciepło, płynące wprost z serca, skupienie na sposobach, jak złagodzić bolączki drugiego człowieka, fakt, że gdy tylko pojawiała się obok, skupiał swą uwagę wyłącznie na niej... To wystarczyło, aby była pewna, że był tym jedynym.
Nie wiedziała, czy jej rodzina podzieli jej zdanie. Nie znali go. Widzieli jego nerwową szczerość, widzieli sposób, w jaki para spoglądała na siebie wzajemnie. Znali jego imię, nazwisko i zawód, ledwo drasnęli powierzchnię jego charakteru, gdy opowiadał o ciepłych kąpielach na reumatyzm (był człowiekiem troskliwym, być może rodzinnym), ale czy to mogło wystarczyć?
Iris chciała wierzyć, że tak. Niegdyś zaufała mężczyźnie pomimo ostrzeżeń rodziny i zapłaciła za to wysoką cenę. Teraz... Teraz zależało jej, aby jej wybór został zaakceptowany. Aby został uznany za dobry wybór. Aby Ted Moore mógł stać się częścią ich rodziny. Walijczycy od zawsze mieli olbrzymie serca i — jeżeli miało to zadowolić Iris Bell — mogliby nawet zaakceptować Anglika.
Potrzebowała usłyszeć te słowa. Pewne, r e a l n e, prawie tak jakby zostały wyryte w kamieniu na wieczną pamiątkę. Dłoń zacisnęła się mocniej na rękawie jego koszuli, gdy spoglądała mu w oczy zupełnie poważnie — może nawet zbyt poważnie, zważywszy na to, że przez cały ten czas nie pozwalała sobie na uśmiech. Chciała wiedzieć, że był pewien swych słów, świadomy ich wagi. I tego, że jeżeli złamie dane jej słowo, zapamięta to na zawsze. Ted prędko pokazał, że rozumie. Wystarczył prosty gest — nakrycie dłoni tą drugą. Szorstka faktura jego skóry była zaskakująco przyjemna i równie niespodziewanie znajoma. Tak, jakby czuła ją od zawsze, splatając tę sensację z uczuciem bezpieczeństwa i ciepła, mrowiejącej przyjemności. Wystarczyło tylko kilka tygodni; kilka ostrożnych dotyków, wszak nawet pocałunki składali sobie w formie niewinnych buziaków, świadomi tego, że w trakcie festiwalu mogli być obserwowani przez jego pacjentów i jej kontrahentów. Starali się poznawać powoli, umyślnie wypychając z myśli te ciemne, przypominające o nadciągającym końcu sielanki, o powrocie do krwi, kości, mięsa, r z e c z y w i s t o ś c i.
A dziś, wydawało się, wszystkie tłumione obawy uderzyły ich — a przynajmniej Iris — ze zdwojoną siłą.
I to dokładnie w chwili, w której za plecami rozległ się śmiech. Tak jak Iris obróciła się przez ramię, instynktownie wypatrując źródła dźwięku, tak samo jej rodzina zwróciła uwagę na nagłe zamieszanie. Gillian podniosła się na palcach, pragnąc dojrzeć scenerię zza sylwetki Teda, Felix uniósł jedynie podbródek do góry, mrużąc przy tym oczy dla wyostrzenia wizji. Pani Bell przestąpiła z nogi na nogę, korzystając z najlepszego widoku, niezakłóconego żadną inną sylwetką. Chyba żadne z nich nie spodziewało się tego, co wydarzy się dalej. Jedynie Iris otrząsnęła się z letargu, gdy kątem oka dojrzała blednącą twarz Teda.
— Teddy? — drobny szept miał dolecieć wyłącznie do jego uszu. Co się stało? Bał się? Zwątplił? Chciał uciec? Obawy przez moment przysłoniły zazwyczaj jasne i trzeźwe spojrzenie na świat panny Bell. Chciała jeszcze raz przylgnąć do jego boku, chciała, by czuł jak prędko i mocno biło jej serce. Ale nie chciała go przytłoczyć, nie chciała, aby myślał, że jest zdesperowana, że pragnie go usidlić, a co gorsza jeszcze z jakichś niskich pobudek. Jeżeli będzie chciał odejść, wypuści go ze swych objęć, zniesie nawet kolejne kilka lat przytyków ze strony rodziny. Rozdarte w pół serce nie znaczyło nic przy myśli, że robi to dla niego. Aby był prawdziwie szczęśliwy.
Och, jakże była głupia!
Widziała, jak spogląda na jej rodzinę. Jak obdarza każdego milczącą uwagą, aż to samo zrobił z nią. Stał przy niej, tuż obok, nie uciekał, nie odwracał wzroku. Przesuwał spojrzeniem po jej twarzy, jak robił to wcześniej, jak lubiła, gdy to czynił. To zresztą starczyło, aby poczuła gorąc spływający w dół jej ciała, intensyfikujący się na policzkach, w dole brzucha. Niecierpliwość kazała jej rozchylić wargi, zabrać głos pierwsza. W głowie miała jednakże tylko pustkę — brak odpowiednich słów, których mogła użyć, wreszcie będąc rozbrojoną, niemalże przechytrzoną w jej własnej grze. Ale mogła mu oddać władzę nad sytuacją, bo ufała mu, ufała w sposób, w który ufa się temu, kogo kochało się po raz pierwszy, miłością szczenięcą, impulsywną, dla obserwatorów niemądrą, ale miłością, która mogła — musiała — rozkwitnąć teraz, w tej chwili. Nigdy później, nie mieli dużo czasu.
Sarnie oczy wędrowały między czekoladowymi, na prędko zaczesanymi włosami, które łapały ciepłe promienie sierpniowego słońca, a ustami — spierzchniętymi, ale tak miękkimi, ustami, które wypowiadały słowa, których nie spodziewała się usłyszeć pod własnym adresem. Nie drgnęła nawet na moment, chociaż w innej sytuacji zapewne prędko wcisnęłaby mu się w słowo, gdy począł od opowieści o ich pierwszym spotkaniu, to wszak przebiegło w sposób, o którym jej rodzina raczej nie powinna wiedzieć, przynajmniej nie teraz. Ale nie miała zamiaru mu przeszkadzać, nie miała ku temu żadnego powodu. Zamiast tego oddychała — płytko, prędko, w rytm jego słów, jakby to one dawały jej siłę do życia.
Inaczej rzecz się miała po drugiej stronie. Gillian zareagowała jako pierwsza — jeszcze przed siostrą, podskakując radośnie w miejscu i klaszcząc w dłonie. Matka pozostawała milcząca, choć na jej twarzy widać było przede wszystkim jaskrawie odmalowaną troskę o córkę. Kto nie znał losów Bellów, ten nie mógł wiedzieć, dlaczego starsza pani zdawała się zesztywnieć, gdy tylko padło słowo żona. Felix, zupełnie niespodziewanie, pozwolił sobie na wyraźne ukazanie emocji. Przestąpił krok do przodu, wcześniej układając rękę na ramieniu swej matki, bez słów dając jej sygnał, że sam to załatwi.
— Nie odpowiadaj, jeżeli nie jesteś gotowa, Rissy — zwrócił się do siostry, lecz ciężko było stwierdzić, czy jego słowa w ogóle do niej dotarły. Iris wszak słyszała przede wszystkim szum własnej krwi, jej pulsowanie w skroniach i uszach oraz powracające raz za razem echo słów Teda. Kocham cię, Iris Bell. Czy zgodzisz się... Stać moją żoną...
Felix zrobił kolejny krok, tym razem czujny, niemalże surowy wzrok skupiając na Tedzie. Pomimo zaciśniętych mocno warg nie wydawał się szykować do ataku, na pewno nie na Teda. Z drobnych gestów można było wyczytać, że wziął na siebie ciężar strachów całej rodziny. Ciężar troski o Iris, która raz zgodziła się zostać czyjąś żoną tylko po to, by zostać skrzywdzoną.
— Nie zrozum mnie źle, Thaddeus, wydajesz się porządny, ale... — nie zdążył nawet dokończyć, nim dołączyła do niego pani Bell. Ciemne oczy, zmoczone od łez (wzruszenia? strachu?) skupiły się na potencjalnym zięciu.
— Będziesz w stanie się nią zająć? Będziecie mieli gdzie mieszkać? Znacie się przecież tygodnie, sami mówiliście...
Iris wiedziała, że jej bliscy byli głosami rozsądku. Że wszystko, co mówili, a mówili o niewygodnej prawdzie, było podyktowane troską o nią, o Teda, o wszystko, co miało do nich przyjść w przyszłości. Tak dalszej, jak i najbliższej.
— Mamo... Felix... — odezwała się wreszcie, wzmacniając uścisk na dłoni Teda. Jestem przy Tobie, poczekaj chwilę, chciałaby mu przekazać, nie wiedziała jednak, czy zrozumie. Był niecierpliwy. Nie... B y l i niecierpliwi, oboje. Ale przynajmniej z Bellami należało postępować ostrożnie. Z wyczuciem. — Wiem, że się martwicie, ale za kilka dni... — słowa z trudem przeciskały się przez ściśnięte wzruszeniem gardło. Ted chyba nigdy wcześniej nie widział jej w takim stanie. Poruszonej do głębi, przejętej, wzruszonej, a jednocześnie skupionej na tym, co było dla niej najważniejsze. — Świat znów stanie się wrogi. I wiecie, dobrze wiecie, z czym to się wiąże. Ale to nie oznacza, że moje uczucia nagle wygasną. Thaddeus Moore jest tym, którego kocham — dopiero przy ostatnim zdaniu zwróciła się bezpośrednio do niego. Zasługiwał, by być adresatem wszystkich jej słów. Od teraz, do końca dni. Przecież już wystarczająco przeciągnęła jego cierpliwość, pozwalając Felixowi zakłócić jej tradycyjne, zupełnie romantyczne tak. — I cokolwiek stanie się za te kilka dni, nawet jeżeli przyjdzie mi umrzeć, chcę to zrobić jako twoja żona. Jako twoja żona chcę być dla ciebie wsparciem i opoką, towarzyszką i powierniczką. A dom, czy pieniądze przyjdą z czasem, już się o to postaram. Oby... obyś tylko mnie kochał, wiesz? — ostatnie zdanie wyszeptała, jak największe, najbardziej intymne z życzeń. — I po roku chciał odnowić przysięgę.
the most vulgar things tolerable.
have become lions
Gabriel wybrał. A jego podejście i złość wydawały się Justine po pierwsze niesłuszne - po drugie całkowicie niezrozumiałe. Nie broniła mu ich jednak. Mógł mieć swoje zdanie, nie zamierzała jednak pozwolić, by przelał ją na nią. Ale teraz, wiele miesięcy później - jakie to miało znaczenie? Ledwie pamiętała tamten poranek dzień w którym powiedziała im, że spodziewa się dziecka. Było jeszcze wtedy wcześnie - a może los pokarał ją podwójnie, za to że myśl, by pozbyć się ciąży w ogóle pojawiła się w jej głowie. Wyprowadza Gabriela - jak na jej gusta za dramatyczna - była jednak czymś, co należało zaakceptować. Justine pozwalała, by każdy żył swoim życiem na własnych zasadach i sama oczekiwała od innych, że w jej własne nie będą ingerować. Nie próbowała go szukać, ani namawiać. Miał wiele okazji jeśli chciał. Nie była na niego zła. Może zawiedziona, że nie był w stanie jej zrozumieć - ale dzisiaj właściwie uczucia rozmyły się, nie pozostawiając po sobie wiele.
Pojawienie się go obok jednocześnie było i nie było zaskakujące. Festiwal ściągał tłumy - bo miał być prawdziwym oddechem. I był, naprawdę był. Ale Justine nie umiała się całkowicie zrelaksować. Wiedziała, że potwór wygląda zza rogu, jedynie czekając, by znów zaatakować, do tego nad głowami latała im jakaś pieprzona kometa i nikt nie wiedział o co z nią chodzi. Nie miała też pojęcia, o problemach Gabriela, był znikomy w swoich słowach na ten temat, nie domyślała się więc, że za jego zniknięciem mogło skrywać się cokolwiek więcej.
- Moglibyśmy. - odpowiedziała mu wyciągając rękę, żeby wylosować los. Zaraz pokazując mu sprzedawcy by później z mieszaniną zaskoczenia, niedowierzenia i niezadowolenia patrzeć na wyciągany ku niej kapelusz z koralikami. Westchnęła wywracając oczami. Niech będzie - pomyślała wsuwając go na głowę. Czuła na sobie spojrzenia - te towarzyszyły jej zawsze kiedy znajdowała się na festiwalu. Ale nie mogła winić ludzi za to, że zerkali ku niej z zaciekawieniem, kiedy przez miesiące jej twarz zerkała na nich wszystkich. - Możemy. - zgodziła lekkim tonem, zerkając na twarz brata kiedy sięgał po los. - Jakbyś znalazł nas wczoraj mógłbyś popatrzeć jak Kerstin robi awanturę na całą plażę. - podrzuciła swobodnie, nadal - stety albo nie - niewiele robiąc sobie z rozgorzałego tamtego dnia dramatu. Siostra ją zawiodła, a chłopak - bo do mężczyzny jeszcze mu brakowało - który sięgnął po jej wianek ulotnił się zostawiając ją samą.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
- Precz mi stąd, gamonie! Precz, łachudry! Cygany jedne, ja wam dam porządnych ludzi nachodzić! Oczy dookoła głowy, Jenny, nawet się nie obejrzysz, kiedy cię okradną! I ręce na pieniądze, gdzie trzymasz pieniądze? Przylazł tu jeden z drugim, krew na gębie, z bójki prosto, co?! Za dużo się wypiło?! Precz, bo szmatę wezmę - Zamachnęła się na Steffena, Marcel szedł za przyjaciółmi, Steffen miał kasę, a Jim potrafił rozmawiać z kupcami, jemu zostało nie zwracać na siebie nadmiernej uwagi; ledwie gdy kątem oka dostrzegł czarownicę, która naskoczyła na Cattermole'a - młodsza dziewczyna stała obok niej na wpół przestraszona, na wpół osłupiała - kobiety pewnie zaskoczyły Steffena, nie zdarzało mu się to często, ale ten element też był im na rękę, bo dawał im czas. Starsza kobieta wydawała się strudzona życiem, nieco przygarbiona, jej głowę zakrywała czerwono-kwietna chusta, towarzysząca jej młódka była do niej podobna, choć rysy jej twarzy wydawały się znacznie gładsze. Traktowała matkę z wyraźnym posłuchem, szybko odmalował się u niej wzniecony niepokój. - Wynocha, no już, bo służby zawołam! Roi się tu od tych z Plymouth, zakują was w dyby i postawią na środku, jak tę gnidę Johna wczoraj! Wynocha! - krzyczała dalej, ściągając ku sobie coraz większą uwagę; Marcel wolnym krokiem wyminął Steffena, mieszając się z przechodzącym tłumem tak, jakby nie był tu wcale z przyjacielem. Było już późno, ale zabawa w Weymouth dopiero się zaczynała, ogniska zaczynały płonąć o zmroku, wielu gości dopiero teraz budziło się ze snu. Specyficzna magia tego miejsca zaczynała płonąć nocą, czarodziejów nie brakowało. Po drodze szturchnął ramieniem Jamesa, nie oglądając się na niego. Serce przyśpieszyło tętno, organizm zmusił się do wysiłku. Przez niedawne przejścia wciąż czuł słoną wodę - w ustach, w nosie - jego ruchy były bardziej ociężałe niż dotąd, wierzył jednak, że zdoła wykorzystać skupienie handlarek na niczego winnym Steffenie i dokonać grabieży skutecznie. Wszyscy byli głodni - jak stado wilków - a zapach świeżej kiełbasy tylko mocniej o tym przypominał. Szedł wciąż boso, ale nie on jeden, większą uwagę przyciągał brakiem koszuli i mokrymi spodniami. Krople morskiej wody wciąż tańczyły na jego włosach. Pociągał nosem, bo gdy słońce zaszło, robiło się coraz zimniej, a on nie miał się w co ubrać.
Z tyłu, za szynkiem, wisiały pęki kiełbasy, długie, zawinięte na hakach, tak apetyczne, że na sam widok zaczynał czuć silne ssanie w żołądku, obok nich wisiały inne mięsa: głównie drób i jeden potężny świński udziec. Gdyby był bogaty, codziennie jadłby takie mięso. Opiekane nad ogniskiem. Do garkuchni na Arenie zwykle spadały tylko liche resztki. Nieco dalej, zdecydowanie bliżej handlarki, stały butelki mleka i śmietany, a między nimi coś opakowane w papier, zawinięte sznurami, wielkości i kształtu małej cegły, coś ścisnęło go w piersi, gdy pomyślał o smaku świeżego masła. W wiklinowych koszach piętrzyły się warzywa, nie miał czasu przyjrzeć się ich zawartości dokładniej, ale wydawało mu się, że widzi barwne i pękate dynie, młode marchewki i papryki. A gdyby tak znaleźli jeszcze chleb? Świeży, pachnący, chrupiący? Gwar przy Steffenie zrobił się zbyt duży i zbyt wrogi, szybkim ruchem dłoni sięgnął po pierwszy pęd kiełbasy z brzegu, ciągnąc ku sobie jego sznur; w jednej chwili, szybkim gestem zwinnych rąk zawinął go pod zapiaszczone koszule, ukrywając mięso pod białym materiałem, może nie najświeższym, ale z pewnością niepozornym materiałem; odsunął się od straganu sprawnie, lekkim krokiem, zachowując spokój oddalając się powoli, razem z tłumem. Po drodze zawinął kiełbasę mocniej, dobrze przecież wiedział, że gdyby zauważyli ją w jego rękach sąsiedni kupcy, szybko zrozumieliby, co stało się przy straganie - wrzaski handlarki nie pozostawiały złudzeń... choć skupione na Steffenie nie były też do końca sprawiedliwe. Obrócił się przez ramię, szukając Jamesa, powinni go zawołać, kiedy będą gotowi.
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset