Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Brzeg
Organizowane w Weymouth pod przewodnictwem Prewettów uroczystości od setek lat łączyły czarodziejów niezależnie od ich pochodzenia, majętności i zajmowanych stanowisk. Miłość wszyscy świętowali wspólnie. Sierpień był czasem radości i spokoju dopóki nie rozpętała się wojna. Wynegocjowane w czerwcu zawieszenie broni pozwoliło czarodziejom i czarownicom na powrót do tradycji po dwóch latach walk i rozlewu krwi. Choć strach nie opuszczał ludzi, pozwolił im na chwilowe odetchnięcie od toczonych bitew i ucieczkę przed koszmarami.
Weymouth na nowo wypełniło się śpiewem, słodkimi zapachami, gwarem rozmów i przede wszystkim ludźmi. Tradycyjnie wianki plecione były przez panny, które ofiarowały je kawalerom. Zrywały kwiaty w samotności rozmyślając o własnych uczuciach, ale dziś plotły je także zamężne czarownice, w parach i grupach, ufając, że w ten sposób przypieczętują swój związek. Z kwietnymi koronami kierowały się ku plaży, gdzie puszczały na wodę wianki. Tam zainteresowani nimi kawalerowie, mężowie, narzeczeni i sympatie rzucali się morskie fale, by wyłowić dla wybranki serca jej wianek. Stara tradycja mówi, że panna nie może odmówić tańca kawalerowi, który wyłowi jej wianek.
Wśród świętujących czarodziejów krążą ceremonialne misy wypełnione pszenicznym piwem zmieszanym z fermentowanym kwiatowym miodem, tradycyjny napój Lughnasadh. Ze wspólnych mis pili wszyscy, przekazując je sobie z rąk do rąk. Naczynia zapełniały charłaczki w zwiewnych sukienkach noszące przy sobie duże miedziane dzbany.
▲ W wiankach może wziąć udział nieograniczona ilość multikont, nieograniczoną ilość razy, ale każda postać może tylko raz rzucać kością Wianki. Rzucać kością Wianki nie mogą postaci, które pojawiły się na Wielkiej uczcie w Londynie. W losowaniu mogą brać udział wyłącznie aktywne postaci.
▲ Wyjątkowo w temacie może przebywać więcej niż jedno konto tej samej osoby jednocześnie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:08, w całości zmieniany 2 razy
'Wianki (Weymouth)' :
Gdyby mogła stać się światłem, rozcięłaby własną duszę na dziesiątki migoczących ciepłem wiązek i spowiła go w kokonie ulgi, gdzie już na zawsze byłby po prostu bezpieczny. Dryfujący w niezmąconej harmonii, z daleka od bolączek, udręki i trucizny ostrza kierowanego do wewnątrz, deprymujących, niszczycielskich przekonań, które dla niej były tak dalekie od prawdy. Oczywiście, że nadawał się do kochania, że na to zasługiwał, że serc, których przyrzeknie bronić, nigdy nie dosięgnie krzywda; jej dłonie niespokojnie poruszyły się na materiale sukienki okalającym kolana, głowa delikatnie przechyliła się do ramienia, a w oczach zapłonęło przekonanie.
- To nieprawda - zaprzeczyła natychmiast, niemal zbyt gwałtownie, ale płomienie nie były w stanie sprowadzić go z powrotem. Z przepaści, w którą spadał, szybując ku żarłocznemu dnu, pragnącemu pożywić się jego lękami spijanymi z rozbryzganych wnętrzności i kości połamanych na wiór. Nawiedziła ją straszna myśl, może byłoby lepiej, gdyby nigdy nie odnalazł rodziny, ale wstyd, który za nią podążył, zasznurował usta i zmusił do kiwnięcia głową, gdy Ben poprosił, by po prostu porzucili ten temat, pozwolili mu zniknąć w szumiącej kołysance morza. - Nie musimy. Możemy nigdy więcej do tego nie wracać, ale jeśli będziesz chciał, jeśli poczujesz, że jednak chcesz o tym komuś powiedzieć... Pamiętaj, że jestem tu, Ben - szepnęła miękko, ubierając słowa w łagodną krzywiznę uśmiechu. Ufał jej, wierzył, podążał za nią, rozumiała jednak, że z pewnymi kwestiami musiał uporać się sam, poukładać je w sobie, ulokować w odpowiednich szufladach i zacząć oswajać na nowo. Do tego z kolei potrzeba czasu - więc nie naciskała, pozwalając mu nawigować wewnętrzny sztorm na własnych warunkach, mająca nadzieję, że wróci, gdy będzie tego potrzebował. Nigdy go nie oceniła, nie okłamała, nie poniżyła; ale czy nie dała mu fałszywej nadziei na to, że gdy odnajdzie rodzinę, zły czar pryśnie? Czy po części odpowiedzialność nie spoczywała dziś na jej ramionach?
Mając go obok, pochyliła się w jego stronę i oparła ramieniem o jego ramię, spoglądająca ku bezkresnej linii horyzontu, zamglonej późnowieczorną ciemnością i rozmydlonej przez srebrzystą poświatę księżyca osiadającą na kantach fal. Tęsknota za ojcem jeszcze nie odeszła, wciąż drążyła w piersi głębokie kotliny wypełnione czarną mazią - choć dziś prawdziwie pozwoliła mu odejść. Egerton Lovegood nie wróci. Do tej pory łudziła się, że odnajdzie ją jako poświata zmarłego człowieka i zostanie z nią na zawsze, lecz jak wielką egoistką musiała być, by tego po nim oczekiwać? Pewnego dnia dusza Celine zaniknie, on natomiast zostałby sam na padole, z którego nie mógłby uciec, związany w kolejnej celi, innej, wiecznej, równie zimnej i samotnej. Westchnęła cicho. - Widziałam ducha dziewczyny z pustką gorejącą w miejscu serca, widziałam też kobietę w ciąży, która nie zdążyła urodzić. Tyle duchów kryje się w ogniach festiwalu. Ale nie ten, którego szukałam - przyznała ciężko, ze wstydem, bo wstydziła się nadziei na to, że mógłby poświęcić wieczność, by towarzyszyć jej przez - ile? Kilkadziesiąt następnych lat? Pokręciła głową, odpychając od siebie te myśli. A jeśli to nie były duchy, tylko wróżba? Wizja przyszłości? Dreszcz niepokoju nagle prześlizgnął się po jej ciele, lecz nie nazwała tych lęków, zamiast tego spoglądając w dół na jego dłoń zanurzoną w piasku, który stał się już przyjemnie chłodny i rześki w stosunku do tego, jak potrafił parzyć stopy w gorącym sierpniowym słońcu. - Dla mnie nie ma znaczenia jak masz na imię. I tak cię lubię. Po prostu ciebie, człowieka, nie Bena czy Percy'ego - podkreśliła miękko, z uśmiechem wracającym na usta. To, że odnalazł dziś prawdziwą tożsamość, nie przeinaczało go jak obrót ziarenek w kalejdoskopie, nie stawał się machinalnie kimś innym. Wciąż miał w sobie rubaszny humor, który lubiła, miał dłonie, które podarowały jej wolność od garści kompleksów, miał zaradność, siłę i wrażliwość na otaczający go świat, nie taką, być może, której zwykle poszukiwało się w ludziach, ale własną. - A ty? Myślisz, że zdołasz go polubić? - zapytała niepewnie, spoglądając na niego z łagodnością wpisaną w spojrzenie. Prędzej czy później dowie się o sobie wszystkiego, czy wtedy będzie mu prościej przyjąć w duszy to miano?
I kim był Percival, o którym mówił? Dawny przyjaciel; dlaczego dawny, co ich poróżniło? Nie była pewna, czy gdyby wybrał przypadkowe imię, dziś poczułby się z tym lepiej; przemawiał przez niego żal, ale przecież nie był złodziejem, nie zasłonił się tym. - Czyli to było pierwsze wspomnienie, które do ciebie wróciło - zrozumiała. Wtedy wydawało im się, że wziął je z niczego, niepewny czy miało dla niego jakiekolwiek znaczenie, lecz okazało się, że przebłyski pamięci powracały w niewyraźnych smużkach światła, powoli, niedostrzeżone i niezrozumiane, jak okruszki, dzięki którym miał odnaleźć drogę do bezpiecznej granicy lasu. Uśmiechnęła się szerzej, gdy wspomniał o sportowej przeszłości. - Och, zdziwiłabym się, gdyby było inaczej, bo takie mięśnie po prostu muszą być efektem lat, nie przypadku. Na początku myślałam, że może zajmowałeś się... magikonstrukcją, czy jak to się nazywa, ale sportowiec zawsze miał więcej sensu. Wiesz, kim dokładnie? - podpytała, zaintrygowana. Dziś okazało się, że rozłożył na łopatki czempiona Lughnasadh i otrzymał mistrzowski pas, może więc właśnie zawodowo walczył? Przyjęła kamień, który dla niej wydobył, unosząc go we własnych palcach, by blask księżyca i wszechobecne światło komety podkreśliły różaną barwę i jaśniejsze wiązki, po czym zakołysała się lekko, uderzając ramieniem o jego ramię w geście cichego podziękowania, wdzięczności ubranej w dotyk, wciąż podszytej uśmiechem. - Więc jak to się stało, że rozgromiłeś samego Macmillana? - spytała i wsunęła dłoń w piasek, przekopując go niespiesznie, w poszukiwaniu podarunku, którym mogłaby mu odpłacić. Czegoś, co morze i plaża pozostawiły tu tylko dla niego.
Uczucia nie powinny być niczym strasznym. W czasach, w których przyszło im żyć powinny nieść spokój i ukojenie. Czas tracił na wartości. W końcu z niczym nie należało zwlekać. Dziś widzieli się pełni sił, zdrowi i żywi. Nie można było jednak zakładać, że tak już zostanie. Czy właściwie mieli czas na rozmyślanie? Zastanawianie się nad słusznością własnych uczuć? Nie chcieli się ranić, nie chcieli ryzykować przyjaźni, ale czy właściwie nie ryzykowali teraz znacznie więcej? W innym wypadku czułaby się wdzięczna za to co mają. Kiedy byli razem wszystko wydawało się być na swoim miejscu. Później przychodziły wyrzuty sumienia, wątpliwości, niezamknięte rozdziały. Czemu czuła się zepsuta?
Słysząc słowa mężczyzny uniosła kącik ust w leniwym uśmiechu. – Mówisz jakbyś miał co najmniej osiemdziesiąt lat. Za moich czasów… - odparła trącając go ramieniem. - … dzieci były radośniejsze, festiwale bardziej szalone, a ludzie na plaże przynosili ręczniki. – dodała i parsknęła śmiechem. Nie chciała pozwolić myślom na rozgoszczenie się w jej głowie na dobre. To był przyjemny dzień, miłe wspomnienie. Nie było sensu psuć tego wątpliwościami, które właściwie traciły na wartości. Przecież było...dobrze.
Westchnęła. Ona nie miała takich zdolności manualnych. – Zawsze mogę spróbować ci z tym pomóc – uśmiechnęła się dotykając dłonią jego policzka. – Nie obiecuje jednak, że wyjdziesz z tego bez ran wojennych. – dodała ze wzruszeniem ramion. To było to czego zazdrościła innym kobietom. Kobietom nie wychowującym się wśród szlachetnie urodzonych. Zaradczości, umiejętności przydatnych w życiu. Szlachcianek nie uczono takich rzeczy. W końcu kobieta nie powinna zajmować się garami, nie powinna wiedzieć jak dbać o dom. Ktoś inny miał zajmować się tym za nią. Od dziecka uczono ją, że to strata czasu i potencjału, ale jak w takim razie siedzenie na kanapie z filiżanką herbaty ma wykorzystywać ten potencjał? Chciała doczekać czasów, w których to wszystko w końcu nabierze jakiegoś sensu. Może zmiana pociągnie zmianę.
Ostatnio często przyszło im spotykać się nad brzegiem. Woda miała w sobie coś kojącego, ale również przerażającego. Zawsze swe odczucia zganiała na ogień płynący w jej żyłach. Oddawała szacunek wodzie wiedząc, że bardzo szybko ta może ją zgasić. Im była starsza tym łatwiej było jej dostrzegać własne lęki, okazywało się, że odwaga jest powiązana z poziomem doświadczenia. Im więcej wiedziała o życiu tym bardziej się go obawiała.
Wiedziała, że zadane pytanie może przynieść dezorientację. Trwali w zawieszeniu, ale czuła, że zbliżają się do granicy. Czy faktycznie chciała poruszyć ten temat właśnie dziś czy może nie przemyślała wypowiedzianego żartu nim ten opuścił jej usta? Tak czy tak… mleko się rozlało, a w spojrzeniu jakim ją obdarzył zobaczyła zdecydowanie więcej niżeli planowała ujrzeć. Wstrzymała oddech, gdy zaczął mówić. Bała się tego co może usłyszeć? Deklaracji czy swobody? Przyjaźni…. Westchnęła nie odrywając wzroku od jego oczu wypełnionych niepewnością. Przez chwile milczała szukając w myślach odpowiednich słów. – Nie chcę cię zwodzić – zaczęła – Jesteś dla mnie ważny i zależy mi na tym co mamy. Jest jednak coś co nie pozwala mi ruszyć do przodu. Niedomknięty rozdział, w którym wciąż tkwię. Niezwalczone demony, z którymi muszę się uporać. – niewiele osób wiedziało o jakichkolwiek rozdziałach w jej życiu. Nie była typem osoby opowiadającej o swoich związkach, relacjach, o uczuciach. Lubiła słuchać innych. Była dobrym słuchaczem, potrafiła w czuć się w sytuacje i udzielić wsparcia, ale sama często pozostawała zamknięta. – Obiecuje, że opowiem ci o wszystkim. Nie chce tego robić dzisiaj, nie kiedy mamy przed sobą piękny wieczór, a za sobą całkiem zgrabne łowienie wianka – uśmiechnęła się delikatnie chcąc zdjąć ciężar słów z siebie i z niego. Musiał jednak wiedzieć, że te wszystkie wątpliwości pochodziły od niej i to ona była za nie odpowiedzialna na niemal każdej płaszczyźnie.
Podała mu swoją rękę i podniosła się z piasku. Nie mieli muzyki, ale ta właściwie zdawała się być niepotrzebna. Uśmiechnęła się szeroko słysząc jego słowa. – Trudne warunki – odparła spoglądając jak stopy zatapiają im się w piasku. Po chwili przeniosła wzrok na twarz mężczyzny. Czuła jak całe napięcie wynikające z poruszanego wcześniej tematu ją opuszcza. Oparła czoło o jego czoło i przymknęła oczy. Naprawdę czuła, że to zawieszenie broni pozwoliło jej na odnalezienie spokoju. Pozornego, jedynie na chwile i jedynie w takich momentach. – Całkiem dobrze sobie radzisz – zaczęła i uniosła kącik ust w delikatnym uśmiechu. – Dziękuje – szepnęła.
Wiedział, że była. Tuż obok, od chwili, gdy odzyskał przytomność, zawsze w zasięgu wzroku czy głosu. Wspierająca go na każdym kroku powrotu do zdrowia, cierpliwa i łagodna, stająca pomiędzy nim a nadopiekuńczym starszym bratem. Nie brzydziła się nim - choć ciągle, w głębi ducha, tak uważał, ślepy na faktyczne argumenty - nie oceniała go, nie pospieszała ani nie krytykowała. Trwała, niezłomnie, tuż przy nim, pozwalając mu stać się sobą. Percivalem. Nie chciał żegnać go bezpowrotnie może własnie dlatego, że oznaczałoby to odebranie najcenniejszych wspomnień - jedynych, jakie miał. Przekonań o uczuciu, przywiązaniu, czułości. Doświadczeń intensywnych na tyle, by skutecznie pozwalały mu zaczerpnąć powietrza nawet pod przytłaczającym ciężarem amnezji. Stała się jego światłem w tunelu, promykiem oświetlającym każdy kolejny krok, dodającym mu otuchy, sprawiającym, że naprawdę uwierzył w to, że na końcu tej wędrówki odnajdzie spokój.
A teraz - wyszedł z mroku na światło. Zbyt jasne, by mógł się nim cieszyć, oślepiające, bolesne. Sprawiające, że chciał się cofnąć, znów chowając sie w przyjemnym półcieniu, orientując się w ostatnim momencie, że to więź, jaką nawiązał podczas tej drogi, okazała się dla niego cenniejsza od celu.
- Uważasz, że można mnie kochać? - bardziej stwierdził niż spytał, zdziwiony, spoglądając na nią spod zmarszczonych brwi, z nadzieją. Odpowiedź nie musiała paść wprost, wślizgiwała się w jej zdania, w sposób, w jaki na niego patrzyła, w jaki go wspierała, trzymając za rękę w czasie całej rozmowy z rodziną. I w jaki spoglądała na niego teraz, czule i cierpliwie, nieinwazyjnie starając się poprawić mu nastrój. Skutecznie, pięści Benjamina rozluźniły się, gdy obok niej usiadł, odetchnął głęboko, czując jej ramię tuż przy swoim ramieniu. Zamilkł na dłuższą chwilę, nie powinien wybuchać żalem, nie w jej stronę. Zerknął na nią z ukosa, słysząc historyjkę o duchach, nie rozumiał jej za bardzo, ale nie ignorował podjętego tematu. - Duchy są tutaj, bo są nieszczęśliwe. Ten, którego szukałaś, jest już spokojny, bezpieczny. Tam na górze, w niebie. I robi wszystko, by los ci sprzyjał - odparł łagodniej, jak zwykle wolał opiekować się innymi niż sobą; pamiętał o niebie i o piekle, powiedziała mu o tym mama, elementy układanki dzieciństwa powoli wskakiwały na swoje miejsce, lecz tylko mimochodem, gdy nie zwracał uwagi na to, co mówi. Im bardziej skupiał się na odzyskaniu pamięci, tym w większy mrok wkraczał. Musiał strząsnąć z siebie ten ciężar, przestać się zadręczać - nie tylko dlatego, że nie miało to sensu, ale przede wszystkim: bo uderzało rykoszetem w kogoś bliskiego. W jedyną taką osobę. W kotwicę: musiał ją tak nazwać, mimo kruchej sylwetki i filigranowej postury. Dalsze słowa Celine musnęły go już z bliska, drgnął, czując jej ciepły oddech na swoim policzku.
- Lubisz mnie - powtórzył miękko, lekki uśmiech powrócił na jego twarz, bo każde zapewnienie, padające z ust Celine, łagodziło dyskomfort. Cała ona działała w ten sposób: piękna, wrażliwa, jego; pamiętał smak jej warg i rumieniec rozlewający się na policzki i szyję. Ostatnie wspólne spędzone dni i noce okazały się celebracją sympatii, fundamentem pewności siebie, zapewnieniem, że nie jest najgorszym człowiekiem na świecie. Nie, kiedy czarownica o anielskiej urodzie, żywcem wyjętej z obrazów największych arystów, zwracała na niego uwagę, pozwalając mu na tak wiele. To było w tej chwili ważniejsze od lubienia samego siebie. - Też cię lubię, Lovegood. Nawet bardzo - zniżył głos do szeptu, sięgając po jasny kosmyk włosów, który zdążył opaść na jej twarz. Założył go za jej ucho ostrożnie, delikatnie, z niemal chłopięcą nabożnością pierwszego kontaktu z dziewczyną, co stało w mocnym kontraście nie tylko z jego gabarytami, ale i z doroślejszym uśmiechem. I spojrzeniem, wypalonym już z goryczy i lęku, skupionym tylko na niej. Dekoncentrowała go bez problemu, łagodziła ból, zmieniała temat tak płynnie, że byłby głupcem, nie podążając za nią. - Podobają ci się moje mięśnie? - poruszył śmiesznie brwiami, prowokująco, dłoń przesunęła się z jej ramienia na talię; przekręcił ją lekko w bok, ku sobie, nie musiała dalej bawić się w poszukiwaczkę zaginionego w piachu skarbu. Sama nim była, dla niego. - Pałkarzem, jednym z najlepszych - odpowiedział cicho, lecz z dumą, a w oczach, przedtem ciemnych od goryczy, w końcu zalśnił cieplejszy odcień, czekoladowy, orzechowy, czuły. I spragniony. - Jak się czujesz, umawiając się z gwiazdą? - zażartował, nie czuł się celebrytą, nie pamiętał niczego z tego okresu swego życia, ale nie chciał się na tym skupiać. - Mogę ci pokazać. Najpierw - rozkojarzyłem go moim przytłaczającym wzrokiem - zmarszczył pozornie groźnie brwi, wyostrzyło to blizny na jego twarzy, ale nie zwracał na to uwagi, skupiony tylko na oczach Celine. W które wpatrywał się w czułością i namiętnością zarazem, potrzebował jej, by zapomnieć - a potem sprowadziłem go do parteru - dodał z dumą, zanim sekundę później popchnął dziewczynę w tył, na piach, szybko i umiejętnie, zaciskając jedną dłoń na jej talii, drugą zaś na barku. Zrobił to delikatnie, żadnych wstrząsów i uderzeń, raczej szczenięca zabawa podczas festiwalu, a gdy znalazł się już nad nią, uśmiechnięty, szczerze, z jedynie leciutkim posmakiem żalu i zagubienia, nie potrafił jej nie pocałować. Zrobił to mocno, przelewając cały chaos emocji w nacisk ust i ruch języka, w fizyczne potwierdzenie, że była przy nim. A on: przy niej. Niezależnie od tego, kim stał się w chwili otrzymania nowego imienia.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Dziecięcy chichot gdzieś w oddali kołysał powolnym krokom dorosłych, kobiece wychudzone palce zbierały kolejne warstwy kwiatów, uzbieranych przez syna. Nie pamiętała skąd zagościł im ten pomysł, ale dziecięce krzyk zadowolenia rozniósł się wraz ze zniżonym pomrukiem męskiego głosu i nie mogła, jak bardzo nie mogła im odmówić. Szczuplutka buzia chłopca tliła odziedziczonymi po matce piegami, biegał pomiędzy innymi zgromadzonymi, wskazując im co rusz kolejnych śmiałków, którzy gotowi byli wskoczyć do wody po wianek ukochanej. Theo pojawił się i został, naturalnie niczym przypływ odwiedzał ich i był, po prostu zaakceptowali to, że należał już do śmiałej części jasności dnia i schyłku nocy, gdy upierał się, że musi odprowadzić ją do skromnego domostwa w Dolinie. Doceniała to, na pozór jednak zgrywała się krótką niechęcią do swoistego usługiwania, nauczona zgoła innego traktowania kobiet, jak gdyby samolubność męża rozkwitała w każdej osobie mężczyzn wokół.
Ciepło wpędzało się pod skórę skrytą w letniej sukience, wyglądała mniej grobowo niż przed rokiem, a jednak czerwień ust i ciemny kolor włosów kontrastował ze swawolnością i radością otaczających ich osób - niemniej pozwalała sobie na uśmiech, pozwalała sobie na dozę uszczypliwości, którą karmiła go co rusz, stawiając niezrozumiałą granicę między tym, co niewypowiedziane a zauważone.
— Mężczyzna, który bardzo lubi jakąś kobietę, chciałby wyłowić jej wianek, aby ukazać jej swoje uczucia. — W uproszczony sposób tłumaczyła synowi, który przecież za punkt honoru wziął sobie pomoc w upleceniu wianka mamy, bohatersko również chciał go złowić, ale przed tym broniła się rękoma i nogami, w obawie o jego wątłe zdrowie i brak umiejętności pływania. Mimo to obecność wujka nadawała mu swoistej odwagi. Widziała, że na obu działa to dobrze - jak gdyby męski pierwastek wychowania był koniecznym buforem w wychowywaniu przez samą, robiącą co tylko może, ale nadal matkę. W pewnym stopniu imponowała jej zbudowana przez nich więź, gładziło to kobiece lico delikatnością uśmiechu i troski, obserwacji z daleka kwitnącej nici porozumienia. — Prawda, Theo? — Musiał to przeżyć, kto zresztą nie zaznał smaku ogniska i bruzgania w wodzie, gdy krople godziły równie mocno, co lekkie przytyki? To, że podczas spaceru przyszli akurat tutaj również przypominało o zamierzchłych, oddalonych kotarą bólu i śmierci czasach, gdy nie tylko byli młodzi - młodsi - co również szczęśliwsi, oddani w bezpieczne ręce spokojnego życia, bez większych trosk. W podobnych warunkach, ponad 13 lat wcześniej zgodziła się zostać żoną i choć małżeństwo rozkwitło w postaci cierni, to nie wspominała tego momentu źle - wtedy była doprawdy szczęśliwa, przekonana o miłości, która z czasem stała się kajdanami rozgoryczenia. Gdyby nie mąż, wokół nich nie biegałby teraz Florus, który na kilka kroków zainteresowania odbiegł, na powrót dając dorosłym przestrzeń do rozmowy.
— Jak tam Festiwal Lata? Nie uważasz, że jest zgoła... mdły? — Nie potrzebowała silniej akcentować swoich słów, gdy umocowawszy ostatni kwiat pomiędzy roślinną strukturę, nasunęła wianek na głowę, kryjąc oczy pod nieszczelnym daszkiem z własnej dłoni. Tylko w taki sposób mogła spojrzeć w jego stronę, wysilając się z przymrużeniem powiek na cichą kontemplację zmieniających się na męskiej twarzy emocji. Sukienka opięła się na skórze ręki, szwem drażniąc kościste ramię. Len drażnił, a jednak dawał swoistą przyjemność przemieszaną z chłodniejszym podmuchem wiatru; całość sielanki była na wprost zastanawiająca, niecodzienna, jak na scepcytyzm Hazel, a jednak nie chciała im swoją gburowatością rujnować dnia. Zbyt dobrze oglądało się pejzaż połączeń pomiędzy szczuplutkim, małym dzieckiem zapatrzonym w dorosłe, ale w swoich momentach żartobliwości i swobody - dziecko. Tego mu cholernie zazdrościła, nawet bardziej od siły do otwierania zawekowanych słoików, tego że potrafił wszystko od siebie odsunąć, podczas gdy ona nadal tkwiła w miejscu, szukając drogi na oślep, niesiona wiatrem i domysłami.
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
- Oczywiście, że tak. Każdy człowiek na to zasługuje - odpowiedziała cicho, z łagodnym, muśniętym smutkiem uśmiechem - bo czy ona nie zadałaby mu identycznego pytania? Jemu, całemu światu, czy nie poddawała tego w wątpliwość wobec samej siebie w ciemnych kurtynach nocy, gdy świat kładł się do snu i zostawała sama, osnuta szeptami okropnych myśli? Rozumiała jego niepewność, niedowierzanie w to, że był godzien jakiejkolwiek miłości, nie wiedział przecież, czy w dawnym życiu nie sprzeniewierzył serc, które mogły nią go darzyć - jednak tęsknota, ulga i troska w oczach Hannah zdawały się temu przeczyć, nawet jeśli jeszcze nie wiedział jak je odwzajemnić. Ile blizn było potrzebnych do zranienia kogoś dość mocno, by uwierzył, że nie był wart podobnych uczuć? Widocznych i niewidocznych, wżerających się w arterie żył i zacieniających myśli; która blizna przeważyła o tym, że on pomyślał w ten sposób o sobie po raz pierwszy? Gdyby mogła zebrać ten ciężar z jego ramion i ułożyć go na własnych, zrobiłaby to. Wymazałaby przykre rozterki, zamieniłaby je na lekkość uśmiechu i poczucie bezpieczeństwa, którego nieustannie mu brakowało, sprawiłaby, że by zaufał - nie jej, sobie i temu, że był wart miejsca w każdym sercu.
- Tak myślisz? - uśmiech na jej twarzy zanikł, przysłonięty melancholią emocji wypisanych na twarzy, posępnych, rozczarowanych, a jednocześnie pełnych nadziei, bo czy nie tego w głębi duszy życzyła tatkowi? Spokoju, dokądkolwiek odnalazł drogę. Odchyliła głowę, srebrzyste włosy połaskotały piasek, kiedy spoglądała na spowite atramentem niebo. Na czarnej tafli w towarzystwie komety błyszczał śliczny księżyc, gdzieniegdzie zamglony ciemnością chmur urządzających sobie leniwe wędrówki nad plażami Dorset; szukała jego twarzy, szukała gwiazdy, w którą mógł się przeistoczyć, lecz żaden z migotliwych punktów do niej nie szeptał. Co widział, gdy na nią stamtąd spoglądał? Jeśli tam właśnie mieszkał, czy kiedykolwiek jeszcze byłby z niej dumny? Czy miał z czego? Oddech w jej piersi zamarł, zanim rozdygotał się przy głębokim wdechu, w oczach natomiast zalśniły łzy; nie potrafiła ich powstrzymać, emocje z wiankowego popołudnia nie zdążyły w niej ostygnąć, gdy wrzucała gałązkę do ognia, a teraz? Cieszyła ją myśl o tym, że tatko był szczęśliwy i bezpieczny, ale nie potrafiła zignorować ssącej pustki za mostkiem, kiedy zrozumiała, że naprawdę nigdy więcej go nie zobaczy. Spodziewać się - to jedno, wiedzieć to zupełnie co innego. Jak musiał czuć się Ben, ponad miesiąc trwając w takim zawieszeniu? Czy jego rodzice mieli się dobrze? Zamrugała, próbując odpędzić od siebie domagający się uwagi szloch, dłoń znajdującą się po przeciwległej do niego stronie ciała przysuwając do swojego uda, by wbić paznokcie w materiał sukienki, wcisnąć je w spoczywającą pod tkaniną skórę, żłobić czerwone półksiężyce bólu i otrzeźwienia. Nie wybaczyłaby sobie, gdyby rozkleiła się przy nim w ten sposób, nie dla jej problemów tu dotarli. - Przepraszam - wymamrotała cicho, lekko pociągnąwszy nosem, by następnie opuścić spojrzenie z bezkresnej mapy nieba z powrotem na piasek. Przełknąwszy gulę budzącą się w gardle, zmusiła usta, by ułożyły się w nowy uśmiech, choć w rzeczywistości pragnęła położyć się na chłodnym piasku, skulić i nie powstrzymywać ani jednej łzy. Lub wszystkie je wytańczyć. - Pogmatwany dzień, prawda? - westchnęła rachitycznie, wdzięczna za to, że był obok - prawdziwy, znajomy i bezpieczny. Wdzięczna za to, że przeżył.
I że pomagał jej powrócić do pozornej lekkości, jedynej, jaka im dziś pozostała; oferowali sobie normalność nawzajem, zmieniając role, jakby wręczali sobie pochodnię, na której wiły się iskry wsparcia. Chwilę temu wymuszony grymas nabrał rozbawionego rozczulenia, ocieplił skostniałą duszę, na moment pozwalając jej zapomnieć o skwierczącej tęsknocie za ojcowskim towarzystwem. Z początku odpowiedziała mu ciszą, ciszą i gestem; pochyliła się do boku i przymknęła powieki, opierając czoło o jego ramię, pod metalicznym zapachem krwi i spoconego ciała odnajdując również jego własną woń, poznaną tak wyraziście tak bardzo niedawno.
- Lovegood, hm? - powtórzyła po nim z zalążkiem zadziorności ubranej w aksamitne zgłoski. - Dobrze, że nie ma z nami Elrika, jeszcze by pomyślał, że to do niego - przechyliła głowę i spojrzała na niego pogodnie, wdzięcznie, znów oddychając spokojniej, zanim wyprostowała plecy tuż przed tym, jak mocniej obrócił ją ku sobie. Wcześniejsze zmartwienia zniknęły z jego twarzy, wiedziała jednak, że to nie znaczyło, że odeszły na dobre; stłumił je, bo wierzył, że musiał być silny, lecz one wciąż musiały mieszkać gdzieś w jego myślach, nawet w mięśniach, o które ją pytał. Półwila odsłoniła zęby w uśmiechu i uniosła dłoń do jego ramienia, przesuwając opuszkami palców po zarysowanym bicepsie. - U nikogo innego takich nie widziałam. Nawet u antycznych rzeźb w londyńskim muzeum - odparła miękko, po czym zamrugała i przechyliła głowę jak zaintrygowane kocię. - A co taki pałkarz robi? Och, wiem. To polega na tym, że latasz za kimś z pałką i próbujesz go zdzielić, jeśli grozi członkom twojej drużyny? Bo podobno podczas takiego meczu wszyscy rzucają się na nieszczęśnika, który ma tę największą piłkę. To pewnie niebezpieczne ją mieć. Pilnowałeś, by nikt im nie dokuczał? - spytała ufnie, całkiem zadowolona ze swojej interpretacji. Wszystkie mecze quidditcha w Beauxbatons spędziła w sali tańca, zasłuchana w rytm klasycznej muzyki i tworząca własne wariacje znanych choreografii, dziś ledwie pamiętała więc nazwy tych mistycznych elementów. Opowiedz mi o tym, opowiedz mi o podniebnych gonitwach i dumie, którą widzę w twoich oczach. - Powinnam poprosić o autograf? - uśmiechnęła się szeroko, by po chwili parsknąć, kiedy Ben zademonstrował jej przytłaczające spojrzenie, wyobrażała sobie, że właśnie tak postąpił z lordem Macmillanem, a to wyrywało z jej gardła dźwięczny chichot, spleciony ze zdumionym piśnięciem, kiedy delikatnie, aczkolwiek stanowczo popychał ją na piasek i wpijał się w usta. Mocno, intensywnie, namiętnie, w potrzebie tkanej przez język i dłonie. Ach, poddałaby mu się, poddałaby w zupełności, gdyby nie skapująca na jej twarz ciecz - metaliczna, karminowa, sącząca się ze złamanego nosa, chlustająca na jasną skórę; jeszcze przez moment odwzajemniła pocałunek, zanim zmusiła się, by go przerwać, układając dłoń na jego policzku. Nie przychodziło to łatwo. Chciała go blisko, jeszcze bliżej, i chciała przy tym, żeby znów był zdrowy. - Ben - szepnęła chrapliwie. Krople szkarłatu przypominały na jej twarzy niby konstelację piegów. - Krwawisz... Chodź ze mną, pójdziemy znaleźć pana Frackle. Ktoś musi spojrzeć na ten nos, dobrze? A potem dokończymy rozmowę o autografie - przesunęła palcami wzdłuż jego warg. Nie odczuwał bólu pulsującego w złamanej kości? Wiedziała, że wizyta u znajomego medyka była ostatnim, na co miał ochotę, lecz to po niej, och, po niej, nie przed nią mogła zaoferować mu słodycz zapomnienia, której poszukiwał. Oboje poszukiwali.
zt?
Wahałem się parę dni, kwestionując swoją odwagę zanim letnie obchody zdążyły się rozpocząć - jeszcze w lipcu rozważałem za i przeciw uczestnictwa w festiwalach. Miałem wrażenie, że samo wyruszenie do Dorset będzie podejrzane, czasy były niepewne, spojrzenia krzywe, po co mi to było? Nie miałem ochoty ściągać na siebie niepotrzebnej uwagi, ale rezygnacja z zabawy byłaby fatalną opcją; przy dręczących snach i nagromadzeniu złych znaków chwila beztroski była tak samo kusząca, jak potrzebna. Z ciekawością nadstawiałem uszu, gdy sąsiedzi rozprawiali o atrakcjach z zeszłych lat i na głos zastanawiali się, jak przebiegnie Brón Trogain w Londynie. Same święta były mi bliskie - zbiory, Matka Ziemia, plony, miłość, tylko ta niewygodna sytuacja... naprawdę sporo biłem się z myślami, aż w końcu skapitulowałem, oddając decyzję w psie łapy ostatniego lipcowego dnia. Trzy miski odwrócone do góry dnem, trzy wróżby i kilka smaczków. Szałwia wybrała, trącając nosem pomarańczowe naczynie i tym samym rozwiązała dylemat raz na zawsze. Poklepałem ją wtedy po głowie, czując sporą ulgę. Pójdę wszędzie, zamiast myśleć za dużo.
Festiwal w Weymouth budził we mnie pozytywne skojarzenia, pełne ciepła, znajomych twarzy i dobrej zabawy. Nie wątpiłem, że wpadnę tu na wielu bliskich, mogłem czuć się swobodnie przy ogniskach, na plaży, czy na leśnych ścieżkach. Mimo tego, kilka wspomnień kłuło boleśnie, przypominając o jedynym wianku, na jakim mi zależało - o jego twórczyni, właściwie, choć stworzona przez nią korona też była idealna w każdym calu. Wyłaniała się z pamięci, zarumieniona i uśmiechnięta, prowadziła w tańcu, świetnie tuszując moją niezgrabność. Wspomnienie Philomeny ożywiało się na widok wianków unoszonych przez fale - zamarłem w pół ruchu z patykiem w dłoni, przyglądając się chwilę dziełom kobiecych rąk. Szałwia chciała aportować, miałem zamiar rzucić jej ten badyl do wody, szukałem tylko odpowiednio oddalonego miejsca, szkoda byłoby żeby taranowała te śliczne wianki... w każdym razie, byliśmy blisko brzegu, tuż tuż, i wtedy dostrzegłem kompozycję tak piękną, że na ułamek sekundy zapomniałem o skaczącej wokół psinie. Zielona od paproci, przecięta plamkami błękitu i bieli. I nikogo, nikogo nie było obok? Rozejrzałem się zaskoczony, w tle nieznajomi młodzieńcy całkowicie zanurzali się w wodzie, choć wcale nie musieli - najwyraźniej na dowód oddania. A ten wianek po prostu sobie dryfował! Taki piękny!
- Szałwia, czy to jest... jest, przecież widzę - szczęślin, szczęślin ugandyjski, widzisz? Widzisz to? - pytałem w czystym szoku. Skąd tu szczęślin, na bebech Grubego Mnicha?! - Słuchaj, ten badyl to później, dobra? Wybaczysz mi? - musisz, Szałwia, musisz wybaczyć. Zerknąłem niepewnie na fale, próbując ocenić dystans, ale przede wszystkim głębokość; ze stresu aż przygryzłem wargę - moja ostatnia próba pływania skończyła się w Skrzydle Szpitalnym, ale to było dawno, pewnie nikt już nie pamiętał, a tutaj wszyscy by zobaczyli... - Idziesz ze mną, chodź - zawyrokowałem, doskonale wiedząc, że mogę liczyć na Szałwię, nie zostawiłaby mnie na pastwę losu.
Pierwszy krok pokonałem sam, ostrożnie wstępując w wodę i natychmiast się cofnąłem, robiąc niezadowoloną minę - niezadowoloną z siebie. Jak tak dalej pójdzie, to mi szczęślin odpłynie z powrotem do Afryki. Odetchnąłem głęboko i spróbowałem jeszcze raz, czując jak luźny materiał ciemnych spodni klei się do kostek. Potem jakoś poszło, chociaż serce pracowało szybko i aż szumiało mi w uszach. Otrzeźwił mnie dopiero triumf, kiedy wianek znalazł się w moich dłoniach i mogłem przyjrzeć się kwiatom z bliska. Pierwiosnek, wielosił błękitny i najpiękniejszy szczęślin ugandyjski, wszystko na paprociach. Stałem w tej wodzie dobre trzy minuty, oczarowany - aż w końcu Szałwia szarpnęła mnie za nogawkę, tym samym uświadamiając, że hej, wianek do kogoś należy, a ja nie mam pojęcia, do kogo. Rozejrzałem się z zażenowaniem, próbując odszukać właścicielkę - z nadzieją, że jej potencjalny partner nie będzie chciał mi łba ukręcić. Skąd miała te kwiaty? Może od niego? Aj, niedobrze! Mimo tego wróciłem na brzeg, tam czując się bezpieczniej niż w falach. Szałwia otrzepała się z wody, chlapiąc wokół, na mnie i... oj, na damę w pięknie zielonej sukni, jak te paprocie i...
- Przepraszam - wypaliłem jakoś odruchowo, zerkając na kobietę, jeszcze nie domyślając się, że to jej dzieło trzymam w dłoniach. Za psa przepraszam.
and so it goes
the stillness covers my ears
tenderly, until all sound disappears
'Wianki (Weymouth)' :
| ztx2
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Początkowo spojrzenie utkwiła w wianku, przyglądając się konstrukcji z bliska - pochyliła się krótko po swoich słowach, próbując ocenić straty w kwietnej obręczy. Wyglądała lepiej niż się spodziewała, od pierwszych dziecięcych prób poczyniła spore postępy! Nic nie rozpadało się w dłoniach, dlatego poświęciła ozdobie nie więcej niż dwie sekundy, przysłuchując się jednocześnie Louisowi - i po jego słowach wyprostowała się z pytającym spojrzeniem, zamykając w nim sporą dozę ciekawości, gdy wspominał o tajemniczej przyjaciółce. Ooo-o? Przygryzła wargę w niepewności, rzeczywiście rozumiejąc zdanie opacznie - w przekręconym kontekście zastanawiała się gorączkowo, jak przekazać Bottowi, że mogą jeszcze sytuację odkręcić i ten wianek cisnąć do wody tak maksymalnie dyskretnie, że nikt się nie zorientuje, że był już wyłowiony - wszystkim wmówią, że Lou w ogóle nie zbliżał się do wody, a kiedy już nie będzie miał dowodu zbrodni w dłoniach to trzeba tylko poszukać przyjaciółki i wt...
- Ach - odpowiedziała, wypuszczając z siebie krótką reakcję z niemniejszym zaskoczeniem, ale szybko zakryła własne zmieszanie szerokim uśmiechem, czując trochę ulgi - oczywiście plan był wykonalny, każdy był zajęty swoimi sprawami, więc nikt specjalnie im się nie przyglądał, wianek zniósłby kolejną morską podróż, ale wtedy zostałaby na brzegu sama, kiedy już zdążyła ucieszyć się na myśl o wprowadzeniu Louisa w festiwalowe ciekawostki - wszystko w rytmie żwawej muzyki i wieloletnich tradycji. - Musi mieć ogromny dar przekonywania, strach się bać, co będzie za kolejne dziesięć lat - podsunęła, drapiąc się po głowie w zastanowieniu - co to za mała spryciara? Może Louis dawał dzieciakom jakieś lekcje? Albo po prostu do niego lgnęły, nie byłaby zaskoczona, dzieciaki potrafiły wyczuć dobre serca, prawda? - Powinnam jej podziękować - stwierdziła lekko, splatając dłonie za plecami - a skoro festiwal podoba ci się coraz bardziej, to nie możemy przerwać passy. Ile pokazała ci przyjaciółka? - dopytała, gotowa stworzyć wspaniały plan, bo kiedy wstąpi w nich taneczna energia, na pewno trzeba będzie iść dalej, musiał zobaczyć wszystko, co najwspanialsze w Lughnasadh.
- Nie? - zapytała, nie kryjąc w porę zaskoczenia, samo się wyrwało. Pytanie wywabiło pogodny śmiech, kiedy zakryła usta dłonią, przyglądając się Louisowi. - Tak jakby - odpowiedziała krótko, zastanawiając się, jak zgrabnie przedstawić mu sytuację - ależ kusiło żeby przy okazji wyciąć niewinny kawał i trochę podpuścić - powstrzymała się jednak, usłyszawszy uroczy komplement.
- Dziękuję. Ukradłam je swojej sowie. To znaczy nie jej-jej, tylko z jej kolekcji, uwielbia się bawić piórami, sama je zresztą kradnie na potęgę - przyznała lekko, choć miała świadomość, że kolekcję Rain trzeba będzie uzupełnić. Może się nie domyśli, może nie obrazi, ale sumienie by Lovegood nie pozwoliło, sowinka tak kochała swoje zbiory!
- Wedle tradycji, jeśli złapałeś mój wianek - a złapałeś właśnie mój - nie mogę odmówić ci tańca - przyznała bez zająknięcia, trochę pomijając punkt o wybrankach serca, to przecież nie było wiążące ani nic, tylko zabawa... Dygnęła nawet lekko, skłaniając się, by mógł ułożyć wianek na jasnych włosach, racząc Botta rozbawionym spojrzeniem, nim przymknęła oczy.
- Mogę nas wysuszyć zaklęciem, jeśli chcesz - zaproponowała swobodnie, nie chcąc się narzucać z magią - tak byłoby po prostu wygodniej.
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
— Już?— zdumiała się, otwierając szeroko usta, gdy wspomniał, zdradził, że narzeczona, wkrótce zmieni się na żona. Pod osłoną nocy, pod gwiazdami, tu na festiwalu miłości? Przytknęła palce do ust i podeszła do obojga, wpierw podchodząc do Michaela, by objąć go mocno, a potem podobnie serdecznym uściskiem uraczyć jego ukochaną. — Wszystkiego dobrego dla was. Wszystkiego najlepszego! — Z całego serca, szczerze życzyła im wszelkiej pomyślności i spokoju, bo czas był trudny i choć tu mogli zapomnieć o wojnie, o codziennym strachu o każdy kolejny dzień, wierzyła, że razem będą silniejsi i razem pokonają wszystko. Dokładnie to przecież powtarzała Moore'owi. I na niego spojrzała z uśmiechem, bo czy to nie było wspaniałe, że tak mieli się ku sobie? I mogli być przyjaciółmi we czwórkę?
— Dobrze — przyznała, spoglądając na niedokończoną wiązankę, kiedy wzrok Billa pomknął w dół. Dwa wianki, Adda wspomniała o tym, a ona swojego jeszcze nie skończyła. Wahała się, czy powinna, w końcu nie była już panną. Zacisnęła palce na łodygach, ale nic nie powiedziała, Billy patrzył na nią kontrolnie, myślał o tym? By wyłowić jej wianek? Uniosła na niego czekoladowe spojrzenie; tyle lat puszczała kwiaty na wodę i tyle razy obserwowała jak wyławia inne, a teraz wahanie odbierało jej odwagi. — Za chwilę będziemy bawić się jeszcze lepiej, nie możemy się doczekać żeby zobaczyć, jak zostawiasz biednych, małych chłopców w tyle — mruknęła, unosząc brew. Zrobiłby to naprawdę? Nie dał żadnemu z nich wygrać, nawet jeśli chcieliby tylko z Amelką zatańczyć z czystej sympatii do swojego ulubionego trenera? — Idziemy, kochanie? — spytała, spoglądając na Amelkę. — Ten wyścig już dawno wygrałam, dalej nie możesz pogodzić się z porażką? Oszukiwałeś — przypomniała mu z tańczącym na ustach filuternym uśmiechem. Na jej ciele pojawiła się gęsia skórka, samo wspomnienie tamtego wieczoru budziło w niej ekscytację, ale i to dodało jej odwagi. Niech mówią, co chcą, niech patrzą na nią krzywo, przecież nie umrze od tego. W drodze do wody poprawiała splot, kończąc swój wianek. Nie chciała, by rozpadł się po paru metrach — mógł być piękniejszy, okazalszy, ale skupiając się na Amelce i pomagając jej z wiankiem nie zdążyła zrobić swojego. Kucnęła z dziewczynka na brzegu, podciągając spódnice tak, by nie zamoczyła się o nadciągające fale i poczekała, aż dziewczynka ułoży na tafli najpiękniejszy wianek, a po chwili w ślad za nim puściła swój własny. W tej samej chwili poczuła jak guzik z tyłu puszcza i z pluskiem wpada do wody. Serce załomotało jej w piersi boleśnie, puściwszy spódnicę w wodę, sięgnęła dłonią w piasek, by go wyciągnąć.
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
'Wianki (Weymouth)' :
– Nie są już wcale tacy mali… – zaprotestował w swojej obronie, doskonale zdając sobie sprawę, że się z niego śmiała. Przeniósł na chwilę troskliwe spojrzenie na córkę, ignorując dziwny supeł, zaciskający się w jego klatce piersiowej. Najchętniej nie dopuściłby żadnego chłopca na odległość pięciu metrów, ale może naprawdę czułaby się szczęśliwa, gdyby któryś z nich wyłowił jej wianek? W końcu to był tylko taniec, w przypadku dzieci zupełnie niewinny; a Amelia tak rzadko miała okazję do zabaw z rówieśnikami – mieszkali na odludziu, mieli niewielu sąsiadów; a odkąd w kraju rozpętała się wojna, wolał, gdy pozostawała w bezpiecznych czterech ścianach domu, chroniona grubą warstwą zaklęć.
– To dzieciaki, którym p-p-pomagam w treningach Quidditcha – wyjaśnił Addzie, zanim Hannah zdążyłaby jej odpowiedzieć. Uśmiechnął się mimowolnie, nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo kochał tych smarkaczy, dopóki trzęsienie ziemi i potężna fala omal nie zmiotły Oazy z powierzchni ziemi. Czy może: odkąd to zrobiły, a on przez kilka przerażających sekund był pewien, że wszystko było stracone; że wszystkich ich, łącznie z jego braćmi, pochłonęła nieznająca litości woda. Nigdy wcześniej ani nigdy później nie bał się tak bardzo, jak wtedy – nawet gdy stanął oko w oko ze Śmierciożercą, pewny własnej nadchodzącej śmierci. – Ćwiczą na boisku, gdzie żyją żab-b-bociki, więc nazwały swoją drużynę Płazy z Oazy – dodał – a Adda miała szczęście, że niedługo później ruszyła w stronę brzegu, żeby puścić swój wianek, bo w innym wypadku musiałaby zapewne stać tam jeszcze co najmniej przez pół godziny, słuchając o tym, który z młodych zawodników nauczył się ostatnio Zwisu Leniwca, a który miał szansę zostać w przyszłości zawodowym szukającym.
Spoglądał na Adrianę jedynie przez moment, zaraz potem przenosząc wzrok na Hannah i tam go zatrzymując, pozwalając, by wspomnienie wieczoru spędzonego na wyspie wypełniło jego płuca ciepłem – niemającym nic wspólnego z sierpniowym upałem. – Nie p-p-poniosłem tamtego dnia absolutnie żadnej porażki – powiedział uparcie, trochę dwuznacznie.
Tym razem też nie miał zamiaru jej ponieść – dlatego śledził wędrówkę żony i córki uważnie, wychwytując moment, w którym oba wianki porwała cofająca się fala. Ten należący do Amelki, puszczony wcześniej, pomknął nieco dalej, szybciej dryfując w stronę otwartego morza; drugi za nim podążył, pozwolił im się oddalić odrobinę, po czym w ślad za Michaelem ruszył na brzeg, przystając jedynie na chwilę, żeby zdjąć z nóg buty. Wbiegł w chłodną wodę bez zawahania, nie zauważył, że Hannah się po coś schyla – pilnując, żeby nie spuścić z oczu kwiatowych wiązanek. Gdy fale sięgnęły mu kolan, rzucił się w nie, znajomy dreszcz przemknął przez ciało, ale zimno było przyjemne, otrzeźwiające; zawsze lubił pływać, woda ściągała z jego ramion troski niemal tak samo skutecznie, jak robiło to latanie.
Machając ramionami, ruszył w stronę wianka, kątem oka zauważając, że dwóch młodych chłopców również wbiegło do morza; odwrócił się przez ramię, w jednym z nich rozpoznał Hugh – drugi, nieco z przodu, był mu obcy. Obaj zdawali się zmierzać w stronę wiązanki uplecionej przez jego córkę. Nie zboczył z kursu, dopadł do wianka Hannah jako pierwszy; ostrożnie chwycił go lewą ręką, wsuwając sobie kwietną koronę na nadgarstek. Obrócił się, jeden z chłopców właśnie miał go minąć, Hugh był może metr za nim – uchwycił jego spojrzenie, mrugnął – po czym pozornie przypadkowo machnął ręką, żeby chwycić drugiego z dzieciaków za tył koszuli, wybijając go z rytmu i spowalniając. Potem – sam popędził po wianek Amelii, na tyle szybko, żeby zagrodzić nieznajomemu chłopcu drogę – i na tyle powoli, by młody zawodnik Quidditcha mógł go wyprzedzić, ostatecznie zdobywając barwną wiązankę.
Wyszedł z wody przemoknięty do suchej nitki, nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, że pomiędzy splecionymi gałązkami coś się zaplątało; zatrzymał się przed Hannah, trochę zdyszany, ale uśmiechnięty szeroko, spodziewając się, że za moment dołączy do nich Hugh – w myślach przygotowując już niezbyt surową przemowę, którą go obdarzy. Póki co jednak wyciągnął przed siebie wianek, posyłając żonie pytające spojrzenie. – To chyba należy do p-p-pani – powiedział, kiwając głową z teatralną kurtuazją. – Czy mogę? – zapytał, unosząc nieco koronę; czekając na pozwolenie na ułożenie jej na jej skroniach.
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
'Wianki (Weymouth)' :
Sam nie miał wątpliwości w kwestii tego czym chce, by Lucy się dla niego stała. Nawet kiedy umyślnie tłamsił własne pragnienia, żeby jej nie przestraszyć, nie zrazić kiedy, jak sądził, nie była gotowa - nawet wówczas czuł w głębi ducha, że gdyby mógł oświadczyłby się jej tu i teraz, bo miał ponad trzydzieści lat, i może to nie był godny wiek, ale zwiedził już trochę świata i nigdy, nigdzie nie spotkał drugiej takiej kobiety, która poruszałaby jego sercem, która dawałaby mu tyle ukojenia i pewności, że wszystko po prostu będzie dobrze. Może się tego nawet obawiał, bo już teraz wyobrażał sobie, że razem mieszkają, razem podróżują; że gdy ona pochyla się nad runicznymi manuskryptami, on całuje ją w czoło. Gdy on wraca z rezerwatu poparzony, ona pomaga mu opatrzyć rany. Merlinie, czasami, kiedy był naprawdę bardzo zmęczony bo kolejną noc z rzędu budziły go koszmary, zdarzało mu się nawet wyobrażać ich wspólne dzieci. Bo przecież podskórnie, mimowolnie zawsze chciał być ojcem. A ona chyba nigdy nie myślała o tym, że mogłaby stać się matką - i naprawdę to nie mogło skończyć się dobrze, prawda? Równie dobrze wojna mogła nie skończyć się nigdy albo mogła skończyć się dla nich śmiercią; ale chyba nawet bardziej przerażało go, że mogliby wygrać z mrokiem, a i tak nigdy nie zdołać zaufać sobie w pełni.
Te wszystkie obawy były zawsze z tyłu jego głowy, gdy odgarniał Lucy złote włosy za ucho i gdy śmiał się z jej docinek. Merlinie, w chwilach takich jak ta naprawdę mógł sobie wyobrażać, że są dziesięć lat młodsi.
- Tak, tak właśnie było, co? Może nie osiemdziesiąt lat temu, może tylko pięć - pokręcił głową, wesołość nie zgasła w jego oczach, choć podbarwiła ją nuta melancholii. Mimowolnie przechylił głowę, kiedy dotknęła jego policzka; chciał być bliżej, szukał jej dotyku, trochę jak kot. Przeszło mu przez myśl, że nie golił się od czterech dni, ale wątpił, by jej to przeszkadzało. - Hmm, taką ranę mogę nosić z dumą. Jeśli chcesz, możesz wpaść na herbatę i spróbować mnie ostrzyc. Jeden warunek jest taki, że jeśli to spartaczysz, to ja się zabieram za ciebie. Zrobię ci... hmm, słyszałem, że krótkie loczki wracają do łask. Celina na pewno ma jakieś papiloty czy inną watę - Szczerze nie miał bladego pojęcia jak czarownice robiły sobie loki, ale kiedy okręcił wokół palca złoty kosmyk włosów Lucy wyglądał prawie tak poważnie jakby naprawdę to rozważał. Potem parsknął śmiechem i ją puścił (kosmyk rzeczywiście trochę się zakręcił). - No dobra, nie wiem, czy chciałbym cię tak krzywdzić. Lubię twoje włosy. Są takie... dzikie. - Wsunął w nie palce i przeczesał je, zatrzymując na dłużej dłoń w okolicy jej karku i rozgrzanej skóry.
Atmosfera zagęściła się, kiedy ich rozmowa zboczyła w kierunku deklaracji, Elric nie mógł się jednak powstrzymać przed tym, by wykorzystać okazję. Ostatecznie Lucinda sama zaczęła, i może był po prostu cholernie kiepski w odczytywaniu niewerbalnych znaków, ale wydawało mu się, że zrobiła to specjalnie. Może w rzeczywistości chciała, żeby zaczął ten temat pierwszy? Usiadł prosto i otrzepał kolana z piasku, a kiedy tym razem na nią spojrzał był już zupełnie poważny. Nie chciał, by uznała, że choć część z tego co miał jej do powiedzenia była żartem albo półprawdą.
- Ty też jesteś dla mnie ważna. Ważniejsza niż jakakolwiek inna kobieta. Myślę nawet... - zawahał się. A potem zacisnął zęby. Przecież nie był tchórzem. A może jednak był? - Nie wyobrażam sobie, że mógłbym cię zostawić. Znowu - dodał nieco cierpko. - Jeśli potrzebujesz czasu, przestrzeni na to, żeby domknąć te rozdziały, rozumiem to. - Na końcu języka miał pytanie o to, czy jest w jej życiu inny mężczyzna, ale ugryzł się w policzek niemal do krwi, bo przecież miała rację. To był taki miły dzień, miły wieczór. Mogli o tym porozmawiać później. Mógł dać jej jeszcze trochę czasu, mógł być cierpliwy. Tylko jak długo? - Obiecaj mi jedno; że nie będziesz tego odwlekała w nieskończoność. Nie każ mi czekać kolejny miesiąc, pół roku, rok. Nie mamy tyle czasu. - Był tego tak samo boleśnie świadomy jak ona. - Cokolwiek by to nie było, możesz mi zaufać. Wysłucham cię. Przejdziemy przez to razem. - Pokręcił głowę i spojrzał na horyzont, na skropione szkarłatem fale, zastanawiając się czy jest cholernie naiwny czy może po prostu dobry. Lepszy od swojego ojca.
Porwał ją do tańca, bo rzuciła mu takie wyzwanie. Bo nie mógł już dłużej wstrzymywać się z tym, żeby złapać ją w dłonie, przyciągnąć do siebie, objąć, odetchnąć wspólnym powietrzem. Cieszył się z jej radości, z jej małych uśmiechów i żartów, z lekkości z jaką poddała mu się, gdy zaczął prowadzić ją w rytm muzyki. Nie był w tym może najzgrabniejszy, ale po niedługiej chwili sam uśmiechał się pod nosem, zapatrzony w jej oczy. Wydawała się taka spokojna. Zastanawiał się, czy chciał kiedykolwiek psuć ten jej spokój, tę swobodę którą mogło dać jej tylko poczucie kontroli. Zwolnił nieco kroku w ich sennym tańcu, gdy zetknęli się czołami.
- Dziękuję - odpowiedział jej dokładnie to samo, dwa słowa na wargach stykających się w pocałunku, który zaraz zainicjował. Może ktoś na nich patrzył, a może nie, ale nie wstydził się dłoni na jej plecach, drugiej, którą złapał ją za brodę, by unieść jej twarz wyżej i łatwiej pogłębić pocałunek. Odsunął się dopiero wówczas, gdy zabrakło mu powietrza, a wtedy oparł brodę na czubku jej głowy i zapatrzył się na odległe ogniska. Muzyka stawała się skoczniejsza, żywsza, zupełnie już nie tańczyli do jej taktu. - Kocham cię - palnął to co jeszcze chwilę wcześniej nie chciało mu przejść przez gardło. Mimo pierwotnych obaw miał wrażenie, że to była najbardziej naturalna, najbardziej oczywista rzecz jaką jej do tej pory powiedział. - Jednak nie myślę, tylko wiem. I chciałem, żebyś ty też wiedziała. Nie musisz nic mówić. - Uśmiechnął się krzywo, przeczesał palcami jej włosy, drugą dłonią schwycił jej własną i mocno ścisnął. - Naprawdę nie musisz. - Zastanawiał się, czy zachował się podle, czy może po prostu...
Po prostu też dojrzał do tego, żeby przestać ją zwodzić.
frighten me
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset