Zaniedbany dziedziniec
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zaniedbany dziedziniec
Nokturn to nie tylko sklepy oraz sieć uliczek, w których można natknąć się na podejrzanych, często wrogo nastawionych czarodziejów. Znajdują się tutaj także kamienice mieszkalne, podziemne bary oraz karczmy połączone z pozostałą częścią alei za pomocą niedużego dziedzińca. To właśnie tutaj trafia się po wyjściu z Białej Wyrweny, a także mniejszych sklepików nie cieszących się zbyt wielką popularnością. Skwer nie jest zbyt dobrym miejscem na rozmowy, połowicznie oświetlony lichymi lampami, sprawia ponure wrażenie, szczególnie, gdy przez zaciemnioną część przemierzają przyśpieszonym krokiem nieznani czarodzieje. Budynki są odrapane, zaniedbane, na ich ścianach wiszą stare plakaty z podobiznami aurorów. Znajduje się tutaj kilka ławek, które ustawiono w pobliżu wysuszonej, niedziałającej, chyba już od lat, fontanny z posągiem czarodzieja w kapturze - mówi się, że to podobizna założyciela Śmiertelnego Nokturnu.
/19 czerwca
Od jego wyjazdu minął dokładnie miesiąc i siedemnaście dni; długi miesiąc i jeszcze dłuższe siedemnaście dni, które odhaczał w kalendarzu kiedy tylko, wraz z porankiem, otwierał oczy. Południe Francji, słoneczna Prowansja była naprawdę piękna, szczególnie późną wiosną, ale Titus jakoś nie potrafił się tym cieszyć - tygodnie mijały, a on wciąż rozmyślał o wszystkim tym, co zostawił na Wyspach Brytyjskich; myślał o rodzinie - o młodszej siostrze dręczonej niebezpieczną chorobą, o mamie, która z tęsknoty zalewała się łzami, o niepodważalnej decyzji ojca, o wuju Garricu, któremu powinien pomagać w Różdżkarni, w końcu o innych Ollivanderach zamieszkujących ziemie Lancashire; myślał o przyjaciołach - o Bertiem, w nadziei, że nie znalazł sobie nowego ziomka, o Lyrze, której tuż przed wyjazdem wysłał długi list, o bliższych i dalszych znajomych, w końcu o Lottcie, z którą nie miał kontaktu już od dłuższego czasu... No właśnie - czy nie powinien już o niej zapomnieć? Zostawić za sobą te kilka słodkich tygodni podczas których spacerowali razem ulicą Pokątną? Winien dać sobie spokój, ale za każdym razem gdy pił kakao miał w wyobraźni chwile spędzone w Zwierzyńcu, widział jej oczy w błękicie czystego nieba i granacie nocnego nieboskłonu. Gwiazdy śmiały się do niego tak samo jak radosne ogniki wirujące w ślepiach panny Moore, gdy ich spojrzenia nagle się spotykały. Każda kropka była piegiem zdobiącym jej nosek, pomarańczowe pasma zachodzącego słońca przypominały mu rude, miękkie kosmyki dziewczęcych włosów, a pudrowe róże hodowane przez ciotkę przywodziły na myśl róż lottowych ust. Popadał w obłęd, wiedział to i niestety nic nie potrafił z tym zrobić.
I wtedy nadeszło zbawienie, skrzydlate zbawienie o wdzięcznym imieniu Oktawian August, które w sowich szponach dzierżyło grubą kopertę wypisaną zgrabnym liternictwem pani Ollivander.
Ukochany synku, bla bla Lady Nott organizuje Sabat, bla bla bla pomyśleliśmy z tatą, że będzie to dobra okazja do tego, byś godnie zaprezentował się szlachetnie urodzonym, bla bla być może wpadniesz w oko jakiejś uroczej damie, bla bla bla ojciec przybędzie po Ciebie w nocy z 18 na 19 czerwca, bądź gotów do podróży, bla bla PS pamiętaj, że to Twoja ostatnia szansa.
Ścisk żołądka, który towarzyszył czytaniu owej wiadomości był najprzyjemniejszym uczuciem jakie mógł sobie wyobrazić, zaraz później poczuł nieziemską ulgę, a gdy wreszcie uścisnął dłoń ojca, był najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi.
Zawitał w posiadłości Ollivanderów jeszcze przed południem, po południu był już na Pokątnej, w Różdżkarni, gdzie aż do późnego wieczora miał pomagać wujowi. Teoretycznie. W praktyce wyszło trochę inaczej - sam dokładnie nie wiedział jakim cudem udało mu się ubłagać Garrica by mógł ulotnić się na kilka chwil (DOSŁOWNIE pół godzinki), wypytał także o zamieszanie na Pokątnej i dowiedział się, że Zwierzyniec Pani Pickle jest aktualnie nieczynny. To znacznie komplikowało sprawę... W takiej sytuacji zapewne niejeden wyciągnąłby białą chorągiewkę, ale Titus Flavius Ollivander nigdy się nie poddawał, ba! Podświadomie doskonale wiedział gdzie szukać Lotty, ale przetrawienie tej myśli zajęło mu przynajmniej kwadrans.
Ulica Śmiertelnego Nokturnu.
Do tej pory na Nokturn zajrzał tylko raz i obiecał sobie wówczas, że już nigdy nawet nie spojrzy w tamtą stronę! To było całkowicie szalone! Przecież... nawet jeśli to przeżyje, szanse na spotkanie panny Moore były... marne. Co najwyżej marne. Tak marne jak marny jest los każdego biedaka wchodzącego do owej oazy mroku. Powietrze pachniało tu czarną magią, włos jeżył mu się na rękach kiedy ślepia napotkały tabliczkę z nazwą ulicy, ale odetchnął przeciągle, w myślach powtarzając dasz radę, Titus, tylko na spokojnie. Zanim postawił kolejny krok naciągnął na uszy czapkę (tę samą, którą Poleczka podarowała mu kilka miesięcy wstecz) i narzucił na łeb obszerny kaptur długiej szaty podszytej szarym futrem. No to hop! Prosto w ostre pazury Śmiertelnego Nokturnu.
Od jego wyjazdu minął dokładnie miesiąc i siedemnaście dni; długi miesiąc i jeszcze dłuższe siedemnaście dni, które odhaczał w kalendarzu kiedy tylko, wraz z porankiem, otwierał oczy. Południe Francji, słoneczna Prowansja była naprawdę piękna, szczególnie późną wiosną, ale Titus jakoś nie potrafił się tym cieszyć - tygodnie mijały, a on wciąż rozmyślał o wszystkim tym, co zostawił na Wyspach Brytyjskich; myślał o rodzinie - o młodszej siostrze dręczonej niebezpieczną chorobą, o mamie, która z tęsknoty zalewała się łzami, o niepodważalnej decyzji ojca, o wuju Garricu, któremu powinien pomagać w Różdżkarni, w końcu o innych Ollivanderach zamieszkujących ziemie Lancashire; myślał o przyjaciołach - o Bertiem, w nadziei, że nie znalazł sobie nowego ziomka, o Lyrze, której tuż przed wyjazdem wysłał długi list, o bliższych i dalszych znajomych, w końcu o Lottcie, z którą nie miał kontaktu już od dłuższego czasu... No właśnie - czy nie powinien już o niej zapomnieć? Zostawić za sobą te kilka słodkich tygodni podczas których spacerowali razem ulicą Pokątną? Winien dać sobie spokój, ale za każdym razem gdy pił kakao miał w wyobraźni chwile spędzone w Zwierzyńcu, widział jej oczy w błękicie czystego nieba i granacie nocnego nieboskłonu. Gwiazdy śmiały się do niego tak samo jak radosne ogniki wirujące w ślepiach panny Moore, gdy ich spojrzenia nagle się spotykały. Każda kropka była piegiem zdobiącym jej nosek, pomarańczowe pasma zachodzącego słońca przypominały mu rude, miękkie kosmyki dziewczęcych włosów, a pudrowe róże hodowane przez ciotkę przywodziły na myśl róż lottowych ust. Popadał w obłęd, wiedział to i niestety nic nie potrafił z tym zrobić.
I wtedy nadeszło zbawienie, skrzydlate zbawienie o wdzięcznym imieniu Oktawian August, które w sowich szponach dzierżyło grubą kopertę wypisaną zgrabnym liternictwem pani Ollivander.
Ukochany synku, bla bla Lady Nott organizuje Sabat, bla bla bla pomyśleliśmy z tatą, że będzie to dobra okazja do tego, byś godnie zaprezentował się szlachetnie urodzonym, bla bla być może wpadniesz w oko jakiejś uroczej damie, bla bla bla ojciec przybędzie po Ciebie w nocy z 18 na 19 czerwca, bądź gotów do podróży, bla bla PS pamiętaj, że to Twoja ostatnia szansa.
Ścisk żołądka, który towarzyszył czytaniu owej wiadomości był najprzyjemniejszym uczuciem jakie mógł sobie wyobrazić, zaraz później poczuł nieziemską ulgę, a gdy wreszcie uścisnął dłoń ojca, był najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi.
Zawitał w posiadłości Ollivanderów jeszcze przed południem, po południu był już na Pokątnej, w Różdżkarni, gdzie aż do późnego wieczora miał pomagać wujowi. Teoretycznie. W praktyce wyszło trochę inaczej - sam dokładnie nie wiedział jakim cudem udało mu się ubłagać Garrica by mógł ulotnić się na kilka chwil (DOSŁOWNIE pół godzinki), wypytał także o zamieszanie na Pokątnej i dowiedział się, że Zwierzyniec Pani Pickle jest aktualnie nieczynny. To znacznie komplikowało sprawę... W takiej sytuacji zapewne niejeden wyciągnąłby białą chorągiewkę, ale Titus Flavius Ollivander nigdy się nie poddawał, ba! Podświadomie doskonale wiedział gdzie szukać Lotty, ale przetrawienie tej myśli zajęło mu przynajmniej kwadrans.
Ulica Śmiertelnego Nokturnu.
Do tej pory na Nokturn zajrzał tylko raz i obiecał sobie wówczas, że już nigdy nawet nie spojrzy w tamtą stronę! To było całkowicie szalone! Przecież... nawet jeśli to przeżyje, szanse na spotkanie panny Moore były... marne. Co najwyżej marne. Tak marne jak marny jest los każdego biedaka wchodzącego do owej oazy mroku. Powietrze pachniało tu czarną magią, włos jeżył mu się na rękach kiedy ślepia napotkały tabliczkę z nazwą ulicy, ale odetchnął przeciągle, w myślach powtarzając dasz radę, Titus, tylko na spokojnie. Zanim postawił kolejny krok naciągnął na uszy czapkę (tę samą, którą Poleczka podarowała mu kilka miesięcy wstecz) i narzucił na łeb obszerny kaptur długiej szaty podszytej szarym futrem. No to hop! Prosto w ostre pazury Śmiertelnego Nokturnu.
Every great wizard in history has started out as nothing more than what we are now, students.
If they can do it,
why not us?
If they can do it,
why not us?
Ostatnio zmieniony przez Titus F. Ollivander dnia 24.12.17 1:19, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Titus F. Ollivander' has done the following action : Rzut kością
'Nokturn' :
'Nokturn' :
Trochę się ostatnimi czasy wyłączała. Przywykła do spokojnej stagnacji w swoim życiu, przywykła do domu w którym było źle, jednak stabilnie, do tych samych twarzy, tych samych czynności. Kiedy w grudniu minionego roku pewien elf niemal zmusił ją do tego, by w końcu zrobiła coś ze swoim życiem, nie sądziła że ten jeden ruch popchnie całą lawinę zmian i dziwnych sytuacji. Często nie powiązanych, Charlotte jednak trudno patrzeć na to inaczej, skoro od tego czasu zdążyła już zapomnieć czym jest stagnacja i święty spokój, a jej definicja bezpieczeństwa uległa diametralnej zmianie.
Ulica Śmiertelnego Nokrutnu nie była duża. Lotta nigdy nie mogła się nadziwić, jakim sposobem na tak niewielkiej przestrzeni mieściło się aż tak dużo niewartych życia łajz i szumowin, sklepów z mrocznymi cudami, trupów i mieszkań. No i ta garstka ludzi którzy wydawali się tutaj jakby wyrwani z rzeczywistości.
Chcąc unikać niektórych osób, ma się tutaj zdecydowanie okrojone pole manewru. Lotta błądziła zwykle od Zwierzyńca do domu Bena i w drugą stronę, od czasu do czasu na zakupy: odkąd zamknięto część Pokątnej na której znajdował się sklep, ograniczenie dodatkowo wzrosło. Szła dość mocno zamyślona, w dokładnie tym samym, starym płaszczu w którym chodziła zimą. Na szyi miała błękitny szalik który dostała od nieznajomego, a jej mina ewidentnie wyrażała nienawość do całego świata, a przynajmniej do sypiącego mocno śniegu. Był późny wieczór, jednak już drugi dzień pani Pickle nie odpisywała na jej list w którym Lotta zapytała o Samuela: czy właścicielka sklepu zdążyła zabrać kota, czy nie myślała że to Charlotte go ma.
Skoro nie dostała odpowiedzi (Poe także nie wracał, może coś mu się stało?), musiała ruszyć i sprawdzić co z kotem. Kombinowała jak mogła, oczywiście jednak ostatecznie przegoniono ją ze strzeżonego terenu. Chciała w spokoju wracać do mieszkania Bena, kiedy dostrzegła znajomą sylwetkę, której nie widziała już bardzo długo. Zmarszczyła brwi widząc, jak Titus naciąga na głowę kaptur i rusza na Nokturn. Tym razem chociaż zasłonił drogie szaty czymś trochę bardziej na miejscu.
W pierwszej chwili Lotta chciała za nim pobiec, bijące mocno serce i dziwny ucisk w żołądku jednak jej na to nie pozwolił. Ruszyła jednak, nie chcąc stracić go z oczu. Cokolwiek miałoby się tam stać, bez wątpienia poradziłby sobie lepiej - miał różdżkę - jednak ona czuła się tam tutejsza, wiedziała jak poruszać się po tym miejscu, martwiła się więc o każdego z zewnątrz, kto tego próbował.
I chciała wiedzieć, czego Ollivander szuka w takim miejscu.
Czasami nadal o nim myślała. Choć nie powinna. Czuła się jak idiotka, kiedy przypominała sobie, że to całe szaleństwo trwało zaledwie miesiąc. Czy można się zakochać w ciągu miesiąca? Nie wiedziała co czuje, jednak chwile kiedy Titus wpadał do sklepu były najweselszymi godzinami jej życia i do nich tęskniła równie mocno jak do niego. Mętlik w głowie, jaki dwa dni temu sprawił jej inny szlachcic narastał z każdą chwilą, może robił jej trochę głupich nadziei.
- Tym razem chociaż ubrałeś się bardziej sensownie.
Jej głos drżał i nie wiedziała, czy to z zimna, czy z emocji. Powinna zostawić go w spokoju i sobie pójść, po co go zaczepiała? Odwróciła wzrok, zaraz wzruszyła ramionami.
- Szukasz czegoś?
Dobrze cię widzieć całego. cisnęło jej się na usta, nie wydobyła jednak z siebie większej ilości słów, choć na prawdę się cieszyła. Wiele osób zostało skrzywdzonych pierwszego i później w wyniku anomalii. Nawet dookoła niej działy się dziwne rzeczy.
No i po prostu - cieszyła się, że go widzi. Tak zwyczajnie. Choć może czuła się z tym strasznie głupio.
Ulica Śmiertelnego Nokrutnu nie była duża. Lotta nigdy nie mogła się nadziwić, jakim sposobem na tak niewielkiej przestrzeni mieściło się aż tak dużo niewartych życia łajz i szumowin, sklepów z mrocznymi cudami, trupów i mieszkań. No i ta garstka ludzi którzy wydawali się tutaj jakby wyrwani z rzeczywistości.
Chcąc unikać niektórych osób, ma się tutaj zdecydowanie okrojone pole manewru. Lotta błądziła zwykle od Zwierzyńca do domu Bena i w drugą stronę, od czasu do czasu na zakupy: odkąd zamknięto część Pokątnej na której znajdował się sklep, ograniczenie dodatkowo wzrosło. Szła dość mocno zamyślona, w dokładnie tym samym, starym płaszczu w którym chodziła zimą. Na szyi miała błękitny szalik który dostała od nieznajomego, a jej mina ewidentnie wyrażała nienawość do całego świata, a przynajmniej do sypiącego mocno śniegu. Był późny wieczór, jednak już drugi dzień pani Pickle nie odpisywała na jej list w którym Lotta zapytała o Samuela: czy właścicielka sklepu zdążyła zabrać kota, czy nie myślała że to Charlotte go ma.
Skoro nie dostała odpowiedzi (Poe także nie wracał, może coś mu się stało?), musiała ruszyć i sprawdzić co z kotem. Kombinowała jak mogła, oczywiście jednak ostatecznie przegoniono ją ze strzeżonego terenu. Chciała w spokoju wracać do mieszkania Bena, kiedy dostrzegła znajomą sylwetkę, której nie widziała już bardzo długo. Zmarszczyła brwi widząc, jak Titus naciąga na głowę kaptur i rusza na Nokturn. Tym razem chociaż zasłonił drogie szaty czymś trochę bardziej na miejscu.
W pierwszej chwili Lotta chciała za nim pobiec, bijące mocno serce i dziwny ucisk w żołądku jednak jej na to nie pozwolił. Ruszyła jednak, nie chcąc stracić go z oczu. Cokolwiek miałoby się tam stać, bez wątpienia poradziłby sobie lepiej - miał różdżkę - jednak ona czuła się tam tutejsza, wiedziała jak poruszać się po tym miejscu, martwiła się więc o każdego z zewnątrz, kto tego próbował.
I chciała wiedzieć, czego Ollivander szuka w takim miejscu.
Czasami nadal o nim myślała. Choć nie powinna. Czuła się jak idiotka, kiedy przypominała sobie, że to całe szaleństwo trwało zaledwie miesiąc. Czy można się zakochać w ciągu miesiąca? Nie wiedziała co czuje, jednak chwile kiedy Titus wpadał do sklepu były najweselszymi godzinami jej życia i do nich tęskniła równie mocno jak do niego. Mętlik w głowie, jaki dwa dni temu sprawił jej inny szlachcic narastał z każdą chwilą, może robił jej trochę głupich nadziei.
- Tym razem chociaż ubrałeś się bardziej sensownie.
Jej głos drżał i nie wiedziała, czy to z zimna, czy z emocji. Powinna zostawić go w spokoju i sobie pójść, po co go zaczepiała? Odwróciła wzrok, zaraz wzruszyła ramionami.
- Szukasz czegoś?
Dobrze cię widzieć całego. cisnęło jej się na usta, nie wydobyła jednak z siebie większej ilości słów, choć na prawdę się cieszyła. Wiele osób zostało skrzywdzonych pierwszego i później w wyniku anomalii. Nawet dookoła niej działy się dziwne rzeczy.
No i po prostu - cieszyła się, że go widzi. Tak zwyczajnie. Choć może czuła się z tym strasznie głupio.
One day
the Grave-Digger had been approached by the stranger, who asked the way to town. He seemed strangely familiar, although they had never met.
Ostatnio zmieniony przez Charlotte Moore dnia 24.12.17 1:51, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Charlotte Moore' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Słup światła z ulicy Pokątnej palił go w kark ostrzegając przed postawieniem kolejnego kroku, ale Titus kompletnie to ignorował. Ignorował także fakt, że to palące uczucie wcale nie musiało być blaskiem, a wwiercającym się w jego osobę spojrzeniem... bliżej nieokreślonych szumowin z Nokturnu. Stąpał powoli po zabrudzonym bruku, jakby bał się, że kolejny nieostrożny krok sprawi, że zapadnie się pod chodnik. A pod chodnikiem Śmiertelnego Nokturnu z pewnością kryły się jakieś diabelskie sidła. Albo coś jeszcze gorszego. Wodził spojrzeniem na boki i zdawało mu się, że w każdej szybie widzi parę świecących oczu, blade, przerażające twarze - zdrowy rozsądek wrzeszczał żeby zawrócił, ale Titus dzielnie go ignorował, zagłębiając się w odmęty zaniedbanej uliczki. Dłoń trzymał na różdżce, w razie gdyby ktoś lub coś nagle na niego wyskoczyło, a obawiał się najgorszego - wyobraźnia podpowiadała mu, że ludzie tutaj mają wilkołaki zamiast psów i nie chciałby spotkać żadnego lokalnego typka ze swoim pupilkiem na spacerze... Czuł, że jego ciało drży i to wcale nie z zimna, a gdy usłyszał za sobą czyjeś słowa, serce podskoczyło mu do gardła, ba! Miał wrażenie, że zaraz nim zwymiotuje, zemdleje tu na miejscu, wyzionie ducha, albo w ogóle wszystko naraz. W jednym momencie odwrócił się w kierunku, z którego dobiegł go dziewczęcy głos, ściskając w dłoni różdżkę i celując nią w znajomą postać. Kilkukrotnie zamrugał, bo w pierwszej chwili nie mógł uwierzyć własnym oczom - a więc udało się, naprawdę ją tu znalazł i właściwie było to łatwiejsze niż się spodziewał. Opuścił broń, wciskając ją za pazuchę, ale zanim cokolwiek powiedział przykucnął na moment, kryjąc twarz w dłoniach. Serce waliło mu jak oszalałe, oddech przyspieszył, w głowie szumiało, krew w żyłach aż się gotowała - musiał ochłonąć, odetchnąć, trochę się uspokoić; Nokturn zdecydowanie nie wpływał dobrze na jego samopoczucie. Wdech i wydech... Wdech i wydech... Przesunął dłońmi po twarzy, w końcu stając na równych nogach i choć wciąż miał kolana jak z galarety, to chociaż starał się sprawiać wrażenie kogoś, kto wie co robi; bo tak naprawdę działał przecież całkiem impulsywnie, wiedziony palącym wnętrzności uczuciem, z którym nie potrafił walczyć.
- Znalazłem. - mówił cicho, jakby bał się, że zbyt głośna rozmowa wywabi kryjące się w ciemnościach upiory obleczone ludzką skórą. Złączył wargi, po czym szybkim krokiem ruszył w kierunku Lotty i pochwycił ją w ramiona ściskając tak mocno, że pewnie na krótką chwilę zabrakło jej tchu. Ostatecznie jednak wypuścił ją z objęć, w zamian wspierając dłonie na gładkich, piegowatych policzkach i zajrzał jej głęboko w oczy; brakowało mu tych dwóch studni, w które wpadł w dzień zakochanych i od tamtej pory bezustannie w nich tonął.
- Nie wierzę, że to ty, uderz mnie i powiedz, że to nie sen, bo czuję się jak we śnie. - chociaż gdyby to faktycznie była tylko fantazja to pewnie znajdowaliby się teraz w znacznie przyjemniejszym miejscu.
- Znalazłem. - mówił cicho, jakby bał się, że zbyt głośna rozmowa wywabi kryjące się w ciemnościach upiory obleczone ludzką skórą. Złączył wargi, po czym szybkim krokiem ruszył w kierunku Lotty i pochwycił ją w ramiona ściskając tak mocno, że pewnie na krótką chwilę zabrakło jej tchu. Ostatecznie jednak wypuścił ją z objęć, w zamian wspierając dłonie na gładkich, piegowatych policzkach i zajrzał jej głęboko w oczy; brakowało mu tych dwóch studni, w które wpadł w dzień zakochanych i od tamtej pory bezustannie w nich tonął.
- Nie wierzę, że to ty, uderz mnie i powiedz, że to nie sen, bo czuję się jak we śnie. - chociaż gdyby to faktycznie była tylko fantazja to pewnie znajdowaliby się teraz w znacznie przyjemniejszym miejscu.
Every great wizard in history has started out as nothing more than what we are now, students.
If they can do it,
why not us?
If they can do it,
why not us?
Nie było wielu osób których wyciągnięta różdżka nie przerażałaby Lotty. Dziewczyna z natury była nieufna. Titusa jednak nie potrafiła się bać, więc kiedy ten odwrócił się w jej stronę, stała jedynie, a jej serce waliło jak młotem jedynie z emocji związanych z tym, że... go widzi? I chyba trochę chciała się zapaść pod ziemię, kiedy uświadomiła sobie, że nie powinna się odzywać, powinna dać mu pójść gdziekolwiek szedł i nie zawracać mu głowy.
Nie ruszała się, kiedy przykucnął. Nie dziwiła się jego emocjom. Żyła tu od dawna, a i ją Nokturn nieraz przerażał, nieraz za zamkniętymi drzwiami zaczynała dygotać z ulgą i przerażeniem. Choć jednocześnie niekiedy odnosiła wrażenie, że w niektórych okolicznościach jest tu bezpieczniej niż na zewnątrz. Trup mijany na ulicy jej nie skrzywdzi, większości tutejszych mend też nie obchodziła ani ona, ani fakt nieposiadania przez nią różdżki.
Dopiero odpowiedź jaka padła z ust Titusa zrobiła na niej wrażenie i tylko mocniej ją wmurowała. Kiedy ruszył w jej stronę, w pierwszej chwili miała ochotę uciekać, choć przecież nie miała się czego bać, ale kiedy wziął ją w ramiona tak mocno, że aż na chwilę wycisnął z niej całe powietrze, sama nie do końca myśląc o tym, co robi, złapała się go mocno i wtuliła, choć jednocześnie czuła, że coś jest bardzo nie tak.
Emocje, jakie już zdążyła poukładać i odłożyć do właściwej szufladki na nowo z niej wyskoczyły, jakby poltergeist przeleciał przez jej umysł i urządził niemały rozgardiasz. Dlaczego niby Titus szukał jej? Pożegnali się przecież i mieli pójść każde w swoją stronę i chociaż było to trudne i chociaż czasami nadal o nim myślała, nawet udało jej się wszystko ułożyć, wrócić do swoistej normy.
A teraz on się zjawia. Jak na skinienie magicznej różdżki. Kiedy się odsunął i na rozgrzanych (mimo mrozu) emocjami i niewątpliwie zaczerwienionych policzkach poczuła jego dłonie, spojrzała w jego oczy, w jej własnych zabłyszczały łzy. Uśmiechnęła się dość koślawo.
Ty śnisz?
- Co tutaj robisz?
Jej głos zadrżał, a ona bardzo nienawidziła tego dźwięku. Raz już płakała przy Titusie i starała się to wspomnienie wyprać z umysłu. Jeden dzień, kiedy wszystkie jej kłamstwa wyszły na jaw, kiedy wszystko popsuła i kiedy była tak żałośnie słaba, a ona nie lubiła być słaba i teraz też nie chciała. Tylko że nie mogła odepchnąć natrętnych, pełnych nadziei myśli i tych innych, przywołujących dobre wspomnienia. Bo Titus zachowywał się jak przedtem, choć jasno ustalili, że to nie ma prawa istnieć.
Kiedy ja Cię ostatnio widziałam?
Nie ruszała się, kiedy przykucnął. Nie dziwiła się jego emocjom. Żyła tu od dawna, a i ją Nokturn nieraz przerażał, nieraz za zamkniętymi drzwiami zaczynała dygotać z ulgą i przerażeniem. Choć jednocześnie niekiedy odnosiła wrażenie, że w niektórych okolicznościach jest tu bezpieczniej niż na zewnątrz. Trup mijany na ulicy jej nie skrzywdzi, większości tutejszych mend też nie obchodziła ani ona, ani fakt nieposiadania przez nią różdżki.
Dopiero odpowiedź jaka padła z ust Titusa zrobiła na niej wrażenie i tylko mocniej ją wmurowała. Kiedy ruszył w jej stronę, w pierwszej chwili miała ochotę uciekać, choć przecież nie miała się czego bać, ale kiedy wziął ją w ramiona tak mocno, że aż na chwilę wycisnął z niej całe powietrze, sama nie do końca myśląc o tym, co robi, złapała się go mocno i wtuliła, choć jednocześnie czuła, że coś jest bardzo nie tak.
Emocje, jakie już zdążyła poukładać i odłożyć do właściwej szufladki na nowo z niej wyskoczyły, jakby poltergeist przeleciał przez jej umysł i urządził niemały rozgardiasz. Dlaczego niby Titus szukał jej? Pożegnali się przecież i mieli pójść każde w swoją stronę i chociaż było to trudne i chociaż czasami nadal o nim myślała, nawet udało jej się wszystko ułożyć, wrócić do swoistej normy.
A teraz on się zjawia. Jak na skinienie magicznej różdżki. Kiedy się odsunął i na rozgrzanych (mimo mrozu) emocjami i niewątpliwie zaczerwienionych policzkach poczuła jego dłonie, spojrzała w jego oczy, w jej własnych zabłyszczały łzy. Uśmiechnęła się dość koślawo.
Ty śnisz?
- Co tutaj robisz?
Jej głos zadrżał, a ona bardzo nienawidziła tego dźwięku. Raz już płakała przy Titusie i starała się to wspomnienie wyprać z umysłu. Jeden dzień, kiedy wszystkie jej kłamstwa wyszły na jaw, kiedy wszystko popsuła i kiedy była tak żałośnie słaba, a ona nie lubiła być słaba i teraz też nie chciała. Tylko że nie mogła odepchnąć natrętnych, pełnych nadziei myśli i tych innych, przywołujących dobre wspomnienia. Bo Titus zachowywał się jak przedtem, choć jasno ustalili, że to nie ma prawa istnieć.
Kiedy ja Cię ostatnio widziałam?
One day
the Grave-Digger had been approached by the stranger, who asked the way to town. He seemed strangely familiar, although they had never met.
The member 'Charlotte Moore' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
- Przyszedłem do ciebie, bo wiesz, z reguły raczej nie spaceruję po Nokturnie. Tak dobrze widzieć cię całą... - pokiwał głową, wyciągając usta w delikatnym uśmiechu, który jednak zniknął tak szybko jak się pojawił; ostatnimi czasy kotłujące się w nim emocje wyniszczały go od środka i choć nie odbiło się to na jego fizyczności, z pewnością nieźle namieszało mu w psychice. Czuł się zwyczajnie zagubiony, tak bardzo zagubiony, że miał wrażenie, iż w kółko błądzi po labiryncie.
- Lotta ja chyba popadam w jakiś obłęd. Kiedy się rozstaliśmy? Przecież to było ze dwa miesiące wstecz, dwa kompletnie popieprzone miesiące, a ja nie potrafię o tobie zapomnieć. Nie umiem normalnie funkcjonować z myślą, że żyjemy gdzieś obok siebie i nie możemy się widywać, rozmawiać ze sobą. Tak bardzo mi się wżarłaś w mózg, że chyba musiałbym wyciąć jego część żeby wrócić do normalności, a ja jednak całkiem lubię swoje organy. - przesunął dłońmi po dziewczęcych policzkach, opuszczając je na szczupłe ramiona panny Moore - To jest jakieś nienormalne i kompletnie tego nie rozumiem, to w ogóle wykracza poza ramy mojego myślenia. Czuję się fatalnie. Czuję, że szaleję. - gorzej to już chyba być nie mogło - A ty? Zapomniałaś już o mnie? - zapytał, nie spuszczając wzroku z jej spojrzenia. Chyba wolałby żeby go teraz odrzuciła, wtedy przynajmniej wszystko zostałoby jasno określone, a on, chcąc nie chcąc, musiałby sobie jakoś poradzić z tą stratą. To byłoby jednak łatwiejsze niż ciągłe gdybanie - co by było gdyby urodził się w innej rodzinie, co by było gdyby to ona była szlachcianką, co by było gdyby obydwoje żyli w innym świecie, co by było gdyby się nie spotkali, i tak dalej i tak dalej... Złamane serce mogło boleć, ale dużo bardziej bolało to stęsknione. Na moment zapomniał o tym gdzie właściwie się znajdują i dopiero skrzyp jednej z okiennic pchanej wiatrem sprawił, że powrócił na Nokturn.
- Możemy się gdzieś skryć, żeby porozmawiać na spokojnie? Niepokoi mnie to miejsce i w ogóle nie powinno mnie tu być. - wuj Garric i tak wykazał się ogromną wielkodusznością, że pozwolił mu opuścić Różdżkarnię (ostatecznie Titus wciąż miał szlaban, bo od tego felernego wyścigu minęło przecież ledwie kilka tygodni, do wieczności jeszcze daleko), ale nawet on nie byłby zadowolony gdyby wiedział, że chłopak hasa sobie teraz po najpodlejszej ulicy magicznego Londynu.
- Lotta ja chyba popadam w jakiś obłęd. Kiedy się rozstaliśmy? Przecież to było ze dwa miesiące wstecz, dwa kompletnie popieprzone miesiące, a ja nie potrafię o tobie zapomnieć. Nie umiem normalnie funkcjonować z myślą, że żyjemy gdzieś obok siebie i nie możemy się widywać, rozmawiać ze sobą. Tak bardzo mi się wżarłaś w mózg, że chyba musiałbym wyciąć jego część żeby wrócić do normalności, a ja jednak całkiem lubię swoje organy. - przesunął dłońmi po dziewczęcych policzkach, opuszczając je na szczupłe ramiona panny Moore - To jest jakieś nienormalne i kompletnie tego nie rozumiem, to w ogóle wykracza poza ramy mojego myślenia. Czuję się fatalnie. Czuję, że szaleję. - gorzej to już chyba być nie mogło - A ty? Zapomniałaś już o mnie? - zapytał, nie spuszczając wzroku z jej spojrzenia. Chyba wolałby żeby go teraz odrzuciła, wtedy przynajmniej wszystko zostałoby jasno określone, a on, chcąc nie chcąc, musiałby sobie jakoś poradzić z tą stratą. To byłoby jednak łatwiejsze niż ciągłe gdybanie - co by było gdyby urodził się w innej rodzinie, co by było gdyby to ona była szlachcianką, co by było gdyby obydwoje żyli w innym świecie, co by było gdyby się nie spotkali, i tak dalej i tak dalej... Złamane serce mogło boleć, ale dużo bardziej bolało to stęsknione. Na moment zapomniał o tym gdzie właściwie się znajdują i dopiero skrzyp jednej z okiennic pchanej wiatrem sprawił, że powrócił na Nokturn.
- Możemy się gdzieś skryć, żeby porozmawiać na spokojnie? Niepokoi mnie to miejsce i w ogóle nie powinno mnie tu być. - wuj Garric i tak wykazał się ogromną wielkodusznością, że pozwolił mu opuścić Różdżkarnię (ostatecznie Titus wciąż miał szlaban, bo od tego felernego wyścigu minęło przecież ledwie kilka tygodni, do wieczności jeszcze daleko), ale nawet on nie byłby zadowolony gdyby wiedział, że chłopak hasa sobie teraz po najpodlejszej ulicy magicznego Londynu.
Every great wizard in history has started out as nothing more than what we are now, students.
If they can do it,
why not us?
If they can do it,
why not us?
Wyglądał na nerwowego. Inaczej. Nie jak śmieszny Titus, który zabrał ją na pożegnanie do jakiejś ruiny i dorobił się w niej blizny, ale jak tylko opanował krwotok, znowu zaczynał się śmiać. Jak chłopiec, który upadnie, pokrzyczy, ale nie da się zabrać do domu, bo chce się bawić dalej. I mówił inaczej. Może to ta chwila, może to to miejsce. A jednak czuła się dziwnie, czuła się skrępowana, kiedy tak bezpośrednio mówił o uczuciach, robiąc jej w głowie bałagan i wywołując tornado gdzieś pomiędzy jej emocjami. I trochę chyba chciała uciekać, ale nogi miała jakieś dziwnie ciężkie.
- Ale wiesz, że to nigdy nie będzie realne, prawda? - mówiła cicho, trochę chyba nie chciała żeby on ją usłyszał. Czuła się egoistką i choć nigdy nie uważała tej cechy za wadę, dzisiaj trochę miała do siebie żal, miała żal że weszła w życie kogoś, do kogo nigdy nie powinna była się zbliżać, zamieszała w nim i chyba w jakiś dziwny sposób udało jej się zostawić po sobie bardzo trwały ślad.
A jednak kiedy padło pytanie, na moment wstrzymała oddech, bo wiedziała że w tej chwili powinna kłamać jak najęta, przecież nieźle kłamała. I powinna powiedzieć, że on jej nie obchodzi, bawiła się dobrze, ale to nie jej bajka, nie jej świat. I nawet się starała, ale skoro wlepiała już w niego te maślane ślepia to czy on mógłby w to uwierzyć?
- Rany, jesteśmy idiotami, Titus. I chyba masochistami, że w ogóle o tym rozmawiamy.
Spuściła więc wzrok, bo jego oczy wbite w nią też ją krępowały, bo miała wrażenie że widać w niej w tej chwili za dużo. I mówiła prawdę, bo to, że w ogóle myśleli o ponownym zbliżaniu się do siebie wskazywać mogło jedynie na masochizm, kiedy doskonale wiedzą, że to nie ma szansy na powodzenie. Titus dostanie jakąś słodką szlachcianeczkę, prędzej czy później to się po prostu stanie.
- Mieszkam u przyjaciela. - zerknęła we właściwą stronę. - Ale może lepiej jak po prostu stąd pójdziemy? Znaczy... - uśmiechnęła się cierpko. To nie miejsce dla ciebie? Nie była pewna. Mieszkanie Bena nie było złe. Zadbała o nie. Choć mieszkanie Duncana przy nim było pięciogwiazdkową willą. Ale tam trzeba dotrzeć i stamtąd trzeba wyjść, a znajdowali się na tyle blisko tej przeklętej ulicy, że może bezpieczniej po prostu ją opuścić? - Do Bena jest z pięć minut drogi, a możemy po prostu wyjść z Nokturnu.
Złapała lekko jego rękę, jednak decyzję zostawiła mu, choć nie wątpiła że "gdzieś" jakie miał na myśli znajduje się raczej poza obrębem tej uliczki.
- Jest też sporo knajp. - dodała obojętnie, bo w tej chwili to, gdzie się znajdą było jej obojętne. - Opowiem ci coś jak siądziemy.
Dodała, choć nie była pewna czy powinna się dzielić zasłyszaną dwa dni temu bajką. Czy powinna się nią dzielić z Titusem, dzielić swoją frustrację o tym, że wszystko mogło być inaczej, wszystko mogło być łatwiejsze.
zt x 2
- Ale wiesz, że to nigdy nie będzie realne, prawda? - mówiła cicho, trochę chyba nie chciała żeby on ją usłyszał. Czuła się egoistką i choć nigdy nie uważała tej cechy za wadę, dzisiaj trochę miała do siebie żal, miała żal że weszła w życie kogoś, do kogo nigdy nie powinna była się zbliżać, zamieszała w nim i chyba w jakiś dziwny sposób udało jej się zostawić po sobie bardzo trwały ślad.
A jednak kiedy padło pytanie, na moment wstrzymała oddech, bo wiedziała że w tej chwili powinna kłamać jak najęta, przecież nieźle kłamała. I powinna powiedzieć, że on jej nie obchodzi, bawiła się dobrze, ale to nie jej bajka, nie jej świat. I nawet się starała, ale skoro wlepiała już w niego te maślane ślepia to czy on mógłby w to uwierzyć?
- Rany, jesteśmy idiotami, Titus. I chyba masochistami, że w ogóle o tym rozmawiamy.
Spuściła więc wzrok, bo jego oczy wbite w nią też ją krępowały, bo miała wrażenie że widać w niej w tej chwili za dużo. I mówiła prawdę, bo to, że w ogóle myśleli o ponownym zbliżaniu się do siebie wskazywać mogło jedynie na masochizm, kiedy doskonale wiedzą, że to nie ma szansy na powodzenie. Titus dostanie jakąś słodką szlachcianeczkę, prędzej czy później to się po prostu stanie.
- Mieszkam u przyjaciela. - zerknęła we właściwą stronę. - Ale może lepiej jak po prostu stąd pójdziemy? Znaczy... - uśmiechnęła się cierpko. To nie miejsce dla ciebie? Nie była pewna. Mieszkanie Bena nie było złe. Zadbała o nie. Choć mieszkanie Duncana przy nim było pięciogwiazdkową willą. Ale tam trzeba dotrzeć i stamtąd trzeba wyjść, a znajdowali się na tyle blisko tej przeklętej ulicy, że może bezpieczniej po prostu ją opuścić? - Do Bena jest z pięć minut drogi, a możemy po prostu wyjść z Nokturnu.
Złapała lekko jego rękę, jednak decyzję zostawiła mu, choć nie wątpiła że "gdzieś" jakie miał na myśli znajduje się raczej poza obrębem tej uliczki.
- Jest też sporo knajp. - dodała obojętnie, bo w tej chwili to, gdzie się znajdą było jej obojętne. - Opowiem ci coś jak siądziemy.
Dodała, choć nie była pewna czy powinna się dzielić zasłyszaną dwa dni temu bajką. Czy powinna się nią dzielić z Titusem, dzielić swoją frustrację o tym, że wszystko mogło być inaczej, wszystko mogło być łatwiejsze.
zt x 2
One day
the Grave-Digger had been approached by the stranger, who asked the way to town. He seemed strangely familiar, although they had never met.
|04 czerwca 1956
Ostatnie spotkanie z Mulciberem przyniosło więcej owoców niżeli mógł się spodziewać i o dziwo nie skończył wykręcony z bólu pod wpływem uwielbianych przez niego zaklęć – czyżby zaniechał kontynuacji wymuszeń własnego zdania? W wielu kwestiach byli zgodni, ale te powodujące walkę na argumenty wciąż budziły wątpliwości mieszane z pragnieniem krwawej perswazji niekoniecznie będącej definicją wydzierganą w szkolnym podręczniku. Obydwoje cechowali się upartością, a górnolotne ego nie ułatwiało przyznania racji, tudzież prostego skinienia głową w ramach zwykłego odwleczenia tematu na potem.
Stojąc plecami do budynku czuł bijący z niego chłód – kamienne, brudne ściany zdawały się przesiąknąć wszechobecnym smrodem alkoholu i rzygowin. Czyżby Nokturn miał nigdy się nie zmienić? Nic na to nie wskazywało. Unoszący się dym wypełniał ciszę, w której pozostało mu oczekiwać na przyjście towarzysza, a spoczywająca w wewnętrznej kieszeni szaty piersiówka zapewniać swą zawartością odpowiednie rozgrzanie w razie sporego spóźnienia. Był przyzwyczajony do braku punktualności, choć Mulciberowi zdarzało się to zdecydowanie rzadziej jak innym, nieszanującym czyjegoś czasu, czarodziejom.
Priorytetem była Wywerna, więc ostatnie dni spędził przy pracach mających na swym celu odbudowanie pochłoniętego ogniem budynku. Nie lubiąc brudzić sobie rąk szukał alternatyw zapewniających ciągłość wykonywanych czynności, ale przy tym niewymagających od niego nader wiele wysiłku, więc poszukiwanie kolejnej ofiary wydawało się dobrym pomysłem. Ostatni, obślizgły robak wykonał kawał dobrej roboty – widać było, że znał się na rzeczy i bez trudu łączył jeden koniec z drugim, toteż postanowił polegać na czyjejś inwencji. Oczywiście nigdy nie pozostawał bierny – przyglądał się krytycznym okiem, tudzież sam wykonywał pewne prace; dla niego nie było to żadną hańbą.
–Tyle do zrobienia, a noc taka krótka.–rzucił w stronę zbliżającego się Ramseya, a następnie odepchnął się plecami od chłodnej ściany, by zrównać się z nim krokiem. Nie mieli czasu do stracenia, bowiem planów było nader dużo, żeby marnować choć chwilę na zbędne dialogi. –Nie wiem co lali do szklanek w Mantrykorze, ale łeb mi pękał.– stwierdził zgonie z prawdą. Poranek po ich ostatnim spotkaniu nie należał do najlepszych. –Na tej ulicy to nawet ognistą mają gównianą.– westchnął wyrzucając niedopałek przed siebie.
Ostatnie spotkanie z Mulciberem przyniosło więcej owoców niżeli mógł się spodziewać i o dziwo nie skończył wykręcony z bólu pod wpływem uwielbianych przez niego zaklęć – czyżby zaniechał kontynuacji wymuszeń własnego zdania? W wielu kwestiach byli zgodni, ale te powodujące walkę na argumenty wciąż budziły wątpliwości mieszane z pragnieniem krwawej perswazji niekoniecznie będącej definicją wydzierganą w szkolnym podręczniku. Obydwoje cechowali się upartością, a górnolotne ego nie ułatwiało przyznania racji, tudzież prostego skinienia głową w ramach zwykłego odwleczenia tematu na potem.
Stojąc plecami do budynku czuł bijący z niego chłód – kamienne, brudne ściany zdawały się przesiąknąć wszechobecnym smrodem alkoholu i rzygowin. Czyżby Nokturn miał nigdy się nie zmienić? Nic na to nie wskazywało. Unoszący się dym wypełniał ciszę, w której pozostało mu oczekiwać na przyjście towarzysza, a spoczywająca w wewnętrznej kieszeni szaty piersiówka zapewniać swą zawartością odpowiednie rozgrzanie w razie sporego spóźnienia. Był przyzwyczajony do braku punktualności, choć Mulciberowi zdarzało się to zdecydowanie rzadziej jak innym, nieszanującym czyjegoś czasu, czarodziejom.
Priorytetem była Wywerna, więc ostatnie dni spędził przy pracach mających na swym celu odbudowanie pochłoniętego ogniem budynku. Nie lubiąc brudzić sobie rąk szukał alternatyw zapewniających ciągłość wykonywanych czynności, ale przy tym niewymagających od niego nader wiele wysiłku, więc poszukiwanie kolejnej ofiary wydawało się dobrym pomysłem. Ostatni, obślizgły robak wykonał kawał dobrej roboty – widać było, że znał się na rzeczy i bez trudu łączył jeden koniec z drugim, toteż postanowił polegać na czyjejś inwencji. Oczywiście nigdy nie pozostawał bierny – przyglądał się krytycznym okiem, tudzież sam wykonywał pewne prace; dla niego nie było to żadną hańbą.
–Tyle do zrobienia, a noc taka krótka.–rzucił w stronę zbliżającego się Ramseya, a następnie odepchnął się plecami od chłodnej ściany, by zrównać się z nim krokiem. Nie mieli czasu do stracenia, bowiem planów było nader dużo, żeby marnować choć chwilę na zbędne dialogi. –Nie wiem co lali do szklanek w Mantrykorze, ale łeb mi pękał.– stwierdził zgonie z prawdą. Poranek po ich ostatnim spotkaniu nie należał do najlepszych. –Na tej ulicy to nawet ognistą mają gównianą.– westchnął wyrzucając niedopałek przed siebie.
Ostatnio zmieniony przez Drew Macnair dnia 19.04.18 2:45, w całości zmieniany 3 razy
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Drew zdawał się rozumieć swoje położenie coraz lepiej — to dobrze wróżyło tej znajomości, ich dalszej współpracy. Nie kierował się sentymentami — gdyby tak było, pamiętałby, że lubili się w Hogwarcie, że doskonale się rozumieli, podzielali poglądy i przekonania. Kiedy dorósł, dojrzał do tego, by zadać pierwszy śmiertelny cios to wszystko odeszło w niepamięć — a przynajmniej sam tak uważał. Empatia nigdy nie była jego mocną stroną, nie był zdolny do odczuwania współczucia, czy litości. Niegdyś był mściwy, butny, pełny złości i agresji, której nie objawiał za pomocą pięści. Ale to wszystko minęło. Zamiast tego stał się skryty i zdystansowany. Tylko zemsta pozostała, ewoluując z wrzącej i gwałtownej na zimną, tak jak jego serce. Potrafił ukrywać zadowolenie i niechęć, dumę i irytację. Macnair tego nie rozumiał, lub rozumiał zbyt dobrze i za pomocą tych swoich szczwanych sztuczek próbował wydostać to, co z niego zostało, ale on nie chciał się przemóc, wierząc, że całkowita obojętność i chłodna analiza są w stanie zaprowadzić go dokładnie tam, dokąd chciał. Nie liczył strat jakie wyrządził innym, ani strat, które poniósł sam, przeżywając życie w ten sposób. Dążył do tego, by osiągnąć siłę, której nikt mu nie odbierze.
Drew był świetnym łowcą, odkrywcą, miał bystre oko i w pijackich żartach potrafił wydobyć sedno sprawy. Sprawiał wrażenie lekkoducha, czarodzieja, który wszystko miał w poważaniu, ale był na to za mądry, doskonale się ukrywał. Luźna forma, górnolotne teksty i zaczepki były jedynie przykrywką, dla jego wrażliwych i słabych stron, które Mulciber doskonale znał. Nie wracał do nich, nie poruszał z nim tematu rodziców, matki w szczególności. Mieli sobie wzajemnie wiele do zaoferowania, a Mulciber cenił sobie zgodność interesów. Dlatego tym razem nie spóźnił się — przybył na czas; a nawet gdyby się spóźnił znał zaklęcia, które spowalniały upływające minuty. Macnair nie miał szans się zorientować, że jego zegarek został przestawiony kilka minut w tył.
Biała Wywerna była w rozsypce — nie zamierzał stać bezczynnie i czekać, aż sama złoży się na nowo. Towarzystwo Drew miało mu polepszyć humor, dla niego zaś widział w tym misję terapeutyczną — im szybciej zwiąże się z tym miejscem tym szybciej wsiąknie w to, czemu się tak butnie opierał.
—Mam nadzieję, że masz dziś siłę, by znaleźć sobie ręce do pracy — powiedział zamiast przywitania, sięgając do kieszeni szaty, z której wyciągnął dwie rzeczy: srebrną papierośnicę, którą przed laty otrzymał od starego Rosiera i piersiówkę, którą od razu przekazał towarzyszowi. Na rozluźnienie. Papierosa wyciągnął i włożył do ust, nie częstując nim Drew. — Nie zdziwiłbym się, gdyby tamtejsza whisky zawierała szczyny — już to analizowali z Tristanem, musiała być rozcieńczana czyimiś sikami. — Podobno od czystego alkoholu głowa nie boli. — Gdyby nie fakt, że już zdołał pozbyć się tego z organizmu sam zadbałby o wypełnienie beczek z ognistą. — Następnym razem wprosimy się do piwnic Nottów, gromadzą najlepszy alkohol na Wyspach.
Drew był świetnym łowcą, odkrywcą, miał bystre oko i w pijackich żartach potrafił wydobyć sedno sprawy. Sprawiał wrażenie lekkoducha, czarodzieja, który wszystko miał w poważaniu, ale był na to za mądry, doskonale się ukrywał. Luźna forma, górnolotne teksty i zaczepki były jedynie przykrywką, dla jego wrażliwych i słabych stron, które Mulciber doskonale znał. Nie wracał do nich, nie poruszał z nim tematu rodziców, matki w szczególności. Mieli sobie wzajemnie wiele do zaoferowania, a Mulciber cenił sobie zgodność interesów. Dlatego tym razem nie spóźnił się — przybył na czas; a nawet gdyby się spóźnił znał zaklęcia, które spowalniały upływające minuty. Macnair nie miał szans się zorientować, że jego zegarek został przestawiony kilka minut w tył.
Biała Wywerna była w rozsypce — nie zamierzał stać bezczynnie i czekać, aż sama złoży się na nowo. Towarzystwo Drew miało mu polepszyć humor, dla niego zaś widział w tym misję terapeutyczną — im szybciej zwiąże się z tym miejscem tym szybciej wsiąknie w to, czemu się tak butnie opierał.
—Mam nadzieję, że masz dziś siłę, by znaleźć sobie ręce do pracy — powiedział zamiast przywitania, sięgając do kieszeni szaty, z której wyciągnął dwie rzeczy: srebrną papierośnicę, którą przed laty otrzymał od starego Rosiera i piersiówkę, którą od razu przekazał towarzyszowi. Na rozluźnienie. Papierosa wyciągnął i włożył do ust, nie częstując nim Drew. — Nie zdziwiłbym się, gdyby tamtejsza whisky zawierała szczyny — już to analizowali z Tristanem, musiała być rozcieńczana czyimiś sikami. — Podobno od czystego alkoholu głowa nie boli. — Gdyby nie fakt, że już zdołał pozbyć się tego z organizmu sam zadbałby o wypełnienie beczek z ognistą. — Następnym razem wprosimy się do piwnic Nottów, gromadzą najlepszy alkohol na Wyspach.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Z trudem przyszło mu zaakceptować pewne wydarzenia i Mulciber o tym doskonale wiedział znając jego charakter, styl pracy, poglądy oraz indywidualne podejście, które wykazywał od niepamiętnych lat – właściwie może od samego początku? Bycie poddanym było trudne, a słuchanie i wypełnianie ryzykowanych rozkazów jeszcze trudniejsze zwłaszcza, że nigdy nie przyszło mu działać pod czyjeś dyktando. Był wolnym duchem, ufał jedynie samemu sobie, układał plany i skrzętnie dążył do ich wypełnienia bez konieczności oglądania się za siebie, kiedy nie wszystko poszło zgodnie z nim. Zawsze mógł mieć pretensje jedynie do samego siebie, a w organizacji dochodziła współpraca, mus względnej wiary w czyjeś możliwości oraz odpowiednie przygotowanie będące kluczem do pozytywnego rozwiązania sprawy. Role się odwróciły – miał tego świadomość i to właśnie ona pchała go ku przodowi, pewnemu przełamaniu, przewartościowaniu własnej hierarchii znaczącej o wiele więcej niżeli poglądy. Był coraz bliżej celu, potrzebował jedynie czasu.
Śmierć nie była dla niego tematem tabu. Pozbywał się ludzi poprzez osoby trzecie, zmuszał ich do usunięcia się z drogi podanymi truciznami, ale przy tym nigdy nie brudził sobie rąk. Niejednokrotnie zdarzyło mu się stanąć twarzą w twarz z ofiarą z odpowiednim, niewybaczalnym zaklęciem na języku, jednak w ostatniej chwili rezygnował – nie ze strachu, właściwie może wmawiał sobie, że to on nie był powodem? Nie pragnął krwi, nie fascynowało go przelewanie płynów czarodziejskiego życia winiące tętnić jako jedyne w tym świecie, zależało mu tylko na własnych celach i artefaktach, dla których wiele poświęcił. Może powodem była blokada? Może potrzebował doświadczyć, jak wyjątkowym było pozostanie panem czyjegoś (nie)życia? Był bliżej celu, potrzebował jedynie czasu.
Od pierwszego spotkania po powrocie do Londynu Macnair dostrzegł wiele zmian w Ramseyu – niegdyś mściwym, emocjonalnym, ale przy tym na swój sposób wesołym młodym mężczyźnie. Wyczuł stworzony dystans, zdyscyplinowanie, spokój i przede wszystkim ogromną, wewnętrzną barierę zmuszającą do kompletnego zaniechania starych nawyków. W Drew błądził gdzieś ten dzieciak, choć ambitny, bezwzględny i całkiem niegłupi, to wciąż kpiąco uśmiechnięty, pozbawiony wszelkich zasad oraz nieustannie „górnolotno” żartobliwy.
Kwestia rodziny Ramseya była trudna – choć lepiej brzmi kompletnie popaprana – ale nawet po tych wszystkich chwilach takową posiadał i przypuszczalnie mógł na niej polegać. Macnair nie miał tyle szczęścia i choć temat matki był mu zupełnie obojętny to za każdym razem, gdy takowy został poruszany zastanawiał się dlaczego właściwie się jej jeszcze nie pozbył. Gardził przejawami litości, a na takową to mogło wyglądać.
Zerknąwszy na Mulcibera chwycił bez słowa piersiówkę, a następnie upił nie zastanawiając się nad jej zawartością . -Zaczyna mi się podobać, kiedy inni pracują.- rzucił zgodnie z prawdą – w końcu Mulciber prawdopodobnie jeszcze nie wiedział, iż kilka dni wcześniej rzucił niewybaczalne zaklęcie na znajomego Rookwood zmuszając go przy tym do odbudowy Wywerny.
Usłyszawszy informację o szczynach wcale się nie zdziwił. Nokturn należał do miejsc, w których nawet gluty goblina można było sprzedać jako jeden z najlepszych środków odurzających – kretyni kupowali wszystko, co mogło choć na chwilę dać im upust myśli własnej nieudaczności. -Wyglądałeś na konesera.- stwierdził oddając mu alkohol, aby i ten mógł skosztować całkiem smacznej ognistej. -Gdybym miał swój pijacki kąt, nawet w ów dzielnicy, to nigdy nie sprzedawałbym takiego gówna.- zwieńczył temat pewnym tonem - w końcu takie miał plany.
-W takim razie już wiem, gdzie następnym razem się spotykamy.- zaśmiał się pod nosem kpiąco, choć liczył na prawdomówność zapowiedzi Mulcibera. On sam nie znał żadnego z przedstawicieli ów rodu.
Zatrzymawszy się pod jednym z zaułków wskazał głową ślepy jego koniec, pod którego ścianą palił papierosa rosły mężczyzna - zdawał się spaść im z nieba, bowiem przekroczenie progów czyjegoś domu zawsze zwiększało ryzyko.
Śmierć nie była dla niego tematem tabu. Pozbywał się ludzi poprzez osoby trzecie, zmuszał ich do usunięcia się z drogi podanymi truciznami, ale przy tym nigdy nie brudził sobie rąk. Niejednokrotnie zdarzyło mu się stanąć twarzą w twarz z ofiarą z odpowiednim, niewybaczalnym zaklęciem na języku, jednak w ostatniej chwili rezygnował – nie ze strachu, właściwie może wmawiał sobie, że to on nie był powodem? Nie pragnął krwi, nie fascynowało go przelewanie płynów czarodziejskiego życia winiące tętnić jako jedyne w tym świecie, zależało mu tylko na własnych celach i artefaktach, dla których wiele poświęcił. Może powodem była blokada? Może potrzebował doświadczyć, jak wyjątkowym było pozostanie panem czyjegoś (nie)życia? Był bliżej celu, potrzebował jedynie czasu.
Od pierwszego spotkania po powrocie do Londynu Macnair dostrzegł wiele zmian w Ramseyu – niegdyś mściwym, emocjonalnym, ale przy tym na swój sposób wesołym młodym mężczyźnie. Wyczuł stworzony dystans, zdyscyplinowanie, spokój i przede wszystkim ogromną, wewnętrzną barierę zmuszającą do kompletnego zaniechania starych nawyków. W Drew błądził gdzieś ten dzieciak, choć ambitny, bezwzględny i całkiem niegłupi, to wciąż kpiąco uśmiechnięty, pozbawiony wszelkich zasad oraz nieustannie „górnolotno” żartobliwy.
Kwestia rodziny Ramseya była trudna – choć lepiej brzmi kompletnie popaprana – ale nawet po tych wszystkich chwilach takową posiadał i przypuszczalnie mógł na niej polegać. Macnair nie miał tyle szczęścia i choć temat matki był mu zupełnie obojętny to za każdym razem, gdy takowy został poruszany zastanawiał się dlaczego właściwie się jej jeszcze nie pozbył. Gardził przejawami litości, a na takową to mogło wyglądać.
Zerknąwszy na Mulcibera chwycił bez słowa piersiówkę, a następnie upił nie zastanawiając się nad jej zawartością . -Zaczyna mi się podobać, kiedy inni pracują.- rzucił zgodnie z prawdą – w końcu Mulciber prawdopodobnie jeszcze nie wiedział, iż kilka dni wcześniej rzucił niewybaczalne zaklęcie na znajomego Rookwood zmuszając go przy tym do odbudowy Wywerny.
Usłyszawszy informację o szczynach wcale się nie zdziwił. Nokturn należał do miejsc, w których nawet gluty goblina można było sprzedać jako jeden z najlepszych środków odurzających – kretyni kupowali wszystko, co mogło choć na chwilę dać im upust myśli własnej nieudaczności. -Wyglądałeś na konesera.- stwierdził oddając mu alkohol, aby i ten mógł skosztować całkiem smacznej ognistej. -Gdybym miał swój pijacki kąt, nawet w ów dzielnicy, to nigdy nie sprzedawałbym takiego gówna.- zwieńczył temat pewnym tonem - w końcu takie miał plany.
-W takim razie już wiem, gdzie następnym razem się spotykamy.- zaśmiał się pod nosem kpiąco, choć liczył na prawdomówność zapowiedzi Mulcibera. On sam nie znał żadnego z przedstawicieli ów rodu.
Zatrzymawszy się pod jednym z zaułków wskazał głową ślepy jego koniec, pod którego ścianą palił papierosa rosły mężczyzna - zdawał się spaść im z nieba, bowiem przekroczenie progów czyjegoś domu zawsze zwiększało ryzyko.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Żaden z nich nie był przyzwyczajony do tego, by słuchać czyichkolwiek poleceń, by pochylać głowę przed kimkolwiek, działać w imię jakiejkolwiek wspólnoty czarodziejów. Byli z tego znani, nie darzyli szacunkiem byle kogo. Właśnie dlatego Ramsey wiedział, że gdy opadnie pierwsza, a może druga, czy trzecia fala buntu i sarkastycznego powątpiewania w słuszność sprawy, Macnair zrozumie. Pojmie, że Ramsey nie pochyliłby głowy przez żadnym czarodziejem, a jednak znalazł się ktoś komu służył, przed kim kulił się jak zlękniony pies, a nie samotny wilk, którym bywał. Mylnie odbierał służbę, traktując ją jako uległość względem samozwańczego pana, lecz jego polecenia nie były ani prozaiczne, ani łatwe. Wymagały posłuszeństwa, bo od tego zależał sukces planu, który Czarny Pan ustanowił. Sam doskonale to rozumiał, każdy plan wymagał harmonii wszystkich elementów, równowagi pomiędzy poszczególnymi składowymi. Chaos wszystko psuł, a chaos można było zwalczyć siłą. Lord Voldemort ją posiadał. Była wielka, budząca pożądanie i zazdrość. Ramsey nie miał w sobie tyle pokory, by pokładać się na ziemi, lecz nigdy nie odważyłby się przeciwstawić Czarnemu Panu. To dzięki niemu dążył do samodoskonałości, do samorealizacji, to on nieustannie podnosił mu poprzeczkę.
Uśmiechnął się pod nosem, zerkając na niego z ukosa. Brzmiał jak chłopiec, który po raz pierwszy zasmakował wygranej, który po raz pierwszy wysłużył się kimś innym, zmusił go do odrobienia za niego pracy domowej; jakby po raz pierwszy poczuł smak władzy. To nie było zabawne, a dziwnie beztroskie. Ramsey już dawno nie pamiętał jak to jest. Zdawało mu się, że kłamał odkąd wydał pierwsze dźwięki, jakby płacz noworodka ociekał już fałszem.
— Dobrze — potwierdził twardo. — Zacznij się przyzwyczajać. Wszystko możesz mieć pod kontrolą. — Drew nie wiedział, nie mógł jeszcze wiedzieć, co niesie ze sobą moc, jaką obdarowywał ich Czarny Pan. Siła, która stawiała ich ponad niewiele wartymi jednostkami, które nie miały w sobie odrobiny odwagi, by powziąć odpowiednie kroki, była warta każdej przelanej krwi. Ale i na to przyjdzie czas, Drew musiał jedynie być... cierpliwy. — Jak wypijesz wszystko sam będzie nudno — powiedział, po czym odebrał mu piersiówkę i upił z niej kilka sporych łyków. Alkohol drapał przyjemnie w gardło, drażnił podniebienie, rozgrzewał go od środka.
— Uważam się za konesera. To, co piliśmy było bardzo złe. Na szczęście, gdy odbudujemy Białą Wywernę, uzupełnimy bar butelkami z piwnic Nottów. Lub Macmillianów. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby stanęli nam dziś na drodze. Powinieneś założyć jakąś spelunę — mruknął, oglądają się ukradkiem przez ramię, dyskretnie i bez gwałtownych ruchów upewniając się, że są sami i nikt nie podąża ich śladem. Wątpił, by ktokolwiek się na to odważył, a jednak coś nie dawało mu spokoju przez dłuższy czas. — Chyba, że marzysz o wykwintym lokalu, gdzie nie uświadczysz żadnego Dolohova podczas degustacji. Wygląda na potencjalnego pracownika budowy? — spytał znacznie ciszej, spoglądając na Drew. Zatrzymawszy się przez krótką chwilę taksował go wzrokiem, jak za dawnych lat. Zmarszczył brwi i westchnął. — Stawiam galeona, że trafię go jednym okiem — dodał z upiornym rozbawieniem, powoli sięgając po różdżkę, ukrytą po prawej stronie. Delikatnie objął ją palcami lewej ręki, wyciągnął i wymierzył ku mężczyźnie stojącemu na samym końcu ślepego zaułku. Przymknął jedno oko i zainkantował: — Imperio.
Imperio to znaczy wszystko pod kontrolą.
| Obniżone Imperio do 90 (III p. Rycerzy)
Uśmiechnął się pod nosem, zerkając na niego z ukosa. Brzmiał jak chłopiec, który po raz pierwszy zasmakował wygranej, który po raz pierwszy wysłużył się kimś innym, zmusił go do odrobienia za niego pracy domowej; jakby po raz pierwszy poczuł smak władzy. To nie było zabawne, a dziwnie beztroskie. Ramsey już dawno nie pamiętał jak to jest. Zdawało mu się, że kłamał odkąd wydał pierwsze dźwięki, jakby płacz noworodka ociekał już fałszem.
— Dobrze — potwierdził twardo. — Zacznij się przyzwyczajać. Wszystko możesz mieć pod kontrolą. — Drew nie wiedział, nie mógł jeszcze wiedzieć, co niesie ze sobą moc, jaką obdarowywał ich Czarny Pan. Siła, która stawiała ich ponad niewiele wartymi jednostkami, które nie miały w sobie odrobiny odwagi, by powziąć odpowiednie kroki, była warta każdej przelanej krwi. Ale i na to przyjdzie czas, Drew musiał jedynie być... cierpliwy. — Jak wypijesz wszystko sam będzie nudno — powiedział, po czym odebrał mu piersiówkę i upił z niej kilka sporych łyków. Alkohol drapał przyjemnie w gardło, drażnił podniebienie, rozgrzewał go od środka.
— Uważam się za konesera. To, co piliśmy było bardzo złe. Na szczęście, gdy odbudujemy Białą Wywernę, uzupełnimy bar butelkami z piwnic Nottów. Lub Macmillianów. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby stanęli nam dziś na drodze. Powinieneś założyć jakąś spelunę — mruknął, oglądają się ukradkiem przez ramię, dyskretnie i bez gwałtownych ruchów upewniając się, że są sami i nikt nie podąża ich śladem. Wątpił, by ktokolwiek się na to odważył, a jednak coś nie dawało mu spokoju przez dłuższy czas. — Chyba, że marzysz o wykwintym lokalu, gdzie nie uświadczysz żadnego Dolohova podczas degustacji. Wygląda na potencjalnego pracownika budowy? — spytał znacznie ciszej, spoglądając na Drew. Zatrzymawszy się przez krótką chwilę taksował go wzrokiem, jak za dawnych lat. Zmarszczył brwi i westchnął. — Stawiam galeona, że trafię go jednym okiem — dodał z upiornym rozbawieniem, powoli sięgając po różdżkę, ukrytą po prawej stronie. Delikatnie objął ją palcami lewej ręki, wyciągnął i wymierzył ku mężczyźnie stojącemu na samym końcu ślepego zaułku. Przymknął jedno oko i zainkantował: — Imperio.
Imperio to znaczy wszystko pod kontrolą.
| Obniżone Imperio do 90 (III p. Rycerzy)
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 80
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#3 'k10' : 2
#1 'k100' : 80
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#3 'k10' : 2
Mulciber znajdując się bliżej sedna sprawy słyszał i widział więcej, co klarowało mu pewne sprawy i rzucało zupełnie inne światło niżeli te mogące zaszczyć swą obecnością Drew. Lata spędzone w szeregach Czarnego Pana upewniły go w słuszności czynów i wykonywanych poleceń, a także pokazały siłę, której nikt nie mógł okiełznać, pokonać, a tym bardziej posiąść poza Nim. Opowiadane historie i zasłyszane opowieści nie zakorzeniały silnej wiary, nie przekazywały naocznych dowodów wskutek czego potrzebował więcej czasu nie na lojalność, ale zmianę priorytetów i wartości grających pierwsze skrzypce. Zbudowane fundamenty były na tyle mocne, że ciężko było je zniszczyć ustanawiając tym samym nowe, znacznie odbiegające swą formą od pierwowzoru. Dla wielu mogło stanowić to iście problematyczny element w szatynie, ale czyż to nie właśnie chorągiewki winny stać na świeczniku?
Wiedza była podstawą, a on rozumiał więcej – kwestia elementarna była niezwykle ważna, więc nie wyobrażał sobie omijać jej szerokim łukiem z obłudnym, pełnym fałszywego oddania uśmiechem. Znał ryzyko, takowe mogło przynieść bujne i niesamowicie istotne owoce, dlatego z każdym dniem zbliżał się coraz śmielej stawiając dłuższe i pewniejsze kroki. Pragnął pokazać swą wartość, pozwolić swymi działaniami dosięgać trudniejszych celów i przede wszystkim zasłużyć na zaufanie, które nie zawsze potrafiło tylko niszczyć. Czas stanowił barierę, wyznaczał dystans jaki musiał pokonać, ale teza o zagubionym szczeniaku w sidłach własnych wątpliwości była po prostu błędna nawet w chwili, gdy borykał się z rzekomo najprostszym elementem – współpracą.
Mógł brzmieć jak chłopiec. Mógł przypominać laika, który pierwszy raz złamał prawo otrzymując za to nagrodę, a nie karę – nie miało to dla niego większego znaczenia. Postrzeganie z góry było równie mylne co pozory i wychodził z założenia, że Ramsey zdawał sobie z tego sprawę mimo posępnego, przepełnionego litością wyrazu twarzy. Mimo dekady nieobecności w Londynie wymieniali się korespondencją opowiadając zdawkowo o codzienności, więc mógł bez większego wysiłku wywnioskować, że Drew nigdy nie kooperował; podstępem korzystał z cudzej wiedzy, czyimiś rękoma dochodził do zakazanych dla niego miejsc, ale dalszą drogę pokonywał samodzielnie. Ilość użytych niewybaczalnych, czarnomagicznych zaklęć nie definiowała człowieka względem jego dokonań i doświadczenia, a jeśli ten tak uważał to musiał upaść naprawdę nisko.
-Kontrola nad każdym elementem zrzuca na twe barki odpowiedzialność za to wszystko.- stwierdził wracając wzrokiem do towarzysza. -Nie widzę sensu w odpowiedzialności za jednostki, które nie zasługują nawet na bycie przekąską dla Trolla.- dodał licząc, że ten zrozumiał co miał na myśli. -Słabe punkty należy zwalczać, a nie marnować czas na pracę nad nimi.
Zaśmiał się na słowa odnośnie speluny. Niejednokrotnie już myślał o przeciętym barze, ale z cholernie dobrym trunkiem, który nie będzie wzniecać w nim wymiotów, a wyjątkowy posmak na końcu języka. -Wykwintny lokal zawsze zwabia więcej potencjalnych szczurów, co nie zadziałałoby nader pozytywnie na renomę. Opakowanie pozostaje tylko takowym, środek jest kwintesencją. Podobni do nich tego nie wiedzą.- nawet przez myśl mu nie przeszło, że inne miejsce jak Nokturn nadawałoby się na mały biznes. Tajemniczość, wrogość i głuchość owych uliczek zapewniała niezbędną dyskrecję, co stanowiło priorytet szczególnie w jego interesach.
Skinąwszy głową powrócił wzrokiem do mężczyzny, który zapewne już wyczuł ich obecność, bowiem poruszył się dość nerwowo wyrzucając przy tym papierosa z rąk. -Pestka. Zamknij zupełnie oczy, albo nie wydaj z siebie żadnego dźwięku. To byłoby wyzwanie. - dodał z kpiącym uśmiechem znając możliwości Ramseya. Niejednokrotnie miał okazję być świadkiem jego czarnomagicznych poczynań, toteż nie wątpił w sukces; jedyną przeszkodą mogły stać się anomalie, które w ostatnim czasie krzyżowały drogę nawet najlepszym. -Szykuj zatem tego galeona, a najlepiej całą ich sakiewkę.
Kiedy Mulciber podążał dłonią po różdżkę szatyn poszedł w jego ślady i w tym samym momencie spróbował swoich sił, choć był wyjątkowo podatny na kaprysy magii. - Imperio.- wypowiedział wyraźne.
Wiedza była podstawą, a on rozumiał więcej – kwestia elementarna była niezwykle ważna, więc nie wyobrażał sobie omijać jej szerokim łukiem z obłudnym, pełnym fałszywego oddania uśmiechem. Znał ryzyko, takowe mogło przynieść bujne i niesamowicie istotne owoce, dlatego z każdym dniem zbliżał się coraz śmielej stawiając dłuższe i pewniejsze kroki. Pragnął pokazać swą wartość, pozwolić swymi działaniami dosięgać trudniejszych celów i przede wszystkim zasłużyć na zaufanie, które nie zawsze potrafiło tylko niszczyć. Czas stanowił barierę, wyznaczał dystans jaki musiał pokonać, ale teza o zagubionym szczeniaku w sidłach własnych wątpliwości była po prostu błędna nawet w chwili, gdy borykał się z rzekomo najprostszym elementem – współpracą.
Mógł brzmieć jak chłopiec. Mógł przypominać laika, który pierwszy raz złamał prawo otrzymując za to nagrodę, a nie karę – nie miało to dla niego większego znaczenia. Postrzeganie z góry było równie mylne co pozory i wychodził z założenia, że Ramsey zdawał sobie z tego sprawę mimo posępnego, przepełnionego litością wyrazu twarzy. Mimo dekady nieobecności w Londynie wymieniali się korespondencją opowiadając zdawkowo o codzienności, więc mógł bez większego wysiłku wywnioskować, że Drew nigdy nie kooperował; podstępem korzystał z cudzej wiedzy, czyimiś rękoma dochodził do zakazanych dla niego miejsc, ale dalszą drogę pokonywał samodzielnie. Ilość użytych niewybaczalnych, czarnomagicznych zaklęć nie definiowała człowieka względem jego dokonań i doświadczenia, a jeśli ten tak uważał to musiał upaść naprawdę nisko.
-Kontrola nad każdym elementem zrzuca na twe barki odpowiedzialność za to wszystko.- stwierdził wracając wzrokiem do towarzysza. -Nie widzę sensu w odpowiedzialności za jednostki, które nie zasługują nawet na bycie przekąską dla Trolla.- dodał licząc, że ten zrozumiał co miał na myśli. -Słabe punkty należy zwalczać, a nie marnować czas na pracę nad nimi.
Zaśmiał się na słowa odnośnie speluny. Niejednokrotnie już myślał o przeciętym barze, ale z cholernie dobrym trunkiem, który nie będzie wzniecać w nim wymiotów, a wyjątkowy posmak na końcu języka. -Wykwintny lokal zawsze zwabia więcej potencjalnych szczurów, co nie zadziałałoby nader pozytywnie na renomę. Opakowanie pozostaje tylko takowym, środek jest kwintesencją. Podobni do nich tego nie wiedzą.- nawet przez myśl mu nie przeszło, że inne miejsce jak Nokturn nadawałoby się na mały biznes. Tajemniczość, wrogość i głuchość owych uliczek zapewniała niezbędną dyskrecję, co stanowiło priorytet szczególnie w jego interesach.
Skinąwszy głową powrócił wzrokiem do mężczyzny, który zapewne już wyczuł ich obecność, bowiem poruszył się dość nerwowo wyrzucając przy tym papierosa z rąk. -Pestka. Zamknij zupełnie oczy, albo nie wydaj z siebie żadnego dźwięku. To byłoby wyzwanie. - dodał z kpiącym uśmiechem znając możliwości Ramseya. Niejednokrotnie miał okazję być świadkiem jego czarnomagicznych poczynań, toteż nie wątpił w sukces; jedyną przeszkodą mogły stać się anomalie, które w ostatnim czasie krzyżowały drogę nawet najlepszym. -Szykuj zatem tego galeona, a najlepiej całą ich sakiewkę.
Kiedy Mulciber podążał dłonią po różdżkę szatyn poszedł w jego ślady i w tym samym momencie spróbował swoich sił, choć był wyjątkowo podatny na kaprysy magii. - Imperio.- wypowiedział wyraźne.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Zaniedbany dziedziniec
Szybka odpowiedź