Zaniedbany dziedziniec
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zaniedbany dziedziniec
Nokturn to nie tylko sklepy oraz sieć uliczek, w których można natknąć się na podejrzanych, często wrogo nastawionych czarodziejów. Znajdują się tutaj także kamienice mieszkalne, podziemne bary oraz karczmy połączone z pozostałą częścią alei za pomocą niedużego dziedzińca. To właśnie tutaj trafia się po wyjściu z Białej Wyrweny, a także mniejszych sklepików nie cieszących się zbyt wielką popularnością. Skwer nie jest zbyt dobrym miejscem na rozmowy, połowicznie oświetlony lichymi lampami, sprawia ponure wrażenie, szczególnie, gdy przez zaciemnioną część przemierzają przyśpieszonym krokiem nieznani czarodzieje. Budynki są odrapane, zaniedbane, na ich ścianach wiszą stare plakaty z podobiznami aurorów. Znajduje się tutaj kilka ławek, które ustawiono w pobliżu wysuszonej, niedziałającej, chyba już od lat, fontanny z posągiem czarodzieja w kapturze - mówi się, że to podobizna założyciela Śmiertelnego Nokturnu.
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 68
--------------------------------
#2 'k10' : 10
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 68
--------------------------------
#2 'k10' : 10
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
Samodzielność Drew nie była przeszkodą. Dzięki niej potrafił dokonywać trafnych wyborów i osądów, podejmować odpowiednie działania, dzięki którym wciąż żył, choć to czym się parał często stawiało go w grupie wzmożonego ryzyka. Była więc zaledwie etapem, który należało zwyczajnie przejść i pozostawić za sobą na scieżce samorozwoju, do którego go pchał wbrew jego woli. Prawie jak starszy brat, który wiedział, co będzie dla niego lepsze i może potrafiłby go w istocie w ten sposób postrzegać, gdyby nie kompletny brak zaangażowania, jakie przejawiał w rodzinnych relacjach; jak wtedy, gdy pojawił się Graham, a później Vasyl, a on wciąż w głębi spaczonego ducha — był sam. Sam ze sobą i własnymi demonami. W Rycerzach Walpurgii nie było wielu silnych sojuszy. Każdy z nich był indywidualistą, który pod komendą Czarnego Pana musiał nauczyć się współpracy z innymi. Ramsey nie potrafił współpracować, a tym bardziej dzielić się tym, co miał i co zdobył, lecz łatwo wchodził w ustanowione role, również te, które wyznaczał im Lord Voldemort. Znając zasady i podążając zgodnie z nimi wtedy, gdy musiał, osiągał odpowiednie rezultaty. Drew też będzie. Patrząc na niego, niemalże widział jego przyszłość w zielonych i błyszczących jak zwierciadła oczach.
— Nie boję się odpowiedzialności — odpowiedział lekceważąco. — Jestem gotów ponieść to ryzyko, a ty? — zerknął na niego, unosząc brew. Nie liczył się z konsekwencjami własnych czynów, a co dopiero czynów innych osób; większość działań była skrupulatnie przemyślana, a jeśli działał pod wpływem intuicji, zawierzał jej w pełni. Był jasnowidzem, jeszcze nigdy go nie zawiodła. Dlatego tu z nim stał, kroczył w kierunku potencjalnej ofiary cicho, lecz dumnie, jak jak kroczą wilki ku ofiarom przez swe gęste i ciemne lasy. — Jeśli masz nad nimi kontrolę, to ty decydujesz na co zasługują, a na co nie, a także jaki los ich czeka.
Na jego kolejne słowa uśmiechnął się lekko, zerkając na niego porozumiewawczo. Sposób dążenia do celu zdawał się być kompletnie różny, lecz bez wątpienia efekt chcieli osiągnąć ten sam. Innymi drogami, innymi narzędziami budować sobie ścieżkę do sukcesu. Miał podobne zdanie na ten temat, lecz jego filozoficzna natura związana z poszukiwaniem odpowiedzi na pytania, których nikt nigdy nie zadał doprowadziła go aż do Departamentu Tajemnic. Patrzył szerzej, lecz wierzył, że jedno zawiera się w drugim. Obaj pozbywali się tego, co słabe i bezwartościowe. Również takowych jednostek.
— Powinienem "trzymać kciuki"?— spytał z ironią, wyciągając z kieszeni srebrną papierośnicę. — Będę pierwszym gościem, który pojawi się przetestować twoje plany. Pamiętaj, jeśli będziesz chciał mnie otruć — będę o tym wiedział wcześniej.— Wyciągnął z niej Stibbosa. Trzymając bibułkę między wargami celował w przypadkowego czarodzieja różdżką; po chwili Drew uczynił to samo, lecz jego zaklęcie minęło mężczyznę o cal. Tryumf wyłonił się na twarzy Mulcibera w postaci ledwie widocznego, złowrogiego cienia w okolicy ust i oczu. Nie zmienił wyrazu jego twarzy. Zadarł brodę do góry, lewą dłoń z różdżką obrócił, wierzchem przegubu w stronę pochmurnego, zadymionego nieba. Nieba pełnego szarawego, gryzącego dymu i przeróżnych zapachów, do których wrażliwy nos Mulcibera zdołał już przez lata przywyknąć.
— Nie bocz się, naucz się przegrywać — wytknął mu zarozumiale i klepnął w ramię mocno, w przyjacielskim, pokrzepiającym geście. Prawie się cieszyl na myśl, że wygrał galeona, jakby jedna złota moneta miała dla niego jakąkolwiek wartość. — Wyluzuj się, znalazłem nam kierownika budowy. Zaraz dorobimy mu kwalifikacje — odparł z nagłym entuzjazmem, żwawym krokiem ruszając w kierunku mężczyzny. Gdy ten, dobył różdżki, ostrzegł go: — Lepiej tego nie rób. Schowaj różdżkę, kolego, jeszcze będzie ci potrzebna. Mam nadzieję, że zjadłeś kolację, potrzebujemy krzepkiego typa — zmierzył go wzrokiem, podchodząc bliżej i westchnął. Mogło być lepiej. — I nie próbuj się odzywać, mam wystarczająco gadatliwego towarzysza. Idziesz, Macnair? — Jakoś się wlekł z tyłu.
— Nie boję się odpowiedzialności — odpowiedział lekceważąco. — Jestem gotów ponieść to ryzyko, a ty? — zerknął na niego, unosząc brew. Nie liczył się z konsekwencjami własnych czynów, a co dopiero czynów innych osób; większość działań była skrupulatnie przemyślana, a jeśli działał pod wpływem intuicji, zawierzał jej w pełni. Był jasnowidzem, jeszcze nigdy go nie zawiodła. Dlatego tu z nim stał, kroczył w kierunku potencjalnej ofiary cicho, lecz dumnie, jak jak kroczą wilki ku ofiarom przez swe gęste i ciemne lasy. — Jeśli masz nad nimi kontrolę, to ty decydujesz na co zasługują, a na co nie, a także jaki los ich czeka.
Na jego kolejne słowa uśmiechnął się lekko, zerkając na niego porozumiewawczo. Sposób dążenia do celu zdawał się być kompletnie różny, lecz bez wątpienia efekt chcieli osiągnąć ten sam. Innymi drogami, innymi narzędziami budować sobie ścieżkę do sukcesu. Miał podobne zdanie na ten temat, lecz jego filozoficzna natura związana z poszukiwaniem odpowiedzi na pytania, których nikt nigdy nie zadał doprowadziła go aż do Departamentu Tajemnic. Patrzył szerzej, lecz wierzył, że jedno zawiera się w drugim. Obaj pozbywali się tego, co słabe i bezwartościowe. Również takowych jednostek.
— Powinienem "trzymać kciuki"?— spytał z ironią, wyciągając z kieszeni srebrną papierośnicę. — Będę pierwszym gościem, który pojawi się przetestować twoje plany. Pamiętaj, jeśli będziesz chciał mnie otruć — będę o tym wiedział wcześniej.— Wyciągnął z niej Stibbosa. Trzymając bibułkę między wargami celował w przypadkowego czarodzieja różdżką; po chwili Drew uczynił to samo, lecz jego zaklęcie minęło mężczyznę o cal. Tryumf wyłonił się na twarzy Mulcibera w postaci ledwie widocznego, złowrogiego cienia w okolicy ust i oczu. Nie zmienił wyrazu jego twarzy. Zadarł brodę do góry, lewą dłoń z różdżką obrócił, wierzchem przegubu w stronę pochmurnego, zadymionego nieba. Nieba pełnego szarawego, gryzącego dymu i przeróżnych zapachów, do których wrażliwy nos Mulcibera zdołał już przez lata przywyknąć.
— Nie bocz się, naucz się przegrywać — wytknął mu zarozumiale i klepnął w ramię mocno, w przyjacielskim, pokrzepiającym geście. Prawie się cieszyl na myśl, że wygrał galeona, jakby jedna złota moneta miała dla niego jakąkolwiek wartość. — Wyluzuj się, znalazłem nam kierownika budowy. Zaraz dorobimy mu kwalifikacje — odparł z nagłym entuzjazmem, żwawym krokiem ruszając w kierunku mężczyzny. Gdy ten, dobył różdżki, ostrzegł go: — Lepiej tego nie rób. Schowaj różdżkę, kolego, jeszcze będzie ci potrzebna. Mam nadzieję, że zjadłeś kolację, potrzebujemy krzepkiego typa — zmierzył go wzrokiem, podchodząc bliżej i westchnął. Mogło być lepiej. — I nie próbuj się odzywać, mam wystarczająco gadatliwego towarzysza. Idziesz, Macnair? — Jakoś się wlekł z tyłu.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 6
'k10' : 6
Samodzielność nie była przeszkodą, którą należało ominąć, a barierą jaką należało zniszczyć. Mulciber pragnąc osiągnąć wyznaczony cel zrobił to dosłownie na siłę, co nie było wyrazem braterskiego szacunku tylko zwykłej ignorancji wobec czyiś zasad. Znał jego bezwzględność, poznał się na drodze usłanej trupami, ale mimo tego nie mógł zapomnieć tamtego wieczoru na cmentarzu, kiedy ten nie dał mu żadnego wyboru. Macnair był powściągliwy, potrafił słuchać oraz prowadzić sensowny dialog, ale postawiony pod murem bez możliwości jakiegokolwiek ruchu nie stawał się – wbrew oczekiwaniom – ofiarą, tylko jeszcze lepszym słuchaczem, którego intencje zmieniały swój biegun.
Gdzieś z tylu głowy wiedział, że Ramsey nie zrobił tego dla swego kaprysu, a przekonania że Drew był właściwą osobą na jeszcze niewłaściwym miejscu. Nie mógł mu się jednak dziwić, że brak jakiejkolwiek wiedzy, informacji zamykał pewne drzwi do momentu, w którym ktokolwiek zacznie mówić – tak się nie stało.
Obecnie szatyn był już właściwie pewien, iż podążył właściwą ścieżką, choć w pierwszej fazie został na nią zepchnięty. Miał czas na przemyślenia, mógł poznać pewne poglądy i teorie, zobaczyć plan oraz strukturę uświadamiającą mu więcej niżeli słowa poparte niewybaczalnym zaklęciem. Nadal brakowało mu faktów z przeszłości oraz informacji, jednak starał się skrzętnie ich dowiadywać bez konieczności zadawania – zapewne najprostszych – pytań w chwili gdy należało skupić się na tematach ważniejszych.
Mulciber nie zwracał uwagi na fakt, że Drew nie znał historii. Obojętna była mu kwestia, iż ten najczęściej kierował się intuicją, kiedy kompletnie nie wiedział o co chodziło. Nawet wówczas, gdy ich misją była odbudowa Białej Wywerny – dlaczego? Co się stało?
-Wciąż pragnę unikać ryzyka, choć podejmuję go każdego dnia. To taki pieprzony paradoks.- stwierdził zgodnie z prawdą. Praca, sposób bycia i pewne czyny wciąż podsuwały mu nieprzewidziane kłody pod nogi, które mimo względnemu zapobieganiu nieustannie się mnożyły. Coraz częściej wychodził z założenia, że im bardziej chciał uniknąć zbędnej brawury, to ta dawała się we znaki jeszcze szybciej i niebezpieczniej. -Władzą nie jest posiadanie sztucznej kontroli nad każdą jednostką, a sprawienie by te podążały za Tobą zgodnie z przekonaniami, które w nich zakorzenisz.- spojrzał na niego unosząc nieznacznie brew. Mieli nieco różne zdanie na ów temat. -Słabe jednostki roznoszące zarazę należy wyrżnąć tudzież przyglądać się jak pozbywają się siebie nawzajem w pogoni za wolnością będącą symbolem ich rzekomej siły, której tak naprawdę nigdy nie posiedli. Wiedzeni nadzieją pragnęliby się pokazać, coś komuś udowodnić, ale i tak każdemu z nich podwinęłaby się kiedyś noga ujawniając przy tym cały wachlarz czułych punktów.- zwieńczył swą myśl czując, że Ramsey i tak nie zrozumiał jego podejścia. Utrwalone w nim wartości wydawały się odporne na jakiekolwiek zewnętrzne argumenty. Cel mieli wspólny, to wciąż ich łączyło.
-Jakbym chciał Cię otruć bym Ci o tym powiedział.- rzucił kiwając lekko głową po czym upił ognistej. -Uznałbyś to za żart i nie wąchał postawionego przed Tobą kielicha.- zaśmiał się pod nosem przypomniawszy ilekroć sytuacji, w których Ramsey przejmował jego piersiówkę w kontekście siarczystego łyka złocistego napoju. Gdyby chciał się odegrać zrobiłby to już dawno. -Zamiast trzymać kciuków przydałbyś się w końcu na coś i szepnął słówko kto śpi na galeonach, abym mógł nieco zmniejszyć jego budżet. Sakiewka zawsze jest barierą.- uśmiechnąwszy się wymownie dał mu do zrozumienia, co było powodem tak długo odwlekanej decyzji o własnym lokalu. Potrzebował swojego miejsca, nie tylko dla dobrego trunku, a klitka na Nokturnie niewiele zapewniała swobody.
Nieudane zaklęcie nie podcięło jego skrzydeł, choć niezauważalnie uderzyło w ego. Zdawał sobie sprawę, że potrzebował jeszcze dużo treningu, aby bez trudu móc władać najczarniejszą z dziedzin magii. -Kto to mówi.- burknął przewróciwszy oczami, bowiem doskonale wiedział, że Ramsey podobnie jak on nie znosił porażek i przełykał je z dużą goryczą.
Spostrzegając ruch mężczyzny zacisnął nieco mocniej różdżkę mimo świadomości kontroli przejętej przez towarzysza. Miał ochotę potraktować go jednym z bolesnych zaklęć, aby tylko utrzeć nosa Mulciberowi, ale znał powagę sytuacji oraz konieczność odbudowy Wywerny, toteż pozostawił w całości ów pionek pozwalając by ten chełpił się małym zwycięstwem.
-Ta.- rzucił w odpowiedzi schowawszy magiczne drewno do wewnętrznej kieszeni szaty po czym zrównał się krokiem z resztą. -Zawsze możesz wyrwać mu język i będzie po problemie.- wzruszył ramionami jakoby mówił o czymś zupełnie zwyczajnym. -Sam z chęcią wyrwałbym go Tonks.- powiedział bardziej do siebie, a następnie skierował wzrok na kompana. -Swoją drogą wiesz, że ostatnio miałem z nią romantyczne spotkanie w strugach deszczu?- prychnął pod nosem upijając kolejny łyk z piersiówki.
Gdzieś z tylu głowy wiedział, że Ramsey nie zrobił tego dla swego kaprysu, a przekonania że Drew był właściwą osobą na jeszcze niewłaściwym miejscu. Nie mógł mu się jednak dziwić, że brak jakiejkolwiek wiedzy, informacji zamykał pewne drzwi do momentu, w którym ktokolwiek zacznie mówić – tak się nie stało.
Obecnie szatyn był już właściwie pewien, iż podążył właściwą ścieżką, choć w pierwszej fazie został na nią zepchnięty. Miał czas na przemyślenia, mógł poznać pewne poglądy i teorie, zobaczyć plan oraz strukturę uświadamiającą mu więcej niżeli słowa poparte niewybaczalnym zaklęciem. Nadal brakowało mu faktów z przeszłości oraz informacji, jednak starał się skrzętnie ich dowiadywać bez konieczności zadawania – zapewne najprostszych – pytań w chwili gdy należało skupić się na tematach ważniejszych.
Mulciber nie zwracał uwagi na fakt, że Drew nie znał historii. Obojętna była mu kwestia, iż ten najczęściej kierował się intuicją, kiedy kompletnie nie wiedział o co chodziło. Nawet wówczas, gdy ich misją była odbudowa Białej Wywerny – dlaczego? Co się stało?
-Wciąż pragnę unikać ryzyka, choć podejmuję go każdego dnia. To taki pieprzony paradoks.- stwierdził zgodnie z prawdą. Praca, sposób bycia i pewne czyny wciąż podsuwały mu nieprzewidziane kłody pod nogi, które mimo względnemu zapobieganiu nieustannie się mnożyły. Coraz częściej wychodził z założenia, że im bardziej chciał uniknąć zbędnej brawury, to ta dawała się we znaki jeszcze szybciej i niebezpieczniej. -Władzą nie jest posiadanie sztucznej kontroli nad każdą jednostką, a sprawienie by te podążały za Tobą zgodnie z przekonaniami, które w nich zakorzenisz.- spojrzał na niego unosząc nieznacznie brew. Mieli nieco różne zdanie na ów temat. -Słabe jednostki roznoszące zarazę należy wyrżnąć tudzież przyglądać się jak pozbywają się siebie nawzajem w pogoni za wolnością będącą symbolem ich rzekomej siły, której tak naprawdę nigdy nie posiedli. Wiedzeni nadzieją pragnęliby się pokazać, coś komuś udowodnić, ale i tak każdemu z nich podwinęłaby się kiedyś noga ujawniając przy tym cały wachlarz czułych punktów.- zwieńczył swą myśl czując, że Ramsey i tak nie zrozumiał jego podejścia. Utrwalone w nim wartości wydawały się odporne na jakiekolwiek zewnętrzne argumenty. Cel mieli wspólny, to wciąż ich łączyło.
-Jakbym chciał Cię otruć bym Ci o tym powiedział.- rzucił kiwając lekko głową po czym upił ognistej. -Uznałbyś to za żart i nie wąchał postawionego przed Tobą kielicha.- zaśmiał się pod nosem przypomniawszy ilekroć sytuacji, w których Ramsey przejmował jego piersiówkę w kontekście siarczystego łyka złocistego napoju. Gdyby chciał się odegrać zrobiłby to już dawno. -Zamiast trzymać kciuków przydałbyś się w końcu na coś i szepnął słówko kto śpi na galeonach, abym mógł nieco zmniejszyć jego budżet. Sakiewka zawsze jest barierą.- uśmiechnąwszy się wymownie dał mu do zrozumienia, co było powodem tak długo odwlekanej decyzji o własnym lokalu. Potrzebował swojego miejsca, nie tylko dla dobrego trunku, a klitka na Nokturnie niewiele zapewniała swobody.
Nieudane zaklęcie nie podcięło jego skrzydeł, choć niezauważalnie uderzyło w ego. Zdawał sobie sprawę, że potrzebował jeszcze dużo treningu, aby bez trudu móc władać najczarniejszą z dziedzin magii. -Kto to mówi.- burknął przewróciwszy oczami, bowiem doskonale wiedział, że Ramsey podobnie jak on nie znosił porażek i przełykał je z dużą goryczą.
Spostrzegając ruch mężczyzny zacisnął nieco mocniej różdżkę mimo świadomości kontroli przejętej przez towarzysza. Miał ochotę potraktować go jednym z bolesnych zaklęć, aby tylko utrzeć nosa Mulciberowi, ale znał powagę sytuacji oraz konieczność odbudowy Wywerny, toteż pozostawił w całości ów pionek pozwalając by ten chełpił się małym zwycięstwem.
-Ta.- rzucił w odpowiedzi schowawszy magiczne drewno do wewnętrznej kieszeni szaty po czym zrównał się krokiem z resztą. -Zawsze możesz wyrwać mu język i będzie po problemie.- wzruszył ramionami jakoby mówił o czymś zupełnie zwyczajnym. -Sam z chęcią wyrwałbym go Tonks.- powiedział bardziej do siebie, a następnie skierował wzrok na kompana. -Swoją drogą wiesz, że ostatnio miałem z nią romantyczne spotkanie w strugach deszczu?- prychnął pod nosem upijając kolejny łyk z piersiówki.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Nie szanował cudzych zasad, nie przystawał do wyznaczanych przez kogoś reguł, nie liczył się ze stworzonymi barierami, nie wyznawał też cudzych wartości. Poza jednym, jedynym wyjątkiem. To skuteczność określała sposób działania. Był cierpliwy, potrafił czekać w ukryciu nieskończoność, obserwować, śledzić, by zaatakować w najmniej oczekiwanym momencie. Drew nie dostał czasu na zastanowienie, popełnił błąd, kpiąc ze sprawy tak ważnej i wielkiej. Sprawy, która ich wszystkich pętała w sieć mrocznych zależności. Zaprzedał duszę dla Niego, stał się przeklęty. Drwiąc z Jego potęgi drwiło się również z ich wszystkich, którzy poświęcili swoje życia, swoją moc, by ofiarować mu bezgraniczne posłuszeństwo. A on nie lubił, kiedy ludzie, których szanował traktowali go jak idiotę. Ludzie z reguły go nie obchodzili, o ile nie miał w nich obranego celu. Ale Drew, dawny kompan, sojusznik, towarzysz młodzieńczej niedoli nosił w sobie wartość i potencjał. Traktował go poważnie i tak samo poważnie chciał zostać przez niego potraktowany. Całkowity brak empatii nie pozwalał mu na zrozumienie obaw Macnaira. Sądził, że jak dawniej — uwierzy mu na słowo, zrozumie, że nigdy nie kłaniał się przed nikim, nie zginał karku przed personami, które nie były tego warte. A jednak czas zadziałał na ich niekorzyść, stał się wielką niewiadomą o tym, jak ich ukształtował.
Uśmiechnął się, spoglądając na niego. A więc niewiele się zmieniło, wciąż kroczył po krawędzi, balansując pomiędzy gruntem, a przepaścią, choć tym razem nie było nikogo, kto oglądałby jego krnąbrne spacery na wysokości z zapartym tchem.
— Czym dla ciebie jest ryzyko?— Dla każdego było czymś innym. Dla niektórych niebezpieczeństwem schwytania, osądzenia, dla innych upadkiem, porażką, podejmowaniem trudnych decyzji, a nawet nawiązywaniu określonych relacji. Wszystko sprowadzało się do tego samego, do konsekwencji podejmowanych przez siebie lub innych czynów. Wiele z tego, co dla innych było niewartym podjęcia ryzykiem, dla niego było zwykłą codziennością. I odwrotnie — unikał tego, co zwyczajne, dla zwykłych ludzi. — To dobrze — przyznał jednak z całą pewnością. — Ryzyko przypomina o tym, że stawka w grze jest wysoka. Pozwala czuć satysfakcję — bez niego wszystko byłoby nijakie, bezkształtne, pozbawione formy i jakości. — Rozpoczęła się wojna. Nic tak nie zwiększa poczucia ryzyka, jak wojna. Wszyscy czują śmierć wokół, a koniec czerwca przypieczętuje konflikt, który zamiata się pod dywan. To początek końca. To co ma spaść, należy popchnąć.— Grindelwald zniknął, a wraz z nim jego terror, propaganda i strach, ale nie zabrał ze sobą popłochu i szaleństwa, jaki wywołał. Czarodziejska policja oficjalnie nie mogła już gnębić sympatyków mugoli, lecz represje wcale nie ustały. Morderstwo Jordana Rogersa, zniszczenie Białej Wywerny, Mroczne Znaki na niebie — nadchodziła ciemność, tych zwiastunów nie można było ignorować w nieskończoność. Ludzie cieszą się ostatnimi chwilami szczęścia i beztroski, próbują jakoś żyć z nieustępującymi anomaliami. Ale przyjdzie dzień, że pogrążą się w rozpaczy od której nie będzie już ratunku.
— Dlaczego mam wrażenie, że próbujesz mi udowodnić, iż nie mam racji, choć uważam podobnie?— Nie zamierzał się z nim kłócić, ani przegadywać w szczeniacki sposób. Najbardziej skuteczna władza była ta, która nie stawała się bezpośrednia, cicha, spętana w szarości, wnikająca w umysły, które wierzą, że to ich własne przekonania, a nie cudzy szept. Do takiej władzy potrzeba czasu i wyjątkowych umiejętności. A oni zamierzali przeprowadzić rewolucję opartą na strachu i jednej jedynie prawdzie — prawdzie, którą oni wyznawali, idei czystości krwi. Prawdzie podpartej bezwzględnym posłuszeństwem i podporządkowaniem, systemie, w której decyzyjność miała wyłącznie jedna osoba i nikt poza nią. Czarny Pan. — Wyżynanie słabych jednostek to wciąż decyzja, która należy do ciebie. Aby ją podjąć musisz mieć władzę, a więc kontrolę. Małego Puchona, który stwierdzi, że ścigający w ich drużynie jest najsłabszym ogniwem, więc powinno się usunąć nikt nie potraktuje poważnie. Bo nie ma kontroli, nie ma władzy sprawczej. Zostanie mu nadana dopiero, gdy podejmie decyzje o tym, by go zwalić z miotły podczas treningu. Ale właśnie wtedy przejmuje kontrolę nad sytuacją i decyduje o tym, co zrobić ze słabą jednostką.— Wyjaśnił swój punkt widzenia, po czym przeniósł wzrok na mężczyznę, który od teraz stał się ich pracownikiem, niewolnikiem, zależy od jego woli. Miał nad nim kontrolę i musiał robić, co tylko Mulciber chciał, wierząc, że to wyłącznie jego wola, nawinie sądząc, że jest wolny od cudzych wpływów. Dlatego tak uwielbiał to zaklęcie. Dla niego przewyższało wszystkie inne.
Było piękne i doskonałe w samej swej istocie.
— Ruszaj – rozkazał mężczyźnie obojętnym, nieco znużonym tonem i sam ruszył za nim w kierunku Wywerny. — Wciąż nie wiesz, Macanair? Szukaj sponsorów wśród Rycerzy Walpurgii. Rosier ma smykałkę do interesów, to w jego lokalu ostatnio mieliśmy okazję się gościć — podczas spotkania Rycerzy. — Rowle ma gest, lubi być obecny w wartych jego uwagi przedsięwzięciach. Nott, to jego żonę alchemiczkę wskazałem ci w liście. Załatwisz dwie sprawy za jedny razem.
Kiedy znaleźli się na miejscu budowy, rozejrzał się w milczeniu. Prace powinny iść znacznie szybciej. Wciąż dostrzegał braki w surowcach, było zbyt mało ludzi, by postawić przybytek do końca czerwca. Nie wyrobią się, a powinni. Dostrzegł znane twarze, przywitał ich wzrokiem i lekkim skinieniem głowy i popchnął mężczyznę do środka, wciąż pozbawionego dachu.
— Zabieraj się do pracy, chcemy to jak najszybciej skończyć — powiedział do niego, rozglądając się wokół. Miał wrażenie, że w powietrzu wciąż unosi się swąd palonych ciał. Lubił ten zapach. —Tonks — powtórzył w końcu po Drew i spojrzał na niego, gdy mężczyzna zabierał się do roboty. — Romantyczne spotkanie. Mam nadzieję, że doszło do konsumpcji. I nie wyszła z tego bez szwanku — zaśmiał się, szczerząc zęby. — Tam są deski, a tamto pomieszczenie wciąż ma niekompletny szkielet — zwrócił uwagę typowi, opuszczając w końcu różdżkę.
Uśmiechnął się, spoglądając na niego. A więc niewiele się zmieniło, wciąż kroczył po krawędzi, balansując pomiędzy gruntem, a przepaścią, choć tym razem nie było nikogo, kto oglądałby jego krnąbrne spacery na wysokości z zapartym tchem.
— Czym dla ciebie jest ryzyko?— Dla każdego było czymś innym. Dla niektórych niebezpieczeństwem schwytania, osądzenia, dla innych upadkiem, porażką, podejmowaniem trudnych decyzji, a nawet nawiązywaniu określonych relacji. Wszystko sprowadzało się do tego samego, do konsekwencji podejmowanych przez siebie lub innych czynów. Wiele z tego, co dla innych było niewartym podjęcia ryzykiem, dla niego było zwykłą codziennością. I odwrotnie — unikał tego, co zwyczajne, dla zwykłych ludzi. — To dobrze — przyznał jednak z całą pewnością. — Ryzyko przypomina o tym, że stawka w grze jest wysoka. Pozwala czuć satysfakcję — bez niego wszystko byłoby nijakie, bezkształtne, pozbawione formy i jakości. — Rozpoczęła się wojna. Nic tak nie zwiększa poczucia ryzyka, jak wojna. Wszyscy czują śmierć wokół, a koniec czerwca przypieczętuje konflikt, który zamiata się pod dywan. To początek końca. To co ma spaść, należy popchnąć.— Grindelwald zniknął, a wraz z nim jego terror, propaganda i strach, ale nie zabrał ze sobą popłochu i szaleństwa, jaki wywołał. Czarodziejska policja oficjalnie nie mogła już gnębić sympatyków mugoli, lecz represje wcale nie ustały. Morderstwo Jordana Rogersa, zniszczenie Białej Wywerny, Mroczne Znaki na niebie — nadchodziła ciemność, tych zwiastunów nie można było ignorować w nieskończoność. Ludzie cieszą się ostatnimi chwilami szczęścia i beztroski, próbują jakoś żyć z nieustępującymi anomaliami. Ale przyjdzie dzień, że pogrążą się w rozpaczy od której nie będzie już ratunku.
— Dlaczego mam wrażenie, że próbujesz mi udowodnić, iż nie mam racji, choć uważam podobnie?— Nie zamierzał się z nim kłócić, ani przegadywać w szczeniacki sposób. Najbardziej skuteczna władza była ta, która nie stawała się bezpośrednia, cicha, spętana w szarości, wnikająca w umysły, które wierzą, że to ich własne przekonania, a nie cudzy szept. Do takiej władzy potrzeba czasu i wyjątkowych umiejętności. A oni zamierzali przeprowadzić rewolucję opartą na strachu i jednej jedynie prawdzie — prawdzie, którą oni wyznawali, idei czystości krwi. Prawdzie podpartej bezwzględnym posłuszeństwem i podporządkowaniem, systemie, w której decyzyjność miała wyłącznie jedna osoba i nikt poza nią. Czarny Pan. — Wyżynanie słabych jednostek to wciąż decyzja, która należy do ciebie. Aby ją podjąć musisz mieć władzę, a więc kontrolę. Małego Puchona, który stwierdzi, że ścigający w ich drużynie jest najsłabszym ogniwem, więc powinno się usunąć nikt nie potraktuje poważnie. Bo nie ma kontroli, nie ma władzy sprawczej. Zostanie mu nadana dopiero, gdy podejmie decyzje o tym, by go zwalić z miotły podczas treningu. Ale właśnie wtedy przejmuje kontrolę nad sytuacją i decyduje o tym, co zrobić ze słabą jednostką.— Wyjaśnił swój punkt widzenia, po czym przeniósł wzrok na mężczyznę, który od teraz stał się ich pracownikiem, niewolnikiem, zależy od jego woli. Miał nad nim kontrolę i musiał robić, co tylko Mulciber chciał, wierząc, że to wyłącznie jego wola, nawinie sądząc, że jest wolny od cudzych wpływów. Dlatego tak uwielbiał to zaklęcie. Dla niego przewyższało wszystkie inne.
Było piękne i doskonałe w samej swej istocie.
— Ruszaj – rozkazał mężczyźnie obojętnym, nieco znużonym tonem i sam ruszył za nim w kierunku Wywerny. — Wciąż nie wiesz, Macanair? Szukaj sponsorów wśród Rycerzy Walpurgii. Rosier ma smykałkę do interesów, to w jego lokalu ostatnio mieliśmy okazję się gościć — podczas spotkania Rycerzy. — Rowle ma gest, lubi być obecny w wartych jego uwagi przedsięwzięciach. Nott, to jego żonę alchemiczkę wskazałem ci w liście. Załatwisz dwie sprawy za jedny razem.
Kiedy znaleźli się na miejscu budowy, rozejrzał się w milczeniu. Prace powinny iść znacznie szybciej. Wciąż dostrzegał braki w surowcach, było zbyt mało ludzi, by postawić przybytek do końca czerwca. Nie wyrobią się, a powinni. Dostrzegł znane twarze, przywitał ich wzrokiem i lekkim skinieniem głowy i popchnął mężczyznę do środka, wciąż pozbawionego dachu.
— Zabieraj się do pracy, chcemy to jak najszybciej skończyć — powiedział do niego, rozglądając się wokół. Miał wrażenie, że w powietrzu wciąż unosi się swąd palonych ciał. Lubił ten zapach. —Tonks — powtórzył w końcu po Drew i spojrzał na niego, gdy mężczyzna zabierał się do roboty. — Romantyczne spotkanie. Mam nadzieję, że doszło do konsumpcji. I nie wyszła z tego bez szwanku — zaśmiał się, szczerząc zęby. — Tam są deski, a tamto pomieszczenie wciąż ma niekompletny szkielet — zwrócił uwagę typowi, opuszczając w końcu różdżkę.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Drwił ze sprawy, która stanowiła dla niego zagadkę, wyrażał się ironicznie o kwestiach będących dla niego niczym innym jak słowami rzucanymi na wiatr, a takowe w przypadku Mulcibera nie zdarzały się nader często, stąd nie odpuścił tematu od razu licząc na jakiejkolwiek sensowne wytłumaczenie. Mowa o władcy, o Czarnym Panu, o potędze i mocy była dla niego irracjonalna zważywszy na towarzyszące wydarzenia, na pochłonięty w całunie brudnych szlam Londyn. Pracę nierzadko opierał o plotki, jednak daleki był od przyrzekania posłuszeństwa i lojalności komuś, kogo nawet nie miał okazji zobaczyć, komu nie miał okazji uścisnąć ręki. Niewiele się w ów kwestii mylił, bo choć znał Toma jeszcze zza szkolnych murów, to Lord Voldemort był mu zupełnie obcy.
Na cmentarzu Ramsey nie krył oburzenia, szatyn widział szalejącą złość w jego oczach i choć daleki był od jakiejkolwiek obrazy, ten widocznie tak jego słowa zrozumiał. Drew od niepamiętnych czasów posługiwał się kpiącym językiem nawet komplementy prawiąc w dość niezachęcający i przepełniony dowcipem sposób. Celem nie było rozwścieczenie kompana tylko zrozumieniem jego podejścia, które przepełnione niezłomną wiarą w swego dowódcę mocno go zaszokowało.
Obecnie pozostawił już wiele za sobą z każdym dniem widząc i rozumiejąc coraz więcej. Potrzebował jedynie czasu.
Usłyszawszy pytanie Ramseya skierował na niego wzrok unosząc nieznacznie brew. Faktycznie owa kwestia mogła budzić różne uczucia i myśli, natomiast uważał, iż towarzysz doskonale wiedział jakie ma do takowej podejście. -Ryzyko ma swój wyjątkowy smak, gdy może przynieść znakomite owoce. Podejmowane bez rozwagi i w zbędnym nadmiarze jest czystą głupotą. Wszędzie musi panować równowaga, aby chaos nie pochłonął nas w całym swym wymiarze.- odpowiedział spokojnym tonem, a kącik jego warg zadrżał z półuśmiechu. -Mówiąc, iż dopada mnie każdego dnia nie przeczę swemu zdaniu, ale daję do zrozumienia, iż czasem nawet mi zdarza się nader mocno wepchnąć w jego macki. Nawet jeśli dzieje się to nieświadomie, zupełnie poza mną.- zwieńczył temat po czym skinął głową na słowa Ramseya, z którymi bezapelacyjnie się zgadzał.
Wojna podsycała nastroje, budziła pragnienie walki i zamykała w swych sidłach wszystkich tchórzy niemających w sobie tyle odwagi, aby stawić czoła gęstniejącej aurze wydarzeń. Wielu oszukiwało samych siebie wmawiając sobie, iż niema już żadnych znaków, buntów, napadów, bowiem Grindelwald zniknął wraz z całym swym terrorem, ale była to jedynie cisza przed burzą. Oni wiedzieli, że miało się coś wydarzyć, oni byli pewni, iż najbliższe dni zmienią na zawsze karty czarodziejskiej historii.
Słuchał z uwagą punkt widzenia Ramseya i choć kilkukrotnie miał ochotę wtrącić się w jego słowa ostatecznie odpuścił nie widząc sensu w dalszej przepychance. Myśleli podobnie, ale każdy wyraził to w inny sposób, bowiem Macnair od początku chciał dać mu do zrozumienia, iż władzą jest prawdziwa kontrola nad innymi oparta o pokładaną w przywódcy wiarę tudzież paskudny, paraliżujący strach, a nie sztuczna maszkarada. Na dłuższą metę nie stanowiło to dla niego dobrego rozwiązania. -Szacunek wymaga czynów, czyny wymagają czasu, a sposobów na jego zdobycie jest wiele. Jestem przekonany, iż ani przez chwilę nie pomyślałeś, że mógłbym ślepo wierzyć w idee wiernego tłumu podążającego za „małym” człowiekiem.- zerknął na niego unosząc brew. -To oczywiste, że na szczyt należy wspiąć się po trupach, bowiem w innym przypadku nadal będziemy tylko jednymi z wielu.- już wówczas daleko im było od wszystkich innych. Zostali wybrani i dzięki temu mogli poddać się służbie będącej największym wyróżnieniem. Znali jedyną prawdę.
Wiedział, że czym prędzej musiał zająć się sprawą baru, jednak codziennie pojawiały się nowe problemy, angaże sprawiając, iż musiał odłożyć owe plany na później. Dodatkowo coraz mniejsza liczba zleceń nie zapewniała odpowiedniej gaży i mocno utrudniała zdobycie odpowiedniego lokalu tudzież kupienia już istniejącego. -Pamiętam, zajmę się tym. Muszę tylko ułożyć wszystko w głowie i przedstawić konkretny pomysł, w końcu nikt nie lubi marnować czasu na totalne bzdury.- stwierdził zerkając kątem oka na poddanego towarzyszowi czarodzieja uświadamiając sobie, iż nigdy nie chciałby być na jego miejscu. Oddanie komuś własnej woli było jeszcze grosze niżeli śmierć w prawdziwych męczarniach.
Zasiadając na ułożonych w palecie cegłach przemknął wzrokiem po budowie, która zaczynała coraz bardziej swą konstrukcją przypominać bar za czasów swej świetności. Zdawał sobie sprawę, iż wszyscy stąpali po grobach mniej tudzież bardziej winnych ludzi, ale kompletnie mu to nie przeszkadzało. -W pełnej mierze.- rzucił kpiąco wywracając oczyma na jego komentarz, bo choć doskonale wiedział o co chodziło Ramseyowi to dwuznaczna uwaga wzbudziła w nim obrzydzenie. -Za każdym razem kiedy ją spotykam korci mnie, aby skorzystać ze wschodnich ksiąg. Jest tam naprawdę sporo ciekawych klątw, których jeszcze nie miałem okazji wypróbować.- zaśmiał się wyciągając piersiówkę i kierując ją w stronę Mulcibera. Skoro ma władzę winien mieć i trunek.
Na cmentarzu Ramsey nie krył oburzenia, szatyn widział szalejącą złość w jego oczach i choć daleki był od jakiejkolwiek obrazy, ten widocznie tak jego słowa zrozumiał. Drew od niepamiętnych czasów posługiwał się kpiącym językiem nawet komplementy prawiąc w dość niezachęcający i przepełniony dowcipem sposób. Celem nie było rozwścieczenie kompana tylko zrozumieniem jego podejścia, które przepełnione niezłomną wiarą w swego dowódcę mocno go zaszokowało.
Obecnie pozostawił już wiele za sobą z każdym dniem widząc i rozumiejąc coraz więcej. Potrzebował jedynie czasu.
Usłyszawszy pytanie Ramseya skierował na niego wzrok unosząc nieznacznie brew. Faktycznie owa kwestia mogła budzić różne uczucia i myśli, natomiast uważał, iż towarzysz doskonale wiedział jakie ma do takowej podejście. -Ryzyko ma swój wyjątkowy smak, gdy może przynieść znakomite owoce. Podejmowane bez rozwagi i w zbędnym nadmiarze jest czystą głupotą. Wszędzie musi panować równowaga, aby chaos nie pochłonął nas w całym swym wymiarze.- odpowiedział spokojnym tonem, a kącik jego warg zadrżał z półuśmiechu. -Mówiąc, iż dopada mnie każdego dnia nie przeczę swemu zdaniu, ale daję do zrozumienia, iż czasem nawet mi zdarza się nader mocno wepchnąć w jego macki. Nawet jeśli dzieje się to nieświadomie, zupełnie poza mną.- zwieńczył temat po czym skinął głową na słowa Ramseya, z którymi bezapelacyjnie się zgadzał.
Wojna podsycała nastroje, budziła pragnienie walki i zamykała w swych sidłach wszystkich tchórzy niemających w sobie tyle odwagi, aby stawić czoła gęstniejącej aurze wydarzeń. Wielu oszukiwało samych siebie wmawiając sobie, iż niema już żadnych znaków, buntów, napadów, bowiem Grindelwald zniknął wraz z całym swym terrorem, ale była to jedynie cisza przed burzą. Oni wiedzieli, że miało się coś wydarzyć, oni byli pewni, iż najbliższe dni zmienią na zawsze karty czarodziejskiej historii.
Słuchał z uwagą punkt widzenia Ramseya i choć kilkukrotnie miał ochotę wtrącić się w jego słowa ostatecznie odpuścił nie widząc sensu w dalszej przepychance. Myśleli podobnie, ale każdy wyraził to w inny sposób, bowiem Macnair od początku chciał dać mu do zrozumienia, iż władzą jest prawdziwa kontrola nad innymi oparta o pokładaną w przywódcy wiarę tudzież paskudny, paraliżujący strach, a nie sztuczna maszkarada. Na dłuższą metę nie stanowiło to dla niego dobrego rozwiązania. -Szacunek wymaga czynów, czyny wymagają czasu, a sposobów na jego zdobycie jest wiele. Jestem przekonany, iż ani przez chwilę nie pomyślałeś, że mógłbym ślepo wierzyć w idee wiernego tłumu podążającego za „małym” człowiekiem.- zerknął na niego unosząc brew. -To oczywiste, że na szczyt należy wspiąć się po trupach, bowiem w innym przypadku nadal będziemy tylko jednymi z wielu.- już wówczas daleko im było od wszystkich innych. Zostali wybrani i dzięki temu mogli poddać się służbie będącej największym wyróżnieniem. Znali jedyną prawdę.
Wiedział, że czym prędzej musiał zająć się sprawą baru, jednak codziennie pojawiały się nowe problemy, angaże sprawiając, iż musiał odłożyć owe plany na później. Dodatkowo coraz mniejsza liczba zleceń nie zapewniała odpowiedniej gaży i mocno utrudniała zdobycie odpowiedniego lokalu tudzież kupienia już istniejącego. -Pamiętam, zajmę się tym. Muszę tylko ułożyć wszystko w głowie i przedstawić konkretny pomysł, w końcu nikt nie lubi marnować czasu na totalne bzdury.- stwierdził zerkając kątem oka na poddanego towarzyszowi czarodzieja uświadamiając sobie, iż nigdy nie chciałby być na jego miejscu. Oddanie komuś własnej woli było jeszcze grosze niżeli śmierć w prawdziwych męczarniach.
Zasiadając na ułożonych w palecie cegłach przemknął wzrokiem po budowie, która zaczynała coraz bardziej swą konstrukcją przypominać bar za czasów swej świetności. Zdawał sobie sprawę, iż wszyscy stąpali po grobach mniej tudzież bardziej winnych ludzi, ale kompletnie mu to nie przeszkadzało. -W pełnej mierze.- rzucił kpiąco wywracając oczyma na jego komentarz, bo choć doskonale wiedział o co chodziło Ramseyowi to dwuznaczna uwaga wzbudziła w nim obrzydzenie. -Za każdym razem kiedy ją spotykam korci mnie, aby skorzystać ze wschodnich ksiąg. Jest tam naprawdę sporo ciekawych klątw, których jeszcze nie miałem okazji wypróbować.- zaśmiał się wyciągając piersiówkę i kierując ją w stronę Mulcibera. Skoro ma władzę winien mieć i trunek.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
— To, co dla ciebie jest ryzykiem, dla mnie może być chlebem powszednim — odparł leniwie, bez widocznego poruszenia w wyrazie twarzy, które pojawiło się w geście uniesionej brwi Macnaira. Nie zamierzał rozpoczynać licytacji, ani tłumaczyć mu jak pod jego nieobecność wyglądało życie w mrokach Londynu i aktywność dawnych szkolnych kolegów, starych i nowych Rycerzy Walpurgii. Podejmowanie zbytniego ryzyka było bezmyślnością, nie mógł się nie zgodzić — zgodził się milczeniem — lecz korzystanie z odmiennych skali i trzymanie różnych punktów odniesienia nie przynosiło miarodajnych efektów porównawczych. Wiedział o tym nie tylko jako badacz i numerolog, ale jako czarodziej, który przywdziewał różne role i maski. O tym Drew najwyraźniej zapomniał, choć był biegły w kłamstwie i potrafiłby udać najbardziej niepozornego czarownika pod słońcem.
Cenił go za bystre oko i odmienne spojrzenie na te same poglądy. Mulciberowi zawsze wydawało się, że jest nieomylny, ale obce spostrzeżenia pozwalały mu poprawić własne pomysły. Uczył się — na sobie, własnych i cudzych błędach, na powziętych działaniach, na tym w jaki sposób odbierali tę samą rzeczywistość. Różnice w sposobie patrzenia na te same rzeczy były zaskakujące, ale dzięki temu lepiej pojmował systemy funkcjonowania, organizacji, a także działania. Gdy Macnair patrzył w tą samą stronę, co on i opowiadał o tym, co widzi, słuchał uważnie, odnotowując jego słowa w pamięci. Liczył się z jego wiedzą — choć trudno mu to było przyznać, chciał posiadać tyle informacji o runach i klątwach, co on, lecz nawet wyciskając ostatnie minuty wolnego czasu nie był w stanie zagłębić się w te arkana tajemnej wiedzy. Pod tym jednym względem nie mógł mu jednak ustąpić, okazać szacunku, oddając podejmowanie decyzji o własnym losie i przyszłości. Nikt nie znał jej tak dobrze, jak Mulciber, a wierzył, że co i tak miało spaść, należy popchnąć. Przyspieszył ten proces, brutalnie i bezwzględnie, lecz tylko tacy jak on, bezwzględni i konsekwentni w swoim postępowaniu mogli stać w wysoko uniesioną głową i dumnie spoglądać na innych. Nie mógł mu pozwolić na kpinę i szyderstwa z tej jednej sprawy, jakkolwiek dobrze go kiedyś znał i rozumiał. Jeśli taki był jego charakter, był gotów go utemperować, choćby i kosztem ich dobrej relacji. Temu, Którego Imienia Nie Wolno Było Wymawiać należał się bezwzględny szacunek.
Byli tutaj, w Białej Wywernie, która powoli zaczynała nabierać kształtu dawnego miejsca spotkań, speluny, w której często dochodziło do nielegalnych transakcji, na które barman, podobnie jak na awantury i krzywdy, przymykał oko. Miejsca, w którym odbywano rozmowy na tematy zakazane, wyjawiano tajemnice, czyniono pierwsze kroki w walce ze zgnilizną panującą na świecie. Nie miał sentymentu do tego miejsca, nie traktował go z większą starannością niż jakiekolwiek inne. Musieli odbudować przybytek, ponownie stworzyć zabezpieczenia, które pozwolą im spotykać się w tajemnicy, z dala od wścibskich nosów aurorów, choć już dziś nie mieli się czego obawiać. Nawet jeśli kilka miesięcy wcześniej ktokolwiek miał wątpliwości, obawiał się schwytania, lękał rychłego końca, już niedługo mieli dowieść, że nic, nawet Azkaban, nie stanowi dla Czarnego Pana żadnej przeszkody.
— Nie mamy czasu — przypomniał mu, przekraczając położone na podłodze belki. Cienka peleryna prześlizgnęła się po wyheblowanej desce i opadła na brudną, zakurzoną podłogę, ciągnąc się po niej brzegiem. Szedł wolnym krokiem, rozglądając się dookoła, oceniając postępy i solidność wykonywanej pracy. Przystanął przy wnęce, w której miały znaleźć się drzwi. Za nimi wykopano dół, znajdą się w nim schody, prowadzące do ciemnego korytarza, od którego będą odbiegać inne sale, a na końcu którego powiesza obraz, przejście do ukrytej komnaty.
— On nie jest małym człowiekiem — powiedział w zamyśleniu, zatrzymując wzrok na pracującym pod jego rozkazem czarodzieju. Wydawał mu się nieco niezdarny, ale był dość silny, by przynosić deski i cegły, a później je układać i za sprawą magii wieńczyć dzieło. Czarny Pan był najpotężniejszym czarodziejem, jakiego do tej pory poznał. I sam nie wiedział, kiedy wiara w jego przekonania, którą obdarzył go już na pierwszym roku, gdy zajął miejsce obok niego przy szkolnym stole zmieniła się w fanatyzm, dla którego był zdolny nie tylko przelewać cudzą krew, ale i poświęcić własną. I własną duszę. — Dlatego wiedziałem, że zrozumiesz — dodał po chwili, spoglądając na Drew. Jego wątpliwości zostaną rozwiane, a ciekawość zaspokojona. Musiał mu zaufać.
Skinął głową na wieść o planach, w pełni się z tym zgadzał. Nim odezwie się, do któregoś z nich powinien mieć rozsądny plan na inwestycję, na którą będą musieli wyłożyć środki.
— Powinieneś — podjął, uśmiechając się nieznacznie. — Mógłbyś nałożyć jakąś paskudną klątwę na jej mieszkanie. Tak na dobry początek — krew trudno było zdobyć, szczególnie jeśli Tonks spodziewała się z ich strony zagrożenia.
Odebrał piersiówkę od Drew i upił kilka łyków. Tak można było pracować — choć już czuł się zmęczony. Bezczynne stanie i obserwowanie robotników wydawało mu się o wiele bardziej męczące niż wielogodzinne badania w departamencie Tajemnic. Mógłby w tym czasie wertować jakąś księgę lub rozpisywać etapy badań dla Czarnego Pana. Obaj nadzorowali etap budowy, korygowali to, co według nich wymagało poprawek i opróżniali piersiówkę z whisky, która jako jedyna, umilała im czas w tym jeszcze nic nieznaczącym miejscu.
|zt
Cenił go za bystre oko i odmienne spojrzenie na te same poglądy. Mulciberowi zawsze wydawało się, że jest nieomylny, ale obce spostrzeżenia pozwalały mu poprawić własne pomysły. Uczył się — na sobie, własnych i cudzych błędach, na powziętych działaniach, na tym w jaki sposób odbierali tę samą rzeczywistość. Różnice w sposobie patrzenia na te same rzeczy były zaskakujące, ale dzięki temu lepiej pojmował systemy funkcjonowania, organizacji, a także działania. Gdy Macnair patrzył w tą samą stronę, co on i opowiadał o tym, co widzi, słuchał uważnie, odnotowując jego słowa w pamięci. Liczył się z jego wiedzą — choć trudno mu to było przyznać, chciał posiadać tyle informacji o runach i klątwach, co on, lecz nawet wyciskając ostatnie minuty wolnego czasu nie był w stanie zagłębić się w te arkana tajemnej wiedzy. Pod tym jednym względem nie mógł mu jednak ustąpić, okazać szacunku, oddając podejmowanie decyzji o własnym losie i przyszłości. Nikt nie znał jej tak dobrze, jak Mulciber, a wierzył, że co i tak miało spaść, należy popchnąć. Przyspieszył ten proces, brutalnie i bezwzględnie, lecz tylko tacy jak on, bezwzględni i konsekwentni w swoim postępowaniu mogli stać w wysoko uniesioną głową i dumnie spoglądać na innych. Nie mógł mu pozwolić na kpinę i szyderstwa z tej jednej sprawy, jakkolwiek dobrze go kiedyś znał i rozumiał. Jeśli taki był jego charakter, był gotów go utemperować, choćby i kosztem ich dobrej relacji. Temu, Którego Imienia Nie Wolno Było Wymawiać należał się bezwzględny szacunek.
Byli tutaj, w Białej Wywernie, która powoli zaczynała nabierać kształtu dawnego miejsca spotkań, speluny, w której często dochodziło do nielegalnych transakcji, na które barman, podobnie jak na awantury i krzywdy, przymykał oko. Miejsca, w którym odbywano rozmowy na tematy zakazane, wyjawiano tajemnice, czyniono pierwsze kroki w walce ze zgnilizną panującą na świecie. Nie miał sentymentu do tego miejsca, nie traktował go z większą starannością niż jakiekolwiek inne. Musieli odbudować przybytek, ponownie stworzyć zabezpieczenia, które pozwolą im spotykać się w tajemnicy, z dala od wścibskich nosów aurorów, choć już dziś nie mieli się czego obawiać. Nawet jeśli kilka miesięcy wcześniej ktokolwiek miał wątpliwości, obawiał się schwytania, lękał rychłego końca, już niedługo mieli dowieść, że nic, nawet Azkaban, nie stanowi dla Czarnego Pana żadnej przeszkody.
— Nie mamy czasu — przypomniał mu, przekraczając położone na podłodze belki. Cienka peleryna prześlizgnęła się po wyheblowanej desce i opadła na brudną, zakurzoną podłogę, ciągnąc się po niej brzegiem. Szedł wolnym krokiem, rozglądając się dookoła, oceniając postępy i solidność wykonywanej pracy. Przystanął przy wnęce, w której miały znaleźć się drzwi. Za nimi wykopano dół, znajdą się w nim schody, prowadzące do ciemnego korytarza, od którego będą odbiegać inne sale, a na końcu którego powiesza obraz, przejście do ukrytej komnaty.
— On nie jest małym człowiekiem — powiedział w zamyśleniu, zatrzymując wzrok na pracującym pod jego rozkazem czarodzieju. Wydawał mu się nieco niezdarny, ale był dość silny, by przynosić deski i cegły, a później je układać i za sprawą magii wieńczyć dzieło. Czarny Pan był najpotężniejszym czarodziejem, jakiego do tej pory poznał. I sam nie wiedział, kiedy wiara w jego przekonania, którą obdarzył go już na pierwszym roku, gdy zajął miejsce obok niego przy szkolnym stole zmieniła się w fanatyzm, dla którego był zdolny nie tylko przelewać cudzą krew, ale i poświęcić własną. I własną duszę. — Dlatego wiedziałem, że zrozumiesz — dodał po chwili, spoglądając na Drew. Jego wątpliwości zostaną rozwiane, a ciekawość zaspokojona. Musiał mu zaufać.
Skinął głową na wieść o planach, w pełni się z tym zgadzał. Nim odezwie się, do któregoś z nich powinien mieć rozsądny plan na inwestycję, na którą będą musieli wyłożyć środki.
— Powinieneś — podjął, uśmiechając się nieznacznie. — Mógłbyś nałożyć jakąś paskudną klątwę na jej mieszkanie. Tak na dobry początek — krew trudno było zdobyć, szczególnie jeśli Tonks spodziewała się z ich strony zagrożenia.
Odebrał piersiówkę od Drew i upił kilka łyków. Tak można było pracować — choć już czuł się zmęczony. Bezczynne stanie i obserwowanie robotników wydawało mu się o wiele bardziej męczące niż wielogodzinne badania w departamencie Tajemnic. Mógłby w tym czasie wertować jakąś księgę lub rozpisywać etapy badań dla Czarnego Pana. Obaj nadzorowali etap budowy, korygowali to, co według nich wymagało poprawek i opróżniali piersiówkę z whisky, która jako jedyna, umilała im czas w tym jeszcze nic nieznaczącym miejscu.
|zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Wyjątkowy żar lał się z jasnego nieba, które rozciągało się nad ulicą Śmiertelnego Nokturnu. Jeszcze w czerwcu padał śnieg, przykrył Anglię grubą, białą pierzyną, a mróz szczypał w policzki. Dla Dolohova, rzecz jasna, to było nic. Wychował się przecież na Syberii, gdzie była prawdziwa zima. Taka zima, że nawet i wódka zamarznąć potrafiła. Angielskie zimy były lekkie i przyjemne, niezwykle delikatne, aż za nadto. Czasami martwił się, że Antonin nie zahartuje się odpowiednio, że za bardzo zmięknie. Spędzało mu to sen z powiek. Musiał zadbać o swego jedynego dziedzica, poświęcać mu więcej czasu, lecz o to było teraz tak trudno. Miał ręce pełne roboty.
Wziął głębszy oddech. Poszarzała, stara koszula lepiła mu się do potężnych pleców. Krople potu zrosiły ogorzałe od słońca czoło. Naprawdę było cholernie gorąco jak na ostatnie czasy. W czerwcu śnieżyce, lipiec chłodny i mglisty, lecz to go już niespecjalnie dziwiło - pogoda w Anglii bywała deszczowa. Akurat, kiedy przydałoby mu się, by padało jak z cebra i wszyscy siedzieli w domach, to akurat z nieba lał się pieprzony ukrop i miał ochotę wrócić do chłodnego wnętrza własnej kamienicy, aby położyć się w cieniu i przespać resztę dnia. Łeb mu pękał. Zdecydowanie przesadził ubiegłego wieczoru z alkoholem, lecz czy kogokolwiek mogło to dziwić? Dolohov był niereformowalny. Obudził się gdzieś koło południa z kacem mordercą. W ustach miał suchą skorupę, a w głowie mętlik. Nie mógł pozwolić sobie jednak na olanie sprawy. Nie teraz, gdy Maszeńka nosiła pod sercem ich drugie dziecko. Potrzebowali pieniędzy, zdecydowanie i to jak najwięcej. Miał się przecież za dobrego ojca i męża, czuł wobec Maszy i Antonina poczucie obowiązku, musiał o nich zadbać. A bez pieniędzy nie zdoła tego uczynić. Wypił dwa kubki mocnej, czarnej kawy, zjadł, co mu żona pod nos podsunęła i zebrał się do wyjścia.
Miał do omówienia nowy pomysł na interes ze starym Joe. Podobno dobry, podobno mieli dobrze na tym zarobić. Zamierzał staruszka wysłuchać. Joe był trochę bziknięty, we łbie miał na pewno nierówno poukładane, lecz zarazem nie brakowało mu kreatywnych pomysłów. Czasami nawet bardzo kreatywnych. Takich, że przekraczało to (dość wąskie) pojęcie Dolohova. Nie raz już i nie dwa wzbogacili się nawet na najbardziej jego absurdalnych pomysłach. Nie chciał go do siebie zrażać, nie chciał, aby Joe poleciał do kogo innego. Forsa mogła uciec mu sprzed nosa.
Spotkali się w tej jednej z obskurnych, ponurych karczm, gdzie lepiej było nie zaglądać, jeśli ceniło się własne życie, zdrowie i bezpieczeństw. Ławy lepiły się od brudu, a zza kontuaru straszyła stara, bezzębna barmanka. O te porze lokal był prawie pusty, ale to dobrze. Nikt im nie przeszkodzi, a i on musiał tę rozmowę załatwić jak najszybciej. Niebawem miał pojawić się jeszcze gdzie indziej.
Stary Joe był niskim, pulchnym czarodziejem o twarzy szczura i rozbieganych oczach. Siedział przy stoliku w kącie, w dłoniach trzymał butelkę ciemnego ale. Zerwał się z miejsca, gdy Dolohov do niego podszedł. Z łysej głowy ściągnął czapkę, witając się z Ruskiem tam, jakby ten był nie wiadomo kim - co temu wyjątkowo pasowało. Lubił czuć się kimś, choć rzeczywistość była dużo bardziej przykra. Czasami lepiej było ją zakłamywać.
Dolohov zajął miejsce naprzeciwko czarodzieja, zapalił papierosa i nakazał mu mówić. Już kwadrans późnie był przekonany, że warto było się w interesach z Joe spotkać. Pomysł może i nie był przełomowy, ani specjalnie zaskakujący, jednakże obiecujący.
- Widzisz, Dolohov, teraz to wszyscy się boją, mają dość tych pieprzonych anomalii, nie? - opowiadał Joe, obracając w dłoniach butelkę z ciemnym ale. - Chcą się przed nimi ochronić, no nie mam racji? No ile byś dał, aby ściągnąć to cholerstwo chociaż z własnej kuchni, żeby zupę odgrzać jak czarodziej bez ryzyka, że ją farbą zalejesz. No nie mam racji? - ciągnął dalej. - I my im tę ochronę damy! - Joe tak mocno walnął w stół, że szklanka z czystą wódką, którą zamówił Dolohov niemal zleciała na podłogę. Złapał ją w ostatniej chwili.
- Niby jak? - odparł Dolohov, nachylając się ku współpracownikowi i słuchając go z uwagą.
- Jak jak? A co żeśmy sprzedawali jak ten świr Grindewald mordował mugoli? Amulety kameleona, hehe. No to teraz zrobimy amulety na anomalie[/b] - oświadczył Joe z uśmiechem pełnym samozadowolenia.
To nie było takie głupie. W zasadzie całkiem sprytne. W chwilach zwątpienia i zagrożenia ludzie tracili rozum, zapominali o zdrowym rozsądku, robili wszystko, co rzekomo miało wzmocnić ich bezpieczeństwo. A ludzie tacy jak Dolohov - parszywi oszuści bez sumienia, skupieni na tym, by wzbogacić się na naiwności innych - bezczelnie to wykorzystywali. Joe nie musiał Dolohova długo namawiać do realizacji tego planu. To miał być drobny biznes, ale lepszy rydz niż nic. Najlepsze, ze miał nie wymagał wielkiej inwestycji. Musiał, rzecz jasna, wyłożyć trochę forsy na materiały, które Joemu były niezbędne do wytworzenia fałszywych amuletów, lecz ból kieszeni osładzała mu myśl o cenie, za którą zamierzali je rozprowadzać.
Amulety mające normować magię na obszarze o średnicy dziesięciu metrów. Tak sobie to wymyślili i tak zamierzali sprzedawać. Była to oczywiście wielka bzdura, bo ani Joe, ani tym bardziej Dolohov nie mieli pojęcia jak magię uspokoić, lecz handel nie polegał na prawdzie, a umiejętności sprzedaży. Dolohov kłamał wcale nieźle. W środku amuletu miał ponoć znaleźć się kolumbijski proszek normujący. W rzeczywistości były to sproszkowane odchody bahanek, które zalęgły się w szafach Joe. To miało jednak pozostać ich sekretem. Tak jak wiele innych spraw.
Przy ale i wódce dogadali szczegóły. Dolohov miał wyłożyć trochę forsy, którą miała jego banda, a Joe jak zwykle zająć się realizacją. Wytworzenie amuletów zajęło im kilka dni, a w tym czasie Dolohov zajął się odświeżeniem swoich kontaktów i odwiedzeniem ludzi, którzy bezpośrednio mieli zająć się sprzedażą. Sam przecież nie handlował na ulicy. Miał od tego innych, choć to zdecydowanie pomniejszało zyski. Na całe szczęście w obliczeniach pomagał mu młodszy brat. Jego głos rozsądku. Dbał, aby wszystko ułożyło się dla nich pomyślnie.
Niedługo potem amulety weszły w obieg na Nokturnie, a potem i Pokątnej, gdy władze nie patrzyły. Nie musieli się nawet specjalnie starać, aby innych na to namówić. W takich czasach jak te ludzie rozpaczliwie poszukiwali coraz to nowych rozwiązań, które mogłyby zabezpieczyć zarówno ich, jak i ich rodziny. Byli naiwni, postępowali głupio, a Dolohov nie miał najmniejszych wyrzutów sumienia. Przecież nikogo nie zmuszał, aby to kupowali, czyż nie? Mieli wolną wolę, mogli robić ze swoimi galeonami co chcieli. To nie była jego wina, że byli na tyle głupi, aby wierzyć, że podejrzany amulecik sprzedawany w ciemnym zaułku Pokątnej będzie w stanie uchronić ich przed anomaliami. Skoro Ministerstwo nie potrafiło tego uczynić, to niby jak oni by mieli? Nieważne. Amulety rozchodziły się jak świeże bułeczki. W pewny momencie jeden z kamratów Dolohova, zdecydowanie lepiej znający się na ekonomii, zawsze służący mu radą, zdecydował o nieznacznym podniesieniu ceny. Joe musiał spędzić kilka kolejnych dni nad wytwarzaniem następnych partii. Musieli kuć żelazo póki gorące.
Albo dopóki nie zainteresuje się tym Ministerstwo. Dużo poważniejsze mieli teraz na głowie sprawy, ale zawsze znajdzie się jakiś służbista, co będzie wtykał nos w nieswoje sprawy... Ile interesów pokrzyżowała mu czarodziejska policja albo zakaz sprzedaży fałszywek, to by już nie zliczył.
Forsą z całego handlu amuletami musiał się rzecz jasna podzielić, choć nie było mu to w smak. Część dla Joe, część dla handlarzy, część dla jego kamratów. Ostatecznie wszystko się jednak zwróciło i nawet na tym zarobił. Nie żałował. Oczekiwał, że Joe poinformuje go, gdy znowu coś wymyśli. Mieli na to szansę zwłaszcza teraz, gdy ludzie byli zdesperowani i gotowi kupić wszystko, co rzekomo miałoby ich zabezpieczyć, a Ministertw zajmowało się głupią wojną. Na strachu mogli zarobić - przynajmniej dopóki wciąż żyli.
| zt
I'm here to tell ya honey
That I'm bad to the bone
That I'm bad to the bone
18 X
Październikowy chłód szczypał już w piegowate policzki, choć pora nie należała do tych najpóźniejszych, a w innych zakamarkach Londynu czerń nie zdążyła jeszcze zasnuć firmamentu; tu jednak cykl dobowy zdawał się być rozregulowany, a półcienie oblepiały upiorne budowlane straszydła, wrzynające się szpiczastymi dachami w niebo. Ściśnięte były tak gęsto, że już po postawieniu pierwszego kroku na Nokturnie robiło się duszno; powietrze gęstniało też od niespełnionych oczekiwań i wrogich spojrzeń, bezpardonowo wsuwających się pod kaptur, próbując dostrzec zarys twarzy czarodziei, którzy przemykają nokturnowymi ścieżkami w sobie tylko znanym powodzie - a tych zdawała się być cała mnogość, każda peleryna kryła inną historię.
Powłóczył łachmanami po ziemi, pozwalając, by osiadły na nich strzępki pajęczyn i wciąż jeszcze butwiejących liści (skąd one się tutaj w ogóle wzięły, czy rośliny potrafiły dostosować się do tego, by żyć w tym miejscu jak karaluchy?; z ciekawości zmrużył oczy, starając się wyłowić jakikolwiek zarys drzewa, lecz z racji na niewielki wzrost zupełnie niknął w napierającym na niego tłumie i na ten moment zdawało się to być niemożliwe). Płynął w kloacznym rytmie mętniejącej masy społecznych odpadów, cuchnącej wonią, której pewnie długo nie wyprze z sensorycznej pamięci. Nie przyspieszał, by nie zwrócić na siebie czyjejkolwiek uwagi; nie grzebał się zbyt wolno z tego samego powodu.
Szybkim, niezauważonym dla postronnych ruchem dłoni naciągnął kaptur jeszcze niżej, by aby na pewno nikt nie dostrzegł jego twarzy. W drugiej ręce, schowanej w obszernej, załatanej kieszeni, trzymał różdżkę gotową do rzucania zaklęć.
Na wszelki wypadek pozostawił bratu liścik na blacie komody w jego sypialni - liścik z lakoniczną adnotacją, gdzie się wybiera; bez wątpienia coś takiego wystarczy jednak do tego, by przyprawić Archie'ego o zawał serca, dlatego też Rory skrupulatnie wybrał na odwiedziny na Nokturnie taki czas, by być pewien, że - jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem - zdąży wrócić do domu przed bratem, a adresat nigdy nie odnajdzie tych kilku naprędce nakreślonych zdań.
Wciąż nie był pewien, czy jednak się nie wycofać; serce dudniło coraz szybciej, w rytmie napierających na niego historii o tym miejscu, zasłyszanych w przeszłości i teraz, po latach, wypływających na sam wierzch świadomości, tworząc przerażający miraż wyobrażeń, które - być może - zweryfikuje rzeczywistość w przyszłości nie aż tak odległej.
Szaleńcza wyprawa na Nokturn w celu zdobycia w owianej złą sławą aptece Mulpeppera części bazyliszka, niezbędnych do uwarzenia trucizny, na którą próbowali wynaleźć antidotum, to było coś, na co tylko Rory mógł wpaść; sam fakt, że wybrał się tutaj w pojedynkę, by nikogo więcej nie narażać, graniczyło już nie z brawurą, a czystą głupotą. Ale nikt nie miał szans mu tego wyperswadować - a Prewett zdążył podjąć decyzję; teraz wiedział już chyba, że za późno, żeby próbować się wycofać; musiał podjąć próbę.
Październikowy chłód szczypał już w piegowate policzki, choć pora nie należała do tych najpóźniejszych, a w innych zakamarkach Londynu czerń nie zdążyła jeszcze zasnuć firmamentu; tu jednak cykl dobowy zdawał się być rozregulowany, a półcienie oblepiały upiorne budowlane straszydła, wrzynające się szpiczastymi dachami w niebo. Ściśnięte były tak gęsto, że już po postawieniu pierwszego kroku na Nokturnie robiło się duszno; powietrze gęstniało też od niespełnionych oczekiwań i wrogich spojrzeń, bezpardonowo wsuwających się pod kaptur, próbując dostrzec zarys twarzy czarodziei, którzy przemykają nokturnowymi ścieżkami w sobie tylko znanym powodzie - a tych zdawała się być cała mnogość, każda peleryna kryła inną historię.
Powłóczył łachmanami po ziemi, pozwalając, by osiadły na nich strzępki pajęczyn i wciąż jeszcze butwiejących liści (skąd one się tutaj w ogóle wzięły, czy rośliny potrafiły dostosować się do tego, by żyć w tym miejscu jak karaluchy?; z ciekawości zmrużył oczy, starając się wyłowić jakikolwiek zarys drzewa, lecz z racji na niewielki wzrost zupełnie niknął w napierającym na niego tłumie i na ten moment zdawało się to być niemożliwe). Płynął w kloacznym rytmie mętniejącej masy społecznych odpadów, cuchnącej wonią, której pewnie długo nie wyprze z sensorycznej pamięci. Nie przyspieszał, by nie zwrócić na siebie czyjejkolwiek uwagi; nie grzebał się zbyt wolno z tego samego powodu.
Szybkim, niezauważonym dla postronnych ruchem dłoni naciągnął kaptur jeszcze niżej, by aby na pewno nikt nie dostrzegł jego twarzy. W drugiej ręce, schowanej w obszernej, załatanej kieszeni, trzymał różdżkę gotową do rzucania zaklęć.
Na wszelki wypadek pozostawił bratu liścik na blacie komody w jego sypialni - liścik z lakoniczną adnotacją, gdzie się wybiera; bez wątpienia coś takiego wystarczy jednak do tego, by przyprawić Archie'ego o zawał serca, dlatego też Rory skrupulatnie wybrał na odwiedziny na Nokturnie taki czas, by być pewien, że - jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem - zdąży wrócić do domu przed bratem, a adresat nigdy nie odnajdzie tych kilku naprędce nakreślonych zdań.
Wciąż nie był pewien, czy jednak się nie wycofać; serce dudniło coraz szybciej, w rytmie napierających na niego historii o tym miejscu, zasłyszanych w przeszłości i teraz, po latach, wypływających na sam wierzch świadomości, tworząc przerażający miraż wyobrażeń, które - być może - zweryfikuje rzeczywistość w przyszłości nie aż tak odległej.
Szaleńcza wyprawa na Nokturn w celu zdobycia w owianej złą sławą aptece Mulpeppera części bazyliszka, niezbędnych do uwarzenia trucizny, na którą próbowali wynaleźć antidotum, to było coś, na co tylko Rory mógł wpaść; sam fakt, że wybrał się tutaj w pojedynkę, by nikogo więcej nie narażać, graniczyło już nie z brawurą, a czystą głupotą. Ale nikt nie miał szans mu tego wyperswadować - a Prewett zdążył podjąć decyzję; teraz wiedział już chyba, że za późno, żeby próbować się wycofać; musiał podjąć próbę.
kołyszę się na nitce nieokreślonych pragnień, palce zaczepiam o rozszczepione na liściu słońce, chwytam umykający wszechświat
Rory Prewett
Zawód : botanik
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
and meet me there,
with bundles of flowers
we'll wait through
the hours of cold
with bundles of flowers
we'll wait through
the hours of cold
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Rory Prewett' has done the following action : Rzut kością
'Nokturn' :
'Nokturn' :
| 20 grudnia?
Czuł niegasnąca satysfakcję, gdy otrzymał list. Czytał kilkukrotnie treść, by zapamiętać szczegóły bez konieczności powtarzania zawartości. Ostatecznie, zwinął pergamin, odkładając do jednej ze skrzyń, gładko przykładając cięższą, drewnianą płytą, która kryła drugie dno. Musiał się przygotować. Świadom był nie tylko zagrożenia, które wiązało się z powierzoną misją, ale także powagą i okolicznościami, dla których akurat jego wyznaczono do wykonania. Rycerze Walpurgii.
Pamiętał doskonale swoje pierwsze spotkanie i dosyć widoczne wejście. I od samego początku powziął sobie, że udowodni swoją wartość, tym bardziej, że przyglądał się mu Tristan. Nie mógł, nie chciał i nie planował zawieść zaufania, które w nim pokład, gdy opowiedział o wielkiej misji, która spoczywała na barkach powstałej organizacji i o przewodzącym im Czarnym Panu. Cele tak jasne, że było to wręcz dziwne, że wciąż istnieli szlamolubni krzewiciele idei równości. Pomysł tak idiotyczny, że Dorian namacalnie dostrzegał ich głupotę. Równość, był mrzonką, idiotycznym wymysłem, który wyłamywał się nawet z natury rzeczywistość. Zawsze istnieli lepsi, bardziej szlachetni, mądrzejsi. Podziały istniały i istnieć miały zawsze, a ktokolwiek uważał za możliwe zniesienie tego stanu, musiał postradać rozum. Iluzja, w której żyli miała upaść wraz z panowaniem czarnego Pana.
Zadanie nie wydawało się skomplikowane. Ktoś nieproszony kręcił się w okolicach sklepowych włości Burke'a. Pamiętał i ostrzeżenie podczas spotkania. Ich przeciwnicy poczynili sobie coraz śmielej, zaglądając nawet na terytorium, które do tej pory powinno było być niezależne od niepotrzebnych oczu. Gdyby ktokolwiek z aurorskiego biura był na tyle głupi, żeby przyjść tu samemu, bardzo szybko spotkałby się z zasłużoną karą. A jednak, wiedział też, ze istniały umiejętności, które pozwalały ominąć "naturalną" ochronę z Nokturnu. I być może dlatego sam, postanowił pojawić na spotkaniu w przemienionej formie. Najpierw sam, robiąc odpowiedni rekonesans okolicy. Wprawił się w swoistym patrolowaniu, podczas niemal miesięcznej pomocy w badaniach Dolohova. Co prawda teren patrolu różnił się od aktualnego, ale bywały miejsca, w których nie różniły się właściwie niczym, Doki i Nokturn.
Nie był pewien reakcji adresata, gdy pod wpływem myśli, za towarzysza, postanowił wybrać lorda Rowle. List, który wysłał, nie był długi, nie był też wylewny, ale relacja, jaka łączyła go z bardziej doświadczonym arystokratą, pozwalała mu zadań właściwe pytanie. Magnus intrygował swoja postawą i w naturalny sposób wywoływał szacunek. Być może Dorian widział w nim kogoś, kim chciał, by był jego własny ojciec. Nigdy nie podzielił się ze starszym od niego mężczyzną, ale obdarzał zaufaniem, który rezerwował dla nielicznych. Fakt, że Śmierciożerca zgodził się służyć mu pomocą, uznał za wyróżnienie, albo - zaufanie, na które liczył.
Ludzka sylwetkę przybrał w momencie, gdy dotknął brudnej, brukowanej uliczki, skrytej w ciemnościach walącej się kamieniczki. Przed sobą miał zaniedbany dziedziniec, który - kiedyś mógł rzeczywiście robić wrażenie. Czas i brzydka, ludzka ręka dewastacji, zrobiła swoje. Odetchnął, poprawiając kaptur ciemnego płaszcza. W ręku tkwiła różdżka, a głębokich kieszeniach okrywającego go materiału, kryło się kilka fiolek z eliksirami, które dostał podczas spotkania. Na plecach tkwiła przytroczona bezpiecznie kusza.
Z ukrycia, łatwiej było mieć wgląd na mgliste otoczenie. I to tutaj ostatnio zaobserwował sylwetkę, zbyt często pojawiająca się w kilku, charakterystycznych miejscach. Wciąż nie dostrzegł twarzy, ale miał nieodparte wrażenie, że kogoś mu przypominała.
Mam za sobą: różdżka, kusza, eliksiry z ekwipunku.
Czuł niegasnąca satysfakcję, gdy otrzymał list. Czytał kilkukrotnie treść, by zapamiętać szczegóły bez konieczności powtarzania zawartości. Ostatecznie, zwinął pergamin, odkładając do jednej ze skrzyń, gładko przykładając cięższą, drewnianą płytą, która kryła drugie dno. Musiał się przygotować. Świadom był nie tylko zagrożenia, które wiązało się z powierzoną misją, ale także powagą i okolicznościami, dla których akurat jego wyznaczono do wykonania. Rycerze Walpurgii.
Pamiętał doskonale swoje pierwsze spotkanie i dosyć widoczne wejście. I od samego początku powziął sobie, że udowodni swoją wartość, tym bardziej, że przyglądał się mu Tristan. Nie mógł, nie chciał i nie planował zawieść zaufania, które w nim pokład, gdy opowiedział o wielkiej misji, która spoczywała na barkach powstałej organizacji i o przewodzącym im Czarnym Panu. Cele tak jasne, że było to wręcz dziwne, że wciąż istnieli szlamolubni krzewiciele idei równości. Pomysł tak idiotyczny, że Dorian namacalnie dostrzegał ich głupotę. Równość, był mrzonką, idiotycznym wymysłem, który wyłamywał się nawet z natury rzeczywistość. Zawsze istnieli lepsi, bardziej szlachetni, mądrzejsi. Podziały istniały i istnieć miały zawsze, a ktokolwiek uważał za możliwe zniesienie tego stanu, musiał postradać rozum. Iluzja, w której żyli miała upaść wraz z panowaniem czarnego Pana.
Zadanie nie wydawało się skomplikowane. Ktoś nieproszony kręcił się w okolicach sklepowych włości Burke'a. Pamiętał i ostrzeżenie podczas spotkania. Ich przeciwnicy poczynili sobie coraz śmielej, zaglądając nawet na terytorium, które do tej pory powinno było być niezależne od niepotrzebnych oczu. Gdyby ktokolwiek z aurorskiego biura był na tyle głupi, żeby przyjść tu samemu, bardzo szybko spotkałby się z zasłużoną karą. A jednak, wiedział też, ze istniały umiejętności, które pozwalały ominąć "naturalną" ochronę z Nokturnu. I być może dlatego sam, postanowił pojawić na spotkaniu w przemienionej formie. Najpierw sam, robiąc odpowiedni rekonesans okolicy. Wprawił się w swoistym patrolowaniu, podczas niemal miesięcznej pomocy w badaniach Dolohova. Co prawda teren patrolu różnił się od aktualnego, ale bywały miejsca, w których nie różniły się właściwie niczym, Doki i Nokturn.
Nie był pewien reakcji adresata, gdy pod wpływem myśli, za towarzysza, postanowił wybrać lorda Rowle. List, który wysłał, nie był długi, nie był też wylewny, ale relacja, jaka łączyła go z bardziej doświadczonym arystokratą, pozwalała mu zadań właściwe pytanie. Magnus intrygował swoja postawą i w naturalny sposób wywoływał szacunek. Być może Dorian widział w nim kogoś, kim chciał, by był jego własny ojciec. Nigdy nie podzielił się ze starszym od niego mężczyzną, ale obdarzał zaufaniem, który rezerwował dla nielicznych. Fakt, że Śmierciożerca zgodził się służyć mu pomocą, uznał za wyróżnienie, albo - zaufanie, na które liczył.
Ludzka sylwetkę przybrał w momencie, gdy dotknął brudnej, brukowanej uliczki, skrytej w ciemnościach walącej się kamieniczki. Przed sobą miał zaniedbany dziedziniec, który - kiedyś mógł rzeczywiście robić wrażenie. Czas i brzydka, ludzka ręka dewastacji, zrobiła swoje. Odetchnął, poprawiając kaptur ciemnego płaszcza. W ręku tkwiła różdżka, a głębokich kieszeniach okrywającego go materiału, kryło się kilka fiolek z eliksirami, które dostał podczas spotkania. Na plecach tkwiła przytroczona bezpiecznie kusza.
Z ukrycia, łatwiej było mieć wgląd na mgliste otoczenie. I to tutaj ostatnio zaobserwował sylwetkę, zbyt często pojawiająca się w kilku, charakterystycznych miejscach. Wciąż nie dostrzegł twarzy, ale miał nieodparte wrażenie, że kogoś mu przypominała.
Mam za sobą: różdżka, kusza, eliksiry z ekwipunku.
Dorian Avery
Zawód : Łowca magicznych stworzeń
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
And he'll brace for battle in the night
He'll fight because he knows he cannot hide
He'll fight because he knows he cannot hide
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Kosmiczny program fundowany bliźnim serwował mu w tym miesiącu istną sielankę. Pismaki prześcigały się w makabrycznych doniesieniach, szlamy mogły czuć nieprzyjemny oddech na swoich karkach, a jemu powodziło się nadzwyczaj dobrze. Odpowiedzialność, przed którą przez ponad dekadę zapierał się rękami i nogami połknął chętniej, niż większość warzonych przez Dolohova eliksirów. I bez problemów gastrycznych: żadnych mdłości, żadnych wzdęć, żadnych wnętrzności podchodzących do gardła. Dysponowanie cudzym życiem było jakby łatwiejsze, a za całkiem zabawne uważał, że jak dbać o swoją rodzinę uczył się, szafując losem wynaturzonych mętów i zakał angielskiego społeczeństwa. Mało co, podnosiło mu ciśnienie, czuł się szczęśliwy i pewny na gruncie pewnych zwycięstw, wróżących sukcesy o większym zasięgu, aspirujących już do miana spełnionych marzeń. Nie tylko Magnusa. Myślał szerzej, o ludzie, o narodzie, o czarodziejach, którzy wciąż motali się bezradnie, jak nowonarodzone hipogryfy. Ślepe, bezbronne i pokraczne - nie takich ich potrzebowali, jednostki niereformowalne i słabe stanowiły o zagładzie ich, jako nacji, a na to Rowle nie pozwalał. Wyjście było jedno, może i radykalne, ale z potencjałem, o którym nie śniły liberalne zgrupowania, promujące równość i braterstwo. Durnie, już nie pamiętali, dokąd to zaprowadziło ich przodków; walczenie z irracjonalnym systemem i radosny przewrót dokonany przemocą zakończony masowymi mordami i stratami za zdradę (na polu walki, nie brali jeńców) lepiej wyglądałby w podręcznikach historii niż sfabrykowane oskarżenia i egzekucje.
Rowle nie pierdolił się w tańcu (metaforycznie, na parkiecie miał dwie lewe nogi), a na prośbę wystosowaną przez Doriana nie mógł zareagować inaczej, niż potwierdzeniem gotowości. Odmowa i tak nie wchodziła w grę, faktycznie wypełniał rozkazy Czarnego Pana, a Avery przy okazji miał się czegoś od niego nauczyć. Magnus już zbyt długo tkwił w stanie spoczynku, a zasłona tajemniczości, którą Dorian owiał oczekiwaną przysługę, wzmagała krwisty apetyt. Nie szło przecież o korepetycje ze starożytnej historii magii (a z tego okresu czuł się najmocniejszy), więc wypolerował swoją różdżkę, aż rwącą się do przejścia od słów do czynów. Wyznaczone miejsce sugerowało kłopoty, a przynajmniej napawało na nie nadzieją, więc czuł się mile pobudzony - także wypalonym tuż przed wyjściem skunem, którego niedopałek beztrosko zgasił w doniczce z ulubionym zielskiem ciotki Hortensji. Wyłonił się z czarnej mgły kilka przecznic od podwórza, gdzie miał czekać Dorian, a gdy zaszedł, zegar właśnie wybił umówioną godzinę. Avery stawił się pierwszy, co dobrze o nim świadczyło, choć zaprzepaściło szansę na relaksującego papierosa tuż przed robotą.
-Będziemy łowić jakiegoś jelenia? - zakpił, bezszelestnie zbliżając się do mężczyzny. Dostrzegł kuszę, przewieszoną przez jego plecy - sam Magnus ćwiczył celność w inny sposób. Na tyle często z żoną, by polowania nie zajmowały jego wolnego czasu.
|różdżka i to by było na tyle
Rowle nie pierdolił się w tańcu (metaforycznie, na parkiecie miał dwie lewe nogi), a na prośbę wystosowaną przez Doriana nie mógł zareagować inaczej, niż potwierdzeniem gotowości. Odmowa i tak nie wchodziła w grę, faktycznie wypełniał rozkazy Czarnego Pana, a Avery przy okazji miał się czegoś od niego nauczyć. Magnus już zbyt długo tkwił w stanie spoczynku, a zasłona tajemniczości, którą Dorian owiał oczekiwaną przysługę, wzmagała krwisty apetyt. Nie szło przecież o korepetycje ze starożytnej historii magii (a z tego okresu czuł się najmocniejszy), więc wypolerował swoją różdżkę, aż rwącą się do przejścia od słów do czynów. Wyznaczone miejsce sugerowało kłopoty, a przynajmniej napawało na nie nadzieją, więc czuł się mile pobudzony - także wypalonym tuż przed wyjściem skunem, którego niedopałek beztrosko zgasił w doniczce z ulubionym zielskiem ciotki Hortensji. Wyłonił się z czarnej mgły kilka przecznic od podwórza, gdzie miał czekać Dorian, a gdy zaszedł, zegar właśnie wybił umówioną godzinę. Avery stawił się pierwszy, co dobrze o nim świadczyło, choć zaprzepaściło szansę na relaksującego papierosa tuż przed robotą.
-Będziemy łowić jakiegoś jelenia? - zakpił, bezszelestnie zbliżając się do mężczyzny. Dostrzegł kuszę, przewieszoną przez jego plecy - sam Magnus ćwiczył celność w inny sposób. Na tyle często z żoną, by polowania nie zajmowały jego wolnego czasu.
|różdżka i to by było na tyle
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Emocja, która objęła go w pełni, przypominała, do złudzenia, tę, która towarzyszyła mu podczas łowieckich polowań. Dosłownie. Mieszanka rozbudzonej adrenaliny, która barwiła piwnookie spojrzenie i specyficznej formy oczekiwania, nadawała mu wyglądu bardziej drapieżnego. Nie bez powodu wpisując się coraz skuteczniej, w animagiczną formę, jaką przybierał. Czujny wzrok, przyczajony już do panującego półmroku, wychwytywał poszczególne elementy, które miały pomóc później. szereg zrujnowanych kamienic, które wciąż mieściły w sobie życie. Upadłe, pełne brudu, ale emanujące niebezpieczeństwem. Tylko pozornie, odstraszającym potencjalnego obserwatora. Albo niechcianego "gościa". Dorian wiedział już, kogo miał szukać. I spodziewał się, że sylwetka nie pojawi się samotnie. Tak, jak on - Być może nawet dwa - odpowiedział szeptem, nie odwracając początkowo spojrzenia. nawet, jeśli przeszył go dreszcz zaskoczenia, gdy bezszelestnie zjawiło się umówione towarzystwo. Zrobił krok do tyłu, zrównując się ze starszych arystokratą, w końcu chwytając wzrok Magnusa, by niemo, ale z szacunkiem, skinąć mu głową. Istniało prawdopodobieństwo, że Rowle mógł mu odmówić, ale młody dziedzic nie zastanawiał się co by było, gdyby.... Śmierciożerca pojawił się u jego boku i to wystarczyło za odpowiedź.
- Pojawia się w tym miejscu - nasz jeleń - wskazał ruchem brody na jedną z bardziej zrujnowanych kamienic i odbiegającą od niej uliczkę - ostatnio, nie sam - relacjonował półszeptem, wciąż taksując okolicę, w poszukiwaniu elementu, który mógł się zmienić, albo zaskoczyć - potem kierują się w stronę sklepu Borgina i Burke'a. Nie wyglądało na zwykłe interesy - zmarszczył brwi, dostrzegając poruszający się cień gdzieś bliżej nieczynnej studni. Przestąpił z nogi, nieruchomiejąc, gdy zrozumiał, że ów cień powiększa się, a w postawie i płynnych gestach rozpoznał obserwowaną od kilku dni postać i wskazaną w liście podejrzaną personę. Czy miała związek z ich wrogami, wciąż nie wiedział - To ten - syknął przez lekko zęby, zaskoczony zmianą, jaka nastąpiła. czy ostatnim razem dał się podejść? ktoś wypatrzył obserwatora? W pierwszej kolejności, zsunął z ramienia kuszę. Ciężar broni przypominał mu o zadaniu skutecznie. Nie mógł zawieść. Nie dziś. Nie nigdy.
We wskazanej wcześniej uliczce, pojawiła się druga sylwetka, która odwrócona do nich przodem, własnie wskazywała dłonią punkt, który - najprawdopodobniej stanowili oni. A może celował już różdżką? - Tylko jeden musi być w stanie mówić - kusza zawisła na ramieniu bezszelestnie, ale to różdżkę wysunął przed siebie jako pierwszą. Uniósł brodę wyżej, ogniskując spojrzenie na poruszający się cień, odnajdując tym samym bliższy cel - Squamacrus - jeśli tylko uda mu się zatrzymać cel, rozmowa będzie już tylko kwestią czasu. Drugim jeleniem miał zająć się towarzysz. Łowy zostały rozpoczęte. Psy wypuszczone. A łowcy ruszali w pościg.
- Pojawia się w tym miejscu - nasz jeleń - wskazał ruchem brody na jedną z bardziej zrujnowanych kamienic i odbiegającą od niej uliczkę - ostatnio, nie sam - relacjonował półszeptem, wciąż taksując okolicę, w poszukiwaniu elementu, który mógł się zmienić, albo zaskoczyć - potem kierują się w stronę sklepu Borgina i Burke'a. Nie wyglądało na zwykłe interesy - zmarszczył brwi, dostrzegając poruszający się cień gdzieś bliżej nieczynnej studni. Przestąpił z nogi, nieruchomiejąc, gdy zrozumiał, że ów cień powiększa się, a w postawie i płynnych gestach rozpoznał obserwowaną od kilku dni postać i wskazaną w liście podejrzaną personę. Czy miała związek z ich wrogami, wciąż nie wiedział - To ten - syknął przez lekko zęby, zaskoczony zmianą, jaka nastąpiła. czy ostatnim razem dał się podejść? ktoś wypatrzył obserwatora? W pierwszej kolejności, zsunął z ramienia kuszę. Ciężar broni przypominał mu o zadaniu skutecznie. Nie mógł zawieść. Nie dziś. Nie nigdy.
We wskazanej wcześniej uliczce, pojawiła się druga sylwetka, która odwrócona do nich przodem, własnie wskazywała dłonią punkt, który - najprawdopodobniej stanowili oni. A może celował już różdżką? - Tylko jeden musi być w stanie mówić - kusza zawisła na ramieniu bezszelestnie, ale to różdżkę wysunął przed siebie jako pierwszą. Uniósł brodę wyżej, ogniskując spojrzenie na poruszający się cień, odnajdując tym samym bliższy cel - Squamacrus - jeśli tylko uda mu się zatrzymać cel, rozmowa będzie już tylko kwestią czasu. Drugim jeleniem miał zająć się towarzysz. Łowy zostały rozpoczęte. Psy wypuszczone. A łowcy ruszali w pościg.
Dorian Avery
Zawód : Łowca magicznych stworzeń
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
And he'll brace for battle in the night
He'll fight because he knows he cannot hide
He'll fight because he knows he cannot hide
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Dorian Avery' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 83
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 83
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
W czepku (właściwie: pod rodowym herbem wiszącym nad łożem w małżeńskiej sypialni rodziców) urodzony dostał od groma możliwości. Niektóre zaprzepaścił, będąc młodym i narwanym, inne zaś rozwinął, tak, by konkretne sytuacje brać za pewnik. Co prawda lubił hazard i bezzasadne przepuszczanie złota, lecz życie nie powinno przeciekać przez palce równie lekko, jak monety. Mógł tą naukę przekazać Dorianowi, lecz daleko mu było do dziada, ględzącego pod sumiastym wąsem i otaczającego potomków warstwą otumaniającej waty. Popełnianie błędów stanowiło przywilej, Rowle już się nim nacieszył i wycisnął zeń ostatnie, siódme poty. Avery na swoim niezależnym koncie także powinen kolekcjonować doświadczenia, selekcjonować je, by kiedyś z loterii łowić jedynie szczęśliwe fanty. Albo chociaż przeważającą ich część.
Wieczór należał do nich, bez wyciągania pierwiastka z dwóch chłopa oszacował szanse i uśmiechał się pokrętnie pod pod nosem, wietrząc świeże mięso. Na szlacheckich stołach pojawiało się codziennie, lecz przecież nie ruszali na dziczyznę. Ludzkie sztuki przynajmniej kreowały się na wymagające - naturalnie nie zamierzał ich spożywać, zazwyczaj byli to tchórze, a jak wiadomo, mięso przesiąknięte fetorem strachu staje w gardle.
-Zatem nie wyjdę z pustymi rękami. Doskonale - rzekł krótko, szczerząc zęby wilczym uśmiechem, nieco szalonym - wychodziły przeszłe romanse z Lestrange’ami? - Naprawdę nie chciałem obejść się smakiem - dodał, brnąc w gąszcz łowczych aluzji, słowem niemalże malując baśniowy krajobraz rodem z wyobraźni braci Grimm. I wcale niemniej krwawy.
Ściągając brwi, powiódł wzrokiem za instrukcjami Avery’ego, odtwarzając trasę dwójki intruzów. Krótka acz powtarzalna; durnie, nie mogli pozostać niezauważeni, zwłaszcza na Nokturnie. Drab z podbitym okiem nie rzuci się tu w oczy, ale szpicli czuło się tu na milę. Rowle związał włosy w niedbały kucyk, słuchając relacji Doriana i nie przestając obserwować terenu. Wybrali doskonały punkt, z trzech stron osłaniały ich kamienne ściany i jedynie od wschodu można by przeprowadzić na nich frontalny atak. A oni już by wiedzieli.
-Prawie mi ich żal. Ale bardziej ich rodziców. Nie chciałbym mieć głupców za dzieci. Zrobimy im przysługę - uznał, płynnym gestem wysuwając różdżkę zza pazuchy. Lejąca się, niemal aksamitna czerń i żółte światło latarni wywoływały cienie: smukły, chyży, brawurowy. Młody. Niecierpliwy.
-Mamy wśród nas utalentowanych legilimentów. Język do niczego im się nie przyda - rzucił beztrosko Magnus, zgrabnie przeskakując ponad cembrowiną starej studni. Jeden na jednego, niezbyt to wyrównana walka, pomyślał, wstrzymując się jeszcze z zabraniem głodu. Był wsparciem, niejako opiekunem, miał interweniować w krytycznych sytuacjach oraz ewentualnie... zebrać cięgi za nieudolność młodego. W co wątpił, Avery radził sobie - co już było pochwałą.
-Larynx depoppulo - syknął, w końcu, celując w drugiego z mężczyzn, kiedy prędka tarczą ściągnął lecące w swoją stronę zaklęcie. Był sekundantem, lecz nie będzie stał z założonymi rękami. Nie dziś. Nigdy.
Wieczór należał do nich, bez wyciągania pierwiastka z dwóch chłopa oszacował szanse i uśmiechał się pokrętnie pod pod nosem, wietrząc świeże mięso. Na szlacheckich stołach pojawiało się codziennie, lecz przecież nie ruszali na dziczyznę. Ludzkie sztuki przynajmniej kreowały się na wymagające - naturalnie nie zamierzał ich spożywać, zazwyczaj byli to tchórze, a jak wiadomo, mięso przesiąknięte fetorem strachu staje w gardle.
-Zatem nie wyjdę z pustymi rękami. Doskonale - rzekł krótko, szczerząc zęby wilczym uśmiechem, nieco szalonym - wychodziły przeszłe romanse z Lestrange’ami? - Naprawdę nie chciałem obejść się smakiem - dodał, brnąc w gąszcz łowczych aluzji, słowem niemalże malując baśniowy krajobraz rodem z wyobraźni braci Grimm. I wcale niemniej krwawy.
Ściągając brwi, powiódł wzrokiem za instrukcjami Avery’ego, odtwarzając trasę dwójki intruzów. Krótka acz powtarzalna; durnie, nie mogli pozostać niezauważeni, zwłaszcza na Nokturnie. Drab z podbitym okiem nie rzuci się tu w oczy, ale szpicli czuło się tu na milę. Rowle związał włosy w niedbały kucyk, słuchając relacji Doriana i nie przestając obserwować terenu. Wybrali doskonały punkt, z trzech stron osłaniały ich kamienne ściany i jedynie od wschodu można by przeprowadzić na nich frontalny atak. A oni już by wiedzieli.
-Prawie mi ich żal. Ale bardziej ich rodziców. Nie chciałbym mieć głupców za dzieci. Zrobimy im przysługę - uznał, płynnym gestem wysuwając różdżkę zza pazuchy. Lejąca się, niemal aksamitna czerń i żółte światło latarni wywoływały cienie: smukły, chyży, brawurowy. Młody. Niecierpliwy.
-Mamy wśród nas utalentowanych legilimentów. Język do niczego im się nie przyda - rzucił beztrosko Magnus, zgrabnie przeskakując ponad cembrowiną starej studni. Jeden na jednego, niezbyt to wyrównana walka, pomyślał, wstrzymując się jeszcze z zabraniem głodu. Był wsparciem, niejako opiekunem, miał interweniować w krytycznych sytuacjach oraz ewentualnie... zebrać cięgi za nieudolność młodego. W co wątpił, Avery radził sobie - co już było pochwałą.
-Larynx depoppulo - syknął, w końcu, celując w drugiego z mężczyzn, kiedy prędka tarczą ściągnął lecące w swoją stronę zaklęcie. Był sekundantem, lecz nie będzie stał z założonymi rękami. Nie dziś. Nigdy.
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zaniedbany dziedziniec
Szybka odpowiedź