Kuchnia z jadalnią
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Kuchnia z jadalnią
Kuchnia w mieszkaniu Garretta tonie w bieli połączonej z odcieniem jasnego buku kuchennych szafek; w szklanym wazonie stoją (prawie) świeże kwiaty, a kolekcja różnorakich garnków, chochli i drewnianych łyżek kontrastuje lekko na tle ściany wyłożonej kremowymi płytkami. Do powierzchni jednej z szafek Garrett przykleił zaklęciem Trwałego Przylepca kilka zdjęć przedstawiających jego najbliższych oraz dzieło sztuki wykonane przez Miriam. W tym samym pomieszczeniu znajduje się niewielki substytut jadalni - prostokątny stolik otoczony czterema krzesłami, z czego jedno tonie zazwyczaj pod ciężarem różnych papierów, ubrań i zbędnych drobiazgów. W przezroczystym słoiku zawsze tkwią słodkości: pachnące pierniczki, cytrynowe ciasteczka, kawałki najsmaczniejszej czekolady z Miodowego Królestwa. W powietrzu unosi się woń świeżo zaparzonej herbaty.
Ostatnio zmieniony przez Garrett Weasley dnia 22.02.17 1:05, w całości zmieniany 3 razy
Uśmiechnął się, gdy usłyszał nazwę swojej szkoły. Był to uśmiech na wpół szczęśliwy, na wpół smutny. Ze szkołą miał mnóstwo dobrych wspomnień, jednych z tych najlepszych. Jednak było też wiele momentów, które napawały go bezbrzeżnym smutkiem i rozgoryczeniem.
- Tak, uczyłem się w Beauxbatons. Właściwie to skończyłem ją dopiero dwa lata temu, więc czasy nie aż tak zamierzchłe - powiedział neutralnie, wzruszając ramionami i sięgając po swoją filiżankę. Herbata była już chłodna, lecz nie stanowiło to dla niego problemu. W tak ciepły dzień było to wręcz wybawieniem.
Spojrzał na rudzielca znad krawędzi naczynia. No tak, Garrett musiał wiedzieć wiele o niebezpieczeństwach, w końcu taki zawód. Jednak na pewno wiedział też więcej o tym, jak sytuacja wygląda. Jego zgodzenie się z Selwynem musiało więc być czymś poparte. Nie myślał tylko o tym, co mówiono o Weasleyach i ich przekonaniach, ale o ogólnie ujętym życiowym doświadczeniu.
- Nie dziękuj za zaufanie, może się jeszcze przydać - powiedział zamyślonym tonem, wzrok wlepiając w odstawianą na stół filiżankę. Zamyślił się na chwilę nad słowami Garretta. Sądził tak samo. Więc także musiał wiele ryzykować swoimi przekonaniami.
- Wiem, że takie wartości są niebezpieczne - kontynuował, palcem wodząc po lekko wilgotnej od herbaty krawędzi ładnej filiżanki. - Ale sądzę, że warto je wyznawać. Jest to przecież jak kręgi na wodzie - mówił nadal, jakby powoli zapominając o obecności aurora. Ktoś tak kiedyś powiedział i jemu, dokładnie w takich słowach, prawie dziesięć lat temu. Wziął do ręki jeden z kawałków ananasa i zanurzył go w ciemnym płynie w filiżance, i wyjął, patrząc jak kręgi rozchodzą się po jego powierzchni. - Ktoś musi zacząć, żeby ogarnęło to swoim zasięgiem coraz szerszy krąg - wymruczał, nadal wbijając wzrok w filiżankę.
Kiedyś było prawie że tak samo. Ale inaczej, inne kręgi i inna woda. Mniej niebezpieczna. Taka, która mogła przynieść ukojenie.
- Tak, uczyłem się w Beauxbatons. Właściwie to skończyłem ją dopiero dwa lata temu, więc czasy nie aż tak zamierzchłe - powiedział neutralnie, wzruszając ramionami i sięgając po swoją filiżankę. Herbata była już chłodna, lecz nie stanowiło to dla niego problemu. W tak ciepły dzień było to wręcz wybawieniem.
Spojrzał na rudzielca znad krawędzi naczynia. No tak, Garrett musiał wiedzieć wiele o niebezpieczeństwach, w końcu taki zawód. Jednak na pewno wiedział też więcej o tym, jak sytuacja wygląda. Jego zgodzenie się z Selwynem musiało więc być czymś poparte. Nie myślał tylko o tym, co mówiono o Weasleyach i ich przekonaniach, ale o ogólnie ujętym życiowym doświadczeniu.
- Nie dziękuj za zaufanie, może się jeszcze przydać - powiedział zamyślonym tonem, wzrok wlepiając w odstawianą na stół filiżankę. Zamyślił się na chwilę nad słowami Garretta. Sądził tak samo. Więc także musiał wiele ryzykować swoimi przekonaniami.
- Wiem, że takie wartości są niebezpieczne - kontynuował, palcem wodząc po lekko wilgotnej od herbaty krawędzi ładnej filiżanki. - Ale sądzę, że warto je wyznawać. Jest to przecież jak kręgi na wodzie - mówił nadal, jakby powoli zapominając o obecności aurora. Ktoś tak kiedyś powiedział i jemu, dokładnie w takich słowach, prawie dziesięć lat temu. Wziął do ręki jeden z kawałków ananasa i zanurzył go w ciemnym płynie w filiżance, i wyjął, patrząc jak kręgi rozchodzą się po jego powierzchni. - Ktoś musi zacząć, żeby ogarnęło to swoim zasięgiem coraz szerszy krąg - wymruczał, nadal wbijając wzrok w filiżankę.
Kiedyś było prawie że tak samo. Ale inaczej, inne kręgi i inna woda. Mniej niebezpieczna. Taka, która mogła przynieść ukojenie.
Ponownie kiwnął głową, popadając w melancholię; ile lat temu on skończył szkołę? Dziesięć? Był niemal o dekadę starszy od Alexandra, a choć przodował w kwestiach związanych z doświadczeniem, dobiegał - na Merlina! - trzydziestki, młodzieńczy entuzjazm przygasał, zderzał się z brutalną rzeczywistością, powoli uświadamiając sobie, że czasem lepiej się nie buntować. Słowa Dumbledore'a sprzed dwóch tygodni podsyciły jednak płomień w sercu aurora, utwierdzając go w przekonaniu, że robił dobrze, stając się poniekąd pionierem sprawiedliwości. Z każdą chwilą upewniał się, że gotów jest zmierzyć się z przeciwnościami losu, walczyć o swoje przekonania, dać porwać się wirowi rewolucyjnych nastrojów.
Bawiąc się w kolekcjonera sojuszników, mimowolnie dostrzegł w Selwynie jednego z nich, a słowa młodego uzdrowiciela sprawiały, że uśmiechał mocniej, pewniej, c i e p l e j. Być może właśnie tacy czarodzieje - pełni zapału, świeżej krwi i mobilizacji, naiwnie gotowi umrzeć za przyświecającą im ideologię - powinni zmieniać świat, siać ziarno człowieczeństwa uparcie przebijające się przez ciemność. Nadchodzi czas, kiedy będzie trzeba wybrać między tym co dobre, a tym co łatwe, przeszło mu przez myśl, gdy uważnie patrzył na Selwyna, wsłuchując się w przesłanie kryjące się za każdą ze zgłosek.
- Cieszę się, że na świecie jest jeszcze ktoś, kto tak uważa - powiedział lekko, z pozoru nieznacząco, w myślach odnotowując jednak, że musi pilnie porozmawiać z Luno, przedstawić mu sprzymierzeńca, którego odnalazł w Alexandrze. Uśmiechnął się na myśl o rozrastającej się potędze Zakonu - także z prywatnych powodów, z jakiegoś powodu sądził bowiem, że zwalczanie ogólnie pojętego zła na świecie połączy się ze zrozumieniem rzeczy, które pragnął pojąć. Uchwyceniem potencjalnego oprawcy Lyry. Zemstą. Poczuł krew szybciej dudniącą w tętnicach, ekscytację napędzającą jego myśli, ułatwiającą branie głębokich oddechów. To może się udać, pomyślał raz jeszcze, zupełnie jak wtedy, gdy z obawami ciążącymi na klatce piersiowej rozmawiał z Bartym o Zakonie pierwszy raz - przepełniony strachem, wątpliwościami, czy robi dobrze, z niemym pytaniem, czy powinien aż tak narażać swoich bliskich. Przeważył altruizm, który niebezpiecznie w swej paradoksalności łączył się z egoizmem - czy Garrett działał tylko po to, aby żyć w zgodzie z własnym sumieniem, nie bacząc na to, że wystawia rodzinę na niebezpieczeństwo?
Bawiąc się w kolekcjonera sojuszników, mimowolnie dostrzegł w Selwynie jednego z nich, a słowa młodego uzdrowiciela sprawiały, że uśmiechał mocniej, pewniej, c i e p l e j. Być może właśnie tacy czarodzieje - pełni zapału, świeżej krwi i mobilizacji, naiwnie gotowi umrzeć za przyświecającą im ideologię - powinni zmieniać świat, siać ziarno człowieczeństwa uparcie przebijające się przez ciemność. Nadchodzi czas, kiedy będzie trzeba wybrać między tym co dobre, a tym co łatwe, przeszło mu przez myśl, gdy uważnie patrzył na Selwyna, wsłuchując się w przesłanie kryjące się za każdą ze zgłosek.
- Cieszę się, że na świecie jest jeszcze ktoś, kto tak uważa - powiedział lekko, z pozoru nieznacząco, w myślach odnotowując jednak, że musi pilnie porozmawiać z Luno, przedstawić mu sprzymierzeńca, którego odnalazł w Alexandrze. Uśmiechnął się na myśl o rozrastającej się potędze Zakonu - także z prywatnych powodów, z jakiegoś powodu sądził bowiem, że zwalczanie ogólnie pojętego zła na świecie połączy się ze zrozumieniem rzeczy, które pragnął pojąć. Uchwyceniem potencjalnego oprawcy Lyry. Zemstą. Poczuł krew szybciej dudniącą w tętnicach, ekscytację napędzającą jego myśli, ułatwiającą branie głębokich oddechów. To może się udać, pomyślał raz jeszcze, zupełnie jak wtedy, gdy z obawami ciążącymi na klatce piersiowej rozmawiał z Bartym o Zakonie pierwszy raz - przepełniony strachem, wątpliwościami, czy robi dobrze, z niemym pytaniem, czy powinien aż tak narażać swoich bliskich. Przeważył altruizm, który niebezpiecznie w swej paradoksalności łączył się z egoizmem - czy Garrett działał tylko po to, aby żyć w zgodzie z własnym sumieniem, nie bacząc na to, że wystawia rodzinę na niebezpieczeństwo?
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Ciepły uśmiech Garretta pomógł z lekka wyciągnąć Alexandra z zadumy na tyle, by ten także posłał uśmiech rudzielcowi. Był to uśmiech taki nawet nie do połowy odległości od ucha do ucha, ale był. Rozrzewnienie, które go ogarnęło, nie ustąpiło jeszcze, zaburzając to, co czuł. Zapragnął opuścić to mieszkanie, zostawić za sobą zranione kobiety, które napotkał w swoim życiu. Pójść do parku wokół rezydencji, wykrzyczeć frustracje i wrócić do zaciszy domostwa, w których będzie mógł oddać się lekturze i zapomnieć o wszystkim tym, co znów wkradło się do jego umysłu, sapiąc jednocześnie na jego kark nieznośnym oddechem obowiązku.
- Będę już się zbierał - oznajmił, wstając od stołu i wyciągając rękę do Garretta.
Gdy opuścili kuchnię, w wiszącym w przedpokoju lustrze skontrolował przebieg swojej metamorfozy, której ponownie postanowił użyć na potrzeby zachowania ostrożności.
- Do zobaczenia, mam nadzieję że wkrótce i w bardziej... radosnych okolicznościach - powiedział, po czym kiwnął głową aurorowi na pożegnanie i opuścił progi przytulnego mieszkania przy St. Martin's Lane 45.
|zt
- Będę już się zbierał - oznajmił, wstając od stołu i wyciągając rękę do Garretta.
Gdy opuścili kuchnię, w wiszącym w przedpokoju lustrze skontrolował przebieg swojej metamorfozy, której ponownie postanowił użyć na potrzeby zachowania ostrożności.
- Do zobaczenia, mam nadzieję że wkrótce i w bardziej... radosnych okolicznościach - powiedział, po czym kiwnął głową aurorowi na pożegnanie i opuścił progi przytulnego mieszkania przy St. Martin's Lane 45.
|zt
Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Dwie proste czynności powtarzane niczym mantrę.
Samo podjęcie decyzji nie było aż takie trudne. Ot, zrobisz swoje pokazowe ciasto i przyjdziesz do nich, przedstawisz się, obdarujesz ich swoim najmilszym uśmiechem, na jaki tylko się zdobędziesz i na jaki pozwoli ci ten wszechobecny stres, albo... albo pocałujesz klamkę. Bo przecież z nikim nie ustalałaś daty ani godziny spotkania.
Kolejny wdech i kolejny, ciężki wydech. Nie było z nią nikogo, kto mógłby ją wesprzeć, powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Potrzebowała tego, chociaż spotkanie wydawało się tak okrutnie banalne i głupie. Miała żal do ojca, bo powiedział, że on nie ma odwagi wyjść im naprzeciw i powiedzieć, że jest ich wujkiem. Skoro on otwarcie przyznał, że jest tchórzem, to dlaczego ona nie mogła zrobić tego samego?!
Przygryzła wargi i spojrzała do góry, na budynek, który był celem jej dzisiejszej wędrówki w miętowej sukience i z paterą z ciastem trzymanym przed sobą. Cud, że jeszcze się nie potknęła i nie ozdobiła chodnika słodko-szklaną mozaiką! Gdyby jednak tak się stało, to potraktowałaby to jako idealny argument stojący za natychmiastowym powrotem do domu.
Gdy stanęła przed drzwiami, dokładnie sprawdziła czy patera jest szczelna i czy biały krem z bitej śmietany trzyma się na marchewkowo-biszkoptowym cieście. Trzymał się. Kolejny wdech, kolejny wydech. Tym razem spróbowała uspokoić się po raz ostatni.
Drżącą dłonią sięgnęła do dzwonka i... zawahała się. Przecież mogła jeszcze uciec. Mogła pobiec do domu i z żalu zjeść całe to przeklęte ciasto sama. Mogła nawet nakarmić nim gołębie albo wiewiórki w parku! Mogła go oddać biednym, do jasnej bitej śmietany!
To tylko czarodzieje, prawda? Nic mi nie zrobią. Ewentualnie wyśmieją i odprawią z kwitkiem. Albo i nawet bez niego. Oh, raz kozie śmierć!
Jej palec nacisnął guzik i poczuła jak jej serce stanęło na jedną, króciutką chwilę. Zbyt krótką, by można to było nazwać zawałem. Brzęczący dzwonek niemal rozdarł jej bębenki.
Samo podjęcie decyzji nie było aż takie trudne. Ot, zrobisz swoje pokazowe ciasto i przyjdziesz do nich, przedstawisz się, obdarujesz ich swoim najmilszym uśmiechem, na jaki tylko się zdobędziesz i na jaki pozwoli ci ten wszechobecny stres, albo... albo pocałujesz klamkę. Bo przecież z nikim nie ustalałaś daty ani godziny spotkania.
Kolejny wdech i kolejny, ciężki wydech. Nie było z nią nikogo, kto mógłby ją wesprzeć, powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Potrzebowała tego, chociaż spotkanie wydawało się tak okrutnie banalne i głupie. Miała żal do ojca, bo powiedział, że on nie ma odwagi wyjść im naprzeciw i powiedzieć, że jest ich wujkiem. Skoro on otwarcie przyznał, że jest tchórzem, to dlaczego ona nie mogła zrobić tego samego?!
Przygryzła wargi i spojrzała do góry, na budynek, który był celem jej dzisiejszej wędrówki w miętowej sukience i z paterą z ciastem trzymanym przed sobą. Cud, że jeszcze się nie potknęła i nie ozdobiła chodnika słodko-szklaną mozaiką! Gdyby jednak tak się stało, to potraktowałaby to jako idealny argument stojący za natychmiastowym powrotem do domu.
Gdy stanęła przed drzwiami, dokładnie sprawdziła czy patera jest szczelna i czy biały krem z bitej śmietany trzyma się na marchewkowo-biszkoptowym cieście. Trzymał się. Kolejny wdech, kolejny wydech. Tym razem spróbowała uspokoić się po raz ostatni.
Drżącą dłonią sięgnęła do dzwonka i... zawahała się. Przecież mogła jeszcze uciec. Mogła pobiec do domu i z żalu zjeść całe to przeklęte ciasto sama. Mogła nawet nakarmić nim gołębie albo wiewiórki w parku! Mogła go oddać biednym, do jasnej bitej śmietany!
To tylko czarodzieje, prawda? Nic mi nie zrobią. Ewentualnie wyśmieją i odprawią z kwitkiem. Albo i nawet bez niego. Oh, raz kozie śmierć!
Jej palec nacisnął guzik i poczuła jak jej serce stanęło na jedną, króciutką chwilę. Zbyt krótką, by można to było nazwać zawałem. Brzęczący dzwonek niemal rozdarł jej bębenki.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Był to jeden z tych niezwykle rzadkich ostatnimi czasy dni, kiedy wszyscy byli w mieszkaniu w tym samym czasie. Zazwyczaj po powrocie z Pokątnej Lyra była sama, póki nie pojawiał się któryś z braci po zakończeniu swojej pracy.
Siedzieli w jednym pomieszczeniu, bo Lyra nie chciała zamykać się sama w pokoju, zamiast korzystać z obecności bliskich, których ostatnio widywała zbyt rzadko i coraz bardziej tęskniła za dawnymi czasami, kiedy jeszcze wszyscy mieszkali w rodzinnym domu i spędzali wspólnie wakacyjne wieczory. Chyba, że by się bardzo źle czuła i chciała to ukryć przed braćmi, ale dzisiejszego dnia jej samopoczucie było całkiem dobre.
Nastolatka zajęła stary, spłowiały fotel, gdzie siedziała beztrosko ze sfatygowaną książką na kolanach i co chwilę odrzucając do tyłu niesforne, wpadające do oczu włosy. Wtedy jednak nagle usłyszała przenikliwy dźwięk dzwonka, o którym najwyraźniej pomyśleli poprzedni, mugolscy mieszkańcy. Powoli podniosła głowę, wsuwając zakładkę pomiędzy pożółkłe stronice.
- Pójdę sprawdzić, kto to – rzekła, odkładając książkę na niewielką komódkę. Była najbliżej, więc szybko wstała, poprawiła luźną sukienkę i ruszyła w stronę drzwi, stając na palcach, by wyjrzeć przez wizjer. Zauważyła kobiecą sylwetkę, jednak dopiero po otwarciu drzwi udało jej się ją rozpoznać.
Uniosła brwi i zadarła głowę leciutko do góry, patrząc na czarownicę z pozycji swojego niziutkiego wzrostu.
- Profesor Wilde? – zdziwiła się na widok swojej byłej nauczycielki z Hogwartu, która w dodatku trzymała w dłoniach smakowicie wyglądające ciasto. – Co pani tutaj robi?
Lyra bardzo lubiła młodą nauczycielkę zielarstwa. Jednak nie spodziewała się jej wizyty w małym londyńskim mieszkanku Garretta. Może sprowadzała ją jakaś sprawa do najstarszego z rodzeństwa? To chyba było najbardziej prawdopodobne, bo niezależnie od ich dobrych stosunków w czasach szkolnych, wątpiła, by panna Wilde odwiedzała swoich uczniów w domach. Tak, tutaj musiało chodzić o jej brata.
- Może pani wejdzie? – zaproponowała szybko, przesuwając się w bok, by mogła wejść. – Mam zawołać Garretta? Akurat jest w domu, mogę go zawołać.
Siedzieli w jednym pomieszczeniu, bo Lyra nie chciała zamykać się sama w pokoju, zamiast korzystać z obecności bliskich, których ostatnio widywała zbyt rzadko i coraz bardziej tęskniła za dawnymi czasami, kiedy jeszcze wszyscy mieszkali w rodzinnym domu i spędzali wspólnie wakacyjne wieczory. Chyba, że by się bardzo źle czuła i chciała to ukryć przed braćmi, ale dzisiejszego dnia jej samopoczucie było całkiem dobre.
Nastolatka zajęła stary, spłowiały fotel, gdzie siedziała beztrosko ze sfatygowaną książką na kolanach i co chwilę odrzucając do tyłu niesforne, wpadające do oczu włosy. Wtedy jednak nagle usłyszała przenikliwy dźwięk dzwonka, o którym najwyraźniej pomyśleli poprzedni, mugolscy mieszkańcy. Powoli podniosła głowę, wsuwając zakładkę pomiędzy pożółkłe stronice.
- Pójdę sprawdzić, kto to – rzekła, odkładając książkę na niewielką komódkę. Była najbliżej, więc szybko wstała, poprawiła luźną sukienkę i ruszyła w stronę drzwi, stając na palcach, by wyjrzeć przez wizjer. Zauważyła kobiecą sylwetkę, jednak dopiero po otwarciu drzwi udało jej się ją rozpoznać.
Uniosła brwi i zadarła głowę leciutko do góry, patrząc na czarownicę z pozycji swojego niziutkiego wzrostu.
- Profesor Wilde? – zdziwiła się na widok swojej byłej nauczycielki z Hogwartu, która w dodatku trzymała w dłoniach smakowicie wyglądające ciasto. – Co pani tutaj robi?
Lyra bardzo lubiła młodą nauczycielkę zielarstwa. Jednak nie spodziewała się jej wizyty w małym londyńskim mieszkanku Garretta. Może sprowadzała ją jakaś sprawa do najstarszego z rodzeństwa? To chyba było najbardziej prawdopodobne, bo niezależnie od ich dobrych stosunków w czasach szkolnych, wątpiła, by panna Wilde odwiedzała swoich uczniów w domach. Tak, tutaj musiało chodzić o jej brata.
- Może pani wejdzie? – zaproponowała szybko, przesuwając się w bok, by mogła wejść. – Mam zawołać Garretta? Akurat jest w domu, mogę go zawołać.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Dzień, w którym zarówno Barry jest w domu, jak i reszta rodzeństwo, powinno być nazywany świętem Weasley'ów. Bo zazwyczaj to albo Barry'ego przez prawie całą dobę nie ma, albo Garrett jest na patrolu. Barry dziś został, bo chciał dziś zrobić zestawienie z zeszłego miesiąca. Musiał przynieść Borginowi zestawienie sprzedaży opium z zeszłego miesiącu. Mimo iż nie miał własnego pokoju, tylko spał na kanapie w sypialni, to podszedł do stołu jadalnego i tam rozłożył swój notes z datami oraz pergamin. Na szczęście w notesie stara się tak pisać, aby nawet jego rodzony brat nie potrafił rozszyfrować danych. Bo pisze ludzi inicjałami oraz liczbę, która stanowi kwotę w galeonach. Bo za knuta przecież nie sprzeda narkotyku. Rodzeństwu mówi, że robi zestawienie różdżek na pracę do szkoły wieczorowej.
Słysząc czyjeś pukanie, Barry spojrzał w stronę drzwi. Usłyszawszy Lyrę, postanowił odpuścić i dalej kontynuował swoją pracę. Nikogo on nie zapraszał, więc może to jest ktoś ze znajomych Lyry lub Garretta. Sam był akurat w połowie swojej pracy i nie chciał bezpodstawnie przerywać tego, co robił. Zignorował głosy, jeśli jakiekolwiek dochodziły od strony wejścia.
Słysząc czyjeś pukanie, Barry spojrzał w stronę drzwi. Usłyszawszy Lyrę, postanowił odpuścić i dalej kontynuował swoją pracę. Nikogo on nie zapraszał, więc może to jest ktoś ze znajomych Lyry lub Garretta. Sam był akurat w połowie swojej pracy i nie chciał bezpodstawnie przerywać tego, co robił. Zignorował głosy, jeśli jakiekolwiek dochodziły od strony wejścia.
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Beztroska nigdy nie była tak słodka, jak wtedy, gdy dzielił ją z rodziną.
Siedział na kanapie - a raczej leżał, gubiąc się wzrokiem pomiędzy rzędami liter i ciesząc się błogim smakiem gorzkiej herbaty lekko rozlewającej się po ustach. Pierwszy raz od wielu dni udało mu się zapomnieć o całej presji, która uciskała jego klatkę piersiową, zduszając swobodny oddech. Nie musieli nawet rozmawiać; wdychał rodzinną atmosferę, pragnąc zapomnieć o wszystkich demonach - te jednak czaiły się w rogu, przyglądały w milczeniu, przygotowywały się w ciszy do gwałtownego ataku. Garrett zdawał sobie sprawę, że chwila ułudy w każdej sekundzie mogła odejść w zapomnienie, dlatego czcił ją, wysysał z niej soki, delektując się każdym westchnieniem, każdym szelestem wywoływanym przez kartki przewracane przez Barry'ego, każdym razem, gdy Lyra bawiła się swoimi włosami.
Utknął dokładnie w połowie zdania, gdy rozkoszną ciszę przerwał dzwonek do drzwi; zmarszczył czoło w geście zamyślenia, lecz krótki rachunek sumienia wskazał na to, że nikogo dziś nie zapraszał, Lyra ani Barry również nie wspominali nic o rychłych odwiedzinach ich znajomych. Czy mógł być to Luno, który przybyłby z wielkiej wagi informacją dotyczącą Zakonu? Ignatius, który w nagłym porywie serca potrzebował opowiedzieć o swoich smutkach przy akompaniamencie strumyka whisky uderzającego o dno szklanki? Może Hereward, który odkrył w którymś z podręczników do wróżbiarstwa symbolikę zarażających groszopryszczką winogron?
Gdy kątem oka dostrzegł, że jego siostra podniosła się z miejsca, bezwstydnie wrócił spojrzeniem do książki, by w akcie ostatecznej desperacji - zostały mu w końcu te ostatnie sekundy, zanim zmuszony będzie skonfrontować się z przybyszem (wciąż miał nadzieję, że to tylko znajomy Lyry; nie pragnął niczego więcej, niż rodzinnego milczenia i towarzystwa książki, na którą polował od dłuższego czasu) - doczytać ostatni akapit, biorąc jednocześnie spory łyk stygnącej powoli herbaty.
Podniósł się do pozycji względnie przyzwoitej, zrzucając nogi na podłogę i kładąc książkę na kolanach. Wbił spojrzenie w jeden punkt na jasnej ścianie, wsłuchując się głosy wydobywające się z przedpokoju. Zaskakująco grube i szczelne ściany skutecznie zniekształciły słowa Lyry, skorzystał więc z okazji i wrócił do czytania, nachylając się lekko nad grubym tomiszczem ułożonym na udach i spijając każdą literę z pachnących wspomnieniami stronic.
Siedział na kanapie - a raczej leżał, gubiąc się wzrokiem pomiędzy rzędami liter i ciesząc się błogim smakiem gorzkiej herbaty lekko rozlewającej się po ustach. Pierwszy raz od wielu dni udało mu się zapomnieć o całej presji, która uciskała jego klatkę piersiową, zduszając swobodny oddech. Nie musieli nawet rozmawiać; wdychał rodzinną atmosferę, pragnąc zapomnieć o wszystkich demonach - te jednak czaiły się w rogu, przyglądały w milczeniu, przygotowywały się w ciszy do gwałtownego ataku. Garrett zdawał sobie sprawę, że chwila ułudy w każdej sekundzie mogła odejść w zapomnienie, dlatego czcił ją, wysysał z niej soki, delektując się każdym westchnieniem, każdym szelestem wywoływanym przez kartki przewracane przez Barry'ego, każdym razem, gdy Lyra bawiła się swoimi włosami.
Utknął dokładnie w połowie zdania, gdy rozkoszną ciszę przerwał dzwonek do drzwi; zmarszczył czoło w geście zamyślenia, lecz krótki rachunek sumienia wskazał na to, że nikogo dziś nie zapraszał, Lyra ani Barry również nie wspominali nic o rychłych odwiedzinach ich znajomych. Czy mógł być to Luno, który przybyłby z wielkiej wagi informacją dotyczącą Zakonu? Ignatius, który w nagłym porywie serca potrzebował opowiedzieć o swoich smutkach przy akompaniamencie strumyka whisky uderzającego o dno szklanki? Może Hereward, który odkrył w którymś z podręczników do wróżbiarstwa symbolikę zarażających groszopryszczką winogron?
Gdy kątem oka dostrzegł, że jego siostra podniosła się z miejsca, bezwstydnie wrócił spojrzeniem do książki, by w akcie ostatecznej desperacji - zostały mu w końcu te ostatnie sekundy, zanim zmuszony będzie skonfrontować się z przybyszem (wciąż miał nadzieję, że to tylko znajomy Lyry; nie pragnął niczego więcej, niż rodzinnego milczenia i towarzystwa książki, na którą polował od dłuższego czasu) - doczytać ostatni akapit, biorąc jednocześnie spory łyk stygnącej powoli herbaty.
Podniósł się do pozycji względnie przyzwoitej, zrzucając nogi na podłogę i kładąc książkę na kolanach. Wbił spojrzenie w jeden punkt na jasnej ścianie, wsłuchując się głosy wydobywające się z przedpokoju. Zaskakująco grube i szczelne ściany skutecznie zniekształciły słowa Lyry, skorzystał więc z okazji i wrócił do czytania, nachylając się lekko nad grubym tomiszczem ułożonym na udach i spijając każdą literę z pachnących wspomnieniami stronic.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Kiedy znajdowała się jeszcze w swoim domowym zaciszu, nie myślała o momencie, który teraz objawił się jej wielkim ze strachu oczom. Jej umysł wykluczył z ciągu wydarzeń te kilkanaście sekund po zapukaniu do drzwi. Nie miała pojęcia, że ktoś może do tych drzwi podejść, otworzyć je i przywitać ją tak oficjalnie.
- Ja... przepraszam bardzo, jeśli ci przeszkadzam, Lyro - powiedziała z uśmiechem tańczącym niepewnie na jej ustach. - Ja właściwie... przyszłam, bo... mam sprawę. Do was, do waszej trójki. Przepraszam, pewnie brzmię bardzo enigmatycznie. Nie mam złych zamiarów.
No, właśnie, nie masz złych zamiarów. Chcesz tylko zobaczyć ich twarze, dowiedzieć się, czy naprawdę posiadają takie imiona, o jakich dowiedział się ojciec i czy naprawdę są rodziną. Poza tym brzmiała chyba jak błazen z połamanym językiem.
Jej myśli plątały się i podstawiały sobie nogi w jej głowie. Nie wiedziała, co powinna powiedzieć, jak nazwać emocje, które towarzyszyły temu szalonemu wyścigowi.
- Garrett... - jej język zgrabnie połączył ze sobą samogłoski i spółgłoski. - Jeśli mogłabyś, to tak, poproszę.
Garrett, jeśli Eileen dobrze pamiętała, był tym najstarszym z rodzeństwa. Oczywiście nie ratowało jej to całkiem, bo przecież w stosunku do każdego z nich czuła taki sam strach i obawę, że nie będzie potrafiła znaleźć odpowiednich słów, które dobrze opiszą jej problematyczną sytuację.
Zachęcona słowami swojej niedawnej uczennicy, przekroczyła próg ich mieszkania. Młoda dziewczyna wciąż była śliczna, wcale się nie zmieniła. Eileen nigdy nie pomyślałaby nawet, że uczyła zielarstwa... własną kuzynkę. Może to i nawet lepiej, że dowiedziała się o swojej zagubionej rodzinie właśnie teraz, kiedy żadne z Weasleyów nie było wpisane na listę uczniów w Hogwarcie. Nikt nie będzie mógł oskarżyć ją o faworyzowanie uczniów.
- Ja... przepraszam bardzo, jeśli ci przeszkadzam, Lyro - powiedziała z uśmiechem tańczącym niepewnie na jej ustach. - Ja właściwie... przyszłam, bo... mam sprawę. Do was, do waszej trójki. Przepraszam, pewnie brzmię bardzo enigmatycznie. Nie mam złych zamiarów.
No, właśnie, nie masz złych zamiarów. Chcesz tylko zobaczyć ich twarze, dowiedzieć się, czy naprawdę posiadają takie imiona, o jakich dowiedział się ojciec i czy naprawdę są rodziną. Poza tym brzmiała chyba jak błazen z połamanym językiem.
Jej myśli plątały się i podstawiały sobie nogi w jej głowie. Nie wiedziała, co powinna powiedzieć, jak nazwać emocje, które towarzyszyły temu szalonemu wyścigowi.
- Garrett... - jej język zgrabnie połączył ze sobą samogłoski i spółgłoski. - Jeśli mogłabyś, to tak, poproszę.
Garrett, jeśli Eileen dobrze pamiętała, był tym najstarszym z rodzeństwa. Oczywiście nie ratowało jej to całkiem, bo przecież w stosunku do każdego z nich czuła taki sam strach i obawę, że nie będzie potrafiła znaleźć odpowiednich słów, które dobrze opiszą jej problematyczną sytuację.
Zachęcona słowami swojej niedawnej uczennicy, przekroczyła próg ich mieszkania. Młoda dziewczyna wciąż była śliczna, wcale się nie zmieniła. Eileen nigdy nie pomyślałaby nawet, że uczyła zielarstwa... własną kuzynkę. Może to i nawet lepiej, że dowiedziała się o swojej zagubionej rodzinie właśnie teraz, kiedy żadne z Weasleyów nie było wpisane na listę uczniów w Hogwarcie. Nikt nie będzie mógł oskarżyć ją o faworyzowanie uczniów.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Lyra wciąż była bardzo zaskoczona tą wizytą, ale było to zaskoczenie raczej pozytywne. W końcu w czasach Hogwartu była raczej grzeczną, nie sprawiającą problemów uczennicą, więc sumienie miała czyste i nie musiała (chyba!) obawiać się, że to ma związek z jakimś jej szkolnym wybrykiem. Tym bardziej, że Hogwart już skończyła, więc teraz przynajmniej nie dzieliły ich sztywne stosunki uczeń/nauczyciel. Ale na prawdziwą przyczynę pojawienia się kobiety na progu skromnego mieszkanka Garretta by nie wpadła, bo niby skąd mogłaby wiedzieć, że Eileen była spokrewniona z Weasleyami?
Uśmiechnęła się więc i pokręciła głową, zapewniając ją, że to żaden kłopot.
- Nie przeszkadza pani – powiedziała szybko. Była zresztą coraz bardziej zaciekawiona, jaką sprawę mogła mieć wobec jej rodzeństwa jej była nauczycielka z Hogwartu. – Proszę wejść, zaraz zawołam braci.
Uśmiechnęła się do Eileen, po czym szybko weszła do salonu, gdzie Garrett wciąż czytał książkę, a Barry wypisywał jakieś papiery, pewnie do pracy. Nie miała jednak pojęcia, co znaczyły ciągi liter i liczb.
- Chodźcie na chwilę – powiedziała do nich. Aż żałowała, że musi przerwać najstarszemu bratu tę chwilę błogiego lenistwa, którego tak rzadko miał okazję zażywać. – Przyszła do nas... moja była nauczycielka z Hogwartu, profesor Wilde. Mówi, że ma pewną sprawę do nas wszystkich.
Wzruszyła lekko ramionami, wpatrując się w blade, piegowate twarze rodzeństwa.
- Jeszcze nie wiem, o co dokładnie chodzi. Może zaraz się dowiemy – rzuciła jeszcze, po czym opuściła salon, by wrócić do niespodziewanego gościa. – Moi bracia zaraz przyjdą. Może napije się pani herbaty? Mogę zaraz zrobić.
Przeszła do kuchni, gdzie sięgnęła po stojącą na jednej z szafek poobtłukiwaną puszeczkę, w której znajdowała się herbata, a także zaczęła rozglądać się za kubkami.
Uśmiechnęła się więc i pokręciła głową, zapewniając ją, że to żaden kłopot.
- Nie przeszkadza pani – powiedziała szybko. Była zresztą coraz bardziej zaciekawiona, jaką sprawę mogła mieć wobec jej rodzeństwa jej była nauczycielka z Hogwartu. – Proszę wejść, zaraz zawołam braci.
Uśmiechnęła się do Eileen, po czym szybko weszła do salonu, gdzie Garrett wciąż czytał książkę, a Barry wypisywał jakieś papiery, pewnie do pracy. Nie miała jednak pojęcia, co znaczyły ciągi liter i liczb.
- Chodźcie na chwilę – powiedziała do nich. Aż żałowała, że musi przerwać najstarszemu bratu tę chwilę błogiego lenistwa, którego tak rzadko miał okazję zażywać. – Przyszła do nas... moja była nauczycielka z Hogwartu, profesor Wilde. Mówi, że ma pewną sprawę do nas wszystkich.
Wzruszyła lekko ramionami, wpatrując się w blade, piegowate twarze rodzeństwa.
- Jeszcze nie wiem, o co dokładnie chodzi. Może zaraz się dowiemy – rzuciła jeszcze, po czym opuściła salon, by wrócić do niespodziewanego gościa. – Moi bracia zaraz przyjdą. Może napije się pani herbaty? Mogę zaraz zrobić.
Przeszła do kuchni, gdzie sięgnęła po stojącą na jednej z szafek poobtłukiwaną puszeczkę, w której znajdowała się herbata, a także zaczęła rozglądać się za kubkami.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Nie chciał tracić cennego czasu, który z każdą chwilą malał. Chciał jak najszybciej skończyć swą robotę, by potem wyjść i chwilę posprzedawać zanim wybierze się do Borgina. Ale nie, ktoś przyszedł i dodatkowo domaga się jego uwagi. To niezbyt spodobało się młodemu i początkowo nawet głowy nie podniósł, gdy Lyra wróciła do salonu. Lecz jej słowa mimochodem przerwały jego pracę. Miał ochotę gdzieś się ukryć, aby nikt jemu nie przeszkadzał. Ale nie, musi dbać o pozory.
-Idź, zaraz dojdę do Was.- mruknął zerkając na brata i wrócił do swego liczenia. Niech chociaż ten gość pozwoli jemu skończyć pisać trzecią rubrykę. A już tam dosłownie z 3 rzeczy zostały do wpisania w tym miejscu. Wrócił wzrokiem na swe papiery i na nowo spróbował skupić się na swej pracy. Wie, że jak się na dłużej rozkojarzy, to zapomni uzupełnić tej części, więc chciał chociaż to mieć za sobą. Potem przyjdzie do nich i przywita się z panią Wilde. To była niezapowiedziana wizyta, więc nie jego wina, że musi chwilę poczekać z podejściem do nowo przybyłego.
-Idź, zaraz dojdę do Was.- mruknął zerkając na brata i wrócił do swego liczenia. Niech chociaż ten gość pozwoli jemu skończyć pisać trzecią rubrykę. A już tam dosłownie z 3 rzeczy zostały do wpisania w tym miejscu. Wrócił wzrokiem na swe papiery i na nowo spróbował skupić się na swej pracy. Wie, że jak się na dłużej rozkojarzy, to zapomni uzupełnić tej części, więc chciał chociaż to mieć za sobą. Potem przyjdzie do nich i przywita się z panią Wilde. To była niezapowiedziana wizyta, więc nie jego wina, że musi chwilę poczekać z podejściem do nowo przybyłego.
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Uniósł głowę dopiero wtedy, gdy Lyra - z aureolą rudych, rozwianych pukli - wbiegła do salonu; zawahał się, lecz zatrzasnął książkę, odkładając ją na kanapę. Zerknął kątem oka na Barry'ego pochylającego się nad niekończącym się ciągiem liczb i wysłał mu pełen zrozumienia półuśmiech, który ledwo dosięgnął oczu. Myślami wędrował już do kuchni; z jakiego powodu była nauczycielka jego siostry postanowiła zawitać do ich skromnego mieszkania? Wiedziała coś na temat Slughorna? Może Hereward wtajemniczył ją, wysnuł opowieści o Zakonie i zachęcił, by stanęła z nimi ramię w ramię w walce z Grindelwaldem? Tylko dlaczego potrzebowała obecności całej trójki rodzeństwa, aby podzielić się tą niespodziewaną wiadomością?
- Tylko nie zapracuj się na śmierć - rzucił jeszcze w stronę brata z zawadiackim przekąsem (oraz z wielką hipokryzją - sam w końcu pół życia spędzał w terenie, a drugie pół spisywał zaległe raporty, za które zawsze zabierał się w noc przed ostatnim terminem ich złożenia); sięgnął po herbatę, a potem wyszedł z salonu, niespiesznym krokiem idąc w kierunku kuchni i balansując filiżanką, aby wciąż ciepła ciecz nie polała się po zewnętrznych ściankach porcelany i, co najważniejsze, jego palcach.
Wchodząc wreszcie do pomieszczenia, mimowolnie zmarszczył lekko brwi; spodziewał się raczej wizyty starszej czarownicy w spiczastym kapeluszu sięgającym nieboskłonu i z wiecznie malkontenckim grymasem na twarzy, niż kobiety, która w najlepszym wypadku mogła być w jego wieku, ubranej w zielonkawą sukienkę i dzierżącej w dłoni... czy to było ciasto?
- Dzień dobry, jestem Garrett Weasley, w czym mogę pani pomóc? - spytał, póki co opierając się o framugę drzwi i bezwiednie wędrując zaskoczonym spojrzeniem do szklanej patery. Uniósł filiżankę do ust, upijając łyk herbaty i spoglądając na kompletnie obcą mu kobietę (przez chwilę zastanawiał się nawet, czy nie spotkał jej w przeszłości, może wspomógł ją kiedyś w kryzysowej sytuacji jako auror? - szybko wykluczył tę możliwość, nie rozpoznając w rysach niczego znajomego) badawczym wzrokiem. Jaki mógł być cel tej niezapowiedzianej wizyty?
- Tylko nie zapracuj się na śmierć - rzucił jeszcze w stronę brata z zawadiackim przekąsem (oraz z wielką hipokryzją - sam w końcu pół życia spędzał w terenie, a drugie pół spisywał zaległe raporty, za które zawsze zabierał się w noc przed ostatnim terminem ich złożenia); sięgnął po herbatę, a potem wyszedł z salonu, niespiesznym krokiem idąc w kierunku kuchni i balansując filiżanką, aby wciąż ciepła ciecz nie polała się po zewnętrznych ściankach porcelany i, co najważniejsze, jego palcach.
Wchodząc wreszcie do pomieszczenia, mimowolnie zmarszczył lekko brwi; spodziewał się raczej wizyty starszej czarownicy w spiczastym kapeluszu sięgającym nieboskłonu i z wiecznie malkontenckim grymasem na twarzy, niż kobiety, która w najlepszym wypadku mogła być w jego wieku, ubranej w zielonkawą sukienkę i dzierżącej w dłoni... czy to było ciasto?
- Dzień dobry, jestem Garrett Weasley, w czym mogę pani pomóc? - spytał, póki co opierając się o framugę drzwi i bezwiednie wędrując zaskoczonym spojrzeniem do szklanej patery. Uniósł filiżankę do ust, upijając łyk herbaty i spoglądając na kompletnie obcą mu kobietę (przez chwilę zastanawiał się nawet, czy nie spotkał jej w przeszłości, może wspomógł ją kiedyś w kryzysowej sytuacji jako auror? - szybko wykluczył tę możliwość, nie rozpoznając w rysach niczego znajomego) badawczym wzrokiem. Jaki mógł być cel tej niezapowiedzianej wizyty?
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Przekroczyła próg ich domu i rozejrzała się dyskretnie na boki. Ot, zwyczajne mieszkanie, brak w nim szlacheckiego przepychu, brak drogich bibelotów i płaszczy z najdelikatniejszych materiałów. Gdzieś w głębi tykał nieśmiertelny zegar.
Dwa męskie głosy były jak najcudowniejsza muzyka, która mimo to, że została usłyszana po raz pierwszy, całkiem zawróciła jej w głowie. Głos Lyry znała bardzo dobrze, w końcu często słyszała go w czasie ostatnich pięciu lat, kiedy to nauczała ją i jej rok zielarstwa. Mimowolnie rozluźniła ramiona, które do tej pory były najwyraźniej podtrzymywane przez niewidzialny kij od szczotki; rozluźniła też palce u stóp, czego zapewne nie zauważyli.
Znalazłaś się na ich terytorium, Ellie, teraz nigdzie nie uciekniesz. Ani od swoich myśli, ani od konfrontacji z tą przeuroczą trójką młodych osób, która była twoją rodziną.
- Jeśli to nie problem, to chętnie - przytaknęła na propozycję herbaty.
Zrobiła niepewny krok w stronę salonu, z którego dochodziły do niej głosy. Lyra pobiegła do pomieszczenia, które oskarżyłaby o bycie kuchnią. Jeden młodych mężczyzn wstał z kanapy, drugi siedział przy stole. To było dla niej niczym oglądanie żywych rzeźb w muzeum. Stali tutaj, tak całkiem blisko, rudzi i... tak strasznie podobni do jej ojca.
Spojrzała w twarz starszemu z nich, Garrettowi, gdy przed nią stanął. Miała ochotę uścisnąć ich wszystkich i błagać o przebaczenie, o odyzksanie tych wszystkich lat, w których nie mieli pojęcia ani o niej, ani o Rossie.
- Eileen Wilde - wyciągnęła do niego swoją z lekka drżącą dłoń, by dopełnić rytuału. - Młodsza córka Renolda Weasleya i Roany Wilde, profesor zielarstwa w Hogwarcie. Ja... jestem waszą kuzynką, o której chyba nie mieliście bladego pojęcia.
Mogłaby założyć się o to, że na chwilę całkiem zatrzymało się jej serce, a oddech zamarł w płucach. Wzrok utkwiła najpierw w twarzy tego, który stał przed nią. Potem padł on na twarz Barry'ego, a na końcu na twarz Lyry. Odrzucą ją? A może wręcz przeciwnie - przyjmą jak swoją? Lyrę mogła poznać od innej strony, ale ci młodzi mężczyźni stanowili dla niej nie lada zagadkę.
Dwa męskie głosy były jak najcudowniejsza muzyka, która mimo to, że została usłyszana po raz pierwszy, całkiem zawróciła jej w głowie. Głos Lyry znała bardzo dobrze, w końcu często słyszała go w czasie ostatnich pięciu lat, kiedy to nauczała ją i jej rok zielarstwa. Mimowolnie rozluźniła ramiona, które do tej pory były najwyraźniej podtrzymywane przez niewidzialny kij od szczotki; rozluźniła też palce u stóp, czego zapewne nie zauważyli.
Znalazłaś się na ich terytorium, Ellie, teraz nigdzie nie uciekniesz. Ani od swoich myśli, ani od konfrontacji z tą przeuroczą trójką młodych osób, która była twoją rodziną.
- Jeśli to nie problem, to chętnie - przytaknęła na propozycję herbaty.
Zrobiła niepewny krok w stronę salonu, z którego dochodziły do niej głosy. Lyra pobiegła do pomieszczenia, które oskarżyłaby o bycie kuchnią. Jeden młodych mężczyzn wstał z kanapy, drugi siedział przy stole. To było dla niej niczym oglądanie żywych rzeźb w muzeum. Stali tutaj, tak całkiem blisko, rudzi i... tak strasznie podobni do jej ojca.
Spojrzała w twarz starszemu z nich, Garrettowi, gdy przed nią stanął. Miała ochotę uścisnąć ich wszystkich i błagać o przebaczenie, o odyzksanie tych wszystkich lat, w których nie mieli pojęcia ani o niej, ani o Rossie.
- Eileen Wilde - wyciągnęła do niego swoją z lekka drżącą dłoń, by dopełnić rytuału. - Młodsza córka Renolda Weasleya i Roany Wilde, profesor zielarstwa w Hogwarcie. Ja... jestem waszą kuzynką, o której chyba nie mieliście bladego pojęcia.
Mogłaby założyć się o to, że na chwilę całkiem zatrzymało się jej serce, a oddech zamarł w płucach. Wzrok utkwiła najpierw w twarzy tego, który stał przed nią. Potem padł on na twarz Barry'ego, a na końcu na twarz Lyry. Odrzucą ją? A może wręcz przeciwnie - przyjmą jak swoją? Lyrę mogła poznać od innej strony, ale ci młodzi mężczyźni stanowili dla niej nie lada zagadkę.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Barry wydawał się wciąż pogrążony w swoim zajęciu, jednak Garrett odłożył książkę i opuściwszy salon, poszedł za nią do kuchni, gdzie czekała Eileen. Lyra wciąż czuła ogromną ciekawość powodem jej przybycia, kusiło ją nieznośnie, by zasypać kobietę ciekawskimi pytaniami. Czuła, że i Garrett zastanawiał się nad powodami jej przybycia, bo jednak była to sytuacja zdecydowanie niecodzienna. Odnotowała, że był wyraźnie zaskoczony już samym widokiem profesor Wilde, która w jego czasach jeszcze nie uczyła w Hogwarcie. Może spodziewał się raczej ujrzenia podstarzałej czarownicy w sztywnej, staromodnej szacie, karcąco spoglądającej na niego zza okularów, a tymczasem ujrzał młodą kobietę, będącą może w podobnym wieku co on? Przez moment obserwowała jego wyraz twarzy, by po chwili znowu przesunąć wzrok na Eileen i posłała jej lekki uśmiech, jak w Hogwarcie, kiedy potwierdzała wykonanie powierzonych na zajęciach poleceń.
Słysząc jej potwierdzenie, Lyra zabrała się za robienie herbaty dla nich wszystkich. Skupiła się na swoich czynnościach, jedynie kątem oka obserwując sytuację w kuchni. Nasypała sproszkowanej herbaty z puszeczki do kubków, po czym skierowała koniec różdżki na poobtłukiwany i odrapany, ale nadal spełniający swoje funkcje czajnik stojący na piecu, a kiedy woda się zagotowała, zalała herbatę i ostrożnie przeniosła kubki na stół. Po chwili wylądowała tam także cukiernica, która pamiętała zdecydowanie lepsze czasy.
- Proszę się częstować – powiedziała po chwili.
Jednak to, co usłyszała po chwili, zupełnie ją zaskoczyło. Łyżeczka, którą sięgała do cukiernicy, by posłodzić swoją herbatę, zamarła w połowie drogi. Dziewczyna mogłaby się spodziewać różnych rzeczy, począwszy od jakichś spraw związanych z pracą Garretta, a skończywszy o jakimś jej szkolnym wybryku, którego nawet nie pamiętała, jednak... Cóż, nigdy nie przypuszczałaby, że Eileen Wilde mogła być tak blisko spokrewniona z Weasleyami. W Hogwarcie nigdy o tym nie wspominała, a przecież uczyła ją przez pięć lat. Ale... czy to możliwe, żeby kobieta sama nie miała o tym pojęcia i ta wieść była dla niej równie wielkim zaskoczeniem, jak teraz dla Lyry?
Słyszała kiedyś, dawno temu, że jej ojciec miał brata, jednak nigdy nie miała okazji go poznać, nie wiedziała nawet, co dokładnie się z nim stało.
- Ja... To znaczy... Nigdy pani nie mówiła, że... – jąkała się, wciąż zszokowana. – Nic nie wiedziałam, to dla mnie... taka zaskakująca wiadomość. Naprawdę jesteśmy rodziną?
Wbiła w końcu łyżeczkę w cukiernicę. Jednak jej wzrok wciąż spoczywał na twarzy Eileen, wciąż z lekkim niedowierzaniem, ale może i pewną nadzieją, że ta wiadomość znajdzie potwierdzenie, i panna Wilde rzeczywiście okaże się ich nagle odnalezioną rodziną?
Słysząc jej potwierdzenie, Lyra zabrała się za robienie herbaty dla nich wszystkich. Skupiła się na swoich czynnościach, jedynie kątem oka obserwując sytuację w kuchni. Nasypała sproszkowanej herbaty z puszeczki do kubków, po czym skierowała koniec różdżki na poobtłukiwany i odrapany, ale nadal spełniający swoje funkcje czajnik stojący na piecu, a kiedy woda się zagotowała, zalała herbatę i ostrożnie przeniosła kubki na stół. Po chwili wylądowała tam także cukiernica, która pamiętała zdecydowanie lepsze czasy.
- Proszę się częstować – powiedziała po chwili.
Jednak to, co usłyszała po chwili, zupełnie ją zaskoczyło. Łyżeczka, którą sięgała do cukiernicy, by posłodzić swoją herbatę, zamarła w połowie drogi. Dziewczyna mogłaby się spodziewać różnych rzeczy, począwszy od jakichś spraw związanych z pracą Garretta, a skończywszy o jakimś jej szkolnym wybryku, którego nawet nie pamiętała, jednak... Cóż, nigdy nie przypuszczałaby, że Eileen Wilde mogła być tak blisko spokrewniona z Weasleyami. W Hogwarcie nigdy o tym nie wspominała, a przecież uczyła ją przez pięć lat. Ale... czy to możliwe, żeby kobieta sama nie miała o tym pojęcia i ta wieść była dla niej równie wielkim zaskoczeniem, jak teraz dla Lyry?
Słyszała kiedyś, dawno temu, że jej ojciec miał brata, jednak nigdy nie miała okazji go poznać, nie wiedziała nawet, co dokładnie się z nim stało.
- Ja... To znaczy... Nigdy pani nie mówiła, że... – jąkała się, wciąż zszokowana. – Nic nie wiedziałam, to dla mnie... taka zaskakująca wiadomość. Naprawdę jesteśmy rodziną?
Wbiła w końcu łyżeczkę w cukiernicę. Jednak jej wzrok wciąż spoczywał na twarzy Eileen, wciąż z lekkim niedowierzaniem, ale może i pewną nadzieją, że ta wiadomość znajdzie potwierdzenie, i panna Wilde rzeczywiście okaże się ich nagle odnalezioną rodziną?
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Barry prychnął w odpowiedzi do swego brata i skupił się na swej pracy. Niech sam sobie przypomni, jak musi pracować zazwyczaj. Barry już to tego przywykł i wie, że takim tempem rzeczywiście może szybko spotkać się ze śmiercią. No ale przecież tego nie przyzna bratu. Miał już wszystko ustalone, co mówić gdy coś robi i jak się tłumaczyć. Niech Garrett uważa, że wiedzie uczciwe i spokojne życie, co było całkowitym kłamstwem.
Skończył liczyć jedną część akurat w chwili, gdy nieznajoma przyszła do pokoju. Złożył porozmieszczane wokół jego papiery w jedną kupkę, a notes zamknął i położył na wierzchu góry papierowej. Zaraz je też wziął i położył na komodę i spojrzał na kobietę, która przedstawiła się jako... chwila, czy Barry dobrze słyszał? Nauczycielka zielarstwa należy do ich rudawej rodziny? Ale ... Jak to było możliwe? Przecież nie jest ruda! Renolda kojarzy, ale pewnie lepiej będzie Garrett jego znać. Nieodgadniętym wzrokiem spoglądał na swoją ciotkę (?) a w myślach zastanawiał się, co dalej. Postanowił przekazać pałeczkę Garrettowi jako najstarszemu z rodzeństwa.
Skończył liczyć jedną część akurat w chwili, gdy nieznajoma przyszła do pokoju. Złożył porozmieszczane wokół jego papiery w jedną kupkę, a notes zamknął i położył na wierzchu góry papierowej. Zaraz je też wziął i położył na komodę i spojrzał na kobietę, która przedstawiła się jako... chwila, czy Barry dobrze słyszał? Nauczycielka zielarstwa należy do ich rudawej rodziny? Ale ... Jak to było możliwe? Przecież nie jest ruda! Renolda kojarzy, ale pewnie lepiej będzie Garrett jego znać. Nieodgadniętym wzrokiem spoglądał na swoją ciotkę (?) a w myślach zastanawiał się, co dalej. Postanowił przekazać pałeczkę Garrettowi jako najstarszemu z rodzeństwa.
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
W początku uśmiechnął się tylko lekko - z niedowierzaniem, zwątpieniem? Słowa zdawały się nie dotrzeć do jego uszu, rozbiły się z łoskotem, a on machinalnie wyjął dłoń, by uścisnąć w zapoznawczym geście palce Eileen. Aż w końcu zrozumiał, uśmiech zgasł, a niewypowiedziane słowa zawisły w powietrzu. Renold Weasley - zaginiony brat ojca, który, wyrzekłszy się rodowego nazwiska, kontrowersyjnie zniknął z ich życia i utkał własne, nowe, lepsze, u boku kobiety zdecydowanie nie będącej szlachcianką. Jaka to hipokryzja - nieraz przechodziło Garrettowi przez myśl, głównie wtedy, gdy z zachwytem spoglądał na tęczówki Margaux rozpływające się w barwie czekolady, gdy niepewnie dotykał jej dłoni, mając wrażenie, że gwałtowniejszy ruch sprawi, że ukochana zniknie, okaże się tylko iluzją. Czy ród Weasley'ów nie miał w pełni akceptować wyborów życiowych swoich potomnych, nawet wtedy (przede wszystkim wtedy?), gdy chcieli łączyć się z osobami krwi nieczystej, skażonej, o których prawa wciąż chcieli się ubiegać? Czy nie tak go wychowano, żeby walczył, całe życie krnąbrnie sprzeciwiał się zasadom i nie pozwolił zmurszałym konwenansom zamknąć go w pozłacanej klatce?
- Córka Renolda? - spytał nagle, kompletnie zbity z tropu. Odłożył pustą już filiżankę na nieodległy blat, błądził spojrzeniem, aż wreszcie zerknął najpierw na siostrę, potem na brata, mimowolnie marszcząc brwi. Nie sięgając jeszcze po nowy kubek parującej herbaty, której zapach rozlewał się po dziwnie zatłoczonym pomieszczeniu (zazwyczaj jadał sam, czując na sobie spojrzenie zegara niemo oskarżającego go o to, że znów zbyt późno wrócił z pracy, nie mogąc otoczyć rodzeństwa wystarczającą opieką, taką, na jaką zasługiwali), ruszył w milczeniu z miejsca, by otworzyć znajdującą się nieopodal szafkę i wyjąć z niej metalowe pudełko. Położył je na stole, zdejmując uprzednio wieczko i spoglądając przez chwilę na dyniowe paszteciki, które znajdowały się w środku - nie sięgnął po nie jednak, zamiast tego odsunął szybko krzesło i usiadł, bijąc się z własnymi myślami.
- Częstujcie się - przerwał niekomfortową ciszę; podskórnie przeczuwał, że wszyscy oczekiwali od niego ostatecznego werdyktu i mądrości spływającej z bladych ust - on jednak k o m p l e t n i e nie wiedział, co powinien powiedzieć, więc odchrząknął cicho, dość odruchowym gestem zsuwając gumkę do włosów z nadgarstka i związując rude, nieposłuszne kosmyki w krótkiego kucyka. Spojrzał na Eileen, wysłał jej lekki półuśmiech.
- Co u Renolda? Przez te wszystkie lata? - spytał, bo choć nigdy nie miał okazji poznać go osobiście - wydziedziczenie miało miejsce jeszcze przed jego urodzinami; całą historię opowiedział dopiero ojciec, kiedy wyjaśniał mu szlacheckie zawiłości, zanim jeszcze Garrett skończył trzynaście lat - słyszał o nim wiele, na tyle dużo, by wciąż uznawać go za prawowitego członka rodziny.
- Córka Renolda? - spytał nagle, kompletnie zbity z tropu. Odłożył pustą już filiżankę na nieodległy blat, błądził spojrzeniem, aż wreszcie zerknął najpierw na siostrę, potem na brata, mimowolnie marszcząc brwi. Nie sięgając jeszcze po nowy kubek parującej herbaty, której zapach rozlewał się po dziwnie zatłoczonym pomieszczeniu (zazwyczaj jadał sam, czując na sobie spojrzenie zegara niemo oskarżającego go o to, że znów zbyt późno wrócił z pracy, nie mogąc otoczyć rodzeństwa wystarczającą opieką, taką, na jaką zasługiwali), ruszył w milczeniu z miejsca, by otworzyć znajdującą się nieopodal szafkę i wyjąć z niej metalowe pudełko. Położył je na stole, zdejmując uprzednio wieczko i spoglądając przez chwilę na dyniowe paszteciki, które znajdowały się w środku - nie sięgnął po nie jednak, zamiast tego odsunął szybko krzesło i usiadł, bijąc się z własnymi myślami.
- Częstujcie się - przerwał niekomfortową ciszę; podskórnie przeczuwał, że wszyscy oczekiwali od niego ostatecznego werdyktu i mądrości spływającej z bladych ust - on jednak k o m p l e t n i e nie wiedział, co powinien powiedzieć, więc odchrząknął cicho, dość odruchowym gestem zsuwając gumkę do włosów z nadgarstka i związując rude, nieposłuszne kosmyki w krótkiego kucyka. Spojrzał na Eileen, wysłał jej lekki półuśmiech.
- Co u Renolda? Przez te wszystkie lata? - spytał, bo choć nigdy nie miał okazji poznać go osobiście - wydziedziczenie miało miejsce jeszcze przed jego urodzinami; całą historię opowiedział dopiero ojciec, kiedy wyjaśniał mu szlacheckie zawiłości, zanim jeszcze Garrett skończył trzynaście lat - słyszał o nim wiele, na tyle dużo, by wciąż uznawać go za prawowitego członka rodziny.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Kuchnia z jadalnią
Szybka odpowiedź