Kuchnia z jadalnią
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Kuchnia z jadalnią
Kuchnia w mieszkaniu Garretta tonie w bieli połączonej z odcieniem jasnego buku kuchennych szafek; w szklanym wazonie stoją (prawie) świeże kwiaty, a kolekcja różnorakich garnków, chochli i drewnianych łyżek kontrastuje lekko na tle ściany wyłożonej kremowymi płytkami. Do powierzchni jednej z szafek Garrett przykleił zaklęciem Trwałego Przylepca kilka zdjęć przedstawiających jego najbliższych oraz dzieło sztuki wykonane przez Miriam. W tym samym pomieszczeniu znajduje się niewielki substytut jadalni - prostokątny stolik otoczony czterema krzesłami, z czego jedno tonie zazwyczaj pod ciężarem różnych papierów, ubrań i zbędnych drobiazgów. W przezroczystym słoiku zawsze tkwią słodkości: pachnące pierniczki, cytrynowe ciasteczka, kawałki najsmaczniejszej czekolady z Miodowego Królestwa. W powietrzu unosi się woń świeżo zaparzonej herbaty.
Ostatnio zmieniony przez Garrett Weasley dnia 22.02.17 1:05, w całości zmieniany 3 razy
| 21 kwietnia
Każda wizyta na Martin’s Lane 45/3 była dla Miriam wielką wyprawą, bo poprzedzona była… pewnym rytuałem, przygotowaniami, zarysowaniem obwódki owego wydarzenia, by niosło pewien merytoryczny sens. Bo wujek Garrett przy każdej wizycie czegoś ją uczył – albo to Miriam uczyła się wcześniej, żeby zademonstrować wujaszkowi swoją wiedzę i odebrać kilka dodatkowych szczegółów, które sprawiały, że lekcje nie były tylko nudnymi wykładami, ale czymś w rodzaju… zabawy. Dlatego w ten sam dzień, gdy Kremówka wleciała do salonu z przypiętym do nóżki listem od Garretta, Miriam wybłagała panią Picks, by ta przekazała jej coś ciekawego o Merlinie albo Godryku Gryffindorze.
Ostatecznie skończyła z krótkim wierszem i magicznym rysunkiem Godryka, na którym mężczyzna trzymał uniesiony wysoko miecz. I to musiało wystarczyć – i Miriam, i Garrettowi!
Nazwę ulicy powtarzała cały czas, gdy guwernantka ubierała ją w niebieską sukienkę w drobne kwiaty i zakładała jej na stopy białe skarpetki z gustownymi falbankami, chwilę później przyozdabiając cały strój eleganckimi, czarnymi pantofelkami. Zastukała nimi o siebie, z rumieńcami na policzkach słuchając ich cichego, twardego brzmienia. Pasowały do ziemi, do gmerania nimi między brunatnymi grudkami, w poszukiwaniu zaginionych skarbów i dżdżownic, których oczywiście nigdy znaleźć nie mogła, bo wychodziły tylko, gdy padało. Przypomniała sobie odwieczne pytanie pani Picks i zmarszczyła usteczka, bo wciąż nie potrafiła odpowiedzieć, dlaczego kopanie w ziemi jest o wiele ciekawsze, gdy robi się to eleganckimi bucikami, a nie tymi zwykłymi, codziennymi.
- Jest panienka gotowa?
Miriam pokręciła pewnie rudą czupryną i, zeskoczywszy z pufy, pobiegła do swojego pokoju, żeby spakować niedużą, kolorową torebeczkę przewieszaną rzemykiem przez szyję. Wrzuciła do niej jedwabny, zawiązany woreczek, kilka kart z czekoladowych żab oraz pokolorowany i złożony ładnie rysunek Godryka Gryffindora. Gdy dotarła do kominka, cała czerwona z emocji, pani Picks nasypała jej do dłoni odrobinę proszku i podróż rozpoczęła się razem z ostatnią wypowiedzianą literą.
Wylądowała w znajomym mieszkaniu chwilę później, ale nie chciała od razu alarmować domownika (lub ich liczbę mnogą?) o swoim przybyciu. Stanęła na palcach, szukając wzrokiem znajomej sylwetki w pobliżu, ale kiedy salon wyraźnie obwieścił jej ciszą, że nikogo tu nie ma, czmychnęła za najbliżej stojący niej fotel, żywiąc szczerą nadzieję, że wujek nie znajdzie jej tak od razu i uda jej się z nim choć chwilę pobawić. W West Lulworth nikt nie chciał bawić się z nią w chowanego. Za dużo tam było pokoi i odnalezienie jej (miała swoją ulubioną kryjówkę pod sukniami mamy w garderobie) i Winniego zajmowało wszystkim zbyt dużo czasu. Na Martin’s Lane natomiast było mało miejsca i swój bezpieczny schowek trzeba było dobrać właściwie!
Zasłoniła łapką buzię, żeby nie chichotać, ale, ah, to nie było takie proste!
Każda wizyta na Martin’s Lane 45/3 była dla Miriam wielką wyprawą, bo poprzedzona była… pewnym rytuałem, przygotowaniami, zarysowaniem obwódki owego wydarzenia, by niosło pewien merytoryczny sens. Bo wujek Garrett przy każdej wizycie czegoś ją uczył – albo to Miriam uczyła się wcześniej, żeby zademonstrować wujaszkowi swoją wiedzę i odebrać kilka dodatkowych szczegółów, które sprawiały, że lekcje nie były tylko nudnymi wykładami, ale czymś w rodzaju… zabawy. Dlatego w ten sam dzień, gdy Kremówka wleciała do salonu z przypiętym do nóżki listem od Garretta, Miriam wybłagała panią Picks, by ta przekazała jej coś ciekawego o Merlinie albo Godryku Gryffindorze.
Ostatecznie skończyła z krótkim wierszem i magicznym rysunkiem Godryka, na którym mężczyzna trzymał uniesiony wysoko miecz. I to musiało wystarczyć – i Miriam, i Garrettowi!
Nazwę ulicy powtarzała cały czas, gdy guwernantka ubierała ją w niebieską sukienkę w drobne kwiaty i zakładała jej na stopy białe skarpetki z gustownymi falbankami, chwilę później przyozdabiając cały strój eleganckimi, czarnymi pantofelkami. Zastukała nimi o siebie, z rumieńcami na policzkach słuchając ich cichego, twardego brzmienia. Pasowały do ziemi, do gmerania nimi między brunatnymi grudkami, w poszukiwaniu zaginionych skarbów i dżdżownic, których oczywiście nigdy znaleźć nie mogła, bo wychodziły tylko, gdy padało. Przypomniała sobie odwieczne pytanie pani Picks i zmarszczyła usteczka, bo wciąż nie potrafiła odpowiedzieć, dlaczego kopanie w ziemi jest o wiele ciekawsze, gdy robi się to eleganckimi bucikami, a nie tymi zwykłymi, codziennymi.
- Jest panienka gotowa?
Miriam pokręciła pewnie rudą czupryną i, zeskoczywszy z pufy, pobiegła do swojego pokoju, żeby spakować niedużą, kolorową torebeczkę przewieszaną rzemykiem przez szyję. Wrzuciła do niej jedwabny, zawiązany woreczek, kilka kart z czekoladowych żab oraz pokolorowany i złożony ładnie rysunek Godryka Gryffindora. Gdy dotarła do kominka, cała czerwona z emocji, pani Picks nasypała jej do dłoni odrobinę proszku i podróż rozpoczęła się razem z ostatnią wypowiedzianą literą.
Wylądowała w znajomym mieszkaniu chwilę później, ale nie chciała od razu alarmować domownika (lub ich liczbę mnogą?) o swoim przybyciu. Stanęła na palcach, szukając wzrokiem znajomej sylwetki w pobliżu, ale kiedy salon wyraźnie obwieścił jej ciszą, że nikogo tu nie ma, czmychnęła za najbliżej stojący niej fotel, żywiąc szczerą nadzieję, że wujek nie znajdzie jej tak od razu i uda jej się z nim choć chwilę pobawić. W West Lulworth nikt nie chciał bawić się z nią w chowanego. Za dużo tam było pokoi i odnalezienie jej (miała swoją ulubioną kryjówkę pod sukniami mamy w garderobie) i Winniego zajmowało wszystkim zbyt dużo czasu. Na Martin’s Lane natomiast było mało miejsca i swój bezpieczny schowek trzeba było dobrać właściwie!
Zasłoniła łapką buzię, żeby nie chichotać, ale, ah, to nie było takie proste!
Zgubiła swe kropki na łące
a może w ogródku na grządce
a może w ogródku na grządce
Słynął z zapobiegliwości - bądź jej skrajnej odnogi, sztywnej podejrzliwości, nieważne - nakładał więc na dom coraz więcej zaklęć ochronnych. Miriam mogła chichotać pod nosem ze strachliwości Fulberta Bojaźliwego, ale Garrett, choć do lęku było mu daleko, zachowywał się bliźniaczo; mamrotał pod nosem kolejne inkantacje, odnawiając niewidzialną kopułę, która miała obronić go przed, być może, nieistniejącym zagrożeniem. Chciał, żeby tak było - niczego nie pragnął tak mocno jak tego, aby dręczący go niepokój wykradający resztki uśmiechu z kącika spierzchniętych ust okazał się tylko zdradliwą paranoją. Ale zbyt brutalnie zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji; wojna powoli rozpuszczała straceńcze wici, tkając niedokończoną historię pogromu, strachu, żalu. Niebo zachodziło szarością częściej niż błękitem, stanowiąc pokraczną metaforę nadchodzącego przełomu - a oni tkwili w tej rozpoczętej opowieści, drżąc na każdy symptom jej rychłego końca. Wiedząc, że skazali się na klęskę, zapierali się rękoma i nogami, chcąc jak najsilniej odsunąć go w czasie.
Myślał - ostatnio właśnie na tym spędzał najwięcej czasu, błądząc wśród meandrów własnych zwątpień i obiekcji. Siedząc w lekkim zgarbieniu na łóżku z nogami spuszczonymi na posadzkę, w wyuczonych gestach konserwował drewno własnej różdżki; wyrównywał chropowaciejące miejscami brzegi i czyścił ją zakupionym eliksirem, którego składu nigdy nie mógł zapamiętać. Jednocześnie jego myśli mknęły daleko, pierzchając we wszystkie strony; rozmyślał o Zakonie, o przyszłych i poprzednich miesiącach, o często zmienianym bandażu wciąż pętającym rozcięte przedramiona - podwinięte dla wygody nad łokcie rękawy białej, lnianej koszuli ujawniały ciasno zawinięty opatrunek w całej jego okazałości.
W mieszkaniu ktoś się pojawił - jedno z zaklęć ochronnych zawyło, tylko w głowie Garretta bijąc na niemy alarm. Natychmiast zerwał się z łóżka, właściwie nie wiedząc, dlaczego reagował aż tak alergicznie; działał instynktownie, zdając się na to, co podpowiadała mu aurorska intuicja wyczulona (przeczulona?) na niebezpieczeństwa - z wyciągniętą różdżką ruszył więc w kierunku intruza; skupiając się na potencjalnej, natychmiastowej reakcji. Szybciej zabiło mu serce, ale zdusił w sobie chwilowy atak niepokoju; uniósł różdżkę, w duchu rzucając niewerbalne Carpiene już w momencie, w którym przekroczył próg salonu. Przy kominku jawił się rozsypany proch i pył - ktoś z niego wypadł? - ale zanim Garrett zdążył sam z siebie detektywistycznie połączyć fakty, rzucone zaklęcie wskazało mu drobne, dziecięce ciałko skryte w odmętach kremowego fotela. I wtedy poczuł się skrajnie idiotyczne - w piętrzących się zawirowaniach i wątpliwościach trujących jego umysł zapomniał o zaplanowanej wizycie Miriam i od razu poczuł się gorzej. A może też odrobinę lepiej; wszak rozgonił wyobrażenia o potencjalnym ataku i opuścił różdżkę, nie szykując się już do starcia.
- Miriam - wypadło mu z ust, a choć planował powiedzieć to z wielkim entuzjazmem i jeszcze większym ciepłem, coś poszło nie tak. Skarcił się w myśli - przewrażliwienie coraz mocniej odbijało się na jego relacjach z innymi, zmuszało do irracjonalnych zachowań, paczyło jego odruchy niepokojem. Nie powinien się tak zachowywać, a już na pewno nie w obecności Miriam; nie chciał jej przestraszyć. Wiedział, gdzie się schowała - wskazało mu to zaklęcie - ale zdecydował się podjąć grę pozorów: wyłącznie po to, by zrekompensować swoje pierwsze, towarzyskie potknięcie. Skrył różdżkę w kieszeni ciemnych, materiałowych spodni o stosunkowo wąskich nogawkach nachodzących na cholewę butów - nie zdążył zmienić ich po powrocie z pracy - i postarał się rozluźnić w ciągu paru ulotnych sekund. Skrzywił się nawet lekko, niewidocznie, kiedy przyszło mu to ze znacznym trudem, ale w końcu zmusił się do lżejszego wejścia do pomieszczenia i teatralnego rozglądania się na boki. - Miriam? - powtórzył, teraz wkładając w to odpowiedni wysiłek; minął fotel, w którym się skryła, za wszelką cenę starając się nie spoglądać w tamtym kierunku i bezradnie rozglądać po reszcie pomieszczenia. Dostrzegł nawet, że krzywo zawiesił zasłonę na karniszu - będzie musiał poprawić to w wolnym czasie. Na parapecie spoczywał bury kot, wbijając pełne dezaprobaty spojrzenie w robiącego z siebie idiotę Garretta. Garry obrócił się jeszcze, rozglądając po suficie, zupełnie jakby spodziewał się, że to właśnie tam ukryła się Prewettówna - teatralnie zajrzał do kominka (dostrzegając rozsypany wszędzie proszek Fiuu - tu też będzie musiał posprzątać), a gdy nawet tam nie ujrzał Miriam, wreszcie odwrócił się, by skrzyżować z nią spojrzenie i przywołać na twarz nie do końca szczery wyraz wielkiego zdumienia. - Tu się skryłaś! - rzucił, dopiero teraz zauważając, że zdołał w pełni wyplenić niepokój - nic im nie groziło, nikt nie próbował ich zabić, nikt nie czyhał w mroku, zmuszając się do wyplucia z siebie niewybaczalnych inkantacji. Podszedł do Miriam, by stosunkowo szybko chwycić ją w ramiona i, być może niepotrzebnie nadwyrężając kręgosłup (za każdym razem, gdy ją widział, zdawała mu się dwukrotnie większa - niestety w parze ze wzrostem rosła też waga), uniósł dziewczynkę niemalże na wysokość własnej twarzy, by obrócić się z nią wkoło i znów postawić ją na posadzce. - Ale ty rośniesz - stwierdził oczywistość, choć nie znosił tego robić - najbardziej nie lubił ludzi, którzy stwierdzali z powagą na głos, że pada deszcz, gdy sam mógł już dostrzec, że mocne krople łomoczą w pełną zacieków szybę. - Jeszcze trochę i przerośniesz mnie o głowę, kruszyno - dodał jeszcze, a kot miauknął, chcąc zwrócić na siebie uwagę, a potem zsunął się z parapetu i z gracją wylądował na posadzce. Łaknął atencji - ruszył więc w stronę Miriam i Garretta, ocierając się o ich nogi.
- Panno Prewett, czy zechce mi panienka towarzyszyć w wędrówce do kuchni i przygotowaniu gorącej czekolady? A może masz ochotę na coś innego? - spytał Garrett, z jakiegoś powodu spoglądając na Miriam z troską - uwielbiał dzieci, choć jednocześnie trawił go lęk; Miriam nie mogła zdawać sobie sprawy z powagi politycznych zawirowań, nie przeczuwała też widma wojny wiszącego nad karkami ich wszystkich - bał się, że w jakiś sposób nieprzyjemne okoliczności wytrącą jej z dłoni beztroskie dzieciństwo i zmuszą do dorośnięcia zbyt szybko. Miała pełne prawo dorastać w bezpiecznych czasach, bawić się, uczyć, nie martwić - a sukinsyni tacy jak on, tacy jak Grindelwald, skrupulatnie odzierali ją z tego przywileju.
Myślał - ostatnio właśnie na tym spędzał najwięcej czasu, błądząc wśród meandrów własnych zwątpień i obiekcji. Siedząc w lekkim zgarbieniu na łóżku z nogami spuszczonymi na posadzkę, w wyuczonych gestach konserwował drewno własnej różdżki; wyrównywał chropowaciejące miejscami brzegi i czyścił ją zakupionym eliksirem, którego składu nigdy nie mógł zapamiętać. Jednocześnie jego myśli mknęły daleko, pierzchając we wszystkie strony; rozmyślał o Zakonie, o przyszłych i poprzednich miesiącach, o często zmienianym bandażu wciąż pętającym rozcięte przedramiona - podwinięte dla wygody nad łokcie rękawy białej, lnianej koszuli ujawniały ciasno zawinięty opatrunek w całej jego okazałości.
W mieszkaniu ktoś się pojawił - jedno z zaklęć ochronnych zawyło, tylko w głowie Garretta bijąc na niemy alarm. Natychmiast zerwał się z łóżka, właściwie nie wiedząc, dlaczego reagował aż tak alergicznie; działał instynktownie, zdając się na to, co podpowiadała mu aurorska intuicja wyczulona (przeczulona?) na niebezpieczeństwa - z wyciągniętą różdżką ruszył więc w kierunku intruza; skupiając się na potencjalnej, natychmiastowej reakcji. Szybciej zabiło mu serce, ale zdusił w sobie chwilowy atak niepokoju; uniósł różdżkę, w duchu rzucając niewerbalne Carpiene już w momencie, w którym przekroczył próg salonu. Przy kominku jawił się rozsypany proch i pył - ktoś z niego wypadł? - ale zanim Garrett zdążył sam z siebie detektywistycznie połączyć fakty, rzucone zaklęcie wskazało mu drobne, dziecięce ciałko skryte w odmętach kremowego fotela. I wtedy poczuł się skrajnie idiotyczne - w piętrzących się zawirowaniach i wątpliwościach trujących jego umysł zapomniał o zaplanowanej wizycie Miriam i od razu poczuł się gorzej. A może też odrobinę lepiej; wszak rozgonił wyobrażenia o potencjalnym ataku i opuścił różdżkę, nie szykując się już do starcia.
- Miriam - wypadło mu z ust, a choć planował powiedzieć to z wielkim entuzjazmem i jeszcze większym ciepłem, coś poszło nie tak. Skarcił się w myśli - przewrażliwienie coraz mocniej odbijało się na jego relacjach z innymi, zmuszało do irracjonalnych zachowań, paczyło jego odruchy niepokojem. Nie powinien się tak zachowywać, a już na pewno nie w obecności Miriam; nie chciał jej przestraszyć. Wiedział, gdzie się schowała - wskazało mu to zaklęcie - ale zdecydował się podjąć grę pozorów: wyłącznie po to, by zrekompensować swoje pierwsze, towarzyskie potknięcie. Skrył różdżkę w kieszeni ciemnych, materiałowych spodni o stosunkowo wąskich nogawkach nachodzących na cholewę butów - nie zdążył zmienić ich po powrocie z pracy - i postarał się rozluźnić w ciągu paru ulotnych sekund. Skrzywił się nawet lekko, niewidocznie, kiedy przyszło mu to ze znacznym trudem, ale w końcu zmusił się do lżejszego wejścia do pomieszczenia i teatralnego rozglądania się na boki. - Miriam? - powtórzył, teraz wkładając w to odpowiedni wysiłek; minął fotel, w którym się skryła, za wszelką cenę starając się nie spoglądać w tamtym kierunku i bezradnie rozglądać po reszcie pomieszczenia. Dostrzegł nawet, że krzywo zawiesił zasłonę na karniszu - będzie musiał poprawić to w wolnym czasie. Na parapecie spoczywał bury kot, wbijając pełne dezaprobaty spojrzenie w robiącego z siebie idiotę Garretta. Garry obrócił się jeszcze, rozglądając po suficie, zupełnie jakby spodziewał się, że to właśnie tam ukryła się Prewettówna - teatralnie zajrzał do kominka (dostrzegając rozsypany wszędzie proszek Fiuu - tu też będzie musiał posprzątać), a gdy nawet tam nie ujrzał Miriam, wreszcie odwrócił się, by skrzyżować z nią spojrzenie i przywołać na twarz nie do końca szczery wyraz wielkiego zdumienia. - Tu się skryłaś! - rzucił, dopiero teraz zauważając, że zdołał w pełni wyplenić niepokój - nic im nie groziło, nikt nie próbował ich zabić, nikt nie czyhał w mroku, zmuszając się do wyplucia z siebie niewybaczalnych inkantacji. Podszedł do Miriam, by stosunkowo szybko chwycić ją w ramiona i, być może niepotrzebnie nadwyrężając kręgosłup (za każdym razem, gdy ją widział, zdawała mu się dwukrotnie większa - niestety w parze ze wzrostem rosła też waga), uniósł dziewczynkę niemalże na wysokość własnej twarzy, by obrócić się z nią wkoło i znów postawić ją na posadzce. - Ale ty rośniesz - stwierdził oczywistość, choć nie znosił tego robić - najbardziej nie lubił ludzi, którzy stwierdzali z powagą na głos, że pada deszcz, gdy sam mógł już dostrzec, że mocne krople łomoczą w pełną zacieków szybę. - Jeszcze trochę i przerośniesz mnie o głowę, kruszyno - dodał jeszcze, a kot miauknął, chcąc zwrócić na siebie uwagę, a potem zsunął się z parapetu i z gracją wylądował na posadzce. Łaknął atencji - ruszył więc w stronę Miriam i Garretta, ocierając się o ich nogi.
- Panno Prewett, czy zechce mi panienka towarzyszyć w wędrówce do kuchni i przygotowaniu gorącej czekolady? A może masz ochotę na coś innego? - spytał Garrett, z jakiegoś powodu spoglądając na Miriam z troską - uwielbiał dzieci, choć jednocześnie trawił go lęk; Miriam nie mogła zdawać sobie sprawy z powagi politycznych zawirowań, nie przeczuwała też widma wojny wiszącego nad karkami ich wszystkich - bał się, że w jakiś sposób nieprzyjemne okoliczności wytrącą jej z dłoni beztroskie dzieciństwo i zmuszą do dorośnięcia zbyt szybko. Miała pełne prawo dorastać w bezpiecznych czasach, bawić się, uczyć, nie martwić - a sukinsyni tacy jak on, tacy jak Grindelwald, skrupulatnie odzierali ją z tego przywileju.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Świat dzieci był zdecydowanie prostszy w obsłudze. Szerszy, głębszy, wyższy, większy. Wszystko miało swoje miejsce, znaczenie, sens, brzmienie i barwę. Ale nie było tam miejsca na zmartwienia i strach, kiedy wiedziało się, że teren, na którym się znajduje, składa się tylko z bezpiecznych elementów. Bezpiecznego czarodzieja, krewnego, który przytuli, gdy ostatni stopień będzie chciał pożreć małą stópkę, a jej właściciel ze strachem wyląduje na podłodze, obijając sobie przy tym kolana; znanych kształtów i krawędzi, które nie będą miały chrapki na małe palce; znajomych woni i dźwięków, które barwiły rzeczywistość fantazją i odrobiną magii w jej najczystszej postaci.
St. Martin's Lane było jednym z takich miejsc, gdzie mała lady Prewett mogła czuć się naprawdę dobrze, dlatego jej ruchy tak pełne były ufności, a sus za fotel wyglądał jak sus wiewiórki dobrze oswojonej z otoczeniem, znającej go i wiedzącej, w którą stronę będzie mogła uciec, jeśli zajdzie taka potrzeba. Nie musiała długo czekać na towarzysza swojej zabawy - wujek Garrett mruknął coś przed wejściem do pokoju, więc Miriam tylko mocniej skuliła się za sofą i czekała na rozwój wydarzeń. Nie mógł przecież znaleźć jej od razu, to było niemożliwe! Jednak świat dorosłych był okrutnie niesprawiedliwy, a zaklęcia psuły każdą dziecięcą igraszkę.
Nie odpowiedziała, gdy wujek poszukiwał jej swoim głosem, ale uśmiechnęła się, zamykając przy tym oczy. Był ciężkimi, granatowymi zasłonami, które przyjemnie, choć dość twardo poruszały się, gdy wiatr gubił swoją drogę, zaglądając do mieszkania. Ciężki materiał blokował dostęp do słonecznych smug, gdy wujek był zamyślony albo zły, ale gdy tylko się uśmiechał, co zdarzało się zupełnie nieczęsto, granat doskonale komponował się z jasną poświatą dnia, a pokój, w którym wisiały zasłony, stawał się pięknie rozświetlony.
Wyjrzała delikatnie zza fotela akurat w momencie, gdu wujaszek Garry rozglądał się po suficie. Zachichotała z łapką przyciśniętą do ust. Chciała mu powiedzieć, że to bylo bardzo głupiutkie, ale gdyby to zrobiła, byłyby pobite gary! Cieplutko, wujku, cieplutko...
Uchnęła krótko w momencie, gdy wujek nagle odwrócił się do niej, tracąc z oczu oglądany wcześniej kominek, i zaśmiała się, piszcząc dzięcięcym głosiki, kiedy jej świat nagle urósł, kręcąc się jak na karuzeli. Pomachała lakierkami w powietrzu.
- Mam już sto szesnaście centymetrów, jestem duża! - zawołała z dumą. Liczby były jej drugą naturą. - Wujcio Garry! - gdy została postawiona na ziemi, przytuliła się do jego nóg. - Ale wujcio jest głupiutki! - spojrzała na niego z dołu, nie odstępując od niego na krok. - Nie jestem motylkiem, nie schowałabym się na górze! Jednak wujcio musi lepiej poćwiczyć szukanie. Koteczek! Ojejuniu, jaki śliczny! Jak ma na imię? Czy mogę na niego mówić Ciapek? Ma Ciapkę na nosku!
Nie potrzebowała lepszych argumentów do tego, by usiąść na podłodze i wyciągnąć łapkę w kierunku puszystego kompana jej wujka. Głaskała go łagodnie, ale szybko, jakby jeszcze nie do końca radziła sobie z obcowaniem ze zwierzętami. Cóż, niewiele to różniło się od prawdy, chociaż ciocia Julia robiła co mogła! Popatrzyła za wujaszkiem, a gdy dostrzegła, że chce iść do kuchni, z trudem oderwała się od miękkiego stworzenia, kończąc pieszczoty.
- Tak, tak, tak, czekolada! A czy będą ciasteczka? Pani Picks nie dała mi ciasteczek, żebym się podzieliła - na ułamek sekundy (dosłownie) posmutniała, ale za chwilę na jej twarz wstąpił wyraz zdumienia pomieszanego z najczystszą formą szczęścia, jakie tylko mogło zostać okazane przez dziecko. - Wujcio, wujcio, wujcio, wujcio, wujcio! - dzieci potrzebowały uwagi, to prawda. - A bo ja przyniosłam rysunek wujciowi i mam wierszyk do opowiedzenia, a poza tym ciocia Margie opowiedziała mi bajkę o królewnie Aurorze i ja tak sobie pomyślałam - chwila przerwy nastąpiła, gdy drobne ciałko Miriam wdrapywało się z trudem na krzesło. Kontynuowała dalszą historię, rozpakowując swoją drobną torebeczkę na stół, gdy już bezpiecznie na nim siedziała. - Bo wujcio jest przecież aurorem i tak sobie pomyślałam, że wujcio też jest królewną, prawda? Wszyscy aurorzy to królewny? Dlaczemu aurorzy nie noszą koron?
Na pierwszy ogień poszedł zwinięty w rulon rysunek Godryka Gryffindora, który trzymał nad sobą swój słynny miecz. Gdy rozwinęło się to arcydzieło, Godryk siedział smutno na kamieniu i z cichym westchnięciem rozwijał swoją zieloną pelerynę, która, podobnie jak reszta postaci, została niezbyt umiejętnie pokryta barwami jednego (dwóch?) z domów w Hogwarcie. Złoto, pomarańcz, czerwień i zieleń przeplatały się ze sobą, wychodząc artystycznie poza wyodrębnione linie kolorowanki. Miriam również westchnęła.
- Próbowałam pomalować pana Godryka bardzo ładnie, ale on cały czas jest smutny i nie wiem, dlaczego... mruknęła, chowając brodę na leżących na stole ramionkach.
Jej stópki dyndały nad ziemią, całkiem zabawnie kontrastując z poważną, twardo opartą o podłogę sylwetką Garry'ego.
St. Martin's Lane było jednym z takich miejsc, gdzie mała lady Prewett mogła czuć się naprawdę dobrze, dlatego jej ruchy tak pełne były ufności, a sus za fotel wyglądał jak sus wiewiórki dobrze oswojonej z otoczeniem, znającej go i wiedzącej, w którą stronę będzie mogła uciec, jeśli zajdzie taka potrzeba. Nie musiała długo czekać na towarzysza swojej zabawy - wujek Garrett mruknął coś przed wejściem do pokoju, więc Miriam tylko mocniej skuliła się za sofą i czekała na rozwój wydarzeń. Nie mógł przecież znaleźć jej od razu, to było niemożliwe! Jednak świat dorosłych był okrutnie niesprawiedliwy, a zaklęcia psuły każdą dziecięcą igraszkę.
Nie odpowiedziała, gdy wujek poszukiwał jej swoim głosem, ale uśmiechnęła się, zamykając przy tym oczy. Był ciężkimi, granatowymi zasłonami, które przyjemnie, choć dość twardo poruszały się, gdy wiatr gubił swoją drogę, zaglądając do mieszkania. Ciężki materiał blokował dostęp do słonecznych smug, gdy wujek był zamyślony albo zły, ale gdy tylko się uśmiechał, co zdarzało się zupełnie nieczęsto, granat doskonale komponował się z jasną poświatą dnia, a pokój, w którym wisiały zasłony, stawał się pięknie rozświetlony.
Wyjrzała delikatnie zza fotela akurat w momencie, gdu wujaszek Garry rozglądał się po suficie. Zachichotała z łapką przyciśniętą do ust. Chciała mu powiedzieć, że to bylo bardzo głupiutkie, ale gdyby to zrobiła, byłyby pobite gary! Cieplutko, wujku, cieplutko...
Uchnęła krótko w momencie, gdy wujek nagle odwrócił się do niej, tracąc z oczu oglądany wcześniej kominek, i zaśmiała się, piszcząc dzięcięcym głosiki, kiedy jej świat nagle urósł, kręcąc się jak na karuzeli. Pomachała lakierkami w powietrzu.
- Mam już sto szesnaście centymetrów, jestem duża! - zawołała z dumą. Liczby były jej drugą naturą. - Wujcio Garry! - gdy została postawiona na ziemi, przytuliła się do jego nóg. - Ale wujcio jest głupiutki! - spojrzała na niego z dołu, nie odstępując od niego na krok. - Nie jestem motylkiem, nie schowałabym się na górze! Jednak wujcio musi lepiej poćwiczyć szukanie. Koteczek! Ojejuniu, jaki śliczny! Jak ma na imię? Czy mogę na niego mówić Ciapek? Ma Ciapkę na nosku!
Nie potrzebowała lepszych argumentów do tego, by usiąść na podłodze i wyciągnąć łapkę w kierunku puszystego kompana jej wujka. Głaskała go łagodnie, ale szybko, jakby jeszcze nie do końca radziła sobie z obcowaniem ze zwierzętami. Cóż, niewiele to różniło się od prawdy, chociaż ciocia Julia robiła co mogła! Popatrzyła za wujaszkiem, a gdy dostrzegła, że chce iść do kuchni, z trudem oderwała się od miękkiego stworzenia, kończąc pieszczoty.
- Tak, tak, tak, czekolada! A czy będą ciasteczka? Pani Picks nie dała mi ciasteczek, żebym się podzieliła - na ułamek sekundy (dosłownie) posmutniała, ale za chwilę na jej twarz wstąpił wyraz zdumienia pomieszanego z najczystszą formą szczęścia, jakie tylko mogło zostać okazane przez dziecko. - Wujcio, wujcio, wujcio, wujcio, wujcio! - dzieci potrzebowały uwagi, to prawda. - A bo ja przyniosłam rysunek wujciowi i mam wierszyk do opowiedzenia, a poza tym ciocia Margie opowiedziała mi bajkę o królewnie Aurorze i ja tak sobie pomyślałam - chwila przerwy nastąpiła, gdy drobne ciałko Miriam wdrapywało się z trudem na krzesło. Kontynuowała dalszą historię, rozpakowując swoją drobną torebeczkę na stół, gdy już bezpiecznie na nim siedziała. - Bo wujcio jest przecież aurorem i tak sobie pomyślałam, że wujcio też jest królewną, prawda? Wszyscy aurorzy to królewny? Dlaczemu aurorzy nie noszą koron?
Na pierwszy ogień poszedł zwinięty w rulon rysunek Godryka Gryffindora, który trzymał nad sobą swój słynny miecz. Gdy rozwinęło się to arcydzieło, Godryk siedział smutno na kamieniu i z cichym westchnięciem rozwijał swoją zieloną pelerynę, która, podobnie jak reszta postaci, została niezbyt umiejętnie pokryta barwami jednego (dwóch?) z domów w Hogwarcie. Złoto, pomarańcz, czerwień i zieleń przeplatały się ze sobą, wychodząc artystycznie poza wyodrębnione linie kolorowanki. Miriam również westchnęła.
- Próbowałam pomalować pana Godryka bardzo ładnie, ale on cały czas jest smutny i nie wiem, dlaczego... mruknęła, chowając brodę na leżących na stole ramionkach.
Jej stópki dyndały nad ziemią, całkiem zabawnie kontrastując z poważną, twardo opartą o podłogę sylwetką Garry'ego.
Zgubiła swe kropki na łące
a może w ogródku na grządce
a może w ogródku na grządce
Nie do końca rozumiał targające nim uczucie; nie potrafił go zdefiniować, raz nadając mu miano skrępowania, zaraz żalu, a potem znów niepewności - gubił się w ramach określających emocje i trochę zbyt dużo czasu zajęło mu zrozumienie, że w tym przypadku nadawanie etykiet spełznie na niczym. Chciał tryskać szczęściem i beztroską, zapewnić Miriam sterylną bańkę spokoju, na który zasługiwała w świecie trawionym przez wojnę, ale mógłby przysiąc, że emanował przemęczeniem. Zdawało mu się, że każda komórka jego ciała rozpaczliwie krzyczała o pomoc, w desperacji snując historię wszystkiego, co ostatnio przeżył i przepowiednię tragizmów, które dopiero miały się wydarzyć.
Miriam w tym wszystkim była jak promyczek rozganiający ciemności - tak wyczekiwany, a jednak zbyt słaby, by w pełni odpędzić mroki. Być może kształtowanie iluzji i nakładanie masek było błędem; sam jednak nie potrafił zaakceptować własnych uczuć i nie mógł zmuszać do tego innych. A na pewno nie Miriam - zasługiwała na o wiele więcej.
- Aż sto szesnaście? - powtórzył jak echo, bezwolnie skupiając się na tym, co tu i teraz - na definiowaniu teraźniejszości i ucieczce od wszystkiego, czego bał się najmocniej. Nie chciał zarazić Miriam strachem; nie powinna obawiać się nadejścia czegoś, czego nie mogła jeszcze w pełni zrozumieć. - To jak młoda brzózka rosnąca w lesie, która na wiosnę przywdziewa pierwsze listki. Ale jestem pewien, że podczas ostatniej wizyty byłaś trochę mniejsza. Ile to było - sto dwanaście? A może czternaście? - A gdy Miriam nazwała go głupim, bezgłośnie parsknął, mocno wypuszczając nosem powietrze - miała rację, zachowywał się jak idiota, choć miał nadzieję, że ujdzie to jej uwadze; ale przynajmniej pospieszna kompromitacja spełniła swoje zadanie: przywołała na jej usteczka radosny uśmiech. By podtrzymać ten efekt, postanowił brnąć w to dalej - odczuwał przy tym niespodziewanie wielką ulgę, że nie widział tego nikt, kto mógłby ocenić jego psychiczne zrównoważenie. - A skąd miałem mieć pewność, że nie przemieniłaś się w biedronkę? - spojrzał na malutką Prewettównę z całą powagą, na jaką potrafił się zdobyć; było to jeszcze cięższe niż przywoływanie beztroskich uśmiechów. - Albo że nie pofrunęłaś hen, do samego nieba, na skrzydłach jaskółki, która ponoć w pojedynkę wiosny nie czyni?
Zazwyczaj niweczył wszystkie myśli podpowiadające mu złowieszczym podszeptem, jakoby wielkimi krokami zbliżała się potencjalna starość - jednak w chwilach, gdy spoglądał na napędzaną nieskończonymi pokładami energii Miriam lub gdy próbował za nią nadążyć, na nowo odzywały się wszystkie złośliwe obawy. Potrafiła być w tak wielu miejscach jednocześnie: i zanim zdążył się nawet obejrzeć czy skończyć urwaną myśl, mały szkrab spoczął już na dywanie, by napastować miłością Merlinowi ducha winnego kota. Garrett spodziewał się po nim większej paniki - Kot (bo takie z braku laku zostało mu przydzielone imię) nie przepadał raczej za obcymi i wyłącznie cud sprawił, że z marszu zaakceptował obecność Miriam. A może biła od niej taka aura ciepła, niewinności i słodyczy, że Kot również mimowolnie ją pokochał - nawet jeśli mruczenie przychodziło mu z trudem, tak jakby wciąż rozważał potencjalną ucieczkę.
Garrett w pełni rozumiał targające nim dylematy. Też nie był pewien czy mruczeć ze szczęścia, czy z desperacji schować się pod fotel.
- Jasne, że możesz - zdążył jeszcze z siebie wyrzucić, zanim Miriam zerwała się na nogi i wybrali się wspólnie na krajoznawczą wycieczkę w kierunku kuchni; ni to Kot, ni to Ciapek po chwili wewnętrznych batalii także zdecydował się ruszyć z miejsca i podążyć ich tropem, zapewne skuszony wizją kociego przysmaku.
- Ciasteczka? - podchwycił jedną z myśli Miriam, naprawdę mocno starając się za nią nadążyć - i bardzo chcąc wyłapać wszystkie wypadające z jej ust słowa, choć rozbrzmiewały z taką częstotliwością, że zaczynał się w nich gubić. - Na pewno mam dyniowe paszteciki. I kociołkowe pieguski. I karmelowe muszki. Które z nich lubisz najbardziej? - Zatrzymał się jednak w trakcie wędrówki, kiedy zaświtała mu niespodziewana myśl. - Chwila. Co na to twoi rodzice, Miriam? Nie masz jakiegoś szlabanu na słodycze? Twój tato mnie zabije, jeżeli znowu przez przypadek i z niewymuszonej dobroci serca zaburzę harmonię panującą w waszym domu. - I znów złapał się na niepotrzebnym komplikowaniu struktury zdań, które w tej postaci mogłyby wyłącznie namącić Miriam w głowie - byłby przeklął, ale nie wypadało, rozważał też uderzenie z impetem czołem o framugę drzwi, ale ostatecznie zdusił autodestrukcyjne odruchy załamania i tylko westchnął.
Gdy Miriam wdrapywała się już na krzesło, obserwował ją kątem oka, jakby chciał się upewnić, czy kruszyna daje radę - gdy wspinaczka zakończyła się sukcesem, oparł się plecami o jeden z kuchennych blatów i machnął różdżką, by z otchłani szafek wyfrunął raczej niewielkich rozmiarów rondel. Wykonał następny ruch nadgarstkiem - kolejne drzwiczki stanęły otworem i na blacie szybko znalazły się mleko i skruszone kawałki czekolady. Zawahał się.
- Korony bywają niepraktyczne - rzucił głośno, wciąż odwrócony do Miriam plecami - marszczył brwi i wbijał spojrzenie w szklaną butelkę mleka, którą unosił, nie mając zielonego pojęcia o prawidłowych proporcjach. - Zsuwają się z głów w trakcie misji. Niewygodnie się w nich łapie złych czarnoksiężników. To pewnie dlatego - dodał, kapitulując i decydując się na improwizację - wlał przypadkową ilość mleka do naczynia, dosypał całą miskę przepełnioną czekoladą i profilaktycznie odchylił się o parę cali, jakby niezagrzana nawet mikstura miała wybuchnąć mu w twarz. Nie wybuchła. Machnął więc różdżką po raz kolejny, by podgrzać rondel - w pierwszej chwili znacznie przesadził i najpewniej osmolił blachę, ale przy drugiej próbie postąpił już (a przynajmniej miał taką naiwną nadzieję) w pełni poprawnie.
Po kontrolnym, podejrzliwym spojrzeniu zdecydował się zostawić mleko samemu sobie; odepchnął się od blatu i zbliżył się do Miriam. Nie siadał jeszcze, stanął przy stole, oparł się o niego jedną ręką i nachylił.
- To jak, pochwalisz się? - zagaił, ze szczerą ciekawością spoglądając na rozwijany pergamin; zajrzał jeszcze przez ramię, upewniając się, czy mleko nie wybucha, a potem powrócił wzrokiem do dumnego czarodzieja dzierżącego nad ramieniem miecz. - Też nie wiem, czemu jest smutny, wygląda świetnie - powiedział, przechylając głowę z uznaniem godnym profesjonalnego krytyka sztuki, a jednocześnie zdawał się pozostawać ślepy na wszystkie kreski, które uciekały poza wyznaczone linie. - Chociaż... wiesz, co Miriam? Godryk Gryffindor o wiele bardziej lubi złoto i czerwień od zieleni. Pewnie ten kolor kojarzy mu się z innym założycielem Hogwartu, Salazarem Slytherinem, za którym... nieszczególnie przepada - ciągnął, nie zerkając już na rysunek, ale na Miriam - uśmiechał się jakby zawadiacko, zdradzając, że nie był całkiem poważny w tym, co mówił. A potem ten lekki błysk w oku nieco zgasł; zastąpiła go powaga zapowiadająca słowa, które miały zaraz znaleźć ujście - słowa, które, jak miał nadzieję, Miriam weźmie do serca. - Ale Godryk Gryffindor - ten, którego znam i w którego domu wychowywałem się w Hogwarcie - nawet tej zieleni nie uznałby za powód do smutku. Jestem pewien, że kolor peleryny wcale nie jest dla niego taki ważny. - Na chwilę przerwał, jakby badając reakcję kruszyny. - Mogę ci zdradzić to, czego nauczyłem się jako wychowanek Domu Lwa. Chcesz? - Uśmiechnął się znowu, bardziej próbując zachować uwagę Miriam niż potrzebując jej przytaknięcia - miał dzień prawienia morałów, tak czy siak dokończyłby zaczętą myśl. Kucnął przy krześle, na którym zasiadła Miriam, po czym ostrożnie złapał jej rączkę - nie spiesząc się, przyłożył ją do miejsca, w którym dziewczynka miała serce; jednocześnie spoglądał jej prosto w oczy.
- Najbardziej się liczy to, co masz tutaj. Kim jesteś. To, co czynisz. Kolor szaty i pozory są w tym wszystkim najmniej ważne. - Unosił kąciki ust po raz kolejny - ciepło i lekko, choć jego słowa miały przecież wielką wagę; mówił więc cicho, ostrożnie, jakby zdradzał szeptem niezwykły sekret. - Jestem pewien, że twój Godryk myśli tak samo. I pewnie nie smuci go kolor peleryny, tylko to, że jesteś jeszcze zbyt mała, żeby pójść do Hogwartu i trafić do jego domu. Na pewno już na ciebie czeka. - A w tym momencie zza pleców dobiegł go bliżej nieokreślony, niepokojąco brzmiący bulgot.
Miriam w tym wszystkim była jak promyczek rozganiający ciemności - tak wyczekiwany, a jednak zbyt słaby, by w pełni odpędzić mroki. Być może kształtowanie iluzji i nakładanie masek było błędem; sam jednak nie potrafił zaakceptować własnych uczuć i nie mógł zmuszać do tego innych. A na pewno nie Miriam - zasługiwała na o wiele więcej.
- Aż sto szesnaście? - powtórzył jak echo, bezwolnie skupiając się na tym, co tu i teraz - na definiowaniu teraźniejszości i ucieczce od wszystkiego, czego bał się najmocniej. Nie chciał zarazić Miriam strachem; nie powinna obawiać się nadejścia czegoś, czego nie mogła jeszcze w pełni zrozumieć. - To jak młoda brzózka rosnąca w lesie, która na wiosnę przywdziewa pierwsze listki. Ale jestem pewien, że podczas ostatniej wizyty byłaś trochę mniejsza. Ile to było - sto dwanaście? A może czternaście? - A gdy Miriam nazwała go głupim, bezgłośnie parsknął, mocno wypuszczając nosem powietrze - miała rację, zachowywał się jak idiota, choć miał nadzieję, że ujdzie to jej uwadze; ale przynajmniej pospieszna kompromitacja spełniła swoje zadanie: przywołała na jej usteczka radosny uśmiech. By podtrzymać ten efekt, postanowił brnąć w to dalej - odczuwał przy tym niespodziewanie wielką ulgę, że nie widział tego nikt, kto mógłby ocenić jego psychiczne zrównoważenie. - A skąd miałem mieć pewność, że nie przemieniłaś się w biedronkę? - spojrzał na malutką Prewettównę z całą powagą, na jaką potrafił się zdobyć; było to jeszcze cięższe niż przywoływanie beztroskich uśmiechów. - Albo że nie pofrunęłaś hen, do samego nieba, na skrzydłach jaskółki, która ponoć w pojedynkę wiosny nie czyni?
Zazwyczaj niweczył wszystkie myśli podpowiadające mu złowieszczym podszeptem, jakoby wielkimi krokami zbliżała się potencjalna starość - jednak w chwilach, gdy spoglądał na napędzaną nieskończonymi pokładami energii Miriam lub gdy próbował za nią nadążyć, na nowo odzywały się wszystkie złośliwe obawy. Potrafiła być w tak wielu miejscach jednocześnie: i zanim zdążył się nawet obejrzeć czy skończyć urwaną myśl, mały szkrab spoczął już na dywanie, by napastować miłością Merlinowi ducha winnego kota. Garrett spodziewał się po nim większej paniki - Kot (bo takie z braku laku zostało mu przydzielone imię) nie przepadał raczej za obcymi i wyłącznie cud sprawił, że z marszu zaakceptował obecność Miriam. A może biła od niej taka aura ciepła, niewinności i słodyczy, że Kot również mimowolnie ją pokochał - nawet jeśli mruczenie przychodziło mu z trudem, tak jakby wciąż rozważał potencjalną ucieczkę.
Garrett w pełni rozumiał targające nim dylematy. Też nie był pewien czy mruczeć ze szczęścia, czy z desperacji schować się pod fotel.
- Jasne, że możesz - zdążył jeszcze z siebie wyrzucić, zanim Miriam zerwała się na nogi i wybrali się wspólnie na krajoznawczą wycieczkę w kierunku kuchni; ni to Kot, ni to Ciapek po chwili wewnętrznych batalii także zdecydował się ruszyć z miejsca i podążyć ich tropem, zapewne skuszony wizją kociego przysmaku.
- Ciasteczka? - podchwycił jedną z myśli Miriam, naprawdę mocno starając się za nią nadążyć - i bardzo chcąc wyłapać wszystkie wypadające z jej ust słowa, choć rozbrzmiewały z taką częstotliwością, że zaczynał się w nich gubić. - Na pewno mam dyniowe paszteciki. I kociołkowe pieguski. I karmelowe muszki. Które z nich lubisz najbardziej? - Zatrzymał się jednak w trakcie wędrówki, kiedy zaświtała mu niespodziewana myśl. - Chwila. Co na to twoi rodzice, Miriam? Nie masz jakiegoś szlabanu na słodycze? Twój tato mnie zabije, jeżeli znowu przez przypadek i z niewymuszonej dobroci serca zaburzę harmonię panującą w waszym domu. - I znów złapał się na niepotrzebnym komplikowaniu struktury zdań, które w tej postaci mogłyby wyłącznie namącić Miriam w głowie - byłby przeklął, ale nie wypadało, rozważał też uderzenie z impetem czołem o framugę drzwi, ale ostatecznie zdusił autodestrukcyjne odruchy załamania i tylko westchnął.
Gdy Miriam wdrapywała się już na krzesło, obserwował ją kątem oka, jakby chciał się upewnić, czy kruszyna daje radę - gdy wspinaczka zakończyła się sukcesem, oparł się plecami o jeden z kuchennych blatów i machnął różdżką, by z otchłani szafek wyfrunął raczej niewielkich rozmiarów rondel. Wykonał następny ruch nadgarstkiem - kolejne drzwiczki stanęły otworem i na blacie szybko znalazły się mleko i skruszone kawałki czekolady. Zawahał się.
- Korony bywają niepraktyczne - rzucił głośno, wciąż odwrócony do Miriam plecami - marszczył brwi i wbijał spojrzenie w szklaną butelkę mleka, którą unosił, nie mając zielonego pojęcia o prawidłowych proporcjach. - Zsuwają się z głów w trakcie misji. Niewygodnie się w nich łapie złych czarnoksiężników. To pewnie dlatego - dodał, kapitulując i decydując się na improwizację - wlał przypadkową ilość mleka do naczynia, dosypał całą miskę przepełnioną czekoladą i profilaktycznie odchylił się o parę cali, jakby niezagrzana nawet mikstura miała wybuchnąć mu w twarz. Nie wybuchła. Machnął więc różdżką po raz kolejny, by podgrzać rondel - w pierwszej chwili znacznie przesadził i najpewniej osmolił blachę, ale przy drugiej próbie postąpił już (a przynajmniej miał taką naiwną nadzieję) w pełni poprawnie.
Po kontrolnym, podejrzliwym spojrzeniu zdecydował się zostawić mleko samemu sobie; odepchnął się od blatu i zbliżył się do Miriam. Nie siadał jeszcze, stanął przy stole, oparł się o niego jedną ręką i nachylił.
- To jak, pochwalisz się? - zagaił, ze szczerą ciekawością spoglądając na rozwijany pergamin; zajrzał jeszcze przez ramię, upewniając się, czy mleko nie wybucha, a potem powrócił wzrokiem do dumnego czarodzieja dzierżącego nad ramieniem miecz. - Też nie wiem, czemu jest smutny, wygląda świetnie - powiedział, przechylając głowę z uznaniem godnym profesjonalnego krytyka sztuki, a jednocześnie zdawał się pozostawać ślepy na wszystkie kreski, które uciekały poza wyznaczone linie. - Chociaż... wiesz, co Miriam? Godryk Gryffindor o wiele bardziej lubi złoto i czerwień od zieleni. Pewnie ten kolor kojarzy mu się z innym założycielem Hogwartu, Salazarem Slytherinem, za którym... nieszczególnie przepada - ciągnął, nie zerkając już na rysunek, ale na Miriam - uśmiechał się jakby zawadiacko, zdradzając, że nie był całkiem poważny w tym, co mówił. A potem ten lekki błysk w oku nieco zgasł; zastąpiła go powaga zapowiadająca słowa, które miały zaraz znaleźć ujście - słowa, które, jak miał nadzieję, Miriam weźmie do serca. - Ale Godryk Gryffindor - ten, którego znam i w którego domu wychowywałem się w Hogwarcie - nawet tej zieleni nie uznałby za powód do smutku. Jestem pewien, że kolor peleryny wcale nie jest dla niego taki ważny. - Na chwilę przerwał, jakby badając reakcję kruszyny. - Mogę ci zdradzić to, czego nauczyłem się jako wychowanek Domu Lwa. Chcesz? - Uśmiechnął się znowu, bardziej próbując zachować uwagę Miriam niż potrzebując jej przytaknięcia - miał dzień prawienia morałów, tak czy siak dokończyłby zaczętą myśl. Kucnął przy krześle, na którym zasiadła Miriam, po czym ostrożnie złapał jej rączkę - nie spiesząc się, przyłożył ją do miejsca, w którym dziewczynka miała serce; jednocześnie spoglądał jej prosto w oczy.
- Najbardziej się liczy to, co masz tutaj. Kim jesteś. To, co czynisz. Kolor szaty i pozory są w tym wszystkim najmniej ważne. - Unosił kąciki ust po raz kolejny - ciepło i lekko, choć jego słowa miały przecież wielką wagę; mówił więc cicho, ostrożnie, jakby zdradzał szeptem niezwykły sekret. - Jestem pewien, że twój Godryk myśli tak samo. I pewnie nie smuci go kolor peleryny, tylko to, że jesteś jeszcze zbyt mała, żeby pójść do Hogwartu i trafić do jego domu. Na pewno już na ciebie czeka. - A w tym momencie zza pleców dobiegł go bliżej nieokreślony, niepokojąco brzmiący bulgot.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Była przyzwyczajona do zmęczenia taty – do jego oczu, które niektórymi wieczorami wyglądały jak dwa ciężkie kosze pełne zielonych jabłek; do jego często otwartych w kolejnych ziewnięciach ust, kiedy powietrze pokrywało się ciężkim brzmieniem odbitego od ścian jaskini ryku olbrzyma; do dłoni, które pachniały dziwnymi mieszankami ziół i liści, gdy gładziły rudą główkę i utulały ją do snu. Wujek Garrett wyglądał nieco podobnie, chociaż pozostawiał po sobie inne wrażenie. Od niego ział chłód górskiego powietrza, chociaż daleko im było do prawdziwego widoku stożków przesłoniętych śniegiem niczym cukrem pudrem. Może odda wujkowi swój ząbek i wtedy zrobi się weselszy. Albo odda swoją ostatnią kartę z czekoladowych żab, która przedstawiała Mirabellę Plunkett. Nie chciała jej oddać nikomu, bo ta ruda pani (która notabene znikała zawsze kwadrans po siedemnastej) była bardzo ładna, a poza tym chciała być jak ona, więc wujcio powinien to docenić!
- Sto trzynaście! – zawołała ze śmiechem, czerwieniąc się ze szczęścia, że wujek Garrett pamiętał, ile miała wzrostu ostatnim razem. Zasłoniła usteczka drobnymi łapkami, słysząc te barwne porównania. – Czy mogę być drzewkiem w lesie, a potem przemienić się w biedronkę i przylecieć do wujaszka i zjeść pajączka za wujaszka fotelem? Był mały i chyba się mnie przestraszył, bo wszedł szybko do środka. I dlaczego jedna jaskółka nie czyni wiosny? Jakby jedna jaskółeczka nie przyleciała, to by nie było wiosny? Jakie to straszne, wujaszku!
Obejrzała się jeszcze raz na fotel, żeby sprawdzić, czy nie zobaczy tam tego małego pajączka, z którym w pewien sposób zdążyła się zaprzyjaźnić. Nie wydał jej, kiedy wujek Garry jej szukał, a to już czyniło z nich prawdziwych współtowarzyszy! Przyspieszyła nieco, wciąż jednak robiąc mysie kroczki, gdy zauważyła, że ich koci towarzysz znajduje się tuż przed nią.
- A czy Ciapek zna jakieś komendy? Chciałam prosić tatę, żeby kupił mi i Winniemu szczeniaczka, bo je można nauczyć komend i mogą siadać, kiedy się poprosi, albo podać łapkę. – popatrzyła na kotka, ale jej myśli zostały skupione na innych rzeczach. Na słodyczach. – Pieguski! Pani Picks robi czasami pieguski, ale uważam, że nie robi takich dobrych jak ciocia Pomonka. Ciocia Pomonka robi lepsze. Wujek kupił je w miodkowym królestwie? Miod…
Podniosła na niego szybko wzrok, wcale nie udając zaskoczenia zadanym pytaniem. Zrobiła z ust podkówkę, bo pod rudą czuprynką zaczęło jej coś świtać. Może to nie tata zabraniał słodyczy, ale mama…
- Ostatnio jedliśmy watę cukrową w wesołym miasteczku! – powiedziała od razu, poniekąd załatwiając sobie dobre wytłumaczenie i przepustkę do przekąszenia kilku dodatkowych łakoci. Tak robią dorośli - zmieniają temat. – A co to znaczy nie-wy-mu-szo-ny? To znaczy, że nie ma much na wycieraczce? Karmelkowych? Ale to chyba dobrze, bo nie wolno jeść much z ziemi.
Kiedy wdrapała się na krzesło, znów upatrzyła sobie na swoją ofiarę niewinnego kociaka. Jej myśli wróciły na wcześniejsze tory i wydęła lekko usteczka, myśląc nad tym, czy faktycznie Ciapek dałby się czegoś nauczyć. Przesunęła się na prawo, robiąc mu obok siebie miejsce i poklepała białą powłokę siedziska, wołając go do siebie cicho. Sądziła, że zmieszczą się oboje. Ona była mała, on był mały – czego chcieć więcej? Znudziło jej się jednak czekanie i porzuciła próby wytresowania stworzenia, więc wzrok przeniosła z powrotem na sylwetkę wujaszka. Skrzypienie szafek nadawało drewniany, gruby ton otaczającej ich aurze. Stukanie kubków brzmiało trochę jak wrzucanie kamyków do wartko płynącego strumienia. Głos wujka nadawał całemu krajobrazowi granatu nieba – broń Merlinie, nie takiego przez burzą – najczystszego, ciemnego, tworzącego coś na rodzaj bezpiecznej kopuły nad ich głowami. Zachichotała niekontrolowanie, chowając brodę za opartymi o stół szczupłymi patykami swoich ramion. Pachniało mlekiem i rozpuszczającą się w nim czekoladą – przez chwilę przeżarła się przez te aromaty ostra woń spalenizny, ale wujek to chyba naprawił. Obserwowała go uważnie. Zdawał sobie sprawę z tego, że w tej chwili niewerbalnie przekazywał jej gastronomiczną wiedzę?
Mleko najpierw trzeba spalić, żeby czekolada była pyszna?
Poprawiła się na krześle, posłusznie pokazując wujkowi swoje małe arcydzieło. Zmarszczyła cieniutkie brwi, przyglądając się panu Godrykowi z uwagą. Tata mówił jej o barwach każdego domów w Hogwarcie – czerwony, zielony, niebieski i żółty. Problem był jednak taki, że wybieranie poszczególnych odcieni było dla Miriam zdecydowanie zbyt ważnym elementem i nie mogła trzymać się sztywnych ram ustalonych przez jakichś wielkich czarodziejów całe setki lat temu! Popatrzyła więc na wujka z kapką żalu, ale też i uwagi, bo wyglądało na to, że będzie mogła wyciągnąć z tego spotkania jakiś morał, pewną wiedzę, tak skrupulatnie chowaną każdego dnia. Pokiwała głową i uśmiechnęła się lekko, nadstawiając uszu, spojrzeniem koloru burzowego nieba potoczyła za dłonią wujka, aż w końcu ta przytknęła jej własną, drobniutką niczym dopiero co rozkwitnięty kwiat, do serca.
- Dziadek mówi, że trzeba robić wszystko z głębi serca – zacytowała dumnie znaną dobrze dewizę, wciąż lekko machając lakierkami w powietrzu. Żadna sytuacja nie była na tyle poważna, żeby odmawiać sobie takich przyjemności. – Więc jak będę odważna i będę broniła Winniego przed potworami z szafy, to magiczna pani tiara pośle mnie do domu pana Godryka?
Chciała zrozumieć z tego jak najwięcej, ale pewne rzeczy wciąż pozostawały poza zasięgiem jej małej główki. Gorąco wierzyła, że drobiazgi, którym codziennie nadawała kształt poza granicami swoich myśli, będą miały znaczenie. Idąc tym tropem – już nigdy nie ukradnie z gabinetu taty ważnych dokumentów, żeby potem narysować na nich jak głowa rodzina walczy z różowym smokiem.
Chociaż to zawsze niesamowicie kusiło.
- Wujaszku, chyba tam w garnuszku jest mały wulkanik! – zachichotała, zasłaniając usteczka cienkimi, krótkimi paluszkami.
Brązowa maź oblepiła już rogi rondelka, jakby właśnie przedstawiała się jako destrukcyjna siła płonącej lawy.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Sto trzynaście! – zawołała ze śmiechem, czerwieniąc się ze szczęścia, że wujek Garrett pamiętał, ile miała wzrostu ostatnim razem. Zasłoniła usteczka drobnymi łapkami, słysząc te barwne porównania. – Czy mogę być drzewkiem w lesie, a potem przemienić się w biedronkę i przylecieć do wujaszka i zjeść pajączka za wujaszka fotelem? Był mały i chyba się mnie przestraszył, bo wszedł szybko do środka. I dlaczego jedna jaskółka nie czyni wiosny? Jakby jedna jaskółeczka nie przyleciała, to by nie było wiosny? Jakie to straszne, wujaszku!
Obejrzała się jeszcze raz na fotel, żeby sprawdzić, czy nie zobaczy tam tego małego pajączka, z którym w pewien sposób zdążyła się zaprzyjaźnić. Nie wydał jej, kiedy wujek Garry jej szukał, a to już czyniło z nich prawdziwych współtowarzyszy! Przyspieszyła nieco, wciąż jednak robiąc mysie kroczki, gdy zauważyła, że ich koci towarzysz znajduje się tuż przed nią.
- A czy Ciapek zna jakieś komendy? Chciałam prosić tatę, żeby kupił mi i Winniemu szczeniaczka, bo je można nauczyć komend i mogą siadać, kiedy się poprosi, albo podać łapkę. – popatrzyła na kotka, ale jej myśli zostały skupione na innych rzeczach. Na słodyczach. – Pieguski! Pani Picks robi czasami pieguski, ale uważam, że nie robi takich dobrych jak ciocia Pomonka. Ciocia Pomonka robi lepsze. Wujek kupił je w miodkowym królestwie? Miod…
Podniosła na niego szybko wzrok, wcale nie udając zaskoczenia zadanym pytaniem. Zrobiła z ust podkówkę, bo pod rudą czuprynką zaczęło jej coś świtać. Może to nie tata zabraniał słodyczy, ale mama…
- Ostatnio jedliśmy watę cukrową w wesołym miasteczku! – powiedziała od razu, poniekąd załatwiając sobie dobre wytłumaczenie i przepustkę do przekąszenia kilku dodatkowych łakoci. Tak robią dorośli - zmieniają temat. – A co to znaczy nie-wy-mu-szo-ny? To znaczy, że nie ma much na wycieraczce? Karmelkowych? Ale to chyba dobrze, bo nie wolno jeść much z ziemi.
Kiedy wdrapała się na krzesło, znów upatrzyła sobie na swoją ofiarę niewinnego kociaka. Jej myśli wróciły na wcześniejsze tory i wydęła lekko usteczka, myśląc nad tym, czy faktycznie Ciapek dałby się czegoś nauczyć. Przesunęła się na prawo, robiąc mu obok siebie miejsce i poklepała białą powłokę siedziska, wołając go do siebie cicho. Sądziła, że zmieszczą się oboje. Ona była mała, on był mały – czego chcieć więcej? Znudziło jej się jednak czekanie i porzuciła próby wytresowania stworzenia, więc wzrok przeniosła z powrotem na sylwetkę wujaszka. Skrzypienie szafek nadawało drewniany, gruby ton otaczającej ich aurze. Stukanie kubków brzmiało trochę jak wrzucanie kamyków do wartko płynącego strumienia. Głos wujka nadawał całemu krajobrazowi granatu nieba – broń Merlinie, nie takiego przez burzą – najczystszego, ciemnego, tworzącego coś na rodzaj bezpiecznej kopuły nad ich głowami. Zachichotała niekontrolowanie, chowając brodę za opartymi o stół szczupłymi patykami swoich ramion. Pachniało mlekiem i rozpuszczającą się w nim czekoladą – przez chwilę przeżarła się przez te aromaty ostra woń spalenizny, ale wujek to chyba naprawił. Obserwowała go uważnie. Zdawał sobie sprawę z tego, że w tej chwili niewerbalnie przekazywał jej gastronomiczną wiedzę?
Mleko najpierw trzeba spalić, żeby czekolada była pyszna?
Poprawiła się na krześle, posłusznie pokazując wujkowi swoje małe arcydzieło. Zmarszczyła cieniutkie brwi, przyglądając się panu Godrykowi z uwagą. Tata mówił jej o barwach każdego domów w Hogwarcie – czerwony, zielony, niebieski i żółty. Problem był jednak taki, że wybieranie poszczególnych odcieni było dla Miriam zdecydowanie zbyt ważnym elementem i nie mogła trzymać się sztywnych ram ustalonych przez jakichś wielkich czarodziejów całe setki lat temu! Popatrzyła więc na wujka z kapką żalu, ale też i uwagi, bo wyglądało na to, że będzie mogła wyciągnąć z tego spotkania jakiś morał, pewną wiedzę, tak skrupulatnie chowaną każdego dnia. Pokiwała głową i uśmiechnęła się lekko, nadstawiając uszu, spojrzeniem koloru burzowego nieba potoczyła za dłonią wujka, aż w końcu ta przytknęła jej własną, drobniutką niczym dopiero co rozkwitnięty kwiat, do serca.
- Dziadek mówi, że trzeba robić wszystko z głębi serca – zacytowała dumnie znaną dobrze dewizę, wciąż lekko machając lakierkami w powietrzu. Żadna sytuacja nie była na tyle poważna, żeby odmawiać sobie takich przyjemności. – Więc jak będę odważna i będę broniła Winniego przed potworami z szafy, to magiczna pani tiara pośle mnie do domu pana Godryka?
Chciała zrozumieć z tego jak najwięcej, ale pewne rzeczy wciąż pozostawały poza zasięgiem jej małej główki. Gorąco wierzyła, że drobiazgi, którym codziennie nadawała kształt poza granicami swoich myśli, będą miały znaczenie. Idąc tym tropem – już nigdy nie ukradnie z gabinetu taty ważnych dokumentów, żeby potem narysować na nich jak głowa rodzina walczy z różowym smokiem.
Chociaż to zawsze niesamowicie kusiło.
- Wujaszku, chyba tam w garnuszku jest mały wulkanik! – zachichotała, zasłaniając usteczka cienkimi, krótkimi paluszkami.
Brązowa maź oblepiła już rogi rondelka, jakby właśnie przedstawiała się jako destrukcyjna siła płonącej lawy.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Zgubiła swe kropki na łące
a może w ogródku na grządce
a może w ogródku na grządce
Ostatnio zmieniony przez Miriam Prewett dnia 18.07.17 15:55, w całości zmieniany 2 razy
Nieco gubił się w jej dziecięcym toku rozumowania - nieodgadnione były labirynty słodyczy i beztroski sześciolatki, wiódł za nią spojrzeniem, trawiony dziwnym uczuciem, że zrobi coś źle. Czuł się bezradnie wśród dzieci; pod żadnym pozorem nie chciał dla Miriam żadnej krzywdy, a jednocześnie truło go wrażenie, że w jakiś sposób sprowadzi na nią niebezpieczeństwo. Zdawało mu się, że był powolny, ociężały, osłabiony, stary - a choć doskonale zdawał sobie sprawę, że wciąż pozostawał młody, w szczególności jak na czarodzieja, to nie potrafił uciec przed śmiercią wyciągającą po niego ręce.
Nie wybaczyłby sobie, gdyby musnęła choćby policzek Miriam lodowatą opuszką.
- A widziałaś kiedyś drzewo będące biedronką? - zaczął, próbując nadążyć za potokiem słów i wodospadem snutych wizji, ale szybko się poddał - dziecięca wyobraźnia nie miała wszak granic. - Nie masz się czego bać, biedroneczko, wiosna zawsze przyjdzie - nawet jeśli nie przyleci ani jedna jaskółka, to potrafię ją wyczarować - odparł po krótkim zawahaniu, nie czując się na siłach, by tłumaczyć jej zawiłość gier słownych i głęboko zakorzenionych przysłów. Nie wydawało się to jednak dużym problemem; Miriam, biegająca w kółko po pokoju i radośnie zaczepiająca kota, najprawdopodobniej zdążyła zapomnieć o zadanym pytaniu.
Chyba jednak miał rację - zaczął się starzeć.
- Uhm - powalił na start elokwencją, ruszając za rudą kruszyną w głąb pomieszczenia; zerknął przepraszająco w stronę swojego kota, poniekąd żałując, że nie jest w stanie wyzwolić go z okowów uścisków. - Raczej nie zna, ale myślę, że możesz spróbować... - ale rozmowa - monolog kilkulatki? - popłynęła dalej, skutecznie uciszając jego próbę zabłyśnięcia ćwierćinteligentnym komentarzem. Odchrząknął, znów próbując się odezwać. - Tak, byłem... - i znów nic z tego, więc skapitulował, wbijając palce jednej dłoni w oparcie pobliskiego fotela. Niepotrzebnie; zaraz się od niego odepchnął, przyspieszając, by móc podążyć za Miriam w stronę kuchni.
- Niewymuszony... to inaczej naturalny. I w takim razie muszę uwierzyć ci na słowo - powiedział w końcu, poniekąd dumny z faktu, że zdążył dokończyć zdanie bez interrupcji ze strony dziewczynki (którą traktował jak bratanicę - Archie był mu przecież niczym brat). A potem machnął szybko, jakby niedbale, różdżką, po czym jeden z kociołkowych piegusków wzbił się w powietrze i poszybował niespiesznie prosto do rąk Miriam. Garrett palcami zręcznie uchwycił drugi, brudząc sobie opuszki zielonkawym kremem imitującym bulgoczący eliksir. Odgryzł pół, potem dokończył całość, kucając już przy Miriam i zbierając się na monolog - a gdy urwał, spoglądał na nią z dumą wyraźnie błyskającą mu w oczach.
- Twój dziadek jest więc bardzo mądry - orzekł ciepło, nie odrywając od małej Prewettówny spojrzenia - nagle przepełniło go uczucie, że pragnie być dla niej wzorem i jednocześnie bardzo się tego obawia: Garrett czynił bowiem w życiu bardzo dużo głupich rzeczy i miał nadzieję, że Miriam nigdy nie wpadnie na to, by zachować się podobnie. A bycie komuś mentorem niestety zbyt często się do tego sprowadzało. - Wykażesz się wtedy dużą odwagą i Tiara na pewno o tym nie zapomni. - Starał się nie zapominać o tym, że tylko on posiadał spaczoną definicję odwagi - nie dla wszystkich oznaczała ona podcinanie własnych żył i poświęcanie życia dla kiełkującej idei definiującej całą jego egzystencję. Wielkie słowa brzmiały pięknie - ale mimo wszystko cieszył się, że Miriam, pomimo narastającej atmosfery zbliżającej się wojny, nie zdążyła dowiedzieć się, jakie naprawdę było jej oblicze.
W tym momencie, jako rozsądny, politycznie poprawny i przyzwoity człowiek powinien uświadomić małej, omamionej Miriam, że nawet jeśli trafi do innego domu, to nic się nie stanie - pomimo całej swojej bystrości i rozumności pozostawał jednak w sercu Gryfonem. Dumnym, wiecznie napuszonym, butnym, przekonanym o wyższości domu, do którego należał; z lekkim uszczypnięciem wyrzutów sumienia siał więc w głowie kruszyny lwią propagandę, stawiając na piedestale Gryffindor - dom odważnych głupców, którzy kończyli marnie. I miał w sercu nadzieję, że Miriam nigdy nie powie swojemu tacie, jaką ilość zadufanych głupot zdążył naopowiadać jej w przeciągu jednej wizyty.
I wtedy dobiegł go dźwięk przeraźliwych bulgotów.
Z hybrydą zażenowania, zdenerwowania, zrezygnowania i kapitulacji - tak, potrafił przedstawić rozpaczliwą mimiką całą paletę tych uczuć na raz - powiódł spojrzeniem w kierunku źródła dźwięku i mimowolnie rozchylił usta.
- Szlagszlagszlag - spomiędzy warg wypłynęła mu cała kompozycja przekleństw, gdy zrywał się na równe nogi. - Szlag - dodał jeszcze, kiedy przypomniał sobie, że nie powinien przeklinać przy Miriam - i wypowiedziane słowo miało być formą skarcenia samego siebie. - Szlag - powtórzył po raz kolejny, gdy uświadomił sobie, jak bezsensowny był jego tok rozumowania; zamykając już usta i wyzywając samego siebie wyłącznie w myśli, rzucił się w kierunku garnka, by lewą ręką przesunąć go poza źródło ciepła. Machnął drugą, dzierżącą różdżkę, by złagodzić czekoladowe bąble żyjące już własnym życiem. Gorąca, gęsta, brązowo-mleczna maź spływała mu po dłoniach, mocno je parząc. Zdusił następne przekleństwo - nie chciał się już pogrążać.
Jednocześnie robił wiele rzeczy na raz: wycierał zaczerwienione dłonie o niedaleko leżącą szmatkę, zaklęciami ujarzmiał podskakujący garnek i doprowadzał szaloną czekoladę do względnie przystępnego stanu.
- Miriam, nie mówiłaś, że przygotowałaś jakiś wierszyk? Piosenkę? Co to było? - palnął szybko, na jednym wdechu, chcąc odwrócić uwagę dziewczynki od wszystkich szlagów, jakie z siebie wyrzucił; wciąż stał do niej tyłem, przelewając zdecydowanie zbyt gęstą ciecz do dwóch filiżanek. - I właśnie w ten sposób zademonstrowałem, jak nie przyrządza się gorącej czekolady, gratulacje, Garrett - mruknął pod nosem, w zamiarze na tyle cicho, żeby ledwo słyszalne, rozżalone burknięcie nie doszło do uszu Miriam.
Nie wybaczyłby sobie, gdyby musnęła choćby policzek Miriam lodowatą opuszką.
- A widziałaś kiedyś drzewo będące biedronką? - zaczął, próbując nadążyć za potokiem słów i wodospadem snutych wizji, ale szybko się poddał - dziecięca wyobraźnia nie miała wszak granic. - Nie masz się czego bać, biedroneczko, wiosna zawsze przyjdzie - nawet jeśli nie przyleci ani jedna jaskółka, to potrafię ją wyczarować - odparł po krótkim zawahaniu, nie czując się na siłach, by tłumaczyć jej zawiłość gier słownych i głęboko zakorzenionych przysłów. Nie wydawało się to jednak dużym problemem; Miriam, biegająca w kółko po pokoju i radośnie zaczepiająca kota, najprawdopodobniej zdążyła zapomnieć o zadanym pytaniu.
Chyba jednak miał rację - zaczął się starzeć.
- Uhm - powalił na start elokwencją, ruszając za rudą kruszyną w głąb pomieszczenia; zerknął przepraszająco w stronę swojego kota, poniekąd żałując, że nie jest w stanie wyzwolić go z okowów uścisków. - Raczej nie zna, ale myślę, że możesz spróbować... - ale rozmowa - monolog kilkulatki? - popłynęła dalej, skutecznie uciszając jego próbę zabłyśnięcia ćwierćinteligentnym komentarzem. Odchrząknął, znów próbując się odezwać. - Tak, byłem... - i znów nic z tego, więc skapitulował, wbijając palce jednej dłoni w oparcie pobliskiego fotela. Niepotrzebnie; zaraz się od niego odepchnął, przyspieszając, by móc podążyć za Miriam w stronę kuchni.
- Niewymuszony... to inaczej naturalny. I w takim razie muszę uwierzyć ci na słowo - powiedział w końcu, poniekąd dumny z faktu, że zdążył dokończyć zdanie bez interrupcji ze strony dziewczynki (którą traktował jak bratanicę - Archie był mu przecież niczym brat). A potem machnął szybko, jakby niedbale, różdżką, po czym jeden z kociołkowych piegusków wzbił się w powietrze i poszybował niespiesznie prosto do rąk Miriam. Garrett palcami zręcznie uchwycił drugi, brudząc sobie opuszki zielonkawym kremem imitującym bulgoczący eliksir. Odgryzł pół, potem dokończył całość, kucając już przy Miriam i zbierając się na monolog - a gdy urwał, spoglądał na nią z dumą wyraźnie błyskającą mu w oczach.
- Twój dziadek jest więc bardzo mądry - orzekł ciepło, nie odrywając od małej Prewettówny spojrzenia - nagle przepełniło go uczucie, że pragnie być dla niej wzorem i jednocześnie bardzo się tego obawia: Garrett czynił bowiem w życiu bardzo dużo głupich rzeczy i miał nadzieję, że Miriam nigdy nie wpadnie na to, by zachować się podobnie. A bycie komuś mentorem niestety zbyt często się do tego sprowadzało. - Wykażesz się wtedy dużą odwagą i Tiara na pewno o tym nie zapomni. - Starał się nie zapominać o tym, że tylko on posiadał spaczoną definicję odwagi - nie dla wszystkich oznaczała ona podcinanie własnych żył i poświęcanie życia dla kiełkującej idei definiującej całą jego egzystencję. Wielkie słowa brzmiały pięknie - ale mimo wszystko cieszył się, że Miriam, pomimo narastającej atmosfery zbliżającej się wojny, nie zdążyła dowiedzieć się, jakie naprawdę było jej oblicze.
W tym momencie, jako rozsądny, politycznie poprawny i przyzwoity człowiek powinien uświadomić małej, omamionej Miriam, że nawet jeśli trafi do innego domu, to nic się nie stanie - pomimo całej swojej bystrości i rozumności pozostawał jednak w sercu Gryfonem. Dumnym, wiecznie napuszonym, butnym, przekonanym o wyższości domu, do którego należał; z lekkim uszczypnięciem wyrzutów sumienia siał więc w głowie kruszyny lwią propagandę, stawiając na piedestale Gryffindor - dom odważnych głupców, którzy kończyli marnie. I miał w sercu nadzieję, że Miriam nigdy nie powie swojemu tacie, jaką ilość zadufanych głupot zdążył naopowiadać jej w przeciągu jednej wizyty.
I wtedy dobiegł go dźwięk przeraźliwych bulgotów.
Z hybrydą zażenowania, zdenerwowania, zrezygnowania i kapitulacji - tak, potrafił przedstawić rozpaczliwą mimiką całą paletę tych uczuć na raz - powiódł spojrzeniem w kierunku źródła dźwięku i mimowolnie rozchylił usta.
- Szlagszlagszlag - spomiędzy warg wypłynęła mu cała kompozycja przekleństw, gdy zrywał się na równe nogi. - Szlag - dodał jeszcze, kiedy przypomniał sobie, że nie powinien przeklinać przy Miriam - i wypowiedziane słowo miało być formą skarcenia samego siebie. - Szlag - powtórzył po raz kolejny, gdy uświadomił sobie, jak bezsensowny był jego tok rozumowania; zamykając już usta i wyzywając samego siebie wyłącznie w myśli, rzucił się w kierunku garnka, by lewą ręką przesunąć go poza źródło ciepła. Machnął drugą, dzierżącą różdżkę, by złagodzić czekoladowe bąble żyjące już własnym życiem. Gorąca, gęsta, brązowo-mleczna maź spływała mu po dłoniach, mocno je parząc. Zdusił następne przekleństwo - nie chciał się już pogrążać.
Jednocześnie robił wiele rzeczy na raz: wycierał zaczerwienione dłonie o niedaleko leżącą szmatkę, zaklęciami ujarzmiał podskakujący garnek i doprowadzał szaloną czekoladę do względnie przystępnego stanu.
- Miriam, nie mówiłaś, że przygotowałaś jakiś wierszyk? Piosenkę? Co to było? - palnął szybko, na jednym wdechu, chcąc odwrócić uwagę dziewczynki od wszystkich szlagów, jakie z siebie wyrzucił; wciąż stał do niej tyłem, przelewając zdecydowanie zbyt gęstą ciecz do dwóch filiżanek. - I właśnie w ten sposób zademonstrowałem, jak nie przyrządza się gorącej czekolady, gratulacje, Garrett - mruknął pod nosem, w zamiarze na tyle cicho, żeby ledwo słyszalne, rozżalone burknięcie nie doszło do uszu Miriam.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Już od jakiegoś czasu mówiła sobie, że nie chce dorastać, bo dorastanie to jest jednak bardzo męczące. Weźmy na przykład takiego wujcia Garretta. On to zawsze miał zmęczoną twarz, prawie jak tata, i takie fioletowe sińce pod oczami. Biedni byli ci dorośli. Słuchali dzieci tylko wtedy, kiedy chcieli i mieli na to siłę, a dzieci zawsze potrzebowały dużo uwagi. Tyle było przecież do opowiedzenia, tyle do przekazania, tyle do policzenia!
A może wina leżała jednak po stronie samych dzieci? Miriam nie mogła się powstrzymać przed zalaniem wujka całą paradą słów, a nawet jeśli chciałaby to zrobić, usta za nic nie chciały słuchać jej rozumku. Więc plotła ten warkocz i plotła, nie zważając całkiem na to, że miejsca, jakie pozostawiła wujkowi na odpowiedź, było stanowczo za mało.
- To wujaszek potrafi wyczarować jaskółeczkę? Oh, wujaszku, proszę, niech mi wujaszek ją pokaże! Wczoraj ja i Winnie byliśmy z mamą i tatą nad morzem i puszczaliśmy latawca! Ten latawiec się zmieniał, kiedy zawiał mocniejszy wicherek! I robił takie wziuuuuuum! – Miriam rozłożyła ramiona i pobiegła do salonu i z powrotem, udając taki właśnie mały latawiec. – Tak to było!
Rozejrzała się za kotkiem, ale jego już w kuchni nie było. Przestraszyła go? Jeśli tak, to nici z uczenia go tajemnych komend. Już nigdy nie poda jej łapki? Uwaga niemal natychmiast została zogniskowana na nowym obiekcie, który przypadł Miriam do gustu i poniekąd zastąpił żywą, ciepłą kulkę futra. Złapała w dłoń smakowity, dyniowy kąsek i z najwyższą ochotą się w niego gryzła, na razie nie przejmując się faktem, że do jej piegów dołączyły nowe, tymczasowe przyjaciółki – okruszki, które rozgościły się tuż przy kącikach ust. Usiadła znów na krześle, bo przecież tutaj działy się ważne rzeczy.
Do Gryffindoru miała już wyrobione zaufanie, bo należeli do niego jej krewni – tata, wujek Garrett i wujek Brendan. Dom lwa kojarzył jej się więc z bezpieczeństwem i odwagą, z mądrymi historiami, ale też i ze zmęczeniem. Mimo to potrafiła wrysować się w jego struktury z niebywałą łatwością. Czerwono-złoty szalik, jaki tata wciąż trzymał w swojej szafie, doskonale będzie komponował się z kolorem jej włosów. I bynajmniej nie chodziło tu o kobiecy gust i estetykę!
Uśmiech wpełzł na jej usta sam, gdy wujek zaczął swój taniec w akompaniamencie wojennej pieśni, pt. „Szlak”. Tu machnięcie magicznym patyczkiem, tam krok w lewo, tu znów w prawo. Raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy!
Kuchnię zalał jej śmiech, dziecięcy, przesiąknięty tak nieprawdopodobną dla dzisiejszego świata jasnością, tą najprostszą, kojarzoną tylko z głosem drgającym na strunach najmłodszych. I chociaż było sporo huku, syków i czekolady na wszystkich płaskich powierzchniach płaskich w kuchni, to jednak sytuacja na koniec została chyba opanowana! Gdy finalnie maź wylądowała w filiżankach, a jedna z nich została przysunięta w stronę Miriam, dziewczynka zaklaskała, machając nogami pod stołem. Pachniało ładnie, chociaż niekoniecznie tak, jak pachniało zawsze, gdy pani Picks przygotowywała napój na dobranoc.
- Mam wierszyk o panu Merlinie!
Ostrożnie odsunęła się od stołu i zeszła, a raczej zeskoczyła z krzesła, od razu sprawdzając, czy jej błękitna sukieneczka dobrze się prezentuje. Recytowanie wierszy to jednak było bardzo odpowiedzialne zadanie, do którego należało się przyłożyć. Odchrząknęła cichutko, paluszki splatając na podołku w koszyczek. Zanim jednak zaczęła mówić, w ciszy i z zamkniętymi oczami powtórzyła sobie szybko wszystkie wersy w pamięci. Nie było ich zbyt wiele.
- Merlin brodaty, wielki czarodziej, nigdy nie wtórował niezgodzie. W żabie karty codziennie zagląda, na mugoli łaskawym okiem spogląda. Walczył z Morganą, złą i okrutną, co władzę chciała mieć absolutną. Na jego cześć Order Merlina uchwalili, by bohaterowie świat nasz zbawili!
Na koniec ukłoniła się, unosząc do góry rąbki sukieneczki. Uciekła szybko na krzesło, jakby chciała tam ukryć wstępujące na policzki czerwone pąsy.
A może wina leżała jednak po stronie samych dzieci? Miriam nie mogła się powstrzymać przed zalaniem wujka całą paradą słów, a nawet jeśli chciałaby to zrobić, usta za nic nie chciały słuchać jej rozumku. Więc plotła ten warkocz i plotła, nie zważając całkiem na to, że miejsca, jakie pozostawiła wujkowi na odpowiedź, było stanowczo za mało.
- To wujaszek potrafi wyczarować jaskółeczkę? Oh, wujaszku, proszę, niech mi wujaszek ją pokaże! Wczoraj ja i Winnie byliśmy z mamą i tatą nad morzem i puszczaliśmy latawca! Ten latawiec się zmieniał, kiedy zawiał mocniejszy wicherek! I robił takie wziuuuuuum! – Miriam rozłożyła ramiona i pobiegła do salonu i z powrotem, udając taki właśnie mały latawiec. – Tak to było!
Rozejrzała się za kotkiem, ale jego już w kuchni nie było. Przestraszyła go? Jeśli tak, to nici z uczenia go tajemnych komend. Już nigdy nie poda jej łapki? Uwaga niemal natychmiast została zogniskowana na nowym obiekcie, który przypadł Miriam do gustu i poniekąd zastąpił żywą, ciepłą kulkę futra. Złapała w dłoń smakowity, dyniowy kąsek i z najwyższą ochotą się w niego gryzła, na razie nie przejmując się faktem, że do jej piegów dołączyły nowe, tymczasowe przyjaciółki – okruszki, które rozgościły się tuż przy kącikach ust. Usiadła znów na krześle, bo przecież tutaj działy się ważne rzeczy.
Do Gryffindoru miała już wyrobione zaufanie, bo należeli do niego jej krewni – tata, wujek Garrett i wujek Brendan. Dom lwa kojarzył jej się więc z bezpieczeństwem i odwagą, z mądrymi historiami, ale też i ze zmęczeniem. Mimo to potrafiła wrysować się w jego struktury z niebywałą łatwością. Czerwono-złoty szalik, jaki tata wciąż trzymał w swojej szafie, doskonale będzie komponował się z kolorem jej włosów. I bynajmniej nie chodziło tu o kobiecy gust i estetykę!
Uśmiech wpełzł na jej usta sam, gdy wujek zaczął swój taniec w akompaniamencie wojennej pieśni, pt. „Szlak”. Tu machnięcie magicznym patyczkiem, tam krok w lewo, tu znów w prawo. Raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy!
Kuchnię zalał jej śmiech, dziecięcy, przesiąknięty tak nieprawdopodobną dla dzisiejszego świata jasnością, tą najprostszą, kojarzoną tylko z głosem drgającym na strunach najmłodszych. I chociaż było sporo huku, syków i czekolady na wszystkich płaskich powierzchniach płaskich w kuchni, to jednak sytuacja na koniec została chyba opanowana! Gdy finalnie maź wylądowała w filiżankach, a jedna z nich została przysunięta w stronę Miriam, dziewczynka zaklaskała, machając nogami pod stołem. Pachniało ładnie, chociaż niekoniecznie tak, jak pachniało zawsze, gdy pani Picks przygotowywała napój na dobranoc.
- Mam wierszyk o panu Merlinie!
Ostrożnie odsunęła się od stołu i zeszła, a raczej zeskoczyła z krzesła, od razu sprawdzając, czy jej błękitna sukieneczka dobrze się prezentuje. Recytowanie wierszy to jednak było bardzo odpowiedzialne zadanie, do którego należało się przyłożyć. Odchrząknęła cichutko, paluszki splatając na podołku w koszyczek. Zanim jednak zaczęła mówić, w ciszy i z zamkniętymi oczami powtórzyła sobie szybko wszystkie wersy w pamięci. Nie było ich zbyt wiele.
- Merlin brodaty, wielki czarodziej, nigdy nie wtórował niezgodzie. W żabie karty codziennie zagląda, na mugoli łaskawym okiem spogląda. Walczył z Morganą, złą i okrutną, co władzę chciała mieć absolutną. Na jego cześć Order Merlina uchwalili, by bohaterowie świat nasz zbawili!
Na koniec ukłoniła się, unosząc do góry rąbki sukieneczki. Uciekła szybko na krzesło, jakby chciała tam ukryć wstępujące na policzki czerwone pąsy.
Zgubiła swe kropki na łące
a może w ogródku na grządce
a może w ogródku na grządce
Uśmiechał się pod nosem, bo Miriam była jak promyk słońca - w świecie o niebie zakrytym przez kłębiące się, burzowe chmury to prześwity jasności były właśnie tym, czego potrzebowano najbardziej. Radość dziewczynki promieniała jak najcieplejsze światło; mimowolnie przypominała Garrettowi, o co tak naprawdę mieli walczyć - o jej bezpieczeństwo, o przyszłość, o szczęście, którego będzie mogła zaznawać nawet wtedy, kiedy już dorośnie, a dziecięca nieświadomość odejdzie w zapomnienie. Walczyli o to, by najmniejsi wciąż mogli podziwiać feerie barw kwiatów na łąkach; by śmiali się, poznawali świat, zalewali łzami tylko wtedy, gdy w trakcie zbyt szybkiego biegu upadną i zedrą kolana. O to, by Hogwart znów był bezpiecznym miejscem - żeby historie snute o Gryffindorze nie mijały się z prawdą, by Miriam mogła pobierać w nim nauki bez ryzyka kontaktu z arkanami czarnej magii. By Grindelwald odszedł w cień.
- Potrafię - rzucił krótko, lecz nad wyraz ciepło, gdy błądził już po kuchennych otchłaniach i ręcznie - a nie z pomocą magii, tym razem zbędnej - otwierał kolejne szafki; z jakiegoś powodu czuł się zobligowany do pokazania Miriam (ale tym razem bez morałów, bez długich historii, bez wykładów - chciał dać przykład), że magia wcale nie stanowiła esencji ich życia: była jego częścią, stanowiła pomoc, ułatwienie, różdżka stawała się przedłużeniem ręki - ale to nie magia definiowała człowieczeństwo. - Co ty na to, że wyczaruję jaskółkę po tym, jak już uporamy się z czekoladą? - zaproponował i jego słowom akurat zaakompaniował nagły i ostry - choć przy tym dziwnie przyjemny, domowy - brzdęk uderzenia filiżanki o porcelanowy półmisek. Garrett z miejsca, w reakcji na nagły dźwięk, zmarszczył lekko brwi i zmrużył oczy; wyciągnął w górę dłoń, by przełożyć rzadko używane naczynie na jedną z górnych półek. Przed latami zawiesił je dość wysoko; przez myśl przeszła mu (bezsensowna, bezcelowa - taka, która przyszła sama, znikąd, niechciana) refleksja, że przez parę tych miesięcy, kiedy jeszcze z nim mieszkała, jego siostra musiała mieć wielkie problemy z sięganiem po talerze i filiżanki - nigdy wcześniej nie zwrócił na to uwagi. Porcelana znów charakterystycznie zgrzytnęła; zerknął kontrolnie przez ramię, by spojrzeć na Miriam - czy mocno przeszkadzała jej kakofonia niechcianych dźwięków?
Gdy chwilę po tym wpadał już w (w pełni kontrolowaną - w niczym nie przypominała prawdziwego strachu) panikę, nie mógł nie zdziwić się, że jego uszu dobiegł radosny, dźwięczny śmiech; przez ramię spojrzał na beztroską Miriam i w pierwszej chwili zamarł, jakby zapomniał, jak wyglądały relacje międzyludzkie - jakby nie miał pojęcia, jak się zachować. Każdy dzień wyrywał go z ramion normalności, każda tragedia, jakiej był świadkiem, zamazywała jego człowieczeństwo; potrzebował chwili, zanim też parsknął cichym śmiechem i nieznacznie pokręcił głową. Uchwycił obie napełnione filiżanki, odwrócił się tyłem do blatu i postawił naczynia na stole: jedno tuż pod nosem Miriam, drugie koło krzesła, które miał zamiar zająć. Ale jeszcze nie teraz; zostawił różdżkę nieopodal garnka i nie byłby sobą, gdyby natychmiast po nią nie ruszył. Czuł się pewny tylko wtedy, gdy miał ją pod ręką; zbyt wiele osób wiedziało o jego przynależności do Zakonu, zbyt wielu wrogów mogłoby chcieć nagle go zaatakować. Nie mógł pozostawać bezbronny - a już na pewno nie w chwilach takich jak ta, gdy towarzyszyła mu nieświadoma niebezpieczeństw Miriam. Właściwie dziwił się, że Archie wciąż pozwalał mu się z nią widywać - miał nieodparte wrażenie (z pewnością choć trochę złudne, choć trochę egocentryczne), że przebywanie w jego najbliższym otoczeniu było kuszeniem losu o nieszczęście.
Wreszcie zajął krzesło - opadł na nie dość ciężko, a zginając lewą nogę poczuł, jak promieniuje z niej dziwny ból, którego pochodzenia z początku nie pamiętał; po krótkim zastanowieniu przypomniał już sobie Tower i wszystkie związane z nim niedogodności. Minęło tak wiele miesięcy, że większość ran zdążyła się już zabliźnić - nawet te spowodowane wyrzutami sumienia. Uniósł spojrzenie, zatrzymał je na Miriam dumnie stającej na kuchennej posadzce. Uśmiechnął się ciepło - ale, wbrew pozorom, bardziej do siebie niż do dziewczynki, która i tak pozostawała zatracona w swoim świecie: skupiała się na wypowiadanych słowach wierszyka.
Gdy kruszyna ukłoniła się szybko po zakończeniu recytacji, uśmiechnął się jeszcze szerzej i oderwał od stołu ręce, by kilkakrotnie zaklaskać w formie aprobaty; był w pewien sposób dumny z Miriam i miał nadzieję, że ona też jest zadowolona ze swojego występu.
Nie mógł wyzbyć się wrażenia, że wyłącznie parodiują codzienność - ale zapominał przy tym, że przecież życie małej pozostawało normalne; nie znała cierpienia, tęsknoty, ciężaru odpowiedzialności. Właśnie w takim świecie powinna żyć - gdzie nikt nie musi przywdziewać maski, by wciąż przypominać żywego człowieka.
- Pięknie! - powiedział, bardzo starając się brzmiąc przekonująco - nie miał w zwyczaju wkładać w głos nadmiaru entuzjazmu, ale teraz właśnie to chciał zrobić: choćby po to, by przywołać na twarz Prewettówny kolejny uśmiech zwieńczony wybuchem błogiej, dziecięcej radości. - Coś ci miałem dać w nagrodę za przygotowanie tak wspaniałego wierszyka... - zaczął cicho, udając zastanowienie; w rzeczywistości już dawno przygotował obiecane karty z czekoladowych żab i pozostawił je na półce ponad stołem - tak, by móc łatwo po nie sięgnąć, ale żeby zarazem pozostawały poza zasięgiem wzroku Miriam. - Ale już nie pamiętam, co to było. Chyba musisz mi przypomnieć. - Zabębnił kilkakrotnie palcami prawej ręki o blat stołu - a potem sięgnął po filiżankę z lekko spaloną czekoladą, by wziąć łyka. I udawać, że wcale lekko się przy tym nie krzywi.
- Potrafię - rzucił krótko, lecz nad wyraz ciepło, gdy błądził już po kuchennych otchłaniach i ręcznie - a nie z pomocą magii, tym razem zbędnej - otwierał kolejne szafki; z jakiegoś powodu czuł się zobligowany do pokazania Miriam (ale tym razem bez morałów, bez długich historii, bez wykładów - chciał dać przykład), że magia wcale nie stanowiła esencji ich życia: była jego częścią, stanowiła pomoc, ułatwienie, różdżka stawała się przedłużeniem ręki - ale to nie magia definiowała człowieczeństwo. - Co ty na to, że wyczaruję jaskółkę po tym, jak już uporamy się z czekoladą? - zaproponował i jego słowom akurat zaakompaniował nagły i ostry - choć przy tym dziwnie przyjemny, domowy - brzdęk uderzenia filiżanki o porcelanowy półmisek. Garrett z miejsca, w reakcji na nagły dźwięk, zmarszczył lekko brwi i zmrużył oczy; wyciągnął w górę dłoń, by przełożyć rzadko używane naczynie na jedną z górnych półek. Przed latami zawiesił je dość wysoko; przez myśl przeszła mu (bezsensowna, bezcelowa - taka, która przyszła sama, znikąd, niechciana) refleksja, że przez parę tych miesięcy, kiedy jeszcze z nim mieszkała, jego siostra musiała mieć wielkie problemy z sięganiem po talerze i filiżanki - nigdy wcześniej nie zwrócił na to uwagi. Porcelana znów charakterystycznie zgrzytnęła; zerknął kontrolnie przez ramię, by spojrzeć na Miriam - czy mocno przeszkadzała jej kakofonia niechcianych dźwięków?
Gdy chwilę po tym wpadał już w (w pełni kontrolowaną - w niczym nie przypominała prawdziwego strachu) panikę, nie mógł nie zdziwić się, że jego uszu dobiegł radosny, dźwięczny śmiech; przez ramię spojrzał na beztroską Miriam i w pierwszej chwili zamarł, jakby zapomniał, jak wyglądały relacje międzyludzkie - jakby nie miał pojęcia, jak się zachować. Każdy dzień wyrywał go z ramion normalności, każda tragedia, jakiej był świadkiem, zamazywała jego człowieczeństwo; potrzebował chwili, zanim też parsknął cichym śmiechem i nieznacznie pokręcił głową. Uchwycił obie napełnione filiżanki, odwrócił się tyłem do blatu i postawił naczynia na stole: jedno tuż pod nosem Miriam, drugie koło krzesła, które miał zamiar zająć. Ale jeszcze nie teraz; zostawił różdżkę nieopodal garnka i nie byłby sobą, gdyby natychmiast po nią nie ruszył. Czuł się pewny tylko wtedy, gdy miał ją pod ręką; zbyt wiele osób wiedziało o jego przynależności do Zakonu, zbyt wielu wrogów mogłoby chcieć nagle go zaatakować. Nie mógł pozostawać bezbronny - a już na pewno nie w chwilach takich jak ta, gdy towarzyszyła mu nieświadoma niebezpieczeństw Miriam. Właściwie dziwił się, że Archie wciąż pozwalał mu się z nią widywać - miał nieodparte wrażenie (z pewnością choć trochę złudne, choć trochę egocentryczne), że przebywanie w jego najbliższym otoczeniu było kuszeniem losu o nieszczęście.
Wreszcie zajął krzesło - opadł na nie dość ciężko, a zginając lewą nogę poczuł, jak promieniuje z niej dziwny ból, którego pochodzenia z początku nie pamiętał; po krótkim zastanowieniu przypomniał już sobie Tower i wszystkie związane z nim niedogodności. Minęło tak wiele miesięcy, że większość ran zdążyła się już zabliźnić - nawet te spowodowane wyrzutami sumienia. Uniósł spojrzenie, zatrzymał je na Miriam dumnie stającej na kuchennej posadzce. Uśmiechnął się ciepło - ale, wbrew pozorom, bardziej do siebie niż do dziewczynki, która i tak pozostawała zatracona w swoim świecie: skupiała się na wypowiadanych słowach wierszyka.
Gdy kruszyna ukłoniła się szybko po zakończeniu recytacji, uśmiechnął się jeszcze szerzej i oderwał od stołu ręce, by kilkakrotnie zaklaskać w formie aprobaty; był w pewien sposób dumny z Miriam i miał nadzieję, że ona też jest zadowolona ze swojego występu.
Nie mógł wyzbyć się wrażenia, że wyłącznie parodiują codzienność - ale zapominał przy tym, że przecież życie małej pozostawało normalne; nie znała cierpienia, tęsknoty, ciężaru odpowiedzialności. Właśnie w takim świecie powinna żyć - gdzie nikt nie musi przywdziewać maski, by wciąż przypominać żywego człowieka.
- Pięknie! - powiedział, bardzo starając się brzmiąc przekonująco - nie miał w zwyczaju wkładać w głos nadmiaru entuzjazmu, ale teraz właśnie to chciał zrobić: choćby po to, by przywołać na twarz Prewettówny kolejny uśmiech zwieńczony wybuchem błogiej, dziecięcej radości. - Coś ci miałem dać w nagrodę za przygotowanie tak wspaniałego wierszyka... - zaczął cicho, udając zastanowienie; w rzeczywistości już dawno przygotował obiecane karty z czekoladowych żab i pozostawił je na półce ponad stołem - tak, by móc łatwo po nie sięgnąć, ale żeby zarazem pozostawały poza zasięgiem wzroku Miriam. - Ale już nie pamiętam, co to było. Chyba musisz mi przypomnieć. - Zabębnił kilkakrotnie palcami prawej ręki o blat stołu - a potem sięgnął po filiżankę z lekko spaloną czekoladą, by wziąć łyka. I udawać, że wcale lekko się przy tym nie krzywi.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Obietnice były dla niej niezwykle ważne. Drobne słowa zawieszone z uśmiechami nad jej rudą czuprynką dawały nadzieje na wykonanie kolejnego kroku do przodu, a gdy przychodziło ich wypełnienie, można było planować kolejne wielkie wydarzenia. Gdy pani Picks obiecywała, że jutro będzie malowanie herbów, Miriam z niecierpliwością czekała na to tajemnicze jutro, by dowiedzieć się nowych rzeczy, by wybrać odpowiednie kredki i pozornie wysłuchać historii swojej opiekunki. Gdy mama obiecywała, że po obiedzie pójdą na plażę, zbyt długo wpatrywała się w tarcze zegara i zbyt mocno nadstawiała uszy, by wyłapać delikatne brzdęki zastawy stołowej i dokładnie obliczyć w główce, ile minut zostało do obiecanego spaceru i zamków z piasku.
- Tak, tak, tak! – zawołała szczęśliwa, prezentując dumnie, choć pewnie całkiem nieświadomie, dziurę w uzębieniu. Bardzo chciała zobaczyć magiczną jaskółkę!
Z tej niepowstrzymanej radości wyrwał ją jednak dziwny hałas. Momentalnie zmarszczyła brwi i zrobiła z ust uważne, malutkie „o”, kiedy usłyszała najczystszy błękit, jaki kiedykolwiek istniał na tym świecie. Zeskoczyła z krzesła i podeszła uważnie do wujaszka, przypatrując się najpierw jemu, a potem talerzykowi, który tak pięknie rozbrzmiał. Stanęła na palcach i mimo niewielkich rozmiarów, zdołała sięgnąć łapką do niewielkiego zestawu, żeby jeszcze raz poruszyć filiżanką. Krótkie brzdęknięcie przetoczyło się po kuchni, ale tym razem zabrzmiało nieco inaczej. Wcześniej pojawiła się lazurowa zatoka z bajek o królewnie Kralonii, która broniła swego ludu przed groźnymi Trytonami, a teraz zadzwoniła fala obijająca się pianą o skalne wysokości. W obu przypadkach była to woda, ale dla Miriam to zupełnie dwie różne historie.
- Wujcio tak ładnie zagrał na filiżance, ja tak nie umiem – uśmiechnęła się tym razem nieco inaczej, z większą cierpliwością i jakby… cichą, skrywaną determinacją.
Chciała poprosić, żeby wujaszek zadzwonił błękitem jeszcze raz, ale niespodziewanie do ich pięknego obrazka wkradła się bulgocząca czekolada i zniszczyła podniosłość chwili. Nie żałowała jednak, przyniosła tyle samo radości, co brzdękające talerzyki i dokładnie tyle samo śmiechu, nawet usłyszała ten, który należał do wujaszka, a to było dość niecodzienne doświadczenie! Filiżankę ostrożnie przysunęła do siebie, ale kiedy powąchała mocniej wylatującą z niej parę, to chyba odeszła jej ochota na picie albo… jedzenie tego magicznego napoju. Jedzenie, owszem, bo wydawało się to być takie gęste i ciemne, że jakby się chwyciło za widelczyk, to na pewno można byłoby to z powodzeniem jeść!
Na szczęście z obowiązku bycia grzeczną i ułożoną wyrwała ją prośba wujka. Wyrecytowała wiersz najpiękniej jak potrafiła, chociaż strasznie wstydziła się występów publicznych, nawet tak rodzinno-kameralnych jak ten. Odrobinę bardziej wolała grać na pianinie małe etiudki, bo wtedy siedziała bokiem do widowni i zamiast patrzeć w oczy swoim słuchaczom, musiała śledzić ułożenie małych paluszków na biało-czarnej klawiaturze. Szczęśliwa uciekła na swoje krzesło, żeby schować się za filiżanką i poczekać tak na nagrodę, ale… musiała się rozczarować. Natychmiast nabrała powietrza w policzki i skrzyżowała ramionka, prezentując swoją dziecięcą złość w rudym wydaniu.
- Ale wujaszku! – głos nabrał wysokich tonów, by za chwilę opaść ponuro na dolne rejestry. – Wujaszek mi obiecał, że opowie o Fulbercie Tchórzliwym i trochę o panu Gryffindorze i… i że karty wujaszka zobaczę. Nie wolno zapominać o obietnicach!
Bo obietnice były dla małych dzieci święte. Święte jak lody malinowe i szarlotka na podwieczorek.
- Tak, tak, tak! – zawołała szczęśliwa, prezentując dumnie, choć pewnie całkiem nieświadomie, dziurę w uzębieniu. Bardzo chciała zobaczyć magiczną jaskółkę!
Z tej niepowstrzymanej radości wyrwał ją jednak dziwny hałas. Momentalnie zmarszczyła brwi i zrobiła z ust uważne, malutkie „o”, kiedy usłyszała najczystszy błękit, jaki kiedykolwiek istniał na tym świecie. Zeskoczyła z krzesła i podeszła uważnie do wujaszka, przypatrując się najpierw jemu, a potem talerzykowi, który tak pięknie rozbrzmiał. Stanęła na palcach i mimo niewielkich rozmiarów, zdołała sięgnąć łapką do niewielkiego zestawu, żeby jeszcze raz poruszyć filiżanką. Krótkie brzdęknięcie przetoczyło się po kuchni, ale tym razem zabrzmiało nieco inaczej. Wcześniej pojawiła się lazurowa zatoka z bajek o królewnie Kralonii, która broniła swego ludu przed groźnymi Trytonami, a teraz zadzwoniła fala obijająca się pianą o skalne wysokości. W obu przypadkach była to woda, ale dla Miriam to zupełnie dwie różne historie.
- Wujcio tak ładnie zagrał na filiżance, ja tak nie umiem – uśmiechnęła się tym razem nieco inaczej, z większą cierpliwością i jakby… cichą, skrywaną determinacją.
Chciała poprosić, żeby wujaszek zadzwonił błękitem jeszcze raz, ale niespodziewanie do ich pięknego obrazka wkradła się bulgocząca czekolada i zniszczyła podniosłość chwili. Nie żałowała jednak, przyniosła tyle samo radości, co brzdękające talerzyki i dokładnie tyle samo śmiechu, nawet usłyszała ten, który należał do wujaszka, a to było dość niecodzienne doświadczenie! Filiżankę ostrożnie przysunęła do siebie, ale kiedy powąchała mocniej wylatującą z niej parę, to chyba odeszła jej ochota na picie albo… jedzenie tego magicznego napoju. Jedzenie, owszem, bo wydawało się to być takie gęste i ciemne, że jakby się chwyciło za widelczyk, to na pewno można byłoby to z powodzeniem jeść!
Na szczęście z obowiązku bycia grzeczną i ułożoną wyrwała ją prośba wujka. Wyrecytowała wiersz najpiękniej jak potrafiła, chociaż strasznie wstydziła się występów publicznych, nawet tak rodzinno-kameralnych jak ten. Odrobinę bardziej wolała grać na pianinie małe etiudki, bo wtedy siedziała bokiem do widowni i zamiast patrzeć w oczy swoim słuchaczom, musiała śledzić ułożenie małych paluszków na biało-czarnej klawiaturze. Szczęśliwa uciekła na swoje krzesło, żeby schować się za filiżanką i poczekać tak na nagrodę, ale… musiała się rozczarować. Natychmiast nabrała powietrza w policzki i skrzyżowała ramionka, prezentując swoją dziecięcą złość w rudym wydaniu.
- Ale wujaszku! – głos nabrał wysokich tonów, by za chwilę opaść ponuro na dolne rejestry. – Wujaszek mi obiecał, że opowie o Fulbercie Tchórzliwym i trochę o panu Gryffindorze i… i że karty wujaszka zobaczę. Nie wolno zapominać o obietnicach!
Bo obietnice były dla małych dzieci święte. Święte jak lody malinowe i szarlotka na podwieczorek.
Zgubiła swe kropki na łące
a może w ogródku na grządce
a może w ogródku na grządce
Kuchnia z jadalnią
Szybka odpowiedź