Poczekalnia
PODZIEMIA, POZIOM I: Prosektorium (kostnica, chłodnica, archiwa);
Parter: WYPADKI PRZEDMIOTOWE (eksplozje kociołków, samoporażenia różdżkami, kraksy miotlarskie etc.);
Piętro I: URAZY MAGIZOOLOGICZNE (ukąszenia, użądlenia, oparzenia, wbite kolce etc.);
Piętro II: ZAKAŻENIA MAGICZNE (choroby zakaźne, np: smocza ospa, znikanie epidemiczne, skrofungulus etc.);
Piętro III: URAZY MAGIPSYCHIATRYCZNE (nerwica, szoki, homoseksualizm, amnezje, urazy psychiczne etc.);
Piętro IV: ZATRUCIA ELIKSILARNE I ROŚLINNE (wysypki, wymioty, niekontrolowany chichot etc.);
Piętro V: URAZY POZAKLĘCIOWE (uroki nieusuwalne, klątwy, niewłaściwe zastosowanie zaklęcia etc.);
Piętro VI: SKLEP i HERBACIARNIA dla odwiedzających.
- Raczej pomaga mi się uspokoić, ale tak. Przypomina mi chwilę, w której go dostałem – odpowiedział praktycznie powtarzając słowa wypowiedziane przez Rosier. Słysząc kolejne pytanie, zerknął na nią. – A co jeśli nawet? – odpowiedział w podobny sposób bez cienia złośliwości, kpiny czy ironii. Zwyczajnie miał zamiar zostawić ten temat. Nosił go z przyzwyczajenia, ale również i dziwnej wiary w to, że mając go przy sercu pomoże matce, która miała amulet z bliźniaczej skały. Naiwność, która nie przystawała do osoby lorda, ale wolał to niż wbijanie sobie noża w plecy za każdym razem, gdy opuszczał komnaty Beatrice. Razem z ojcem i Leią praktycznie non stop towarzyszyli chorej i czuli się źle, gdy nie było ich w pobliżu niej. Dlatego wolał być naiwny niż rozgoryczony.
Zauważył niesforny kosmyk kruczoczarnych włosów Darcy, który opadł jej na obojczyk. Śledził go wzrokiem, aż do chwili gdy kobieta założyła pukle za ucho. Zadała mu dość nietypowe pytanie. Co mógł sądzić o jej narzeczonym? Obchodziło ją w ogóle to, co chciał powiedzieć? Wątpił, żeby jego zdanie miało coś zmienić w postrzeganiu przez nią potencjalnego kandydata na męża. Nie znał lorda Bulstrode’a. Widywał go na większych uroczystościach, spotkaniach Rycerzy i to wszystko, co ich kiedykolwiek łączyło. Co mógł o nim sądzić? Był Bulstrodem. I to mu wystarczyło. Nie interesowała go jego osobowość. Jednak nie śmiał odmówić. Patrząc jej uważnie w oczy, powiedział jedynie:
- Jest wystarczająco bogaty.
Nie zamierzał kontynuować tematu. I tak nie wniósłby nic nowego. Wyraził swoją opinię i to musiało wystarczyć Darcy za odpowiedź. Zaraz jednak przeszli gładko w inny, dotyczący Rosier temat. Nie udało im się, jednak za dużo porozmawiać, bo nadszedł uzdrowiciel. Lady podeszła do niego jako pierwsza, wymieniając dość żywiołowo uwagi. Nie musiała nic mówić. Morgoth zmarszczył brwi już na samym początku ich rozmowy.
- Co? – zdołał powiedzieć, zanim przeniósł spojrzenie na uzdrowiciela. Wyminął Darcy i stanął przed mężczyzną. – Jakich odwiedzin?! – zaatakował, nie podnosząc głosu, jednak nie dało się nie wyczuć gniewu. – Nie widzieliśmy się z nią od dwóch godzin i pan uważa, że odejdziemy bez sprawdzenia stanu zdrowia mojej żony?! – dodał, nie wiedząc czemu idąc za radą Darcy. Równie dobrze mógłby rzucić jedynie nazwiskiem. Mężczyzna patrzył na niego przez chwilę wyraźnie zbity z tropu, jednak nie odpowiedział. Yaxley nie miał zamiaru czekać. - Chodźmy – warknął, odwracając się do Rosier i zabierając ich płaszcze, po czym złapał ją za rękę. Bez słowa wyminął mężczyznę, kierując się na salę, gdzie znajdowała się Rosalie. Nie miał zamiaru odchodzić bez wiadomości. – Wiem gdzie jest – powiedział, gdy skręcili za rogiem, by przejść na schody, a dalej na odpowiednie piętro.
|zt x2
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Tego dnia w biurze aurorów panował prawdziwy spokój. Większość stażystów zajmowała się mało znaczącymi sprawami, będącymi w głównej mierze zadaniami od swoich starszych, bardziej zapracowanych kolegów. Garrett miał skończyć pracę nieco wcześniej, ale w ostatniej chwili szef departamentu wezwał go do siebie i poprosił, aby ten udał się do Munga i porozmawiał z uzdrowicielem, do którego tego samego dnia rano trafił dość dziwny przypadek. Ktoś wezwał magiczne pogotowie do nieprzytomnego mężczyzny w średnim wieku, który leżał w kałuży własnej krwi, pozbawiony płatów skóry, które jakby oderwały się od ciała. Uzdrowiciel szybko skojarzył obrażenia ze znanymi mu zaklęciami i zgłosił to do biura aurorów. Garrett miał się z nim spotkać, a później porozmawiać z rannym, który do tej pory zdążył się już obudzić.
Oczywiście, nie mając zbyt wiele do powiedzenia, Weasley udał się do Munga, zamierzając wykonać służbowe polecenie. Niestety, los mu nie sprzyjał. W recepcji nikogo nie było. Zamierzał więc zostać w poczekalni, wśród innych pacjentów, którzy zniecierpliwieni czekali na swoją kolej. Po kilkunastu minutach jego uwagę zwrócił spokojny, choć niewątpliwie niepokojący głos:
— Proszę się nie ruszać, wszystko będzie w porządku. Udamy się tylko na badania i będzie po krzyku...
To był jeden ze stażystów, który zbliżał się do Garreta z ostrzegawczo wyciągniętymi rękami. Nie był jednak sam, towarzyszył mu kolega, który bardziej przypominał pałkarza niż uzdrowiciela. Obaj mieli wyciągnięte różdżki.
— Petrificus Totalus! — krzyknęli jeden po drugim. Nie mieli jednak do czynienia z byle kim. Auror co prawda zdążył się uchylić przed atakami, ale wpadł na jedno z krzeseł, którego noga boleśnie wbiła mu się w bok. Zaklęcie petryfikujące trafiło jednego z przypadkowych czekających, co spotkało się z falą oburzenia wśród czarodziejów.
W tym samym czasie Samael Avery, wraz ze swoim młodszym uzdrowicielem kierowali się na dół, gdzie według informacji jaką otrzymali znajdował się pacjent, który uciekł z magipsychiatrii. Był to jego pacjent, dlatego musiał dopilnować aby został zatrzymany. Dokładnie poinstruował stażystów jak wyglądał uciekinier, ale Ci najwyraźniej z całego opisu zapamiętali tylko to, że był rudy i miał pochmurne, depresyjne spojrzenie. Dlatego w chwili, w której Samael wkroczył do poczekalni, by sprawdzić, w jakim stanie znajduje się jego pacjent zobaczył tylko nieudolnie rzucane zaklęcia na aurora, upadającego mężczyznę, którego twarzy nie dostrzegł i miotających się pacjentów, którzy nie wiedzieli, czy mają rzucić się na obłąkanego rudego czarodzieja, czy nieprofesjonalnych młodych uzdrowicieli.
Datę spotkania możecie założyć sami. O skończonym wątku z rozwiązaną sytuacją możecie poinformować w doświadczeniu. Czara Ognia nie kontynuuje z Wami rozgrywki. Wszystko jest w Waszych rękach.
Miłej zabawy!
Nie był to jeden z najlepszych dni. Dżdżysty poniedziałek - siedząc jeszcze w biurze, Garrett leniwie spoglądał na krople coraz silniejszego deszczu z cichym stukotem rozbijające się o przejrzystą powierzchnię szyby. Kłębiące się na czerniejącym niebie chmury nie nastrajały optymistycznie; pomiędzy rozważaniami, jak długo zdoła jeszcze zatrzymywać powieki przed nagminnym sklejaniem się, unosił do ust porcelanową filiżankę po brzegi wypełnioną kawą i starał się nie usnąć nad piętrzącymi się stertami zaległej dokumentacji.
Już miał wrócić do domu - teczki ułożone były na dwóch kupkach, chaos z biurka oględnie posprzątany, a stażyści poinformowani, do jakiej sali mają udać się na kolejne ćwiczenia - kiedy szef dość wyraźnie dał mu do zrozumienia, że jeszcze nie czas na wędrówkę do zacisznego kąta w mieszkaniu i przedwczesne wtopienie się w objęcia Morfeusza. I w ten sposób Garrett (trochę przeklinając pod nosem, trochę się krzywiąc i mając trochę wpisaną w spojrzenie bezbrzeżną beznadzieję) trafił do Munga, gdzie musiał przedzierać się na korytarzu przez tłumy pacjentów latających na zaczarowanych fotelach, przetransmutowanych połowicznie w dzikie zwierzęta i osmolonych najpewniej wskutek niespodziewanych kociołkowych wybuchów.
Ledwie powłóczył nogami, niczym kapryśne dziecko manifestując własną niechęć i zmęczenie (a był dopiero poniedziałek!); pracownicy szpitala nie chcieli ułatwić mu tej ciężkiej egzystencji (kto by pomyślał, że walczący o dobro społeczeństwa auror zmuszony zostanie do tkwienia w poczekalni pomiędzy zarażoną teleportacyjną czkawką kobietą a kichającym różowym pyłem czarodziejem w średnim wieku), więc pozostało mu czekać na łaskę i niełaskę pielęgniarek, które nie rwały się do poinformowania jednego z uzdrowicieli o przybyciu przedstawiciela prawa.
Ni to nonszalancko, ni to z desperacją oparł się tyłem głowy o chłodną powierzchnię ściany i wbił tępo spojrzenie w przestrzeń, oddając się niekoniecznie pozytywnym rozmyślaniom. Coś w jego spojrzeniu zgasło, zmarszczył brwi; ile jeszcze przyjdzie mu czekać na znak z nieba i merlinową łaskę pozwalającą mu wrócić do domu?
Gdy na horyzoncie pojawiła się dwójka stosunkowo młodych ludzi odzianych w kitle stażystów, przeniósł na nich pogrążony w zadumie wzrok, mając nadzieję, że są oni posłańcami dobrej nowiny. W samą porę; nie wytrzymałby tu nawet chwili dłużej, z pewnością zwróci komuś uwagę za zmuszanie wykonującego pracę aurora do bezsensownych oczekiwań.
- Słucham? - zdążył powiedzieć jeszcze kompletnie nierozumiejącym tonem głosu, gdy stażyści wyjęli różdżki, a przez umysł przebiegło mu co najmniej kilka wytłumaczeń zaistniałej sytuacji: ktoś chciał się go pozbyć? Namieszał w dokumentacji?
A może był to po prostu wyjątkowo niefortunny przypadek?
Nie mając czasu na dalsze rozmyślania, instynktownie wykonał unik (aurorskich przyzwyczajeń wyplenić się nie da), a upadając i boleśnie wbijając się w któreś z krzeseł, mimowolnie sięgnął do kieszeni po jasne drewno swojej osikowej różdżki.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Teoretycznie: ludzie padali jak muchy wszędzie, ale Avery czepiał się każdego drobiazgu, byle zminimalizować osobiste refleksje. Skondensować je, a nawet zniszczyć, by przestały zajmować jego myśli, gdy powinien skupiać się wyłącznie na swej pracy. Postawione przed nim zadania nierzadko powodowały głębokie westchnięcia: awans na ordynatora oprócz mocy decyzyjnej przyniósł ze sobą wielu niezbyt inteligentnych petentów oraz irracjonalne problemy, które nigdy nie powinny zaprzątać jego głowy. Prostowanie spraw niedokończonych, zapętlonych, zbyt skomplikowanych, by zwykły uzdrowiciel był w stanie sobie z nimi poradzić, administracyjne niedociągnięcia - wszystko leżało w obowiązku Avery'ego. Szczęśliwie rzucającego się w ten wir pracy, jakby chciał w ten sposób zastąpić sobie Laidan. Parujące kubki eliksirów, sterylny zapach, plamy krwi na jednorazowych fartuchach, błyskawiczne interwencje na oddziale psychiatrycznym, pacjenci przewijający się przez jego ręce. Prawie jak kobiety, ale nigdy na dłużej.
I nie w towarzystwie świadków: obecnie miał przy sobie dwójkę młokosów, truchtających za nim jak posłuszne psiaki. Mieli się uczyć, a jedynie przeszkadzali, więc Avery nauczył się po prostu nie zwracać na nich uwagi. Nie bez powodu wzywano go na parter; niemalże przestał urzędować na innym piętrze aniżeli trzecie, jednakowoż sprawa uciekiniera okazała się na tyle istotna, aby zaangażować właśnie jego.
Wkroczył w sam środek zamieszania. Krzyki, błysk zaklęcia, niebywały rozgardiasz, huk ciała, ciężko uderzającego o jedno z niewygodnych krzeseł. Zmrużył oczy, szybko rejestrując, każdy szczegół pomieszczenia - i rozpoznając w niedoszłej ofierze Weasley'a. Garrett przypomniał mu o Zakonie (powinien pozwolić mu umrzeć?), ale znajdował się w pracy i nie zamierzał ryzykować względnie pozytywnych relacji z aurorem, które mogły mu się jeszcze kiedyś przydać.
-Confundus - mruknął, celując różdżką w osławionego pacjenta, kryjącego się za filarem, tuż obok tych nieszczęsnych ślepców, rzucających zaklęciami na prawo i lewo. Trafił idealnie: dostrzegł nieco zamroczone spojrzenie mężczyzny i nakazał asystującym mu stażystom, aby niezwłocznie odprowadzili go do izolatki. W takim stanie nie powinni mieć trudności, aby nad nim zapanować, zaś sam Avery... musiał dać przedstawienie dla żadnej krwi (wyjaśnień?) tłuszczy.
-Wylatujecie - rzekł krótko (i bardzo głośno) do bohaterów, którzy dziwnie zbledli i zatrwożonym wzrokiem wodzili po podłodze - niesubordynacja, atak na funkcjonariusza publicznego, pogwałcenie przysięgi Hipokratesa... wymieniać dalej? Zejdziecie mi z oczy, czy mam wezwać odpowiednie służby? - syknął do stażystów, po czym kazał im jeszcze przeprosić za zamieszanie, które spowodowali.
-Garrett, co mogę dla ciebie zrobić? - spytał, podchodząc do rudego mężczyzny i ściskając mu dłoń - kogo oni przyjmują, to przerasta ludzkie pojęcie - westchnął nieco ciszej.
'Twas death and death indeed.
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
Wyciągał już różdżkę, na wpół gotów do rozpoczęcia otwartej walki; nie do końca panował nad przyzwyczajeniami, które bez chwili na zastanowienie dyktowały mu kolejne gesty, szeptały do ucha pomocne inkantacje. Zanim jednak zdążył wypowiedzieć je na głos, coś trzasnęło; strzeliło zaklęcie, nie pomknęło jednak w jego stronę, a kompletnie gdzie indziej - za filar, by trafić zaraz obcego mężczyznę. Niebezpieczeństwo zażegnane, szepnął ktoś w tłumie, ktoś inny odetchnął z ulgą, wychwalając pod niebiosa fakt, że zostali uratowani. Garrett nieszczególnie potrafił zrozumieć, co działo się wkoło; nie zależało mu też na tym, więc po prostu podniósł się z miejsca, pozorując przed głęboko zainteresowaną widownią, że nic nadzwyczajnego nie miało przed chwilą miejsca. Ukradkiem podniósł nawet jedno z krzeseł, które przewrócił w trakcie dramatycznego upadku; udając, że wcale drażni go świadomość, iż większość oczekujących pacjentów skupiała na nim - z braku lepszych rozrywek? - całą swoją uwagę, odwrócił spojrzenie i powędrował nim wprost ku Samaelowi.
Od czasu wysłuchania wątpliwości Eilis (fakt, że niedługo później tępo spoglądał na kamień jej nagrobka, wcale nie działał na korzyść mężczyzny), nie potrafił już jednoznacznie określić, jakie uczucia żywił do Avery'ego.
Najprawdopodobniej nigdy nie było to proste - mimo wszystko kącik jego ust drgnął lekko, szykując się do ułożenia w uśmiechu.
- Udane przedstawienie - rzucił w formie powitania, nieznacznie barwiąc głos rozbawieniem - choć wydaje mi się, że w pełni mógłbym podziwiać je dopiero z nieco innej perspektywy. - I on uścisnął dłoń, uśmiechając się już szerzej - niemalże beztrosko, niemalże nie tylko z uprzejmości, niemalże całkowicie szczerze. - Przynajmniej możecie poszczycić się stażystami o niezachwianych zapałach i godnym podziwu entuzjazmie - dodał z lekkim przekąsem, doskonale zdając sobie sprawę, że wypełnił wymagane minimum zbaczania z tematu; przechodził przez to wystarczającą ilość razy, by dowiedzieć się, że subtelne muśnięcie spraw prywatnych i podzielenie się paroma neutralnymi uwagami w sposób widoczny pomaga w załatwianiu interesów. Szybko i skutecznie. - Świetnie się składa, Samaelu, że to akurat ty przyszedłeś mi z odsieczą - powiedział nagle, nie szczędząc mało powściągliwej kurtuazji. - Dziś rano trafiła do szpitala ofiara czarnej magii, mężczyzna w średnim wieku o nazwisku Catwright. - I, według akt, mugolak; czy mogło być to przyczyną ataku? - Potrzebuję skontaktować się najpierw z jego uzdrowicielem, a potem z samym poszkodowanym, czy byłbyś w stanie mi pomóc?
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Zwykle panowała tam gęsta atmosfera - dużo bardziej niepewna, aniżeli w poczekalni, gdzie już ponownie zaczęły rozbrzmiewać głosy, w tym również te rozbawione, jakby spragnione mocnych wrażeń oraz większej ilości podobnych spektakli. Tak jak i Garrett? Avery był pewny, że jemu akurat nie brakuje adrenaliny, by musiał posiłkować się tanimi (i pomyłkowymi) szamotaninami na szpitalnym gruncie. I on jednak zdawał się ubawiony lub po prostu doskonale udawał. Maskując złość. Albo obojętność. Cokolwiek.
-Będąc sparaliżowanym? Obaj wiemy, że byś do tego nie dopuścił - odparł Avery, wysilając się na ten niemalże ganiący przytyk. I ignorując uwagę o stażystach, pokręcił tylko głową z politowaniem, jakby młodzieńcy nie byli warci jego komentarza. Weasley zresztą doskonale wiedział, jak ich potraktował - w jego mniemaniu powinien zresztą postarać się o dyscyplinarkę, miast załatwiać to w sposób nieformalny i praktycznie - polubowny. Dużo bardziej zainteresował się wspomnianym przez Garretta przypadkiem - i nie zamierzał szczędzić mu informacji.
-Catwrightowi właśnie zaaplikowano eliksir słodkiego snu. Jest jeszcze w szoku pourazowym, ale sądzę, że jutro nikt nie będzie czynił ci przeszkód, jeśli zechcesz z nim porozmawiać - wyjaśnił, nie dziwiąc się zupełnie gorliwości Weasleya. Obecnie podobne przypadki postępowania z mugolakami zdarzały się chyba zbyt często, jak na gust ich obrońcy.
-Ja się nim zająłem, kiedy go przywieźli. Niezmiennie: braki w personelu - westchnął z ubolewaniem, zaplatając ręce na piersi i czekając na kolejne pytania.
'Twas death and death indeed.
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
Nawet on dostrzegał, że przez ostatnie miesiące stawał się wyłącznie cieniem.
Cieniem, któremu funkcjonować pozwalały głównie postawione cele - ratunek świata, dbałość o bezbronnych, o anonimowe twarze, o wszystkich tych, których nie znał i nigdy nie pozna. Wyrzekł się wielu rzeczy i był gotów wyrzec kolejnych; były dni, gdy zaślepiał go bezsens przyziemnych problemów w obliczu zagrożeń, które rzucały im cienie na kark. Coraz częściej zastanawiał się, czy miało to jeszcze znaczenie: to, że codziennie wybierał ten sam kominek w Ministerstwie, by wrócić do domu, to, że podstawowe produkty kupował zawsze w tym samym sklepie, to, że każdego wieczoru poświęcał długi czas na polerowanie jasnego drewna różdżki, by nie zawiodła go, gdy przyjdzie potrzeba walki. Szepty zbliżającej się wojny rozbrzmiewały nie tylko na ustach zwolenników teorii spiskowych; drżały też w powietrzu, zatruwały zwykłą egzystencję, powodowały, że coraz więcej osób profilaktycznie pakowało walizki i wpychało je pod swoje łóżka.
Garrett zrobił to już długie miesiące temu.
Teraz, gdy krwawa ofiara dotykała głównie osoby związane ze społecznością mugolską, lękał się podwójnie; wiedział, do czego może się to sprowadzić, domyślał się, że ten, który za tym stoi, nie ma dobrych intencji - może planuje coś większego, coś gorszego, coś straszliwego? I znów narastała ta potrzeba, by walczyć, by dbać o bezpieczeństwo, by z własnych wyrzeczeń zbudować mur, który może - tylko może - zdoła zatrzymać lawinę katastrof.
Nie będzie mógł jednak niczego osiągnąć, błądząc w mgle niewiedzy.
- To wspaniale - dodał, choć wcale nie było to wspaniałe - wolałby czym prędzej rozprawić się z niezbędną rozmową, spisać raport i nie musieć zawracać sobie głowy dokumentacją przez parę kolejnych dni. Wyjątkowo udolnie stłumił chęć wydania z siebie dźwięku będącego hybrydą westchnięcia i prychnięcia. - Otrzymałem raport dotyczący dwóch klątw, których doświadczył poszkodowany. - Naprawdę nie czuł potrzeby wypowiadania na głos ich inkantacji. - Czy pierwsze badania wykazały dodatkowe nieprawidłowości? Nadprogramowe obrażenia wewnętrzne? Czy na ciele ofiary oprawca zostawił jakieś ślady, znaki, poszlaki? Większość czarnoksiężników nie może się powstrzymać przed złożeniem podpisu na... swoim dziele - niemalże wyrecytował, wszak przeprowadzał podobny wywiad nie pierwszy raz; poniekąd żałował, że szef Biura nie wysłał z nim żadnego stażysty, młodzi mogliby wyciągnąć nauki z zawodowych praktyk.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Tkwiła w tym metoda, skuteczna dopóki nie zabrakło uzdrowicieli. Gdy nie wzrosła liczba ofiar? Avery spokojnie przyjmował te cyfrowe dane, nieco rozbawiony żniwem, przyniesionym wraz z początkiem marca. Jak długo potrwa ta amatorszczyzna? Wyłapywano przecież tych nieostrożnych, którzy przez swoją głupotę odsiadywali najwyższe wyroki w Azkabanie. Najwyraźniej było to zbyt mało, by zasiać strach na reszcie tych dumnych czarodziejów, chełpiących się w sposób stanowczo dziecinny i nieumiejętny.
Ten, który torturował Catwrighta ewidentnie nie panował nad swoją różdżką. Gdyby czarował nieco lepiej, skutecznie zabiłby biedaczynę, przechodzącą teraz przez naprawdę nieprzyjemne zabiegi. Niestety, swoim niedbalstwem doprowadził do przeżycia mugolaka oraz sprowadził sobie na kark aurora - Weasley'a we własnej osobie?
-Pęknięte lewe płuco, zmiażdżonych kilka żeber - odparł natychmiastowo. Nie musiał wytężać pamięci: doskonale wiedział, jak prezentował się mężczyzna tuż po przywiezieniu go na oddział. Miał mnóstwo szczęścia, również pod tym względem, iż Avery w pracy był ponad wszelkie uprzedzenia. Etyka lekarska.
-Poza obdarciem ze skóry nic nadzwyczajnego - dodał, brzmiąc może i odrobinę bezdusznie, ale czy nie widział już gorszych przypadków? Czy Garrett nie widział ludzi w stanie o wymagającym interwencji szybciej, niż zwykłe oskalpowanie?
'Twas death and death indeed.
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
Drażniło go to - drażniła go bezczynność, drażnił brak kontroli. Nawet teraz, gdy tkwił w Mungu, ostatkiem sił trzymał się przy resztkach zdrowego rozsądku; podążając spojrzeniem po gromadzących się w poczekalni ludziach, nie mógł wyprzeć wrażenia, że wielu z nich (większości?) wojna, zarówno ta, która zdążyła się kończyć, jak i tak, która dopiero kwitła, zabrała coś, co było im najdroższe. A mimo to nie podejmowali walki, jakkolwiek mocno nie pragnęliby tego odzyskać - brakło im sił, brakło odwagi, brakło zaparcia.
Dlatego ktoś musiał stoczyć te batalie za nich.
- Rozumiem - rzucił spokojnym głosem, głęboko kryjąc lekką dozę niezadowolenia - powierzchowny brak poszlak i wskazówek smakował goryczą. Garrett nigdy nie sądził, że cokolwiek w trakcie tej wojny przyjdzie mu z łatwością, ale jednocześnie nie znosił porażek; nie uznawał kapitulacji za opcję, nie przewidywał rozczarowań, w całej swojej ambicji brnął dopóty, dopóki osiągnął wszystkie swoje cele.
Z różnym skutkiem - ale przynajmniej nie mógł sobie zarzucić apatii.
Tym razem spojrzał na Samaela jakoś uważniej; intensywna barwa uzdrowicielskiego kitla jak zwykle kontrastowała z niewylewną mimiką, którą mimo wszystko próbował rozszyfrować. Czy rażąca obojętność była rzeczywistym odbiciem duszy medyka, czy może wyłącznie zręcznie dopasowaną, trupią maską?
- Ale mimo wszystko biuro aurorów będzie potrzebowało szczegółowego raportu pióra prowadzącego uzdrowiciela - dodał po niedługiej przerwie, wciąż spoglądając na Samaela - tym razem bez uśmiechu, nawet wymuszonego, choć wciąż z uprzejmością i badawczą nutą. - Żywię nadzieję, że mogę na tobie w tej sprawie polegać - ciągnął, wypowiadając w tej sprawie jakoś mimowolnie, bez akcentów, bez nacisków. Dziwnie naturalnie.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Punktem zainteresowania Garretta był jednak Catwright. I zapewne inne szlamy, zdychające na łóżkach poustawianych w korytarzach, bowiem i w szpitalu odbywała się cicha segregacja, po części sprowokowana hojnymi dotacjami z rąk arystokratów. Aczkolwiek, to ten konkretny przypadek stanowił cel zawodowy i nad nim Weasley powinien się pochylić. Dokładnie i drobiazgowo, czego wymagano od aurora, a na co Samael zamierzał mu pozwolić.
-Może chciałbyś porozmawiać w moim gabinecie? - spytał, sugerując obszerniejszą dyskusję o żałosnym stanie mugolaka. Wolał nie recytować uszkodzonych mięśni oraz opisywać szerokich obrażeń, których doznał Catwright wśród pacjentów oczekujących na zabiegi: ludzie lubili panikować, a niestety poskramianie destrukcyjnych człowieczych skłonności wcale nie było proste - pokażę ci jego kartę, będziesz mógł wypytać - przesłuchać brzmiało wybitnie źle - stażystów i pielęgniarki. Zajrzymy też do izolatki, w której leży. Może do tego czasu już się wybudzi? - zaproponował lekko, oczekując decyzji Garretta. Pomagał, współpracował, wychodził z inicjatywą.
'Twas death and death indeed.
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
Kogoś mu przypominała - nie umiał jednak jednoznacznie stwierdzić, kogo.
Zamiast poświęcić temu dłuższe rozważania, powrócił wzrokiem do Avery'ego; jego współpraca znacznie ułatwiała mu pracę, był za to poniekąd wdzięczny, choć wdzięczności tej nie wyrażał jeszcze na głos. Doszukiwał się nieprawidłowości, punktów zaczepień, zawahań. Nie chciał ogłaszać kapitulacji, nie pragnął leczyć zarazy objawowo - miał zamiar zdusić ją w zarodku. Zapobiec kolejnym, tragicznym wydarzeniom. Zrozumieć. Powstrzymać.
- Byłbym zobowiązany - rzucił zaraz uprzejmie, mimochodem poprawiając rękaw ciemnego jak smoła płaszcza, głównie po to, by mieć czym zająć dłonie. Przelotem musnął spojrzeniem mugolski zegarek zapięty na nadgarstku, który zaraz znów skrył się pod rękawem czarnej szaty. Garrett uniósł spojrzenie, ulokował je na uzdrowicielu, kącik jego ust lekko zauważalnie drgnął, nie niwecząc przy tym kurtuazyjnego uśmiechu. - Ale czy nie wspominałeś, że pacjent będzie gotowy do rozmów dopiero jutrzejszego dnia? Potrzebuję go w pełnej świadomości, nie mogę sobie pozwolić na majaki i przekłamane zeznania - a także na marnotrawienie czasu, na błądzenie, na podążanie po śladach, które już dawno uznane zostały za zwodnicze.
Nie miał zamiaru bez celu krążyć w kółko.
- Póki co pozostanę przy prośbie o raport - zdecydował w końcu, choć zadbał o to, by w jego spojrzeniu jawiło się nieme słowo podziękowania za udzielenie pomocy. - Wrócę tu jutro z samego rana, odbiorę go i wtedy rozmówię się z ofiarą, jeżeli nic nie stoi na przeszkodzie. - Nie stało, nie mogło stać, był aurorem - i tak bez problemów zdobyłby odpowiednie pozwolenia i uprawniające dokumentacje, choć wolał poruszać się po płaszczyźnie niezmąconych uprzejmości.
Więc by nie staczać się ze ścieżki taktu czy dyplomacji, nie pozwolił, aby zapadła pomiędzy nimi przepełniona kamuflowanym dyskomfortem cisza.
- To niepokojące, jak wiele podobnych przypadków ma ostatnio miejsce - odrzekł wreszcie po ulotnych sekundach milczenia, a - choć na pierwszy rzut oka niełatwo było to dostrzec - ważył przy tym każde z wypowiedzianych słów. - Następuje dziwne apogeum czarnoksięskich ataków, zupełnie jakby coś zawisło w powietrzu. Albo jakby... to wszystko miało ze sobą coś wspólnego.
Czy miało, Samaelu? Czy coś ci o tym wiadomo?
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Garrett nie spełniał ich co do joty - już samo nazwisko i historia utraconego szlachectwa winna odstraszać Samaela - lecz nadrabiał piekielną bystrością umysłu. Co Avery wyjątkowo cenił, także u swoich wrogów. Może to wygórowana ambicja, lecz doceniał wiedzę, iż przyjdzie mu się zmierzyć z godnym siebie przeciwnikiem. Nie patrzył na Garretta jak na potencjalną ofiarę, jak z całą pewnością oceni resztę jego zgrai idealistów. Więcej wysiłku, więcej satysfakcji.
Więcej rozczarowania z drugiej strony.
Oraz prawdopodobnie(?) - zaskoczenia.
-Jak sobie życzysz zatem - odparł, kiwając głową. Kolejny punkt trafił na jego konto - jest rozważny, ostrożny, sceptyczny. Avery prostą rozmową gromadził informacje - może oczywiste dla kogoś, kto znał Weasley'a, lecz nawet tak pozornie błahe rzeczy mogły kiedyś okazać się przydatne - uprzedzę Catwrighta, że go odwiedzisz - zaofiarował; pacjenci częstokroć panikowali gdy stawiano ich przed faktem dokonanym, więc Samael da temu biednemu mugolakowi czas. By wypadł przed Garrettem jak najlepiej.
Kiwnął głową; nie musiał zapewniać, że zrobi co w jego mocy - znał siebie i wiedział że profesjonalizm nie pozwoli mu na żadne przekłamania. Nie teraz, nie w tej sprawie, która pozostawała zaskakująco nieważna w całym spectrum przedwojennej zawieruchy. Z kieszeni kitla wyjął niewielki kałamarz oraz złamane w dwóch miejscach pióro - dostawał szału z powodu wiecznie wybrakowanych przyborów do pisania - a także nieco pognieciony zwitek pergaminu. Zawieszając go w powietrzu naskrobał na nim numer sali, w której leżał Catwright oraz poranną godzinę, kiedy mugolak powinien już być po wszystkich standardowych zabiegach i badaniach, po czym podał świstek Garrettowi.
-Dzieje się coś niedobrego - samozwańcy wchodzą na drogę prawdziwego ładu - ale to... - przerwał na chwilę, niemo dając do zrozumienia, iż ma na myśli bezmyślne okrucieństwo na mugolach - to wyłącznie akty wandalizmu. Dość mierne naśladownictwo prawdziwych zbrodni - Weasley wiedział, o czym mówił Samael. O zesłanych do Azkabanu czarodziejach z oderwanymi kończynami po żałosnej próbie użycia czarnej magii, o napastnikach, szykujących sobie gorszy los od własnych ofiar. Avery zaś był pewny że fala morderstw (ilu Rycerzy podejmie się próby?) nie umknie uwadze aurorów i że nie wmiesza się w te pokraczne rytuały. Uśmiechnął się więc krzywo (pokrzepiająco?) i uścisnął dłoń Garretta, żegnając się z nim, by wrócić do obowiązków.
|zt
'Twas death and death indeed.
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
Leżenie na tyłku przez kilka dni było nie wytrzymania. Co prawda praktycznie wczoraj dopiero się porządnie wybudził, bo wcześniej non stop zalewano go jakimiś eliksirami, które miały wzmagać i wydłużać stan snu, by czas wyleczył rany, które zostały mu zadane. Ten dzień nie był taki najgorszy, bo policjanci czekający, aż Carter odzyska przytomność musieli go przesłuchać, by zdał raport z tego co wydarzyło się w Białej Wywernie. I żeby nie pomylił się, bo pamięć w takim stanie mogła szwankować. Pytania zostały mu rzucane raz po raz i z chęcią, by na nie odpowiedział, ale nie mógł sobie przypomnieć co się działo. Nie tak nagle. Jego uzdrowiciel powiedział, że to normalne, a pamięć będzie wracała, jednak po tak ciężkich przeżyciach może nieco czasu minąć, aż mózg dojdzie do siebie i do stanu sprzed wypadkiem. Przez te wszystkie leki, które mu podawano, Raiden czuł się jak naćpany i odkąd się obudził gadał jakieś głupoty, a pielęgniarki raz po raz się śmiał, a drugi miały go dość. Minął dopiero jeden dzień odkąd znów był przytomny, ale dowiedział się, że do całkowitego uzdrowienia jeszcze daleka droga. Był zły i sfrustrowany czekaniem na praktycznie niemożliwe. Z tej perspektywy wizja czternastego dnia miesiąca była cholernie daleka, a do dwudziestego miał przymusowe zwolnienie z pracy. Świetnie... Po prostu znakomicie. Ile to już razy przeklinał tych cepów, co bawili się czarną magią na Nokturnie? Pewnie tysiąc, a kolejne miliony miały jeszcze nadejść. Mówiono, że przez nich zginął szef biura aurorów i kilku pracowników Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Tylko on trafił na rekonwalescencję. Tylko on przeżył zawalenie budynku. Starał się sobie to wszystko przypomnieć, ale im bardziej i intensywniej myślał tym obraz nie przychodziły, a wręcz oddalały się. Bezsilność była dla niego największym wrogiem i nie zamierzał się poddawać. Musiał jakoś walczyć z tym wszystkim, jednak pobyt w Mungu, w szpitalnym łóżku, wcale mu nie pomagał. Nie wiedział co się działo z Sophią, Aspenem. Ktoś tylko mu wspominał, że rodzina przychodziła go odwiedzać, ale dostawała zakaz. I dobrze. Nie powinni oglądać go w takim stanie. Stanie grozy i rozkładu. Raiden nie zamierzał na siebie patrzeć, a gdy się obudził i poczuł ból w całym ciele zdołał jedynie załkać. Przecież teraz jak nie był już piękny, życie straciło sens. Na szczęście medyk pospieszył z odpowiedzią, że wygląda jak kiedyś, ale na sporej części ciała zostały blizny po poparzeniach, których nie dało się niestety usunąć. Jednak i tak leczenie przeszło w zaskakująco dobrym tempie, a rezultat... Podobno gdy go przywieziono, nie przypominał człowieka, ale wprawna opieka medyczna wyratowała go ze strasznego stanu, pozwalając, by żył dalej. Wpierw jednak musiał dożyć końca tego marnotrawienia czasu, który spędzał w Mungu.
Jedynym dobrym akcentem dnia były odwiedziny Sophii, która jako siostra miała pierwszeństwo odwiedzin. Jeśli nie wyłączności, chociaż Raiden nie znał się na tych wszystkich procedurach. Z chęcią zająłby się jakąś sprawą lub najlepiej przejrzał dokumenty z badania miejsca zbrodni. Lub katastrofy. Wiedział, że siostra mogła mu je załatwić, a on musiał się czymś zająć podczas jeszcze tygodniowego pozostania w zimnych ścianach szpitala. Zanim jednak poruszył ten temat, musiał ją przytulić, chociaż jej dotyk wydawał się teraz niesamowicie bolesny. Jak wszystko zresztą. Nie zamierzał jednak leżeć i słuchać jej słów. O nie. Musiał ruszyć tyłek i krok za krokiem przeszedł do poczekalni, gdzie opadł na jedno z krzesełek pod ścianą. Czuł się beznadziejnie, ale jeszcze większą beznadzieją było to o czym mówiła mu Sophia. O tym co się działo, gdy przebywał w szpitalu. Z każdym jej słowem jego zdziwienie rosło, aż w końcu nie wytrzymał i spytał:
- I po prostu zniknął? Nikt nie wie, gdzie jest?
Come to talk with you again
Kiedy tylko dowiedziała się o tym, że został ranny i trafił na oddział, od razu chciała do niego pobiec, od czego odwiódł ją John Carter. Jednak po jego odejściu i tak poszła pod salę brata, choć uzdrowiciele jej nie wpuścili. Minęło trochę czasu, zanim pozwolono jej wejść do brata, a wcześniej musiała zadowolić się zapewnieniami, że przeżył i jest na dobrej drodze do pełnego wyleczenia. Zaledwie dzień po jego trafieniu do Munga wydarzyły się anomalie, które ogarnęły cały kraj i pogrążyły magiczną społeczność w chaosie. Także Sophia ucierpiała, choć niegroźnie i po ponownym trafieniu na oddział szybko ją uleczono. Mimo to była pełna niepokoju o nadchodzącą przyszłość, która wydawała się coraz bardziej mroczna.
Spory udział miało w tym zamartwianie się o brata. Ich rodzice zginęli pół roku temu i ostatnio tak niewiele brakło, by i Raiden podzielił ich losy. Na szczęście przeżył i wkrótce miał opuścić szpital, ale mimo to wciąż dręczyły ją złe myśli i odwiedzała go regularnie nawet gdy już została wypisana i wróciła do pracy. Powrót do niej nastąpił bardzo szybko, choć wciąż pozostawała głęboko nieufna wobec ministerstwa po wydarzeniach minionych dni.
Także tego dnia znalazła czas, by po pracy zajrzeć do brata. Już mogła go odwiedzać, choć podczas pierwszej wizyty wydawał się wciąż niezbyt kontaktować; nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że prawie spłonął i po uleczeniu musiał wciąż zażywać eliksiry. Jego skórę szpeciły też blizny, ale dla Sophii było najważniejsze to, że żył.
W pierwszych dniach maja w Mungu też panował istny chaos, kiedy sale zostały zatłoczone przez ofiary anomalii. Dziś było już nieco lepiej niż tamtej feralnej pierwszej nocy pełnej niekontrolowanych aportacji, ale wciąż można było wyczuć tu atmosferę grozy i niepokoju. Łatwiej było jednak wraz z Raidenem wykraść się z jego sali; jej brat zaczynał już samodzielnie chodzić, choć Sophia była obok i podtrzymywała go, gotowa zareagować, gdyby zachwiał się i upadł. Rozumiała jego pragnienie wyrwania się z łóżka i powrotu do normalności, sama też doświadczała tego kilka dni temu, bo trudno było spokojnie leżeć, gdy wokół tyle się działo.
- Tu powinno być dobrze – mruknęła, gdy dotarli do poczekalni. Panował tu gwar, jak zwykle zresztą, więc nikt nawet nie zwrócił uwagi na rudowłosą kobietę w nieco wymiętej szacie i z podkrążonymi ze zmęczenia oczami, podtrzymującą wymizerowanego brata. Usiedli na krzesłach gdzieś w rogu pomieszczenia, częściowo przysłonięci jakąś rośliną w doniczce.
- Już kilka dni temu wróciłam do pracy. Wiele się dzieje – powiedziała cicho, uprzednio rozejrzawszy się dookoła. Nie wyglądało na to, by ktoś ich podsłuchiwał, ale wolała być ostrożna. Nawet jeśli i tak nie mogła podzielić się z bratem wszystkim; to, czego dowiedziała się za sprawą Zakonu Feniksa, musiało pozostać tajemnicą.
- Mówią, że zniknął, ale nie do końca wiadomo, co się z nim stało – jeśli chodzi o Grindelwalda. Ale Sophia w tym punkcie zgadzała się z Zakonem, trudno stwierdzić, czy był martwy, dopóki nikt nie znajdzie jego ciała. – W ministerstwie też sporo się dzieje, odkąd nastały anomalie. Zrezygnowali z planu wyburzenia połowy Londynu i wycofali ostatnie... reformy – dodała ledwie słyszalnym półszeptem, obserwując go ukradkiem. Nawet na oddziale musiały docierać do niego wieści, część przyniosła sama, czując, że brat powinien wiedzieć, co się działo poza tymi murami. – Jeśli chodzi o same anomalie, wciąż stanowią zagrożenie. I nie wiadomo, czym dokładnie są i kiedy się skończą. – Wszyscy snuli różne teorie. Ministerstwo, zwykli ludzie, nawet Zakon. – Tak się cieszę, że tobie nic się nie stało tamtej nocy. – O ile Sophia przetrwała to z niewielkimi obrażeniami, dla ciężko rannego Raidena mogłoby to być gwoździem do trumny, biorąc pod uwagę, że wówczas minęło zaledwie kilkanaście godzin od ustabilizowania jego stanu. – Martwiłam się o ciebie, póki nie pozwolono mi do ciebie wejść. I prawdę mówiąc, wciąż się martwię, ale mam nadzieję, że niedługo wrócisz do domu. – Było tam bardzo pusto bez brata, ale najważniejsza była jego rekonwalescencja, nawet jeśli sam też miał dość sal Munga.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Domyślał się, że Sophia dobijała się do drzwi jego sali, by móc go zobaczyć i pewnie byłaby w stanie pobić służbę medyczną, jeśli w jakikolwiek sposób miałoby mu to pomóc, ale niestety. Jej działania przeciwko służbie zdrowia w tym przypadku mogły jedynie zawadzać. Raiden jedynie uśmiechnął się pod nosem, wiedząc do czego byli zdolni Carterowie jeśli chodziło o rodzinę. Mieli to po prostu w krwi. Mimo wszystko nie chciał, by robiła mu za podpórkę, gdy szli korytarzem. Był w stanie poradzić sobie przecież sam! A przynajmniej zamierzał tak właśnie grać, ale póki jeszcze nie rozpłaszczył się jak długi na ziemi, zamierzał ciągnąć tę szopkę. Pomimo bólu który rozrywał mu mięśnie, a żywy ogień znów wdzierał się w jeszcze świeże rany. Jego nucenie pod nosem było jedynie inną oznaką cholernego cierpienia, gdy nie chciał się wydrzeć na cały głos. Siostra wybrała strategiczne miejsce w kącie z roślinką, którą mogli się zasłonić i skryć za nią przed poszukującymi pacjenta medykami. Dobrze było pobyć z kimś, kto nie wlewał w niego litrów jakichś medykamentów ani nie zadawał w kółko tych samych pytań, od których rozsadzała mu się czaszka.
- To śmieszne, że zamierzają mnie tu trzymać, gdy tyle roboty czeka - odparł jej Raiden ze skrzywioną miną. Pracoholizm był w ich rodzinie nieuleczalny, chociaż możliwe że stary Carter w tej swojej zadupiastej restauracyjce nie znał nawet takiego słowa. Ale nie on zajmował myśli policjanta, tylko obserwował uważnie zmartwioną i zmęczoną twarz małego rudzielca. - Powiedziałbym, żebyś się nie przemęczała, ale to niemożliwe - dodał, widząc, że coś zdecydowanie ciążyło Sophii. Nie zamierzał jednak jej o to pytać. Nie teraz i nie tutaj. Zresztą sam musiał uporządkować wpierw swoje myśli, by zrozumieć innych. Słysząc jej odpowiedź o Grindelwaldzie, przejechał dłonią po brodzie, czując kujący zarost. Tak. Raczej maszynki do golenia to tu nie mieli. - Uzna się go za martwego dopiero za siedem lat, jeśli nie znaleziono zwłok, a to oznacza, że albo uwolniliśmy się od jednego tyrana, albo jesteśmy w dupie - nie przebierał w słowach i nie zamierzał. Był sfrustrowany, zły, chętny do działania, a przy okazji osłabiony i wściekły na siebie, że tak właśnie się działo. - Czekaj, czekaj. Reformy? Jakie wyburzanie Londynu? Był praktycznie w śpiączce, z której nikt nie zamierzał go wybudzać. Nie miał pojęcia, co działo się za murami szpitala. Odkąd się ocknął pytano go tylko o Wywernę i nie zamierzano martwić się o brak dostępu do bieżących informacji. - Chwilę mnie nie ma i wszyscy popadają w manię wielkości... - mruknął pod nosem, czując, że nadrabianie tego, co przegapił będzie jego zajęciem na następny tydzień. Uśmiechnął się blado i szybko, słysząc słowa obawy, ale jedynie położył dłoń na ramieniu siostry i powiedział:
- Do czternastego będę siedział nic nie robią, ale prosiłbym cię o dokumenty z miejsca akcji na Nokturnie. Chcę się temu przyjrzeć, bo to wszystko co się tam działo... Nigdy nie widziałem czegoś takiego.
Come to talk with you again