Poczekalnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Poczekalnia
Jest to długi korytarz z poustawianymi przy ścianach długimi rzędami krzeseł; ofiary śmigają środkiem sali na magicznie unoszonych noszach, czarodzieje o bardziej stabilnym stanie oraz ich przyjaciele zajmują miejsce na niewygodnych siedzeniach. Cisza niemal drga powietrzem; ponura atmosfera zniecierpliwienia mrozi krew w żyłach. Na ścianie widnieje tablica oprawiona w drewniane ramy, na której rozpisano plan szpitala.
PODZIEMIA, POZIOM I: Prosektorium (kostnica, chłodnica, archiwa);
Parter: WYPADKI PRZEDMIOTOWE (eksplozje kociołków, samoporażenia różdżkami, kraksy miotlarskie etc.);
Piętro I: URAZY MAGIZOOLOGICZNE (ukąszenia, użądlenia, oparzenia, wbite kolce etc.);
Piętro II: ZAKAŻENIA MAGICZNE (choroby zakaźne, np: smocza ospa, znikanie epidemiczne, skrofungulus etc.);
Piętro III: URAZY MAGIPSYCHIATRYCZNE (nerwica, szoki, homoseksualizm, amnezje, urazy psychiczne etc.);
Piętro IV: ZATRUCIA ELIKSILARNE I ROŚLINNE (wysypki, wymioty, niekontrolowany chichot etc.);
Piętro V: URAZY POZAKLĘCIOWE (uroki nieusuwalne, klątwy, niewłaściwe zastosowanie zaklęcia etc.);
Piętro VI: SKLEP i HERBACIARNIA dla odwiedzających.
PODZIEMIA, POZIOM I: Prosektorium (kostnica, chłodnica, archiwa);
Parter: WYPADKI PRZEDMIOTOWE (eksplozje kociołków, samoporażenia różdżkami, kraksy miotlarskie etc.);
Piętro I: URAZY MAGIZOOLOGICZNE (ukąszenia, użądlenia, oparzenia, wbite kolce etc.);
Piętro II: ZAKAŻENIA MAGICZNE (choroby zakaźne, np: smocza ospa, znikanie epidemiczne, skrofungulus etc.);
Piętro III: URAZY MAGIPSYCHIATRYCZNE (nerwica, szoki, homoseksualizm, amnezje, urazy psychiczne etc.);
Piętro IV: ZATRUCIA ELIKSILARNE I ROŚLINNE (wysypki, wymioty, niekontrolowany chichot etc.);
Piętro V: URAZY POZAKLĘCIOWE (uroki nieusuwalne, klątwy, niewłaściwe zastosowanie zaklęcia etc.);
Piętro VI: SKLEP i HERBACIARNIA dla odwiedzających.
Dla Jocelyn sytuacja była bardzo dziwna i niezręczna. W Mungu zawsze trzeba było być przygotowanym na spotkanie różnych dziwaków – szczególnie wtedy, kiedy akurat przydzielano jej obowiązki na trzecim piętrze. Ale nie każdy z tych dziwaków mylił ją z siostrą i niemal skręcał się pod wpływem jej dociekliwych pytań. Kwestie zahaczające o rodzinę nie mogły jednak umknąć jej uwadze, zwłaszcza teraz. To oczywiste, że martwiła się o siostrę, a także o rodziców, nawet o zaginionego brata, co do którego nie wiedziała nawet, czy wciąż żył. Martwiła się o nich wszystkich i nie podobała jej się ta przelotna myśl, że może na jej siostrę czyhał jakiś dziwak.
Była więc nieufna i ostrożna, choć bardzo możliwe, że gdyby poznali się w innych, mniej niezręcznych okolicznościach, to spotkanie nie musiałoby tak wyglądać. Ale nie mogła udać, że nic się nie działo i tak po prostu sobie pójść; oprócz pewnego niepokoju czuła też zaintrygowanie. Wyczuwała jakąś interesującą tajemnicę, która kryła się za zachowaniem mężczyzny. Och, gdyby tylko wiedziała, że to właśnie to jest ten tajemniczy ktoś, z którym korespondowała Iris!
Prawdę mówiąc, wtedy nie była szczególnie zachwycona tą zakazaną znajomością przeradzającą się w zażyłość. Widziała, że siostra jest szczęśliwa i podekscytowana mogąc korespondować z kimś mądrym i dzielącym jej pasje, ale Josie miała nadzieję, że to nigdy nie przerodzi się w coś poważniejszego i nie przeniesie się z listów do prawdziwego świata. Choć nie powiedziała tego siostrze, by nie robić jej przykrości, poczuła ulgę gdy wszystko się skończyło. Nacechowana przekonaniami matki, nie wierzyła, że zażyłość z mugolakiem może być czymś dobrym, bez względu na to jak cudownym mężczyzną by nie był. Nie w ich świecie, nie w tych czasach, gdzie tak bardzo patrzono na pochodzenie, a mugolaków spotykały rozmaite problemy, które mogliby ściągnąć i na swoich bliskich. Thea Vane prędzej by umarła niż pozwoliła na to, by któraś z jej córek zaangażowała się w niegodną znajomość; dla Thei krew i pozycja społeczna były najważniejszym wyznacznikiem ludzkiej wartości. To dlatego Josie od wczesnych lat musiała uczyć się odpowiednich umiejętności i etykiety, by w przyszłości stanowić dobrą partię dla kogoś o krwi czystej, a może nawet szlachetnej, o czym zawsze tak marzyła Thea, którą zmuszono do poślubienia mężczyzny bez nazwiska. Nie było tu miejsca na własny wybór i uczucia, miały spełniać oczekiwania. Tom ich nie spełniał, więc zawsze był traktowany przez matkę gorzej niż dziewczęta, aż w końcu zniknął.
Josie nigdy nie była jednak tak konserwatywna, w przeciwieństwie do matki nie uważała wszystkich o nieczystej krwi za niegodny zaufania plebs, ale pewne nawyki i przekonania mimowolnie w niej utkwiły, dodatkowo podsycane przez obecne nastroje i zwykły strach przed tym, że mogłaby mieć kłopoty, gdyby tak uznano ją za miłośniczkę równości. Pracując z osobami o różnym pochodzeniu i poglądach oraz lecząc pacjentów z bardzo różnych środowisk starała się zachowywać zupełną neutralność i nie okazywać uprzedzeń czy sympatii.
- Nie? – zapytała w odpowiedzi na kolejne zagadkowe słowa, opierając dłonie na biodrach i wpatrując się w niego oceniającym wzrokiem, nawet, gdy on sam znów uciekł spojrzeniem w bok; czuła, że wciąż kręcił i kluczył, unikając konkretnych odpowiedzi. Nie był do końca szczery i nie trzeba było wielkiej przenikliwości by to wyczuć.
- Kim pan był dla mojej siostry? – zapytała znowu, słysząc w jego głosie coś dziwnego, jakby... gorycz? – To dziwne, że nigdy wcześniej pana nie widziałam w jej pobliżu. – A przecież powinna coś zobaczyć, nawet jeśli nie spędzały ze sobą absolutnie całego czasu. Raczej nie miewały przed sobą tajemnic, więc tym bardziej czuła się zaintrygowana, o co w tym wszystkim chodziło; biorąc pod uwagę, że (niechcący?) zdradził się z tym, że pamiętał detale wyglądu Iris, nie mogła to być jakaś nijaka, nieznacząca znajomość.
Zmiana tematu była dziwna; zupełnie jakby mężczyzna nie chciał dłużej rozmawiać o Iris. A może po prostu przypomniał sobie, po co naprawdę przyszedł do Munga?
Zamrugała szybko i zamyśliła się na moment, nie wnikając mocniej w jego więzy pokrewieństwa z poszkodowanym, o którego pytał, bo i tak nie było jak czegoś takiego sprawdzić.
- Uzdrowiciele już skończyli się nim zajmować, myślę, że może go pan wkrótce odwiedzić – rzekła w końcu. – Znajduje się w sali numer trzy na tym piętrze.
Bezwiednie poprawiła uzdrowicielską szatę narzuconą na długą granatową sukienkę o dość staromodnym kroju. To był kolejny szczegół różniący ją z siostrą – jako stażystka uzdrowicielstwa i alchemii nosiły różne szaty.
Była więc nieufna i ostrożna, choć bardzo możliwe, że gdyby poznali się w innych, mniej niezręcznych okolicznościach, to spotkanie nie musiałoby tak wyglądać. Ale nie mogła udać, że nic się nie działo i tak po prostu sobie pójść; oprócz pewnego niepokoju czuła też zaintrygowanie. Wyczuwała jakąś interesującą tajemnicę, która kryła się za zachowaniem mężczyzny. Och, gdyby tylko wiedziała, że to właśnie to jest ten tajemniczy ktoś, z którym korespondowała Iris!
Prawdę mówiąc, wtedy nie była szczególnie zachwycona tą zakazaną znajomością przeradzającą się w zażyłość. Widziała, że siostra jest szczęśliwa i podekscytowana mogąc korespondować z kimś mądrym i dzielącym jej pasje, ale Josie miała nadzieję, że to nigdy nie przerodzi się w coś poważniejszego i nie przeniesie się z listów do prawdziwego świata. Choć nie powiedziała tego siostrze, by nie robić jej przykrości, poczuła ulgę gdy wszystko się skończyło. Nacechowana przekonaniami matki, nie wierzyła, że zażyłość z mugolakiem może być czymś dobrym, bez względu na to jak cudownym mężczyzną by nie był. Nie w ich świecie, nie w tych czasach, gdzie tak bardzo patrzono na pochodzenie, a mugolaków spotykały rozmaite problemy, które mogliby ściągnąć i na swoich bliskich. Thea Vane prędzej by umarła niż pozwoliła na to, by któraś z jej córek zaangażowała się w niegodną znajomość; dla Thei krew i pozycja społeczna były najważniejszym wyznacznikiem ludzkiej wartości. To dlatego Josie od wczesnych lat musiała uczyć się odpowiednich umiejętności i etykiety, by w przyszłości stanowić dobrą partię dla kogoś o krwi czystej, a może nawet szlachetnej, o czym zawsze tak marzyła Thea, którą zmuszono do poślubienia mężczyzny bez nazwiska. Nie było tu miejsca na własny wybór i uczucia, miały spełniać oczekiwania. Tom ich nie spełniał, więc zawsze był traktowany przez matkę gorzej niż dziewczęta, aż w końcu zniknął.
Josie nigdy nie była jednak tak konserwatywna, w przeciwieństwie do matki nie uważała wszystkich o nieczystej krwi za niegodny zaufania plebs, ale pewne nawyki i przekonania mimowolnie w niej utkwiły, dodatkowo podsycane przez obecne nastroje i zwykły strach przed tym, że mogłaby mieć kłopoty, gdyby tak uznano ją za miłośniczkę równości. Pracując z osobami o różnym pochodzeniu i poglądach oraz lecząc pacjentów z bardzo różnych środowisk starała się zachowywać zupełną neutralność i nie okazywać uprzedzeń czy sympatii.
- Nie? – zapytała w odpowiedzi na kolejne zagadkowe słowa, opierając dłonie na biodrach i wpatrując się w niego oceniającym wzrokiem, nawet, gdy on sam znów uciekł spojrzeniem w bok; czuła, że wciąż kręcił i kluczył, unikając konkretnych odpowiedzi. Nie był do końca szczery i nie trzeba było wielkiej przenikliwości by to wyczuć.
- Kim pan był dla mojej siostry? – zapytała znowu, słysząc w jego głosie coś dziwnego, jakby... gorycz? – To dziwne, że nigdy wcześniej pana nie widziałam w jej pobliżu. – A przecież powinna coś zobaczyć, nawet jeśli nie spędzały ze sobą absolutnie całego czasu. Raczej nie miewały przed sobą tajemnic, więc tym bardziej czuła się zaintrygowana, o co w tym wszystkim chodziło; biorąc pod uwagę, że (niechcący?) zdradził się z tym, że pamiętał detale wyglądu Iris, nie mogła to być jakaś nijaka, nieznacząca znajomość.
Zmiana tematu była dziwna; zupełnie jakby mężczyzna nie chciał dłużej rozmawiać o Iris. A może po prostu przypomniał sobie, po co naprawdę przyszedł do Munga?
Zamrugała szybko i zamyśliła się na moment, nie wnikając mocniej w jego więzy pokrewieństwa z poszkodowanym, o którego pytał, bo i tak nie było jak czegoś takiego sprawdzić.
- Uzdrowiciele już skończyli się nim zajmować, myślę, że może go pan wkrótce odwiedzić – rzekła w końcu. – Znajduje się w sali numer trzy na tym piętrze.
Bezwiednie poprawiła uzdrowicielską szatę narzuconą na długą granatową sukienkę o dość staromodnym kroju. To był kolejny szczegół różniący ją z siostrą – jako stażystka uzdrowicielstwa i alchemii nosiły różne szaty.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Nigdy nie pojąłby wagi dyskryminacji, nienawidził tego typu ograniczeń oraz zaściankowości większej części czarodziejów - dobrze, że nie znał Jocelyn, prawdopodobnie nigdy nie chciałby jej poznać. Niestety los zapragnął inaczej, wrzucając go od razu na głęboką wodę. Patrzył na kobietę stojącą przed nim i widział coraz więcej różnic, nieznacznie kształtujących się w trakcie mijanego czasu. Nie umiejąc usłyszeć cudzych myśli Cyrus nie był świadom aż tak wielkiego przeskoku między siostrami - Iris nigdy nie dała mu odczuć, że przeszkadzało mu jego pochodzenie. Nieświadczące absolutnie o niczym, zdobywał lepsze oceny niż niejeden uczeń hogwarckiej szkoły, dokonał także w swoim dotychczasowym życiu więcej niż niejeden czarodziej. Nie wmówiłby sobie nigdy, że był gorszy. Nie był, swojemu bratu również nie pozwolił tak myśleć, dość dobitnie uświadamiając o tym wszystkich innych, którzy odważyli się jego przekonaniom zaprzeczyć - nierzadko w bardzo krzywdzący sposób. Nie wiedział oraz nie mógł wiedzieć co kłębiło się w głowie stojącej przed nim kobiety, jednocześnie będąc pewnym, że nie było to nic pochlebnego. Nie dziwił się, wszakże zachowywał się nadzwyczaj głupio i dziwacznie. Na tyle, żeby zwrócić na siebie uwagę. Zawsze wolał dostosowywać się do otoczenia będąc niewidzialnym, lecz dzisiejszego dnia dał się ponieść emocjom. Nie spodziewał się, że te były w nim tak mocno żywe. Wręcz przeciwnie - spodziewał się, że destrukcyjne uczucia już dawno przeminęły, pozwalając mu nabrać oddechu czy dystansu do całej tej przeszłości z panną Vane w roli głównej. Pomylił się. Snape nie lubił się mylić.
Za bardzo drążyła temat. We wnętrzu alchemika zaczęły dziać się różne rzeczy, od rozpaczy począwszy, po wściekłość skończywszy. Strzelał oczami na wszystkie strony, żeby ominąć irytująco pytające spojrzenie Jocelyn, gdzieś tam w minimalnym stopniu przypominając mu o jej siostrze. To był antyczny dramat, z którego nie dało się znaleźć żadnego rozwiązania. Każde, o którym pomyślał, albo było już niemożliwe, albo niesamowicie krzywdzące. Dla każdej ze stron.
- Nie - powtórzył hardo, udając, że nie widzi groźnej postawy czarownicy. Poczuł się jakby był kilkuletnim dzieciakiem, którego pani uzdrowicielka przyłapała na podjadaniu przed zabiegiem. Tata sprałby go bez dwóch zdań, zaś mama wytargała za uszy. Tylko, że był już dorosłym mężczyzną i powinien wziąć się w garść - a na pewno nie ulegać szantażom nieznajomej mu osoby. - Nikim - odparł od razu, z mocą, tak jak wcześniej. Chyba już to mówił? - Może ledwie znajomym - dodał, znów nie mogąc powstrzymać w głosie szalejącej nuty rozgoryczenia. Nie powinien. Nigdy. Stało się jednak, nie mógł już nic na to poradzić. - To może być powodem - dodał już jakby weselej, chociaż ta wesołość trąciła ściemą na kilometr. Postanowił nie bawić się już w wielkiego aktora, uzdrowicielka widocznie miała już swój pogląd na całą sprawę. Notabene, nie powinna jej ona wcale interesować. Nie dotyczyła jej w żadnym stopniu.
- Dziękuję za informacje - powiedział sucho, wręcz chłodno, nosząc się z zamiarem wyminięcia dociekliwej Jocelyn. Wolał odwiedzić przyjaciela, porozmawiać z nim na tematy niedotyczące zawodów miłosnych, następnie zapalić i wrócić do domu. Zapominając o całej nieprzyjemnej sprawie dzisiejszego dnia.
Za bardzo drążyła temat. We wnętrzu alchemika zaczęły dziać się różne rzeczy, od rozpaczy począwszy, po wściekłość skończywszy. Strzelał oczami na wszystkie strony, żeby ominąć irytująco pytające spojrzenie Jocelyn, gdzieś tam w minimalnym stopniu przypominając mu o jej siostrze. To był antyczny dramat, z którego nie dało się znaleźć żadnego rozwiązania. Każde, o którym pomyślał, albo było już niemożliwe, albo niesamowicie krzywdzące. Dla każdej ze stron.
- Nie - powtórzył hardo, udając, że nie widzi groźnej postawy czarownicy. Poczuł się jakby był kilkuletnim dzieciakiem, którego pani uzdrowicielka przyłapała na podjadaniu przed zabiegiem. Tata sprałby go bez dwóch zdań, zaś mama wytargała za uszy. Tylko, że był już dorosłym mężczyzną i powinien wziąć się w garść - a na pewno nie ulegać szantażom nieznajomej mu osoby. - Nikim - odparł od razu, z mocą, tak jak wcześniej. Chyba już to mówił? - Może ledwie znajomym - dodał, znów nie mogąc powstrzymać w głosie szalejącej nuty rozgoryczenia. Nie powinien. Nigdy. Stało się jednak, nie mógł już nic na to poradzić. - To może być powodem - dodał już jakby weselej, chociaż ta wesołość trąciła ściemą na kilometr. Postanowił nie bawić się już w wielkiego aktora, uzdrowicielka widocznie miała już swój pogląd na całą sprawę. Notabene, nie powinna jej ona wcale interesować. Nie dotyczyła jej w żadnym stopniu.
- Dziękuję za informacje - powiedział sucho, wręcz chłodno, nosząc się z zamiarem wyminięcia dociekliwej Jocelyn. Wolał odwiedzić przyjaciela, porozmawiać z nim na tematy niedotyczące zawodów miłosnych, następnie zapalić i wrócić do domu. Zapominając o całej nieprzyjemnej sprawie dzisiejszego dnia.
Love ain't simple
Promise me no promises
Promise me no promises
Cyrus Snape
Zawód : Alchemik
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I wish
we could take it
back in time,
before we crossed the line,
no now, baby
we see a storm is closing in,
I reach out for your hand.
we could take it
back in time,
before we crossed the line,
no now, baby
we see a storm is closing in,
I reach out for your hand.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zasadniczo Jocelyn, rozdzierana między poglądami wpojonymi przez matkę a neutralnym, rozsądnym podejściem do życia ojca, wyznawała w swoim życiu dosyć podwójne standardy. Nie miała nic przeciwko mugolakom... dopóki nie próbowaliby wchodzić do jej rodziny. Nigdy nie nazwała nikogo szlamą ani nie interesowała się innymi aktami dyskryminacji, które w Hogwarcie się zdarzały. Nigdy też nie nadstawiła za takich ludzi karku, nawet za czasów Grindelwalda, woląc udawać, że niczego nie widzi i pilnować swojego nosa, by samej nie wpaść w tarapaty. Ale nie widziała też większego problemu w pracy obok osób mugolskiego pochodzenia lub leczeniu ich. Główny problem pozostawał w sferze rodziny i wpojonym przez matce przekonaniu, że dobry partner musi mieć czystą krew i odpowiedni majątek. Thea sączyła w jej głowę takie przekonanie od dziecka, więc Josie trudno było sobie wyobrazić że można zrobić inaczej i że to niczego nie zmieni, bo krew tak naprawdę jest sprawą czysto umowną, która ma usprawiedliwić wywyższanie się jednych ponad drugimi i społeczne podziały. I z dwóch bliźniaczek to Josie była tą bardziej urobioną i podatną na słowa Thei; Iris zawsze pozostawała nieco inna, mocniej ciągnęło ją do naukowych aktywności niż do nauki etykiety i sztuki. Choć identyczne z wyglądu, miały zupełnie inne pasje i predyspozycje. Thea też to zauważała, co przekładało się na stosunek do córek. Ale Josie kochała siostrę na dobre i złe, i chciała dla niej jak najlepiej.
Nie wiedziała, kim dokładnie jest ten mężczyzna i traktowała go w taki sposób nie ze względu na pochodzenie (którego nie znała), a ze względu na to, jak podejrzanie się zachowywał. W czasach takich jak te jego zachowanie mogło zasiać wątpliwości, wzbudzić podejrzenia i tym samym zmusić ją, by była bardziej nieufna i zdystansowana. Mężczyzna jej nie pomagał swoim ewidentnym kręceniem i niechęcią do przyznania się, jak jest naprawdę. Biorąc pod uwagę jego zachowanie, trudno było uwierzyć jego zapewnieniom; zasiał w niej ziarnko nieufności. Z pewnością miała go zapamiętać i w stosownym czasie wypytać o niego Iris. O ile na ogół była osobą unikającą wtrącania się w cudze sprawy, do rodziny podchodziła inaczej. Za bardzo martwiła się o siostrę, obawiała się, że w jej pobliżu mógł kręcić się ktoś podejrzany.
- Nie wierzę panu – powiedziała, wpatrując się w niego intensywnym wzrokiem. Rzadko bywała konfrontacyjna, ale trudno było udawać, że nic się nie dzieje, kiedy chodziło o jej najbliższą osobę. Nie wybaczyłaby sobie, gdyby Iris wpadła w jakieś tarapaty, bo ona nie była wystarczająco czujna na dziwne sygnały. – Proszę nie obrażać mojej inteligencji, panie nikt – zacytowała jego usilne zapewnienie, że jest nikim dla jej siostry. – Może Iris opowie mi o panu coś więcej – rzekła; z siostrą zawsze mogły sobie ufać i mówić o swoich problemach. Zamierzała ją wypytać o tego czarodzieja, który nie zachowywał się, jakby był dla niej nikim, a atmosfera między nimi była w tej chwili tak gęsta, że można by ją kroić nożem.
Niestety okazało się, że ta rozmowa musiała powoli dobiec końca; z sali obok wyszła inna stażystka, wołając Jocelyn.
- Niestety muszę już iść, wzywają mnie obowiązki. Kto wie, może jeszcze się kiedyś spotkamy? – zastanowiła się. – Proszę odwiedzić swojego kuzyna, panie Waddock. Życzę panu miłego dnia – dodała, żegnając się z nim grzecznie i kulturalnie; jedynie spojrzenie wciąż zdradzało podejrzliwość, kiedy odchodziła, wracając do swoich zajęći rozmyślając o tym spotkaniu.
| zt.
Nie wiedziała, kim dokładnie jest ten mężczyzna i traktowała go w taki sposób nie ze względu na pochodzenie (którego nie znała), a ze względu na to, jak podejrzanie się zachowywał. W czasach takich jak te jego zachowanie mogło zasiać wątpliwości, wzbudzić podejrzenia i tym samym zmusić ją, by była bardziej nieufna i zdystansowana. Mężczyzna jej nie pomagał swoim ewidentnym kręceniem i niechęcią do przyznania się, jak jest naprawdę. Biorąc pod uwagę jego zachowanie, trudno było uwierzyć jego zapewnieniom; zasiał w niej ziarnko nieufności. Z pewnością miała go zapamiętać i w stosownym czasie wypytać o niego Iris. O ile na ogół była osobą unikającą wtrącania się w cudze sprawy, do rodziny podchodziła inaczej. Za bardzo martwiła się o siostrę, obawiała się, że w jej pobliżu mógł kręcić się ktoś podejrzany.
- Nie wierzę panu – powiedziała, wpatrując się w niego intensywnym wzrokiem. Rzadko bywała konfrontacyjna, ale trudno było udawać, że nic się nie dzieje, kiedy chodziło o jej najbliższą osobę. Nie wybaczyłaby sobie, gdyby Iris wpadła w jakieś tarapaty, bo ona nie była wystarczająco czujna na dziwne sygnały. – Proszę nie obrażać mojej inteligencji, panie nikt – zacytowała jego usilne zapewnienie, że jest nikim dla jej siostry. – Może Iris opowie mi o panu coś więcej – rzekła; z siostrą zawsze mogły sobie ufać i mówić o swoich problemach. Zamierzała ją wypytać o tego czarodzieja, który nie zachowywał się, jakby był dla niej nikim, a atmosfera między nimi była w tej chwili tak gęsta, że można by ją kroić nożem.
Niestety okazało się, że ta rozmowa musiała powoli dobiec końca; z sali obok wyszła inna stażystka, wołając Jocelyn.
- Niestety muszę już iść, wzywają mnie obowiązki. Kto wie, może jeszcze się kiedyś spotkamy? – zastanowiła się. – Proszę odwiedzić swojego kuzyna, panie Waddock. Życzę panu miłego dnia – dodała, żegnając się z nim grzecznie i kulturalnie; jedynie spojrzenie wciąż zdradzało podejrzliwość, kiedy odchodziła, wracając do swoich zajęći rozmyślając o tym spotkaniu.
| zt.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Bolało. Zachowanie Jocelyn przypominało wkładanie palca w świeżą, jątrzącą się ranę. Dlaczego nie przestawała? Cyrus wił się wewnętrznie pod naporem nie tylko jej wyglądu, lecz także spojrzenia oraz słów. Przykrych słów. Niby nie było w nic nich szczególnego - a działały na alchemika naprawdę destrukcyjnie. Rozpadał się z każdą sekundą tkwienia w martwym punkcie. Przed kimś, kogo nigdy wolałby nie spotkać. Iris niechętnie wspominała o rodzicach, właściwie to nawet nie zahaczała o tematy rodzinne, Snape nie miał zbyt wielu informacji na ten temat. Teraz już ich nie potrzebował. Każde z nich żyło swoim życiem, zapewne będąc niewyobrażalnie szczęśliwymi, że nie muszą się więcej oglądać. Cóż, przynajmniej panna Vane była.
Nie chciał się jej tłumaczyć. Nie zamierzał tego robić. Nie znał tej kobiety, nie ufał jej, nie szukał w niej oparcia tak jak zrozumienia. Jej wiara lub niewiara go nie interesowały. Przynajmniej do czasu wystosowania ataku oraz realnej groźby. Spiął się jeszcze mocniej, zaciskając przy tym usta w wąską linię, świadczącą o ogromnym niezadowoleniu z jego strony.
Doskonale posiadał świadomość, że cokolwiek powiedziałby Jocelyn, albo nie uwierzyłaby, albo zrobiłaby swoje. Nie odwiódłby jej od zamierzonego celu. Nagła fala gorąca uderzyła go prosto w twarz, plamiąc ją szkarłatnym rumieńcem; potem serce przyspieszyło swój rytm, żeby na koniec zaczęły pocić mu się dłonie. Liczył w pamięci do miliona, jednakże nawet tak śmiałe kalkulacje nie przyniosły mu upragnionego spokoju.
- Wątpię - stwierdził mimo wszystko pewny siebie. Iris nie opowiedziałaby jej o nim - nie miałaby o czym. Nie widzieli się już długie miesiące, nie mieli się zobaczyć już nigdy, o czym tu było rozmawiać? Tak to sobie racjonalizował, czując w sercu ukłucie niepokoju - ignorował je uparcie. Wolał skoncentrować się na stanie zdrowia przyjaciela, którego okrzyknął swoim kuzynem. W przeciwnym razie stojąca przed nim uzdrowicielka z pewnością nie pozwoliłaby mu się zbliżyć do kogoś niebędącego jego rodziną.
- Może - odparł, chociaż w duchu miał nadzieję, że już nigdy więcej się nie spotkają. Nie wypadało tego mówić na głos. - Wzajemnie - dodał, na moment obracając głowę w kierunku wołającej stażystki. Odczekał, aż panna Vane zniknie mu z oczu, sam zaś skierował się do wyjścia. Musiał zapalić. I uciec stąd. Wyśle do kumpla sowę.
zt
Nie chciał się jej tłumaczyć. Nie zamierzał tego robić. Nie znał tej kobiety, nie ufał jej, nie szukał w niej oparcia tak jak zrozumienia. Jej wiara lub niewiara go nie interesowały. Przynajmniej do czasu wystosowania ataku oraz realnej groźby. Spiął się jeszcze mocniej, zaciskając przy tym usta w wąską linię, świadczącą o ogromnym niezadowoleniu z jego strony.
Doskonale posiadał świadomość, że cokolwiek powiedziałby Jocelyn, albo nie uwierzyłaby, albo zrobiłaby swoje. Nie odwiódłby jej od zamierzonego celu. Nagła fala gorąca uderzyła go prosto w twarz, plamiąc ją szkarłatnym rumieńcem; potem serce przyspieszyło swój rytm, żeby na koniec zaczęły pocić mu się dłonie. Liczył w pamięci do miliona, jednakże nawet tak śmiałe kalkulacje nie przyniosły mu upragnionego spokoju.
- Wątpię - stwierdził mimo wszystko pewny siebie. Iris nie opowiedziałaby jej o nim - nie miałaby o czym. Nie widzieli się już długie miesiące, nie mieli się zobaczyć już nigdy, o czym tu było rozmawiać? Tak to sobie racjonalizował, czując w sercu ukłucie niepokoju - ignorował je uparcie. Wolał skoncentrować się na stanie zdrowia przyjaciela, którego okrzyknął swoim kuzynem. W przeciwnym razie stojąca przed nim uzdrowicielka z pewnością nie pozwoliłaby mu się zbliżyć do kogoś niebędącego jego rodziną.
- Może - odparł, chociaż w duchu miał nadzieję, że już nigdy więcej się nie spotkają. Nie wypadało tego mówić na głos. - Wzajemnie - dodał, na moment obracając głowę w kierunku wołającej stażystki. Odczekał, aż panna Vane zniknie mu z oczu, sam zaś skierował się do wyjścia. Musiał zapalić. I uciec stąd. Wyśle do kumpla sowę.
zt
Love ain't simple
Promise me no promises
Promise me no promises
Cyrus Snape
Zawód : Alchemik
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I wish
we could take it
back in time,
before we crossed the line,
no now, baby
we see a storm is closing in,
I reach out for your hand.
we could take it
back in time,
before we crossed the line,
no now, baby
we see a storm is closing in,
I reach out for your hand.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|21.08
Dłonią przetarł twarz zupełnie jakby to miało odegnać pogłębiające się z chwili na chwilę zmęczenie i złe samopoczucie. Ciągle myślał o kuzynie, którego w tym momencie poszukiwano. Znajdą go. Musieli. Nie widział innej opcji. Skierował więc myśli w kierunku potyczki którą przeżył. Westchnął ciężej gdy ponownie przez myśli przewijał mu się jej przebieg, tego, jak magia silnie w tamtym miejscu ulegała deformacji oraz rozproszeniu pogrążając nie jedną akcję. Momentami jednak szczęśliwie pochylała się nad Anthonym wyjątkową mocą - ciągle miał przed oczami błysk udanej avady rozbijającej się o ścianę totalum. Nie było wątpliwości, co do tego, że mieli do czynienia z zuchwałymi czarnoksieżnikami należącymi do tej drugiej strony. Choć nie udało się ich spacyfikować to jednak Skamander nie czuł, że odniósł porażkę. Wyszedł z niej cało i z wiedzą. Co prawda trudno to było jednak nazwać też sukcesem. Ogarniało go bowiem prócz mobilizacji zniechęcenie na myśl iż zmuszony będzie znosić krzywe spojrzenia amnezjtorów którym niewątpliwie dał dziś nie mało zajęcia. Z dwojga złego odbije to sobie i samemu krzywo będzie spozierał wątpliwie na członków patrolu egzekucyjnego który powinien pojawić się na miejscu przed nimi, prawda? I to nie tak, że lubił ich drażnić. Wcale, a wcale. Heh.
Czuł, że robi mu się trochę bardziej senno. Nieznacznie usunął się niżej na jednym z krzesełek w poczekalni. Czuł wzmagający się ból pod żebrami uznając to coś za trywialnego bo w końcu krew nie tryskała na lewo i prawo. Nie rozumiał właściwie dlaczego po zgłoszeniu naruszenia terenu anomalii kazano mu bezwzględnie udać się do Munga. Tak, dokładnie - nie był świadomy tego, jak poważne obrażenia spowodowała działająca od wewnątrz klątwa. To znaczy powoli coś docierało do niego, że jednak Mike mógł mieć może trochę racji – podciągną nieznacznie koszulę szaty dostrzegając że skóra w miejscu ugodzenia klątwą niemalże poczerniała od rozprzestrzeniającego się krwotoku. Albo to też po prostu on tak pobladł...? W każdym razie przykuł w tym momencie w sposób niezamierzony uwagę pielęgniarek stając się priorytetem.
158/248; -90 (krwotok wewnętrzny)?
Dłonią przetarł twarz zupełnie jakby to miało odegnać pogłębiające się z chwili na chwilę zmęczenie i złe samopoczucie. Ciągle myślał o kuzynie, którego w tym momencie poszukiwano. Znajdą go. Musieli. Nie widział innej opcji. Skierował więc myśli w kierunku potyczki którą przeżył. Westchnął ciężej gdy ponownie przez myśli przewijał mu się jej przebieg, tego, jak magia silnie w tamtym miejscu ulegała deformacji oraz rozproszeniu pogrążając nie jedną akcję. Momentami jednak szczęśliwie pochylała się nad Anthonym wyjątkową mocą - ciągle miał przed oczami błysk udanej avady rozbijającej się o ścianę totalum. Nie było wątpliwości, co do tego, że mieli do czynienia z zuchwałymi czarnoksieżnikami należącymi do tej drugiej strony. Choć nie udało się ich spacyfikować to jednak Skamander nie czuł, że odniósł porażkę. Wyszedł z niej cało i z wiedzą. Co prawda trudno to było jednak nazwać też sukcesem. Ogarniało go bowiem prócz mobilizacji zniechęcenie na myśl iż zmuszony będzie znosić krzywe spojrzenia amnezjtorów którym niewątpliwie dał dziś nie mało zajęcia. Z dwojga złego odbije to sobie i samemu krzywo będzie spozierał wątpliwie na członków patrolu egzekucyjnego który powinien pojawić się na miejscu przed nimi, prawda? I to nie tak, że lubił ich drażnić. Wcale, a wcale. Heh.
Czuł, że robi mu się trochę bardziej senno. Nieznacznie usunął się niżej na jednym z krzesełek w poczekalni. Czuł wzmagający się ból pod żebrami uznając to coś za trywialnego bo w końcu krew nie tryskała na lewo i prawo. Nie rozumiał właściwie dlaczego po zgłoszeniu naruszenia terenu anomalii kazano mu bezwzględnie udać się do Munga. Tak, dokładnie - nie był świadomy tego, jak poważne obrażenia spowodowała działająca od wewnątrz klątwa. To znaczy powoli coś docierało do niego, że jednak Mike mógł mieć może trochę racji – podciągną nieznacznie koszulę szaty dostrzegając że skóra w miejscu ugodzenia klątwą niemalże poczerniała od rozprzestrzeniającego się krwotoku. Albo to też po prostu on tak pobladł...? W każdym razie przykuł w tym momencie w sposób niezamierzony uwagę pielęgniarek stając się priorytetem.
158/248; -90 (krwotok wewnętrzny)?
Find your wings
Korytarz oddziału pogrążony był w głębokiej ciszy. Nocą, w szpitalu, panowała specyficzna atmosfera, którą w pewien sposób panna Pomfrey niezwykle ceniła. Pacjenci w końcu odpoczywali, a nieraz żaden eliksir nie regenerował tak dobrze jak porządny sen. W każdym oddziale trzymali spory zapas eliksirów nasennych, jednych silniejszych, innych słabszych - w zależności od potrzeb. Panna Pomfrey czuwała na korytarzu, przy dyżurce, siedząc w miękkim fotelu. Oddział pogrążony był w ciemności, rozproszonej jedynie przez kilka świec, które lewitowały wokół niej. Ona zasnąć nie mogła - musiała czuwać i zachować jasność umysłu. Na stoliku obok miała kubek mocnej kawy, a w dłoniach książkę. Tyle ostatnio spadło na jej ramiona obowiązków, że nie chciała marnotrawić czasu - musiała wykorzystać każdą chwilę. Przez Zakonem Feniksa stało niezwtkle trudne zadanie. Profesor Bagshot powiedziała, że muszą udać się do Azkabanu. Tylko jak? Nakreślili już ideę, lecz samo jej stworzenie praktyczne - spędzało Poppy sen z powiek. Nie była numerologiem, musiała więc nadrabiać tę wiedzę. Czasami żałowała, że nie posiada zmieniacza czasu - mogłaby nauczyć się i zrobić po stokroć więcej.
Noc była dziś wyjątkowo spokojna, dlatego zdecydowała się odłożyć książkę i na krótko opuścić oddział, aby sprawdzić, czy w gdzie indziej nie potrzebują pomocy. Wciąż zostawał inny uzdrowiciel, tyle, że w pokoju socjalnym, udała się więc do poczekalni bez wyrzutów sumienia. Miała zamiar wypytać recepcjonistkę co i jak, lecz jej spojrzenie przykuła znajoma twarz. Wybladła, wymęczona; podeszła do Skamandera w momencie, gdy unosił własną koszulę i przyglądał się poczerniałej skórze.
- Anthony? - upewniła się, komunikując jednocześnie swoją obecność. Stanęła obok - niska, drobna, obleczona w limonkową szatę jak każdy magomedyk. Ciemne włosy miała spięte w ciasny koczek nad karkiem, a w oczach pierwszy niepokój. - Co się stało? - zapytała od razu. Bo to, że coś się stało, to już wiedziała. Nie czekałby tu bez powodu, a i przebarwiona skóra wzbudzała niepokój panny Pomfrey. Wyciągnęła różdżkę z kieszeni pstrokatej szaty i bez pytania o zgodę przytknęła jej kraniec do ciała Skamandera.
- Diagno Haemo - wyszeptała.
Noc była dziś wyjątkowo spokojna, dlatego zdecydowała się odłożyć książkę i na krótko opuścić oddział, aby sprawdzić, czy w gdzie indziej nie potrzebują pomocy. Wciąż zostawał inny uzdrowiciel, tyle, że w pokoju socjalnym, udała się więc do poczekalni bez wyrzutów sumienia. Miała zamiar wypytać recepcjonistkę co i jak, lecz jej spojrzenie przykuła znajoma twarz. Wybladła, wymęczona; podeszła do Skamandera w momencie, gdy unosił własną koszulę i przyglądał się poczerniałej skórze.
- Anthony? - upewniła się, komunikując jednocześnie swoją obecność. Stanęła obok - niska, drobna, obleczona w limonkową szatę jak każdy magomedyk. Ciemne włosy miała spięte w ciasny koczek nad karkiem, a w oczach pierwszy niepokój. - Co się stało? - zapytała od razu. Bo to, że coś się stało, to już wiedziała. Nie czekałby tu bez powodu, a i przebarwiona skóra wzbudzała niepokój panny Pomfrey. Wyciągnęła różdżkę z kieszeni pstrokatej szaty i bez pytania o zgodę przytknęła jej kraniec do ciała Skamandera.
- Diagno Haemo - wyszeptała.
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Poppy Pomfrey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 66
'k100' : 66
Spieszyło mu się. W zasadzie potrzebował być już po uzdrowicielskiej interwencji niż wciąż na tą wyczekiwać, lecz nie należał do awanturników toteż po prostu czekał rozumiejąc, że pewne procedury, porządek, określona kolejność popełniania jakichś schematów nie istniały na marne. Nieco na niekorzyść działał prawdopodobnie fakt, że przyszedł na własnych nogach. To był błąd. Mógł sobie pod Mungiem zafundować na wpół śmiertelną anomalię to teraz prawdopodobnie koło niego kręciłby się wianuszek uzdrowicieli. Wypuścił powietrze w sapnięciu zniecierpliwienia notując tą złotą radę dla samego siebie w pamięci bez większego entuzjazmu. Ogólnie zaczynało się dobierać do niego niezdrowe znużenie przypominające to towarzyszące utracie krwi i chyba tak nie bez kozery. Pod skórą rozlewała się prawdopodobnie niemała jej ilość rozprzestrzeniając się od linii żeber na bok, brzuch. Przynajmniej nie było mu mokro i nie pobrudził ubrań.
- Implosio - rzucił niemrawo przelewając swoje spojrzenie na Poppy - Dość mocne - zmarszczył czoło w zamyśleniu ale to chyba było widać, a może i nie skoro jeszcze żył? Nie tłumaczył więcej bo miejsce nie było na to odpowiednie niemniej nie trudno było się domyśleć, że przez wzgląd na stan wojenny i fakt, że był aurorem to reszta wydawała się być w miarę oczywista - natrafił na tą ponurą i czarnomagiczną linię oporu.
- Przyjęłabyś mnie i trochę pośpieszyła sprawę? Siedzę tu z ponad pięć minut, a trochę mi się śpieszy - zdradził dźwigając się z krzesła będąc gotowym podążyć za uzdrowicielką w stronę wskazanego przez nią gabinetu czy choćby kanciapy. Nie było z nim tak źle by nie mógł się poruszać. Jakoś tu w końcu przyszedł. Nie bardzo był mimo wszystko skory do tego by nim się zajmować w przejściu Munga. W bardziej ustronnym miejscu mógłby powiedzieć więcej w sposób swobodniejszy, jak również w lepszym guście byłoby to jak gdyby to właśnie na uboczu pozbył się w pełni koszuli ułatwiając uzdrowicielce ocenę obrażeń. Jedną z dłoni przyciskał do boleśnie pulsującego miejsca w które trafiła go czarnomagiczna klątwa.
- Implosio - rzucił niemrawo przelewając swoje spojrzenie na Poppy - Dość mocne - zmarszczył czoło w zamyśleniu ale to chyba było widać, a może i nie skoro jeszcze żył? Nie tłumaczył więcej bo miejsce nie było na to odpowiednie niemniej nie trudno było się domyśleć, że przez wzgląd na stan wojenny i fakt, że był aurorem to reszta wydawała się być w miarę oczywista - natrafił na tą ponurą i czarnomagiczną linię oporu.
- Przyjęłabyś mnie i trochę pośpieszyła sprawę? Siedzę tu z ponad pięć minut, a trochę mi się śpieszy - zdradził dźwigając się z krzesła będąc gotowym podążyć za uzdrowicielką w stronę wskazanego przez nią gabinetu czy choćby kanciapy. Nie było z nim tak źle by nie mógł się poruszać. Jakoś tu w końcu przyszedł. Nie bardzo był mimo wszystko skory do tego by nim się zajmować w przejściu Munga. W bardziej ustronnym miejscu mógłby powiedzieć więcej w sposób swobodniejszy, jak również w lepszym guście byłoby to jak gdyby to właśnie na uboczu pozbył się w pełni koszuli ułatwiając uzdrowicielce ocenę obrażeń. Jedną z dłoni przyciskał do boleśnie pulsującego miejsca w które trafiła go czarnomagiczna klątwa.
Find your wings
Poppy, jak tylko wypowiedziała inkantację, wejrzała w uszkodzone miejsce i już wiedziała, że Anthony był złym stanie. Pęknięciu ulęgła wątroba, krwotok wewnętrzny oblewał organy znajdujące się w jej bliskim sąsiedztwie, a zakrzepła krew zaczynała tworzyć pod skórą pokaźne już wybrzuszenie. Czarno-fioletowe wybroczyny musiały skojarzyć się z początkową fazą martwicy tkanek, ale również z destrukcyjnym działaniem czarnomagicznej klątwy. Ciśnienie krwi, a raczej jej wyrzut do miejsca pęknięcia, co było głównym powodem tak ogromnego skrzepu, było podwyższone. Być może magia przez nią używana nie będzie wystarczyła. Musiała podjąć szybką decyzję, w innym wypadku stan Anthony’ego ulegnie pogorszeniu.
Sam Skamander czuł się coraz słabiej, jego twarz pobladła, a na skroniach zaczął skraplać się zimny pot.
| W razie jakichkolwiek pytań, proszę o pw na konto Eileen!
Sam Skamander czuł się coraz słabiej, jego twarz pobladła, a na skroniach zaczął skraplać się zimny pot.
| W razie jakichkolwiek pytań, proszę o pw na konto Eileen!
Może i nie miała na karku całych dekad doświadczenia zawodowego, jednakże pracowała już jako uzdrowiciel kilka lat, a do tego posiadała niezwykle obszerną wiedzę, zarówno z zakresu samej anatomii, jak i magii leczniczej. Na pierwszy rzut oka potrafiła określić, że coś jest wyjątkowo nie tak, gdy ujrzała blade obliczne Skamandera, krople zimnego potu na skroniach, a zaraz potem - plamy na brzuchu, gdy uniósł koszulę. To było już mocno niepokojące. Zacisnęła wargi i rzuciła zaklęcie. Błysnął jasny promień, a panna Pomfrey wejrzała w jego wnętrze. Był w gorszym stanie, niż początkowo przypuszczała. O wiele, wiele gorszym. Informując ją o tym, co zostało na niego rzucone, jedynie potwierdził jej najgorsze obawy. Ze zwykłym krwotokiem wewnętrznym byłaby w stanie sobie poradzić, lecz obrażenia zadane potężną, czarną magi... To już inna inszość. Takie rany o wiele trudniej było wyleczyć.
- To dlaczego tu czekasz i nic nikomu nie mówisz?! - fuknęła na niego, na równi przestraszona, zmartwiona i zła. Powinien był od razu poinformować czarownicę w izbie przyjęć o tym co się stało i co podejrzewa. Przecież mógł tu wyzionąć ducha, na Merlina! A przed nim przyjętoby czarodzieja, któremu z uszu wyrosły pory. Czasami mężczyźni bywali tacy nierozsądni, gdy chcieli udawać twardzieli. Nie powinien był bagatelizować swojego stanu, sądziła, że Skamander ma na tyle doświadczenia i rozumu, że gdy dostanie czarnmagiczną klątwą, to głośno to zakomunikuje.
- Mary?! - odwróciła się przez ramię i zawołała recepcjonistę - Będę potrzebować pomocy i złotego eliksiru, niech ktoś go przyniesie, natychmiast! - zwróciła spojrzenie niebieskich tęczówek na Anthonego. Musiał jak najszybciej znaleźć się w sali chorych i otrzymać złoty eliksir, który był niezbędny przy leczeniu czarnomagicnych obrażeń. Wyraźnie słabł, więc postanowiła temu zaradzić. - Immunitaris - wyrzekła, przytykając koniec różdżki do jego klatki piersiowej. To powinno pomóc - choć na chwilę. - Możesz wstać? Pomogę ci - nie pozwoliła Skamanderowi podnieść się i iść samemu. I nie obchodziło ją, że sam jakoś tu dotarł. Wzięła jego ramię i położyła na własnych barkach, by być mu podporą - i zaprowadziła do najbliższej sali chorych, gdzie czekało już wolne łóżko.
- To dlaczego tu czekasz i nic nikomu nie mówisz?! - fuknęła na niego, na równi przestraszona, zmartwiona i zła. Powinien był od razu poinformować czarownicę w izbie przyjęć o tym co się stało i co podejrzewa. Przecież mógł tu wyzionąć ducha, na Merlina! A przed nim przyjętoby czarodzieja, któremu z uszu wyrosły pory. Czasami mężczyźni bywali tacy nierozsądni, gdy chcieli udawać twardzieli. Nie powinien był bagatelizować swojego stanu, sądziła, że Skamander ma na tyle doświadczenia i rozumu, że gdy dostanie czarnmagiczną klątwą, to głośno to zakomunikuje.
- Mary?! - odwróciła się przez ramię i zawołała recepcjonistę - Będę potrzebować pomocy i złotego eliksiru, niech ktoś go przyniesie, natychmiast! - zwróciła spojrzenie niebieskich tęczówek na Anthonego. Musiał jak najszybciej znaleźć się w sali chorych i otrzymać złoty eliksir, który był niezbędny przy leczeniu czarnomagicnych obrażeń. Wyraźnie słabł, więc postanowiła temu zaradzić. - Immunitaris - wyrzekła, przytykając koniec różdżki do jego klatki piersiowej. To powinno pomóc - choć na chwilę. - Możesz wstać? Pomogę ci - nie pozwoliła Skamanderowi podnieść się i iść samemu. I nie obchodziło ją, że sam jakoś tu dotarł. Wzięła jego ramię i położyła na własnych barkach, by być mu podporą - i zaprowadziła do najbliższej sali chorych, gdzie czekało już wolne łóżko.
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Poppy Pomfrey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 80
'k100' : 80
Zmarszczył czoło w niezrozumieniu, czując się poniekąd atakowany tym, że zarzucano mu to, że w poczekalni szpitala oczekiwał na przyjęcia jak na normalnego, kulturalnego człowieka przystało. Wzrokiem powiódł po ścianach upewniając się w tym, czy na pewno znajduje się w odpowiednim miejscu. Może miał ciągle urojenia i opary insanio mamiły mu wzrok. Odnalazł jednak odpowiednią tabliczkę.
- Bo jestem w poczekalni...? - bąknął z nieskrywanym sarkazmem i odkrywczością tak a propos tego czemu czeka. Ogólnie to na co dzień nie używał ironii ani podobnie piętnujących niezadowolenie zabiegów, jednak wzmagająca się frustracja oraz zmęczenie powoli brały górę. Nie należał do grupy tych twardzieli. W końcu tu był, potrafił przyznać, że znajmy który go tu wysłał natychmiast miał rację. Sam to zresztą porządnie z chwili na chwilę odczuwał. Jednak czując się względnie czekał bo po prostu nie była jego kolej. Nie chciał wyjść na awanturnika. Ewentualnie ogłaszać wszystkim, że dostał klątwą chociaż w sumie na początku nie wiele co było widać. Jeszcze skończyłby na magipsychiatri. Był cywilizowanym człowiekiem o ile kogoś znającego tajniki legilimencji dało się tak określić.
Wywrócił oczami. Co za cyrk. Naprawdę żałował, że nie stracił przytomności. Zdziwił się, gdy jednak podniesienie się na nogi choć będące nie tak dawno czymś trywialnym w tym momencie nie było już takie łatwe. Gdyby nie urok zdecydowanie z mniejszą pewnością stawiał by kroki, krzywiąc się na widok tego, że jedna stopa była pozbawiona buta - To był porządny but... - mruknął z żalem patrząc na czarną nadpaloną przez rozżarzony anomalia chodnik. Z wypalonej dziury wyglądał na niego żałośnie palec. Nie pozostawało mu nic innego jak westchnąć. Pozwalał się prowadzić. Choć mu się to nie podobało bez skargi poddawał się wszystkim zabiegom. Taki z niego był pacjent na medal. Trochę zaniepokoił się gdy usłyszał o złotym eliksirze. Brzmiało jak armata. Tak źle było...? - Co mi...chlupło? - rzucił z zaciekawieniem szukając odpowiedniego doboru słów. Leżał przy tym grzecznie wpatrując się w sufit.
- Bo jestem w poczekalni...? - bąknął z nieskrywanym sarkazmem i odkrywczością tak a propos tego czemu czeka. Ogólnie to na co dzień nie używał ironii ani podobnie piętnujących niezadowolenie zabiegów, jednak wzmagająca się frustracja oraz zmęczenie powoli brały górę. Nie należał do grupy tych twardzieli. W końcu tu był, potrafił przyznać, że znajmy który go tu wysłał natychmiast miał rację. Sam to zresztą porządnie z chwili na chwilę odczuwał. Jednak czując się względnie czekał bo po prostu nie była jego kolej. Nie chciał wyjść na awanturnika. Ewentualnie ogłaszać wszystkim, że dostał klątwą chociaż w sumie na początku nie wiele co było widać. Jeszcze skończyłby na magipsychiatri. Był cywilizowanym człowiekiem o ile kogoś znającego tajniki legilimencji dało się tak określić.
Wywrócił oczami. Co za cyrk. Naprawdę żałował, że nie stracił przytomności. Zdziwił się, gdy jednak podniesienie się na nogi choć będące nie tak dawno czymś trywialnym w tym momencie nie było już takie łatwe. Gdyby nie urok zdecydowanie z mniejszą pewnością stawiał by kroki, krzywiąc się na widok tego, że jedna stopa była pozbawiona buta - To był porządny but... - mruknął z żalem patrząc na czarną nadpaloną przez rozżarzony anomalia chodnik. Z wypalonej dziury wyglądał na niego żałośnie palec. Nie pozostawało mu nic innego jak westchnąć. Pozwalał się prowadzić. Choć mu się to nie podobało bez skargi poddawał się wszystkim zabiegom. Taki z niego był pacjent na medal. Trochę zaniepokoił się gdy usłyszał o złotym eliksirze. Brzmiało jak armata. Tak źle było...? - Co mi...chlupło? - rzucił z zaciekawieniem szukając odpowiedniego doboru słów. Leżał przy tym grzecznie wpatrując się w sufit.
Find your wings
W innej sytuacji pochwaliłaby jego zachowanie. Kulturalne i grzeczne oczekiwanie na swoją kolejkę to oznaka dobrego wychowania. Niektórzy pacjenci wpadali tu ze skaleczonym papierem palcem i roszczeniowo domagali się natychmiastowego przyjęcia, jakby ich życie było właśnie zagrożone. Tyle, że to nie była kolejka w Esach i Floresach, gdzie swoje należało odczekać, tylko szpitalna izba przyjęć. Pacjenci byli przyjmowani ze względu na swój stan. Ci w stanie krytycznym czekać nie mogli; a Skamander najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z tego jak źle z nim było, skoro dostał czarnomagiczną klątwą i doznał przez nią poważnego krwotoku wewnętrznego. Nie powinien był czekać na swoją kolej.
- Trzeba było poinformować recepcjonistkę co się stało, zostałbyś przyjęty natychmiast, Anthony! - fuknęła na niego znowu, absolutnie niezrażona jego ironią i sarkazmem, zupełnie tak jakby wcale tego nie dosłyszała. - Nawet nie zdajesz sobie sprawy co mogło się stać, gdybyś dalej tu tak sterczał w milczeniu. Nikt by się tego nie domyślił o tej porze! - mówiła dalej, udzielając mu reprymendy, takim tonem jakby tłumaczyła pewne oczywistości uczniakowi. Pokręciła głową z dezaprobatą i nie kontynuowała tematu. Spodziewała się, że będzie chciał ją przegadać, aby udowodnić swoje racje, lecz nie zamierzała się z nim sprzeczać. Swoje wiedziała, ot co.
- Jaki but? - zdziwiła się tym nagłym wyznaniem; zerknęła na jego nogi. Rzeczywiście jedna stopa pozbawiona była buta, a palec był poparzony, lecz to było jej mniejszym zmartwieniem. Poprowadziwszy go do sali zapytała: - Czy to praca, czy...? - cichym tonem, tak, by tylko on ją usłyszał. Chciała wiedzieć, czy ucierpiał podczas akcji z ramienia Ministerstwa Magii, czy też może zaatakowano ich podczas misji Zakonu Feniksa. W przypadku drugiej opcji z pewnością nie był sam - i bała się pytać co z jego towarzystwem.
Pomogła mu ułożyć się na łóżku i sprawnymi ruchami rozpięła koszulę, aby odsłonić nagą pierś i brzuch, na których widniały czarno-fioletowe wybroczyny. To był pierwszy znak martwicy tkanek.
-Tkanki, które zaczynają obumierać - odpowiedziała na jego pytanie cierpkim tonem, aby nie było wątpliwości, że czekać był nie powinien. Udało się jej Skamandera wzmocnić, choć na kilka chwil. Zaraz w sali chorych pojawiła się także i druga uzdrowicielka ze skupieniem wymalowanym na twarzy. Podała Poppy fiolkę złotego eliksiru, który zabrała z magazynku szpitalnego. - Musisz to wypić - powiedziała Poppy, podając mężczyźnie fiolkę. Różdżkę przystawiła do jego brzucha, do wybroczyn, a kiedy wypił już całość eliksiru wyrzekła w pełni skupiona: - Finite.
- Trzeba było poinformować recepcjonistkę co się stało, zostałbyś przyjęty natychmiast, Anthony! - fuknęła na niego znowu, absolutnie niezrażona jego ironią i sarkazmem, zupełnie tak jakby wcale tego nie dosłyszała. - Nawet nie zdajesz sobie sprawy co mogło się stać, gdybyś dalej tu tak sterczał w milczeniu. Nikt by się tego nie domyślił o tej porze! - mówiła dalej, udzielając mu reprymendy, takim tonem jakby tłumaczyła pewne oczywistości uczniakowi. Pokręciła głową z dezaprobatą i nie kontynuowała tematu. Spodziewała się, że będzie chciał ją przegadać, aby udowodnić swoje racje, lecz nie zamierzała się z nim sprzeczać. Swoje wiedziała, ot co.
- Jaki but? - zdziwiła się tym nagłym wyznaniem; zerknęła na jego nogi. Rzeczywiście jedna stopa pozbawiona była buta, a palec był poparzony, lecz to było jej mniejszym zmartwieniem. Poprowadziwszy go do sali zapytała: - Czy to praca, czy...? - cichym tonem, tak, by tylko on ją usłyszał. Chciała wiedzieć, czy ucierpiał podczas akcji z ramienia Ministerstwa Magii, czy też może zaatakowano ich podczas misji Zakonu Feniksa. W przypadku drugiej opcji z pewnością nie był sam - i bała się pytać co z jego towarzystwem.
Pomogła mu ułożyć się na łóżku i sprawnymi ruchami rozpięła koszulę, aby odsłonić nagą pierś i brzuch, na których widniały czarno-fioletowe wybroczyny. To był pierwszy znak martwicy tkanek.
-Tkanki, które zaczynają obumierać - odpowiedziała na jego pytanie cierpkim tonem, aby nie było wątpliwości, że czekać był nie powinien. Udało się jej Skamandera wzmocnić, choć na kilka chwil. Zaraz w sali chorych pojawiła się także i druga uzdrowicielka ze skupieniem wymalowanym na twarzy. Podała Poppy fiolkę złotego eliksiru, który zabrała z magazynku szpitalnego. - Musisz to wypić - powiedziała Poppy, podając mężczyźnie fiolkę. Różdżkę przystawiła do jego brzucha, do wybroczyn, a kiedy wypił już całość eliksiru wyrzekła w pełni skupiona: - Finite.
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Poprawnie podjęta przez pannę Pomfrey metoda leczenia, czyli wypicie złotego eliksiru przez Anthony'ego, a nie polewanie nią stałej bariery, którą tworzyła skóra, dały zadawalające efekty. Jak tylko inkantacja zaklęcia opuściła usta uzdrowicielki, Anthony poczuł nagły skurcz w okolicach prawego boku - bolesny i pozostawiający odczucie, jakby tkanki w jego organizmie zaczęły się tam tłoczyć. Zobaczył mroczki przed oczami, zakręciło mu się w głowie tak, że na chwilę stracił kontakt ze światem dookoła niego. Na szczęście zryw trwał tylko chwilę, długą, co prawda, ale tylko chwilę. Zmęczony organizm tak nagłą dawką medykamentu zareagował wstępującymi na skronie kropelkami potu. Siły powoli zaczęły wracać do Anthony'ego.
Poppy znała knsekwencje działania eliksiru - sprowadzał nagłą ulgę i szybko oczyszczał organizm ze śladów czarnej magii, ale tkanki regenerującej się wątroby wciąż były delikatne i nie należało ich nadwyrężać. Odpowiednia dieta i abstynencja powinny pomóc jej w samodzielnej, całkowitej regeneracji.
| Anthony jeszcze do połowy września będzie czuł krótkie, ale bolesne ukłucia w prawym boku za każdym razem, gdy na fabule posili się tłustymi potrawami lub wypije alkohol.
Poppy znała knsekwencje działania eliksiru - sprowadzał nagłą ulgę i szybko oczyszczał organizm ze śladów czarnej magii, ale tkanki regenerującej się wątroby wciąż były delikatne i nie należało ich nadwyrężać. Odpowiednia dieta i abstynencja powinny pomóc jej w samodzielnej, całkowitej regeneracji.
| Anthony jeszcze do połowy września będzie czuł krótkie, ale bolesne ukłucia w prawym boku za każdym razem, gdy na fabule posili się tłustymi potrawami lub wypije alkohol.
Czuł spływający po czole zimny pot. Przez osłabienie łatwiej było mu się rozkojarzyć. Skupienie przeskakiwało więc z jednego wątku na drugi nie koniecznie szukając w tym wszystkim, jakiejś konkretnej reguły, czy wartkości. Poczekalnia, a zaraz potem Poppy. Uzdrowicielka dużo mówiła nagannym tonem wywołując na ustach Skamandera skrzywienie podobne do tego, jakim raczyło matkę ganione dziecko.
- Zapamiętam - mruknął w niezadowoleniu uznając, że w tym potoku słów przebijało się coś na wzór racji. A jemu nie chciało się dyskutować. Niedługo jednak to stopa która odczuwała chłód szpitalnej przykuła jego uwagę przypominając o całym tym niefortunnym spotkaniu, którego wspomnienie niespokojnie wprawiało krew w bardziej narwistą pogoń po żyłach.
- Mój - bąknął choć prawdopodobnie nie było koniecznym. Czarownica zapewne sama zdążyła się domyślić w czym rzecz gdy tylko opuściła wzrok nieco niżej. Jedna, prawie bosa stopa aż krzyczała, że to ona winna jest zguby.
- Przyjemne z pożytecznym - sprostował uzdrowicielkę, a kąciki jego ust uniosły się na moment nieco wyżej w bladym uśmiechu. Zaczął się intensywny, oficjalny sezon polowań na czarnoksiężników. Jak mógłby tego nie wykorzystać..? A, że cele ich własnej organizacji poniekąd zazębiały się z praktykującymi czarnoksięstwo to naturalnym rozwiązaniem dla Anthonego było piec dwie pieczenie na jednym ogniu. Problem w tym, że nie przewidział tego, że będą tacy silni. Dobrze, że wyprowadził z równowagi czarownicę, która po tym próbowała ciskać w niego czarno-magiczną klątwą.
Obumieranie nie brzmiało dobrze no ale nie wprawiło Anthonego w szczególne zmartwienie. Zdawał sobie sprawę z tego, że magiczna medycyna nie z takimi rzeczami dawała sobie radę. Przyjął fiolkę oferowaną przez Poppy. Wypił zgodnie z przykazaniem jej zawartość. Spiął się gdy poczuł jego silne działanie w miejscu zranienia. Mroczki zalały mu wizję i w tym momencie właśnie na jego twarz wypłynęło zaniepokojenie. Czy aby na pewno to powinno działać w ten sposób?
- Jakoś...tak słabiej mi... - bąknął, a chwilę później już nie był w stanie opierać się silnej słabości - pozwolił sobie odpłynąć na przeciągająca się chwilę. Gdy otworzył oczy ponownie czuł się już lepiej.
- Zapamiętam - mruknął w niezadowoleniu uznając, że w tym potoku słów przebijało się coś na wzór racji. A jemu nie chciało się dyskutować. Niedługo jednak to stopa która odczuwała chłód szpitalnej przykuła jego uwagę przypominając o całym tym niefortunnym spotkaniu, którego wspomnienie niespokojnie wprawiało krew w bardziej narwistą pogoń po żyłach.
- Mój - bąknął choć prawdopodobnie nie było koniecznym. Czarownica zapewne sama zdążyła się domyślić w czym rzecz gdy tylko opuściła wzrok nieco niżej. Jedna, prawie bosa stopa aż krzyczała, że to ona winna jest zguby.
- Przyjemne z pożytecznym - sprostował uzdrowicielkę, a kąciki jego ust uniosły się na moment nieco wyżej w bladym uśmiechu. Zaczął się intensywny, oficjalny sezon polowań na czarnoksiężników. Jak mógłby tego nie wykorzystać..? A, że cele ich własnej organizacji poniekąd zazębiały się z praktykującymi czarnoksięstwo to naturalnym rozwiązaniem dla Anthonego było piec dwie pieczenie na jednym ogniu. Problem w tym, że nie przewidział tego, że będą tacy silni. Dobrze, że wyprowadził z równowagi czarownicę, która po tym próbowała ciskać w niego czarno-magiczną klątwą.
Obumieranie nie brzmiało dobrze no ale nie wprawiło Anthonego w szczególne zmartwienie. Zdawał sobie sprawę z tego, że magiczna medycyna nie z takimi rzeczami dawała sobie radę. Przyjął fiolkę oferowaną przez Poppy. Wypił zgodnie z przykazaniem jej zawartość. Spiął się gdy poczuł jego silne działanie w miejscu zranienia. Mroczki zalały mu wizję i w tym momencie właśnie na jego twarz wypłynęło zaniepokojenie. Czy aby na pewno to powinno działać w ten sposób?
- Jakoś...tak słabiej mi... - bąknął, a chwilę później już nie był w stanie opierać się silnej słabości - pozwolił sobie odpłynąć na przeciągająca się chwilę. Gdy otworzył oczy ponownie czuł się już lepiej.
Find your wings
Poczekalnia
Szybka odpowiedź