Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Leśna polana
Popioły z rytualnych, rozpalanych podczas Festiwalu Lata ognisk, są każdego poranka zbierane do urn i zanoszone do namiotu rozstawionego na zacienionej polanie. Namiot wykonany jest z czarnego, ciężkiego materiału, który o zmroku zdaje się niemal stapiać z gwieździstym niebem i cieniami drzew.
Codziennie o zachodzie słońca na polanie ustawiają się kolejki - po zmroku w namiocie wróży z popiołów wiedźma, wprawiona w sztuce spodomancji. Nikt nie wie, skąd przybyła ta czarownica, jak ma na imię, ani ile ma lat. Pojawia się w Weymouth co roku i pamiętają ją nawet najstarszy bywalcy Festiwalu Lata, którzy zarzekają się, że jej wróżby się sprawdzają. Choć wiedźma ma pomarszczoną twarz i garba, to w namiocie, w świetle świec zmarszczki zdają się wygładzać, a plecy prostować.
W namiocie płoną świece, oświetlając hebanowy stół nakryty białym materiałem. Na stole leżą niewielkie kości zwierząt, poświęconych w rytuałach Festiwalu Lata. Do środka wchodzi się pojedynczo. Pod czujnym okiem wiedźmy, każdy może nabrać garść popiołu i rozsypać go na zwierzęcych kościach.
Popiół układa się w obrazy, czasem abstrakcyjne, a czasem przerażająco realistyczne. Czarownica służy pomocą w interpretacji wróżb.
Aby otrzymać wróżbę, rzuć kością k15:
- Wróżby:
- 1: Przez mgnienie sekundy widzisz kształt ponuraka, a potem popiół ześlizguje się ze zwierzęcych kości i nie widać już nic. Wiedźma jedynie kręci głową z posępną miną.
2: Popiół rozsypuje się w kształt przypominający chmury. Zejdź na ziemię, bo nigdy się nie obudzisz - szepcze wiedźma.
3: Kształt przypomina głowę kota. Strzeż się zdrady, otacza cię fałszywość - wyrokuje czarownica.
4: Okrągły kształt kojarzy się z jajkiem. Nowy początek, nowe życie. - wiedźma uśmiecha się ciepło, choć jej oczy pozostają nieobecne.
5: Popioły układają się w Twoją własną twarz, zadziwiająco realistyczną. W miejscu oczodołów lśnią zwierzęce kości. Zdejmij wreszcie maskę, bo zrośniesz się z nią na stałe. - starucha wznosi oczy do góry.
6: Na kościach lśni ciemny kształt jabłka, z lekko nierównym bokiem. Miłość może być darem, lecz może być też trucizną. - wyrokuje czarownica.
7: Popioły rozsypują się szeroko, przy odrobinie skupienia możesz z nich wyłonić kształt orła. Mierz wysoko, a zajdziesz daleko. - wiedźma przygląda ci się z niekrytym zainteresowaniem.
8: Rozsypany popiół wygląda trochę jak motyl z rozłożonymi skrzydłami. To czas zmian, transformacji. Zrzuć kokon i stań się motylem. - tłumaczy wróżbitka.
9: Popiół układa się w idealny okrąg, w którego środku znajduje się jedna z kości. To obrączka lub zamknięty krąg. Za rok o tej porze znajdziesz szczęście rodzinne albo znajdziesz się w pułapce bez wyjścia. - wiedźma mruży oczy, dwojako interpretując znak.
10: Popioły rozsypują się wszędzie, punktowo, niczym gwiazdy na niebie. Czeka cię szczęście, ale musisz je znaleźć samodzielnie. - uśmiecha się czarownica.
11: Popioły układają się w symbol nierównego trójkąta, górskiego szczytu. Ciężka praca i nowe wyzwania. Jeśli nie zdołasz wspiąć się na szczyt, spadniesz boleśnie. - interpretuje wiedźma.
12: Kształt z popiołów przypomina kołyskę, przeciętą w połowie jedną ze zwierzęcych kości. Jeśli nic nie zmienisz, będziesz tylko narzędziem swoich przodków. - krzywi się czarownica.
13: Popioły rozsypują się w poziomą linię, która urywa się na jednej ze zwierzęcych kości. Twoja droga podąża w ślepy zaułek. - marszczy brwi wróżbitka.
14: Popioły wyglądają jak koło otoczone promieniami. Słońce zwiastuje szczęście i przypływ majątku. - uśmiecha się starucha.
15: Popiół układa się w zadziwiająco wyrazisty obraz smoka. Wzbijesz się wysoko, gdy spopielisz przeszłość w ogniu. - spojrzenie czarownicy jest mgliste, a głos ochrypły.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 13.02.23 0:27, w całości zmieniany 3 razy
Nieśmiało postawiła krok, drugi i kolejny, zmierzając do Robina, ale wypaliła tylko - Gratulacje! Świetna robota! - względnie pogodnym tonem (dla niego mógł być to ton najpogodniejszy) i ścisnęła mu dłoń, porywając ją nawet nie wiedział kiedy. Zaraz już zniknęła, kicając ku Ingissonowi, któremu pomachała przed nosem białą dłonią. Na zaklęte króliczydła, per pan, czy po imieniu? - Chciałam pogratulować - oznajmiła, podejmując pewną decyzję. - Jeśli pan pozwoli, niedługo wyślę list z paroma pytaniami, muszą mi się tylko troszkę poukładać, ale spokojnie! - z prędkością strzały musiała sprawę sprostować - nie pracuję w prasie, to tylko w ramach samorozwoju - coś nie dawała rozmówcom czasu na odpowiedź, tylko pojawiała się w jednym miejscu, by zaraz przenieść się w drugie. Znajomi czekali, pewnie trochę naśmiewając się z ostatniego miejsca - przynajmniej mieli ciut powodu do śmiechu wśród strasznych czasów.
| zt
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Ostatnia runda miała być rozstrzygająca. Wywar miał prawidłową barwę, konsystencję oraz zapach - pan Waffling uznał jego poprawność. Na twarzy Snape’a odmalowała się ulga. Taka prawdziwa, szczera, zrzucająca ciężki balast z ramion. Odetchnął. Niestety, nawet poprawnie wykonana mikstura nie zdołała poprawić mu humoru tak dobrze jakby tego oczekiwał. Zajął szóstą pozycję, na równi z nieznajomą kobietą. Niżej były jedynie dwie osoby. Mężczyzna poczuł gorycz osadzającą się na języku - wykrzywiła mu twarz w grymasie niezadowolenia. Naprawdę spodziewał się po sobie lepszego wyniku, dużo bardziej interesujących dokonań. Zawiódł się na sobie srodze.
Nie omieszkał jednakże pogratulować zwycięzcy - zasłużył. Uśmiechnął się nawet delikatnie, chociaż uśmiech nosił znamiona nieuchwytnej kwaśności. Starał się, naprawdę się starał dać z siebie wszystko w tej konkurencji. Uścisnął mężczyźnie dłoń, skinął również pozostałym uczestnikom konkursu i zamierzał powrócić już do domu. Pobyt w Weymouth uznał za całkowicie nieudany. Po co on tu w ogóle przychodził? Ośmieszyć się? Mógłby nabrać nieco więcej odwagi w działaniu, zdecydowanie. Te udane eliksiry nie były złe, ba, prezentowały się pod kątem poprawności naprawdę świetnie. Stać byłoby go na dużo lepsze wyniki z dużo trudniejszymi wywarami. Niestety ponownie Cyrus przegrał z nieśmiałością oraz brakiem pewności siebie. Skitował to smutnym uśmiechem towarzyszącym mu podczas powolnej wędrówki ku obrzeżom prewettowskich terenów. Oddalał się coraz bardziej; dłonie trzymał w kieszeniach spodni. Patrzył uważnie pod nogi, nie widząc jednak. Ocknął się dopiero w miejscu, z którego mógł się udać na Pokątną.
zt
Promise me no promises
we could take it
back in time,
before we crossed the line,
no now, baby
we see a storm is closing in,
I reach out for your hand.
-Witam. Ja nie potrzebuję tego kociołka, ale może pani się przyda. Jest ładny, tu ma jakieś kwiatki, listki... - zaciął się, świadom, iż począł wygadywać bzdury. Zamrugał kilkakrotnie lewym okiem, nerwowy tik, którego nie zdołał się pozbyć. Miał nadzieję, że jego gest zostanie doceniony - na równi z odwagą, którą wymagło podjeście do kogoś obcego w celu pogawędki - bo inaczej kociołek wyląduje w śmietniku. A jednak, szkoda by było.
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
Zaplotła dłonie za sobą, przyglądając się zwycięzcom. Błysnęła uśmiechem na widok ognistowłosego alchemika, drgnęła w lekkim ukłonie zdolnościom Quentina. Jedynie mężczyzna zajmujący główne podium zdawał się być całkowicie jej obcy. Nie rozpoznawała rozbieganego wzroku i spojrzenia, które umykało wciąż gdzieś do tyłu, jakby w poszukiwaniu ucieczki. A może były to wyłącznie kobiece domysły. Intuicja?
Odwróciła się od zbiegowiska, czując równie silną potrzebę ucieczki z gęstniejącej ciżby czarodziejów. Nasunęła na blade dłonie rękawiczki, tylko na moment przyglądając się ciemnym plamo, które naznaczył wierzch dłoni. Niektóre ingrediencje potrafiły kobiecie uprzykrzyć życie, ale nie przejmowała się. W kwestii alchemii była praktyczna i to, co dla wielu wydawało się być obrzydliwe, Inara przyjmowała, jako nieodłączna część eliksirowego procesu. Nawet ta przesączona naiwnym pierwiastkiem miłosnych uniesień. Nigdy nie wierzyła mocy warzonych wywarów związanych z uczuciami. Emocje, sztucznie napełniane mocą mogły otumaniać na krótką chwilę, ale nigdy nie osiągały ostatecznego sukcesu. Opowieści o sile amortnecji podsycały złudną nadzieję. Natury nie dało się oszukać i czarnowłosa przekonała sie o tym na własnej skórze.
Stanęła na uboczu, czekając, aż tłoczący się do "wyjścia" czarodzieje w końcu zwolnią przejście. Przez moment, Inara zastanawiała się nawet, czy nie pójść na przełaj, ale z zamyślenia wyrwała ją obecność. Nie głos, który początkowo utkwił gdzieś na języku nieznajomego - Tak? - uniosła wyżej brwi czekając na puentę postępującego milczenia. Przerwały go w końcu wyrazy, które utrzymały przeciągającą się dozę konsternacji. Ostatecznie pozwoliła sobie na uśmiech, dusząc rozbawienie - Rzeczywiście, kwiatki - potwierdziła poważnie, przyglądając się z bliska zdobionemu naczyniu - żałuję jednak, że nie da się ich przerobić na realne ingrediencje. Bardziej praktyczne w zastosowaniu, panie...? - zawiesiła głos w niedokończonym pytaniu. Nazwisko, zdawało jej się słyszała, wymawiane przez organizatorów, ale wolała osobiste konfrontacje. Tym bardziej w tak nietuzinkowo nieoczekiwanej formie.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
-No - mruknął, speszony i kompletnie zagięty przyznaniem mu racji. Bardzo dobrze, Robin, kwiatki. Nie ma co, dał popis inteligencji i elokwencji za jednym zamachem, gotując dwa eliksiry na jednym kociołku. Kwiatki, psidwacza mać, kwiatki!
-Moje nazwisko i tak nic pani nie powie, Robin w zupełności wystarczy - przedstawił się, jak zwykle chowając się za zasłoną bezpiecznej anonimowości. Jedyne dobrego, co dostał w spadku od ojca, bezosobowe nazwisko, za jakie prawie był mu wdzięczny - składniki na pewno nie poszłyby na zmarnowanie. Nawet resztę tych malin mógłbym dobrze wykorzystać - westchnął ciężko, spoglądając tęsknie na długi stół, gdzie wciąż znajdowały się resztki ingrediencji. Może... głupi pomysł uderzył znienacka Robina w tył głowy. Gdyby poczekał, aż większość gapiów i alchemików-amatorów sobie pójdzie, dałby radę niepostrzeżenie zakosić kilka fig abisyńskich albo choćby fiolkę krwi reema. Nieznajoma mogłaby pomóc w zamian za udział, ale nie, nie, nie. Skończył ze złodziejstwem raz na zawsze, a odświeżenie starych nawyków nie wyszłoby mu na dobre. Właśnie wygrał konkurs, miałby psuć sobie reputację w przypadku nieudanego skoku?
-Ucieszy panią ten kociołek? Bo jednak szkoda wyrzucać, ja mam w domu za mało miejsca na kolejny gar - przyznał prostolinijnie, po czym po prostu zostawił ją z tym kociołkiem wciśniętym do rąk. Nic tu po nim.
zt Robina
Ostatnio zmieniony przez Robin Hawthorne dnia 28.03.19 23:22, w całości zmieniany 1 raz
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
Poszło mi bardzo dobrze, ale dwaj mężczyźni okazują się być lepszymi ode mnie. Z jednej strony czuję się zirytowany, że to nie ja okazuję się zwycięzcą - z drugiej oddycham z ulgą, że wśród miejsc na podium nie zastałem kobiety. To byłaby pewnego rodzaju ujma na honorze. I chociaż niektóre z alchemiczek były naprawdę bardzo utalentowane, to jednak nie powinny się pchać do miejsc, w którym władzę powinni dzierżyć mężczyźni. Nic nie poradzę, że jestem takim sobie konserwatywnym lordem. To i tak zaskakujące jak wiele czarownic jestem w stanie znieść obok siebie i jak wiele ich wyższych stanowisk zupełnie mi nie przeszkadza. Nikt jednak nie jest idealny i ja na pewno nie należę do grona perfekcyjnych osobników płci brzydszej. Niektóre wady nie są przecież niczym złym, szczególnie, jeśli wpasowują się w rodową politykę.
I tak nie mogę powstrzymać westchnięcia, gdy wszyscy garną się do laureata pierwszego miejsca i nie jestem to ja. To trochę dobrze, gdyż nie chciałbym wzbudzać takiego zainteresowania, ale ze mnie trochę taki megaloman, więc nade wszystko pragnę osiągać wyżyny w alchemii. Nie tym razem.
- Lady Nott - żegnam kobietę, kiedy podchodzę do niej jak rozmawia z nieznanym mi mężczyzną. Pozwalam sobie jednak na skinięcie mu głową w geście uznania - co by nie mówić, ma młodzik talent. Szkoda, że brak mu odpowiednio znaczącego nazwiska.
Nie czekając już na nic i na nikogo, udaję się w drogę powrotną do Durham.
zt.
I powiedziała więcej niż słowa.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
Przez chwilę chciał podejść do zwycięzcy. Pogratulować w zwięzłych słowach, uścisnąć dłoń. Kiedy zauważył jednak, że Hawthorne podszedł do lady Nott, Norweg skapitulował. Podchodzenie do dwóch rozmawiających ze sobą osób było dla niego już zbytnim oddaleniem się od granic swojej strefy komfortu. I tak to zbiorowisko napawało go podenerwowaniem. Zwłaszcza teraz, gdy nie miał już czym zająć rąk. Brak stałego portu w postaci ukochanego zajęcia wprawiło go w to charakterystyczne rozedrganie, kiedy rozglądał się dookoła mając nieustanne wrażenie, że jest obserwowany. Od czasu pożegnania z Nokturnem był bardzo wrażliwy na tym punkcie. Nie chciał być widzianym przez nieodpowiednie oczy, ponieważ mogło doprowadzić to do bardzo niepożądanych skutków.
Ås uporządkował więc naprędce swoje stanowisko. Nim jednak udało mu się je opuścić pojawiła się przed nim jakaś świetlna smuga. Która okazała się być człowiekiem. Norweg popatrzył się na kobietę niepewnie, nie będąc w stanie wtrącić pomiędzy jej słowa jakiejkolwiek odpowiedzi. Znowu ona. Nie mógł pojąć, dlaczego się na niego uwzięła. Na Odyna, nawet nie znał jej imienia. Czy powinien zacząć się obawiać? Chyba nie. Wydawała się dosyć miła. I nieszkodliwa. Obserwował tę istotę uważnie, nie mogąc wyzbyć się wrażenia, jakby miała ona w sobie coś z królika. Tak samo skoczne, krótkie i precyzyjne ruchy, delikatne zadzieranie do góry podbródka, co wystawiało zmysły na więcej bodźców. i w końcu to typowo królicze gnanie. Ledwo skończyła myśl, ledwo Ingisson zdążył wydać z siebie w miarę przystające na zapowiedź mruknięcie, a już jej nie było. Norweg stał tak jeszcze chwilę oniemiały, nie wiedząc co z sobą zrobić. Obrócił głowę powoli w lewo i prawo, rozglądając się po polanie, po czym niepewnie przesunął prawą stopę do przodu. Później lewą, znów prawą, krok za krokiem odsunął się od miejsca tego przedziwnego zjawiska, a każdy z nich był coraz szybszy.
Przebywanie z ludźmi było bardzo męczące. Zwłaszcza, jeżeli ludzie ci byli Anglikami.
| zt
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
Pewien jestem, że moje włosy wciąż pachną morską solą. Tętniące w oddali fale wywołują u mnie jednak pewną irytację. Nawet na lądzie pozostaję tym, kim jestem – przekleństwo i błogosławieństwo zarazem. Kątem oka spoglądam na ciemne niebo, szukając pewnego wsparcia w gwiazdach. Moi nawigatorzy potrafiliby powiedzieć mi o nich wszystko: mnie wystarczą podstawy, podstawy i zaufanie.
Jestem znużony wszystkim, co mnie dzisiaj spotkało: przytłumione rozmowy o moich podróżach, wymuszone, ale piękne uśmiechy. Chłodny dotyk szkła kieliszków wypełnionych szampanem. Rażące serie kolorów, kolumny splatanych ze sobą barw. Potrzebuję miejsca, w którym mógłbym odpocząć od tego zgiełku. Zapach bzu powoduje, że niemal kręci mi się w głowie. Słodycz różu tonącego w zieleni wywołuje u mnie mieszane uczucia – być może sprawdziłbym się będąc malarzem, ale los zadecydował że nim nie jestem. Nie mogę narzekać. Mam więcej wolności niż większość ludzi, a z pewnością już niż większość szlachetnie urodzonych. Jest w tym coś miłego, korzyści płynące z tytułu, nie obowiązki. Bo odpowiedzialność wydaje mi się skrajnie głupia i nieistniejąca. Korzystam z życia, póki mogę, póki nie pochłoną mnie zimne ramiona morza albo stare księgi wypełnione liczbami.
Wieczory mają to w sobie, że są czarujące. Ja jednak odpędzam od siebie wszystkie ich uroki. Złote włosy na czole są nagle niemal ciężarem, kiedy przemierzam wysoką trawę, żeby znaleźć się jak najdalej od wszystkiego. Od niewygodnych pytań, których chcę uniknąć. Od piskliwych głosów i spojrzeń pełnych niezidentyfikowanych uczuć. Na codzień lubię żeglować między nimi, ale nie dziś. Może to dlatego, że wciąż ciąży mi pewien artykuł w gazecie i słowa wyprowadzające z równowagi. Z trudem pojmuję jak wiele zmieniło się, choć nie chcę i nie zamierzam tego akceptować. Nuty niezdecydowania od wielu dni przeszywają mój głos, wszystko wydaje się sypać. Nie jestem jednak człowiekiem, który na siłę chciałby naprawiać świat: nie potrzebuję tego. Zepsucie i chaos mają swoje piękno, jestem tego pewien.
Zatracony w przemyśleniach postępuję do przodu i do przodu, gdy nagle orientuję się jak daleko znalazłem się od innych. Migotające nade mną gwiazdy wciąż gotowe są wskazać mi drogę, dlatego nie obawiam się o zgubienie ścieżki: im dalej jestem od ludzi, tych serdecznych i tych mniej, szybko orientuję się jednak, że to nie do końca to, czego tak naprawdę chciałem. Dość trudno mi dogodzić, skoro sam z sobą nie potrafię się dogadać. Jestem bliski niemal roześmiania się, myśląc, że jestem tu sam. Powstrzymuję ten z pewnością nie wyglądający najdostojniej gest, gdy przed oczyma miga mi pasmo ciemnego złota. Mrużę oczy, jakby nie do końca przygotowany an to, co mam zobaczyć.
– Wszystko w porządku, pani? – w kilka sekund prostuję się jak struna i na mojej twarzy pojawia się zwyczajowy, czarujący uśmiech.
Po niedawnym otępieniu nie pozostaje żaden ślad, gdy szybkim spojrzeniem analizuję sylwetkę, która wyrosła tuż przede mną. Przywołuję umysł do porządku: umysł analityka, naukowca, tak z zasady racjonalny, choć operujący na szokującym spektrum artystycznych instynktów. Zastanawiam się jednak, czy w istocie udało mi się powrócić w pełni ze krain wyobrażeń, bo stojąca przede mną istota wydaje się nie w pełni należeć do tego samego świata. W jakiś sposób światło załamuje się na jej jasnych włosach. Linie pomiędzy snem a rzeczywistością miękko rozpływają się przy konturach jej twarzy i dopiero po chwili ogłupienia potrafię odpowiedzieć sam sobie na niezadane przeze mnie pytanie. Kobieta wygląda na zagubioną. Piękne zagubione kobiety zazwyczaj nie radzą sobie dobrze, choć to w dużej mierze zależy od nich samych. Podnoszę spojrzenie błękitnych oczu, starając się lepiej przyjrzeć nowej twarzy – gdzieś we mnie odzywa się jakaś drapieżna iskra, zaciekawienie tym, co zrobi dalej. Ledwie powstrzymuję się od oparcia głowy na nadgarstku, szybko orientuję się jednak, że nie przystoi mi nic podobnego, przynajmniej nie w sytuacji, gdy ktoś się przygląda. Przywołuję niewinny, szarmancki wyraz twarzy, nie zdradzając w niczym jakie wewnętrzne dyskusje toczą się teraz w mojej głowie. Nikt nigdy nie wie, i nie ma powodów by miał się dowiedzieć.
– Ucieczka przed tłumem? – Nie odpowiedziała na zadane pytanie, niezbyt się tym zresztą przejmując; wszystko było przecież w jak najlepszym porządku, poza tłumem rozbawionych i lekko przyćmionych od słodkawego, ciepłego wina ludzi, od których musiała odejść nawet na kilka minut. Chociaż starała się nie stronić od kontaktów z innymi, tak wcale nie pożądała ich nadmiaru a obecność mężczyzny wcale nie była jej teraz na rękę. Chciała pospacerować w samotności, ale uznała, że najwidoczniej jego pojawienie się nie było przypadkowe; już bowiem po chwili zorientowała się, że nie ma pojęcia gdzie się znajduje, nawet jeśli nie miała zamiaru tego przyznać na głos.
– Uważaj, żeby się nie zgubić. – Uśmiechnęła się lekko, nieco w odpowiedzi na jego uśmiech, próbując stworzyć pozory, że wie co robi i że to nie ona straciła drogę powrotną do serca festiwalu. I chociaż orientację w terenie miała zazwyczaj całkiem dobrą, tak teraz postanowiła posłuchać się intuicji i odnaleźć drogę powrotną. Ruchem wolnej dłoni wygładziła materiał jasnej sukienki ignorując wieczorny chłód, brak ciepłego odzienia i zdobiącą skórę gęsią skórkę, a potem ruszyła dalej, wgłąb lasu, wiedziona słodką, podstępną wonią kwiatów. Nie znajdowała się wcale daleko od rozległej polany, lecz kiedy tylko na niej stanęła, wiedziała, że poszła w zupełnie przeciwnym kierunku, niż z tego, z którego przyszła. Przez głowę przemknęła jej myśl, że być może nie powinna wędrować po okolicy sama, lecz naiwna wiara w zabezpieczenie terenu stłumiła chęć zwrócenia się o pomoc.
ain't enough.
Dni dłużyły się niemiłosiernie w oczekiwaniu na zamówione składniki. Zaznajomiony handlarz odesłał krótką, treściwą odpowiedź, sugerując gotowość do sprawnej interwencji. Ufał w pomyślność, skuteczność oraz szybkość działania. Niemalże codziennie zasiadał do porysowanego stolika analizując przygotowane, bezwładne zapiski. Podpierając głowę na krawędzi dłoni, marszcząc brwi w wyrazistym skupieniu, poszukiwał brakujących elementów badawczej układanki. Dlaczego nie udało mu się za pierwszym razem? Może przeoczył coś naprawdę istotnego? Zapomniał o kluczowej właściwości, nie odnalazł ważnej informacji? Popołudnia spędzone w bibliotece nie przyniosły zamierzonych efektów. Wertując literaturę obcą, odnalazł jedynie nic nieznaczące wzmianki, lub niepodparte spekulacje na temat wybranych przez siebie roślin. Sądził, że dość sprytnie pominie działania praktyczne, jednakże niefrasobliwość nieujarzmionej nauki postanowiła zadziałać na własną rękę – postawić przed nim kolejne, wymagające wyzwanie.
Pewnego, wczesnego poranka, brązowa sowa o przenikliwym spojrzeniu, zastukała w zakurzoną szybę portowej stancji. Mężczyzna trawiony nadmiernym upałem, zerwał się z łóżka odbierając niewielki, lniany pakunek. Zwierzę zaskrzeczało donośnie i wzbiło się do góry ze znajomym dźwiękiem rozpostartych skrzydeł. Siadając na brzegu wąskiego posłania, z zapartym tchem wyciągnął tajemniczą zawartość. Dwie, młode sadzonki spoczywały na szarej pościeli zachwycając roślinnego pasjonata. Zapakowane z istną starannością, świadczyły o nieodpartym profesjonalizmie dawnego współpracownika. Nie chciał już dłużej czekać, dlatego dość pospiesznie przygotował się do działania. Zamierzał wybrać opustoszałą polanę i tam przeprowadzić brakujący eksperyment. Martwił się o warunki atmosferyczne, gdyż zachmurzone niebo zaglądało przez przezroczystą strukturę. Wciągając wczorajsze ubranie zbierał porozrzucane notatki. Wydobył perfekcyjnie wyrysowane wykresy, porównania, ilustracje oraz materiały przygotowane przez profesora. Pakując niewielką skórzaną torbę, rozejrzał się po pokoju. Upewniony, iż zgromadził cały, niezbędny ekwipunek wyruszył w poszukiwania idealnej lokalizacji. Prawa dłoń spoczywała na wierzchu różdżki ukrytej w głębokiej kieszeni spodni. Nadmierne podekscytowanie, rozpoczęcie tak nowatorskich badań, nie mogły osłabić czujności. W pamięci nadal odtwarzał brutalne wizje czerwcowych zamieszek, wizyty w Tower i okrutnego w skutkach wybuchu.
Odległa polana, ukryta przed wzrokiem pobliskich gapiów, znajdowała się w samym środku gęstego lasu. I choć cień okalających drzew uniemożliwiał przeniknięcie zbyt długich promieni, te odnalazły jeden, niewielki, newralgiczny punkt. Rozświetlały go przenikliwym blaskiem, wypalając soczystą zieleń gęstej trawy. Piękno ów miejsca było zachwycające, napawające niewymuszonym optymizmem. Zapach lasu wypełniał płuca, zmęczone długotrwałym marszem. Lekki wiatr osiadał na policzkach, gdy każdy, kolejny krok zbliżał go do jej środka. Uklęknął na miękkim poszyciu, wsłuchując się w śpiew szumiącego otoczenia. Przymknął oczy na kilka sekund, poszukując natchnienia, zaangażowania i wzmożonego skupienia. Zdawał sobie sprawę, iż spędzi tutaj kilka najbliższych, intensywnych i mozolnych godzin. Wyciągając rośliny, delikatnie ułożył je na zielonym dywanie. Każdą z nich obejrzał uważnie, zwracając uwagę na kondycję liści, kwiatów, czy korzeni. Zanim potraktuje je magią, musiał przetestować warunki naturalne. Dlatego też przesuwając się o kilka kroków, wyłożył je na najbardziej nasłonecznione miejsce. Jeden, charakterystyczny punkt. Gorące smugi wbiły się w strukturę żywego organizmu, rozpoczynając destrukcyjne działanie. Wiedział, iż pierwsze efekty zobaczy dopiero po kilku godzinach. Nie chcąc tracić czasu, zabrał się do poprawiania notatek i studiowania księgi wypożyczonej z biblioteki. Po trzech godzinach intensywnej pracy, powrócił do eksperymentu. Brzegi liścia Sanswerii, zmieniły kolor na nieco bardziej żółty. Wydawały się przesuszone, niemalże martwe. Sadzonka Agawy pozostawała niewzruszona, uodporniona na tak potworną dawkę gorącego naświetlenia. Ciemnowłosy zdziwił się niezmiernie, zapisując obserwację. Następnie przeszedł do kolejnych etapów, wspartych umiejętnościami magicznymi. Przez najbliższe godziny testował ów rośliny nadmiarem wody, ogniem, elektrycznością, a także siłą ogromnego uderzenia. Oba okazy pozostawiły na sobie ślady maltretowanie, jednakże sukulent wykazywał się większą odpornością. Rozcinał, wyodrębniał składniki, zauważając iż sok wyciekający z agawy jest niezwykle słodki, a przede wszystkim jadalny. Czy mógł posiadać jeszcze inne właściwości? Zamyślił się. Przeprowadzone przedsięwzięcie utwierdziło w przekonaniu wyboru właściwych roślin. Pierwsze spostrzeżenie, o którym wspomniał w liście, okazało się błędne. Pozytywnie zaskoczony zapisywał obserwacje tracąc czucie w prawym nadgarstku. Piołun oraz Agawa - idealne połączenie. Zostając odrobinę dłużej przygotował wyczerpującą notatkę, którą dołączył do adresowanego listu. Był zadowolony z badań oraz ich sprawnego przebiegu. Miał nadzieję, iż spekulacje okażą się pomyślne, wspierające kolejny etap naukowego przełomu. Lekka adrenalina popychała do działania. W głębokiej podświadomości wymyślał coś własnego, nietypowego, niepowtarzalnego. Kto wie, czy właśnie nie odnalazł hobbistycznego powołania?
Zielarstwo: (II)
| zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 25.08.20 10:12, w całości zmieniany 3 razy
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
'k100' : 62
Biel, błękit i zszarzała żółć nieśmiało przemykała między drobnymi palcami.
Ostatnie tchnienia lata, ostatki życia, nim jesień nie zaciśnie pięści i wszystko wokół nie uschnie, by później spłynąć z wichrem w dół, nagością witając zimę. Liche podmuchy wiatru były słabe – wystarczająco silne by wywołać drobne drżenie na połaciach skóry i zmusić ramiona do szczelniejszego zaciśnięcia się na sobie, porzuciwszy opadłe płatki resztek polnych kwiatów.
Wszechobecna zieleń była bardziej przypadkowa, niźli zamierzona – widywana kiedyś, w dniach gdy wszystko było prostsze, a morze nieopodal nierozszalałe, a spokojne, ciche i witające bose stopy z jakąś dziwną czułością; teraz przypominało warkliwe, spiętrzone fale – niebezpieczne i czekające na śmiałka, który odważy się wypłynąć w ciemną toń.
Jesień przyniosła niebezpieczeństwo, nieznane do tej pory i trudne do interpretacji, pląsające nawet wśród koron drzew i wielkich krzaków, które tylko pozornie ukrywały wnętrze; wierzyła, że mimo wszystko pochłoną ją całą, zamkną w okowach kojących mchów i falujących listków, które zaczynały żółknąć. Skryją, otulą, pozwolą na krótki moment wytchnienia; również pozornego, bo odłożenie przy jednym z drzew torby poprzedziło krótkie westchnienie; była zmęczona.
Zmęczona bardziej niż się spodziewała, nieco zziębnięta gdy otulała się szczelniej za dużym, wełnianym swetrem, naciągając wysłużone sploty na własne dłonie i palce, które niedługo później zacisnęły się na niedużym pudełeczku wydobytym z torby.
Ostrożne kroki wywoływały ciche szeleszczenie liści; między jednym a drugim podmuchem wiatru, następną i kolejną falą zmęczenia, postanowiła odpędzić od siebie pragnienie snu, chociażby na chwilę, na momencik, do czasu gdy zbierze wystarczającą ilość....czegoś, co później będzie mogła zjeść. Bądź upiec i dopiero potem zjeść.
Ciche, dźwięczne słowa popłynęły w eter, kołysane dziewczęcym głosikiem i miarodajnym świszczeniem wiatru ułożone w zasłyszaną w innym życiu kołysankę.
– Był sobie król, był sobie paź – na momencik urwane, kiedy schylała się w dół i małym tępym nożykiem – zapewne tym podwędzonym jeszcze ze szkolnej kuchni – wycinała jasnobrązową łodyżkę niedużego grzybka, później wkładając go do metalowego pudełeczka – i była też królewna.
Był za maleńki, zbyt lichy, zbyt szybko spaliłby się nad ogniskiem; więc poszła dalej, głębiej, schylając się między następnymi górami i dolinami wysokiej trawy, zerkając w okolice konarów drzew i porośniętych mchem głazów. I był; i kolejny, i następny, ale okropnie maleńkie.
- Żyli wśród róż, nie znali burz, rzecz najzupełniej pewna – przez chwilę zastanawiała się, czy są jeszcze miejsca, w których róże wciąż kwitną, burze nie nadchodzą, a liście nie spadają smętnie z wielkich drzew, tak jak ten, który właśnie osiadł na złotawych pasmach zaplecionych w gruby, długi warkocz.
Strzepnęła go z głowy szybkim ruchem, schylając się po kolejne cudo natury z brązowym kapeluszem.
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
Sprowadzona do Dorset przez wypadek przy teleportacji, drobne niedogodności, zaledwie czknięcie - Celine wylądowała w nieznanym jej lesie i zastanawiała się długo czy niezwłocznie wrócić do domu, czy może poznać te bezkresne tereny pogrążone w późnoletniej dekadencji. Ostatecznie postanowiła tu zostać, choćby na chwilkę.
Przechadzała się wśród dumnych, wysokich drzew i na ich gałęziach poszukiwała wiewiórek, ptaków, czegokolwiek co mogłoby zadowolić spragnione żywotności spojrzenie. Czasem przez mech przemknęła żaba, gdzie indziej obok masywnego konaru odgłosem jej miękkich kroków spłoszyła się sarna, prędko uciekając w zasłonę buszu, a jeszcze gdzieś indziej zaledwie kątem oka dostrzegła kitę radośnie wędrującego lisa. Było tu ładnie. Spokojnie. Cicho, ale nie tak cicho jak czasem bywało w Londynie, kiedy każdy spoglądał na własne stopy, ledwo wystawiając twarz za obręcz tradycyjnych kapeluszy i tiar.
Ta dziwna istotka w grubym swetrze nuciła coś pod nosem, a melodia zwabiła Celine bliżej, jak grajek przygrywający myszom podążającym za nim wdzięcznym korowodem. Chowała się za drzewami, przyciskała do chłodnej kory i opierała o nią czoło, wzrokiem śledząc poczynania nigdy wcześniej niewidzianego dziewczęcia. Wyglądała na ledwie odrośniętą od ziemi, jak te grzyby, które podnosiła z leśnej ściółki i chowała na uprzednio przygotowaną tackę. Padało tu zbyt mało deszczu, nie urosła, nie napiła się z gleby dostatecznie mocno - dlaczego więc była tu sama? Przecież to niebezpieczne, choć półwila pamiętała doskonale jak sama, jeszcze młodsza, szwendała się po lasach w poszukiwaniu ziół i kwiatów, do przyrody żywiąc charakterystyczne lovegoodowskie zaufanie. Teraz też tak było. Nie oglądała się za plecy, nie wypatrywała wilków, zamiast tego wpatrzona w plecy podlotki, zanim przemknęła za kolejne drzewo, stojące jeszcze bliżej.
- A co ty śpiewasz? - zagaiła miękko, niespodziewanie, w końcu obnażając przed nią swoją obecność. Chude ręce oplatały konar, chociaż przez jego obwód nie mogła złączyć ze sobą dłoni. W złotych włosach wplecione miała liście, gdzieniegdzie odstawały nitki śnieżnobiałej pajęczyny zniszczonej nieuważnym przypadkiem, a z kieszeni kolorowego płaszcza wystawały gałązki paproci.
Celine dopiero po chwili odepchnęła się lekko od drzewa i prawidłowo zawitała na polanie. Było tu ładnie - ale nie oglądała już widoków, zamiast tego skupiając wzrok na pogrążonej w poszukiwaniu grzybów dziewczynie.
- I właściwie to kto ty jesteś? - dodała za moment z miłym, bezpiecznym uśmiechem. Nie chciała jej robić krzywdy, nikomu by jej nie zrobiła, nie chciała też płoszyć, więc po prostu zatrzymała się w pewnej odległości, zakładając ręce za plecy.
Mechaniczne gesty, machinalne ruchy, wyłączone myśli; teraz oparte jedynie na kołysance.
Nuciła ją melodyjnie, cicho, dziewczęco, skupiając się na tym, że może faktycznie wyobrażenie o różach, innym świecie i pięknych chwilach, pozwoli jej znaleźć więcej – pożywienia, spokoju, schronienia.
Jeszcze jedna noc, albo dwie, a może tydzień – to nie miało już znaczenia, bo każdy kolejny dzień podobny był do poprzedniego; jedynie nadchodząca złowieszczo jesień i mróz raz po raz przemykający przez świszczący wiatr nakazywały pośpiech.
Szybciutko, czym prędzej, nim zaskoczy cię chłód nocy.
I schyliła się raz jeszcze, zupełnie nie dostrzegając momentu, w którym stała się obiektem czyjejś obserwacji – kolejny błąd; była zbyt nieuważna, zbyt wolna, zbyt beztrosko się poruszała – gdyby mała zjawa chowająca się za konarem drzew była tymi, którzy faktycznie mogliby chcieć ją znaleźć, zapewne już by nie żyła.
Nieostrożna w prostych gestach i śpiewanej melodii; była niemalże całkowicie oderwana od rzeczywistości, do czasu gdy słowa popłynęły w eter, nakazując gwałtowne wyprostowanie się.
Pudełeczko bezgłośnie opadło na miękki mech, kilka małych podgrzybków wysypało się z wnętrza, kiedy gwałtownym ruchem odwróciła się w tył, wędrując dłonią do kieszeni swetra – dziwaczne, że nawet w takim momencie nie mogła zmusić się do natychmiastowego wydobycia różdżki.
Szeroko otwarte ślepia zastygły; dopiero kilka uderzeń serca sprowadziło kilkukrotne mrugnięcie. Stała tak w bezruchu, z dudniącym niemal na głos sercem, sparaliżowana, spoglądając na kolorowy płaszczyk, jasne pasma włosów i eteryczną buzię.
– Co tu robisz? – pytanie za pytanie; coś tak codziennego jak kołysanka zniknęło, wyparte przez niepokój, choć istotka stojąca naprzeciw nie wyglądała na kogoś, kogo powinna się bać. Panika, do tej pory zaciskająca się boleśnie na ciele, powoli opuszczała tkanki, jak wyziębione kończyny witające zbawienne ciepło – Ktoś jest z tobą? – kolejne pytanie, kolejny brak odpowiedzi. Anne schyliła się nieco, by pozbierać rozsypane znaleziska z powrotem do pudełeczka, nie spuszczając wzroku z dziewczęcia. Skąd się tu wzięła? Czemu wyglądała tak... dziwnie? Kim w ogóle była?
– A ty? Ty to kto? – odpowiadała – zadawała pytania – niepewnie, nieco szorstko, wciąż kucając w bezpiecznej odległości.
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
- Jestem w lesie - odpowiedziała swobodnie, uprzejmie, pozwalając by widoczny na twarzy uśmiech zabłyszczał wyraźniej. Co innego mogła tu robić? Lovegood nie była nawet pewna gdzie dokładnie znajdowało się tu, co dopiero z bezkresem boru powiązać niecne zamiary. Tych dość było w miastach. W gazetach, komunikatach, na plakatach. - Teraz ty jesteś ze mną, to się liczy? - spytała i delikatnie wzruszyła ramionami. Dotychczas splecione za plecami dłonie powróciły do korpusu, skryły się w przepastnych kieszeniach wypełnionych liśćmi paproci, ale nie sięgnęły po różdżkę. Grenadilowe drewno wciąż spoczywało tam bezpiecznie, sennie; Celine nie czuła zagrożenia płynącego ze strony nieznajomej, nie pozwoliła ciału przeszyć się trucizną podejrzeń, nie chciała tego.
- Nazywam się Celine i powiem ci w tajemnicy, że nie jestem pewna gdzie jestem - westchnęła; przypominała dziś niepoprawnego marzyciela korzystającego z niedzielnego poranka, oderwanego od rzeczywistości. Spojrzenie powędrowało w końcu do podnoszonych ze ściółki grzybów; chyba powinny starczyć dziewczynie na skromny obiad, ale nie wypełnią żołądka do syta, nie dołożą tłuszczu do niepoprawnie chudego ciała. Niedobrze. Była na tyle głodna, że poszukiwała jedzenia w dziczy, wśród dobrodziejstw natury? Półwila przekrzywiła lekko głowę i zwróciła wzrok w kierunku małych krzaczków porastających próg ścieżki. Przylegały do ściany wysokich drzew - i wyglądało na to, że pomimo dość późnej pory roku wciąż uginały się pod ciężarem owoców. Różnokolorowe tęczówki błysnęły podekscytowaniem. Przepadała za nimi, w dzieciństwie często pędząc przez świat umorusana przypadkowo odnalezioną i zjedzoną purpurą. - Zobacz! Jagody - Celine bez namysłu ruszyła w kierunku roślin, pochylając się nad nimi, by zacząć łagodnie oddzielać słodkie kulki od łodyg. Mogłaby zrobić z nich dżem, gdyby wiedziała jak - mogła też poczęstować nimi skrzaty domowe na Grimmauld Place w ramach zacieśnienia więzi wciąż wątłej przyjaźni. - To co takiego śpiewałaś? I dlaczego sama? Ładnie brzmiało - zagaiła ponownie, usadzona na ziemi, pasująca do krajobrazu jak złotowłosa rusałka, jak wila tańcząca pośród drzew.
| widzę jagody. ile uda mi się zebrać?
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset