Prywatny pokój
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Pokój Miu
Za ostatnimi drzwiami korytarza, za dębowymi drzwiami, za magicznie unoszącą się kotarą z białych perełek mieszkała księżniczka. Księżniczka Miu, której królestwo stanowi dość przestronny pokój, utrzymany w stonowanej kolorystyce, pasującej do pozostałych wnętrz Wenus. Pod jedną ze ścian stoi bardzo szerokie łóżko z mocną, dębową ramą i baldachimem, a po przeciwnej stronie pomieszczenia znajduje się miejsce dla bogato zdobionego parawanu, wydzielającego część prywatną: toaletkę oraz wannę. Wyłożone ozdobną, beżową tapetą ściany nie są ozdobione żadnymi obrazami a jedyne oświetlenie stanowią poustawiane na komodach i stoliczkach świece o lekkim zapachu jaśminu.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:50, w całości zmieniany 1 raz
Nonszalancko oparty o kolumnę łoża mężczyzna wydawał się nierzeczywistą zjawą, postacią żywcem wyjętą z męczących snów, drżących na pograniczu przerażającego koszmaru i gniewnych wizji, dyktowanych przez niezaspokojone pragnienie. Ufała jednak swoim zmysłom: czuła przecież jego zapach; róże, skóra, tytoń i ta trudna do uchwycenia woń, ostrzejsza, męska, rdzawa i poszarpana, niemożliwa do prostego sklasyfikowania. Drażniąca, ulotna, trafiająca do mózgu szybciej od innych bodźców, od razu wywołując stan gotowości. Przygotowania na to, co niebezpieczne. Prymitywne odruchy przełączały się na tryb wykrycia leniwie krążącego wokół niej drapieżnika – lecz przecież nie była już ofiarą. Nie była już bezbronna. On sam wsunął do drobnych dłoni różdżkę, śpiewnie szepcząc do ucha najpodlejsze, najokrutniejsze inkantacje. To on wprowadził ją w tajniki czarów, o których wcześniej jedynie czytała. To on dodał jej odwagi, by przewrócić zakurzone stronice dalej, by dotrzeć głębiej, tam, gdzie przedtem sama bała się zapuścić, niepewna, czy jest gotowa na starcie z mroczną mocą, która zabijała przecież silniejszych, starszych od niej; naiwnych śmiałków, przekonanych o własnej nieomylności – szła jednak pewnie, z coraz wyżej uniesioną głową, sycąc się pewnością Tristana. Nie odmówił jej, nie wyśmiał, nie zlekceważył – a przecież mógł to zrobić, potraktować ją jak zabawkę, której najpierw pokazuje się nowe, zapierające dech w piersiach piękno, by później oślepić i skazać na wieczne męki. I nawet znając jego poetycką wrażliwość, możliwość poddania się skrajnemu, intensywnemu uczuciu – czyż nie kochał Evandry najmocniej na świecie? – wyczuwała w nim niebezpieczeństwo. Wygłodniałe żądze, wewnętrzny upór, jakby pod maską podatnego na estetyczne wzruszenia mężczyzny kryła się bestia, gotowa w każdej chwili zalać swe białe kły krwistą posoką.
Podziwiała go za to. Stał wyżej, wiedział więcej, potrafił nad nią zapanować i…tego właśnie się obawiała. Zniknęła początkowa naiwna pobłażliwość wyrachowanej prostytutki, widzącej w stałym gościu jedynie wrażliwego marzyciela, obsypującego ją galeonami, pieszczotliwymi zdrobnieniami i drogą biżuterią. Zniknęła szybko i bezpowrotnie; już prawie nie pamiętała ich spotkań na scenie Wenus i przybranej wtedy maski; nie pamiętała, jak smakowały jego usta, gdy nie pokrywała ich krew i gdy musiała chylić przed nim kark w udawanej pokorze.
Historia zatoczyła koło, wpadając gładko w koleiny przeszłości; chór kontynuował parodos bez ani jednej fałszywej nuty: brzmiał jednak kpiąco, sarkastycznie. Czyż nie nadziewała się na własnoręcznie przygotowane ostrze? Czy nie tego właśnie chciała uniknąć, wymykając się jego zaborczym dłoniom przed kilkoma tygodniami? Czy nie takiego Tristana – władczego, gwałtownego, posiadającego nad nią całkowitą kontrolę – się obawiała? Uciekła przecież z tego powodu, który nieprawdziwie tłumaczyła sobie pragnieniem niezależności. Uwolnieniem od ciążącego wpływu; długiej smyczy, na jakiej ją prowadził. Zabawne, jak bardzo pozostawała ślepa na fakt, że uplotła tę smycz własnoręcznie, mimowolnie, sekretnie, dziwacznie niezauważalnie, nie orientując się przez tyle miesięcy w postępie toczącej ją choroby. Dopiero ostatnie dni przyniosły pewne otrzeźwienie, pozwalając przyjrzeć się trującemu bluszczowi, oplatającymi puste miejsce po sercu. Martwa przestrzeń, do której nie zaglądała od wieków, odżywała, pulsując krwistą, świeżą tkanką. Obrzydliwą, czyniącą ją wrażliwą, podatną, ułomną. Bała się. Bała się Tristana, bała się tego, co z nią robił, bała się tego, co mógł z nią zrobić. Wiedziała, że jeszcze kilka chwil podobnej bliskości i byłaby gotowa, ba, szczęśliwa, gdyby zażądał od niej całopalnej ofiary. Zrobiłaby dla niego wszystko, uwięziona w klatce szacunku podszytego najgorszą mieszanką: strachu i miłości. Musiała uciąć kiełkujące, autodestrukcyjne pędy jak najszybciej, sądziła więc, że postępowała logicznie i kierowała się chłodnym rozsądkiem, lecz tak naprawdę popychała ją panika. Doskonale wpisująca się w schemat feministycznego buntu, który precyzyjnie przykrywał prawdziwe powody separacji.
Uderzające ją teraz równie mocno, co pogardliwa złość emanująca od Tristana. Powietrze zdawało się nie tyle gęstnieć, co zamieniać w żar, skwierczący pomiędzy zaciśniętymi gwałtownie zębami. Jak śmiał; jego słowa zdawały się oblewać ją lodowatą wodą, skutecznie obmywająca ją z lepkiego zaskoczenia. Straciła przecież nadzieję na to, że spotka go ponownie; żadnego listu, żadnej wiadomości, jedynym śladem była krew, barwiąca spód ulubionej szaty, niemożliwa do usunięcia. Kilka dni po spotkaniu z Isolde bacznie obserwowała otoczenie, lecz nie otrzymała żadnej sowy a widmo Tristana zdawało się rosnąć w siłę jedynie w wyobrażeniach, w głupich wizjach, rozpostartych aż po horyzont wykluczających się zdarzeń. Jego mocna dłoń boleśnie zaciśnięta na nadgarstku, nie pozwalającą uciec, pętającą, karząca, pokazująca, gdzie jest jej miejsce. Pustka, pozwalająca odetchnąć, pozbyć się z serca niedorzecznego ciężaru, z jakim – jak naiwnie sądziła – pożegnała się już dawno, wrzucając na dno kufra pierścionek zaręczynowy i czczą wiarę w siłę uczuć. Frustrował ją brak Rosiera i jednocześnie nie mogła znieść jego obecności, czując się przy nim słabszą, spętaną: wściekłą na nieposłuszne emocje, zdające się wpędzać ją w schizofreniczny kołowrót niemalże zwierzęcej poddańczości. Musiała skupić się na celu, stanąć pewnie na nogach, dopełnić zobowiązań, odgryźć pętające ją więzy – Tristan nie pomagał, wręcz przeciwnie, mieszał w głowie.
Także stojąc tuż przed nią, do przesady nonszalancki, wrogi, pewny siebie. Zjawiający się znikąd i w ciągu sekundy burzący budowane na ruchomych piaskach fundamenty. Nie uciekała spojrzeniem, które pociemniało; już nie była zdziwiona, zaczynała być za to wściekła. Dotknięta. Budził w niej całą gamę emocji – jeszcze je powstrzymywała i jedynie zaciśnięcie szczęki, akcentujące ostre kości policzkowe, zwiastowały nieprzyjemny wybuch sprzeciwu.
Lecz nagle, gdy zdawało się, że spomiędzy pełnych ust wyda się rozwścieczone warknięcie, wywołane krótkimi rozkazami, wybrzmiewającymi w ciszy pomieszczenia niczym inkantacje niewybaczalnych klątw – jakby go usłuchała. Gwałtownie szarpnęła za pasek zwiewnego szlafroka, zsunęła z wąskich stóp buty, wokół których w sekundę później zaplątał się półprzeźroczysty materiał peniuaru, spływający z ciała. Najpierw jeden, potem następne paski pończoch rozpięły się z cichym trzaskiem, zanim blada dłoń powędrowała do linii włosów, wyciągając z niej szylkretową spinkę. Dopiero wtedy, gdy zdawało się, że rozepnie złote haftki bielizny, zatrzymała się na sekundę: palce zacisnęły się tuż przed lewym łokciem, zrywając z niego materiałową, koronkową bransoletę, odsłaniając znak, będący jedynym intymnym, wrażliwym znakiem na mapie jej białego ciała. Czarny tatuaż, zajmujący szczupłe przedramię, połyskiwał w półmroku świec ostro, wyraźnie, zdając się mroczną pustką, wypaloną w delikatnej skórze. Czy to chciał zobaczyć? Należała już do kogoś innego – obydwoje należeli – i to jemu winna była posłuszeństwo. A jeśli czuła, że wypełni swą posługę najlepiej, odcinając od siebie destrukcyjne uczucia – naiwna, głupia wymówka, której powoli stawała się boleśnie samoświadoma – musiała go od siebie odepchnąć. W imię idei…i w imię własnego tchórzostwa. Przerażenia tym, co rosło w jej sercu pulsującą coraz głośniej tęsknotą.
- To ostatni twój rozkaz, który spełniłam – powiedziała prawie bezgłośnie, stojąc przed nim bosa, prawie naga, chociaż to nie linia bielizny przyciągała wzrok najbardziej. Po raz pierwszy widział ją taką: oznaczaną, przybraną, obdarzoną zaufaniem tego, któremu przysięgli wierność. Pełną emocji, nieudolnie skrywanych za fasadą obojętności. – Dlaczego tu przyszedłeś? By mnie upokorzyć? Jeśli tak, powinieneś postarać się bardziej – spytała wprost, robiąc kilka kroków w jego stronę, by finalnie wyminąć go i sięgnąć nieco drżącą – kontrola chwiała się w posadach – dłonią po jedną z wysokich butelek, stojących na barku. Powinna raczej uciekać, zwiększać dystans, budować wokół siebie mur milczenia – powinna i chciała to robić, utraciła jednak panowanie nad swoim ciałem i reakcjami, popychającymi ją straceńczo bliżej niego. Tego, którego imię miało przynieść na nią zgubę i tego, którego imię chciała wychrypieć błagalnie od tak dawna.
Podziwiała go za to. Stał wyżej, wiedział więcej, potrafił nad nią zapanować i…tego właśnie się obawiała. Zniknęła początkowa naiwna pobłażliwość wyrachowanej prostytutki, widzącej w stałym gościu jedynie wrażliwego marzyciela, obsypującego ją galeonami, pieszczotliwymi zdrobnieniami i drogą biżuterią. Zniknęła szybko i bezpowrotnie; już prawie nie pamiętała ich spotkań na scenie Wenus i przybranej wtedy maski; nie pamiętała, jak smakowały jego usta, gdy nie pokrywała ich krew i gdy musiała chylić przed nim kark w udawanej pokorze.
Historia zatoczyła koło, wpadając gładko w koleiny przeszłości; chór kontynuował parodos bez ani jednej fałszywej nuty: brzmiał jednak kpiąco, sarkastycznie. Czyż nie nadziewała się na własnoręcznie przygotowane ostrze? Czy nie tego właśnie chciała uniknąć, wymykając się jego zaborczym dłoniom przed kilkoma tygodniami? Czy nie takiego Tristana – władczego, gwałtownego, posiadającego nad nią całkowitą kontrolę – się obawiała? Uciekła przecież z tego powodu, który nieprawdziwie tłumaczyła sobie pragnieniem niezależności. Uwolnieniem od ciążącego wpływu; długiej smyczy, na jakiej ją prowadził. Zabawne, jak bardzo pozostawała ślepa na fakt, że uplotła tę smycz własnoręcznie, mimowolnie, sekretnie, dziwacznie niezauważalnie, nie orientując się przez tyle miesięcy w postępie toczącej ją choroby. Dopiero ostatnie dni przyniosły pewne otrzeźwienie, pozwalając przyjrzeć się trującemu bluszczowi, oplatającymi puste miejsce po sercu. Martwa przestrzeń, do której nie zaglądała od wieków, odżywała, pulsując krwistą, świeżą tkanką. Obrzydliwą, czyniącą ją wrażliwą, podatną, ułomną. Bała się. Bała się Tristana, bała się tego, co z nią robił, bała się tego, co mógł z nią zrobić. Wiedziała, że jeszcze kilka chwil podobnej bliskości i byłaby gotowa, ba, szczęśliwa, gdyby zażądał od niej całopalnej ofiary. Zrobiłaby dla niego wszystko, uwięziona w klatce szacunku podszytego najgorszą mieszanką: strachu i miłości. Musiała uciąć kiełkujące, autodestrukcyjne pędy jak najszybciej, sądziła więc, że postępowała logicznie i kierowała się chłodnym rozsądkiem, lecz tak naprawdę popychała ją panika. Doskonale wpisująca się w schemat feministycznego buntu, który precyzyjnie przykrywał prawdziwe powody separacji.
Uderzające ją teraz równie mocno, co pogardliwa złość emanująca od Tristana. Powietrze zdawało się nie tyle gęstnieć, co zamieniać w żar, skwierczący pomiędzy zaciśniętymi gwałtownie zębami. Jak śmiał; jego słowa zdawały się oblewać ją lodowatą wodą, skutecznie obmywająca ją z lepkiego zaskoczenia. Straciła przecież nadzieję na to, że spotka go ponownie; żadnego listu, żadnej wiadomości, jedynym śladem była krew, barwiąca spód ulubionej szaty, niemożliwa do usunięcia. Kilka dni po spotkaniu z Isolde bacznie obserwowała otoczenie, lecz nie otrzymała żadnej sowy a widmo Tristana zdawało się rosnąć w siłę jedynie w wyobrażeniach, w głupich wizjach, rozpostartych aż po horyzont wykluczających się zdarzeń. Jego mocna dłoń boleśnie zaciśnięta na nadgarstku, nie pozwalającą uciec, pętającą, karząca, pokazująca, gdzie jest jej miejsce. Pustka, pozwalająca odetchnąć, pozbyć się z serca niedorzecznego ciężaru, z jakim – jak naiwnie sądziła – pożegnała się już dawno, wrzucając na dno kufra pierścionek zaręczynowy i czczą wiarę w siłę uczuć. Frustrował ją brak Rosiera i jednocześnie nie mogła znieść jego obecności, czując się przy nim słabszą, spętaną: wściekłą na nieposłuszne emocje, zdające się wpędzać ją w schizofreniczny kołowrót niemalże zwierzęcej poddańczości. Musiała skupić się na celu, stanąć pewnie na nogach, dopełnić zobowiązań, odgryźć pętające ją więzy – Tristan nie pomagał, wręcz przeciwnie, mieszał w głowie.
Także stojąc tuż przed nią, do przesady nonszalancki, wrogi, pewny siebie. Zjawiający się znikąd i w ciągu sekundy burzący budowane na ruchomych piaskach fundamenty. Nie uciekała spojrzeniem, które pociemniało; już nie była zdziwiona, zaczynała być za to wściekła. Dotknięta. Budził w niej całą gamę emocji – jeszcze je powstrzymywała i jedynie zaciśnięcie szczęki, akcentujące ostre kości policzkowe, zwiastowały nieprzyjemny wybuch sprzeciwu.
Lecz nagle, gdy zdawało się, że spomiędzy pełnych ust wyda się rozwścieczone warknięcie, wywołane krótkimi rozkazami, wybrzmiewającymi w ciszy pomieszczenia niczym inkantacje niewybaczalnych klątw – jakby go usłuchała. Gwałtownie szarpnęła za pasek zwiewnego szlafroka, zsunęła z wąskich stóp buty, wokół których w sekundę później zaplątał się półprzeźroczysty materiał peniuaru, spływający z ciała. Najpierw jeden, potem następne paski pończoch rozpięły się z cichym trzaskiem, zanim blada dłoń powędrowała do linii włosów, wyciągając z niej szylkretową spinkę. Dopiero wtedy, gdy zdawało się, że rozepnie złote haftki bielizny, zatrzymała się na sekundę: palce zacisnęły się tuż przed lewym łokciem, zrywając z niego materiałową, koronkową bransoletę, odsłaniając znak, będący jedynym intymnym, wrażliwym znakiem na mapie jej białego ciała. Czarny tatuaż, zajmujący szczupłe przedramię, połyskiwał w półmroku świec ostro, wyraźnie, zdając się mroczną pustką, wypaloną w delikatnej skórze. Czy to chciał zobaczyć? Należała już do kogoś innego – obydwoje należeli – i to jemu winna była posłuszeństwo. A jeśli czuła, że wypełni swą posługę najlepiej, odcinając od siebie destrukcyjne uczucia – naiwna, głupia wymówka, której powoli stawała się boleśnie samoświadoma – musiała go od siebie odepchnąć. W imię idei…i w imię własnego tchórzostwa. Przerażenia tym, co rosło w jej sercu pulsującą coraz głośniej tęsknotą.
- To ostatni twój rozkaz, który spełniłam – powiedziała prawie bezgłośnie, stojąc przed nim bosa, prawie naga, chociaż to nie linia bielizny przyciągała wzrok najbardziej. Po raz pierwszy widział ją taką: oznaczaną, przybraną, obdarzoną zaufaniem tego, któremu przysięgli wierność. Pełną emocji, nieudolnie skrywanych za fasadą obojętności. – Dlaczego tu przyszedłeś? By mnie upokorzyć? Jeśli tak, powinieneś postarać się bardziej – spytała wprost, robiąc kilka kroków w jego stronę, by finalnie wyminąć go i sięgnąć nieco drżącą – kontrola chwiała się w posadach – dłonią po jedną z wysokich butelek, stojących na barku. Powinna raczej uciekać, zwiększać dystans, budować wokół siebie mur milczenia – powinna i chciała to robić, utraciła jednak panowanie nad swoim ciałem i reakcjami, popychającymi ją straceńczo bliżej niego. Tego, którego imię miało przynieść na nią zgubę i tego, którego imię chciała wychrypieć błagalnie od tak dawna.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Sam nie do końca rozumiał, co tu robił; przyszedł ją zobaczyć, podręczyć, może ponapawać się jej upokorzeniem, miało mu to dać satysfakcję, odwet za to, co próbowała zrobić. Musiał ją zobaczyć - bo łaknął jej ciała jak wygłodniały od tygodnia wilk, bo milczenie trwało już stanowczo zbyt długo. Musiał ją mieć: bo nie mógł jej nie mieć. Przyszedł ją zobaczyć, upewnić się, że była cała i zdrowa. Po katastrofie, która przetoczyła się przez Anglię, mogło się z nią stać właściwie wszystko.
Sam nie rozumiał też, dlaczego właściwie była dla niego taka ważna - poznał ją w tym miejscu, jako jedną z dziesiątek, i jako jedyna przez te wszystkie lata nigdy mu się nie znudziła; odkąd tylko poznał jej dotyk, zapach jej skóry i sprężystość ciała, odkąd dał się porwać sensualnej rozkoszy, nie interesował się innymi panienkami z Wenus - pragnął zawsze jej. Bo była najlepsza, bo to on ochrzcił ją cesarzową, Czarną Orchideą, Cixi, Johonalą, równając ją z mądrą, przebiegłą i bezlitosną władczynią Chin tego samego miana; uśmiechając się pod nosem z mieszaniną rozbawienia i zażenowania, słysząc na korytarzach Wenus, jak mocno ów przydomek do niej przyległ - i jak powtarzany był przez wizytujących czarodziejów absolutnie bez zrozumienia. Widział jej siłę, był świadom jej potencjału i wszystkiego, co potrafiła już dzisiaj - lecz zamiast ją stłamsić, zniszczyć i zadeptać z powrotem w ziemię kiełkujące ziarno zanim wykiełkuje pełnią potencjalnie rywalizującego z nim zła, Tristan zadbał o nią i pomógł jej rozwinąć skrzydła, których mroczne pióra nie przestawały rosnąć równie mroczną chwałą. Zupełnie jakby od początku wiedział, do czego mogłaby być zdolna - dostrzegając w niej to coś, na co inni pozostawali ślepi, coś wyjątkowego, innego. Nie pasowała tutaj od samego początku, właśnie dlatego była najlepsza - najmądrzejsza, najbystrzejsza, najszybciej potrafiła zrozumieć, co zadowoli jej kochanka i jak wzbudzić namiętność, której nic nie powstrzyma - najwyraźniej było to jednak bronią obusieczną. Nadział się na nią - i ani myślał cofnąć. Nadział - i uwielbiał ten ból. Nie była zabawką, była dziełem, dobrze ułożonym pupilem, który niefortunnie próbował właśnie zerwać się ze smyczy; nie takim, który na łańcuchu szamota się o wolność, a takim, o które się dba - i które zachwyca, takim, którego sukcesy napawają dumą, a porażki smutkiem. Czempionem wzbudzającym fascynację, ciągle dumnie przekraczającym granice własnych możliwości. Wydawało jej się zapewne, że już go nie potrzebowała, ale nieprzerwanie zapominała, jak wiele była mu winna. Znała go zbyt dobrze, by sądzić, że tak po prostu odpuści, zwłaszcza po upokorzeniu, na które go wystawiła, wymykając mu się tamtego dnia z ramion, a potem - milcząc jak zaklęta nieprzyzwoicie długo. Czekał na nią. Czekał na jej skruchę. A ta straszliwa cisza, jaką dostał zamiast tego, wisiała nad nim jak katowski topór, nieznośnie szarpiąc się z niezaspokojoną namiętnością; majaczącym wspomnieniem ostrego dotyku wygiętych i kusząco zakrwawionych szponów czarnego łabędzia. Uciekała od niego - nie rozumiejąc, że on sam nie mógł uciec od niej. Nie chodziło już wcale o wybór ani o zasady, smycz wrosła w jego rękę, ciało i serce; porywy namiętności szarpały nim łatwo, zwykle falą - przychodziły i odchodziły, ale ten sztorm stał się już nieodłączną częścią niego i nie miał zamiaru z nim walczyć - chciał w nim płynąć. Jej wiotkie ramiona, złowrogie oczy, smakujące słodkim jadem usta i rozkoszne kości policzkowe, podkreślone w gniewnym grymasie. Taksował ją spojrzeniem nieprzerwanie, ostro i przenikliwie; nawet nie próbuj, zdawał się bezdźwięcznie warczeć, ostrzegawczo przekręcając głową.
Ale ona była mądra.
Peniuar spłynął z niej jak sen, lekko, lecz właśnie ten gest wzbudził w nim najwięcej złości; zachłannie chłonął widok jej ciała odsłoniętego z materiałów, które i tak zasłaniały niewiele, wytęskniony, tak długo jej nie widział nagiej. Koronkowa bransoleta - więc to tak kryła Mroczny Znak? On pewnie nie byłby zadowolony, gdyby wiedział, że Deirdre wstydzi się Jego tatuażu. Musiała to robić - wiedział - ale to bez znaczenia, denerwowała go każdym gestem, całą sobą, wzbudzała gniewne zapachem, głosem i widokiem, rozsierdzało go całe to przeklęte miejsce. Drażniły go jej włosy, które wyjęte spod eleganckiej szpilki spłynęły wzdłuż jej pleców jedwabistą, błyszczącą kaskadą. Drażniły go jej bose stopy. Drażniły jej pasy od pończoch, które opadły na miękką materię krótkiego szlafroczka.
- Miu - zawołał ją imieniem, które sama sobie nadała - które sama chciała przyjąć w tym miejscu; minęło wiele czasu, odkąd przywoływał ostatnio tę postać - dawno odrzuconą, wypartą, zgniecioną kleszczami morderczej czarnej magii. Była jak maska, ukryta tożsamość, którą pozornie zakopał dłuższy czas temu, zapominając o tym, że przecież Miu przez cały ten czas istniała, wyparta w najczarniejszą przestrzeń świadomości. I wciąż usługiwała, wiła się pod spoconymi ciałami innych mężczyzn, wyjękując im słowa rozkoszy prosto w uszy. - Wszystkich klientów traktujesz w ten sposób? Nie chcesz mnie stąd wypuścić niezadowolonego. - Pracujesz tutaj, czy nie? Wolno ci przebierać w klientach? W ważnych klientach? - Powiedziałem: rozbierz się - powtórzył bez cierpliwości, jak powarkujący ostrzegawczo wilk, wyraźnie akcentując każde słowo i wwiercając się w nią spojrzeniem z wyczekiwaniem; Mroczny Znak nie zrobił na nim takiego wrażenia. Doskonale wiedział, że go nosiła i zdawał sobie sprawę z każdej konsekwencji owego faktu - i zdawał sobie jeszcze zanim tu przyszedł. Był z niej dumny - a Mroczny Znak jedynie podkreślał, jak bardzo nie pasowała do tego burdelu - i jak bardzo nie powinno jej tutaj być. Jak bardzo wyżej znajdowała się ponad spasionymi arystokratami obsypującymi ją galeonami za każde klęknięcie przy ich cuchnącym kroczu.
- Być może - zgodził się z nią, odnajdując spojrzenie jej oczu; być może to był ostatni rozkaz, którego usłuchała; wypowiedział te słowa ostro, szorstko, bez wyrazu, choć z pobrzmiewającą na końcu języka groźbą. Zastanawiał się, czy naprawdę byłby w stanie dać jej odejść, wypuszczając na wolność - byłby? Nie zniósłby z pewnością jej widoku w obcych ramionach, choć bardziej zabolałaby go jej obojętność. Pożądał jej - sama do tego doprowadziła, była temu winna, zrobiła to z premedytacją. Żeby dać jej odejść, musiałby ją skrzywdzić, a to nieszczególnie nawet mógł zrobić - co coraz mniej mu się podobało. Musiał doprowadzić ją do porządku, zbyt wiele miał do stracenia. Mieli - wciąż mógł jej pomóc.
- Uważaj, o co prosisz - przestrzegł, oglądając się za nią, kiedy go wyminęła; zwalczył pokusę wyciągnięcia za nią ręki i zakleszczenia twardego uścisku na jej nadgarstku, przyciągnięcia jej do siebie i wzięcia jej choćby siłą; mógł przecież pchnąć ją na łóżko i zabrać sobie to, po co tutaj przyszedł - tak, to byłoby upokarzające - a ona na upokorzenie zasługiwała. Zamiast tego Tristan zrzucił papierosa na posadzkę, przydeptując go obcasem eleganckiego buta, szarpnięciem wyciągając spod kaftana czarodziejskiej szaty fular otulający szyję - rzucił go na kraniec łóżka, lecz przeciążony wagą złotej broszy upadł pod nie. Przesunął spojrzeniem wzdłuż łóżka, jakby oceniająco, po czym skierował się na jeden z miękkich foteli obok, rozsiadając się na nim wygodnie, z ramionami mocno wspartymi o boczne oparcia. - Przyszedłem się zabawić, a ty jesteś tutaj po to, żeby spełniać moje zachcianki i nie sądziłem, że kiedykolwiek będę ci musiał o tym przypominać. - Był zły. - Daj spokój, Miu, gdybym był młokosem rekrutującym się do Jego ludzi i usłyszał, że jedyna śmierciożerczyni będzie pode mną jęczeć za worek złota, mógłbym zbierać te pieniądze rok, żeby to zobaczyć. Nie jestem pierwszym, który tu przyszedł. - Nie pytał, stwierdził, choć nie mógł tego wiedzieć. Nie wierzył, że nie próbowali, że nie odwiedził jej tutaj żaden spośród rycerzy - i myśl ta wywoływała u niego trudną do opanowania wygryzającą w jego jestestwie palącą, pustą wyrwę; brzmienie każdego słowa masochistycznie wbijało w tę wyrwę kolejny nóż, a niewidzialna dłoń szarpała tym nożem, podrażniając rany, z których wylewała się bolesna pasja. Im więcej mówił na głos - tym głośniejszy słyszał wrzask własnego sprzeciwu. Dobrze wiedział, że to śmieszne - odczuwać zazdrość na myśl o prostytutce - ale nie potrafił jej nie czuć, a niezadowolenie Deirdre tylko mocniej rozniecało tańczący czarny płomień. Nie rozumiał jej.
Przywołał ją do siebie krótkim, władczym gestem, nienasycenie prześlizgując się wzrokiem wzdłuż jej ciała, walcząc z roznieconym gniewnym pożądaniem. Pragnął jej dzisiaj tak mocno jak chyba nigdy. Był też przyzwyczajony dostawać wszystko to, czego zapragnął. - I nie jestem też ostatni. - Przyzwyczajaj się. A teraz - chodź tu, potrzebuję tego chrzanionego wina.
A jeszcze bardziej potrzebuję ciebie
Sam nie rozumiał też, dlaczego właściwie była dla niego taka ważna - poznał ją w tym miejscu, jako jedną z dziesiątek, i jako jedyna przez te wszystkie lata nigdy mu się nie znudziła; odkąd tylko poznał jej dotyk, zapach jej skóry i sprężystość ciała, odkąd dał się porwać sensualnej rozkoszy, nie interesował się innymi panienkami z Wenus - pragnął zawsze jej. Bo była najlepsza, bo to on ochrzcił ją cesarzową, Czarną Orchideą, Cixi, Johonalą, równając ją z mądrą, przebiegłą i bezlitosną władczynią Chin tego samego miana; uśmiechając się pod nosem z mieszaniną rozbawienia i zażenowania, słysząc na korytarzach Wenus, jak mocno ów przydomek do niej przyległ - i jak powtarzany był przez wizytujących czarodziejów absolutnie bez zrozumienia. Widział jej siłę, był świadom jej potencjału i wszystkiego, co potrafiła już dzisiaj - lecz zamiast ją stłamsić, zniszczyć i zadeptać z powrotem w ziemię kiełkujące ziarno zanim wykiełkuje pełnią potencjalnie rywalizującego z nim zła, Tristan zadbał o nią i pomógł jej rozwinąć skrzydła, których mroczne pióra nie przestawały rosnąć równie mroczną chwałą. Zupełnie jakby od początku wiedział, do czego mogłaby być zdolna - dostrzegając w niej to coś, na co inni pozostawali ślepi, coś wyjątkowego, innego. Nie pasowała tutaj od samego początku, właśnie dlatego była najlepsza - najmądrzejsza, najbystrzejsza, najszybciej potrafiła zrozumieć, co zadowoli jej kochanka i jak wzbudzić namiętność, której nic nie powstrzyma - najwyraźniej było to jednak bronią obusieczną. Nadział się na nią - i ani myślał cofnąć. Nadział - i uwielbiał ten ból. Nie była zabawką, była dziełem, dobrze ułożonym pupilem, który niefortunnie próbował właśnie zerwać się ze smyczy; nie takim, który na łańcuchu szamota się o wolność, a takim, o które się dba - i które zachwyca, takim, którego sukcesy napawają dumą, a porażki smutkiem. Czempionem wzbudzającym fascynację, ciągle dumnie przekraczającym granice własnych możliwości. Wydawało jej się zapewne, że już go nie potrzebowała, ale nieprzerwanie zapominała, jak wiele była mu winna. Znała go zbyt dobrze, by sądzić, że tak po prostu odpuści, zwłaszcza po upokorzeniu, na które go wystawiła, wymykając mu się tamtego dnia z ramion, a potem - milcząc jak zaklęta nieprzyzwoicie długo. Czekał na nią. Czekał na jej skruchę. A ta straszliwa cisza, jaką dostał zamiast tego, wisiała nad nim jak katowski topór, nieznośnie szarpiąc się z niezaspokojoną namiętnością; majaczącym wspomnieniem ostrego dotyku wygiętych i kusząco zakrwawionych szponów czarnego łabędzia. Uciekała od niego - nie rozumiejąc, że on sam nie mógł uciec od niej. Nie chodziło już wcale o wybór ani o zasady, smycz wrosła w jego rękę, ciało i serce; porywy namiętności szarpały nim łatwo, zwykle falą - przychodziły i odchodziły, ale ten sztorm stał się już nieodłączną częścią niego i nie miał zamiaru z nim walczyć - chciał w nim płynąć. Jej wiotkie ramiona, złowrogie oczy, smakujące słodkim jadem usta i rozkoszne kości policzkowe, podkreślone w gniewnym grymasie. Taksował ją spojrzeniem nieprzerwanie, ostro i przenikliwie; nawet nie próbuj, zdawał się bezdźwięcznie warczeć, ostrzegawczo przekręcając głową.
Ale ona była mądra.
Peniuar spłynął z niej jak sen, lekko, lecz właśnie ten gest wzbudził w nim najwięcej złości; zachłannie chłonął widok jej ciała odsłoniętego z materiałów, które i tak zasłaniały niewiele, wytęskniony, tak długo jej nie widział nagiej. Koronkowa bransoleta - więc to tak kryła Mroczny Znak? On pewnie nie byłby zadowolony, gdyby wiedział, że Deirdre wstydzi się Jego tatuażu. Musiała to robić - wiedział - ale to bez znaczenia, denerwowała go każdym gestem, całą sobą, wzbudzała gniewne zapachem, głosem i widokiem, rozsierdzało go całe to przeklęte miejsce. Drażniły go jej włosy, które wyjęte spod eleganckiej szpilki spłynęły wzdłuż jej pleców jedwabistą, błyszczącą kaskadą. Drażniły go jej bose stopy. Drażniły jej pasy od pończoch, które opadły na miękką materię krótkiego szlafroczka.
- Miu - zawołał ją imieniem, które sama sobie nadała - które sama chciała przyjąć w tym miejscu; minęło wiele czasu, odkąd przywoływał ostatnio tę postać - dawno odrzuconą, wypartą, zgniecioną kleszczami morderczej czarnej magii. Była jak maska, ukryta tożsamość, którą pozornie zakopał dłuższy czas temu, zapominając o tym, że przecież Miu przez cały ten czas istniała, wyparta w najczarniejszą przestrzeń świadomości. I wciąż usługiwała, wiła się pod spoconymi ciałami innych mężczyzn, wyjękując im słowa rozkoszy prosto w uszy. - Wszystkich klientów traktujesz w ten sposób? Nie chcesz mnie stąd wypuścić niezadowolonego. - Pracujesz tutaj, czy nie? Wolno ci przebierać w klientach? W ważnych klientach? - Powiedziałem: rozbierz się - powtórzył bez cierpliwości, jak powarkujący ostrzegawczo wilk, wyraźnie akcentując każde słowo i wwiercając się w nią spojrzeniem z wyczekiwaniem; Mroczny Znak nie zrobił na nim takiego wrażenia. Doskonale wiedział, że go nosiła i zdawał sobie sprawę z każdej konsekwencji owego faktu - i zdawał sobie jeszcze zanim tu przyszedł. Był z niej dumny - a Mroczny Znak jedynie podkreślał, jak bardzo nie pasowała do tego burdelu - i jak bardzo nie powinno jej tutaj być. Jak bardzo wyżej znajdowała się ponad spasionymi arystokratami obsypującymi ją galeonami za każde klęknięcie przy ich cuchnącym kroczu.
- Być może - zgodził się z nią, odnajdując spojrzenie jej oczu; być może to był ostatni rozkaz, którego usłuchała; wypowiedział te słowa ostro, szorstko, bez wyrazu, choć z pobrzmiewającą na końcu języka groźbą. Zastanawiał się, czy naprawdę byłby w stanie dać jej odejść, wypuszczając na wolność - byłby? Nie zniósłby z pewnością jej widoku w obcych ramionach, choć bardziej zabolałaby go jej obojętność. Pożądał jej - sama do tego doprowadziła, była temu winna, zrobiła to z premedytacją. Żeby dać jej odejść, musiałby ją skrzywdzić, a to nieszczególnie nawet mógł zrobić - co coraz mniej mu się podobało. Musiał doprowadzić ją do porządku, zbyt wiele miał do stracenia. Mieli - wciąż mógł jej pomóc.
- Uważaj, o co prosisz - przestrzegł, oglądając się za nią, kiedy go wyminęła; zwalczył pokusę wyciągnięcia za nią ręki i zakleszczenia twardego uścisku na jej nadgarstku, przyciągnięcia jej do siebie i wzięcia jej choćby siłą; mógł przecież pchnąć ją na łóżko i zabrać sobie to, po co tutaj przyszedł - tak, to byłoby upokarzające - a ona na upokorzenie zasługiwała. Zamiast tego Tristan zrzucił papierosa na posadzkę, przydeptując go obcasem eleganckiego buta, szarpnięciem wyciągając spod kaftana czarodziejskiej szaty fular otulający szyję - rzucił go na kraniec łóżka, lecz przeciążony wagą złotej broszy upadł pod nie. Przesunął spojrzeniem wzdłuż łóżka, jakby oceniająco, po czym skierował się na jeden z miękkich foteli obok, rozsiadając się na nim wygodnie, z ramionami mocno wspartymi o boczne oparcia. - Przyszedłem się zabawić, a ty jesteś tutaj po to, żeby spełniać moje zachcianki i nie sądziłem, że kiedykolwiek będę ci musiał o tym przypominać. - Był zły. - Daj spokój, Miu, gdybym był młokosem rekrutującym się do Jego ludzi i usłyszał, że jedyna śmierciożerczyni będzie pode mną jęczeć za worek złota, mógłbym zbierać te pieniądze rok, żeby to zobaczyć. Nie jestem pierwszym, który tu przyszedł. - Nie pytał, stwierdził, choć nie mógł tego wiedzieć. Nie wierzył, że nie próbowali, że nie odwiedził jej tutaj żaden spośród rycerzy - i myśl ta wywoływała u niego trudną do opanowania wygryzającą w jego jestestwie palącą, pustą wyrwę; brzmienie każdego słowa masochistycznie wbijało w tę wyrwę kolejny nóż, a niewidzialna dłoń szarpała tym nożem, podrażniając rany, z których wylewała się bolesna pasja. Im więcej mówił na głos - tym głośniejszy słyszał wrzask własnego sprzeciwu. Dobrze wiedział, że to śmieszne - odczuwać zazdrość na myśl o prostytutce - ale nie potrafił jej nie czuć, a niezadowolenie Deirdre tylko mocniej rozniecało tańczący czarny płomień. Nie rozumiał jej.
Przywołał ją do siebie krótkim, władczym gestem, nienasycenie prześlizgując się wzrokiem wzdłuż jej ciała, walcząc z roznieconym gniewnym pożądaniem. Pragnął jej dzisiaj tak mocno jak chyba nigdy. Był też przyzwyczajony dostawać wszystko to, czego zapragnął. - I nie jestem też ostatni. - Przyzwyczajaj się. A teraz - chodź tu, potrzebuję tego chrzanionego wina.
A jeszcze bardziej potrzebuję ciebie
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Przelotna bliskość jego ciała, żar, zdający się buchać od skóry skrytej w eleganckich szatach, pachnących różami, gorzkim dymem i wilgotnymi, leśnymi oparami rezerwatu, wytrącił ją z równowagi bardziej, niż się tego spodziewała. Najchętniej zatrzymałaby się w pół kroku tuż przed nim, lecz nie mogła już się cofnąć, popychana do przodu zarówno dumą jak i masochistycznym pragnieniem. Niespełniającym się; ominęła go przecież gładko, nie muskając chłodną dłonią jego ręki, by wysunąć spomiędzy palców papierosa – ominęła, krocząc po miękkim dywanie z dumnie uniesioną głową, z wzrokiem utkwionym w bogato zdobionym barku, zwieńczonym podłużnym, obramowanym w czyste złoto lustrze. Zawsze ironicznie przypominało jej o pierwszych dniach pobytu w Wenus, kiedy wpatrywała się w ten przedmiot, warty więcej niż jej całe dotychczasowe życie – najdroższa rama, uchwycająca jej bladą, przerażoną, wykrzywioną obrzydzeniem twarz.
Twarz wtedy jeszcze nie Miu, którą obecnie świętokradczo przyzywał, lecz już nie Deirdre – ta zerkała ze zwierciadła dopiero teraz, statecznie gniewna i jedynie iskry buchające z czarnych, w końcu żywych oczu, zapowiadały wzniecenie śmiertelnego pożaru. - Od dawna nie jesteś już moim klientem – poinformowała go sucho, urzędniczo, badając stan swojego głosu. Pewnego, lodowatego, chociaż z bolesną złością wyczuwała w nim drżące nutki, pewna, że i on usłyszy je w rzeczowej odpowiedzi. Nie należał już do świata Wenus a drzwi komnaty Miu zatrzasnęły się za nim bezpowrotnie w momencie, w którym pociągnął ją za dłoń prosto w czarnomagiczny mrok. – Borgia z pewnością znajdzie dla ciebie inne, zadowalające towarzystwo – kolejna nienaganna wiadomość, pełna pokory i troski o gościa…gdyby tylko nie te spięte ramiona, sylwetka odwrócona plecami, dłoń zaciskająca się na butelce wina z drapieżną desperacją. Brzdęk kryształowego kielicha, uderzającego o drewniany blat, stanowił niepokojący akompaniament do jego kolejnych słów, żądań, rozkazów. Nawet nie patrząc mu prosto w oczy, skupiona na nalewaniu krwistoczerwonego napoju do samotnego naczynia, widziała jego wściekłość, skrajne niezadowolenie, groźbę, jaką ociekała każda wypowiedziana hardo głoska. Uniosła głowę, zerkając w lśniące odbicie pomieszczenia, w czarną plamę jego sylwetki – jak głupio postępowała, odwracając się do niego plecami? Każde przywołanie jej pseudonimu zdawało się różdżką umiejętnie wciskaną pomiędzy żebra, subtelnym uderzeniem w twarz, z pozoru pieszczotliwym, ale bolesnym. Celnie wymierzał werbalne policzki, raz po razie, aż krew, leniwie krążąca po jej żyłach, zawrzała. Słyszała jego głos jak przez odurzającą mgłę i nawet chłód kielicha drażnił, prowokował do odwrócenia się i trzaśnięcia nim o ścianę tuż nad głową mężczyzny. Zagranie skrajnie niemądre, dramatycznie, niepasujące do jej opanowania, pokazujące jednak, że balansowała na krawędzi perfekcyjnej obojętności, z jakiej nikt - oprócz niego - nie potrafił jej zepchnąć.
Zignorowała ponowiony rozkaz, tak jak i zignorowała chęć wydania z siebie ostrzegawczego syku, zamiast tego utopiła cisnące się na usta słowa w drogim winie. Uniosła kielich i wychyliła je niemalże do dna, nie roniąc przy tym żadnej kropli. Białe zęby zabarwiły się czerwienią a ciepło rozlało się po gardle, wcale nie kojąc jednak rosnącej wściekłości. Nie rozumiała, dlaczego tu przyszedł, dlaczego traktował ją w ten sposób, dlaczego doprowadzał ją do szału – z trudem tłumionego, zdradziecko parującego ze zbyt ostrych gestów i nabrzmiałego złością milczenia. Bała się, że gdy tylko rozchyli wargi, padnie z nich potok słów, których będzie potem żałowała – słów, które mogły wywołać w Tristanie prawdziwą agresję lub słów, które obnażyłyby ją do nagiej kości. Jej słabość, zmęczenie, desperację, problemy, pragnienia, uczucia, smagane biczem jego szorstkiego, warczącego głosu. Nie wyzbyła się odruchu spełniania jego próśb, walczyła sama ze sobą, po raz pierwszy od bardzo dawna walkę tę prawie przegrywając. Tęskniła za nim przecież potwornie i przeraźliwie - a im okrutniej ją traktował, obrzucając poniżającymi zdaniami, tym mocniej zdawała sobie sprawę z tego, co dławiło ją w gardle drżącą zapowiedzią gniewnego wrzasku. Była wściekła na niego, że się tu pojawił, że wrócił, że zwracał się do niej jak do przedmiotu, lecz wściekłość na samą siebie przeważała nawet tę szalę - jak mogła dopuścić do tego, by mimo wszytko, mimo obelg i werbalnych ciosów, ciągle drżeć z niewytłumaczalnego głodu jego obecności?
- Czujesz się lepiej, traktując mnie w ten sposób? W czym ci to pomaga? W uleczeniu urażonej męskiej godności, bo śmiałam ci odmówić? W pogodzeniu się z nowymi granicami, które ustaliłam? - prychnęła gorzko, odrzucając od siebie żałosną słabość. Rozjuszona, stukała paznokciami o szyjkę butelki: ponownie ujęła ją w dłonie, hojnie nalewając do kielicha następną porcję wina. Nie przepadała za alkoholem, nigdy nie piła w Wenus, doskonale udając upojenie samym męskim towarzystwem, ale teraz…nie znajdowała się przecież w pracy, a w pułapce, pomiędzy tym co czuła, a co chciała czuć. Pomiędzy tym co powinna, a co mogła zrobić. Pomiędzy chęcią wyrzucenia Rosiera za drzwi, by już nigdy nie oglądać jego wykrzywionej gniewem twarzy, i wstydliwą, silną chęcią znalezienia się tuż obok niego, oddania się we władanie szorstkich, gwałtownych dłoni. – Nie zbudowałabym ich, gdyby nie ty – dodała, brzmiąc hardo i oschle, pokazując irracjonalność męskiego zachowania, lecz przecież tak naprawdę było to pochlebstwo, oddanie Tristanowi tego, co potężne i szanowane: to on ją ośmielił, wychował, nagiął granice, wypalił słabości surową krytyką i wymagającymi zadaniami. To on sprawił, że miała w sobie tyle odwagi, by zawalczyć o własną wolność. Zwracając się jednak przeciwko niewłaściwemu panu. Najbardziej na świecie obawiała się słabości, a Rosier stał się jej podstawą. Więził ją postępującą fascynacją, nie rozkazami, poił wiedzą, przyciągał bezwzględnością; omotał, zwiódł,; ją, niezdobytą kusicielkę, traktującą mężczyzn w najlepszym przypadku z pogardliwą obojętnością.
- Prawisz mi o oczywistościach – naprawdę sądzisz, że nie zdaję sobie z tego sprawy? Że moim największym marzeniem jest służyć tutaj? Że z niecierpliwością i tęsknotą czekam na podobne odwiedziny naszych przyjaciół, którzy i tak uznają mnie za gorszą, bo jestem kobietą? – cedziła przez zagryzione usta, odwracając się w jego stronę z dłonią dalej zaciśniętą na kieliszku. Nie zamierzała go mu podawać, tak samo jak nie zamierzała pokonać dzielącej ich odległości na kolanach. Stała wyprostowana, dumna; oddychała ciężko i płytko, przesłonięta koronkową bielizną pierś falowała, a palce zdawały się bliskie destrukcji trzymanego w nich naczynia. Wolałaby zacisnąć je na różdżce lub na jego palcach, szarpnąć ku sobie, by przekonać się, że Rosier nie ma już nad nią żadnej władzy, że wrzący dotyk spotka się z jej całkowitą obojętnością. Kłamstwo powtórzone sto razy ciągle pozostawało jednak łgarstwem; nie mogła zamykać oczu na to, co rozrastało się w jej duszy, wykarmione mrocznym cieniem i niepewnością.
- Nie jesteś pierwszym, który mi groził i nic tym nie wskórał – sprostowała, chcąc brzmieć chłodno i spokojnie, lecz zupełnie nie panowała już nad wyzywającym, rozgoryczonym i wściekłym zarazem tonem swego głosu, w niczym nieprzypominającego ani śpiewnej kokieterii ani posłusznych westchnień. Odwiedził ją w Wenus w najgorszym możliwym momencie rozchwiania, zmęczenia, niechęci, beznadziei. Jeszcze kilka dni temu starłaby się z nim w doskonalszej formie, przekonana o słuszności swych działań, ale ostatnie wydarzenia zepchnęły ją z postumentu wprost w grząskie bagno banalnej niepewności. I chociaż z całych sił starała się utrzymać dumną pozę, to miała kłującą świadomość, że z każdym buntowniczym zdaniem pogrąża się w nim coraz głębiej. Na własne, głupie życzenie, mające tylko z pozoru zagwarantować jej wolność od tego, dzięki któremu – o ironio – ową prawdziwą, mroczną wolność w ogóle poznała.
Twarz wtedy jeszcze nie Miu, którą obecnie świętokradczo przyzywał, lecz już nie Deirdre – ta zerkała ze zwierciadła dopiero teraz, statecznie gniewna i jedynie iskry buchające z czarnych, w końcu żywych oczu, zapowiadały wzniecenie śmiertelnego pożaru. - Od dawna nie jesteś już moim klientem – poinformowała go sucho, urzędniczo, badając stan swojego głosu. Pewnego, lodowatego, chociaż z bolesną złością wyczuwała w nim drżące nutki, pewna, że i on usłyszy je w rzeczowej odpowiedzi. Nie należał już do świata Wenus a drzwi komnaty Miu zatrzasnęły się za nim bezpowrotnie w momencie, w którym pociągnął ją za dłoń prosto w czarnomagiczny mrok. – Borgia z pewnością znajdzie dla ciebie inne, zadowalające towarzystwo – kolejna nienaganna wiadomość, pełna pokory i troski o gościa…gdyby tylko nie te spięte ramiona, sylwetka odwrócona plecami, dłoń zaciskająca się na butelce wina z drapieżną desperacją. Brzdęk kryształowego kielicha, uderzającego o drewniany blat, stanowił niepokojący akompaniament do jego kolejnych słów, żądań, rozkazów. Nawet nie patrząc mu prosto w oczy, skupiona na nalewaniu krwistoczerwonego napoju do samotnego naczynia, widziała jego wściekłość, skrajne niezadowolenie, groźbę, jaką ociekała każda wypowiedziana hardo głoska. Uniosła głowę, zerkając w lśniące odbicie pomieszczenia, w czarną plamę jego sylwetki – jak głupio postępowała, odwracając się do niego plecami? Każde przywołanie jej pseudonimu zdawało się różdżką umiejętnie wciskaną pomiędzy żebra, subtelnym uderzeniem w twarz, z pozoru pieszczotliwym, ale bolesnym. Celnie wymierzał werbalne policzki, raz po razie, aż krew, leniwie krążąca po jej żyłach, zawrzała. Słyszała jego głos jak przez odurzającą mgłę i nawet chłód kielicha drażnił, prowokował do odwrócenia się i trzaśnięcia nim o ścianę tuż nad głową mężczyzny. Zagranie skrajnie niemądre, dramatycznie, niepasujące do jej opanowania, pokazujące jednak, że balansowała na krawędzi perfekcyjnej obojętności, z jakiej nikt - oprócz niego - nie potrafił jej zepchnąć.
Zignorowała ponowiony rozkaz, tak jak i zignorowała chęć wydania z siebie ostrzegawczego syku, zamiast tego utopiła cisnące się na usta słowa w drogim winie. Uniosła kielich i wychyliła je niemalże do dna, nie roniąc przy tym żadnej kropli. Białe zęby zabarwiły się czerwienią a ciepło rozlało się po gardle, wcale nie kojąc jednak rosnącej wściekłości. Nie rozumiała, dlaczego tu przyszedł, dlaczego traktował ją w ten sposób, dlaczego doprowadzał ją do szału – z trudem tłumionego, zdradziecko parującego ze zbyt ostrych gestów i nabrzmiałego złością milczenia. Bała się, że gdy tylko rozchyli wargi, padnie z nich potok słów, których będzie potem żałowała – słów, które mogły wywołać w Tristanie prawdziwą agresję lub słów, które obnażyłyby ją do nagiej kości. Jej słabość, zmęczenie, desperację, problemy, pragnienia, uczucia, smagane biczem jego szorstkiego, warczącego głosu. Nie wyzbyła się odruchu spełniania jego próśb, walczyła sama ze sobą, po raz pierwszy od bardzo dawna walkę tę prawie przegrywając. Tęskniła za nim przecież potwornie i przeraźliwie - a im okrutniej ją traktował, obrzucając poniżającymi zdaniami, tym mocniej zdawała sobie sprawę z tego, co dławiło ją w gardle drżącą zapowiedzią gniewnego wrzasku. Była wściekła na niego, że się tu pojawił, że wrócił, że zwracał się do niej jak do przedmiotu, lecz wściekłość na samą siebie przeważała nawet tę szalę - jak mogła dopuścić do tego, by mimo wszytko, mimo obelg i werbalnych ciosów, ciągle drżeć z niewytłumaczalnego głodu jego obecności?
- Czujesz się lepiej, traktując mnie w ten sposób? W czym ci to pomaga? W uleczeniu urażonej męskiej godności, bo śmiałam ci odmówić? W pogodzeniu się z nowymi granicami, które ustaliłam? - prychnęła gorzko, odrzucając od siebie żałosną słabość. Rozjuszona, stukała paznokciami o szyjkę butelki: ponownie ujęła ją w dłonie, hojnie nalewając do kielicha następną porcję wina. Nie przepadała za alkoholem, nigdy nie piła w Wenus, doskonale udając upojenie samym męskim towarzystwem, ale teraz…nie znajdowała się przecież w pracy, a w pułapce, pomiędzy tym co czuła, a co chciała czuć. Pomiędzy tym co powinna, a co mogła zrobić. Pomiędzy chęcią wyrzucenia Rosiera za drzwi, by już nigdy nie oglądać jego wykrzywionej gniewem twarzy, i wstydliwą, silną chęcią znalezienia się tuż obok niego, oddania się we władanie szorstkich, gwałtownych dłoni. – Nie zbudowałabym ich, gdyby nie ty – dodała, brzmiąc hardo i oschle, pokazując irracjonalność męskiego zachowania, lecz przecież tak naprawdę było to pochlebstwo, oddanie Tristanowi tego, co potężne i szanowane: to on ją ośmielił, wychował, nagiął granice, wypalił słabości surową krytyką i wymagającymi zadaniami. To on sprawił, że miała w sobie tyle odwagi, by zawalczyć o własną wolność. Zwracając się jednak przeciwko niewłaściwemu panu. Najbardziej na świecie obawiała się słabości, a Rosier stał się jej podstawą. Więził ją postępującą fascynacją, nie rozkazami, poił wiedzą, przyciągał bezwzględnością; omotał, zwiódł,; ją, niezdobytą kusicielkę, traktującą mężczyzn w najlepszym przypadku z pogardliwą obojętnością.
- Prawisz mi o oczywistościach – naprawdę sądzisz, że nie zdaję sobie z tego sprawy? Że moim największym marzeniem jest służyć tutaj? Że z niecierpliwością i tęsknotą czekam na podobne odwiedziny naszych przyjaciół, którzy i tak uznają mnie za gorszą, bo jestem kobietą? – cedziła przez zagryzione usta, odwracając się w jego stronę z dłonią dalej zaciśniętą na kieliszku. Nie zamierzała go mu podawać, tak samo jak nie zamierzała pokonać dzielącej ich odległości na kolanach. Stała wyprostowana, dumna; oddychała ciężko i płytko, przesłonięta koronkową bielizną pierś falowała, a palce zdawały się bliskie destrukcji trzymanego w nich naczynia. Wolałaby zacisnąć je na różdżce lub na jego palcach, szarpnąć ku sobie, by przekonać się, że Rosier nie ma już nad nią żadnej władzy, że wrzący dotyk spotka się z jej całkowitą obojętnością. Kłamstwo powtórzone sto razy ciągle pozostawało jednak łgarstwem; nie mogła zamykać oczu na to, co rozrastało się w jej duszy, wykarmione mrocznym cieniem i niepewnością.
- Nie jesteś pierwszym, który mi groził i nic tym nie wskórał – sprostowała, chcąc brzmieć chłodno i spokojnie, lecz zupełnie nie panowała już nad wyzywającym, rozgoryczonym i wściekłym zarazem tonem swego głosu, w niczym nieprzypominającego ani śpiewnej kokieterii ani posłusznych westchnień. Odwiedził ją w Wenus w najgorszym możliwym momencie rozchwiania, zmęczenia, niechęci, beznadziei. Jeszcze kilka dni temu starłaby się z nim w doskonalszej formie, przekonana o słuszności swych działań, ale ostatnie wydarzenia zepchnęły ją z postumentu wprost w grząskie bagno banalnej niepewności. I chociaż z całych sił starała się utrzymać dumną pozę, to miała kłującą świadomość, że z każdym buntowniczym zdaniem pogrąża się w nim coraz głębiej. Na własne, głupie życzenie, mające tylko z pozoru zagwarantować jej wolność od tego, dzięki któremu – o ironio – ową prawdziwą, mroczną wolność w ogóle poznała.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Przyglądał się jej twarzy, odbiciu gniewnego spojrzenia, które mógł dostrzec w skrupulatnie zdobionym lustrze nad barkiem z alkoholem, chłonął wzrokiem jej sylwetkę - pozornie tak ponuro na niego obojętną - subtelne krągłości niemal nagich bioder i mlecznych piersi, rozzłoszczonym ruchom jej mięśni, tak innym od tych, które znał już z tego miejsca; odzywał się w nim zapach dawno pogrzebanych wspomnień, świata, który już dawno zostawił za sobą. Ruchów nie kokieteryjnych, nie uwodzących, a jednak wzbudzających dziś znacznie większe pożądanie niż wówczas. Cierpliwość ulatywała z niego z każdą kolejną wypowiadaną przez nią buntowniczą głoską, nie dowierzał tej oschłości. Rozsiadłszy się na fotelu najwyraźniej ani myślał się z niego poruszyć; na tresurze w końcu - wierzył w to bardzo głęboko - znał się doskonale. Jeśli potrafił zmusić do posłuszeństwa smoka, to tym bardziej ją - tylko kobietę. Musiał to zrobić - inaczej sam się rozszarpie, rozgryzie sobie krtań, zmiażdży czaszkę, oszalały złością. Tuż po tym, kiedy to samo zrobi z nią.
- Mylisz się - oświadczył i choć próbował być spokojny - nie był wcale, jego głos przypominał powarkiwanie rozzłoszczonego wilka, ciche, mrukliwe i nieprzyjemne, szorstkie jak stare zgrzebło. Rozsierdzała go swoją postawą. Był klientem - tu i teraz. Zawdzięczała mu wszystko - a traktowała jak obcego; drżący ton jej głosu przełamywał brutalną obojętność - ale to mu nie wystarczało. Złapał jej spojrzenie w lustrze, niebezpiecznie ściągając brew. - Zapłaciłem za ciebie, więc jestem twoim klientem. Żadne inne towarzystwo mnie nie zadowoli i żadnego innego towarzystwa nie chcę. - Nawet o tym nie myśl. - Możesz złożyć swoje zażalenie Giovannie. Jeśli odda mi moje pieniądze, wyjdę. Zanim jednak do niej pójdziesz, powinnaś wiedzieć, że zapłaciłem jej znacznie więcej od kwoty, na którą cię tutaj zwykle wyceniają. - Ostatnie słowa wypowiedział z odrazą, czy jej ciało w ogóle dało się przeliczać na pieniądze? Galeony uważał za swój gwarant bezpieczeństwa: nie po to tutaj pracowała, by wypuszczać najbardziej oddanych klientów - i to takich, którzy wracają po dłuższej przerwie, przerwie wymuszonej przez nią samą - niezadowolonych. Spodziewał się oporu, dlatego zabezpieczył się większą kwotą jeszcze zanim ją zobaczył. Ton jego głosu nieprzerwanie ostrzył się jak nóż, irytowało go jej niezrozumiałe zachowanie, irytował go jej sprzeciw i jej bezczelność, nie miała prawa zachowywać się w taki sposób - nie wobec niego. Nie słuchała go. Nie próbowała zerwać się ze smyczy - zrobiła to - uciekając niebezpiecznie daleko w gęste zielone - niedojrzałe! - zarośla na ślepo, chaotycznie, mogąc się w tej gęstwinie zagubić. Musiał założyć jej tę obrożę ponownie. Nie miał innego wyjścia, zawładnęła nim żądza - obsesja - pasja, pragnął jej ciała, pragnął jej całej. Pragnął jej na własność.
- Nie - odpowiedział wprost, krótko, równie szorstko; odpowiedział warknięciem - a najbardziej denerwował go w tym fakt, że wcale nie kłamał. Nie sprawiało mu to satysfakcji, choć powinno; rosła w nim niezaspokojona, głodna przestrzeń, która pragnęła jej gorącej bliskości dokładnie takiej, jaką dostawał przez ostatnie miesiące. Rozpostarł palce prawej dłoni, wyginając je, rozciągając, powstrzymując się od zaciśnięcia ich w pulsującą pięść. - Uszanowałem je, Miu - przypomniał jej, a może wyjaśnił. - Gdybym tego nie zrobił, szukałbym Deirdre, nie Miu. - Choć te okrutne słowa były oczywistym kłamstwem, którym przestał oszukiwać samego siebie już dłuższy czas temu, szukał Deirdre. Miu była słodka jak miód, posłuszna, niewinna, kiedy tego żądał, i pełna takiego blasku, na jaki akurat miał ochotę: świeżego, dziwkarskiego, egzotycznego, drapieżnego lub uwodzicielskiego, pokornego lub przepełnionego butą; była wspaniała - ale to nie jej dzisiaj pragnął, żadnej z jej wspaniałych wcieleń. - Nie tego właśnie chciałaś? - Może przez cały ten czas chodziło właśnie o to, że przez te wszystkie miesiące nie zapłacił ani razu - mógł, żaden problem. I tak wydał na nią dotąd więcej pieniędzy niż na własną żonę.
- Nie zbudowałabyś - przytaknął, jestem twoim twórcą, Deirdre, wiemy o tym oboje - dlaczego nie potrafisz tego uszanować? Nie zamierzał się tego wypierać - bo wbrew logice niczego nie żałował. Z zafascynowaniem patrzył, jak jej czarne skrzydła wzlatują w niebo, aż wreszcie zakrywają je całe swoim mrocznym pięknem; i nie cofnąłby przecież żadnej z tych chwil. To, co go drażniło - to fakt, że tego nie doceniała. Że musiał się teraz wysilać, żeby łapać swojego łabędzia silnym zdecydowanym uściskiem za szyję i siłą - brutalnie - ciągnąć go z powrotem ku sobie, nie przewidując niepowodzenia. - Nie przypominam sobie jednak, żebym uczył cię irracjonalnego zachowania - dodał bez cierpliwości, bo czymże były te śmieszne kaprysy, jeśli nie humorzastą, bezsensowną i alogiczna farsą? Wciąż nie rozumiał co właściwie próbowała tym wszystkim osiągnąć. Przeszło mu przez myśl, żeby zapytać wprost, wątpił jednak, by usłyszał jednoznaczną odpowiedź, a nawet gdyby - to trwał w przekonaniu, że tak naprawdę wcale nie chciał jej słyszeć. Należała do niego - musiała to wreszcie pojąć. Skrzywił się ledwie zauważalnie. Bo, skoro to wszystko wiedziała - dlaczego więc?
- Wyrżnęłabyś ich wszystkich bez wysiłku, gdybyś tylko miała taki kaprys - prychnął gniewnie, rozeźlony, odruchowo, mimo złości, biorąc ją w obronę; bo była jego dziełem, dziełem, którego nikt nie powinien kwestionować. Brak wiary w nią - był jak brak wiary w niego. Głupcy, Deirdre naprawdę miała w sobie ponadprzeciętny potencjał, była pojętna i uczyła się szybciej, niż ktokolwiek, kogo znał. Stała się potężna - a ta potęga mogła już tylko rosnąć. Owszem, miała słabszą płeć, lecz czarodziejską mocą przewyższała niejednego mężczyznę-miernotę, włączając w to wszystkich tych, którzy odważyliby się snuć podobne sądy - bo takowe słowa mógł przecież wypowiedzieć tylko głupiec. I w ogóle nie miało tutaj znaczenia, że w tym momencie Tristan powątpiewał w rzeczywistą bystrość umysłu Deirdre. Twierdziła, że nie było jej marzeniem tutaj tkwić, a jednak z jakiegoś powodu zachowywała się, jakby zerwanie się z tego, o wiele cieńszego przecież, łańcucha, przekraczało jej możliwości; był naprawdę zły. I nie rozumiał - dlaczego kierowała swój gniew w niewłaściwym kierunku. - A mimo to - akcentował wyraźnie każde słowo - jesteś tutaj, Deirdre. - O ile wcześniej z nadużywał jej drugiego, obcego imienia z premedytacją i całkowicie świadomie, tak teraz jej prawdziwe imię wymsknęło mu się bezwiednie. - Kurwisz się - odrzucając przy tym mnie. Jakim językiem miał do niej przemówić, żeby zrozumiała? Prowokowała go każdym wypowiadanym przez siebie słowem. Prowokowała go każdym gestem. Prowokowała półnagim ciałem, wciąż sprzecznie z jego prośbą zakrytym bielizną, był jej głodny - a głód coraz dotkliwiej trawił go i wyniszczał od środka. - Dlaczego? - Wyjaśnij mi tylko tyle. Tylko tyle i aż tyle. Dlaczego jesteś dziwką, Deirdre? Na krańcu języka miał słów znacznie więcej, zatrzymał je jednak dla siebie. Była kobietą, zawsze będzie pół kroku za nim.
I tylko za nim - bo reputacja innych przeważnie nieszczególnie go interesowała.
- Mogę być też pierwszym, który zrealizuje te groźby - mruknął, bo znała go dość dobrze, by wiedzieć, że nie rzucał słów na wiatr; sam nie był pewien, co robił w tym momencie. - Podasz mi to wino - warknął, nie mniej wściekle niż ona - czy naprawdę wolisz, żebym po nie wstał? Niegrzecznie jest pić, nie częstując przy tym gościa. - Zawiesił na niej spojrzenie, zajadłe i podłe, wolał ją taką: wolał przepełnioną złością niż bezwolną, kokieteryjną Miu, choć to ta druga spełniała jego najskrytsze fantazje. Tak naprawdę Miu nie potrafiła spełnić wszystkich, pomijała mroczny, zakryty cieniem fragment, który wypełnić mogła tylko Deirdre - dziś tak gorzko przesiąknięta żalem, chroniąca się przed jego agresywnym natarciem: sama tego chciałaś.
Wróć do mnie, Deirdre.
- Mylisz się - oświadczył i choć próbował być spokojny - nie był wcale, jego głos przypominał powarkiwanie rozzłoszczonego wilka, ciche, mrukliwe i nieprzyjemne, szorstkie jak stare zgrzebło. Rozsierdzała go swoją postawą. Był klientem - tu i teraz. Zawdzięczała mu wszystko - a traktowała jak obcego; drżący ton jej głosu przełamywał brutalną obojętność - ale to mu nie wystarczało. Złapał jej spojrzenie w lustrze, niebezpiecznie ściągając brew. - Zapłaciłem za ciebie, więc jestem twoim klientem. Żadne inne towarzystwo mnie nie zadowoli i żadnego innego towarzystwa nie chcę. - Nawet o tym nie myśl. - Możesz złożyć swoje zażalenie Giovannie. Jeśli odda mi moje pieniądze, wyjdę. Zanim jednak do niej pójdziesz, powinnaś wiedzieć, że zapłaciłem jej znacznie więcej od kwoty, na którą cię tutaj zwykle wyceniają. - Ostatnie słowa wypowiedział z odrazą, czy jej ciało w ogóle dało się przeliczać na pieniądze? Galeony uważał za swój gwarant bezpieczeństwa: nie po to tutaj pracowała, by wypuszczać najbardziej oddanych klientów - i to takich, którzy wracają po dłuższej przerwie, przerwie wymuszonej przez nią samą - niezadowolonych. Spodziewał się oporu, dlatego zabezpieczył się większą kwotą jeszcze zanim ją zobaczył. Ton jego głosu nieprzerwanie ostrzył się jak nóż, irytowało go jej niezrozumiałe zachowanie, irytował go jej sprzeciw i jej bezczelność, nie miała prawa zachowywać się w taki sposób - nie wobec niego. Nie słuchała go. Nie próbowała zerwać się ze smyczy - zrobiła to - uciekając niebezpiecznie daleko w gęste zielone - niedojrzałe! - zarośla na ślepo, chaotycznie, mogąc się w tej gęstwinie zagubić. Musiał założyć jej tę obrożę ponownie. Nie miał innego wyjścia, zawładnęła nim żądza - obsesja - pasja, pragnął jej ciała, pragnął jej całej. Pragnął jej na własność.
- Nie - odpowiedział wprost, krótko, równie szorstko; odpowiedział warknięciem - a najbardziej denerwował go w tym fakt, że wcale nie kłamał. Nie sprawiało mu to satysfakcji, choć powinno; rosła w nim niezaspokojona, głodna przestrzeń, która pragnęła jej gorącej bliskości dokładnie takiej, jaką dostawał przez ostatnie miesiące. Rozpostarł palce prawej dłoni, wyginając je, rozciągając, powstrzymując się od zaciśnięcia ich w pulsującą pięść. - Uszanowałem je, Miu - przypomniał jej, a może wyjaśnił. - Gdybym tego nie zrobił, szukałbym Deirdre, nie Miu. - Choć te okrutne słowa były oczywistym kłamstwem, którym przestał oszukiwać samego siebie już dłuższy czas temu, szukał Deirdre. Miu była słodka jak miód, posłuszna, niewinna, kiedy tego żądał, i pełna takiego blasku, na jaki akurat miał ochotę: świeżego, dziwkarskiego, egzotycznego, drapieżnego lub uwodzicielskiego, pokornego lub przepełnionego butą; była wspaniała - ale to nie jej dzisiaj pragnął, żadnej z jej wspaniałych wcieleń. - Nie tego właśnie chciałaś? - Może przez cały ten czas chodziło właśnie o to, że przez te wszystkie miesiące nie zapłacił ani razu - mógł, żaden problem. I tak wydał na nią dotąd więcej pieniędzy niż na własną żonę.
- Nie zbudowałabyś - przytaknął, jestem twoim twórcą, Deirdre, wiemy o tym oboje - dlaczego nie potrafisz tego uszanować? Nie zamierzał się tego wypierać - bo wbrew logice niczego nie żałował. Z zafascynowaniem patrzył, jak jej czarne skrzydła wzlatują w niebo, aż wreszcie zakrywają je całe swoim mrocznym pięknem; i nie cofnąłby przecież żadnej z tych chwil. To, co go drażniło - to fakt, że tego nie doceniała. Że musiał się teraz wysilać, żeby łapać swojego łabędzia silnym zdecydowanym uściskiem za szyję i siłą - brutalnie - ciągnąć go z powrotem ku sobie, nie przewidując niepowodzenia. - Nie przypominam sobie jednak, żebym uczył cię irracjonalnego zachowania - dodał bez cierpliwości, bo czymże były te śmieszne kaprysy, jeśli nie humorzastą, bezsensowną i alogiczna farsą? Wciąż nie rozumiał co właściwie próbowała tym wszystkim osiągnąć. Przeszło mu przez myśl, żeby zapytać wprost, wątpił jednak, by usłyszał jednoznaczną odpowiedź, a nawet gdyby - to trwał w przekonaniu, że tak naprawdę wcale nie chciał jej słyszeć. Należała do niego - musiała to wreszcie pojąć. Skrzywił się ledwie zauważalnie. Bo, skoro to wszystko wiedziała - dlaczego więc?
- Wyrżnęłabyś ich wszystkich bez wysiłku, gdybyś tylko miała taki kaprys - prychnął gniewnie, rozeźlony, odruchowo, mimo złości, biorąc ją w obronę; bo była jego dziełem, dziełem, którego nikt nie powinien kwestionować. Brak wiary w nią - był jak brak wiary w niego. Głupcy, Deirdre naprawdę miała w sobie ponadprzeciętny potencjał, była pojętna i uczyła się szybciej, niż ktokolwiek, kogo znał. Stała się potężna - a ta potęga mogła już tylko rosnąć. Owszem, miała słabszą płeć, lecz czarodziejską mocą przewyższała niejednego mężczyznę-miernotę, włączając w to wszystkich tych, którzy odważyliby się snuć podobne sądy - bo takowe słowa mógł przecież wypowiedzieć tylko głupiec. I w ogóle nie miało tutaj znaczenia, że w tym momencie Tristan powątpiewał w rzeczywistą bystrość umysłu Deirdre. Twierdziła, że nie było jej marzeniem tutaj tkwić, a jednak z jakiegoś powodu zachowywała się, jakby zerwanie się z tego, o wiele cieńszego przecież, łańcucha, przekraczało jej możliwości; był naprawdę zły. I nie rozumiał - dlaczego kierowała swój gniew w niewłaściwym kierunku. - A mimo to - akcentował wyraźnie każde słowo - jesteś tutaj, Deirdre. - O ile wcześniej z nadużywał jej drugiego, obcego imienia z premedytacją i całkowicie świadomie, tak teraz jej prawdziwe imię wymsknęło mu się bezwiednie. - Kurwisz się - odrzucając przy tym mnie. Jakim językiem miał do niej przemówić, żeby zrozumiała? Prowokowała go każdym wypowiadanym przez siebie słowem. Prowokowała go każdym gestem. Prowokowała półnagim ciałem, wciąż sprzecznie z jego prośbą zakrytym bielizną, był jej głodny - a głód coraz dotkliwiej trawił go i wyniszczał od środka. - Dlaczego? - Wyjaśnij mi tylko tyle. Tylko tyle i aż tyle. Dlaczego jesteś dziwką, Deirdre? Na krańcu języka miał słów znacznie więcej, zatrzymał je jednak dla siebie. Była kobietą, zawsze będzie pół kroku za nim.
I tylko za nim - bo reputacja innych przeważnie nieszczególnie go interesowała.
- Mogę być też pierwszym, który zrealizuje te groźby - mruknął, bo znała go dość dobrze, by wiedzieć, że nie rzucał słów na wiatr; sam nie był pewien, co robił w tym momencie. - Podasz mi to wino - warknął, nie mniej wściekle niż ona - czy naprawdę wolisz, żebym po nie wstał? Niegrzecznie jest pić, nie częstując przy tym gościa. - Zawiesił na niej spojrzenie, zajadłe i podłe, wolał ją taką: wolał przepełnioną złością niż bezwolną, kokieteryjną Miu, choć to ta druga spełniała jego najskrytsze fantazje. Tak naprawdę Miu nie potrafiła spełnić wszystkich, pomijała mroczny, zakryty cieniem fragment, który wypełnić mogła tylko Deirdre - dziś tak gorzko przesiąknięta żalem, chroniąca się przed jego agresywnym natarciem: sama tego chciałaś.
Wróć do mnie, Deirdre.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
A więc ponownie stała się przedmiotem, towarem, luksusem dla tych, którzy mogli pozwolić sobie na zapłacenie za nią irracjonalnie wysokiej kwoty. Napełniało ją to obrzydzeniem, później: pewnym rodzajem ponurej dumy, jako wrodzona pracoholiczka odnajdywała niepokojącą przyjemność w spełnianiu się w wybranym przez siebie – narzuconym przez los? – zawodzie, lecz jeszcze nigdy nie wzbudzało w niej wrzącej wściekłości. Do dzisiejszego wieczoru. Żaden inny mężczyzna nie mógł wywołać w niej skrajnych emocji: gdyby na wygodnym fotelu rozsiadłby się ktokolwiek inny, starszy, majętniejszy, dojrzalszy, z Departamentem w swoich rękach i wpływami sięgającymi poza granice Królestwa – nie zdołałby wzbudzić w niej nawet jednej setnej okrutnego chaosu myśli i uczuć. Tristan uderzał celnie, znał mapę jej ciała i jej słabości zadziwiająco dokładnie jak na kogoś, kto faktycznie nie znał jej wcale, karmiony kłamstwami bądź posłusznym milczeniem. Rządził nią i kreował sytuację, w jakiej się znaleźli: jeśli na początku sądziła, że ta niespodziewana wizyta jest przypadkiem, wynikiem gorszego nastroju, chwilowym kaprysem, to świadomość odebrania jej jedynej rozsądnej drogi wyjścia z impasu, przekreśliła te przypuszczenia. Doskonale zdawała sobie sprawę z chciwości Giovanny, podyktowanej nagłą wrogością: nie chciała wypuścić jej z Wenus i z pewnością wyśmiałaby owe zażalenie. Nie wątpiła, że Rosier może uczynić z życia Miu piekło, psując jej doskonałą renomę, lecz obecnie właściwie każda z dróg kończyła się ślepym zaułkiem. Chciała stąd uciec, zetrzeć z siebie brud tego miejsca i przeszłości, a jednocześnie: nie miała dokąd, nie miała za co; to Borgii zawdzięczała swoje utrzymanie. Błędne koło mknęło w dół coraz szybciej i Deirdre robiło się niedobrze – miało być inaczej, miało być łatwiej.
Miała stanąć przed nim panując nad swoim rozedrganym życiem, zwalczając lodowatym spokojem męską zaborczość. Logicznym wywodem gwałtowne pożądanie. Czystym umysłem – odruchy skażone uczuciami. Zamiast tego ciężkim milczeniem przyznawała mu rację, nie próbując dalej wyrzucać go za drzwi rzeczowymi argumentami. Zapłacił – i dostanie to, czego pragnął. A pragnął kogoś obcego, pustego opakowania; Miu, do której pozycji spychał ją metodycznie, raz po raz pokazując, gdzie jest jej miejsce. Po raz pierwszy tego wieczoru zauważalnie, nerwowo drgnęła; przez całe ciało przeszedł dreszcz, włosy zsunęły się z ramienia na obojczyki a oczy zmrużyły się złowrogo, jakby dopiero teraz dotarło do niej, że Rosier nie przyszedł tutaj dla niej. Nie sprowadziła go tutaj tęsknota, zaniepokojenie lub złość – wzięła jego słowa za łgarstwo, ale po tym suchym warknięciu lodowata tafla, wypełniająca piersi, pękła, przebijając płuca ostrym odłamkiem. Przyszedłem się zabawić; jesteś tutaj, żeby spełnić moje zachcianki. Zazwyczaj wyczuwała kłamstwo, lecz chaos emocji utrudniał zebranie myśli. Wyczyścił wszystko, co wspólnie posiadali, czym się dzielili, co przeżywali – czy nieostrożną ucieczką przekreśliła ich przeszłość? Kolejny błąd, który popełniła, ściągając na siebie nieprzewidziane konsekwencje gwałtownych reakcji?
- Jak śmiesz myśleć, że zależy mi na twoich galeonach i że odsunęłam się od ciebie po to, byś mi płacił – tym razem syknęła naprawdę, jak żmija; ciężko było właściwie rozróżnić poszczególne słowa. Dotknął ją do żywego tą niedorzeczną insynuacją – naprawdę sądził, że przez ten cały czas kierowały nią płytkie, żałosne pobudki? Że odwróciła się od niego, wymknęła z jego ramion, by ponownie zaczął obsypywać ją złotem za spędzany wspólnie czas? Że pragnie zepchnięcia na kolana – nie z własnej woli, a z przymusu? Miał ją za wyrachowaną dziwkę, sprytnie próbującą ustawić się jego kosztem? Traktował ją paskudnie, ohydnie, każdym następnym zdaniem pogłębiając zadaną ranę, z pozoru niewinną, teraz zachodzącą brudną, żółtą krwią. Nawet nie spostrzegła, kiedy wykonała dwa chwiejne kroki w jego stronę, rozjuszona, wściekła – na szczęście w porę odzyskała resztki samokontroli, ponownie tkwiąc na środku pomieszczenia, wrośnięta w miękkie włókna dywanu.
Nie chciała jego pieniędzy, brzydziła się nimi, w pewien sposób brzydziła się także ich początkiem, nawet pomimo świadomości, że bez niego – nigdy by się nie spotkali, nigdy nie wprowadziłby ją w mrok, nigdy nie dostąpiłaby łaski spotkania z Nim. Zawdzięczała mu życie – i to nie w banalny sposób księżniczki uratowanej z płonącej wieży. Stworzył ją na nowo, pokazał cel, wprowadził w zaufany krąg Czarnego Pana, wstawił się za nią, poświadczył – za nią, kobietą, bez nazwiska, bez wpływów. Koił wątpliwości, hartował pewność siebie, za każdym razem wymagając więcej. Więcej wiedzy, oddania, pokory, buntu, wiary w siebie – w nich. Kim byłaby bez niego? Tym, kim stała się teraz, obserwując jak plan, mający przywrócić jej niepodległość, obraca się w pył?
- Uważasz moją chęć niezależności za irracjonalną? – sarknęła; zaprzeczał sam sobie, mącił jej w głowie, parł do przodu w niestrudzonym ataku i…pozostawał spokojny, nonszalancko zajmując wygodny fotel. Dostrzegała drobne rysy – prostujące się palce, uniesione brwi, sztywność barków, jakby gotował się do powstania z miejsca lub sięgnięcia po różdżkę – na nieskalanym wizerunku pana i władcy, lecz pozostawał odległy. Wbrew warczącemu tonowi: spokojny. A im stabilniej tkwił w swym przeświadczeniu o posiadaniu aktu własności jej osoby, tym mocniej wytrącał ją z równowagi, zalewając płomieniem gorąca krew, buzującą w żyłach. Nienawidziła tej dysproporcji; przywykła do względnej równości, mrocznego, porażającego spokoju, jaki dzielili, rzucając go na pożarcie jedynie rosnącemu pragnieniu.
O istnieniu innej przeszłości przypominał jedynie komplement, krótki, mimowolny, wręcz przypadkowy; łagodzący chęć mordu wyłącznie na krótką chwilę. – Skoro tak we mnie wierzysz, dlaczego podważasz moją decyzję? Mogę być nad wszystkimi, tylko nie nad tobą? – warknęła jeszcze zanim dokończył swoje zdanie; oczywiście, że mogła, tak samo, jak mogła go opuścić, stanąć na nogi, uciec spod jego wpływu, przeżerającego ją do nagich kości, zatruwającego ciało, pasożytującego myśli. – Wydawało mi się, że to lubisz – dodała zuchwale, w przebłysku władczej złości, masochistycznego przywołania chwil sprzed miesięcy; chwil, do których często uciekała wspomnieniami, katując się ich zmysłową intensywnością. Pożądanie przemieniało się we wściekłość – tylko tak mogło znaleźć ujście, wibrując w zjadliwych, wulgarnych słowach.
Obnażał przed nią to, co zazwyczaj ukwiecała i przesłaniała złudną kotarą kłamliwej ambicji. Manipulowała rzeczywistością, chroniąc się przed brutalną prawdą, padającą z ust Tristana. Mogła ujmować kurwienie się inaczej, sycić się dominacją nad mężczyznami, wykorzystywać ich, zwodzić, zbierać sekrety, odsłaniać słabości, rządzić umysłami – lecz nie zmieniało to prostego faktu. Sprzedawała swoje ciało, oddawała je we władanie, pozwalała je krzywdzić. Słabo lśniące srebrem blizny, sine ślady ukryte zaklęciami, zrośnięte kości, wnętrzności przepalone eliksirami wybijającymi z jej łona płodność – hart ducha, nawet najwspanialszy, był niczym w ciele, które nie należało do niej. Usłyszenie o tym z ust kogoś, kogo poważała, kto był dla niej wzorem, kto był dla niej wszystkim – przekleństwem i nadzieją – burzyło ochronne mury, odgradzające ją od plugawej prawdy. Czarne oczy zalśniły, tym razem inaczej, z nieznaną poświatą pewnego rodzaju bólu, niezgody, owszem, podszytych gniewem, ale odsłaniających wrażliwe miejsca.
Reakcję na banalne pytanie mogła przykryć tylko śmiechem, gorzkim, sarkastycznym, głuchym, pozbawionym serca. Poniekąd wręcz – desperackim, smutnym. Perlisty chichot urwał się zanim właściwie rozpoczął się na dobre, a ona znowu skryła się za maską pozornej, pękającej obojętności. – Bo muszę. Bo na razie nie mam innego wyjścia – odparła równie krótko, dziwnie słabo, zwłaszcza w kontraście do pełnych wrogości syków, jakie wydobywały się spomiędzy jej wilgotnych od wina i szminki warg. Wzięła głęboki oddech, chcąc powiedzieć coś więcej, jakby to obraźliwe pytanie otworzyło tamę, za którą piętrzyły się niespokojne fale jej żalu, rozgoryczenia, strachu, poniżenia; bólu i niezgody na klatkę, w jakiej się zatrzasnęła. Była o krok od wyrzucenia z siebie tych wszystkich emocji w postaci mało pasjonującej opowiastki, pierwszej prawdziwej opowiedzianej w tym pomieszczeniu. Ciosy, które jej zadawał, otworzyły pozornie zasklepioną ranę, którą miała szansę oczyścić, ale…nie zrobiła tego, resztkami rozsądku zachowując ramy ich relacji. Nie mogła być w niej słabsza, nie mogła prosić o pomoc, nie mogła obnażyć uczuć, które czyniły ją słabszą. Silna, wytrwała, nieugięta, pozbawiona kobiecych kaprysów i skrajnej emocjonalności – tego od niej wymagał i tego wymagała ona sama, budując swój marmurowy pomnik, kruszejący jedynie pod dotykiem jego współtwórcy.
Musiała obronić się przed postępującą destrukcją; zamrugała gwałtownie a usta ponownie wykrzywiła w kpiącym, ostrym uśmiechu. - Trudno skutecznie grozić tak impertynenckiej kurwie, którą przekonałeś o tym, że jest ponad mężczyznami – Tak chcesz rozmawiać, Tristanie? Tak chcesz mnie nazywać? Tym dla ciebie jestem? Odpowiedzi na niezadane pytania bolały, bolały tak mocno, że zamiast posłuchać zdrowego rozsądku i zmniejszyć dzielącą ich odległość, by upadlająco wejść w rolę Miu, dla której jednoosobowego spektaklu tu przyszedł, cisnęła kielich wina pod jego stopy. Czerwony płyn ochlapał dywan, wsiąknął w materiał spodni, ubrudził buty, rozlał się krwawą strugą po podłodze, zasypaną odłamkami szkła.
– Twoje wino, sir – i tylko ochrypły, suchy głos, przeszył parne powietrze. Wiedziała, że przesadziła, że własnie przekroczyła granicę, której nie powinna nawet musnąć: nie miała jednak innego wyjścia. Alternatywa skazałaby ją na gorsze cierpienia, na przyznanie się do słabości, na żałosne błaganie go o wybaczenie - a tego zrobić nie mogła. Szkło lśniło pod jego stopami, zasypując podłogę setką błyszczących odłamków - wymierzony celnie cios, pozorny spokój rozsypujący się w proch. Straceńcze i szaleńcze działanie miało odwrócić jego uwagę od tej nagłej emocjonalnej nagości, niewerbalnego przesłania, upokarzającego ją w najgorszy ze sposobów. Od chwili zawahania, ust rozchylonych w chęci podzielenia się z nim prawdą. Nie mogła dopuścić do ponownego załamania się, wyjścia z roli, nawet za cenę spełnionej groźby. Zależało jej na sobie, heroicznej, niezwyciężonej, ale jeszcze bardziej zależało jej na nim. Serce na chwilę zatrzymało się w piersi, lecz jeszcze nie cofnęła się o krok, wyzywająco patrząc mu w gorejące tęczówki, chcąc teatralną wściekłością przykryć swoje, nieco wilgotne, smutne i gniewne zarazem, spojrzenie.
Miała stanąć przed nim panując nad swoim rozedrganym życiem, zwalczając lodowatym spokojem męską zaborczość. Logicznym wywodem gwałtowne pożądanie. Czystym umysłem – odruchy skażone uczuciami. Zamiast tego ciężkim milczeniem przyznawała mu rację, nie próbując dalej wyrzucać go za drzwi rzeczowymi argumentami. Zapłacił – i dostanie to, czego pragnął. A pragnął kogoś obcego, pustego opakowania; Miu, do której pozycji spychał ją metodycznie, raz po raz pokazując, gdzie jest jej miejsce. Po raz pierwszy tego wieczoru zauważalnie, nerwowo drgnęła; przez całe ciało przeszedł dreszcz, włosy zsunęły się z ramienia na obojczyki a oczy zmrużyły się złowrogo, jakby dopiero teraz dotarło do niej, że Rosier nie przyszedł tutaj dla niej. Nie sprowadziła go tutaj tęsknota, zaniepokojenie lub złość – wzięła jego słowa za łgarstwo, ale po tym suchym warknięciu lodowata tafla, wypełniająca piersi, pękła, przebijając płuca ostrym odłamkiem. Przyszedłem się zabawić; jesteś tutaj, żeby spełnić moje zachcianki. Zazwyczaj wyczuwała kłamstwo, lecz chaos emocji utrudniał zebranie myśli. Wyczyścił wszystko, co wspólnie posiadali, czym się dzielili, co przeżywali – czy nieostrożną ucieczką przekreśliła ich przeszłość? Kolejny błąd, który popełniła, ściągając na siebie nieprzewidziane konsekwencje gwałtownych reakcji?
- Jak śmiesz myśleć, że zależy mi na twoich galeonach i że odsunęłam się od ciebie po to, byś mi płacił – tym razem syknęła naprawdę, jak żmija; ciężko było właściwie rozróżnić poszczególne słowa. Dotknął ją do żywego tą niedorzeczną insynuacją – naprawdę sądził, że przez ten cały czas kierowały nią płytkie, żałosne pobudki? Że odwróciła się od niego, wymknęła z jego ramion, by ponownie zaczął obsypywać ją złotem za spędzany wspólnie czas? Że pragnie zepchnięcia na kolana – nie z własnej woli, a z przymusu? Miał ją za wyrachowaną dziwkę, sprytnie próbującą ustawić się jego kosztem? Traktował ją paskudnie, ohydnie, każdym następnym zdaniem pogłębiając zadaną ranę, z pozoru niewinną, teraz zachodzącą brudną, żółtą krwią. Nawet nie spostrzegła, kiedy wykonała dwa chwiejne kroki w jego stronę, rozjuszona, wściekła – na szczęście w porę odzyskała resztki samokontroli, ponownie tkwiąc na środku pomieszczenia, wrośnięta w miękkie włókna dywanu.
Nie chciała jego pieniędzy, brzydziła się nimi, w pewien sposób brzydziła się także ich początkiem, nawet pomimo świadomości, że bez niego – nigdy by się nie spotkali, nigdy nie wprowadziłby ją w mrok, nigdy nie dostąpiłaby łaski spotkania z Nim. Zawdzięczała mu życie – i to nie w banalny sposób księżniczki uratowanej z płonącej wieży. Stworzył ją na nowo, pokazał cel, wprowadził w zaufany krąg Czarnego Pana, wstawił się za nią, poświadczył – za nią, kobietą, bez nazwiska, bez wpływów. Koił wątpliwości, hartował pewność siebie, za każdym razem wymagając więcej. Więcej wiedzy, oddania, pokory, buntu, wiary w siebie – w nich. Kim byłaby bez niego? Tym, kim stała się teraz, obserwując jak plan, mający przywrócić jej niepodległość, obraca się w pył?
- Uważasz moją chęć niezależności za irracjonalną? – sarknęła; zaprzeczał sam sobie, mącił jej w głowie, parł do przodu w niestrudzonym ataku i…pozostawał spokojny, nonszalancko zajmując wygodny fotel. Dostrzegała drobne rysy – prostujące się palce, uniesione brwi, sztywność barków, jakby gotował się do powstania z miejsca lub sięgnięcia po różdżkę – na nieskalanym wizerunku pana i władcy, lecz pozostawał odległy. Wbrew warczącemu tonowi: spokojny. A im stabilniej tkwił w swym przeświadczeniu o posiadaniu aktu własności jej osoby, tym mocniej wytrącał ją z równowagi, zalewając płomieniem gorąca krew, buzującą w żyłach. Nienawidziła tej dysproporcji; przywykła do względnej równości, mrocznego, porażającego spokoju, jaki dzielili, rzucając go na pożarcie jedynie rosnącemu pragnieniu.
O istnieniu innej przeszłości przypominał jedynie komplement, krótki, mimowolny, wręcz przypadkowy; łagodzący chęć mordu wyłącznie na krótką chwilę. – Skoro tak we mnie wierzysz, dlaczego podważasz moją decyzję? Mogę być nad wszystkimi, tylko nie nad tobą? – warknęła jeszcze zanim dokończył swoje zdanie; oczywiście, że mogła, tak samo, jak mogła go opuścić, stanąć na nogi, uciec spod jego wpływu, przeżerającego ją do nagich kości, zatruwającego ciało, pasożytującego myśli. – Wydawało mi się, że to lubisz – dodała zuchwale, w przebłysku władczej złości, masochistycznego przywołania chwil sprzed miesięcy; chwil, do których często uciekała wspomnieniami, katując się ich zmysłową intensywnością. Pożądanie przemieniało się we wściekłość – tylko tak mogło znaleźć ujście, wibrując w zjadliwych, wulgarnych słowach.
Obnażał przed nią to, co zazwyczaj ukwiecała i przesłaniała złudną kotarą kłamliwej ambicji. Manipulowała rzeczywistością, chroniąc się przed brutalną prawdą, padającą z ust Tristana. Mogła ujmować kurwienie się inaczej, sycić się dominacją nad mężczyznami, wykorzystywać ich, zwodzić, zbierać sekrety, odsłaniać słabości, rządzić umysłami – lecz nie zmieniało to prostego faktu. Sprzedawała swoje ciało, oddawała je we władanie, pozwalała je krzywdzić. Słabo lśniące srebrem blizny, sine ślady ukryte zaklęciami, zrośnięte kości, wnętrzności przepalone eliksirami wybijającymi z jej łona płodność – hart ducha, nawet najwspanialszy, był niczym w ciele, które nie należało do niej. Usłyszenie o tym z ust kogoś, kogo poważała, kto był dla niej wzorem, kto był dla niej wszystkim – przekleństwem i nadzieją – burzyło ochronne mury, odgradzające ją od plugawej prawdy. Czarne oczy zalśniły, tym razem inaczej, z nieznaną poświatą pewnego rodzaju bólu, niezgody, owszem, podszytych gniewem, ale odsłaniających wrażliwe miejsca.
Reakcję na banalne pytanie mogła przykryć tylko śmiechem, gorzkim, sarkastycznym, głuchym, pozbawionym serca. Poniekąd wręcz – desperackim, smutnym. Perlisty chichot urwał się zanim właściwie rozpoczął się na dobre, a ona znowu skryła się za maską pozornej, pękającej obojętności. – Bo muszę. Bo na razie nie mam innego wyjścia – odparła równie krótko, dziwnie słabo, zwłaszcza w kontraście do pełnych wrogości syków, jakie wydobywały się spomiędzy jej wilgotnych od wina i szminki warg. Wzięła głęboki oddech, chcąc powiedzieć coś więcej, jakby to obraźliwe pytanie otworzyło tamę, za którą piętrzyły się niespokojne fale jej żalu, rozgoryczenia, strachu, poniżenia; bólu i niezgody na klatkę, w jakiej się zatrzasnęła. Była o krok od wyrzucenia z siebie tych wszystkich emocji w postaci mało pasjonującej opowiastki, pierwszej prawdziwej opowiedzianej w tym pomieszczeniu. Ciosy, które jej zadawał, otworzyły pozornie zasklepioną ranę, którą miała szansę oczyścić, ale…nie zrobiła tego, resztkami rozsądku zachowując ramy ich relacji. Nie mogła być w niej słabsza, nie mogła prosić o pomoc, nie mogła obnażyć uczuć, które czyniły ją słabszą. Silna, wytrwała, nieugięta, pozbawiona kobiecych kaprysów i skrajnej emocjonalności – tego od niej wymagał i tego wymagała ona sama, budując swój marmurowy pomnik, kruszejący jedynie pod dotykiem jego współtwórcy.
Musiała obronić się przed postępującą destrukcją; zamrugała gwałtownie a usta ponownie wykrzywiła w kpiącym, ostrym uśmiechu. - Trudno skutecznie grozić tak impertynenckiej kurwie, którą przekonałeś o tym, że jest ponad mężczyznami – Tak chcesz rozmawiać, Tristanie? Tak chcesz mnie nazywać? Tym dla ciebie jestem? Odpowiedzi na niezadane pytania bolały, bolały tak mocno, że zamiast posłuchać zdrowego rozsądku i zmniejszyć dzielącą ich odległość, by upadlająco wejść w rolę Miu, dla której jednoosobowego spektaklu tu przyszedł, cisnęła kielich wina pod jego stopy. Czerwony płyn ochlapał dywan, wsiąknął w materiał spodni, ubrudził buty, rozlał się krwawą strugą po podłodze, zasypaną odłamkami szkła.
– Twoje wino, sir – i tylko ochrypły, suchy głos, przeszył parne powietrze. Wiedziała, że przesadziła, że własnie przekroczyła granicę, której nie powinna nawet musnąć: nie miała jednak innego wyjścia. Alternatywa skazałaby ją na gorsze cierpienia, na przyznanie się do słabości, na żałosne błaganie go o wybaczenie - a tego zrobić nie mogła. Szkło lśniło pod jego stopami, zasypując podłogę setką błyszczących odłamków - wymierzony celnie cios, pozorny spokój rozsypujący się w proch. Straceńcze i szaleńcze działanie miało odwrócić jego uwagę od tej nagłej emocjonalnej nagości, niewerbalnego przesłania, upokarzającego ją w najgorszy ze sposobów. Od chwili zawahania, ust rozchylonych w chęci podzielenia się z nim prawdą. Nie mogła dopuścić do ponownego załamania się, wyjścia z roli, nawet za cenę spełnionej groźby. Zależało jej na sobie, heroicznej, niezwyciężonej, ale jeszcze bardziej zależało jej na nim. Serce na chwilę zatrzymało się w piersi, lecz jeszcze nie cofnęła się o krok, wyzywająco patrząc mu w gorejące tęczówki, chcąc teatralną wściekłością przykryć swoje, nieco wilgotne, smutne i gniewne zarazem, spojrzenie.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Żmijowy syk Deirdre kąsał jak wąż, dotkliwie, ale nie naprawdę boleśnie; pokąsałaby go naprawdę boleśnie, gdyby przyznała mu rację. Zamiast tego - oburzała się, że śmiał tak pomyśleć. Cała ta sytuacja nie zlewała się w jego głowie w spójną całość, bo jeśli nie dla pieniędzy - to po co? Po co miałaby go odrzucać, zerwać ciasno splecioną wspólnym wysiłkiem nić porozumienia? Błądził wzrokiem wzdłuż jej twarzy spodziewając się wyczytać odpowiedzi - ale nie mógł być zaskoczony, że ich tam nie ujrzał. Zbudowała mur tuż po tym, jak dał jej wszystko, czego chciała; był głupi, zapominając, z kim miał do czynienia - z mistrzynią manipulacji, królową kłamstwa, Miu o stu twarzach. Być może nawet specjalnie wznieciła w nim te wszystkie emocje, zarzucając na niego tkaną kłamstwem sieć, zmuszając, by nie zawahał się ani chwili, kiedy spełniał jej sadystyczne zachcianki, otulając ich obojga całunem mrocznej otchłani. Być może nawet nie spostrzegł, że przez cały ten czas była jedynie pasożytem, żerującym na nim i uzależniającym jego od siebie - nie odwrotnie. Nie potrafił wyzbyć się natrętnych, zbyt głośnych myśli; złość kłębiła się w nim jak czarna burzowa chmura, której pierwsze błyski zaczynały gwałtownie oślepiać oczy.
- Uciekłaś ode mnie, żeby wrócić tutaj - przypomniał jej, na wypadek, gdyby zapomniała - absurd tych słów pobrzmiewał w jego głowie pustym echem przedzierającym się przez pomruki grzmotów, pustym, absurdalnym, w innych okolicznościach - śmiesznych. - Co innego mogę myśleć? - Uciekłaś. Nie odeszłaś nawet, nie powiedziałaś nie, uciekłaś bez słowa. Dlaczego? Obserwował, jej chwiejne kroki, skierowane finalnie ku niemu, gdzieś zatliła się nadzieja, że może oto teraz, wreszcie, ugnie się przed nim i będą mogli zakończyć ten śmieszny bunt, zdusić w zarodku kiełkujący kwiat zaprzeczenia. Ale zatrzymała się, pośrodku tego obskurnego - to nic, że luksusowego, obrzydzeniem napawało go dziś wszystko wokół, a nawet ona sama - pomieszczenia, pośrodku miękkiego dywanu. Była dziwką - wyrachowaną bez wątpienia - czy nie mogła stosować swoich sztuczek również względem niego? Czy byłby w stanie wykryć jej kłamstwo, gdyby przez cały ten czas próbowała wodzić go za nos? Nie, z całą pewnością nie - była w tym doskonała. Znacznie lepsza od niego. Czy jednak nie była na to zbyt ostrożna? Zbyt mądra? Czy nie znała go zbyt dobrze?
- Owszem - przyznał bez ogródek, ostro i zdecydowanie, z pewnością, z jaką mógłby stwierdzić własne nazwisko. Jej zachowanie było irracjonalne. Irracjonalne coraz bardziej. Mały bunt, bunt dzieła przeciwko jego twórcy; bez zrozumienia, że jedno drugiemu było i będzie potrzebne. - A twoje zachowanie tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że nie jesteś na nią gotowa. - Na niezależność. Nie ode mnie, na niezależność, na którą mogłaś sobie pozwolić - czyli na oswobodzenie się od tego miejsca, nawet nie próbowała tego zrobić. - Na tym, twoim zdaniem, polega niezależność? - wolał dopytać; dłonią wskazał ją - półnagą, otoczoną luksusem, który nie do niej należał, skrytą w oparach świec pachnących narkotycznym opium, upokorzoną przed człowiekiem, który oddał za nią pieniądze. - Na klękaniu przed obcymi? - dopytywał wciąż, a w jego głosie tańczyła karcąca nuta zmieszana z rozżalonym zawodem, nie taką dumę w niej wzbudzał; nie był jej obcy, ale to nie miało żadnego znaczenia: na jego miejscu mógł się zjawić każdy. Nie podobało mu się to, co słyszał, tak jak nie podobało mu się, że tej niezależności w ogóle szukała, nie było mu to na rękę. - Spójrz na swoje przedramię, tam została pogrzebana twoja upragniona niezależność. - Prawdziwej nie będziesz mieć już nigdy. Niezależność, wolność, to nie są cechy właściwe ludziom; ludzie nigdy nie są wolni. Zawsze zależni od innych, skuci konwenansami, zasadami, tradycjami - znał tylko jednego człowieka, który mógł się cieszyć wolnością, choć dziś nie miał już pewności, czy ich Czarny Pan faktycznie był wciąż człowiekiem. Wydawał się już być kimś więcej. To właśnie brak wolności pozwalał społeczeństwu egzystować - bez ograniczeń świat byłby jednym wielkim pobojowiskiem. - Nie wszystkie więzy warto zrywać. Ty urodziłaś się wolna, ja nie. - Był arystokratą, dziedzicem domu Rosier, przyszedł na świat w ciasnej złotej i wysadzanej błyszczącymi rubinami obroży złożonej z surowych wymagań rodziny i ciężaru dziedzictwa dumnych przodków. Sprostanie oczekiwaniom okazało się trudnym zadaniem - ale to właśnie te ciężkie kajdany ukształtowały go drapieżną skałą, której nie straszne już były wichry i mrozy. - Które z nas lepiej na tym wyszło? - Zależność niosła za sobą ogromne korzyści, nie inny był układ z nim. Nie inny był układ z Czarnym Panem. Różnił się natomiast układ z Borgią. - Uszanowałbym twoją decyzję, gdyby tylko nie była straceńczym lotem prosto w przepaść niekończącej się głupoty. - Nie poradzisz sobie sama. Nie radzisz sobie sama. Potrzebujesz mnie. Tak trudno to zrozumieć? Był zły, zły, że tego nie pojmowała. Zły, że obróciła się akurat przeciwko niemu - kiedy prawdziwym wrogiem był przecież ktoś inny. Nie ujadał, a tłumaczył, bez cierpliwości, jak głupiej uczennicy, która przy piątym powtórzeniu nie potrafiła zapamiętać inkantacji zaklęcia. To nie była Deirdre, którą znał - ta była pojętna i zdolna, w mig pojmowała wszystko, co jej wykładał. Wypuścił powietrze, wpół ze złości, wpół z bezdźwięcznym śmiechem, słysząc jej słowa. - Kurwienie się na kimś to jeszcze nie jest posiadanie nad nim władzy, choć być może tego cię tutaj uczono - wyjaśnił językiem tak prostym, jak tylko potrafił; kotłujące się w nim emocje podeszły do gardła, rozdzierając przedartą ranę raz jeszcze, w poprzek, sięganie po zmysłowość tamtych chwil było jak cios poniżej pasa - tylko tyle dla ciebie to wszystko znaczyło, moja piękna Orchideo? Nigdy naprawdę nie była nad nim. I nigdy już nie będzie. Każde wypowiadane słowo było jak rzut kamieniem za psem, który rozpaczliwie nie chciał odejść - konieczne i bolesne zarazem. Każde jej słowo - było jak sztylet wydzierający jego wnętrzności przez ranę, która dawna przeszyła go na wylot. Pożądanie starte z gniewem coraz skuteczniej przyćmiewały jego umysł, wytrącając z równowagi. - Spójrz na siebie - nie przestawał więc kamieniami rzucać. - Stoisz przede mną, półnaga i wściekła, a choć twój los da się przeliczyć na galeony, z jakiegoś powodu wciąż jesteś skłonna uwierzyć, że to ty trzymasz berło. Być może znaczenia tego słowa też do końca nie rozumiesz, nie o takie berła tutaj chodzi. - I znów zaczynał ujadać, rozdrażniony jej zuchwałością, wiedziony niepowstrzymanym żywiołem kolejne fali palącej zazdrości; ostatnie słowa niemal wypluł. To on widział, że była warta znacznie więcej. To on pomógł jej wzlecieć na czarnych skrzydłach. To on miał do niej prawo.
To jemu na niej zależało.
To ona we wszystkich wzniecała obsesję, której nie dało się pozbyć, to ona wzbudziła ją też w nim i musiała zmierzyć się z konsekwencjami tego, co zrobiła.
Zacisnął zęby, słysząc śmiech; czuł, że krew pulsująca w jego skroniach zaczyna wrzeć i mogłaby go tu i teraz ugotować. Był zbyt rozdrażniony, by przez sarkastyczne dźwięki dostrzec smutne nuty, kpiła sobie z niego - otwarcie i podle. Ale jej odpowiedź nie była ani trochę satysfakcjonująca, choć chwilowe wyzbycie się powarkiwań sprawiło, że i on zamilkł, wsłuchując się w tę niezrozumiałą dla niego, dziwną słabość. Oczekiwał, że powie więcej, z niecierpliwością, żalem, złością; zamiast tego - z jej ust wydobył się kolejny wężowy syk, a kielich z łoskotem uderzył o podłogę u jego stóp, symbolicznie roztrzaskując znacznie więcej, niż tylko szkło.
Jak młoda, nie do końca zajeżdżona klacz, która z werwą buntuje się przeciwko jeźdźcowi. Ale nie było takiego konia, którego nie dało się złamać, a z narwanych klaczy wyrastały najzdolniejsze czempionki. Milczał, ze źrenicami utkwionymi na jej twarzy, tym razem nie powstrzymując odruchu, drżące palce prawej dłoni zacisnęły się w ciasną pięść. Nie dawała mu wyboru. Pozwalała sobie na zbyt wiele. Ignorowała go, szarpała jego cierpliwość, wystawiała na próbę słowność - a kpiąc z jej słowności, nie mógł jednocześnie łamać własnej.
Jeśli chciała się bawić w ten sposób, mógł się jedynie na to zgodzić.
Wstał nieśpiesznie, z wolna przesuwając się na kraniec miękkiego obicia fotela, nim zebrał się na nogi i ruszył w jej kierunku, nonszalancko, większym krokiem, obchodząc odłamki bez kruszenia ich męskim obcasem buta.
- Nawet impertynencka kurwa powinna znać pewne granice - warknął nieprzyjemnie, bo nie tego się po niej spodziewał. Zawodziła go. Głupotą, bezczelnością, brakiem uległości, a nade wszystko - brakiem tęsknoty; budowała mur, który najwyraźniej wcale jej nie przeszkadzał, mur, do którego jedynie chciała dokładać cegieł - a przez który on mógł ją przeciągnąć siłą, jeśli takie było właśnie jej pragnienie. Nie był jak każdy mężczyzna - naprawdę musiał jej o tym przypominać? Zbliżywszy się, chciał uchwycić jej rękę - za łokieć, omijając jej Mroczny Znak, boleśnie wbijając palce w jego zgięcie, zamaszyście, niedelikatnie wyszarpując ją w swoją stronę, zmuszając, by się do niego zbliżyła - chcąc mieć ją przodem do siebie i tyłem do fotela, z którego zszedł. Mocno, wściekle i zajadle, drugą dłonią poszukując drugiego łokcia, ostrzegawczo spoglądając wprost w jej błyszczące źrenice - dobrze wiedząc, że zasługiwała wyłącznie na to, żeby dać jej ze tę impertynencję w pysk. Zedrzeć ubranie, egzekwując prośbę, której nie spełniła i wziąć ją siłą, a potem zostawić i wyjść, po drodze skarżąc się na jej bezczelne zachowanie - skoro to Borgii preferowała służyć, to Borgia powinna uczyć jej dyscypliny. Ale wcale nie chciał oddawać jej pod cudzy bat. - Dzisiaj będziesz Szeherezadą, Miu. - Wiesz, co miało się z nią stać o świcie? Póki mówiła, była bezpieczna. - I opowiesz mi bajkę o Deirdre, która trafiła do Wenus, gdzie została cesarzową - oświadczył stanowczo, nie pytał, stwierdzał, nie żądał, nie prosił, wymagał; ostro, nie przerywając kontaktu wzrokowego, z każdym kolejnym uderzeniem krwawiącego serca zaciskając dłonie mocniej na zgięciach jej łokci, uniemożliwiając ruch rękoma. Dopiero wypowiedziawszy te słowa ściągnął wzrok niżej, ku jej mlecznym piersiom. Rozpoznawał słodki zapach jej skóry przez ostre nuty obcego opium, rozdzierając się na pół gdzieś pomiędzy pokusą ciśnięcia nią o błyszczące za jej plecami szklane drobiny, a odkryciem jej smaku na nowo.
Wcale nie powinien chcieć tego słuchać.
Gwałtem pchnął ją pod fotel, choć po drodze znajdowała się przygotowana przez samą zdradziecka pułapka - rozsypane ostre jak brzytwa fragmenty kielicha, jak szklana korona, szklane wnyki jak krwią zalane winem i z błyskiem wypatrujące ofiary, którą mogłyby schwytać; cisnął, z precyzją godną łowcy stworzeń znacznie większych i znacznie groźniejszych niż ona.
- Uciekłaś ode mnie, żeby wrócić tutaj - przypomniał jej, na wypadek, gdyby zapomniała - absurd tych słów pobrzmiewał w jego głowie pustym echem przedzierającym się przez pomruki grzmotów, pustym, absurdalnym, w innych okolicznościach - śmiesznych. - Co innego mogę myśleć? - Uciekłaś. Nie odeszłaś nawet, nie powiedziałaś nie, uciekłaś bez słowa. Dlaczego? Obserwował, jej chwiejne kroki, skierowane finalnie ku niemu, gdzieś zatliła się nadzieja, że może oto teraz, wreszcie, ugnie się przed nim i będą mogli zakończyć ten śmieszny bunt, zdusić w zarodku kiełkujący kwiat zaprzeczenia. Ale zatrzymała się, pośrodku tego obskurnego - to nic, że luksusowego, obrzydzeniem napawało go dziś wszystko wokół, a nawet ona sama - pomieszczenia, pośrodku miękkiego dywanu. Była dziwką - wyrachowaną bez wątpienia - czy nie mogła stosować swoich sztuczek również względem niego? Czy byłby w stanie wykryć jej kłamstwo, gdyby przez cały ten czas próbowała wodzić go za nos? Nie, z całą pewnością nie - była w tym doskonała. Znacznie lepsza od niego. Czy jednak nie była na to zbyt ostrożna? Zbyt mądra? Czy nie znała go zbyt dobrze?
- Owszem - przyznał bez ogródek, ostro i zdecydowanie, z pewnością, z jaką mógłby stwierdzić własne nazwisko. Jej zachowanie było irracjonalne. Irracjonalne coraz bardziej. Mały bunt, bunt dzieła przeciwko jego twórcy; bez zrozumienia, że jedno drugiemu było i będzie potrzebne. - A twoje zachowanie tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że nie jesteś na nią gotowa. - Na niezależność. Nie ode mnie, na niezależność, na którą mogłaś sobie pozwolić - czyli na oswobodzenie się od tego miejsca, nawet nie próbowała tego zrobić. - Na tym, twoim zdaniem, polega niezależność? - wolał dopytać; dłonią wskazał ją - półnagą, otoczoną luksusem, który nie do niej należał, skrytą w oparach świec pachnących narkotycznym opium, upokorzoną przed człowiekiem, który oddał za nią pieniądze. - Na klękaniu przed obcymi? - dopytywał wciąż, a w jego głosie tańczyła karcąca nuta zmieszana z rozżalonym zawodem, nie taką dumę w niej wzbudzał; nie był jej obcy, ale to nie miało żadnego znaczenia: na jego miejscu mógł się zjawić każdy. Nie podobało mu się to, co słyszał, tak jak nie podobało mu się, że tej niezależności w ogóle szukała, nie było mu to na rękę. - Spójrz na swoje przedramię, tam została pogrzebana twoja upragniona niezależność. - Prawdziwej nie będziesz mieć już nigdy. Niezależność, wolność, to nie są cechy właściwe ludziom; ludzie nigdy nie są wolni. Zawsze zależni od innych, skuci konwenansami, zasadami, tradycjami - znał tylko jednego człowieka, który mógł się cieszyć wolnością, choć dziś nie miał już pewności, czy ich Czarny Pan faktycznie był wciąż człowiekiem. Wydawał się już być kimś więcej. To właśnie brak wolności pozwalał społeczeństwu egzystować - bez ograniczeń świat byłby jednym wielkim pobojowiskiem. - Nie wszystkie więzy warto zrywać. Ty urodziłaś się wolna, ja nie. - Był arystokratą, dziedzicem domu Rosier, przyszedł na świat w ciasnej złotej i wysadzanej błyszczącymi rubinami obroży złożonej z surowych wymagań rodziny i ciężaru dziedzictwa dumnych przodków. Sprostanie oczekiwaniom okazało się trudnym zadaniem - ale to właśnie te ciężkie kajdany ukształtowały go drapieżną skałą, której nie straszne już były wichry i mrozy. - Które z nas lepiej na tym wyszło? - Zależność niosła za sobą ogromne korzyści, nie inny był układ z nim. Nie inny był układ z Czarnym Panem. Różnił się natomiast układ z Borgią. - Uszanowałbym twoją decyzję, gdyby tylko nie była straceńczym lotem prosto w przepaść niekończącej się głupoty. - Nie poradzisz sobie sama. Nie radzisz sobie sama. Potrzebujesz mnie. Tak trudno to zrozumieć? Był zły, zły, że tego nie pojmowała. Zły, że obróciła się akurat przeciwko niemu - kiedy prawdziwym wrogiem był przecież ktoś inny. Nie ujadał, a tłumaczył, bez cierpliwości, jak głupiej uczennicy, która przy piątym powtórzeniu nie potrafiła zapamiętać inkantacji zaklęcia. To nie była Deirdre, którą znał - ta była pojętna i zdolna, w mig pojmowała wszystko, co jej wykładał. Wypuścił powietrze, wpół ze złości, wpół z bezdźwięcznym śmiechem, słysząc jej słowa. - Kurwienie się na kimś to jeszcze nie jest posiadanie nad nim władzy, choć być może tego cię tutaj uczono - wyjaśnił językiem tak prostym, jak tylko potrafił; kotłujące się w nim emocje podeszły do gardła, rozdzierając przedartą ranę raz jeszcze, w poprzek, sięganie po zmysłowość tamtych chwil było jak cios poniżej pasa - tylko tyle dla ciebie to wszystko znaczyło, moja piękna Orchideo? Nigdy naprawdę nie była nad nim. I nigdy już nie będzie. Każde wypowiadane słowo było jak rzut kamieniem za psem, który rozpaczliwie nie chciał odejść - konieczne i bolesne zarazem. Każde jej słowo - było jak sztylet wydzierający jego wnętrzności przez ranę, która dawna przeszyła go na wylot. Pożądanie starte z gniewem coraz skuteczniej przyćmiewały jego umysł, wytrącając z równowagi. - Spójrz na siebie - nie przestawał więc kamieniami rzucać. - Stoisz przede mną, półnaga i wściekła, a choć twój los da się przeliczyć na galeony, z jakiegoś powodu wciąż jesteś skłonna uwierzyć, że to ty trzymasz berło. Być może znaczenia tego słowa też do końca nie rozumiesz, nie o takie berła tutaj chodzi. - I znów zaczynał ujadać, rozdrażniony jej zuchwałością, wiedziony niepowstrzymanym żywiołem kolejne fali palącej zazdrości; ostatnie słowa niemal wypluł. To on widział, że była warta znacznie więcej. To on pomógł jej wzlecieć na czarnych skrzydłach. To on miał do niej prawo.
To jemu na niej zależało.
To ona we wszystkich wzniecała obsesję, której nie dało się pozbyć, to ona wzbudziła ją też w nim i musiała zmierzyć się z konsekwencjami tego, co zrobiła.
Zacisnął zęby, słysząc śmiech; czuł, że krew pulsująca w jego skroniach zaczyna wrzeć i mogłaby go tu i teraz ugotować. Był zbyt rozdrażniony, by przez sarkastyczne dźwięki dostrzec smutne nuty, kpiła sobie z niego - otwarcie i podle. Ale jej odpowiedź nie była ani trochę satysfakcjonująca, choć chwilowe wyzbycie się powarkiwań sprawiło, że i on zamilkł, wsłuchując się w tę niezrozumiałą dla niego, dziwną słabość. Oczekiwał, że powie więcej, z niecierpliwością, żalem, złością; zamiast tego - z jej ust wydobył się kolejny wężowy syk, a kielich z łoskotem uderzył o podłogę u jego stóp, symbolicznie roztrzaskując znacznie więcej, niż tylko szkło.
Jak młoda, nie do końca zajeżdżona klacz, która z werwą buntuje się przeciwko jeźdźcowi. Ale nie było takiego konia, którego nie dało się złamać, a z narwanych klaczy wyrastały najzdolniejsze czempionki. Milczał, ze źrenicami utkwionymi na jej twarzy, tym razem nie powstrzymując odruchu, drżące palce prawej dłoni zacisnęły się w ciasną pięść. Nie dawała mu wyboru. Pozwalała sobie na zbyt wiele. Ignorowała go, szarpała jego cierpliwość, wystawiała na próbę słowność - a kpiąc z jej słowności, nie mógł jednocześnie łamać własnej.
Jeśli chciała się bawić w ten sposób, mógł się jedynie na to zgodzić.
Wstał nieśpiesznie, z wolna przesuwając się na kraniec miękkiego obicia fotela, nim zebrał się na nogi i ruszył w jej kierunku, nonszalancko, większym krokiem, obchodząc odłamki bez kruszenia ich męskim obcasem buta.
- Nawet impertynencka kurwa powinna znać pewne granice - warknął nieprzyjemnie, bo nie tego się po niej spodziewał. Zawodziła go. Głupotą, bezczelnością, brakiem uległości, a nade wszystko - brakiem tęsknoty; budowała mur, który najwyraźniej wcale jej nie przeszkadzał, mur, do którego jedynie chciała dokładać cegieł - a przez który on mógł ją przeciągnąć siłą, jeśli takie było właśnie jej pragnienie. Nie był jak każdy mężczyzna - naprawdę musiał jej o tym przypominać? Zbliżywszy się, chciał uchwycić jej rękę - za łokieć, omijając jej Mroczny Znak, boleśnie wbijając palce w jego zgięcie, zamaszyście, niedelikatnie wyszarpując ją w swoją stronę, zmuszając, by się do niego zbliżyła - chcąc mieć ją przodem do siebie i tyłem do fotela, z którego zszedł. Mocno, wściekle i zajadle, drugą dłonią poszukując drugiego łokcia, ostrzegawczo spoglądając wprost w jej błyszczące źrenice - dobrze wiedząc, że zasługiwała wyłącznie na to, żeby dać jej ze tę impertynencję w pysk. Zedrzeć ubranie, egzekwując prośbę, której nie spełniła i wziąć ją siłą, a potem zostawić i wyjść, po drodze skarżąc się na jej bezczelne zachowanie - skoro to Borgii preferowała służyć, to Borgia powinna uczyć jej dyscypliny. Ale wcale nie chciał oddawać jej pod cudzy bat. - Dzisiaj będziesz Szeherezadą, Miu. - Wiesz, co miało się z nią stać o świcie? Póki mówiła, była bezpieczna. - I opowiesz mi bajkę o Deirdre, która trafiła do Wenus, gdzie została cesarzową - oświadczył stanowczo, nie pytał, stwierdzał, nie żądał, nie prosił, wymagał; ostro, nie przerywając kontaktu wzrokowego, z każdym kolejnym uderzeniem krwawiącego serca zaciskając dłonie mocniej na zgięciach jej łokci, uniemożliwiając ruch rękoma. Dopiero wypowiedziawszy te słowa ściągnął wzrok niżej, ku jej mlecznym piersiom. Rozpoznawał słodki zapach jej skóry przez ostre nuty obcego opium, rozdzierając się na pół gdzieś pomiędzy pokusą ciśnięcia nią o błyszczące za jej plecami szklane drobiny, a odkryciem jej smaku na nowo.
Wcale nie powinien chcieć tego słuchać.
Gwałtem pchnął ją pod fotel, choć po drodze znajdowała się przygotowana przez samą zdradziecka pułapka - rozsypane ostre jak brzytwa fragmenty kielicha, jak szklana korona, szklane wnyki jak krwią zalane winem i z błyskiem wypatrujące ofiary, którą mogłyby schwytać; cisnął, z precyzją godną łowcy stworzeń znacznie większych i znacznie groźniejszych niż ona.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Odkąd tylko pamiętała – albo odkąd chciała pamiętać – doskonale panowała nad swoimi uczuciami. Oswajała je, zwodziła łagodnością i wsłuchaniem się w ich szalejące, dziecięce jeszcze potrzeby, po czym bezlitośnie je eliminowała, krok po kroku pozbywając się słabości. Świat wydawał się groźnym, ponurym miejscem, w którym nie było przestrzeni na porywy nierozwiniętego w pełni serca. Podczas gdy rówieśniczki nawiązywały przyjaźnie, Deirdre separowała się od ludzi, woląc obserwować niż uczestniczyć. Analizować z bezpiecznego dystansu, wyciągać wnioski, uczyć się na błędach – błędach innych; te swoje popełniała rzadko i przeżywała je boleśnie, nie mogąc poradzić sobie z świadomością plam na bezbarwnym, przeźroczystym jestestwie. Nie potrzebowała porywów serca, estetycznych doznań, czułego wsparcia, a wraz z czasem i dotykającymi ją doświadczeniami, pozbyła się zupełnie podobnych naleciałości, pragnąc jedynie spokojnej potęgi, majestatycznej, wynoszącej ją ponad motłoch, zajęty swymi drobnymi, żenującymi dramatami. Brzydziła się miłością, nawet tą pierwszą, najczystszą; otumaniła ją, zaprowadziła niemalże przed ołtarz, prawie przekreśliła ambitne plany, zatruwając myśli niedorzeczną chmurą uczuć. Podobnie czuła się przez ostatnie miesiące, początkowo ślepa na ostrzegawcze sygnały. Relacja z Rosierem wymykała się przecież poprzednim schematom, obchodziła delikatnie zastawione na powrót słabości pułapki – Deirdre uległa własnym kłamstwom, pozwalając im zaślepić się do tego stopnia, że teraz, stojąc tuż przed nim, wściekła i rozgoryczona, nie dowierzała doprowadzającej im do tego momentu drodze.
Przemyślała wszystko dokładnie, rozbierając każdy aspekt uzależnienia na czynniki pierwsze. Tristan stał się zbyt ważny, istotny, wyjątkowy; pochłaniał jej myśli, stanowił stały punkt odniesienia, burzył krew, sprawiał, że tęskniła. Wypatrywała niecierpliwie ich spotkań, łaknęła nie tylko potęgi i wiedzy, jaką ją obdarzał, ale także bliskości. Zarówno tej karcącej, surowej, wpędzającej ją w zaprzeczającą spiralę zawstydzenia i ambicji, jak i pełnej namiętności, doprowadzającej ją do prawdziwej, nieudawanej w celu osiągnięcia wyższych celów, rozkoszy. Doprawdy, nie potrafiła wskazać momentu, w którym Rosier z przydatnego narzędzia, mającego pomóc zbudować jej nowe życie, stał się tego życia najważniejszą częścią, podstawą, twórcą, kimś, kto stał ponad nią. Z naiwnego klienta, gotowego spełnić każde marzenie zaspokajającej go dziwki – w mężczyznę, który przerażał i fascynował, otwierał drzwi prowadzące do zachwycającej rzeźni, zaznajamiał ją z okrucieństwem, przynoszącym światu sprawiedliwość. Z opcji, pozwalającej jej znaleźć się na nieosiągalnym wcześniej poziomie – w jedyny słuszny wybór, w jedynego słusznego protektora, którego gotowa była słuchać i za którym ruszyłaby, bez najmniejszego zawahania, prosto w ogień. Być może stało się to w momencie, w którym doprowadził ją przed oblicze Czarnego Pana, ręcząc za nią głową, albo wtedy, gdy szeptał jej do ucha mordercze inkantacje, cierpliwie wprowadzając w świat czarnej magii. Właściwie nie było to w tym momencie istotne, liczył się tylko fakt, czas dokonany: wbrew planom i oschłym, faktycznie dziwkarskim założeniom, Tristan wymknął się ze schematu, zniszczył go, podeptał, i zamiast stać się przyjemnym środkiem do celu – stał się samym celem. Gdy tylko to do niej dotarło, zatrzymując ją gwałtownie w pół ruchu – czyż nie służyła wtedy innemu, porównując gładką, zbyt łagodną dłoń z tą jego, szorstką, ze śladem poparzenia zdobiącym ramię, z silnymi palcami, potrafiącymi przytrzymać ją w miejscu nawet, kiedy tego sobie nie życzyła? – poczuła strach. Paraliżujący, wpędzający w panikę, nakazujący jej ratowanie się gwałtowną ucieczką. Nie mogła wpaść we własne sidła, nie mogła się rozkojarzyć, nie mogła pozwolić odrosnąć wyrwanemu własnoręcznie sercu. Nie teraz, gdy stała się Jego najbliższym sługą i gdy w zasięgu dłoni miała prawdziwą potęgę. Uczucia, zwłaszcza tak silne i niespodziewane, jedynie przeszkadzały, niszczyły nieskazitelny wizerunek oddanej śmierciożerczyni. Musiała – i chciała – skupić się na innych rzeczach, na wiedzy, wykonywaniu rozkazów i układaniu sobie życia tak, by już nigdy nie musiała giąć karku przed mężczyznami. Jakże więc mogła poddać się destrukcyjnej słabości?
Przekazanie mu tego wszystkiego paradoksalnie było banalnie proste; skomplikowana prawda zamknięta w kilku krótkich słowach. Słowach, które zdegradowałyby ją, zepchnęły tak nisko, jak nie upadła jeszcze nigdy, nawet biorąc pod uwagę posługę w Wenus. Na samą myśl o tym, by przyznać się do toczącego ją, niczym śmiertelna choroba, uczucia, robiło się jej niedobrze, słabo; wolałaby spłonąć żywcem, niż zdradzić mu to, co kryła pod maską czarnomagicznego oddania. Paradoksalnie rozumiała więc jego niezrozumienie – problem stanowiła zaborcza złość, której pojąć nie potrafiła. Albo nie chciała, bowiem zaakceptowanie jej istnienia stanowiłoby pożywkę dla tłumionych pragnień. Skoro tu przyszedł, zależało mu na niej. Skoro tu przyszedł, myślał o niej. Skoro tu przyszedł, brakowało mu jej tak mocno, by zignorować dumę i…posiąść ją? Jak zabawkę? Rozsądek szarpał się z uczuciami i z każdą sekundą, kiedy oddychali tym samym, przesyconym opium, powietrzem, Deirdre wiedziała coraz mniej.
-Nigdzie nie wróciłam. Byłam tutaj przez cały ten czas. Nie miałeś mnie na wyłączność – odsyczała odruchowo, ze złością. Nic nie rozumiał – i była mu za to wdzięczna. Chaos i gniew był lepszy od nagłego oświecenia, skazującego ją na piekielne męki. Wolała go zawiedzionego niż złego, niż obrzydzonego tym, co precyzyjnie skrywała za buzującą niechęcią. Pielęgnowała w sobie wściekłość, bowiem tylko ona chronił ją od wywleczenia samej siebie na lewą stronę, obnażenia z idiotycznych uczuć – na (nie)szczęście Rosier dotrzymywał jej w tym kroku.
- Dlaczego uparcie próbujesz mi wmówić, że chcę tu być? Że kurwienie się jest wymarzoną niezależnością, dla której od ciebie uciekłam? – warknęła; udzielał jej się ten zjadliwy, podły ton; udzielała się jej atmosfera emocjonalności – tej złej, pogardliwej, napędzanej niezaspokojonym pragnieniem i obawą. – Nie masz pojęcia, co robię, by stąd zniknąć – dodała zbyt szybko, z zadziwiającą goryczą, mknąc w samonakręcającej się spirali coraz szybciej. Słowa cisnęły się na usta szybciej, niż zdołała je ochłodzić głowa. Brnęłaby dalej; w ekonomiczne zaplecze, w urokliwe zwodzenie swym niewinnym urokiem zakochanego bez pamięci Valhakisa, gdyby nie przywołanie Mrocznego Znaku. Wzięła głęboki, świszczący oddech, chwiejąc się prawie na czubkach palców u stóp. Zamilkła w pół słowa, nagle poważniejąc; na kilka złudnych chwil znów przenieśli się do czasów, gdy spijała z jego ust kolejne zdania, biorąc je za prawdy absolutne, objawione, jedyne. Pochodzili z innych światów – naprawdę musiał to akcentować? Prychnęła cicho, rozjuszona i przejęta zarazem. – Chcę służyć mu jak najlepiej; oddałam mu się cała. Na zawsze. To nie ma nic wspólnego z nami – wycedziła przez zaciśnięte usta, uparcie wpatrując się prosto w jego oczy. Iskrzące, wściekłe; dlaczego tak je pokochała? Dlaczego samcza władczość wywoływała w niej podniecenie zamiast pogardy? – Chcę niezależności od ciebie, od tego, co ze mną robisz, co we mnie budzisz – wyrzuciła z siebie na jednym wydechu, znów biegnąc w zaślepieniu dalej, niż zamierzała. Spostrzegła to - i na sekundę w czarnych oczach rozbłysło niezadowolenie, wręcz panika, szybko przykryte jednak ponowioną wściekłością. Nazywał ją głupią, sprowadzał ją do roli bezmyślnej dziwki – dotknęło ją to do żywego, rozpaliło kolejne ognisko gniewu. Jakże dawno go nie czuła, jakże wdzięczna była za wywołanie tego destrukcyjnego uczucia – i chociaż zamiast przesłaniać, wzmacniało jedynie to zakazane, drugie, nienazwane, to przynajmniej znajdywała odskocznię, skupiała się na targającej nią chęcią mordu a nie na równie niebezpiecznej słabości. Kolejne dwa kroki do przodu, kolejne drgnięcie ramion, ruch rąk, sprawiający, że jedno z ramiączek stanika zsuwało się po obojczyku i barku.
-Doskonale wiesz, że nie jestem głupia. A to, co robię - jest władzą. Nieoczywistą, ale przez to doskonalszą. Dyskretniejszą. Władzą nad wieloma twoimi szlacheckimi przyjaciółmi – syknęła ponownie, chcąc, by go zabolało – tak jak i ją. Pragnienie podszyte desperacką zazdrością, jaką naiwnie pragnęła ujrzeć w jego oczach. – Wiem o rzeczach, o których nie mówi się nikomu. Znam sekrety, które mogłyby zniszczyć całe rody – wyartykułowała złowieszczo a jej nozdrza rozchyliły się – była wściekła, rozjuszona, urażona. Nikt nie wpływał na nią tak łatwo, jak Tristan, a przecież obiecała sobie, że będzie traktować go z uprzejmą obojętnością. – Ty także, mimo wszystko, się tutaj pojawiłeś. Dlaczego? Naprawdę jedynie dla moich umiejętności w władczym dzierżeniu berła, o którym tak łaskawie wspominasz? – ponowiła napastliwie pytanie, masochistycznie łaknąc odpowiedzi. Dla jej ciała, dla gwałtownej przyjemności; odpowiedział jej przecież, zrównał ją z resztą chętnych, wyczekujących hojnego gościa, kurewek, lecz i tak jej żałosna część gięła się w pragnieniu innego wytłumaczenia.
I innych pragnieniach, przyciskanych do podłogi, kłamliwie karmionych wściekłością, mającą stłumić pełzający po skórze ogień. Szkło roztrzaskało się o podłogę, wino wsiąkało w dywan; liczyła na to, że odwróciła jego uwagę od rozpadającej się fasady niezdobytej twierdzy swych myśli i uczuć; liczyła na odroczenie wyroku, skazującego ją na skrajne upodlenie i – pozornie – była w swych kalkulacjach przewidywalna.
Jeszcze zanim Tristan wstał z fotela, cofnęła się krok. Najpierw jeden, potem drugi; instynktowna ucieczka. Wiedziała, że przeszarżowała. Rosier nie był łagodnym, wrażliwym panem – okazanie jawnej impertynencji równało się ukręceniu sznura, na którym miało się zawisnąć, bądź, w razie wyjątkowego miłosierdzia, odbyć swą karę. Nienawidziła uczucia strachu; karmiona skrajną pewnością siebie i postępującymi, czarnomagicznymi umiejętnościami, obawiała się jedynie gniewu Czarnego Pana i…gniewu Tristana, jej wzoru, jej opiekuna, jej miłości, jej znienawidzonej słabości. Nie zdążyła umknąć dalej; stał już przy niej, a lodowate dłonie zaciskały się na jej łokciach, tamując dopływ krwi, utrzymując w miejscu, pokazując, kto w tej sytuacji był prawdziwie górą. Szarpnęła się gwałtownie, dwukrotnie, wiedząc jednak, że nie przyniesie to żadnego rezultatu, poza mocniej wbitymi w delikatną skórę palcami. Stał blisko, w końcu mogła go poczuć, i nagła, zwierzęca wręcz, tęsknota, prawie pozbawiła ją tchu. Wpatrywała się z bliska w jego wściekłe, skrzące się niezadowoleniem, oczy, pewna, że odwzajemnia to spojrzenie pełnym przerażenia i zarazem uzależnionej tęsknoty wzrokiem. Wyraźnie czuła na języku smak jego ust a w nozdrzach – zapach róż, orchidei, krwi i perfum Isolde. Pełne wargi rozchyliły się, traciła rezon, traciła panowanie nad sobą - gdyby przytrzymał ją przy sobie sekundę dłużej, uległaby, nie potrafiąc powstrzymać skomlącego pragnienia, nakazującego jej wpić się w zaciśnięte w furii męskie usta.
Ale...uratował ją. Odsunął upokorzenie, paradoksalnie serwując jej jego okrutniejsza wersję. Pchnął ją w tył, bose stopy natrafiły na skrzące się szkło. Nie miała nawet czasu się zachwiać ani chociaż spróbować utrzymać równowagi: upadła na podłogę, na jaką sprowadzano ją tyle upadlających razy, lecz tym razem nie wylądowała na miękkim dywanie. Najpierw usłyszała chrobot szkła, dopiero po kilku sekundach czując igły bólu, przeszywające jej nogi i dłonie, na których się wsparła: zaskoczyły ją swoją intensywnością. Przywykła do dyskomfortu, do męskich dłoni zaciśniętych na jej szyi i biodrach, do skórzanych pasów i szorstkich więzów, lecz ból przebijanej w wielu miejscach skóry smakował odurzającą nowością, na chwilę czyszczącą ją ze wszystkich myśli. Nawet nie syknęła, wpatrując się w krew, sączącą się z rozciętej łydki, z poranionej stopy, z przedramienia, na którym nieco się uniosła - czerwona posoka płynęła między jej palcami, mieszając się z lepkim winem, z płynnym cierpieniem, wcale nie kończącym się w momencie, w którym zastygła na podłodze przed stojącym mężczyzną.
Fizyczny dyskomfort – lekko mówiąc – zadziałał jak lodowaty prysznic, jak siarczysty policzek i chociaż nie oprzytomniała do końca, ciągle drżąca od wspomnienia żywej wściekłości, to przecież zapanowała nad sobą. Nie splunęła mu pod nogi, ani nie sięgnęła po szkło, chcąc wbić mu je w udo, by on także zapłacił krwawą ofiarą za to, co uczynił, co z nią zrobił. Nie podnosiła też wzroku, nagle bierna, wręcz spetryfikowana, nieruchomo półleżąca na roztrzaskanym szkle. Nie ze strachu - tego z pewnością nie mógł zobaczyć; nagie, spięte plecy zdawały się drżeć od zapowiedzi ataku a zaciśnięte w pięści dłonie tylko to potwierdzały. Cisza przed burzą, tłumiony odpoczynek zaszczutego zwierzęcia, gotowego przegryźć nachylającemu się agresorowi gardło. Czy jednak naprawdę chciała to zrobić? Gardło dławiła bezradność pomieszana z wściekłością, serce - pulsowało tęsknotą i...smutkiem. Bólem innego rodzaju. Goryczą porażki, do której nie mogła się przed nim przyznać. Upodlenie zdawało się jedynie tłem silniejszych emocji: trzeźwiała, świadoma popełnionych błędów, opartych na bezsensownej ucieczce. Potrafiła przełknąć dumę, potrafiła też rozpoznać, kiedy znajdowała się w sytuacji beznadziejnej. Mogła go wydrwić, zniszczyć jednym zdaniem, uderzającym w słabości, które przecież doskonale znała; odrzucić tak, by zrobił z nią to, co z Isoldą - ale tego nie zrobiła. Nie unosiła też wzroku a czarne, wręcz pochłaniające światło, włosy, opadły na jej twarz. Skrytą przed jego wzrokiem, wpatrzoną w dół. Czas zdawał się zatrzymać w miejscu, rany przestały krwawić, zatamowane odłamkami szkła, lecz milczenie nie było żadnym wyjściem - a jeśli już to otwierającym się w stronę, w jaką nie chciała się udać.
Poruszyła się lekko, przesuwając ostrożnie nogi po szkle; jedną podwinęła nieco do góry. Uniosła także zakrwawioną dłoń, którą delikatnie dotknęła najgłębszego rozcięcia, ciągnącego się wzdłuż łydki. Nie wiedziała, co stanie się teraz, co stanie się zaraz - ale skoro chciał, by mówiła: zrobi to. Podając mu swoją historię i poddając się nowym regułom, spychającym ją z piedestału wprost pod jego stopy.
– Przeliczyłeś się, wyczekując wzruszającej opowieści – wyszeptała beznamiętnie, martwo, jakby ból, promieniujący z pociętego ciała pozwalał jej w końcu opanować warknięcia, szepty i syki, zdradzające więcej, niż chciałaby ujawnić. – Jestem tu, bo musiałam. Bo nie miałam innego wyjścia. Bo moja kariera w Ministerstwie legła w gruzach, bo zbytnio zaufałam mężczyźnie, bo dla kobiety przeklętej przez szlachecki ród nie ma innej drogi szybkiego zarobku. Drogi, która jednocześnie pozwala na chociaż odrobinę władzy – powtórzyła słabo, głucho, przesuwając spojrzeniem w dół swej nogi, powoli, nieśpiesznie; nie potrafiła patrzeć Tristanowi w oczy, nie teraz, gdy dzieliła się z nim historią swojego upadku. – Bo muszę utrzymać rodzeństwo, zapłacić za życie chorego ojca i spłacić długi – dodała beznamiętnym tonem; dlaczego nie kłamała? Mogła opowiedzieć mu barwną baśń, opakować ją w dramatyczne schematy. Mogła wspomnieć o płaczących dzieciach, oczekujących ją w domu; o agresywnym mężu, stręczącym ją dla zysku; o obietnicach, złożonych przed laty Lestrange’owi. O trudnym do okiełznania pożądaniu, pchającym ją w ramiona mężczyzn – czyż nie o tym mu opowiadała, w tym jednym, wyjątkowym, jego przypadku – nie mijając się z prawdą? Pragnęła go przecież boleśnie - zwierzęco. – Bo chcę znaleźć dla siebie dom, nie przechowalnię – ostatnie zdanie wręcz wyszeptała; czarne kosmyki wciąż przesłaniały jej twarz: jeszcze dokładniej, gdy pochyliła się mocniej, by wyciągnąć z smukłej łydki jeden z większych odłamków szkła. Krew trysnęła wartkim, wręcz radosnym strumieniem, mieszając się z bardziej różowawym winem. Nie syknęła, chociaż ból pomknął ścieżką nerwów, na sekundę nakazując jej wstrzymać oddech. Zamiast odpoczynku brnęła jednak dalej; palce zacisnęły się na szczątkach nóżki kielicha, utkwionej tuż przy pięcie lewej stopy: szarpnęła za nią gwałtownie, woląc fizycznie cierpienie od płonącej niezgody na to, czym właśnie się dzieliła. Swoim wstydem, swoją banalną historią, zbyt miałką, by wzbudzić nawet czczy śmiech. Szkło opadło na podłogę, krew popłynęła jeszcze żwawiej, tworząc kałużę, parującą znajomym zapachem krwi, uderzającym w nozdrza, uderzającym w jej opanowanie, utrzymane jedynie dzięki prowizorycznej separacji za kurtyną czarnych włosów, chroniących ją od jego drapieżnego spojrzenia.
Przemyślała wszystko dokładnie, rozbierając każdy aspekt uzależnienia na czynniki pierwsze. Tristan stał się zbyt ważny, istotny, wyjątkowy; pochłaniał jej myśli, stanowił stały punkt odniesienia, burzył krew, sprawiał, że tęskniła. Wypatrywała niecierpliwie ich spotkań, łaknęła nie tylko potęgi i wiedzy, jaką ją obdarzał, ale także bliskości. Zarówno tej karcącej, surowej, wpędzającej ją w zaprzeczającą spiralę zawstydzenia i ambicji, jak i pełnej namiętności, doprowadzającej ją do prawdziwej, nieudawanej w celu osiągnięcia wyższych celów, rozkoszy. Doprawdy, nie potrafiła wskazać momentu, w którym Rosier z przydatnego narzędzia, mającego pomóc zbudować jej nowe życie, stał się tego życia najważniejszą częścią, podstawą, twórcą, kimś, kto stał ponad nią. Z naiwnego klienta, gotowego spełnić każde marzenie zaspokajającej go dziwki – w mężczyznę, który przerażał i fascynował, otwierał drzwi prowadzące do zachwycającej rzeźni, zaznajamiał ją z okrucieństwem, przynoszącym światu sprawiedliwość. Z opcji, pozwalającej jej znaleźć się na nieosiągalnym wcześniej poziomie – w jedyny słuszny wybór, w jedynego słusznego protektora, którego gotowa była słuchać i za którym ruszyłaby, bez najmniejszego zawahania, prosto w ogień. Być może stało się to w momencie, w którym doprowadził ją przed oblicze Czarnego Pana, ręcząc za nią głową, albo wtedy, gdy szeptał jej do ucha mordercze inkantacje, cierpliwie wprowadzając w świat czarnej magii. Właściwie nie było to w tym momencie istotne, liczył się tylko fakt, czas dokonany: wbrew planom i oschłym, faktycznie dziwkarskim założeniom, Tristan wymknął się ze schematu, zniszczył go, podeptał, i zamiast stać się przyjemnym środkiem do celu – stał się samym celem. Gdy tylko to do niej dotarło, zatrzymując ją gwałtownie w pół ruchu – czyż nie służyła wtedy innemu, porównując gładką, zbyt łagodną dłoń z tą jego, szorstką, ze śladem poparzenia zdobiącym ramię, z silnymi palcami, potrafiącymi przytrzymać ją w miejscu nawet, kiedy tego sobie nie życzyła? – poczuła strach. Paraliżujący, wpędzający w panikę, nakazujący jej ratowanie się gwałtowną ucieczką. Nie mogła wpaść we własne sidła, nie mogła się rozkojarzyć, nie mogła pozwolić odrosnąć wyrwanemu własnoręcznie sercu. Nie teraz, gdy stała się Jego najbliższym sługą i gdy w zasięgu dłoni miała prawdziwą potęgę. Uczucia, zwłaszcza tak silne i niespodziewane, jedynie przeszkadzały, niszczyły nieskazitelny wizerunek oddanej śmierciożerczyni. Musiała – i chciała – skupić się na innych rzeczach, na wiedzy, wykonywaniu rozkazów i układaniu sobie życia tak, by już nigdy nie musiała giąć karku przed mężczyznami. Jakże więc mogła poddać się destrukcyjnej słabości?
Przekazanie mu tego wszystkiego paradoksalnie było banalnie proste; skomplikowana prawda zamknięta w kilku krótkich słowach. Słowach, które zdegradowałyby ją, zepchnęły tak nisko, jak nie upadła jeszcze nigdy, nawet biorąc pod uwagę posługę w Wenus. Na samą myśl o tym, by przyznać się do toczącego ją, niczym śmiertelna choroba, uczucia, robiło się jej niedobrze, słabo; wolałaby spłonąć żywcem, niż zdradzić mu to, co kryła pod maską czarnomagicznego oddania. Paradoksalnie rozumiała więc jego niezrozumienie – problem stanowiła zaborcza złość, której pojąć nie potrafiła. Albo nie chciała, bowiem zaakceptowanie jej istnienia stanowiłoby pożywkę dla tłumionych pragnień. Skoro tu przyszedł, zależało mu na niej. Skoro tu przyszedł, myślał o niej. Skoro tu przyszedł, brakowało mu jej tak mocno, by zignorować dumę i…posiąść ją? Jak zabawkę? Rozsądek szarpał się z uczuciami i z każdą sekundą, kiedy oddychali tym samym, przesyconym opium, powietrzem, Deirdre wiedziała coraz mniej.
-Nigdzie nie wróciłam. Byłam tutaj przez cały ten czas. Nie miałeś mnie na wyłączność – odsyczała odruchowo, ze złością. Nic nie rozumiał – i była mu za to wdzięczna. Chaos i gniew był lepszy od nagłego oświecenia, skazującego ją na piekielne męki. Wolała go zawiedzionego niż złego, niż obrzydzonego tym, co precyzyjnie skrywała za buzującą niechęcią. Pielęgnowała w sobie wściekłość, bowiem tylko ona chronił ją od wywleczenia samej siebie na lewą stronę, obnażenia z idiotycznych uczuć – na (nie)szczęście Rosier dotrzymywał jej w tym kroku.
- Dlaczego uparcie próbujesz mi wmówić, że chcę tu być? Że kurwienie się jest wymarzoną niezależnością, dla której od ciebie uciekłam? – warknęła; udzielał jej się ten zjadliwy, podły ton; udzielała się jej atmosfera emocjonalności – tej złej, pogardliwej, napędzanej niezaspokojonym pragnieniem i obawą. – Nie masz pojęcia, co robię, by stąd zniknąć – dodała zbyt szybko, z zadziwiającą goryczą, mknąc w samonakręcającej się spirali coraz szybciej. Słowa cisnęły się na usta szybciej, niż zdołała je ochłodzić głowa. Brnęłaby dalej; w ekonomiczne zaplecze, w urokliwe zwodzenie swym niewinnym urokiem zakochanego bez pamięci Valhakisa, gdyby nie przywołanie Mrocznego Znaku. Wzięła głęboki, świszczący oddech, chwiejąc się prawie na czubkach palców u stóp. Zamilkła w pół słowa, nagle poważniejąc; na kilka złudnych chwil znów przenieśli się do czasów, gdy spijała z jego ust kolejne zdania, biorąc je za prawdy absolutne, objawione, jedyne. Pochodzili z innych światów – naprawdę musiał to akcentować? Prychnęła cicho, rozjuszona i przejęta zarazem. – Chcę służyć mu jak najlepiej; oddałam mu się cała. Na zawsze. To nie ma nic wspólnego z nami – wycedziła przez zaciśnięte usta, uparcie wpatrując się prosto w jego oczy. Iskrzące, wściekłe; dlaczego tak je pokochała? Dlaczego samcza władczość wywoływała w niej podniecenie zamiast pogardy? – Chcę niezależności od ciebie, od tego, co ze mną robisz, co we mnie budzisz – wyrzuciła z siebie na jednym wydechu, znów biegnąc w zaślepieniu dalej, niż zamierzała. Spostrzegła to - i na sekundę w czarnych oczach rozbłysło niezadowolenie, wręcz panika, szybko przykryte jednak ponowioną wściekłością. Nazywał ją głupią, sprowadzał ją do roli bezmyślnej dziwki – dotknęło ją to do żywego, rozpaliło kolejne ognisko gniewu. Jakże dawno go nie czuła, jakże wdzięczna była za wywołanie tego destrukcyjnego uczucia – i chociaż zamiast przesłaniać, wzmacniało jedynie to zakazane, drugie, nienazwane, to przynajmniej znajdywała odskocznię, skupiała się na targającej nią chęcią mordu a nie na równie niebezpiecznej słabości. Kolejne dwa kroki do przodu, kolejne drgnięcie ramion, ruch rąk, sprawiający, że jedno z ramiączek stanika zsuwało się po obojczyku i barku.
-Doskonale wiesz, że nie jestem głupia. A to, co robię - jest władzą. Nieoczywistą, ale przez to doskonalszą. Dyskretniejszą. Władzą nad wieloma twoimi szlacheckimi przyjaciółmi – syknęła ponownie, chcąc, by go zabolało – tak jak i ją. Pragnienie podszyte desperacką zazdrością, jaką naiwnie pragnęła ujrzeć w jego oczach. – Wiem o rzeczach, o których nie mówi się nikomu. Znam sekrety, które mogłyby zniszczyć całe rody – wyartykułowała złowieszczo a jej nozdrza rozchyliły się – była wściekła, rozjuszona, urażona. Nikt nie wpływał na nią tak łatwo, jak Tristan, a przecież obiecała sobie, że będzie traktować go z uprzejmą obojętnością. – Ty także, mimo wszystko, się tutaj pojawiłeś. Dlaczego? Naprawdę jedynie dla moich umiejętności w władczym dzierżeniu berła, o którym tak łaskawie wspominasz? – ponowiła napastliwie pytanie, masochistycznie łaknąc odpowiedzi. Dla jej ciała, dla gwałtownej przyjemności; odpowiedział jej przecież, zrównał ją z resztą chętnych, wyczekujących hojnego gościa, kurewek, lecz i tak jej żałosna część gięła się w pragnieniu innego wytłumaczenia.
I innych pragnieniach, przyciskanych do podłogi, kłamliwie karmionych wściekłością, mającą stłumić pełzający po skórze ogień. Szkło roztrzaskało się o podłogę, wino wsiąkało w dywan; liczyła na to, że odwróciła jego uwagę od rozpadającej się fasady niezdobytej twierdzy swych myśli i uczuć; liczyła na odroczenie wyroku, skazującego ją na skrajne upodlenie i – pozornie – była w swych kalkulacjach przewidywalna.
Jeszcze zanim Tristan wstał z fotela, cofnęła się krok. Najpierw jeden, potem drugi; instynktowna ucieczka. Wiedziała, że przeszarżowała. Rosier nie był łagodnym, wrażliwym panem – okazanie jawnej impertynencji równało się ukręceniu sznura, na którym miało się zawisnąć, bądź, w razie wyjątkowego miłosierdzia, odbyć swą karę. Nienawidziła uczucia strachu; karmiona skrajną pewnością siebie i postępującymi, czarnomagicznymi umiejętnościami, obawiała się jedynie gniewu Czarnego Pana i…gniewu Tristana, jej wzoru, jej opiekuna, jej miłości, jej znienawidzonej słabości. Nie zdążyła umknąć dalej; stał już przy niej, a lodowate dłonie zaciskały się na jej łokciach, tamując dopływ krwi, utrzymując w miejscu, pokazując, kto w tej sytuacji był prawdziwie górą. Szarpnęła się gwałtownie, dwukrotnie, wiedząc jednak, że nie przyniesie to żadnego rezultatu, poza mocniej wbitymi w delikatną skórę palcami. Stał blisko, w końcu mogła go poczuć, i nagła, zwierzęca wręcz, tęsknota, prawie pozbawiła ją tchu. Wpatrywała się z bliska w jego wściekłe, skrzące się niezadowoleniem, oczy, pewna, że odwzajemnia to spojrzenie pełnym przerażenia i zarazem uzależnionej tęsknoty wzrokiem. Wyraźnie czuła na języku smak jego ust a w nozdrzach – zapach róż, orchidei, krwi i perfum Isolde. Pełne wargi rozchyliły się, traciła rezon, traciła panowanie nad sobą - gdyby przytrzymał ją przy sobie sekundę dłużej, uległaby, nie potrafiąc powstrzymać skomlącego pragnienia, nakazującego jej wpić się w zaciśnięte w furii męskie usta.
Ale...uratował ją. Odsunął upokorzenie, paradoksalnie serwując jej jego okrutniejsza wersję. Pchnął ją w tył, bose stopy natrafiły na skrzące się szkło. Nie miała nawet czasu się zachwiać ani chociaż spróbować utrzymać równowagi: upadła na podłogę, na jaką sprowadzano ją tyle upadlających razy, lecz tym razem nie wylądowała na miękkim dywanie. Najpierw usłyszała chrobot szkła, dopiero po kilku sekundach czując igły bólu, przeszywające jej nogi i dłonie, na których się wsparła: zaskoczyły ją swoją intensywnością. Przywykła do dyskomfortu, do męskich dłoni zaciśniętych na jej szyi i biodrach, do skórzanych pasów i szorstkich więzów, lecz ból przebijanej w wielu miejscach skóry smakował odurzającą nowością, na chwilę czyszczącą ją ze wszystkich myśli. Nawet nie syknęła, wpatrując się w krew, sączącą się z rozciętej łydki, z poranionej stopy, z przedramienia, na którym nieco się uniosła - czerwona posoka płynęła między jej palcami, mieszając się z lepkim winem, z płynnym cierpieniem, wcale nie kończącym się w momencie, w którym zastygła na podłodze przed stojącym mężczyzną.
Fizyczny dyskomfort – lekko mówiąc – zadziałał jak lodowaty prysznic, jak siarczysty policzek i chociaż nie oprzytomniała do końca, ciągle drżąca od wspomnienia żywej wściekłości, to przecież zapanowała nad sobą. Nie splunęła mu pod nogi, ani nie sięgnęła po szkło, chcąc wbić mu je w udo, by on także zapłacił krwawą ofiarą za to, co uczynił, co z nią zrobił. Nie podnosiła też wzroku, nagle bierna, wręcz spetryfikowana, nieruchomo półleżąca na roztrzaskanym szkle. Nie ze strachu - tego z pewnością nie mógł zobaczyć; nagie, spięte plecy zdawały się drżeć od zapowiedzi ataku a zaciśnięte w pięści dłonie tylko to potwierdzały. Cisza przed burzą, tłumiony odpoczynek zaszczutego zwierzęcia, gotowego przegryźć nachylającemu się agresorowi gardło. Czy jednak naprawdę chciała to zrobić? Gardło dławiła bezradność pomieszana z wściekłością, serce - pulsowało tęsknotą i...smutkiem. Bólem innego rodzaju. Goryczą porażki, do której nie mogła się przed nim przyznać. Upodlenie zdawało się jedynie tłem silniejszych emocji: trzeźwiała, świadoma popełnionych błędów, opartych na bezsensownej ucieczce. Potrafiła przełknąć dumę, potrafiła też rozpoznać, kiedy znajdowała się w sytuacji beznadziejnej. Mogła go wydrwić, zniszczyć jednym zdaniem, uderzającym w słabości, które przecież doskonale znała; odrzucić tak, by zrobił z nią to, co z Isoldą - ale tego nie zrobiła. Nie unosiła też wzroku a czarne, wręcz pochłaniające światło, włosy, opadły na jej twarz. Skrytą przed jego wzrokiem, wpatrzoną w dół. Czas zdawał się zatrzymać w miejscu, rany przestały krwawić, zatamowane odłamkami szkła, lecz milczenie nie było żadnym wyjściem - a jeśli już to otwierającym się w stronę, w jaką nie chciała się udać.
Poruszyła się lekko, przesuwając ostrożnie nogi po szkle; jedną podwinęła nieco do góry. Uniosła także zakrwawioną dłoń, którą delikatnie dotknęła najgłębszego rozcięcia, ciągnącego się wzdłuż łydki. Nie wiedziała, co stanie się teraz, co stanie się zaraz - ale skoro chciał, by mówiła: zrobi to. Podając mu swoją historię i poddając się nowym regułom, spychającym ją z piedestału wprost pod jego stopy.
– Przeliczyłeś się, wyczekując wzruszającej opowieści – wyszeptała beznamiętnie, martwo, jakby ból, promieniujący z pociętego ciała pozwalał jej w końcu opanować warknięcia, szepty i syki, zdradzające więcej, niż chciałaby ujawnić. – Jestem tu, bo musiałam. Bo nie miałam innego wyjścia. Bo moja kariera w Ministerstwie legła w gruzach, bo zbytnio zaufałam mężczyźnie, bo dla kobiety przeklętej przez szlachecki ród nie ma innej drogi szybkiego zarobku. Drogi, która jednocześnie pozwala na chociaż odrobinę władzy – powtórzyła słabo, głucho, przesuwając spojrzeniem w dół swej nogi, powoli, nieśpiesznie; nie potrafiła patrzeć Tristanowi w oczy, nie teraz, gdy dzieliła się z nim historią swojego upadku. – Bo muszę utrzymać rodzeństwo, zapłacić za życie chorego ojca i spłacić długi – dodała beznamiętnym tonem; dlaczego nie kłamała? Mogła opowiedzieć mu barwną baśń, opakować ją w dramatyczne schematy. Mogła wspomnieć o płaczących dzieciach, oczekujących ją w domu; o agresywnym mężu, stręczącym ją dla zysku; o obietnicach, złożonych przed laty Lestrange’owi. O trudnym do okiełznania pożądaniu, pchającym ją w ramiona mężczyzn – czyż nie o tym mu opowiadała, w tym jednym, wyjątkowym, jego przypadku – nie mijając się z prawdą? Pragnęła go przecież boleśnie - zwierzęco. – Bo chcę znaleźć dla siebie dom, nie przechowalnię – ostatnie zdanie wręcz wyszeptała; czarne kosmyki wciąż przesłaniały jej twarz: jeszcze dokładniej, gdy pochyliła się mocniej, by wyciągnąć z smukłej łydki jeden z większych odłamków szkła. Krew trysnęła wartkim, wręcz radosnym strumieniem, mieszając się z bardziej różowawym winem. Nie syknęła, chociaż ból pomknął ścieżką nerwów, na sekundę nakazując jej wstrzymać oddech. Zamiast odpoczynku brnęła jednak dalej; palce zacisnęły się na szczątkach nóżki kielicha, utkwionej tuż przy pięcie lewej stopy: szarpnęła za nią gwałtownie, woląc fizycznie cierpienie od płonącej niezgody na to, czym właśnie się dzieliła. Swoim wstydem, swoją banalną historią, zbyt miałką, by wzbudzić nawet czczy śmiech. Szkło opadło na podłogę, krew popłynęła jeszcze żwawiej, tworząc kałużę, parującą znajomym zapachem krwi, uderzającym w nozdrza, uderzającym w jej opanowanie, utrzymane jedynie dzięki prowizorycznej separacji za kurtyną czarnych włosów, chroniących ją od jego drapieżnego spojrzenia.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nigdy nie miał jej na wyłączność, bolesna prawda, którą dobrze znał, ale nieustannie spychał na granice świadomości, wypierając niewygodne fakty. Była tutaj cały czas. Bo była dziwką - jak już zdążył zauważyć więcej niż jeden raz. Była dziwką, klękała przed innymi, wiła się pod ich spoconymi ciałami, syciła wygłodniałe - pragnące jej - uszy jękiem udawanej rozkoszy; wszystko to powinno wzbudzić w nim co najwyżej politowanie, może obrzydzenie, że kobieta taka jak ona daje sobą pomiatać mężczyznom znacznie mniej od niej wartościowym, ale zamiast tego, rozbudzała się w nim coraz silniej dolegliwa zazdrość. Każdy jeden jęk, wizja jej ust rozchylonych w ekstatycznym spektaklu, ciała wiązanego w sadystycznej radości przez ludzi zbyt słabych, by byli w stanie nasycić się realną przemocą, jedynie ciskały do jego jątrzącej się rany kolejne parzące grudy rozżarzonego do czerwoności węgla; pragnął jej na wyłączność, a to pragnienie wypowiedziane przez nią na głos w tak absurdalny sposób - wiedział przecież, kim była - metodycznie, krok po kroku, przetapiały jego tęsknotę, zazdrość i pożądanie w w niszczącą siłę gotową rozerwać ją ze złości na strzępy tu i teraz. Kiedyś naprawdę była, mimo wszystko, tylko dziwką, lecz dawno zatarł w pamięci moment, w którym ta użyteczna zabawka, ostoja hedonistycznych żądz i piękna kobieta o pojętnym, chłonnym umyśle gotowym przeobrazić się w śmiercionośny oręż Czarnego Pana, stała się czarnym sztyletem, którego nie potrafił wydrzeć z krwawiącego serca. Nie miał pojęcia, kiedy dokładnie zamiast chińskiej dziwki znikąd stanął przed nią majestatyczny łabędź czarnej magii, była jego dziełem. A dzieło już na zawsze związane jest z artystą. Staje się jego częścią, nieodłącznie i nieodwracalnie, nawet gotowe, nawet sprzedane. Staje się jego i, choćby przeszło przez sto rąk, wciąż jego będzie. Dotąd sądził, że Deirdre okaże się jedynie chwilową przyjemnością, jak inne, przelotnym romansem, który jak wszystkie inne znudzi mu się przed kolejną pełnią; ale, niecodziennie, im wnikliwiej poznawał egzotyczny smak jej ciała, tym mocniej go pragnął. Jej szept rozbudzał jego najczarniejsze fantazje, a jej siła, ostrość, namiętna zadziorność imponowały mu tak długo, jak długo nie były wymierzone w niego.
Inaczej niż dzisiaj. Zaklinanie rzeczywistości nie pomogło, cóż miał odpowiedzieć - że chciałby, żeby było inaczej, wygłupiając się ckliwymi frazesami? Miała rację i o tym wiedział, choć uparcie wmawiał sobie, że niebo było czerwone, a woda zielona, tracąc z oczu błękity świata.
- Milcz - warknął więc w odpowiedzi krótko, chcąc przerwać ten bolesny potok; absurdalnie, jak wyjątkowo arogancki kłamca, który, nakryty na przewinieniu, wciąż nie chce przyznać okrutnej prawdy. Intensywność doznań okazała się zbyt gęsta, z jednej strony rozbijały się o niego nieprzebrane fale gniewu zmieszanego z bólem i zawodem, z drugiej - zalewał go ocean namiętnej obsesji, w której objęcia sama go wciągnęła. - Obróciłaś się przeciwko mnie - przypomniał jej gorzko, cierpko, jakby właśnie przełknął łyk palącego gardło spirytusu. Zajadle, z pretensją: zdradziłaś mnie, Deirdre. - Odrzuciłaś moje zaufanie - jakby było niczym; jak Harriett, która przecież była od niej znacznie mniej inteligentna. Zdeptała wszystko, co ich łączyło, dla idiotycznego kaprysu, którego wciąż nie potrafił pojąć. - Uciekłaś ode mnie. Zbuntowałaś się, choć nie jestem twoim wrogiem. I pytasz się dlaczego mnie to dziwi? - Utkwił na niej spojrzenie, szukając zaprzeczenia, oczekując wycofania się z tej absurdalnie śmiesznej decyzji. Poszukując lęku, skruchy, zrozumienia: jak głupio się zachowała. - Nie mam pojęcia - powtórzył za nią, cicho, ale ostro, brzmiał jak zgrzyt pomiędzy klingami stalowych ostrzy. - Ale zaraz mi o tym opowiesz - ani żądał, ani prosił, nie przerywając kontaktu wzrokowego. Należała do niego, więc nie powinna mieć niepotrzebnych tajemnic - tylko przeszkadzały. Zdążyła już udowodnić, że podejmowanie rozsądnych decyzji nie było jej mocną stroną, więc nie widział powodów, żeby ufać jej osądowi. Jeśli robiła cokolwiek, żeby opuścić to miejsce - powinna mu o tym powiedzieć. Prychnięcie zignorował, obserwując jej tężejące rysy twarzy, lęk z wolna okalający źrenice - czyżby pojmowała swój błąd?
- Jesteś pewna, że chcesz mu służyć? - mruknął kpiąco, wchodząc jej w słowo, choć przecież nigdy nie wątpił w jej oddanie sprawie. Wierność Deirdre wobec Czarnego Pana była kwestią absolutnie bezsprzeczną, ale dzisiaj nie widział przed sobą żadnych świętości. Mógł rzucić kamieniem we wszystko. - Przecież pragniesz niezależności. - Nie rozumiesz, że ona nie istnieje? Próba wyrwania się spod moich wpływów to jedynie szkodliwa farsa, mrzonka, sprowadzony do absurdu kaprys. Wsłuchiwał się w jej dalsze słowa, w oskarżenia rzucane ku niemu w ślepej furii - oskarżenia, o co? Niezadowolenie, które równie szybko błysnęło, co zgasło, w jej czarnych jak nocach oczach nie mogło odmienić tego, co usłyszał - co w tobie budzę, Deirdre? Zmarszczył brew, nie odejmując od niej spojrzenia; spojrzenia pełnego sprzecznych uczuć i burzowych emocji, ledwie dostrzegalnego mdłego cienia lęku. - Nie pozwolę ci odejść - stwierdził głucho i choć z jego gardła miało się wydobyć jedynie kolejne warknięcie, groźba rozpraszająca jej mało zabawne pomysły, brzmiał raczej jak ktoś, kto składa złowieszczą obietnicę; zupełnie jakby dopiero w momencie zwerbalizowania myśli zaczynał zdawać sobie z własnych myśli. Wyrzucenie mu w twarz kulisów jej pracy w najbardziej ordynarny sposób - wypomnieniem mu, że przecież zna większość, jeśli nie wszystkich, jej gości - było celnie wymierzonym policzkiem; wiedział też, że miała rację - że w większości z nich potrafiła wzbudzić obsesję znacznie skuteczniejszą, niż ich stateczne, eleganckie żony; przecież to wszystko potrafiła też zrobić z nim samym, równie skutecznie manipulując nim. I wreszcie, zawisło nad nim pytanie, które sam przed sobą odraczał od samego początku: dlaczego się tutaj zjawił?
Naprawdę tego nie wiesz, Deirdre?
Podsycona zazdrość przetapiała się w potężniejsze fale złości, których ujście znajdywał w pogłębiającym się uścisku; początkowe płochliwe cofanie się sprawiało wrażenie pierwszych przebłysków zdrowego rozsądku - nie mogła jednak wycofać się zbyt daleko w tak niewielkim pokoju. Ująwszy ją, na przemian walczył z gniewem i pożądaniem, wiedząc, że mimo ciepła jej ciała i zapachu, który potrafił zawładnąć wszystkimi zmysłami, nie mógł poddać się temu drugiemu - bo nie mógł dać jej poczucia złudnego zwycięstwa; musiała poczuć, że wciąż należy do niego. Że należała. I należeć będzie - już zawsze. Nie patrzył na nią, skąpaną w skrzącym szkle i zalaną krwistymi strugami, nie chciał, nie mógł, ani nawet nie potrafił; wstał, żeby napić się wina - skierował się więc do barku, przebierając dłonią wśród wysokich, smukłych butelek.
- Prawda rzadko ma cokolwiek wspólnego z wzruszającymi opowieściami - mruknął znów warkliwie, ostrzegawczo; chcę prawdy, Deirdre i nie próbuj jej przede mną zatajać. Ostatecznie palce jego dłoni musnęły butelkę, z której wcześniej napiła się ona - etykiety w większości nie były mu obce, ale nie mógł mieć pewności, czy zawartość kolorowych flaszek rzeczywiście się z nimi pokrywała. Nie zapominał, że znajdował się w pokoju Miu, której sekrety dobrze znał - i nie zdziwiłby się, gdyby choć jedno ze szkieł wypełnione zostało śmiercionośną trucizną. Z pełnym kielichem przysiadł na skraju łóżka, wspierając się łokciami o własne kolana, jak podczas niezobowiązującej pogawędki, dopiero teraz upijając większy łyk wina. Powrócił do niej spojrzeniem, niej, snującej cierpką opowieść, po raz pierwszy przed nim tak prawdziwie nagiej. Dom, nie przechowalnię - tak naprawdę nie mógł wiedzieć, co to znaczyło. Urodził się jako nadzieja potężnego rodu, przyszłość domu róży - dostawał wszystko, czego chciał. Zawsze.
- Mieszkasz teraz z rodziną? - zapytał wprost; wciąż ostro, ugięła się - więc nie mógł jej odpuścić, póki nie skończy tego, co zaczęła. - Kim jest ten człowiek? - Wciąż żyje? Tutaj, w Londynie? Musiał mieć spore koneksje, jeśli udało mu się zastraszyć kogoś takiego jak Deirdre; nie sądził jednak, by był przeciwnikiem, który mógłby zagrozić jemu. Gorzej - jeśli był kimś, komu Tristan wychodzić naprzeciw nie powinien z różnych względów, politycznych i towarzyskich. Że go znał, choćby z widzenia lub ze słyszenia - był niemal pewien. - Twój Ojciec - wychwytywał pojedyncze frazy, te, które wydawały mu się najważniejsze i najbardziej mętne zarazem - jest chory? - Młodsze rodzeństwo, matka pewnie odeszła lub była martwa - o to nie zapytał, wszystko ostatecznie rozchodziło się o pieniądze. - Długi - powtórzył za nią. - Ile jesteś winna i komu? - Gdyby nie jej dzisiejszy występ, mógłby je po prostu spłacić; zdążyła go jednak uczulić - że nie powinien puszczać jej wolno, a zacieśnić łączącą ich więź zależności. Na pierwszy rzut oka uprzątnięcie tego bałaganu nie wydawało się być szczególnie trudne, a fakt, że powinien to zrobić właśnie on - był dla niego bardziej niż oczywisty, w pewien sposób przecież za nią odpowiadał. Wodził wzrokiem za ruchami jej rąk, bez emocji obserwując wyciągane ze skóry szkło. - Wstań - polecił krótko, szorstko, obok miała fotel - siedząc w tych odłamkach tylko pogłębiała rany, myślami zdawał się jednak być daleko poza tym pokojem, jakby od niechcenia, ze zniecierpliwieniem lub roztargnieniem, przerywał zabawę beztroskiego kocięcia.
- Nie jesteś głupia - zgodził się, dopiero teraz powracając do jej poprzednich słów. - A mimo to zachowujesz się, jakbyś była. Powiedz mi, Deirdre, dlaczego wciąż nie zniszczyłaś żadnego wielkiego rodu? Władza, której nie możesz wykorzystać, nie jest prawdziwą władzą. Co ci po wiedzy, w którą nikt nie uwierzy? Sądzisz, że to problem, dla jakiegokolwiek rodu, uciszyć dziwkę? - Przyglądał się jej w zamyśleniu, analizując wypowiedziane przez nią słowa, spokojniejszy niż wcześniej, a może: spokój udający, skupiony, chwila uległości go usatysfakcjonowała; oddała mu wreszcie to, co było należne, ale nie tracił czujności, wiedząc, że chwilowy przebłysk zapewne nie był jeszcze tryumfem. Nie mógł odmówić jej częściowej racji. - Ale ty stąd wyjdziesz - podjął już decyzję. - I wtedy te informacje rzeczywiście mogą stać się twoim orężem. Nie szafuj nimi lekkomyślnie. Nie wykrzykuj więcej ludziom w twarz, że je posiadasz - tak jak mi przed momentem - to nierozsądne. - Umilkł znów, zbierając myśli; dla przeciągnięcia czasu pociągnął łyk wina - nie mniejszy niż poprzedni, nie odpowiedział na najważniejsze z jej pytań.
- Wiesz, dlaczego tu jestem - wyznał w końcu, unosząc ku niej wzrok - odważnie, bez wzruszenia, choć wewnątrz wcale nie znał odpowiedzi na to pytanie. Rzeźba za rzeźbą w jego lodowym ogrodzie kruszyły się pod błyskiem słońca, a ona - była panią tego lodowego ogrodu. Nie chciał z niej rezygnować, nie potrafił tego zrobić. Jego wzrok zatrzymał się na jej wygiętej, zakrwawionej łydce. Nie przestając na nią patrzeć, odnalazł dłońmi miękki materiał białego fularu, który często wiązał pod szyją, leżącego przy łóżku - z tej pozycji nie musiał się nawet schylać. Zmiął jego kraniec w dłoniach i, obciążony broszą, od niechcenia rzucił na fotel za nią. Materiał powinien wystarczyć, żeby zetrzeć krew i zatamować krwawienie z największej rany. - Przestań ze mną walczyć - zakończył oschle, z niepokojącym spokojem, jak cicho szeptaną groźbę; uważnie akcentując każde pojedyncze słowo - wciąż patrząc wprost na nią, by upewnić się, że go rozumie. Nie jesteśmy wrogami, piękna, po prostu - należysz do mnie. - Nie spotkasz się więcej z moimi szlacheckimi przyjaciółmi, nie jako Miu. - oznajmił równie powoli, surowo, chcąc wyjaśnić jej nowe granice. Od początku to on je ustalał - nie ona. I tak powinno zostać. - Pozbieraj swoje rzeczy. - Masz tu w ogóle cokolwiek własnego? - Wyjdziesz stąd dzisiaj. - I już tu nie wrócisz, wrócił do wcześniej zaczętej myśli. Jego wzrok, z jej twarzy zakrytej kurtyną czarnych włosów, przesunął się na jej drobną piętę, podążając leniwie za cieknącą coraz żwawiej strużką krwi i nóżkę kielicha ponuro odrzuconą w kąt. Delikatnie obrócił w dłoni trzymany kryształ, niepotłuczony i wypełniony winem, nim upił z niego łyk.
Inaczej niż dzisiaj. Zaklinanie rzeczywistości nie pomogło, cóż miał odpowiedzieć - że chciałby, żeby było inaczej, wygłupiając się ckliwymi frazesami? Miała rację i o tym wiedział, choć uparcie wmawiał sobie, że niebo było czerwone, a woda zielona, tracąc z oczu błękity świata.
- Milcz - warknął więc w odpowiedzi krótko, chcąc przerwać ten bolesny potok; absurdalnie, jak wyjątkowo arogancki kłamca, który, nakryty na przewinieniu, wciąż nie chce przyznać okrutnej prawdy. Intensywność doznań okazała się zbyt gęsta, z jednej strony rozbijały się o niego nieprzebrane fale gniewu zmieszanego z bólem i zawodem, z drugiej - zalewał go ocean namiętnej obsesji, w której objęcia sama go wciągnęła. - Obróciłaś się przeciwko mnie - przypomniał jej gorzko, cierpko, jakby właśnie przełknął łyk palącego gardło spirytusu. Zajadle, z pretensją: zdradziłaś mnie, Deirdre. - Odrzuciłaś moje zaufanie - jakby było niczym; jak Harriett, która przecież była od niej znacznie mniej inteligentna. Zdeptała wszystko, co ich łączyło, dla idiotycznego kaprysu, którego wciąż nie potrafił pojąć. - Uciekłaś ode mnie. Zbuntowałaś się, choć nie jestem twoim wrogiem. I pytasz się dlaczego mnie to dziwi? - Utkwił na niej spojrzenie, szukając zaprzeczenia, oczekując wycofania się z tej absurdalnie śmiesznej decyzji. Poszukując lęku, skruchy, zrozumienia: jak głupio się zachowała. - Nie mam pojęcia - powtórzył za nią, cicho, ale ostro, brzmiał jak zgrzyt pomiędzy klingami stalowych ostrzy. - Ale zaraz mi o tym opowiesz - ani żądał, ani prosił, nie przerywając kontaktu wzrokowego. Należała do niego, więc nie powinna mieć niepotrzebnych tajemnic - tylko przeszkadzały. Zdążyła już udowodnić, że podejmowanie rozsądnych decyzji nie było jej mocną stroną, więc nie widział powodów, żeby ufać jej osądowi. Jeśli robiła cokolwiek, żeby opuścić to miejsce - powinna mu o tym powiedzieć. Prychnięcie zignorował, obserwując jej tężejące rysy twarzy, lęk z wolna okalający źrenice - czyżby pojmowała swój błąd?
- Jesteś pewna, że chcesz mu służyć? - mruknął kpiąco, wchodząc jej w słowo, choć przecież nigdy nie wątpił w jej oddanie sprawie. Wierność Deirdre wobec Czarnego Pana była kwestią absolutnie bezsprzeczną, ale dzisiaj nie widział przed sobą żadnych świętości. Mógł rzucić kamieniem we wszystko. - Przecież pragniesz niezależności. - Nie rozumiesz, że ona nie istnieje? Próba wyrwania się spod moich wpływów to jedynie szkodliwa farsa, mrzonka, sprowadzony do absurdu kaprys. Wsłuchiwał się w jej dalsze słowa, w oskarżenia rzucane ku niemu w ślepej furii - oskarżenia, o co? Niezadowolenie, które równie szybko błysnęło, co zgasło, w jej czarnych jak nocach oczach nie mogło odmienić tego, co usłyszał - co w tobie budzę, Deirdre? Zmarszczył brew, nie odejmując od niej spojrzenia; spojrzenia pełnego sprzecznych uczuć i burzowych emocji, ledwie dostrzegalnego mdłego cienia lęku. - Nie pozwolę ci odejść - stwierdził głucho i choć z jego gardła miało się wydobyć jedynie kolejne warknięcie, groźba rozpraszająca jej mało zabawne pomysły, brzmiał raczej jak ktoś, kto składa złowieszczą obietnicę; zupełnie jakby dopiero w momencie zwerbalizowania myśli zaczynał zdawać sobie z własnych myśli. Wyrzucenie mu w twarz kulisów jej pracy w najbardziej ordynarny sposób - wypomnieniem mu, że przecież zna większość, jeśli nie wszystkich, jej gości - było celnie wymierzonym policzkiem; wiedział też, że miała rację - że w większości z nich potrafiła wzbudzić obsesję znacznie skuteczniejszą, niż ich stateczne, eleganckie żony; przecież to wszystko potrafiła też zrobić z nim samym, równie skutecznie manipulując nim. I wreszcie, zawisło nad nim pytanie, które sam przed sobą odraczał od samego początku: dlaczego się tutaj zjawił?
Naprawdę tego nie wiesz, Deirdre?
Podsycona zazdrość przetapiała się w potężniejsze fale złości, których ujście znajdywał w pogłębiającym się uścisku; początkowe płochliwe cofanie się sprawiało wrażenie pierwszych przebłysków zdrowego rozsądku - nie mogła jednak wycofać się zbyt daleko w tak niewielkim pokoju. Ująwszy ją, na przemian walczył z gniewem i pożądaniem, wiedząc, że mimo ciepła jej ciała i zapachu, który potrafił zawładnąć wszystkimi zmysłami, nie mógł poddać się temu drugiemu - bo nie mógł dać jej poczucia złudnego zwycięstwa; musiała poczuć, że wciąż należy do niego. Że należała. I należeć będzie - już zawsze. Nie patrzył na nią, skąpaną w skrzącym szkle i zalaną krwistymi strugami, nie chciał, nie mógł, ani nawet nie potrafił; wstał, żeby napić się wina - skierował się więc do barku, przebierając dłonią wśród wysokich, smukłych butelek.
- Prawda rzadko ma cokolwiek wspólnego z wzruszającymi opowieściami - mruknął znów warkliwie, ostrzegawczo; chcę prawdy, Deirdre i nie próbuj jej przede mną zatajać. Ostatecznie palce jego dłoni musnęły butelkę, z której wcześniej napiła się ona - etykiety w większości nie były mu obce, ale nie mógł mieć pewności, czy zawartość kolorowych flaszek rzeczywiście się z nimi pokrywała. Nie zapominał, że znajdował się w pokoju Miu, której sekrety dobrze znał - i nie zdziwiłby się, gdyby choć jedno ze szkieł wypełnione zostało śmiercionośną trucizną. Z pełnym kielichem przysiadł na skraju łóżka, wspierając się łokciami o własne kolana, jak podczas niezobowiązującej pogawędki, dopiero teraz upijając większy łyk wina. Powrócił do niej spojrzeniem, niej, snującej cierpką opowieść, po raz pierwszy przed nim tak prawdziwie nagiej. Dom, nie przechowalnię - tak naprawdę nie mógł wiedzieć, co to znaczyło. Urodził się jako nadzieja potężnego rodu, przyszłość domu róży - dostawał wszystko, czego chciał. Zawsze.
- Mieszkasz teraz z rodziną? - zapytał wprost; wciąż ostro, ugięła się - więc nie mógł jej odpuścić, póki nie skończy tego, co zaczęła. - Kim jest ten człowiek? - Wciąż żyje? Tutaj, w Londynie? Musiał mieć spore koneksje, jeśli udało mu się zastraszyć kogoś takiego jak Deirdre; nie sądził jednak, by był przeciwnikiem, który mógłby zagrozić jemu. Gorzej - jeśli był kimś, komu Tristan wychodzić naprzeciw nie powinien z różnych względów, politycznych i towarzyskich. Że go znał, choćby z widzenia lub ze słyszenia - był niemal pewien. - Twój Ojciec - wychwytywał pojedyncze frazy, te, które wydawały mu się najważniejsze i najbardziej mętne zarazem - jest chory? - Młodsze rodzeństwo, matka pewnie odeszła lub była martwa - o to nie zapytał, wszystko ostatecznie rozchodziło się o pieniądze. - Długi - powtórzył za nią. - Ile jesteś winna i komu? - Gdyby nie jej dzisiejszy występ, mógłby je po prostu spłacić; zdążyła go jednak uczulić - że nie powinien puszczać jej wolno, a zacieśnić łączącą ich więź zależności. Na pierwszy rzut oka uprzątnięcie tego bałaganu nie wydawało się być szczególnie trudne, a fakt, że powinien to zrobić właśnie on - był dla niego bardziej niż oczywisty, w pewien sposób przecież za nią odpowiadał. Wodził wzrokiem za ruchami jej rąk, bez emocji obserwując wyciągane ze skóry szkło. - Wstań - polecił krótko, szorstko, obok miała fotel - siedząc w tych odłamkach tylko pogłębiała rany, myślami zdawał się jednak być daleko poza tym pokojem, jakby od niechcenia, ze zniecierpliwieniem lub roztargnieniem, przerywał zabawę beztroskiego kocięcia.
- Nie jesteś głupia - zgodził się, dopiero teraz powracając do jej poprzednich słów. - A mimo to zachowujesz się, jakbyś była. Powiedz mi, Deirdre, dlaczego wciąż nie zniszczyłaś żadnego wielkiego rodu? Władza, której nie możesz wykorzystać, nie jest prawdziwą władzą. Co ci po wiedzy, w którą nikt nie uwierzy? Sądzisz, że to problem, dla jakiegokolwiek rodu, uciszyć dziwkę? - Przyglądał się jej w zamyśleniu, analizując wypowiedziane przez nią słowa, spokojniejszy niż wcześniej, a może: spokój udający, skupiony, chwila uległości go usatysfakcjonowała; oddała mu wreszcie to, co było należne, ale nie tracił czujności, wiedząc, że chwilowy przebłysk zapewne nie był jeszcze tryumfem. Nie mógł odmówić jej częściowej racji. - Ale ty stąd wyjdziesz - podjął już decyzję. - I wtedy te informacje rzeczywiście mogą stać się twoim orężem. Nie szafuj nimi lekkomyślnie. Nie wykrzykuj więcej ludziom w twarz, że je posiadasz - tak jak mi przed momentem - to nierozsądne. - Umilkł znów, zbierając myśli; dla przeciągnięcia czasu pociągnął łyk wina - nie mniejszy niż poprzedni, nie odpowiedział na najważniejsze z jej pytań.
- Wiesz, dlaczego tu jestem - wyznał w końcu, unosząc ku niej wzrok - odważnie, bez wzruszenia, choć wewnątrz wcale nie znał odpowiedzi na to pytanie. Rzeźba za rzeźbą w jego lodowym ogrodzie kruszyły się pod błyskiem słońca, a ona - była panią tego lodowego ogrodu. Nie chciał z niej rezygnować, nie potrafił tego zrobić. Jego wzrok zatrzymał się na jej wygiętej, zakrwawionej łydce. Nie przestając na nią patrzeć, odnalazł dłońmi miękki materiał białego fularu, który często wiązał pod szyją, leżącego przy łóżku - z tej pozycji nie musiał się nawet schylać. Zmiął jego kraniec w dłoniach i, obciążony broszą, od niechcenia rzucił na fotel za nią. Materiał powinien wystarczyć, żeby zetrzeć krew i zatamować krwawienie z największej rany. - Przestań ze mną walczyć - zakończył oschle, z niepokojącym spokojem, jak cicho szeptaną groźbę; uważnie akcentując każde pojedyncze słowo - wciąż patrząc wprost na nią, by upewnić się, że go rozumie. Nie jesteśmy wrogami, piękna, po prostu - należysz do mnie. - Nie spotkasz się więcej z moimi szlacheckimi przyjaciółmi, nie jako Miu. - oznajmił równie powoli, surowo, chcąc wyjaśnić jej nowe granice. Od początku to on je ustalał - nie ona. I tak powinno zostać. - Pozbieraj swoje rzeczy. - Masz tu w ogóle cokolwiek własnego? - Wyjdziesz stąd dzisiaj. - I już tu nie wrócisz, wrócił do wcześniej zaczętej myśli. Jego wzrok, z jej twarzy zakrytej kurtyną czarnych włosów, przesunął się na jej drobną piętę, podążając leniwie za cieknącą coraz żwawiej strużką krwi i nóżkę kielicha ponuro odrzuconą w kąt. Delikatnie obrócił w dłoni trzymany kryształ, niepotłuczony i wypełniony winem, nim upił z niego łyk.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Usadzał ją w miejscu, strofował, spychał z piedestału, z wyjątkowego miejsca tuż obok siebie – poczuła to także fizycznie. Straciła równowagę. Już nie balansowała umiejętnie na krawędzi uczuć i rozsądku, buntu i pokory, szacunku i ostrej prowokacji, a ześlizgiwała się z ostrego kantu prosto w przepaść. Nienawidziła bezradności, bezładu, chaosu; porządkowała go z chorobliwą dokładnością, budowała schody, podpory, kręte korytarze; cały zaplanowany labirynt, mający ochronić ją przed zarazą. Emocji, słabości, niepewności. Kryła się pomiędzy wysokimi ścianami, pewna swojego bezpieczeństwa, ślepa na ciągłą obecność za plecami. Złudną, delikatną, efemeryczną, stającą się jednak z każdym miesiącem coraz bardziej namacalną. Z początku lekceważyła nieistniejącego gościa jej prywatnego królestwa, później: bała się odwrócić. Stawienie czoła wyhodowanym na trującym gruncie uczuciom było ponad jej siły; łatwiej egzystowało się z klapkami na oczach, usuwającymi z zasięgu widzenia zagrożenie. W końcu musiała jednak się cofnąć, zerwać zasłony i z przerażeniem stwierdzić, że nie jest w swym labiryncie sama, a co gorsze: że nie jest to budowla, jaką pieczołowicie zaprojektowała. Szła za jego głosem, za jego planami, za jego potrzebami, za jego pragnieniami, podporządkowując mu swe myśli, tęsknie powracające do Tristana za każdym razem, gdy oddychała głębiej. Czuła go w wieczornym, wilgotnym od deszczu powietrzu, w gorzkim posmaku papierosa, odurzająco słodkim winie; w żelaznym aromacie krwi, kurzu starych czarnomagicznych ksiąg. W wodzie kolońskiej Asteriona i każdego innego mężczyzny, odbierającego swoją dolę, dotykającego ją, pieszczącego, całującego ją w szyję – ponad ich głowami przyglądała się swojemu odbiciu w lustrze, zbolała, obrzydzona, samotna w walce z masochistycznym pragnieniem. Nienawidziła tego, co z nią robił. Co wzbudził. Jak łatwo złamał: ją samą i zasady, które ustaliła.
Robiła to, co kazał – milczała, łaskawie powstrzymując rozjuszone prychnięcia. Nie rozumiał jej: i dobrze. W innym wypadku zdobyłby nad nią władzę całkowitą, sięgającą jeszcze głębiej pod skórę, pod żebra, pod cienkie błony bijącego leniwie serca. Raziły ją jednak szybkie i łatwe osądy, wytknięcie irracjonalności, ostatniej cechy, którą można byłoby przypisać Deirdre. Zawsze – czyżby? - działała rozsądnie, przygotowana na wszelkie ewentualności, wyzuta z sentymentów bądź empatii. Słowa sprzeciwu cisnęły się jej na usta; była o krok od rozdarcia szat, sięgnięcia po różdżkę, rozcięcia ciała, zalania krwią podłogi, pokazania mu prawdziwego powodu. Powstrzymała się jednak, wiedząc, że złożenie ofiary ze swojej całkowitej szczerości nigdy nie nastąpi. - Dziwne, że utożsamiasz bunt z prostym ochłodzeniem relacji do przyzwoitego poziomu – syknęła tonem aż ociekającym ironią; tylko tak mogła się bronić - i tak będąc pokonaną. – Nie zawiodłam cię, nie uciekłam, nie chowałam się, nie okazałam niesubordynacji, po prostu potrzebowałam przestrzeni– bo wariuję przy tobie, wariuję pod dotykiem twych dłoni i wariuję bez niego. Bo zbyt często odzywasz się w mej głowie głuchym szeptem, zbyt często kierujesz działaniami, zbyt często przejmujesz władzę nad decyzjami, które podejmuję.
Czyż nie myślała o nim nawet w kulminacyjnym momencie perfekcyjnie odegranej sceny szczęśliwych zaręczyn? Tylko wizja sarkastycznego, pogardliwego uśmiechu Rosiera pozwoliła jej wytrzymać gwałtowny romantyzm bez posłania Valhakisa prosto w odmęty irlandzkiego jeziora. Cierpliwie budowała nowy, stabilny fundament życia Deirdre, a bliskość Tristana nie pomagała w tym procesie, wręcz przeciwnie, mąciła myśli. Irytowała. Przeszkadzała w kolejnych, obojętnych krokach, prowadzących do całkowitego zatracenia emocji, jakby specjalnie wygrywał fałszywe nuty swych nauk, by ją zmylić, popchnąć w inną stronę. Zdobyć. Zagryzła usta, z trudem hamując kolejną, szorstką odpowiedź na szczęk ostrego stwierdzenia – zapewne rzeczowe sprawozdanie z szczęśliwego narzeczeństwa spotkałoby się z takim samym, krytycznym komentarzem, dotyczącym jej zdolności podejmowania decyzji. Zagryzła i…zacisnęła szczęki mocniej. Z trudem, ale przyjmowała surowe karcenie, nie dając po sobie poznać jak dokładnie werbalne uderzenia Tristana trafiają celu, lecz gdy poruszał kwestie wyższe – miała wrażenie, jakby budził się w niej śmiertelny pożar. Była niedorzecznie pewna siebie, lecz Tristan był jedyną osobą, która mogła zburzyć przekonanie o własnej wartości. To przecież on je zbudował, sprawił, że stała wyprostowana, świadoma rosnącej potęgi – i to on miał nad nią całkowitą władzę. Od tego właśnie uciekała i tego nie mogła znieść, zwłaszcza, gdy tak nonszalancko powątpiewał w jej oddanie Czarnemu Panu. Wstrzymała oddech, zaskoczona, uderzona, mimowolnie zaciskając dłonie w pięści, wbijając paznokcie w miękką skórę – doprowadzał ją do szału. Ją, zdystansowaną, obojętną, często wręcz autystyczną, skrytą za wysokim ścianami niezdobytej przez nikogo twierdzy, która właśnie rozpadała się na drobne kawałeczki. Jedynie pod naporem zdań. Zwłaszcza tego jednego, wypowiedzianego z cichą, przerażającą groźbą, czającą się w każdej głosce. Wolała słuchać warknięć, przytyków, jawnie okazywanego gniewu, niż tego prostego stwierdzenia, mieniącego się lodowatym błyskiem chłodu, trzeźwej pewności, nie dyktowanej złością a czymś głębszym, stabilniejszym, a przez to bardziej niepokojącym.
Zaskoczył ją tym wyznaniem, bardziej niż szarpnięciami i bolesnym dotykiem. Zaskoczył do tego stopnia, że w pierwszej chwili zdrętwiała, nagle czujna, prawie spokojna w tym krótkim spięciu. Po raz pierwszy uniosła głowę, orientując się, że nie stał już nad nią a siedział, odrobinę zniżając się do jej poziomu -
choć jego głos przekazywał odmienną treść. Obawiała się emocji, ale w przypadku Tristana to ich brak wywoływał prawdziwy lęk. Mogła zrozumieć wzburzenie, wściekłość, pożądanie i zawód, mogła je przyjąć, ale twarde, beznamiętne oświadczenie o zawłaszczeniu wywołało na jej odkrytej skórze falę dreszczy. Uniemożliwiających rzucenie ironicznego, podłego komentarza, przywracającego ich na ścieżkę odmierzanej kolejnymi ciosami wściekłości. - Nie jestem twoją własnością. Nie masz praw do udzielania mi pozwolenia – wychrypiała tylko prawie bezgłośnie, mimowolnie załzawionymi od bólu oczami śledząc ruchy jego dłoni, unoszącej do ust wino. W niczym nie przypominał tego, któremu zaufała przed laty, a jednak przezorny umysł odnajdywał niedorzeczne podobieństwa, chcąc ją przestrzec przed popełnieniem podobnego błędu. Serce biło coraz szybciej, usta wypełniał gorzko-słony posmak; dzieliła się jednak strzępkami swej historii, daleka od opowiadania zajmujących baśni o szkockich wrzosowiskach, oddaleniu, obojętności, ślepemu zawierzeniu komuś, kto spętał ją obietnicami. I tak nie dowierzała: naprawdę wypowiadała te słowa? Naprawdę go usłuchała? Zasiany w niej lęk popychał ją do tego obojętnego streszczenia; lęk, podszyty zmęczeniem. Miała dość utrzymywania pozorów, tak samo jak miała dość naiwnego spojrzenia Tristana na rzeczywistość. Czerń i biel, bez szarości, wszystko rzucone do jego stóp, proste i banalne; żadnych prymitywnych trudów, wyłącznie problemy wyższego świata. Wątpiła, by był w stanie zrozumieć przybliżające się ściany jej prywatnej klatki, powoli miażdżące ją żywcem – a mimo to dzieliła się z nim żenującą opowiastką. Czuła się mała, żałosna: wyszarpnęła kolejny kawałek szkła. Ból odciągał uwagę od godnego pożałowania monologu, który w jej uszach brzmiał niczym przejmujące skamlenie skopanego kundla. Zamilkła, badając palcami ranę; krew sączyła się coraz wolniej, zapach ciepłej cieczy nieco koił zmysły, przynajmniej do momentu, w którym uniosła głowę ponownie, spoglądając zza kurtyny czarnych włosów na siadającego na łożu Tristana. Spodziewała się kolejnej porcji podlanych jadem złośliwości, krytyki, kpiny; powtórzenia dziwkarskiej mantry, mocującej ją na pozycji tej niegodnej, straconej, plugawej.
Zaskoczył ją ponownie, unieruchomił serią dociekań, a każde jego pytanie, podświadomość kwitowała dzikim wrzaskiem, krzykiem niezgody i paniki. Każda głoska odsłaniała słabość jej pozycji. Nienawidziła czuć się ofiarą, zwłaszcza w kontraście z kimś, kim chciała się stać, jednak zamiast milczeć, odruchowo odpowiadała na kolejne pytania. – Nie, nie wiedzą gdzie jestem – najpierw słabo. –Nie chcę o nim mówić – potem coraz mocniej, rozgoryczona i wściekła. – Mój ojciec umiera, mógłby zrobić to szybciej – tak jak cała moja rodzina; czy to nie byłoby łatwiejsze, przyjemniejsze zakończenie życia dla rodzeństwa? Jedynych niewinnych istot, nad którymi roztaczała chwiejną opiekę. Ich także zawodziła, błądząc myślami w tak okrutnych w swej łaskawości rejonach. Tristan poruszał delikatne struny, chowane przez lata rany. Nie chciała o nich rozmawiać, a już na pewno nie teraz, gdy trzęsła się z nadmiaru niezbyt pozytywnych wrażeń, jednocześnie walcząc z chęcią uderzenia go w twarz za wszystko, co padło z jego ust, i z żarliwą tęsknotą, nakazującą jej jak najszybciej zabić emocjonalny chaos ekstremalną bliskością jego twardego, gorącego, szorstkiego ciała.
- To nieistotne – żachnęła się w końcu; kumulowana odrobina po odrobinie złość znów przejęła kontrolę, wyswobadzają ją na chwilę z wcześniejszego stanu zaniepokojonej petryfikacji. – Poradzę sobie sama, wiem, co robić, mam plan, który po prostu trochę się opóźnia– syknęła zła: tym razem na samą siebie, na męskie słabości, wpychające Asteriona do więzienia. Gdyby nie jego głupie poczucie dumy i chęć obrony jej dobrego imienia – ujmujące – miałaby dostęp do valhakisowej skrytki u Gringotta, co tymczasowo polepszyłoby sytuację. Zamiast tego: wszystko spadało na jej barki i uginała się pod ciężarem zobowiązań, widocznie sobie jednak nie radząc. Nie przyznałaby się do tego nigdy, ale - miał rację. Mówił logicznie; nie mogła się z nim nie zgodzić, dlatego w końcu zamilkła, nerwowo odgarniając z twarzy włosy, znacząc policzek krwawą smugą o odcieniu idealnie dopasowanym do ostrej czerwieni, podkreślającej usta. – Oczywiście, że stąd niedługo wyjdę – weszła mu w słowo, na razie ślepa na dokładniejsze znaczenie tego prostego stwierdzenia. Oczywiście, że zniknie z Wenus – kiedy tylko stanie na nogi. Kiedy zbuduje sobie pewne zaplecze. Kiedy będzie na tyle silna, by nie wrócić tu za miesiąc z podkulonym ogonem, zgadzając się na coraz gorsze warunki stawiane przez wściekłą Borgię. Prawie nie dosłyszała kolejnego przytyku, na który mogłaby zareagować jedynie wywróceniem oczami. Dotykał ją dziś do żywego, a gdy już zdawało się, że rozmawiają względnie spokojnie, ponownie drażnił obolałe miejsca. Posłała mu ostre, rozjuszone spojrzenie urażonej kotki, gotowej odgryźć rękę za rozpoczęcie idiotycznej zabawy w sprawdzanie wrażliwości zwierzęcia. Złośliwą prowokacją, zamieniającą się w nagłe, ostre zdecydowanie. I przejęcie kontroli nad jej losem?
Miała wrażenie, że po raz pierwszy odkąd przekroczył tego wieczoru próg Wenus, naprawdę na nią patrzy. Bez przesłony buchającej wściekłości i zawodu. Ciemne oczy lśniły niepokojąco, dalej utrzymując ją w pewnych ryzach. Nie zerwała się przecież z podłogi, nie cisnęła w niego szklanym odłamkiem, nie podniosła głosu. Słuchała. I chociaż podświadomość wyrywała się ku absolutnej destrukcji, to druga, niepowstrzymana, chora siła uczuć, popychająca ją w przeciwną stronę, równoważyła irracjonalny chaos. Znajdowała się pośrodku, zdezorientowana przechodzącą nawałnicą. Był tu – dla niej. Upokarzał, sprawiał ból, warkliwie karcił, ale przecież mógł to zrobić inaczej, mógł odebrać to, za co zapłacił, mógł zetrzeć ją na proch. Wystarczyło kilka słów. Zamiast tego, cierpliwie siedział naprzeciwko, i chociaż w jego brązowych oczach ciągle tliła się wściekłość, a krew spływająca z porozcinanych stóp oblepiała nogę, stanowiąc fizyczne zakotwiczenie w dyskomforcie, to: nie skrzywdził jej tak, jak mógłby.
Robił coś gorszego: chciał jej pomóc. Czego na razie – na szczęście; w innym wypadku nie powstrzymałaby instynktu samozachowawczego, nakazującego jej spopielić wszystko szatańską pożogą – nie była jeszcze w pełni świadoma. Słuchała go z niedowierzaniem i powracającym wzburzeniem, z trudem hamując się od zerwania na nogi i wylania na niego wina, które tak powoli sączył. Jakby prowadzili zwyczajną, nudną rozmowę a nie dokonywali sekcji na półmartwej tkance jej dziwkarskiego życia.
- Nie walczę z tobą. Pokazuję ci, że rzeczywistość nie jest taka prosta, jak ci się wydaje. Wyjdę stąd – i co dalej? Zacznę kurwić się na ulicy czy może poczekam aż los ześle mi sakwę pełną galeonów? Gdyby to było takie łatwe, zrobiłabym to już dawno – poinformowała go, wyjątkowo nie lodowato, a w pełni emocji. Nie dowierzała, że mógł proponować coś tak irracjonalnego, jednocześnie z rosnącym niepokojem przyjmując to, co zdawała się roić ta słabsza, pełna tęsknoty, część. Zrobiło się jej niedobrze; ponownie schyliła głowę, umykając jego spojrzeniu, by nie mógł dostrzec w jej wzroku tej naiwnej słabości. Ujęła półleżący na fotelu materiał i okręciła go wokół łydki, prowizorycznie, niechlujnie; potrzebowała zająć czymś drżące dłonie i zbyt przejrzyste spojrzenie. - A ja nie jestem bierną damą w opałach, którą możesz uratować i dopisać do swojej kolekcji rycerskich podbojów – wyartykułowała jedynie, siląc się na spokój, świadoma, że znów przybiera maskę. Niezależności, uporu, buntu – maskę słabszą, pozwalającą przebić aż nazbyt oczywistej iskrze zszokowanej nadziei. Mogłaby stąd zniknąć – tak po prostu? Nie czekając na swoją szansę, nie pozwalając skuć się małżeństwu i wtłoczyć w upadlające ramy? Czarne, wilgotne od niedawnych łez oczy lśniły, odsłonięte ramiona napięły się – nie poruszyła się jednak z miejsca.
Robiła to, co kazał – milczała, łaskawie powstrzymując rozjuszone prychnięcia. Nie rozumiał jej: i dobrze. W innym wypadku zdobyłby nad nią władzę całkowitą, sięgającą jeszcze głębiej pod skórę, pod żebra, pod cienkie błony bijącego leniwie serca. Raziły ją jednak szybkie i łatwe osądy, wytknięcie irracjonalności, ostatniej cechy, którą można byłoby przypisać Deirdre. Zawsze – czyżby? - działała rozsądnie, przygotowana na wszelkie ewentualności, wyzuta z sentymentów bądź empatii. Słowa sprzeciwu cisnęły się jej na usta; była o krok od rozdarcia szat, sięgnięcia po różdżkę, rozcięcia ciała, zalania krwią podłogi, pokazania mu prawdziwego powodu. Powstrzymała się jednak, wiedząc, że złożenie ofiary ze swojej całkowitej szczerości nigdy nie nastąpi. - Dziwne, że utożsamiasz bunt z prostym ochłodzeniem relacji do przyzwoitego poziomu – syknęła tonem aż ociekającym ironią; tylko tak mogła się bronić - i tak będąc pokonaną. – Nie zawiodłam cię, nie uciekłam, nie chowałam się, nie okazałam niesubordynacji, po prostu potrzebowałam przestrzeni– bo wariuję przy tobie, wariuję pod dotykiem twych dłoni i wariuję bez niego. Bo zbyt często odzywasz się w mej głowie głuchym szeptem, zbyt często kierujesz działaniami, zbyt często przejmujesz władzę nad decyzjami, które podejmuję.
Czyż nie myślała o nim nawet w kulminacyjnym momencie perfekcyjnie odegranej sceny szczęśliwych zaręczyn? Tylko wizja sarkastycznego, pogardliwego uśmiechu Rosiera pozwoliła jej wytrzymać gwałtowny romantyzm bez posłania Valhakisa prosto w odmęty irlandzkiego jeziora. Cierpliwie budowała nowy, stabilny fundament życia Deirdre, a bliskość Tristana nie pomagała w tym procesie, wręcz przeciwnie, mąciła myśli. Irytowała. Przeszkadzała w kolejnych, obojętnych krokach, prowadzących do całkowitego zatracenia emocji, jakby specjalnie wygrywał fałszywe nuty swych nauk, by ją zmylić, popchnąć w inną stronę. Zdobyć. Zagryzła usta, z trudem hamując kolejną, szorstką odpowiedź na szczęk ostrego stwierdzenia – zapewne rzeczowe sprawozdanie z szczęśliwego narzeczeństwa spotkałoby się z takim samym, krytycznym komentarzem, dotyczącym jej zdolności podejmowania decyzji. Zagryzła i…zacisnęła szczęki mocniej. Z trudem, ale przyjmowała surowe karcenie, nie dając po sobie poznać jak dokładnie werbalne uderzenia Tristana trafiają celu, lecz gdy poruszał kwestie wyższe – miała wrażenie, jakby budził się w niej śmiertelny pożar. Była niedorzecznie pewna siebie, lecz Tristan był jedyną osobą, która mogła zburzyć przekonanie o własnej wartości. To przecież on je zbudował, sprawił, że stała wyprostowana, świadoma rosnącej potęgi – i to on miał nad nią całkowitą władzę. Od tego właśnie uciekała i tego nie mogła znieść, zwłaszcza, gdy tak nonszalancko powątpiewał w jej oddanie Czarnemu Panu. Wstrzymała oddech, zaskoczona, uderzona, mimowolnie zaciskając dłonie w pięści, wbijając paznokcie w miękką skórę – doprowadzał ją do szału. Ją, zdystansowaną, obojętną, często wręcz autystyczną, skrytą za wysokim ścianami niezdobytej przez nikogo twierdzy, która właśnie rozpadała się na drobne kawałeczki. Jedynie pod naporem zdań. Zwłaszcza tego jednego, wypowiedzianego z cichą, przerażającą groźbą, czającą się w każdej głosce. Wolała słuchać warknięć, przytyków, jawnie okazywanego gniewu, niż tego prostego stwierdzenia, mieniącego się lodowatym błyskiem chłodu, trzeźwej pewności, nie dyktowanej złością a czymś głębszym, stabilniejszym, a przez to bardziej niepokojącym.
Zaskoczył ją tym wyznaniem, bardziej niż szarpnięciami i bolesnym dotykiem. Zaskoczył do tego stopnia, że w pierwszej chwili zdrętwiała, nagle czujna, prawie spokojna w tym krótkim spięciu. Po raz pierwszy uniosła głowę, orientując się, że nie stał już nad nią a siedział, odrobinę zniżając się do jej poziomu -
choć jego głos przekazywał odmienną treść. Obawiała się emocji, ale w przypadku Tristana to ich brak wywoływał prawdziwy lęk. Mogła zrozumieć wzburzenie, wściekłość, pożądanie i zawód, mogła je przyjąć, ale twarde, beznamiętne oświadczenie o zawłaszczeniu wywołało na jej odkrytej skórze falę dreszczy. Uniemożliwiających rzucenie ironicznego, podłego komentarza, przywracającego ich na ścieżkę odmierzanej kolejnymi ciosami wściekłości. - Nie jestem twoją własnością. Nie masz praw do udzielania mi pozwolenia – wychrypiała tylko prawie bezgłośnie, mimowolnie załzawionymi od bólu oczami śledząc ruchy jego dłoni, unoszącej do ust wino. W niczym nie przypominał tego, któremu zaufała przed laty, a jednak przezorny umysł odnajdywał niedorzeczne podobieństwa, chcąc ją przestrzec przed popełnieniem podobnego błędu. Serce biło coraz szybciej, usta wypełniał gorzko-słony posmak; dzieliła się jednak strzępkami swej historii, daleka od opowiadania zajmujących baśni o szkockich wrzosowiskach, oddaleniu, obojętności, ślepemu zawierzeniu komuś, kto spętał ją obietnicami. I tak nie dowierzała: naprawdę wypowiadała te słowa? Naprawdę go usłuchała? Zasiany w niej lęk popychał ją do tego obojętnego streszczenia; lęk, podszyty zmęczeniem. Miała dość utrzymywania pozorów, tak samo jak miała dość naiwnego spojrzenia Tristana na rzeczywistość. Czerń i biel, bez szarości, wszystko rzucone do jego stóp, proste i banalne; żadnych prymitywnych trudów, wyłącznie problemy wyższego świata. Wątpiła, by był w stanie zrozumieć przybliżające się ściany jej prywatnej klatki, powoli miażdżące ją żywcem – a mimo to dzieliła się z nim żenującą opowiastką. Czuła się mała, żałosna: wyszarpnęła kolejny kawałek szkła. Ból odciągał uwagę od godnego pożałowania monologu, który w jej uszach brzmiał niczym przejmujące skamlenie skopanego kundla. Zamilkła, badając palcami ranę; krew sączyła się coraz wolniej, zapach ciepłej cieczy nieco koił zmysły, przynajmniej do momentu, w którym uniosła głowę ponownie, spoglądając zza kurtyny czarnych włosów na siadającego na łożu Tristana. Spodziewała się kolejnej porcji podlanych jadem złośliwości, krytyki, kpiny; powtórzenia dziwkarskiej mantry, mocującej ją na pozycji tej niegodnej, straconej, plugawej.
Zaskoczył ją ponownie, unieruchomił serią dociekań, a każde jego pytanie, podświadomość kwitowała dzikim wrzaskiem, krzykiem niezgody i paniki. Każda głoska odsłaniała słabość jej pozycji. Nienawidziła czuć się ofiarą, zwłaszcza w kontraście z kimś, kim chciała się stać, jednak zamiast milczeć, odruchowo odpowiadała na kolejne pytania. – Nie, nie wiedzą gdzie jestem – najpierw słabo. –Nie chcę o nim mówić – potem coraz mocniej, rozgoryczona i wściekła. – Mój ojciec umiera, mógłby zrobić to szybciej – tak jak cała moja rodzina; czy to nie byłoby łatwiejsze, przyjemniejsze zakończenie życia dla rodzeństwa? Jedynych niewinnych istot, nad którymi roztaczała chwiejną opiekę. Ich także zawodziła, błądząc myślami w tak okrutnych w swej łaskawości rejonach. Tristan poruszał delikatne struny, chowane przez lata rany. Nie chciała o nich rozmawiać, a już na pewno nie teraz, gdy trzęsła się z nadmiaru niezbyt pozytywnych wrażeń, jednocześnie walcząc z chęcią uderzenia go w twarz za wszystko, co padło z jego ust, i z żarliwą tęsknotą, nakazującą jej jak najszybciej zabić emocjonalny chaos ekstremalną bliskością jego twardego, gorącego, szorstkiego ciała.
- To nieistotne – żachnęła się w końcu; kumulowana odrobina po odrobinie złość znów przejęła kontrolę, wyswobadzają ją na chwilę z wcześniejszego stanu zaniepokojonej petryfikacji. – Poradzę sobie sama, wiem, co robić, mam plan, który po prostu trochę się opóźnia– syknęła zła: tym razem na samą siebie, na męskie słabości, wpychające Asteriona do więzienia. Gdyby nie jego głupie poczucie dumy i chęć obrony jej dobrego imienia – ujmujące – miałaby dostęp do valhakisowej skrytki u Gringotta, co tymczasowo polepszyłoby sytuację. Zamiast tego: wszystko spadało na jej barki i uginała się pod ciężarem zobowiązań, widocznie sobie jednak nie radząc. Nie przyznałaby się do tego nigdy, ale - miał rację. Mówił logicznie; nie mogła się z nim nie zgodzić, dlatego w końcu zamilkła, nerwowo odgarniając z twarzy włosy, znacząc policzek krwawą smugą o odcieniu idealnie dopasowanym do ostrej czerwieni, podkreślającej usta. – Oczywiście, że stąd niedługo wyjdę – weszła mu w słowo, na razie ślepa na dokładniejsze znaczenie tego prostego stwierdzenia. Oczywiście, że zniknie z Wenus – kiedy tylko stanie na nogi. Kiedy zbuduje sobie pewne zaplecze. Kiedy będzie na tyle silna, by nie wrócić tu za miesiąc z podkulonym ogonem, zgadzając się na coraz gorsze warunki stawiane przez wściekłą Borgię. Prawie nie dosłyszała kolejnego przytyku, na który mogłaby zareagować jedynie wywróceniem oczami. Dotykał ją dziś do żywego, a gdy już zdawało się, że rozmawiają względnie spokojnie, ponownie drażnił obolałe miejsca. Posłała mu ostre, rozjuszone spojrzenie urażonej kotki, gotowej odgryźć rękę za rozpoczęcie idiotycznej zabawy w sprawdzanie wrażliwości zwierzęcia. Złośliwą prowokacją, zamieniającą się w nagłe, ostre zdecydowanie. I przejęcie kontroli nad jej losem?
Miała wrażenie, że po raz pierwszy odkąd przekroczył tego wieczoru próg Wenus, naprawdę na nią patrzy. Bez przesłony buchającej wściekłości i zawodu. Ciemne oczy lśniły niepokojąco, dalej utrzymując ją w pewnych ryzach. Nie zerwała się przecież z podłogi, nie cisnęła w niego szklanym odłamkiem, nie podniosła głosu. Słuchała. I chociaż podświadomość wyrywała się ku absolutnej destrukcji, to druga, niepowstrzymana, chora siła uczuć, popychająca ją w przeciwną stronę, równoważyła irracjonalny chaos. Znajdowała się pośrodku, zdezorientowana przechodzącą nawałnicą. Był tu – dla niej. Upokarzał, sprawiał ból, warkliwie karcił, ale przecież mógł to zrobić inaczej, mógł odebrać to, za co zapłacił, mógł zetrzeć ją na proch. Wystarczyło kilka słów. Zamiast tego, cierpliwie siedział naprzeciwko, i chociaż w jego brązowych oczach ciągle tliła się wściekłość, a krew spływająca z porozcinanych stóp oblepiała nogę, stanowiąc fizyczne zakotwiczenie w dyskomforcie, to: nie skrzywdził jej tak, jak mógłby.
Robił coś gorszego: chciał jej pomóc. Czego na razie – na szczęście; w innym wypadku nie powstrzymałaby instynktu samozachowawczego, nakazującego jej spopielić wszystko szatańską pożogą – nie była jeszcze w pełni świadoma. Słuchała go z niedowierzaniem i powracającym wzburzeniem, z trudem hamując się od zerwania na nogi i wylania na niego wina, które tak powoli sączył. Jakby prowadzili zwyczajną, nudną rozmowę a nie dokonywali sekcji na półmartwej tkance jej dziwkarskiego życia.
- Nie walczę z tobą. Pokazuję ci, że rzeczywistość nie jest taka prosta, jak ci się wydaje. Wyjdę stąd – i co dalej? Zacznę kurwić się na ulicy czy może poczekam aż los ześle mi sakwę pełną galeonów? Gdyby to było takie łatwe, zrobiłabym to już dawno – poinformowała go, wyjątkowo nie lodowato, a w pełni emocji. Nie dowierzała, że mógł proponować coś tak irracjonalnego, jednocześnie z rosnącym niepokojem przyjmując to, co zdawała się roić ta słabsza, pełna tęsknoty, część. Zrobiło się jej niedobrze; ponownie schyliła głowę, umykając jego spojrzeniu, by nie mógł dostrzec w jej wzroku tej naiwnej słabości. Ujęła półleżący na fotelu materiał i okręciła go wokół łydki, prowizorycznie, niechlujnie; potrzebowała zająć czymś drżące dłonie i zbyt przejrzyste spojrzenie. - A ja nie jestem bierną damą w opałach, którą możesz uratować i dopisać do swojej kolekcji rycerskich podbojów – wyartykułowała jedynie, siląc się na spokój, świadoma, że znów przybiera maskę. Niezależności, uporu, buntu – maskę słabszą, pozwalającą przebić aż nazbyt oczywistej iskrze zszokowanej nadziei. Mogłaby stąd zniknąć – tak po prostu? Nie czekając na swoją szansę, nie pozwalając skuć się małżeństwu i wtłoczyć w upadlające ramy? Czarne, wilgotne od niedawnych łez oczy lśniły, odsłonięte ramiona napięły się – nie poruszyła się jednak z miejsca.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Jej milczenie jawiło mu się jako dobry omen, za sprawą którego wkrótce być może uda się wreszcie posklejać całe to roztrzaskane szkło: Deirdre zaczynała być posłuszna, zamiast syczeć, warczeć i drapać, buntowniczo zadzierać nosa, robiła to, o co ją prosił - może nawet chciała być posłuszna. Prędko jednak ściągnął brew, wsłuchując się w jej słowa, mętne, mało satysfakcjonujące i oskarżycielskie, mimo to wciąż tłumaczące ją samą - tłumaczące w sposób, który mógłby sugerować, że wcale nie chciała buntować się przeciwko subordynacji wobec niego. Wpatrywał się w nią, również milcząc, gdy wspomniana przez nią przestrzeń odbijała się w jego głowie pustym, bolesnym echem. Pokręcił krótko głową, przecząco i ze zniecierpliwionym niedowierzaniem.
Patrzył na nią nieustannie - tak samo - z powagą i odważnie, butnie, nie odejmując wzroku ani na moment. Ich relacja nigdy nie znajdowała się na przyzwoitym poziomie - i nie widział szansy, żeby ją zawrócić w miejsce, które nigdy nie miało okazji nastać. Nie potrafiłby stać obok, nie będąc kuszonym jej zapachem, smukłym cieniem krwiożerczej sylwetki, melodyjnym głosem wyćwiczonym do kuszenia mężczyzn; sama była temu winna, to przecież przez nią, nikogo innego, czuł to wszystko. Fakt, że poznali się w burdelu, nie miał dla niego w tym momencie żadnego znaczenia - przez ostatnie miesiące skutecznie udowadniała mu, że nie była tylko dziwką, że stała wysoko ponadto, wysoko ponad wielu innych, gdy przeszła próbę zgotowaną im przez Czarnego Pana, nie przestając mu imponować, tak odwagą, jak i siłą charakteru oraz potencjałem niewyzwolonej wciąż - potrafiła wiele, lecz wierzył, że będzie potrafiła jeszcze więcej - czarnoksięskiej mocy. Wzbudzała w nim całą gamę uczuć, od przesyconej namiętnością pasji, przez palącą zazdrość, aż po niezaspokojone żądze, doprowadzała go - samą sobą, swoim istnieniem - do szaleństwa, pchając w otchłań obsesji, z której nie dało się już uwolnić. Nie mógł, ani dać jej odejść, ani pozwolić tej namiętności uschnąć - kusiła zbyt mocno. Była zbyt piękna. Te żądze - były zbyt mroczne, nie znajdzie ich spełnienia nigdzie indziej.
- Stworzyłem cię, Deirdre. Dzięki mnie jesteś tym, kim jesteś. I nagle przestałaś mi ufać? - w tonie jego głosu znów brzmiał zawód, nie potrafił pojąć jej wycofania, sprzeciwu, przyjmując kolejne, coraz bardziej irracjonalne tezy na ich wytłumaczenie. Jednego mógł być pewien - próbowała się od niego uwolnić. Nie mogło się to udać, bo on - nie mógł uwolnić się od niej, czymkolwiek była złota nić, która splotła ich razem, została zaciśnięta silnym węzłem. - Czy zrobiłem kiedykolwiek coś przeciwko tobie? Pielęgnowałem twój potencjał, pomogłem rozwinąć ci czarne skrzydła, dbałem o ciebie jak nikt. Dałem ci wszystko, czego chciałaś. Nie pozwoliłem ci się potknąć ani razu. A ty w zamian oświadczasz mi, że potrzebujesz przestrzeni, na którą, co gorsza, nawet nie jesteś gotowa. Nie pozwolę ci zniszczyć samej siebie. - Jesteś zbyt cenna. Zbyt ważna. Zbyt doskonała. Nie potrafił jej tutaj zostawić, nie potrafił tak po prostu przełknąć tego, że może ją mieć każdy, że jej perfekcja była na sprzedaż za garść błyszczących złotych galeonów. Że mimo pozycji, jaką zajmowała i potęgi, jaką władała, wciąż dawała się niszczyć i poniżać w miejscu takim jak to. Zbyt mądra, nie pasowała tutaj od samego początku. Właśnie dlatego zwracała uwagę. Dlatego była najbardziej pożądaną, widział to już lata temu, kiedy nie służyła jeszcze temu, którego imienia nie miał już odwagi wymówić. Nie była - nie była wtedy jeszcze jego. Wszystkie uczucia, którymi ją darzył, kumulowały się dzisiaj w niszczącej nawałnicy; przez to, że była tak ważna - budziła w nim tak wiele złego; przez to, że była tak wyjątkowa - nie mógł dać jej się wymknąć. Dostrzegł jej dłonie sunące pośród szklanych odłamków wzdłuż bladego ciała, na którym coraz gęściej malowały się krwiste smugi i przeszedł go dreszcz, nie grozy, dreszcz podniecenia, bo niemal czuł jej paznokcie wbite w jego własne ciało; tęsknota rozdzierała go na wskroś, nieprzerwanie tańcząc wewnątrz rozognionej rany, powracając okrutnym wspomnieniem.
- Nie pierwszy raz będę robił rzeczy, do których rzekomo nie mam prawa - przypomniał jej oschle, bo nie podobało mu się, że znów zaczynała wychodzić ze swojej posłusznej roli. Tyle - miałki sprzeciw - nie mógł wystarczyć, żeby go powstrzymać. Długo mógłby dywagować na temat tego, co mu wolno, a czego nie - bardzo często miał na ten temat odmienne zdanie niż reszta świata. Trzymał się zasad rodziny, trzymał się poleceń Czarnego Pana, lecz poza nimi - wolno mu było wszystko. Był Rosierem. Deirdre natomiast omotała go siecią dziwkarskich sztuczek, których teraz najwyraźniej zapragnęła się wyprzeć - i na co było już za późno. Roznieciła w nim obsesyjne pożądanie, które mogła zaspokoić tylko ona - dla niego, człowieka roztapiającego się we wiecznym hedonizmie i szybko nudzącego się nowymi doznaniami, była prawdziwym skarbem, czarnym klejnotem w koronie rozkoszy; jego własnym, takim, którego strzeże się najpilniej i takim, wobec którego złodziei pozostaje się bezlitosnym. A ją właśnie coś próbowało ukraść, prawdopodobnie jej głupota.
Uważnie badał jej twarz, spojrzenie, drżenie warg, nim się rozchyliły, nie dlatego, że spodziewał się podstępu - dlatego, że łaknął jej smaku bardziej, niż czegokolwiek innego; obrócił w ręku nóżkę do połowy pustego kielicha. Jej smak uzależniał. Krzywdził. Roztapiał. Jej smaku nie czuł już tak długo, że aż upił łyk słodkiego wina - nie smakowało jednak tak dobrze jak ona i miał ochotę je wypluć, ale przełknął. Lakoniczne odpowiedzi Deirdre nie były ani pełne ani wystarczające, a największą zagadką rysował się przed nim tajemniczy mężczyzna, który ją na to wszystko skazał. Mężczyzna, o którym mówić nie chciała - choć powinna, jeśli miał jej pomóc. Wpatrywał się w nią w niemym milczeniu, kiedy każde jej kolejne stwierdzenie przecinało powietrze jak zakrzywiony, zatruty jadem sztylet; nie trzeba było genialnego intelektu emocjonalnego, by rozpoznać, że poruszany przez nią temat nosił w sobie ogromny, trudny do przyjęcia przez nią samą ładunek. Nie próbował męczyć jej dłużej - a przynajmniej nie w tym momencie, to, co konieczne, odkładając na później. Metodycznie, krok po kroku, do tego również dojdą.
- W porządku - oznajmił więc, zbierając myśli; przebijające się uczucia próbował stłumić logicznym myśleniem. Tym przecież był - jej nauczycielem, z nich dwojga to on powinien sięgnąć po zdrowy rozsądek, który jak huragan w jednej chwili zniszczy stawiany przez nią domek z kart tworzący imponujący dwór tępej bezmyślności. Nie widział innej możliwości. - Pragnęłaś przestrzeni, na której będziesz sama. Dostałaś ją. Ty i ta twoja potrzeba niezależności stworzyłyście sobie plan, który - to zaskakujące - nieco się przedłuża. Na czym ten plan polega? - I choć właściwie na tym powinien skończyć, to jednak nie potrafił powstrzymać języka, kotłująca się w nim złość nieprzerwanie szukała ujścia, kipiąc sarkazmem: - Oddasz się jeszcze stu mężczyznom i wtedy będziesz mieć dość pieniędzy, żeby stąd uciec? Zabijesz Borgię, choć to w twoim ułożeniu nic nie zmieni, bo na jej miejsce przyjdzie ktoś inny? A może - jednak dogadasz się ze swoim poprzednim protektorem? - Drażniło go, że nie chciała o nim mówić. Mętna, tajemnicza sylwetka kogoś, kto miał z nią niedokończone sprawy z przeszłości, była również jego problemem - powinien poznać wroga zanim on pozna jego. A może - to tylko cicho pulsowało wciąż niekojone echo sprzeciwu zazdrosnego kochanka. Miał żonę, a ona była prostytutką - nie powinien od niej niczego wymagać, lecz mimo to mógłby przysiąc, że choć połówki jabłka w rzeczywistości istnieć mogą tylko dwie, on szczerze pragnął nie jednej, a dwóch kobiet. Na krótki moment utkwił spojrzenie na jej łydce, niechlujnie przewiązanej białym materiałem, który leniwie nasiąkał krwista plamą, wokół niej wciąż skrzyły się drobiny szkła po rozbitym kielichu, zanurzone w mdłej kałuży czerwonej krwi i czerwonego wina. Nie wstała, choć ją o to prosił. Gotów byłby przysiąc, że jej upragniona niezależność mogła działać wyłącznie w podobnie głupi sposób - że Deirdre sama podłoży sobie pod stopy ciernie, przez które nie będzie potrafiła przejść. Wierzył - a może chciał wierzyć, podświadomie nie potrafiąc wyzbyć się wątpliwości - że wciąż był jej potrzebny. Że nie mogła - tak po prostu go opuścić. Całe to szkło - rozbiła przecież ona sama.
- Rzeczywistość jest znacznie prostsza, niż ci się wydaje - mruknął, siląc się na obojętność, zatapiając wargi w winie; wziął niewielki łyk. Ich perspektywy różniły się od siebie znacznie, pochodzili z dwóch różnych światów, to, co dla niej wydawało się barierą nie do przejścia - dla Tristana było jedynie nieprzyjemną drzazgą. Nie miała pieniędzy, podczas gdy on cierpiał na ich nadmiar; wpierw musiał jej jednak uzmysłowić błędność kierunku jej pogmatwanych myśli. - Częściej jednak sprowadzam opały, niż z nich ratuję - dodał ostrzegawczo, bo Deirdre znów zbliżała się niebezpiecznie do granicy, od której powinna jednak trzymać się z daleka. Sądził, że zdusił już ten śmieszny bunt. Chciał ją posiąść. Chciał ją rozszarpać. Chciał ją wziąć w ramiona i zmiażdżyć, zniszczyć jedną klątwą, wyrwać głowę, ręce, palec po palcu. Szarpnąć za włosy, przyciągnąć do siebie; wyłamać kości, stopy, łydki, biodra; wpić się w wargi - aż do krwi.
- Deirdre - wypowiedział jej imię miękko, a jednak z ze złowieszczym błyskiem zniecierpliwienia w oku. - Gdybym chciał cię dopisać do kolekcji podbojów, zapewniam cię, że zrobiłbym to już dawno temu. - I już dawno straciłbym tobą zainteresowanie. Chciał od niej znacznie więcej. Chciał jej - całej i na własność. Na wyłączność. Chciał jej ciała - i chciał jej duszy. Jego uczucia od zawsze były niestałe, chwiejne i kapryśne, ale znał jej smak zbyt długo, by nie być ich pewnym. Nie dodał jednak nic więcej, owszem, mogła stąd wyjść dzisiaj - jeśli jednak miała zamiar zapierać się, że nie, to równie dobrze mogli najpierw przeanalizować jej przyszłe zamiary, naciskając na - najwyraźniej - problematyczną kwestię rozciągłości czasowej. Nieprzerwanie patrzył w jej oczy, nie poruszyła się ani o cal, choć ją o to poprosił - wolała więc tutaj zostać. Nie powiedział więc nic ponadto - skoro miała lepszy plan, niech będzie. Za rok, może dwa, dokona tego po swojemu - czemu nie? Nie walczyła z nim, tylko chciała zrobić to po swojemu - doskonale, Deirdre, przedstaw, proszę, ten genialny pomysł. Niecierpliwość rozdmuchiwała gniewny żar, kiedy nie przestawała stawiać daremnego oporu; nie rozumiał, co nią kierowało - każde poczucie dumy na ostatnim miejscu postawiłoby przecież sprzedawanie własnego ciała, a ona najwyraźniej wciąż wolała to od zależności od niego.
Porozmawiajmy wreszcie poważnie.
Patrzył na nią nieustannie - tak samo - z powagą i odważnie, butnie, nie odejmując wzroku ani na moment. Ich relacja nigdy nie znajdowała się na przyzwoitym poziomie - i nie widział szansy, żeby ją zawrócić w miejsce, które nigdy nie miało okazji nastać. Nie potrafiłby stać obok, nie będąc kuszonym jej zapachem, smukłym cieniem krwiożerczej sylwetki, melodyjnym głosem wyćwiczonym do kuszenia mężczyzn; sama była temu winna, to przecież przez nią, nikogo innego, czuł to wszystko. Fakt, że poznali się w burdelu, nie miał dla niego w tym momencie żadnego znaczenia - przez ostatnie miesiące skutecznie udowadniała mu, że nie była tylko dziwką, że stała wysoko ponadto, wysoko ponad wielu innych, gdy przeszła próbę zgotowaną im przez Czarnego Pana, nie przestając mu imponować, tak odwagą, jak i siłą charakteru oraz potencjałem niewyzwolonej wciąż - potrafiła wiele, lecz wierzył, że będzie potrafiła jeszcze więcej - czarnoksięskiej mocy. Wzbudzała w nim całą gamę uczuć, od przesyconej namiętnością pasji, przez palącą zazdrość, aż po niezaspokojone żądze, doprowadzała go - samą sobą, swoim istnieniem - do szaleństwa, pchając w otchłań obsesji, z której nie dało się już uwolnić. Nie mógł, ani dać jej odejść, ani pozwolić tej namiętności uschnąć - kusiła zbyt mocno. Była zbyt piękna. Te żądze - były zbyt mroczne, nie znajdzie ich spełnienia nigdzie indziej.
- Stworzyłem cię, Deirdre. Dzięki mnie jesteś tym, kim jesteś. I nagle przestałaś mi ufać? - w tonie jego głosu znów brzmiał zawód, nie potrafił pojąć jej wycofania, sprzeciwu, przyjmując kolejne, coraz bardziej irracjonalne tezy na ich wytłumaczenie. Jednego mógł być pewien - próbowała się od niego uwolnić. Nie mogło się to udać, bo on - nie mógł uwolnić się od niej, czymkolwiek była złota nić, która splotła ich razem, została zaciśnięta silnym węzłem. - Czy zrobiłem kiedykolwiek coś przeciwko tobie? Pielęgnowałem twój potencjał, pomogłem rozwinąć ci czarne skrzydła, dbałem o ciebie jak nikt. Dałem ci wszystko, czego chciałaś. Nie pozwoliłem ci się potknąć ani razu. A ty w zamian oświadczasz mi, że potrzebujesz przestrzeni, na którą, co gorsza, nawet nie jesteś gotowa. Nie pozwolę ci zniszczyć samej siebie. - Jesteś zbyt cenna. Zbyt ważna. Zbyt doskonała. Nie potrafił jej tutaj zostawić, nie potrafił tak po prostu przełknąć tego, że może ją mieć każdy, że jej perfekcja była na sprzedaż za garść błyszczących złotych galeonów. Że mimo pozycji, jaką zajmowała i potęgi, jaką władała, wciąż dawała się niszczyć i poniżać w miejscu takim jak to. Zbyt mądra, nie pasowała tutaj od samego początku. Właśnie dlatego zwracała uwagę. Dlatego była najbardziej pożądaną, widział to już lata temu, kiedy nie służyła jeszcze temu, którego imienia nie miał już odwagi wymówić. Nie była - nie była wtedy jeszcze jego. Wszystkie uczucia, którymi ją darzył, kumulowały się dzisiaj w niszczącej nawałnicy; przez to, że była tak ważna - budziła w nim tak wiele złego; przez to, że była tak wyjątkowa - nie mógł dać jej się wymknąć. Dostrzegł jej dłonie sunące pośród szklanych odłamków wzdłuż bladego ciała, na którym coraz gęściej malowały się krwiste smugi i przeszedł go dreszcz, nie grozy, dreszcz podniecenia, bo niemal czuł jej paznokcie wbite w jego własne ciało; tęsknota rozdzierała go na wskroś, nieprzerwanie tańcząc wewnątrz rozognionej rany, powracając okrutnym wspomnieniem.
- Nie pierwszy raz będę robił rzeczy, do których rzekomo nie mam prawa - przypomniał jej oschle, bo nie podobało mu się, że znów zaczynała wychodzić ze swojej posłusznej roli. Tyle - miałki sprzeciw - nie mógł wystarczyć, żeby go powstrzymać. Długo mógłby dywagować na temat tego, co mu wolno, a czego nie - bardzo często miał na ten temat odmienne zdanie niż reszta świata. Trzymał się zasad rodziny, trzymał się poleceń Czarnego Pana, lecz poza nimi - wolno mu było wszystko. Był Rosierem. Deirdre natomiast omotała go siecią dziwkarskich sztuczek, których teraz najwyraźniej zapragnęła się wyprzeć - i na co było już za późno. Roznieciła w nim obsesyjne pożądanie, które mogła zaspokoić tylko ona - dla niego, człowieka roztapiającego się we wiecznym hedonizmie i szybko nudzącego się nowymi doznaniami, była prawdziwym skarbem, czarnym klejnotem w koronie rozkoszy; jego własnym, takim, którego strzeże się najpilniej i takim, wobec którego złodziei pozostaje się bezlitosnym. A ją właśnie coś próbowało ukraść, prawdopodobnie jej głupota.
Uważnie badał jej twarz, spojrzenie, drżenie warg, nim się rozchyliły, nie dlatego, że spodziewał się podstępu - dlatego, że łaknął jej smaku bardziej, niż czegokolwiek innego; obrócił w ręku nóżkę do połowy pustego kielicha. Jej smak uzależniał. Krzywdził. Roztapiał. Jej smaku nie czuł już tak długo, że aż upił łyk słodkiego wina - nie smakowało jednak tak dobrze jak ona i miał ochotę je wypluć, ale przełknął. Lakoniczne odpowiedzi Deirdre nie były ani pełne ani wystarczające, a największą zagadką rysował się przed nim tajemniczy mężczyzna, który ją na to wszystko skazał. Mężczyzna, o którym mówić nie chciała - choć powinna, jeśli miał jej pomóc. Wpatrywał się w nią w niemym milczeniu, kiedy każde jej kolejne stwierdzenie przecinało powietrze jak zakrzywiony, zatruty jadem sztylet; nie trzeba było genialnego intelektu emocjonalnego, by rozpoznać, że poruszany przez nią temat nosił w sobie ogromny, trudny do przyjęcia przez nią samą ładunek. Nie próbował męczyć jej dłużej - a przynajmniej nie w tym momencie, to, co konieczne, odkładając na później. Metodycznie, krok po kroku, do tego również dojdą.
- W porządku - oznajmił więc, zbierając myśli; przebijające się uczucia próbował stłumić logicznym myśleniem. Tym przecież był - jej nauczycielem, z nich dwojga to on powinien sięgnąć po zdrowy rozsądek, który jak huragan w jednej chwili zniszczy stawiany przez nią domek z kart tworzący imponujący dwór tępej bezmyślności. Nie widział innej możliwości. - Pragnęłaś przestrzeni, na której będziesz sama. Dostałaś ją. Ty i ta twoja potrzeba niezależności stworzyłyście sobie plan, który - to zaskakujące - nieco się przedłuża. Na czym ten plan polega? - I choć właściwie na tym powinien skończyć, to jednak nie potrafił powstrzymać języka, kotłująca się w nim złość nieprzerwanie szukała ujścia, kipiąc sarkazmem: - Oddasz się jeszcze stu mężczyznom i wtedy będziesz mieć dość pieniędzy, żeby stąd uciec? Zabijesz Borgię, choć to w twoim ułożeniu nic nie zmieni, bo na jej miejsce przyjdzie ktoś inny? A może - jednak dogadasz się ze swoim poprzednim protektorem? - Drażniło go, że nie chciała o nim mówić. Mętna, tajemnicza sylwetka kogoś, kto miał z nią niedokończone sprawy z przeszłości, była również jego problemem - powinien poznać wroga zanim on pozna jego. A może - to tylko cicho pulsowało wciąż niekojone echo sprzeciwu zazdrosnego kochanka. Miał żonę, a ona była prostytutką - nie powinien od niej niczego wymagać, lecz mimo to mógłby przysiąc, że choć połówki jabłka w rzeczywistości istnieć mogą tylko dwie, on szczerze pragnął nie jednej, a dwóch kobiet. Na krótki moment utkwił spojrzenie na jej łydce, niechlujnie przewiązanej białym materiałem, który leniwie nasiąkał krwista plamą, wokół niej wciąż skrzyły się drobiny szkła po rozbitym kielichu, zanurzone w mdłej kałuży czerwonej krwi i czerwonego wina. Nie wstała, choć ją o to prosił. Gotów byłby przysiąc, że jej upragniona niezależność mogła działać wyłącznie w podobnie głupi sposób - że Deirdre sama podłoży sobie pod stopy ciernie, przez które nie będzie potrafiła przejść. Wierzył - a może chciał wierzyć, podświadomie nie potrafiąc wyzbyć się wątpliwości - że wciąż był jej potrzebny. Że nie mogła - tak po prostu go opuścić. Całe to szkło - rozbiła przecież ona sama.
- Rzeczywistość jest znacznie prostsza, niż ci się wydaje - mruknął, siląc się na obojętność, zatapiając wargi w winie; wziął niewielki łyk. Ich perspektywy różniły się od siebie znacznie, pochodzili z dwóch różnych światów, to, co dla niej wydawało się barierą nie do przejścia - dla Tristana było jedynie nieprzyjemną drzazgą. Nie miała pieniędzy, podczas gdy on cierpiał na ich nadmiar; wpierw musiał jej jednak uzmysłowić błędność kierunku jej pogmatwanych myśli. - Częściej jednak sprowadzam opały, niż z nich ratuję - dodał ostrzegawczo, bo Deirdre znów zbliżała się niebezpiecznie do granicy, od której powinna jednak trzymać się z daleka. Sądził, że zdusił już ten śmieszny bunt. Chciał ją posiąść. Chciał ją rozszarpać. Chciał ją wziąć w ramiona i zmiażdżyć, zniszczyć jedną klątwą, wyrwać głowę, ręce, palec po palcu. Szarpnąć za włosy, przyciągnąć do siebie; wyłamać kości, stopy, łydki, biodra; wpić się w wargi - aż do krwi.
- Deirdre - wypowiedział jej imię miękko, a jednak z ze złowieszczym błyskiem zniecierpliwienia w oku. - Gdybym chciał cię dopisać do kolekcji podbojów, zapewniam cię, że zrobiłbym to już dawno temu. - I już dawno straciłbym tobą zainteresowanie. Chciał od niej znacznie więcej. Chciał jej - całej i na własność. Na wyłączność. Chciał jej ciała - i chciał jej duszy. Jego uczucia od zawsze były niestałe, chwiejne i kapryśne, ale znał jej smak zbyt długo, by nie być ich pewnym. Nie dodał jednak nic więcej, owszem, mogła stąd wyjść dzisiaj - jeśli jednak miała zamiar zapierać się, że nie, to równie dobrze mogli najpierw przeanalizować jej przyszłe zamiary, naciskając na - najwyraźniej - problematyczną kwestię rozciągłości czasowej. Nieprzerwanie patrzył w jej oczy, nie poruszyła się ani o cal, choć ją o to poprosił - wolała więc tutaj zostać. Nie powiedział więc nic ponadto - skoro miała lepszy plan, niech będzie. Za rok, może dwa, dokona tego po swojemu - czemu nie? Nie walczyła z nim, tylko chciała zrobić to po swojemu - doskonale, Deirdre, przedstaw, proszę, ten genialny pomysł. Niecierpliwość rozdmuchiwała gniewny żar, kiedy nie przestawała stawiać daremnego oporu; nie rozumiał, co nią kierowało - każde poczucie dumy na ostatnim miejscu postawiłoby przecież sprzedawanie własnego ciała, a ona najwyraźniej wciąż wolała to od zależności od niego.
Porozmawiajmy wreszcie poważnie.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Wizja codzienności przeżywanej bez wpływu Rosiera – piękna, samodzielna, niezależna, lekka - okazała się jedynie ułudą, paniczną ucieczką zwierzęcia, które już raz poznało smak rozpalonej stali i teraz na każdy podobny, trzeszczący metalem dźwięk reagowało spięciem mięśni, napędzającym organizm do jak najszybszego umknięcia w bezpieczne miejsce. Przeżywała już to przecież, przed laty spoglądała z szacunkiem na szanowanego mężczyznę, posiadającego władzę i wiedzę, mogącego doprowadzić ją tam, gdzie sama nie zdołałaby dotrzeć. Wierzyła w jego umiejętności i obiektywny osąd. Podziwiała, fascynowała ją jego potęgą, wierzyła w wzajemność dobrych intencji. Sądziła, że tamta historia się już nie powtórzy, wyciągnęła przecież odpowiednie wnioski z bolesnej lekcji, z zawierzenia mężczyźnie, który stał znacznie wyżej, a jednak…a jednak ponownie wchodziła na krętą, śliską ścieżkę. Tym razem prowadzącą ją do góry, nie w dół. Tym razem, pomimo pozorów podobieństwa, zupełnie inną, być może dlatego, że wybrukowaną uczuciami. Nic nie czuła do Blacka, wymykała się jego dłoniom, oddając mu jedynie swój umysł: Rosier natomiast zagarnął ją całą, pozostawiając jedynie niewielki margines – błędu? – nie zatruty jego wpływem. Poglądami, myślami, rozkazami, przed którymi nie broniła się tak zajadle, jak przecież mogła. Oswajał ją brutalnie, acz skutecznie, i dopiero teraz, gdy ostrymi słowami wylewał na nią konkretne fakty, podszyte niezadowoleniem z jej niewiary, zdołała zatrzymać histeryczne odruchy, przełknąć cisnące się na usta buntownicze słowa, uspokoić się na tyle, by po prostu przyjąć to, co miał jej do powiedzenia.
A mówił – niestety – prawdę i z każdą kolejną głoską docierało to do niej coraz jaśniej. Niby nie dzielił się niczym odkrywczym, niby zdawała sobie sprawę z jego szczerości cały czas, a jednak dopiero, gdy te konkretne zdania padły z jego ust, pojęła ich sens. Co było kolejnym, koronnym dowodem na to, że nie ufa samej sobie – że ufa tylko jemu, że pokłada w nim wiarę większą, niż powinna, że posiada kontrolę nie tylko nad nią, ale i nad kreowaniem świata i myśli. Wzięła głęboki, słyszalny oddech, jeszcze napędzana wyłączoną już krytycznym błędem niezgodą, chcąc coś powiedzieć, ale żadne słowo nie przecięło logicznej tyrady. Retorycznej. Zabolała ją ta szczerość, obojętne położenie na niewidocznym stole argumentów, z którymi nie mogła się nie zgodzić.
Nigdy jej nie zawiódł. Spełniał obietnice – szybciej nawet, niż się tego spodziewała. Rzucał do jej stóp podarunki, takie, jakich naprawdę pragnęła: nie kwiaty i wiersze, a krwawe ofiary, pozwalając jej posmakować potęgi czarnej magii, nauczyć się jej, oswoić, by później w pełni rozkoszować się władzą. Znał ją, krytykował, surowo oceniał, bez taryfy ulgowej, bez ckliwej wyrozumiałości, sugerującej, że tak naprawdę nie zależy mu na jej rozwoju a jedynie na zmiękczeniu serca prowizorycznym prezentem. Poświęcał czas, słuchał, a co najważniejsze: nie naciskał. Coś, co mogło działać odrzucająco – pewna obojętność na to, kim była, skąd pochodziła, co tak skrzętnie skrywała za maską Miu – koiło Deirdre, pozwalając poczuć się przy nim prawdziwie sobą. Widział ją taką, jaką chciała zostać, ba, stworzył ją taką.
- Ufam ci bardziej niż sobie – powiedziała jedynie po nieznośnie długiej chwili ciszy. Nie mogła tego zepsuć, nie naiwnym uczuciem, nie kobiecą słabością, sprawiającą, że widziała w Tristanie kogoś jeszcze. Więcej niż nauczyciela, więcej niż mistrza, więcej niż protektora, więcej niż zaspokajającego jej wygórowane potrzeby kochanka. Czuła do siebie obrzydzenie, intensywniejsze nawet niż nagłe zirytowanie. Niezależna, silna, odporna na porywy serca, pozbawiona empatii, pozbawiona słabych stron – nie było tu miejsca na ich przeciwieństwa. Rozsądniejszy, chociaż cichszy, głos, podpowiadał jej jednak, że przecież wcale nie okazuje upokarzającego szaleństwa. Ślub z Evandrą nie wywołał jej zazdrości, jedynie radość z powodu jego szczęścia i pewnej sprawiedliwości wszechświata, sprzyjającego niestrudzonemu zdobywcy. Niższy status społeczny nie wywoływał bólu odrzucenia; nie pragnęła przecież blichtru salonów, wystawnych przyjęć, drogich sukien i romansu rodem z arystokratycznych opowieści. Rozmijała się z tym, co powinna czuć, będąc pewną wyłącznie jednego: chorego, trującego, niemożliwego do powstrzymania pragnienia.
Przyjmowała karcenie w milczeniu, tym razem już całkowitym, nie przypominającym ciszy przed burzą i odpoczynku przed następnymi skokami drapieżnej bestii, gotowej z wzmożoną siłą wydrapywać sobie drogę ku wolności. I chociaż teoretycznie nic się nie zmieniło, to widocznie spokorniała; uniesiona zadziornie głowa opadła, palce zaciśnięte w pieści rozluźniły się, wyprostowała zakrwawioną nogę, opierając smukłą łydkę o czystą część podłogi. Niewerbalne przyznanie racji było więcej niż oczywiste, podkreślone gniewnym rumieńcem, barwiącym jej bladą szyję. Nagle pożałowała roztrzaskanego kielicha; powinna czymś zająć ręce, złagodzić gorzki posmak w ustach, rozgrzać na nowo myśli, nie skupiać się na czerwonych od wina wargach Tristana, zaciętych, układających następne słowa, obnażające jej zapalczywość. Na każde jego słowo miała gotową odpowiedź, przygotowane szarpnięcie, pozwalające zwiększyć dzielący ich dystans. Pozostawała jednak w miejscu, przyglądając się zarówno Rosierowi jak i sobie samej. Kłębiącym się pod skórą, sprzecznym uczuciom: niepokojowi, podszytymi nadzieją, niezgodzie pełnej pokory, buntowniczym odruchom powodowanym pragnieniem podporządkowania się, powrotu do ustalonych granic, umieszczenia w bezpiecznych – dla niej, dla nich – ramach, nie pozwalających na podobne wybryki. Potrzebowała tej próby sił, mającej pokazać, kto tak naprawdę jest górą, i chociaż nie otrzymała jednoznacznej odpowiedzi, to celne spostrzeżenia Tristana łagodziły szaleńcze wierzgnięcia megalomanii do tego stopnia, że była gotowa go wysłuchać. I usłuchać, nawet pomimo groźnych ogników, ciągle czających się w kącikach podkreślonych grubą kreską oczu. Oczu czujnego drapieżnika, boleśnie ugodzonego i poranionego – jeszcze nie śmiertelnie, lecz na tyle mocno, by uznał swoją niższą pozycję w starciu z przewyższającym go siłą przeciwnikiem.
Następny policzek, wymierzony we wrażliwe miejsca, po raz pierwszy dzisiejszego wieczoru przyjęła z pokornym milczeniem. Tristan dotykał posiniaczonych miejsc, upokarzał, godząc – słusznie: to przecież bolało najbardziej - w przekonanie o własnej nieomylności, przywoływał przeszłe demony, które zdążyła już odprawić – ale nie do końca. Obraz mężczyzny, który zniszczył jej karierę i doprowadził ją do tego miejsca, ciągle wywoływał nieprzyjemne skurcze napinających się mięśni. Najpierw umknęła spojrzeniem w bok, dotknięta do żywego, dopiero później posyłając Rosierowi wzburzone, wściekłe spojrzenie. I tylko spojrzenie; czuła się tak, jakby równie trafnymi wyznaniami nałożył na nią kaganiec, skrócił smycz, nie tylko pozwalając spojrzeć na swoją sytuację z dystansu, ale też – odbierając możliwość dalszego buntu i wygryzania sobie drogi z pułapki. Nawet nie prychnęła, po prostu brnąc dalej w rzeczową odpowiedź.
- Jestem zaręczona – poinformowała go beznamiętnie – z drobnym przedsiębiorcą z Pokątnej. Przejęcie jego majątku nie powinno sprawić większego problemu, muszę tylko wydać jego córki za mąż – lub sprzedać je na Nokturnie; to drugie wydawało się bardziej opłacalne – i poczekać, dłużej niż się spodziewałam, aż ten niezwykle opanowany mężczyzna wyjdzie z Tower – ostatnie zdanie wypowiedziała z wyraźną pogardą; nie mogła nadziwić się zaślepieniu Asteriona i jego równie rycerskiej, co idiotycznej chęci obrony jej czci. Pozostawała jeszcze kwestia wiary w serwowaną mu przez Burke’a prawdę, ale tym mogła zając się w inny, niewybaczalny sposób. Plan jednak rozmywał się, stawał się poszarpany, odległy – a czuła, że nie wytrzyma w Wenus dłużej. Nie z coraz podlejszymi klientami, zsyłanymi jej przez włoską boginię zemsty. Nie, kiedy chciała służyć mu naprawdę, zgłębić grube księgi, oddać się sprawie tak, jak powinna, bez fizycznych dolegliwości obolałego ciała i psychicznego zmęczenia. Nie miała jednak innego wyjścia: musiała odnaleźć w sobie głębsze pokłady cierpliwości i wytrzymałości, wierząc, że chwiejny plan nie rozsypie się na jeszcze drobniejsze kawałki, wiążąc ją złotymi kajdanami małżeństwa.
Drgnęła ponownie, słysząc swoje imię, jeszcze wyraźniejsze w kontraście z poprzednimi, uprzedmiotowiającymi przywoływaniami Miu. Niechętnie powróciła do niego wzrokiem; oczy miała czarne, chmurne, skrzące się niedawnymi błyskawicami, lecz burza przechodziła już gdzieś obok, pozostawiając po sobie dziwnie gęsty spokój.
- Wiem – odparła, bo przecież sama była świadkiem niepokoju, jaki ze sobą przynosił, depcząc to, co jeszcze niedawno otaczano nimbem i szacunkiem. Znała jego moc, rosnącą jeszcze szybciej niż tak, którą sama zgłębiała. Marzyła o dotarciu do miejsca, w którym będą na równi, naiwnie: o tym, że kiedyś go wyprzedzi, że sięgnie dalej, zawsze pamiętając jednak o tym, komu zawdzięcza to mroczne spełnienie. Uwznioślał ją i deptał; coś ciągle kłuło ją w piersi, jakby jedno złamane żebro przebijało bok, pozwalając ulotnić się czarnemu dymowi. Chmurze szczerości. – Boję się władzy, jaką nade mną posiadasz – wyszeptała, po raz pierwszy tak boleśnie prawdziwie; nigdy wcześniej nie mówiła o strachu, nigdy nie odnosiła się do jego przymiotów. Miał ją teraz przed sobą spętaną i ujarzmioną – być może tylko chwilowo? – a z poranionych boków sączyła się lśniąca diamentem krew, osłabiająca stalowe ramy, w jakich zamykała to, co wprawiało jej serce w drżenie. Już sekundę po wypowiedzeniu tych słów wiedziała, że popełnia błąd – wewnętrznie skrzywiła się gwałtownie i z odrazą; naprawdę traciła przy nim rozum. Bierne siedzenie przed nim, pod nim, wydało się jej nagle nie do zniesienia, dlatego gwałtownie, lecz niezwykle zgrabnie, wstała na równe nogi, nie przejmując się kałużą krwi, wina i szkła. Zgrabnie ominęła większe kawałki, pewnie – pomimo bólu – stąpając po dywanie w stronę półki z alkoholami, z całych sił starając się powstrzymać chęć podejścia do Tristana, wyrwania kieliszka z jego dłoni, pchnięcia go na łóżko, pocałowania, ostro, gwałtownie, tak, by zapomniał o tym, co powiedziała, i pozwolił jej choć złudnie, odzyskać kontrolę. Nad sobą, nad nim – biernym, zdobytym, odurzonym rozkoszą - nad tym, co ich łączyło. Zawahała się jednak tylko na sekundę, lecz równie dobrze można byłoby wytłumaczyć to zachwianiem wynikającym z rozciętej łydki - mimo prowizorycznego opatrunku, zostawiała za sobą krwawe ślady.
A mówił – niestety – prawdę i z każdą kolejną głoską docierało to do niej coraz jaśniej. Niby nie dzielił się niczym odkrywczym, niby zdawała sobie sprawę z jego szczerości cały czas, a jednak dopiero, gdy te konkretne zdania padły z jego ust, pojęła ich sens. Co było kolejnym, koronnym dowodem na to, że nie ufa samej sobie – że ufa tylko jemu, że pokłada w nim wiarę większą, niż powinna, że posiada kontrolę nie tylko nad nią, ale i nad kreowaniem świata i myśli. Wzięła głęboki, słyszalny oddech, jeszcze napędzana wyłączoną już krytycznym błędem niezgodą, chcąc coś powiedzieć, ale żadne słowo nie przecięło logicznej tyrady. Retorycznej. Zabolała ją ta szczerość, obojętne położenie na niewidocznym stole argumentów, z którymi nie mogła się nie zgodzić.
Nigdy jej nie zawiódł. Spełniał obietnice – szybciej nawet, niż się tego spodziewała. Rzucał do jej stóp podarunki, takie, jakich naprawdę pragnęła: nie kwiaty i wiersze, a krwawe ofiary, pozwalając jej posmakować potęgi czarnej magii, nauczyć się jej, oswoić, by później w pełni rozkoszować się władzą. Znał ją, krytykował, surowo oceniał, bez taryfy ulgowej, bez ckliwej wyrozumiałości, sugerującej, że tak naprawdę nie zależy mu na jej rozwoju a jedynie na zmiękczeniu serca prowizorycznym prezentem. Poświęcał czas, słuchał, a co najważniejsze: nie naciskał. Coś, co mogło działać odrzucająco – pewna obojętność na to, kim była, skąd pochodziła, co tak skrzętnie skrywała za maską Miu – koiło Deirdre, pozwalając poczuć się przy nim prawdziwie sobą. Widział ją taką, jaką chciała zostać, ba, stworzył ją taką.
- Ufam ci bardziej niż sobie – powiedziała jedynie po nieznośnie długiej chwili ciszy. Nie mogła tego zepsuć, nie naiwnym uczuciem, nie kobiecą słabością, sprawiającą, że widziała w Tristanie kogoś jeszcze. Więcej niż nauczyciela, więcej niż mistrza, więcej niż protektora, więcej niż zaspokajającego jej wygórowane potrzeby kochanka. Czuła do siebie obrzydzenie, intensywniejsze nawet niż nagłe zirytowanie. Niezależna, silna, odporna na porywy serca, pozbawiona empatii, pozbawiona słabych stron – nie było tu miejsca na ich przeciwieństwa. Rozsądniejszy, chociaż cichszy, głos, podpowiadał jej jednak, że przecież wcale nie okazuje upokarzającego szaleństwa. Ślub z Evandrą nie wywołał jej zazdrości, jedynie radość z powodu jego szczęścia i pewnej sprawiedliwości wszechświata, sprzyjającego niestrudzonemu zdobywcy. Niższy status społeczny nie wywoływał bólu odrzucenia; nie pragnęła przecież blichtru salonów, wystawnych przyjęć, drogich sukien i romansu rodem z arystokratycznych opowieści. Rozmijała się z tym, co powinna czuć, będąc pewną wyłącznie jednego: chorego, trującego, niemożliwego do powstrzymania pragnienia.
Przyjmowała karcenie w milczeniu, tym razem już całkowitym, nie przypominającym ciszy przed burzą i odpoczynku przed następnymi skokami drapieżnej bestii, gotowej z wzmożoną siłą wydrapywać sobie drogę ku wolności. I chociaż teoretycznie nic się nie zmieniło, to widocznie spokorniała; uniesiona zadziornie głowa opadła, palce zaciśnięte w pieści rozluźniły się, wyprostowała zakrwawioną nogę, opierając smukłą łydkę o czystą część podłogi. Niewerbalne przyznanie racji było więcej niż oczywiste, podkreślone gniewnym rumieńcem, barwiącym jej bladą szyję. Nagle pożałowała roztrzaskanego kielicha; powinna czymś zająć ręce, złagodzić gorzki posmak w ustach, rozgrzać na nowo myśli, nie skupiać się na czerwonych od wina wargach Tristana, zaciętych, układających następne słowa, obnażające jej zapalczywość. Na każde jego słowo miała gotową odpowiedź, przygotowane szarpnięcie, pozwalające zwiększyć dzielący ich dystans. Pozostawała jednak w miejscu, przyglądając się zarówno Rosierowi jak i sobie samej. Kłębiącym się pod skórą, sprzecznym uczuciom: niepokojowi, podszytymi nadzieją, niezgodzie pełnej pokory, buntowniczym odruchom powodowanym pragnieniem podporządkowania się, powrotu do ustalonych granic, umieszczenia w bezpiecznych – dla niej, dla nich – ramach, nie pozwalających na podobne wybryki. Potrzebowała tej próby sił, mającej pokazać, kto tak naprawdę jest górą, i chociaż nie otrzymała jednoznacznej odpowiedzi, to celne spostrzeżenia Tristana łagodziły szaleńcze wierzgnięcia megalomanii do tego stopnia, że była gotowa go wysłuchać. I usłuchać, nawet pomimo groźnych ogników, ciągle czających się w kącikach podkreślonych grubą kreską oczu. Oczu czujnego drapieżnika, boleśnie ugodzonego i poranionego – jeszcze nie śmiertelnie, lecz na tyle mocno, by uznał swoją niższą pozycję w starciu z przewyższającym go siłą przeciwnikiem.
Następny policzek, wymierzony we wrażliwe miejsca, po raz pierwszy dzisiejszego wieczoru przyjęła z pokornym milczeniem. Tristan dotykał posiniaczonych miejsc, upokarzał, godząc – słusznie: to przecież bolało najbardziej - w przekonanie o własnej nieomylności, przywoływał przeszłe demony, które zdążyła już odprawić – ale nie do końca. Obraz mężczyzny, który zniszczył jej karierę i doprowadził ją do tego miejsca, ciągle wywoływał nieprzyjemne skurcze napinających się mięśni. Najpierw umknęła spojrzeniem w bok, dotknięta do żywego, dopiero później posyłając Rosierowi wzburzone, wściekłe spojrzenie. I tylko spojrzenie; czuła się tak, jakby równie trafnymi wyznaniami nałożył na nią kaganiec, skrócił smycz, nie tylko pozwalając spojrzeć na swoją sytuację z dystansu, ale też – odbierając możliwość dalszego buntu i wygryzania sobie drogi z pułapki. Nawet nie prychnęła, po prostu brnąc dalej w rzeczową odpowiedź.
- Jestem zaręczona – poinformowała go beznamiętnie – z drobnym przedsiębiorcą z Pokątnej. Przejęcie jego majątku nie powinno sprawić większego problemu, muszę tylko wydać jego córki za mąż – lub sprzedać je na Nokturnie; to drugie wydawało się bardziej opłacalne – i poczekać, dłużej niż się spodziewałam, aż ten niezwykle opanowany mężczyzna wyjdzie z Tower – ostatnie zdanie wypowiedziała z wyraźną pogardą; nie mogła nadziwić się zaślepieniu Asteriona i jego równie rycerskiej, co idiotycznej chęci obrony jej czci. Pozostawała jeszcze kwestia wiary w serwowaną mu przez Burke’a prawdę, ale tym mogła zając się w inny, niewybaczalny sposób. Plan jednak rozmywał się, stawał się poszarpany, odległy – a czuła, że nie wytrzyma w Wenus dłużej. Nie z coraz podlejszymi klientami, zsyłanymi jej przez włoską boginię zemsty. Nie, kiedy chciała służyć mu naprawdę, zgłębić grube księgi, oddać się sprawie tak, jak powinna, bez fizycznych dolegliwości obolałego ciała i psychicznego zmęczenia. Nie miała jednak innego wyjścia: musiała odnaleźć w sobie głębsze pokłady cierpliwości i wytrzymałości, wierząc, że chwiejny plan nie rozsypie się na jeszcze drobniejsze kawałki, wiążąc ją złotymi kajdanami małżeństwa.
Drgnęła ponownie, słysząc swoje imię, jeszcze wyraźniejsze w kontraście z poprzednimi, uprzedmiotowiającymi przywoływaniami Miu. Niechętnie powróciła do niego wzrokiem; oczy miała czarne, chmurne, skrzące się niedawnymi błyskawicami, lecz burza przechodziła już gdzieś obok, pozostawiając po sobie dziwnie gęsty spokój.
- Wiem – odparła, bo przecież sama była świadkiem niepokoju, jaki ze sobą przynosił, depcząc to, co jeszcze niedawno otaczano nimbem i szacunkiem. Znała jego moc, rosnącą jeszcze szybciej niż tak, którą sama zgłębiała. Marzyła o dotarciu do miejsca, w którym będą na równi, naiwnie: o tym, że kiedyś go wyprzedzi, że sięgnie dalej, zawsze pamiętając jednak o tym, komu zawdzięcza to mroczne spełnienie. Uwznioślał ją i deptał; coś ciągle kłuło ją w piersi, jakby jedno złamane żebro przebijało bok, pozwalając ulotnić się czarnemu dymowi. Chmurze szczerości. – Boję się władzy, jaką nade mną posiadasz – wyszeptała, po raz pierwszy tak boleśnie prawdziwie; nigdy wcześniej nie mówiła o strachu, nigdy nie odnosiła się do jego przymiotów. Miał ją teraz przed sobą spętaną i ujarzmioną – być może tylko chwilowo? – a z poranionych boków sączyła się lśniąca diamentem krew, osłabiająca stalowe ramy, w jakich zamykała to, co wprawiało jej serce w drżenie. Już sekundę po wypowiedzeniu tych słów wiedziała, że popełnia błąd – wewnętrznie skrzywiła się gwałtownie i z odrazą; naprawdę traciła przy nim rozum. Bierne siedzenie przed nim, pod nim, wydało się jej nagle nie do zniesienia, dlatego gwałtownie, lecz niezwykle zgrabnie, wstała na równe nogi, nie przejmując się kałużą krwi, wina i szkła. Zgrabnie ominęła większe kawałki, pewnie – pomimo bólu – stąpając po dywanie w stronę półki z alkoholami, z całych sił starając się powstrzymać chęć podejścia do Tristana, wyrwania kieliszka z jego dłoni, pchnięcia go na łóżko, pocałowania, ostro, gwałtownie, tak, by zapomniał o tym, co powiedziała, i pozwolił jej choć złudnie, odzyskać kontrolę. Nad sobą, nad nim – biernym, zdobytym, odurzonym rozkoszą - nad tym, co ich łączyło. Zawahała się jednak tylko na sekundę, lecz równie dobrze można byłoby wytłumaczyć to zachwianiem wynikającym z rozciętej łydki - mimo prowizorycznego opatrunku, zostawiała za sobą krwawe ślady.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Cisza, jaka między nimi zapadła, wibrowała niepewnością; ostatnie podrygi jej buntu mogły rozniecić się na nowo lub zaniknąć, a on uważnie obserwował każdy jej ruch - nie chcąc dopuścić do tego pierwszego. Wpatrywał się w nią nieugiętym spojrzeniem, usiłując odnaleźć jej błądzące źrenice; cisza była dobra, cisza koiła, pozwalała jej sobie pewne rzeczy przemyśleć - nie naciskał na pośpiech, jednocześnie nie wypuszczając z ręki bata - zwierzę karane bezustannie uczy się gniewu zamiast posłuszeństwa. Przyglądał się jej reakcji, zaciśniętym ustom, jak nigdy pragnąc dziś wedrzeć się do jej umysłu i poznać skrywane tam sekrety. Nie musiał, wystarczyły jej słowa - ostateczne, wyczekiwane i brzmiące aloesem na rozorane rany. Nierozsądne - wiedział - on tak mocno samemu sobie nie ufał, ale to było bez znaczenia: należała do niego, subtelnie potwierdzała te słowa, otulając je zgrabną woalką tego, co w tym momencie czuła; nie szukał u niej dłużej kłamstwa - nie w tej chwili i nie w tej sytuacji. Tristan wierzył, że naprawdę była mu oddana, że zdobył ją, w nieprzebranej ciemności odnalazł wreszcie uchwyt upuszczonej smyczy, którą teraz wystarczyło już tylko pociągnąć ku sobie, by odzyskać kontrolę nad sytuacją i władzę nad zerwaną ze smyczy panterą. Z każdym jej ugięciem się, zamilknięciem, powstrzymaniem od sarknięcia, on nabierał pewności; rósł we własnych oczach do rangi kogoś, kto miał nad nią władzę - i podobało mu się to uczucie, jak zwykle podobała mu się władza. Nie był świadomy, że miał tendencje do jej nadużywania. Należała do niego. Nikogo innego. Bo był jej twórcą, a tego nie mógł już odmienić żaden zrąb czasu, ukształtował na niej powłokę, która zakryła dawne rysy, nie była już prostytutką, na skórze której bezkarnie każdy mógł wyryć po sobie pamiątkę; ukształtował powłokę twardszą niż ze stali, pomagając odciąć się od tego, co bezpowrotnie minęło, stworzyć siebie na nowo - silną. Ich rozmowa była jedynie preludium do odcięcia się ostatecznego, nie miał wątpliwości, iż Deirdre zasługiwała na znacznie więcej, niż dostawała tutaj - i że na nią nie zasługiwał żaden spośród jej gości. Mimo swojego cynizmu - dobrze wiedział, że nie wszystko było na sprzedaż. I jej - sprzedawać nie miał zamiaru, a Borgia nie miała do niej żadnych praw. Była od niej niżej. Była od niej słabsza. Była przy niej dryfującą mimozą w bezbrzeżnej otchłani nicości, była nikim i nikim pozostanie, szarpała nim złość na niesprawiedliwość, w wyniku której Deirdre znalazła się w takim, nie innym położeniu - że znajdowała się pod jej wpływem. Ciąg niewyrównanych rachunków, jakie sam miał z Borgią, jedynie tę złość podsycały.
- Dobrze - mruknął cicho na te słowa krótko, nie prostując się, wciąż obracając w dłoni kielich wina, w którym na dnie lśniła jeszcze końcówka trunku. Zachował złość dla siebie, nie warczał; ton jego głosu przypominał ten, którym komentował niedoskonale, ale poprawnie rzucane śmiercionośne klątwy, pozbawiony prawdziwej dumy, lecz jednocześnie nabrzmiały ostrożnym, zdawkowym zadowoleniem. Musiała więc rozumieć: że to on miał rację, że jej zachowanie było irracjonalne, że uciekła wtedy od niego bez żadnego powodu. Że jej miejsce - było przy jego boku, nigdzie indziej. Patrzył na nią, kontynuując tę głuchą ciszę, bezgłośnie zadając pytanie - niepewny, czy sobie, czy jej - czy aby na pewno rozumiała, dlaczego winna zachować tę pokorę, wciąż podejrzliwie, niepewny, czy w skrajnej głupocie nie zdecyduje się jednak znów wysunąć ostrych pazurów, obnażyć kłów i samobójczo uskoczyć wiedziona głupim instynktem wymuszającym na niej ucieczkę - przecież była ponadto. Milczała jednak jak zawzięta, mimo jego ostrych słów, zupełnie jakby - wreszcie - zaczynała je przyjmować. Jakby - wreszcie - złożyła oręż i zaczynała rozumieć, że z tego potrzasku nie było już ucieczki; że przynajmniej jedna jej łapa tkwiła zatrzaśnięta w stalowych, ostrych jak brzytwa noża wnykach. Zacisnął palce na nóżce kielicha mocniej, mogło to wyglądać, jakby zbierał właśnie niewidzialną smycz; nie zapominał, że prawdziwie oddane zwierzę jej nie potrzebowało - i tak zawsze wracało. A na oswajaniu zwierząt - znał się przecież jak nikt.
Obserwował doskonale znany profil jej twarzy, bez buty zsunięty w dół, rozluźnione dłonie, krew zbierającą się wciąż na białym materiale; im dłuższe było jej milczenie, tym wyraźniejsze wydawało się jego usatysfakcjonowanie. Dla niego próba siły była oczywista, Deirdre urosła - dzięki niemu - do rangi potężnego przeciwnika i gdyby przyszło im stanąć po przeciwnych stronach, nie mógłby jej zbagatelizować. Ale nie była silniejsza od niego, a on nie chciał wypuszczać jej spod własnych skrzydeł. Była słabsza - zawsze będzie - była słabszej płci, w jej żyłach nie płynęła pradawna - ba, nawet nie europejska - krew. I sama - nigdy nie doszłaby do tego, do czego on ją doprowadził - w to przynajmniej wierzył. Była jego Czarną Orichdeą, która wreszcie rozkwitła swoją pełnią, Czarnym Łabędziem, który pokonywał przestworza złowieszczo niepokojącym mrocznym lotem - lecz to wszystko wciąż działo się w jego ogrodzie. Krew róży wyprze orchideę, jeśli tylko ta będzie próbowała zawładnąć więcej blichtru słońca, a kolczaste pnącza bez trudu zaplotą się wokół łabędziego gardła, jeśli tylko będzie trzeba. Był drapieżnikiem jak i ona, takim, który rzadko stroszy sierść i jeszcze rzadziej szczerzy rzeczywiste kły; nie widzi potrzeby walki o dominację, bo narcystycznie nie widzi sobie równych, a na zaczepki jedynie mlaśnie ozorem i obróci łeb w drugą stronę, jeśli nie widzi przeciwnika godnego walki. Ale Deirdre - naprawdę była dla niego ważna. I, nieprzerwanie, gotów był jej pokazać, z kim miała do czynienia, jeśli zbyt trudno było jej to pojąć bez tego. Była przecież jak kocię, które sam wychował, które sam nauczył polować - podejrzewał, że w walce byłaby zwyczajnie przewidywalna.
Wydawało się jednak, że pojmowała. Nie umknęła jego spojrzeniu jej pokorniejąca sylwetka i wciąż niezmącone milczenie, pomimo celowego szarpania newralgicznych miejsc. Bardzo dobrze, Deirdre.
Do czasu.
- Nie jestem w nastroju do żartów - Jej słowa wydały mu się tak absurdalne, że początkowo w ogóle im nie dowierzał; w miarę jak klarowniej rozrysowywała dobrze przemyślaną sytuację, musiał pojąć - że tak naprawdę wcale nie żartowała. Spodziewał się, że ten pomysł będzie głupi, ale nie spodziewał się, że będzie aż tak głupi. - Ty nie żartujesz - stwierdził głucho, ni to ze złością, ni z zaskoczeniem, w zobojętniałej konsternacji. Zamieniała jedno kurwienie się na drugie, bardziej ograniczone, planując przyjąć obrączkę od drobnego przedsiębiorcy, który na dodatek siedział w pierdlu. Brzmiało wyśmienicie. - Zaręczyłaś się - powtórzył za nią, wciąż, nieprzerwanie, wypatrując jej oczu; jego spojrzenie było silne, niewzruszone i pytające - niedowierzające. W którym momencie i dlaczego wydawało ci się, że to będzie dobry pomysł, Deirdre? - Z człowiekiem, który trafił do więzienia. Za co, sfałszował dokumenty podatkowe? - Ostatnie słowa mogły wydać się aż śliskie od oblepiającej ich kpiny; nie mógł uwierzyć, że uciekając od niego, zwróciła się do pomoc obcego mężczyzny. Nie interesowało go, kim był, zdawkowy opis drobnego przedsiębiorcy wystarczył, żeby go sobie zwizualizować - choć gdzieś na dnie czarnego serca zatliła się chęć złożenia mu wymownej wizyty - szybko dotarło jednak do niego, że pewnie nie był warty nawet tego. Powoli przekręcił głowę w niedowierzającym, przeczącym geście. Był w szoku, a jego myśli stanęły w miejscu, skrząc niedorzecznością. Wykluczone, nie miał zamiaru się na to godzić. Nie miał zamiaru dzielić się nią z nikim, a co dopiero ze starym capem robiącym za subiekta na Pokątnej - musiała do reszty stracić rozum. Patrzył na nią - i widział w niej jedynie pogardę dla w istocie żenującego bohatera tej nieśmiesznej opowieści. Patrzył - i nie powiedział nic, przytłoczony kolejną gniewną falą; wiedział, że pozostawianie jej na wolności na tak długo było ryzykowne, mógł przyjść do niej wcześniej, mógł wyszarpać ją do siebie, choćby siłą, od razu, wolna przestrzeń najwyraźniej jej nie służyła, a on popełnił błąd, nie szukając jej od razu. Nie dostrzegał w jej misternym planie racjonalności, sensownego parcia ku stabilności i bezpieczeństwu, całkowicie oślepiony ogniskiem sprzeciwu podsyconego wciąż nieugaszonym żarem namiętnej zazdrości. Jej ciało nie było czymś, do czego dostęp powinien mieć każdy - i chyba zaczynał mieć na to uczulenie. Chęć złowrogiego wykorzystania owdowiałego - jak się domyślał - mężczyzny oraz misterny plan uknuty, by zgarnąć jego majątek, być może w innych okolicznościach wzbudziłyby u niego dumę. Ale okoliczności nie były inne. Nie powiedział ani słowa, wpatrując się w nią w irytującym jego samego milczeniu, póki nie dobiegł go jej szept - przyjemnie łechtający niebezpiecznie mocno napięte struny. Uważnie obserwował jej nagły zryw, jej chód, koci, zgrabny, złowieszczo eteryczny; dobrze, Deirdre. Podejdź do mnie. Krwawe strugi zdobiły ją jak czerwone wstęgi, odznaczając się szkarłatem na jej białej skórze, skrzące drobiny szkła wciąż zdawały się mienić. Chód w pewnym momencie urwany, zapewne bolesną raną; minęła go, przechodząc pod szafkę z alkoholem, a on nie dał po sobie poznać zawodu - do najżwawszych rumaków też trzeba było mieć dużo cierpliwości. Odprowadził ją, wciąż w milczeniu, aż do barku z alkoholem - dopiero wtedy dopił wino z dna kieliszka, niedbale, nonszalancko rzucając puste szkło obok siebie, na atłasową pościel ścielącą miękkie, szerokie łóżko.
- Czy zrobiłem kiedykolwiek - powtórzył własne słowa, wzmocnione dokładniejszą, głośniejszą, bardziej donośną intonacją - coś przeciwko tobie? - W końcu wstał, nieśpiesznie, powoli przerzucając ciężar ciała na nogi. Wahała się, bała, ale pchnąć ją w jedną ze stron nie mogło być wcale trudno, już nie teraz. - Czy ufasz mi - kontynuował, tym razem sięgając po słowa, które padły z jej ust - wolnym, nieśpiesznym krokiem, wciąż ze swobodą w ruchach, niewłaściwą skupionemu drapieżnikowi, przechodząc bliżej niej - bardziej niż sobie samej? - Dopiero znalazłszy się za jej plecami jak cień, nachylił się nad jej nagim, smukłym ramieniem, wdychając ostry zapach jej skóry, słodkie, podpalone opium, nuta jaśminu, metaliczny posmak krwi i niepowtarzalna, odurzająca go intensywna woń jej ciała, za którą tak tęsknił. Uniósł dłonie - ale nie dotknął jej żadnym kawałkiem ciała, z trudem powstrzymując się od zaciśnięcia na niej rąk, zębów, od ciśnięcia jej na znajdujące się obok łóżko, na dywan, na fotel, na szklane odłamki, od finalnego zaspokojenia wciąż zawodzącej z bólu tęsknoty. Opuścił wzrok na niewielkie krwawe plamki pod jej stopami. Zależność nie muszą być zła, od początku próbował jej to wytłumaczyć - oboje byli zależni od Czarnego Pana i służba ta przynosiła zaszczyt. Nie był nim, oczywiście. Nigdy nie będzie. Ale na poziomie znacznie niższym od ich wspólnego pana, wciąż mógł dać jej wiele. Zmrużył oczy, walcząc z pożądaniem, nim wysunął przed siebie dłoń.
- Twój pierścionek, Deirdre. Zaręczynowy, musisz go tutaj mieć. Zakładać, kiedy tylko wyjdziesz, żeby móc dalej, jak podstępna czarna wdowa, pleść sieć tajemnych kłamstw, których geniuszu wybranek twojego serca nigdy nie zrozumie. - Ton jego głosu stężał, nabrał chłodu i ostrości, wysunął dłoń przed siebie, przed nią, przed nich, ledwie muskając przy tym skórę jej ciała, niechętnie powstrzymując gorejącą zachłanność. - Pokaż mi go - Ciął powietrze, nie jak nóż, jak topór, tępo i brutalnie. To była jedna z tych próśb, na które nie miał zamiaru przyjmować odmowy.
- Dobrze - mruknął cicho na te słowa krótko, nie prostując się, wciąż obracając w dłoni kielich wina, w którym na dnie lśniła jeszcze końcówka trunku. Zachował złość dla siebie, nie warczał; ton jego głosu przypominał ten, którym komentował niedoskonale, ale poprawnie rzucane śmiercionośne klątwy, pozbawiony prawdziwej dumy, lecz jednocześnie nabrzmiały ostrożnym, zdawkowym zadowoleniem. Musiała więc rozumieć: że to on miał rację, że jej zachowanie było irracjonalne, że uciekła wtedy od niego bez żadnego powodu. Że jej miejsce - było przy jego boku, nigdzie indziej. Patrzył na nią, kontynuując tę głuchą ciszę, bezgłośnie zadając pytanie - niepewny, czy sobie, czy jej - czy aby na pewno rozumiała, dlaczego winna zachować tę pokorę, wciąż podejrzliwie, niepewny, czy w skrajnej głupocie nie zdecyduje się jednak znów wysunąć ostrych pazurów, obnażyć kłów i samobójczo uskoczyć wiedziona głupim instynktem wymuszającym na niej ucieczkę - przecież była ponadto. Milczała jednak jak zawzięta, mimo jego ostrych słów, zupełnie jakby - wreszcie - zaczynała je przyjmować. Jakby - wreszcie - złożyła oręż i zaczynała rozumieć, że z tego potrzasku nie było już ucieczki; że przynajmniej jedna jej łapa tkwiła zatrzaśnięta w stalowych, ostrych jak brzytwa noża wnykach. Zacisnął palce na nóżce kielicha mocniej, mogło to wyglądać, jakby zbierał właśnie niewidzialną smycz; nie zapominał, że prawdziwie oddane zwierzę jej nie potrzebowało - i tak zawsze wracało. A na oswajaniu zwierząt - znał się przecież jak nikt.
Obserwował doskonale znany profil jej twarzy, bez buty zsunięty w dół, rozluźnione dłonie, krew zbierającą się wciąż na białym materiale; im dłuższe było jej milczenie, tym wyraźniejsze wydawało się jego usatysfakcjonowanie. Dla niego próba siły była oczywista, Deirdre urosła - dzięki niemu - do rangi potężnego przeciwnika i gdyby przyszło im stanąć po przeciwnych stronach, nie mógłby jej zbagatelizować. Ale nie była silniejsza od niego, a on nie chciał wypuszczać jej spod własnych skrzydeł. Była słabsza - zawsze będzie - była słabszej płci, w jej żyłach nie płynęła pradawna - ba, nawet nie europejska - krew. I sama - nigdy nie doszłaby do tego, do czego on ją doprowadził - w to przynajmniej wierzył. Była jego Czarną Orichdeą, która wreszcie rozkwitła swoją pełnią, Czarnym Łabędziem, który pokonywał przestworza złowieszczo niepokojącym mrocznym lotem - lecz to wszystko wciąż działo się w jego ogrodzie. Krew róży wyprze orchideę, jeśli tylko ta będzie próbowała zawładnąć więcej blichtru słońca, a kolczaste pnącza bez trudu zaplotą się wokół łabędziego gardła, jeśli tylko będzie trzeba. Był drapieżnikiem jak i ona, takim, który rzadko stroszy sierść i jeszcze rzadziej szczerzy rzeczywiste kły; nie widzi potrzeby walki o dominację, bo narcystycznie nie widzi sobie równych, a na zaczepki jedynie mlaśnie ozorem i obróci łeb w drugą stronę, jeśli nie widzi przeciwnika godnego walki. Ale Deirdre - naprawdę była dla niego ważna. I, nieprzerwanie, gotów był jej pokazać, z kim miała do czynienia, jeśli zbyt trudno było jej to pojąć bez tego. Była przecież jak kocię, które sam wychował, które sam nauczył polować - podejrzewał, że w walce byłaby zwyczajnie przewidywalna.
Wydawało się jednak, że pojmowała. Nie umknęła jego spojrzeniu jej pokorniejąca sylwetka i wciąż niezmącone milczenie, pomimo celowego szarpania newralgicznych miejsc. Bardzo dobrze, Deirdre.
Do czasu.
- Nie jestem w nastroju do żartów - Jej słowa wydały mu się tak absurdalne, że początkowo w ogóle im nie dowierzał; w miarę jak klarowniej rozrysowywała dobrze przemyślaną sytuację, musiał pojąć - że tak naprawdę wcale nie żartowała. Spodziewał się, że ten pomysł będzie głupi, ale nie spodziewał się, że będzie aż tak głupi. - Ty nie żartujesz - stwierdził głucho, ni to ze złością, ni z zaskoczeniem, w zobojętniałej konsternacji. Zamieniała jedno kurwienie się na drugie, bardziej ograniczone, planując przyjąć obrączkę od drobnego przedsiębiorcy, który na dodatek siedział w pierdlu. Brzmiało wyśmienicie. - Zaręczyłaś się - powtórzył za nią, wciąż, nieprzerwanie, wypatrując jej oczu; jego spojrzenie było silne, niewzruszone i pytające - niedowierzające. W którym momencie i dlaczego wydawało ci się, że to będzie dobry pomysł, Deirdre? - Z człowiekiem, który trafił do więzienia. Za co, sfałszował dokumenty podatkowe? - Ostatnie słowa mogły wydać się aż śliskie od oblepiającej ich kpiny; nie mógł uwierzyć, że uciekając od niego, zwróciła się do pomoc obcego mężczyzny. Nie interesowało go, kim był, zdawkowy opis drobnego przedsiębiorcy wystarczył, żeby go sobie zwizualizować - choć gdzieś na dnie czarnego serca zatliła się chęć złożenia mu wymownej wizyty - szybko dotarło jednak do niego, że pewnie nie był warty nawet tego. Powoli przekręcił głowę w niedowierzającym, przeczącym geście. Był w szoku, a jego myśli stanęły w miejscu, skrząc niedorzecznością. Wykluczone, nie miał zamiaru się na to godzić. Nie miał zamiaru dzielić się nią z nikim, a co dopiero ze starym capem robiącym za subiekta na Pokątnej - musiała do reszty stracić rozum. Patrzył na nią - i widział w niej jedynie pogardę dla w istocie żenującego bohatera tej nieśmiesznej opowieści. Patrzył - i nie powiedział nic, przytłoczony kolejną gniewną falą; wiedział, że pozostawianie jej na wolności na tak długo było ryzykowne, mógł przyjść do niej wcześniej, mógł wyszarpać ją do siebie, choćby siłą, od razu, wolna przestrzeń najwyraźniej jej nie służyła, a on popełnił błąd, nie szukając jej od razu. Nie dostrzegał w jej misternym planie racjonalności, sensownego parcia ku stabilności i bezpieczeństwu, całkowicie oślepiony ogniskiem sprzeciwu podsyconego wciąż nieugaszonym żarem namiętnej zazdrości. Jej ciało nie było czymś, do czego dostęp powinien mieć każdy - i chyba zaczynał mieć na to uczulenie. Chęć złowrogiego wykorzystania owdowiałego - jak się domyślał - mężczyzny oraz misterny plan uknuty, by zgarnąć jego majątek, być może w innych okolicznościach wzbudziłyby u niego dumę. Ale okoliczności nie były inne. Nie powiedział ani słowa, wpatrując się w nią w irytującym jego samego milczeniu, póki nie dobiegł go jej szept - przyjemnie łechtający niebezpiecznie mocno napięte struny. Uważnie obserwował jej nagły zryw, jej chód, koci, zgrabny, złowieszczo eteryczny; dobrze, Deirdre. Podejdź do mnie. Krwawe strugi zdobiły ją jak czerwone wstęgi, odznaczając się szkarłatem na jej białej skórze, skrzące drobiny szkła wciąż zdawały się mienić. Chód w pewnym momencie urwany, zapewne bolesną raną; minęła go, przechodząc pod szafkę z alkoholem, a on nie dał po sobie poznać zawodu - do najżwawszych rumaków też trzeba było mieć dużo cierpliwości. Odprowadził ją, wciąż w milczeniu, aż do barku z alkoholem - dopiero wtedy dopił wino z dna kieliszka, niedbale, nonszalancko rzucając puste szkło obok siebie, na atłasową pościel ścielącą miękkie, szerokie łóżko.
- Czy zrobiłem kiedykolwiek - powtórzył własne słowa, wzmocnione dokładniejszą, głośniejszą, bardziej donośną intonacją - coś przeciwko tobie? - W końcu wstał, nieśpiesznie, powoli przerzucając ciężar ciała na nogi. Wahała się, bała, ale pchnąć ją w jedną ze stron nie mogło być wcale trudno, już nie teraz. - Czy ufasz mi - kontynuował, tym razem sięgając po słowa, które padły z jej ust - wolnym, nieśpiesznym krokiem, wciąż ze swobodą w ruchach, niewłaściwą skupionemu drapieżnikowi, przechodząc bliżej niej - bardziej niż sobie samej? - Dopiero znalazłszy się za jej plecami jak cień, nachylił się nad jej nagim, smukłym ramieniem, wdychając ostry zapach jej skóry, słodkie, podpalone opium, nuta jaśminu, metaliczny posmak krwi i niepowtarzalna, odurzająca go intensywna woń jej ciała, za którą tak tęsknił. Uniósł dłonie - ale nie dotknął jej żadnym kawałkiem ciała, z trudem powstrzymując się od zaciśnięcia na niej rąk, zębów, od ciśnięcia jej na znajdujące się obok łóżko, na dywan, na fotel, na szklane odłamki, od finalnego zaspokojenia wciąż zawodzącej z bólu tęsknoty. Opuścił wzrok na niewielkie krwawe plamki pod jej stopami. Zależność nie muszą być zła, od początku próbował jej to wytłumaczyć - oboje byli zależni od Czarnego Pana i służba ta przynosiła zaszczyt. Nie był nim, oczywiście. Nigdy nie będzie. Ale na poziomie znacznie niższym od ich wspólnego pana, wciąż mógł dać jej wiele. Zmrużył oczy, walcząc z pożądaniem, nim wysunął przed siebie dłoń.
- Twój pierścionek, Deirdre. Zaręczynowy, musisz go tutaj mieć. Zakładać, kiedy tylko wyjdziesz, żeby móc dalej, jak podstępna czarna wdowa, pleść sieć tajemnych kłamstw, których geniuszu wybranek twojego serca nigdy nie zrozumie. - Ton jego głosu stężał, nabrał chłodu i ostrości, wysunął dłoń przed siebie, przed nią, przed nich, ledwie muskając przy tym skórę jej ciała, niechętnie powstrzymując gorejącą zachłanność. - Pokaż mi go - Ciął powietrze, nie jak nóż, jak topór, tępo i brutalnie. To była jedna z tych próśb, na które nie miał zamiaru przyjmować odmowy.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Narastające milczenie przynosiło masochistyczną słodycz. Porażki, uległości, ale zarazem pewnej stabilności. Szarpanie się i próby ucieczki wymagały od niej całego pokładu wyczerpujących się sił, a rozpościerająca się przed nią nieograniczona wolność zapierała dech w piersiach aż nazbyt dokładnie, utrudniając poprawne funkcjonowanie. Droga ku niezależności wysypana była szkłem, niezłagodzonym posmakiem wina ani miękkością drogiego materiału, owiniętego wokół rany. Była tego świadoma, nie mknęła przecież na ślepo, dokładnie wiedząc gdzie – i kiedy – chce dotrzeć. Problemy jednak narastały a rzeczywistość boleśnie przypominała o jej słabszej pozycji. Kobieta znikąd, bez nazwiska, bez męskiego wsparcia, o egzotycznych rysach i straceńczej dumie, przebłyskującej z każdego chmurnego spojrzenia. Będąc sobą, nie miała szans na wyprostowanie krętych ścieżek losu, będąc inną – Miu albo słodką kobietą, marzącą o zamążpójściu – nie miała szans na prawdziwą władzę. Nie była naiwna, nie śniła o szczęściu, potrzebowała jedynie stabilnego fundamentu, niezbędnego do postawienia wysokiej, mrocznej wieży, sięgającej jeszcze ponad niebo. Podkopywana i rozszarpywana przez męskie dłonie, pragnienia i zaborczość, marnowała siły na to, co powinno w ogóle jej kłopotać. Została stworzona do innych, wyższych celów. Stworzona przez niego. Spoglądała na Tristana z niespokojną uwagą, mimowolnie oczekując kolejnego sztyletu wbitego w pewność siebie, jednocześnie patrząc dalej, głębiej, odnajdując w surowym obliczu zwierciadło własnych uczuć. Kapryśnie zmuszających ją do mówienia rzeczy, których nie chciała przywoływać. Miała wrażenie, że czymkolwiek by się z nim nie podzieliła – zostanie wyśmiana, popchnięta na ziemię, przyciśnięta butem do zakrwawionej podłogi. W głębi serca wiedziała, że właśnie tego potrzebowała, lecz to wcale nie ułatwiało pogodzenia się z tą szarpaną tresurą.
- Co jest śmiesznego w jedynej szansie kobiety na dostatnie życie? Zamążpójście, nie to uznaje się za słuszny cel? – wyartykułowała ironicznie, siląc się na spokój, chociaż wychodziło jej to raczej marnie. - Kiedy przyjmowałam zaręczyny nie sądziłam, że jest aż tak głupi, by zawędrować do Tower niemalże na własne życzenie – syknęła ze złością, nie podnosząc jednak głosu. Było to jedynie zjadliwe prychnięcie, próba obrony: ile razy usłyszała dzisiaj, że jest głupia, bezwolna; że podejmowane przez nią decyzje są irracjonalne i prowadzą do zguby? Przyjmowała krytykę w pokorze, co wcale nie łagodziło pulsującego bólu, wzmocnionego poczuciem niesprawiedliwości. Szlachcic, mężczyzna, pierworodny syn – nie mógł zrozumieć, co znaczy prawdziwe ubóstwo, piętrzące się problemy, zepchnięcie na margines ze względu na płeć. Płeć, która uniemożliwiała jej stanięcie na nogi bez męskiej protekcji – naprawdę tego nie pojmował? Małżeństwo było jedynym szybkim wyjściem z kryzysowej sytuacji, wyjściem najdelikatniejszym, zwłaszcza biorąc pod uwagę ślepe zapatrzenie Asteriona w wybrankę swego otumanionego serca. Mogła – i chciała – mu to wszystko powiedzieć, przedstawić, wyłuszczyć, twardo sprowadzając go na ziemię; gdzieś podskórnie liczyła na pewien podziw, dumę z tego, że postanawia wyszarpać się z duszących objęć Wenus w tak przemyślany sposób. Z pewnością: nie spodziewała się gniewu i niedowierzania. Spięła się ponownie, złość znów zalała jej ciało wrzątkiem, co kazało jej jeszcze raz poważnie zastanowić się nad wpływem, jaki posiadał nad nią Rosier. Od pokornego spokoju, wręcz służalczej pokory, do ponownej chęci gwałtownego odwrócenia się i sprawienia, by jego eleganckie szaty zalały się rodową barwą błękitnej krwi. Tym razem zacisnęła dłoń na butelce Toujours Pur – uśmierzała ból jak żadna inna i chociaż przyjdzie jej za trunek słono zapłacić, to w tej chwili wypiłaby nawet najdroższy eliksir świata, jeśli ten powstrzymałby ją od wbicia paznokci w szyję Tristana. Nic nierozumiejącego, pogardzającego porządkiem, jakiego był przecież nieodłączną częścią. Chory, arystokratyczny patriarchat; chętnie rozpoczęłaby dyskusję na ten temat, ale nie była aż tak głupia a w jej sercu ciągle czaił się lęk. – Trafił tam za atak na szanowanego szlachcica. W obronie mojej czci i godności – powiedziała ponownie złym tonem, chcąc uciąć dalsze pytania. Rosier poruszał dziś same niewygodne, wzbudzające w niej odrazę lub niechęć kwestie – niefortunne wydarzenie, sponsorowane przez równie lekkomyślnego Edgara, z pewnością wywołałoby w innej sytuacji lekką wesołość. Mogłaby przytoczyć je jako rozbrajającą opowiastkę, ciekawostkę o człowieku naiwnym i popędliwym. Bo czyż nie brał udziału w komedii omyłek, broniąc tak heroicznie jej dobrego imienia? I to przed kimś, kto poznał jego ukochaną znacznie dokładniej, niż on sam? Dziś nie miała jednak nastroju na śmiech, nawet ten gorzki i pogardliwy. Gdyby nie dobre serce Asteriona – nie stałaby tutaj na przegranej pozycji, miałaby kartę przetargową, ba, może w ogóle nie pojawiłaby się dzisiaj w Wenus, a spędziłaby ten wieczór na wystawnej kolacji…która nie przyniosłaby ani odrobiny radości. Im częściej przebywała z Valhakisem, tym bardziej odrzucała ją uczuciowość mężczyzny i niedorzeczna perfekcja; idealnie wyważona czułość i opiekuńczość wydawały się jej podejrzane, wręcz chore. Wolała doświadczać brutalnej, samczej przemocy, niż zostać zagłaskana na śmierć. To było jednak jedyne rozsądne wyjście: chwile cierpienia, doskonałego aktorskiego występu, a później: względna wolność. Zyski ze sprzedaży sklepu i galeony uwięzione w bankowej skrytce mogły wystarczyć, przynajmniej na długi, komfortowy początek. Znoszenie zakochanego, gotowego całować jej stopy, mężczyzny, wydawało się za to niewygórowaną ceną. Rosier nie mógł tego jednak rozumieć, nie zamierzała więc wdawać się w szczegóły i ratować swego rozsądnego obrazu w jego oczach, zaślepionych zawodem i wściekłością. I tak odsłoniła się za bardzo, do nagiej skóry i przewrażliwionych nerwów.
Niedopity, roztrzaskany kielich wina nie mógł ich złagodzić. Jadowicie zielony napój, trunek dla najwyższych sfer – miał większe szanse z bolesną trzeźwością. Uniosła szklankę do ust, widząc w lustrze powstającego Tristana. Zignorowała nagłą, naturalną chęć odwrócenia się przodem, zrobienia kroku w bok i sięgnięcia do szufladki pobliskiej toaletki, gdzie trzymała nieliczne rzeczy osobiste: wolała poczuć sztylet wbijany w plecy, niż spoglądać mu po tym turpistycznym wyznaniu prosto w twarz. Powtarzał je, zwielokrotniał – wyczulona, spodziewała się usłyszeć kpinę, zadowolony śmiech zdobywcy; byłaby to odpowiednia reakcja na podobne wyznanie, lecz zamiast tego wyczuwała pewną siłę. Niekoniecznie niszczycielską, chociaż nie potrafiła powstrzymać nerwowego wdechu, gdy stanął tuż za nią. W najgorszej, piekielnej odległości; na tyle blisko, by wzmóc głód, napiąć nerwy niczym postronki, rozpalić myśli, pozwolić na zwodzenie zmysłu dotyku namiętnymi wizjami, i na tyle daleko, by te wizje rozmyć, zamienić w toksyczną mgłę. Utrudniającą zebranie myśli i oddychanie, lecz nie korzystanie z wątpliwych uciech; wychyliła kieliszek nieelegancko, do dna, nie pozwalając sobie na rozkoszowanie się napojem zapewne prawie dorównującym cenie chwili spędzonej z Miu.
- Tak – potwierdziła cicho, prawie głucho, powoli oblizując usta, wilgotne, lśniące zieloną poświatą trunku. – Co nie zmienia tego, co czuję – a o czym, właściwie, nie wiesz. Przyznanie się do strachu było niczym wobec odsłonięcia bardziej plugawego, żałosnego uczucia, o jakim nie chciała nawet myśleć, bojąc się, że odczyta ten zdradliwy błysk w ciemnych oczach. Nie wiedziała, czy chciał ją tym przypomnieniem uspokoić czy sprowokować. Złagodzić, podejść jak najeżone stworzenie, czy też szarpnąć je, by w finalnym skoku utraciło całą zgromadzoną siłę. Odłożyła powoli szklankę, przez sekundę gotowa pozbyć się gorącej szczerości, palącej jej język na równi z ostrym alkoholem. Przyznać się do najgłębiej skrywanej prawdy, złotego sposobu, oczywistego i niedorzecznego: musiała się bać. Strach równał się szacunkowi i całkowitemu oddaniu, inaczej niszczyła mężczyzn, rzucając ich w ogień i beznamiętnie obserwując prochy rozwiewane przez wiatr. Niewielu było takich, których szanowała, a tych, którzy wzbudzali w niej przerażenie – jeszcze mniej. Jeden z nich, z duszącego serce duetu, stał tuż za nią. Znów wzburzony; dopełniali się w zmiennych nastrojach, zadziwiająco szybko nadążając za zmieniającą się, zwodniczą melodią, spychającą z utartej ścieżki prosto w głęboką przepaść.
Czarną jak lśniący onyks jej zaręczynowego pierścionka – złość zmieniła się w zaskoczenie; nie rozumiała, dlaczego ten przedmiot wzbudził w Tristanie tak jawne niezadowolenie, wymagające podjęcia zdecydowanych akcji. Zerknęła na jego odbicie w lustrze; dopiero potem odwróciła się powoli, ignorując wyciągniętą dłoń. W oczach Rosiera błyszczała nieustępliwość i ponownie budzący się gniew, którym ją zarażał. Zacisnęła usta, znów szarpiąc się na smyczy posłuszeństwa, tym razem jednak nowej, znacznie krótszej, a przez to oplatającej ją łatwiej, jeszcze zanim zaczęła gryźć i uciekać. – Po co? – spytała krótko, niemalże siarczyście, chociaż jej głos nie miał już tej mocy, jaką emanował na początku rozmowy. – Chcesz wykpić jego wartość i pokazać, że zaślepiona głupotą, złapałam się na haczyk z tombaku? – wysyczała, prawie gotowa zapleść ręce na piersi w geście odmowy. Prawie. Przy gorącej bliskości Tristana zachowywała się – dla odmiany – racjonalnie; wyminęła go, by sięgnąć do górnej szufladki stojącej obok barku toaletki. Stojące na niej fiolki z perfumami zastukały o siebie cicho, gdy wyszarpywała spośród pachnideł pierścionek, leżący tuż obok różdżki. Mogłaby ją uchwycić, znów poczuć się pewnie, lecz nawet nie musnęła jej palcami – nigdy nie stanęłaby przeciwko Rosierowi.
Odwróciła się gwałtownie, aż włosy ponownie załaskotały ją w ubrudzony krwią policzek i, przystając dwa kroki przed nim, by zmniejszyć mącącą w głowie bliskość, położyła wściekle na wyciągniętej dłoni pierścień. Stary, antyczny, ciężki, z lśniącego mimo wieku srebra, z dużym okiem onyksu, rozświetlonego gwiazdami. Był niezwykle cenny, sprawdziła to u niejednego znawcy – przezorna zawsze ubezpieczona – i mimo wszystko lubiła go nosić. Jako przypomnienie rozsądku, nie zniewolenia: pewien gwarant tego, że potrafi sama o siebie zadbać, ale także jako estetyczne dopełnienie. Magiczny kamień czarny jak jej oczy, matowy, momentami pusty, czasem – lśniący tysiącem odbitych gwiazd. Czuła dziwną niezgodę, oddając go Tristanowi: pierścień był najcenniejszą – jedyną - rzeczą, jaką posiadała i chociaż ciążył jej perspektywą uwiązania złotą obrączką, to jednak zapewniał chwilowy spokój, zabezpieczenie przed rozpościerającym się pod jej stopami piekłem. Oderwała wzrok od pierścienia, patrząc Rosierowi nieco wyzywająco w oczy. Sądziła, że czekał ją kolejny policzek i wściekłość powoli przykrywała żarzącą się naleciałością strach.
- Co jest śmiesznego w jedynej szansie kobiety na dostatnie życie? Zamążpójście, nie to uznaje się za słuszny cel? – wyartykułowała ironicznie, siląc się na spokój, chociaż wychodziło jej to raczej marnie. - Kiedy przyjmowałam zaręczyny nie sądziłam, że jest aż tak głupi, by zawędrować do Tower niemalże na własne życzenie – syknęła ze złością, nie podnosząc jednak głosu. Było to jedynie zjadliwe prychnięcie, próba obrony: ile razy usłyszała dzisiaj, że jest głupia, bezwolna; że podejmowane przez nią decyzje są irracjonalne i prowadzą do zguby? Przyjmowała krytykę w pokorze, co wcale nie łagodziło pulsującego bólu, wzmocnionego poczuciem niesprawiedliwości. Szlachcic, mężczyzna, pierworodny syn – nie mógł zrozumieć, co znaczy prawdziwe ubóstwo, piętrzące się problemy, zepchnięcie na margines ze względu na płeć. Płeć, która uniemożliwiała jej stanięcie na nogi bez męskiej protekcji – naprawdę tego nie pojmował? Małżeństwo było jedynym szybkim wyjściem z kryzysowej sytuacji, wyjściem najdelikatniejszym, zwłaszcza biorąc pod uwagę ślepe zapatrzenie Asteriona w wybrankę swego otumanionego serca. Mogła – i chciała – mu to wszystko powiedzieć, przedstawić, wyłuszczyć, twardo sprowadzając go na ziemię; gdzieś podskórnie liczyła na pewien podziw, dumę z tego, że postanawia wyszarpać się z duszących objęć Wenus w tak przemyślany sposób. Z pewnością: nie spodziewała się gniewu i niedowierzania. Spięła się ponownie, złość znów zalała jej ciało wrzątkiem, co kazało jej jeszcze raz poważnie zastanowić się nad wpływem, jaki posiadał nad nią Rosier. Od pokornego spokoju, wręcz służalczej pokory, do ponownej chęci gwałtownego odwrócenia się i sprawienia, by jego eleganckie szaty zalały się rodową barwą błękitnej krwi. Tym razem zacisnęła dłoń na butelce Toujours Pur – uśmierzała ból jak żadna inna i chociaż przyjdzie jej za trunek słono zapłacić, to w tej chwili wypiłaby nawet najdroższy eliksir świata, jeśli ten powstrzymałby ją od wbicia paznokci w szyję Tristana. Nic nierozumiejącego, pogardzającego porządkiem, jakiego był przecież nieodłączną częścią. Chory, arystokratyczny patriarchat; chętnie rozpoczęłaby dyskusję na ten temat, ale nie była aż tak głupia a w jej sercu ciągle czaił się lęk. – Trafił tam za atak na szanowanego szlachcica. W obronie mojej czci i godności – powiedziała ponownie złym tonem, chcąc uciąć dalsze pytania. Rosier poruszał dziś same niewygodne, wzbudzające w niej odrazę lub niechęć kwestie – niefortunne wydarzenie, sponsorowane przez równie lekkomyślnego Edgara, z pewnością wywołałoby w innej sytuacji lekką wesołość. Mogłaby przytoczyć je jako rozbrajającą opowiastkę, ciekawostkę o człowieku naiwnym i popędliwym. Bo czyż nie brał udziału w komedii omyłek, broniąc tak heroicznie jej dobrego imienia? I to przed kimś, kto poznał jego ukochaną znacznie dokładniej, niż on sam? Dziś nie miała jednak nastroju na śmiech, nawet ten gorzki i pogardliwy. Gdyby nie dobre serce Asteriona – nie stałaby tutaj na przegranej pozycji, miałaby kartę przetargową, ba, może w ogóle nie pojawiłaby się dzisiaj w Wenus, a spędziłaby ten wieczór na wystawnej kolacji…która nie przyniosłaby ani odrobiny radości. Im częściej przebywała z Valhakisem, tym bardziej odrzucała ją uczuciowość mężczyzny i niedorzeczna perfekcja; idealnie wyważona czułość i opiekuńczość wydawały się jej podejrzane, wręcz chore. Wolała doświadczać brutalnej, samczej przemocy, niż zostać zagłaskana na śmierć. To było jednak jedyne rozsądne wyjście: chwile cierpienia, doskonałego aktorskiego występu, a później: względna wolność. Zyski ze sprzedaży sklepu i galeony uwięzione w bankowej skrytce mogły wystarczyć, przynajmniej na długi, komfortowy początek. Znoszenie zakochanego, gotowego całować jej stopy, mężczyzny, wydawało się za to niewygórowaną ceną. Rosier nie mógł tego jednak rozumieć, nie zamierzała więc wdawać się w szczegóły i ratować swego rozsądnego obrazu w jego oczach, zaślepionych zawodem i wściekłością. I tak odsłoniła się za bardzo, do nagiej skóry i przewrażliwionych nerwów.
Niedopity, roztrzaskany kielich wina nie mógł ich złagodzić. Jadowicie zielony napój, trunek dla najwyższych sfer – miał większe szanse z bolesną trzeźwością. Uniosła szklankę do ust, widząc w lustrze powstającego Tristana. Zignorowała nagłą, naturalną chęć odwrócenia się przodem, zrobienia kroku w bok i sięgnięcia do szufladki pobliskiej toaletki, gdzie trzymała nieliczne rzeczy osobiste: wolała poczuć sztylet wbijany w plecy, niż spoglądać mu po tym turpistycznym wyznaniu prosto w twarz. Powtarzał je, zwielokrotniał – wyczulona, spodziewała się usłyszeć kpinę, zadowolony śmiech zdobywcy; byłaby to odpowiednia reakcja na podobne wyznanie, lecz zamiast tego wyczuwała pewną siłę. Niekoniecznie niszczycielską, chociaż nie potrafiła powstrzymać nerwowego wdechu, gdy stanął tuż za nią. W najgorszej, piekielnej odległości; na tyle blisko, by wzmóc głód, napiąć nerwy niczym postronki, rozpalić myśli, pozwolić na zwodzenie zmysłu dotyku namiętnymi wizjami, i na tyle daleko, by te wizje rozmyć, zamienić w toksyczną mgłę. Utrudniającą zebranie myśli i oddychanie, lecz nie korzystanie z wątpliwych uciech; wychyliła kieliszek nieelegancko, do dna, nie pozwalając sobie na rozkoszowanie się napojem zapewne prawie dorównującym cenie chwili spędzonej z Miu.
- Tak – potwierdziła cicho, prawie głucho, powoli oblizując usta, wilgotne, lśniące zieloną poświatą trunku. – Co nie zmienia tego, co czuję – a o czym, właściwie, nie wiesz. Przyznanie się do strachu było niczym wobec odsłonięcia bardziej plugawego, żałosnego uczucia, o jakim nie chciała nawet myśleć, bojąc się, że odczyta ten zdradliwy błysk w ciemnych oczach. Nie wiedziała, czy chciał ją tym przypomnieniem uspokoić czy sprowokować. Złagodzić, podejść jak najeżone stworzenie, czy też szarpnąć je, by w finalnym skoku utraciło całą zgromadzoną siłę. Odłożyła powoli szklankę, przez sekundę gotowa pozbyć się gorącej szczerości, palącej jej język na równi z ostrym alkoholem. Przyznać się do najgłębiej skrywanej prawdy, złotego sposobu, oczywistego i niedorzecznego: musiała się bać. Strach równał się szacunkowi i całkowitemu oddaniu, inaczej niszczyła mężczyzn, rzucając ich w ogień i beznamiętnie obserwując prochy rozwiewane przez wiatr. Niewielu było takich, których szanowała, a tych, którzy wzbudzali w niej przerażenie – jeszcze mniej. Jeden z nich, z duszącego serce duetu, stał tuż za nią. Znów wzburzony; dopełniali się w zmiennych nastrojach, zadziwiająco szybko nadążając za zmieniającą się, zwodniczą melodią, spychającą z utartej ścieżki prosto w głęboką przepaść.
Czarną jak lśniący onyks jej zaręczynowego pierścionka – złość zmieniła się w zaskoczenie; nie rozumiała, dlaczego ten przedmiot wzbudził w Tristanie tak jawne niezadowolenie, wymagające podjęcia zdecydowanych akcji. Zerknęła na jego odbicie w lustrze; dopiero potem odwróciła się powoli, ignorując wyciągniętą dłoń. W oczach Rosiera błyszczała nieustępliwość i ponownie budzący się gniew, którym ją zarażał. Zacisnęła usta, znów szarpiąc się na smyczy posłuszeństwa, tym razem jednak nowej, znacznie krótszej, a przez to oplatającej ją łatwiej, jeszcze zanim zaczęła gryźć i uciekać. – Po co? – spytała krótko, niemalże siarczyście, chociaż jej głos nie miał już tej mocy, jaką emanował na początku rozmowy. – Chcesz wykpić jego wartość i pokazać, że zaślepiona głupotą, złapałam się na haczyk z tombaku? – wysyczała, prawie gotowa zapleść ręce na piersi w geście odmowy. Prawie. Przy gorącej bliskości Tristana zachowywała się – dla odmiany – racjonalnie; wyminęła go, by sięgnąć do górnej szufladki stojącej obok barku toaletki. Stojące na niej fiolki z perfumami zastukały o siebie cicho, gdy wyszarpywała spośród pachnideł pierścionek, leżący tuż obok różdżki. Mogłaby ją uchwycić, znów poczuć się pewnie, lecz nawet nie musnęła jej palcami – nigdy nie stanęłaby przeciwko Rosierowi.
Odwróciła się gwałtownie, aż włosy ponownie załaskotały ją w ubrudzony krwią policzek i, przystając dwa kroki przed nim, by zmniejszyć mącącą w głowie bliskość, położyła wściekle na wyciągniętej dłoni pierścień. Stary, antyczny, ciężki, z lśniącego mimo wieku srebra, z dużym okiem onyksu, rozświetlonego gwiazdami. Był niezwykle cenny, sprawdziła to u niejednego znawcy – przezorna zawsze ubezpieczona – i mimo wszystko lubiła go nosić. Jako przypomnienie rozsądku, nie zniewolenia: pewien gwarant tego, że potrafi sama o siebie zadbać, ale także jako estetyczne dopełnienie. Magiczny kamień czarny jak jej oczy, matowy, momentami pusty, czasem – lśniący tysiącem odbitych gwiazd. Czuła dziwną niezgodę, oddając go Tristanowi: pierścień był najcenniejszą – jedyną - rzeczą, jaką posiadała i chociaż ciążył jej perspektywą uwiązania złotą obrączką, to jednak zapewniał chwilowy spokój, zabezpieczenie przed rozpościerającym się pod jej stopami piekłem. Oderwała wzrok od pierścienia, patrząc Rosierowi nieco wyzywająco w oczy. Sądziła, że czekał ją kolejny policzek i wściekłość powoli przykrywała żarzącą się naleciałością strach.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zaręczyny z półidiotą z Pokątnej wykraczały poza abstrakt jego rozumowania - ona, dzieło tak doskonałe, perfekcyjnie wyciosane dłutem surowej krytyki i mozolnych ćwiczeń, pragnęła się otóż oddać drobnemu przedsiębiorcy, zostać jego żoną i tym sposobem utorować sobie drogę do czegoś, co nazywała wolnością, a czego w swojej zbyt zadziornej, całkowicie wyimaginowanej potrzebie niezależności w ogóle nie rozumiała. Nie mógł głośno nazwać tego kurwieniem się - rzeczywiście mówiła o małżeństwie, którego rola jako instytucji pozostawała dla niego jasna i oparta głównie na potrzebach ekonomicznych, a na jego poziomie - politycznych; nie potrafił jednak zaakceptować tego układu. Była jego kochanką, należała do niego - i na poważnie myślała o oddaniu się innemu mężczyźnie. Nie podobało mu się to, działali w duecie i udział osób trzecich, niezależnie nawet od tego, kim byli, wymagał sprzeciwu - nikt trzeci nie powinien wtrącać się pomiędzy nich, brutalnie rozciągając wiążącą ich siatkę wzajemnych zależności. Tristan nigdy nie lubił dzielić się zabawkami, nie miał więc zamiaru robić wyjątku także i tym razem - zwłaszcza, że wyjście z tej sytuacji, znacznie wygodniejsze dla nich obojga, znajdowało się cały czas na wyciągnięcie ręki. Poirytowane zniecierpliwienie namawiało go, by pozwolić jej zrobić to po swojemu - a raczej odczekać, aż pojmie, że jej wyjście nie jest żadnym rozwiązaniem, że będzie czekać kolejne lata i nic się nie zmieni, że za mało wie o majątku tego człowieka, żeby decydować się tak straceńczy krok, że przecież może mieć długi, i wreszcie, że otwarta przestrzeń, podobnie jak niezależność, jej zwyczajnie nie służy. Zaczynał rozumieć, że nie miał tyle czasu - małżeństwo mogło naprawdę pomóc jej wyzwolić się spod jego wpływów, a na to pozwolić jej ani nie mógł ani nie potrafił. Małżeństwo mogło mu ją odebrać - tak po prostu, Deirdre tworzyła scenariusz, którego nie przewidział i który przeczył wszystkim snutym przez niego planom, przekreślając to, co razem dzielili i to, co dzielić jeszcze mogli; pomijała go w rachunkach zysków i strat, jakby był majaczącym, nic nie znaczącym psem zepchniętym gdzieś w bok - nie lubił, kiedy się go ignorowało. Był na nią zły i był na siebie - że nie zareagował wcześniej. A najbardziej był zły na niego - że wtrącił się tam, gdzie nie powinien, choć zapewne pozostawał temu wszystkiemu naiwnie najmniej winny.
- Oboje wiemy, że nie jesteś zwykłą kobietą i nie szukasz dostatniego życia u boku zramolałego truchła - odparł na jej ironię z pobłażliwością, naprawdę widziała siebie w tej roli? Żony drobnego przedsiębiorcy, który mimo porywu serca - wierzył, że Deirdre bez trudu zawładnęła jego sercem i duszą, wiedział, że wzbudzenie męskiego pożądania, obsesji, to jej praca, której z powodzeniem poświęcała się przez ostatnie lata, a jej zwodnicze sztuczki były w mniemaniu Tristana równie skuteczne, co naturalny talent wil - mógł rzucić jej więcej kłód pod nogi, niż to miejsce? Tacy ludzie byli przecież poczciwi, uczciwi, a jej nie chroniło tak wiele koneksji, co jego - mogła trafić prosto do Azkabanu, gdyby tylko podwinęła jej się noga przedwcześnie. Poczucie niesprawiedliwości, zazdrość, zaborczy głód, mieszały się z lękiem o jej ostrożność; w swojej arogancji nigdy nie zwracał jej na nią większej uwagi, choć być może powinien. A może - tylko tak usprawiedliwiał własne uczucia, nie godząc się, by stała się współwłasnością innego mężczyzny - nawet, jeśli miał być tylko podnóżkiem. - W ogóle wtedy nie myślałaś - dopełnił, z nie mniejszym rozgniewaniem, i cichą rezygnacją, nie podnosząc głosu, mroczne emocje podle skrzyły w jego oczach; nie potrafił pojąć, dlaczego pominęła w tym wszystkim jego, miała przecież inne wyjście cały czas - wystarczyło zwrócić się do odpowiedniej osoby. Do niego.
Jego usta wygięły się w złośliwym uśmiechu, gdy usłyszał prawdziwe powody absencji tajemniczego narzeczonego Deirdre; gdyby miał pecha trafić wtedy na Tristana, znajdowałby się pewnie na cmentarzu, nie w Tower - cóż, mówią, że głupi ma zawsze szczęście i z pewnością sens tego powiedzenia nie wziął się znikąd. - Rycerski - pochwalił go głosem przesyconym ironią. Nie bawiło go to, choć w innych okolicznościach zapewne dołączyłby do tej wesołości, a być może nawet w przyszłości to zrobi - kiedy już się go pozbędzie. - Małe psy szczekają najgłośniej - mruknął jeszcze, bo tak właśnie widział to starcie - drobnego przedsiębiorcę z Pokątnej, oszalałego z nieistniejącej miłości, zaklętego uwodzicielskim czarem jego kochanki, ujadającego i rzucającego się na przeciwnika znacznie od siebie potężniejszego, arystokratę pochodzącego z któregoś ze znamienitych domów, władczego, bogatego i wyposażonego w złowrogie macki koneksji, które mogły zatrzymać tego kretyna w Tower już na zawsze - złudne marzenia, na to wolał nie liczyć. Tożsamość tych dwojga wydawała mu się nieistotna, ale zwrócił uwagę na to, że rozmówca jej narzeczonego był arystokratą; kolejny sztylet wciśnięty do zdawałoby się bliźniącej się już rany, kolejne przypomnienie, że miał ją pewnie niemal każdy, kogo znał - i kolejne przebudzające się wołanie sprzeciwu. Musiała to przerwać. Oczyma wyobraźni dostrzegał jej narzeczonego gapiącego się na smukłości jego pięknego łabędzia, śliniącego się na myśl o jej ciele, niszczącego ją znów w ciasnych kajdanach szarej codzienności; w starciu z nim też był tylko małym psem - niegodnym wcale tego, co próbował ukraść z obcego ogrodu. Tristan nie miał zamiaru się nią dzielić.
Obserwował jej twarz odbitą w lustrze, otuloną czernią włosów jak złowieszczą koroną; jej usta i wysunięty z nich wężowy język, kiedy przesuwała nim wzdłuż czerwieni, tak kusząco wilgotne od drogiego alkoholu; lubił smak Toujours Pur, a smaku Deirdre już prawie nie pamiętał, poczuł macki uzależnienia leniwie oplatającego jego kręgosłup niemal namacalnym bólem, mogłaby go w ten sposób zabić. Majaczył w utęsknionych wspomnieniach czegoś, co bezskutecznie najwyraźniej próbowała pogrzebać, w myślach nieprzerwanie intensywnych, a jednak blednących bezlitośnie podtrzymywanym dystansem. Jego wzrok mimowolnie przesunął się niżej, na zapięte haftki jej bielizny, dłoń jednak nie drgnęła. Utrzymywanie własnych namiętności na wodzy wydawało się coraz trudniejsze, kiedy miał ją tak blisko, na wyciągnięcie ręki. Kiedy osłabioną wolą powstrzymywał głowę przed zejściem niżej, na jej nagie ramię, kiedy uderzało go ciepło jej ciała i kiedy masochistycznie wdychał zapach jej ciała przebijający się przez ostre nuty egzotycznych, oszałamiających perfum.
- Nie możesz pozwalać, żeby to strach cię kontrolował - mruknął przy jej uchu, cicho, choć serce wciąż gorało gniewem; nie bali się tylko głupcy, dobrze o tym wiedział. Przy nim, przy niej - tylko głupiec nie byłby ostrożny. Ale nie to miało teraz znaczenie. Odnalazł jej spojrzenie w lustrze, nim wpatrzony w odbicie - znieruchomiał. - Boisz się mojej władzy, jednocześnie oddając tę władzę własnym lękom. - Spróbuj spojrzeć na to z szerszej perspektywy, dostrzec sprzeczności, które, niepotrzebnie, zaczynają w tobie kiełkować. Zetrzyj się z nimi, wybierz, która z nich jest silniejsza. - Gdybyś miała w sobie więcej strachów, nigdy nie poprosiłabyś mnie o naukę. Nigdy nie przyszłabyś do Białej Wywerny. Nigdy nie podeszłabyś do próby, na którą cię wystawiono. - Jego źrenice w odbiciu wyraźnie się poruszyły, spojrzały na Mroczny Znak widoczny na jej przedramieniu. - Daj się ponieść czarnym skrzydłom, a wzniesiesz się jeszcze wyżej, niż zdołałaś dotąd. Powiedz, czego ty pragniesz? - Z wolna przebijał się przez kolejne warstwy jej masek, rozpaczliwie badając kolejne ich poziomy; poszukiwał wrażliwszych strun, których melodia wreszcie do niej przemówi i pozwoli mu odzyskać ją w pełni. Nie kłamał, była w tym prawda, choć być może nie cała; strach nie mógł ograniczać zaufania - jedno kłóciło się przecież z drugim. Dotychczas mu ufała, choć prosiła o rzeczy straszne, makabryczne i bardziej niż niebezpieczne. I osiągnęła dzięki temu potęgę, o której niegdyś mogła tylko śnić. Tańczyli razem do potwornej melodii śmierci, i choć to on ten taniec prowadził - ona wyglądała w nim najpiękniej. Nie miała powodów, żeby się mu sprzeciwiać, ich wspólny spektakl nosił znamiona perfekcji, a taniec od zawsze prowadzi mężczyzna - taka jego rola. Odjął spojrzenie od zwierciadła dopiero wówczas, kiedy odwróciła się do niego - podejmując złość w jej oczach z zimną siłą we własnych.
- Nie jestem jubilerem - przypomniał jej obojętnie, nawet gdyby pierścień był wykonany z tombaku, zapewne nie potrafiłby tego rozpoznać; otoczony złotem wiedział o nim tyle, że należące do niego było prawdziwe, a człowiek pokroju rzekomego narzeczonego Deirdre nie mógł dysponować bogactwem bardziej karatowym ni starszym niż posiadane przez niego. Czymkolwiek byłaby ta błyskotka, nie mogła być zarazem niczym, czego nie mógłby jej dać on sam, choć w istocie, gdyby pierścień był tylko podróbką, Deirdre znalazłaby się w jeszcze większym gównie niż to, w którym tkwiła aktualnie. Nie miał zamiaru wyprowadzać jej więc z błędu - i pozostawił w domyśle swoje powątpiewanie w jego cenę. Pytanie zbył milczeniem, to nieistotne po co. Pierścień godził w jego dumę, instynkt zdobywcy i samczą zaborczość, rozbudzał nierówną rywalizację, którą musiał ukrócić, przetrącając kark przeciwnikowi.
Nie przejmując się zanadto gwałtownością jej ruchów - a może nawet rad z odległości, jaką go uraczyła, bo dzięki temu nie mogła go już powstrzymać - zacisnął pięść na pierścionku, kiedy tylko jego chłód zetknął się z jego skórą, nagle, zbyt szybko. Nawet na niego nie spoglądając, cofnął się do okna, przebijając się ręką przez półprzeźroczyste muśliny i uchylił je, wyrzucając przezeń symboliczną błyskotkę. Wróćmy do punktu wyjścia, Deirdre i przypomnijmy sobie jeszcze raz, kto tutaj ustala zasady.
- Nie zostaniesz jego żoną - oświadczył, stwierdził, znów ani groźbą, ani prośbą. Ani przez chwilę nie zwątpił przecież, że w istocie miał prawo do niej, że go posłucha, nie tylko dlatego, że w tym momencie nie miała innego wyjścia - a dlatego, że tego chciała. - Opuścisz Wenus dzisiaj - wypowiedział te słowa wyraźniej, miał powody sądzić, że za pierwszym razem ich nie dosłyszała. Nim jednak zdążyła wtrącić choć słowo, kontynuował dalej. - Razem ze mną. I to ja się tobą zajmę, nie on. - Nieprzyjemna potwarz, stawiać się w jednym zdaniu z innym, z drobnym przedsiębiorcą; koniecznie będzie trzeba z tym coś zrobić. - Borgia nie odważy się odezwać - a jeśli, to chętnie z nią porozmawiam o paru niedokończonych sprawach - a ty nie wrócisz już na ulicę. - Ton głosu był silny, zdecydowany, pozbawiony cierpliwości; jej rojenia już dłuższy czas temu przestały być zabawne. Podjął decyzję, szarpiąc za smycz - przestrzeń nie była jej najlepszą przyjaciółką i teraz mógł już to wiedzieć na pewno.
- Oboje wiemy, że nie jesteś zwykłą kobietą i nie szukasz dostatniego życia u boku zramolałego truchła - odparł na jej ironię z pobłażliwością, naprawdę widziała siebie w tej roli? Żony drobnego przedsiębiorcy, który mimo porywu serca - wierzył, że Deirdre bez trudu zawładnęła jego sercem i duszą, wiedział, że wzbudzenie męskiego pożądania, obsesji, to jej praca, której z powodzeniem poświęcała się przez ostatnie lata, a jej zwodnicze sztuczki były w mniemaniu Tristana równie skuteczne, co naturalny talent wil - mógł rzucić jej więcej kłód pod nogi, niż to miejsce? Tacy ludzie byli przecież poczciwi, uczciwi, a jej nie chroniło tak wiele koneksji, co jego - mogła trafić prosto do Azkabanu, gdyby tylko podwinęła jej się noga przedwcześnie. Poczucie niesprawiedliwości, zazdrość, zaborczy głód, mieszały się z lękiem o jej ostrożność; w swojej arogancji nigdy nie zwracał jej na nią większej uwagi, choć być może powinien. A może - tylko tak usprawiedliwiał własne uczucia, nie godząc się, by stała się współwłasnością innego mężczyzny - nawet, jeśli miał być tylko podnóżkiem. - W ogóle wtedy nie myślałaś - dopełnił, z nie mniejszym rozgniewaniem, i cichą rezygnacją, nie podnosząc głosu, mroczne emocje podle skrzyły w jego oczach; nie potrafił pojąć, dlaczego pominęła w tym wszystkim jego, miała przecież inne wyjście cały czas - wystarczyło zwrócić się do odpowiedniej osoby. Do niego.
Jego usta wygięły się w złośliwym uśmiechu, gdy usłyszał prawdziwe powody absencji tajemniczego narzeczonego Deirdre; gdyby miał pecha trafić wtedy na Tristana, znajdowałby się pewnie na cmentarzu, nie w Tower - cóż, mówią, że głupi ma zawsze szczęście i z pewnością sens tego powiedzenia nie wziął się znikąd. - Rycerski - pochwalił go głosem przesyconym ironią. Nie bawiło go to, choć w innych okolicznościach zapewne dołączyłby do tej wesołości, a być może nawet w przyszłości to zrobi - kiedy już się go pozbędzie. - Małe psy szczekają najgłośniej - mruknął jeszcze, bo tak właśnie widział to starcie - drobnego przedsiębiorcę z Pokątnej, oszalałego z nieistniejącej miłości, zaklętego uwodzicielskim czarem jego kochanki, ujadającego i rzucającego się na przeciwnika znacznie od siebie potężniejszego, arystokratę pochodzącego z któregoś ze znamienitych domów, władczego, bogatego i wyposażonego w złowrogie macki koneksji, które mogły zatrzymać tego kretyna w Tower już na zawsze - złudne marzenia, na to wolał nie liczyć. Tożsamość tych dwojga wydawała mu się nieistotna, ale zwrócił uwagę na to, że rozmówca jej narzeczonego był arystokratą; kolejny sztylet wciśnięty do zdawałoby się bliźniącej się już rany, kolejne przypomnienie, że miał ją pewnie niemal każdy, kogo znał - i kolejne przebudzające się wołanie sprzeciwu. Musiała to przerwać. Oczyma wyobraźni dostrzegał jej narzeczonego gapiącego się na smukłości jego pięknego łabędzia, śliniącego się na myśl o jej ciele, niszczącego ją znów w ciasnych kajdanach szarej codzienności; w starciu z nim też był tylko małym psem - niegodnym wcale tego, co próbował ukraść z obcego ogrodu. Tristan nie miał zamiaru się nią dzielić.
Obserwował jej twarz odbitą w lustrze, otuloną czernią włosów jak złowieszczą koroną; jej usta i wysunięty z nich wężowy język, kiedy przesuwała nim wzdłuż czerwieni, tak kusząco wilgotne od drogiego alkoholu; lubił smak Toujours Pur, a smaku Deirdre już prawie nie pamiętał, poczuł macki uzależnienia leniwie oplatającego jego kręgosłup niemal namacalnym bólem, mogłaby go w ten sposób zabić. Majaczył w utęsknionych wspomnieniach czegoś, co bezskutecznie najwyraźniej próbowała pogrzebać, w myślach nieprzerwanie intensywnych, a jednak blednących bezlitośnie podtrzymywanym dystansem. Jego wzrok mimowolnie przesunął się niżej, na zapięte haftki jej bielizny, dłoń jednak nie drgnęła. Utrzymywanie własnych namiętności na wodzy wydawało się coraz trudniejsze, kiedy miał ją tak blisko, na wyciągnięcie ręki. Kiedy osłabioną wolą powstrzymywał głowę przed zejściem niżej, na jej nagie ramię, kiedy uderzało go ciepło jej ciała i kiedy masochistycznie wdychał zapach jej ciała przebijający się przez ostre nuty egzotycznych, oszałamiających perfum.
- Nie możesz pozwalać, żeby to strach cię kontrolował - mruknął przy jej uchu, cicho, choć serce wciąż gorało gniewem; nie bali się tylko głupcy, dobrze o tym wiedział. Przy nim, przy niej - tylko głupiec nie byłby ostrożny. Ale nie to miało teraz znaczenie. Odnalazł jej spojrzenie w lustrze, nim wpatrzony w odbicie - znieruchomiał. - Boisz się mojej władzy, jednocześnie oddając tę władzę własnym lękom. - Spróbuj spojrzeć na to z szerszej perspektywy, dostrzec sprzeczności, które, niepotrzebnie, zaczynają w tobie kiełkować. Zetrzyj się z nimi, wybierz, która z nich jest silniejsza. - Gdybyś miała w sobie więcej strachów, nigdy nie poprosiłabyś mnie o naukę. Nigdy nie przyszłabyś do Białej Wywerny. Nigdy nie podeszłabyś do próby, na którą cię wystawiono. - Jego źrenice w odbiciu wyraźnie się poruszyły, spojrzały na Mroczny Znak widoczny na jej przedramieniu. - Daj się ponieść czarnym skrzydłom, a wzniesiesz się jeszcze wyżej, niż zdołałaś dotąd. Powiedz, czego ty pragniesz? - Z wolna przebijał się przez kolejne warstwy jej masek, rozpaczliwie badając kolejne ich poziomy; poszukiwał wrażliwszych strun, których melodia wreszcie do niej przemówi i pozwoli mu odzyskać ją w pełni. Nie kłamał, była w tym prawda, choć być może nie cała; strach nie mógł ograniczać zaufania - jedno kłóciło się przecież z drugim. Dotychczas mu ufała, choć prosiła o rzeczy straszne, makabryczne i bardziej niż niebezpieczne. I osiągnęła dzięki temu potęgę, o której niegdyś mogła tylko śnić. Tańczyli razem do potwornej melodii śmierci, i choć to on ten taniec prowadził - ona wyglądała w nim najpiękniej. Nie miała powodów, żeby się mu sprzeciwiać, ich wspólny spektakl nosił znamiona perfekcji, a taniec od zawsze prowadzi mężczyzna - taka jego rola. Odjął spojrzenie od zwierciadła dopiero wówczas, kiedy odwróciła się do niego - podejmując złość w jej oczach z zimną siłą we własnych.
- Nie jestem jubilerem - przypomniał jej obojętnie, nawet gdyby pierścień był wykonany z tombaku, zapewne nie potrafiłby tego rozpoznać; otoczony złotem wiedział o nim tyle, że należące do niego było prawdziwe, a człowiek pokroju rzekomego narzeczonego Deirdre nie mógł dysponować bogactwem bardziej karatowym ni starszym niż posiadane przez niego. Czymkolwiek byłaby ta błyskotka, nie mogła być zarazem niczym, czego nie mógłby jej dać on sam, choć w istocie, gdyby pierścień był tylko podróbką, Deirdre znalazłaby się w jeszcze większym gównie niż to, w którym tkwiła aktualnie. Nie miał zamiaru wyprowadzać jej więc z błędu - i pozostawił w domyśle swoje powątpiewanie w jego cenę. Pytanie zbył milczeniem, to nieistotne po co. Pierścień godził w jego dumę, instynkt zdobywcy i samczą zaborczość, rozbudzał nierówną rywalizację, którą musiał ukrócić, przetrącając kark przeciwnikowi.
Nie przejmując się zanadto gwałtownością jej ruchów - a może nawet rad z odległości, jaką go uraczyła, bo dzięki temu nie mogła go już powstrzymać - zacisnął pięść na pierścionku, kiedy tylko jego chłód zetknął się z jego skórą, nagle, zbyt szybko. Nawet na niego nie spoglądając, cofnął się do okna, przebijając się ręką przez półprzeźroczyste muśliny i uchylił je, wyrzucając przezeń symboliczną błyskotkę. Wróćmy do punktu wyjścia, Deirdre i przypomnijmy sobie jeszcze raz, kto tutaj ustala zasady.
- Nie zostaniesz jego żoną - oświadczył, stwierdził, znów ani groźbą, ani prośbą. Ani przez chwilę nie zwątpił przecież, że w istocie miał prawo do niej, że go posłucha, nie tylko dlatego, że w tym momencie nie miała innego wyjścia - a dlatego, że tego chciała. - Opuścisz Wenus dzisiaj - wypowiedział te słowa wyraźniej, miał powody sądzić, że za pierwszym razem ich nie dosłyszała. Nim jednak zdążyła wtrącić choć słowo, kontynuował dalej. - Razem ze mną. I to ja się tobą zajmę, nie on. - Nieprzyjemna potwarz, stawiać się w jednym zdaniu z innym, z drobnym przedsiębiorcą; koniecznie będzie trzeba z tym coś zrobić. - Borgia nie odważy się odezwać - a jeśli, to chętnie z nią porozmawiam o paru niedokończonych sprawach - a ty nie wrócisz już na ulicę. - Ton głosu był silny, zdecydowany, pozbawiony cierpliwości; jej rojenia już dłuższy czas temu przestały być zabawne. Podjął decyzję, szarpiąc za smycz - przestrzeń nie była jej najlepszą przyjaciółką i teraz mógł już to wiedzieć na pewno.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Wbrew chłodnym pozorom i obojętnemu, wręcz autystycznemu charakterowi, Deirdre miała w sobie dużo nieokiełznanego, wręcz zwierzęcego prymitywizmu, wrodzonych odruchów, nadających jej gibkiemu ciału swoistego uroku. Kociego, tygrysiego, zwodniczego; zauważała to ona, zauważali to postronni, zachwyceni zwinną precyzją ruchów, smukłą linią sylwetki, gwałtownymi acz płynnymi reakcjami. Stała czujność, jarząca się w ciemnych oczach fascynowała, a umiejętnie podsycona doskonale odgrywanym zachwytem, zdobywała męskie serca. Miewała jednak gorsze, trudniejsze momenty, w których niczym zbłąkane kocie stroszyła mokrą sierść, zagubiona, wygłodniała…i niczym rozjuszona, zamknięta w złotej klatce puma, uderzała nerwowo ogonem o jej pręty, kręcąc się w kółko. Tak czuła się w dusznej komnacie Wenus, krążąc od barku do fotela i z powrotem, omijając Tristana, jakby był zagrażającym, obcym elementem znanego więzienia; elementem, w którym należało zatopić pazury. Wcześniej czerpała z tego wiele satysfakcji; ostrzejsze zabawy, walka o dominację, igranie z pozornym spokojem przynosiły jej czystą rozkosz, jedyną tak prawdziwą i wartką, pulsującą w krwi i zaspokojonym ciele. Nie musiała udawać, syciła się jego siłą, niekiedy bliska wampirzym doświadczeniom: rozkochiwała się przecież w krwi, w samczej energii, wykorzystywanej do własnych celów. Im bardziej pragnęła skupić się na konkretach, faktach, liczbach i uczuciowej obojętności, tym mniej miała w sobie z rzeczowego człowieka, prawdziwe zadowolenie odnajdując na przeciwnym, nieokiełznanym biegunie. Rosier budził w niej to, co najgorsze – i najpiękniejsze zarazem. Wypracowane, regulaminowe sacrum i pełne krwistego pożądania profanum; maska zmieniana z wprawą, pękająca jedynie pod wyjątkowo czujnym spojrzeniem i ostrymi słowami. Trafiał w sedno – co spotykało się z wrzącą niezgodą. Nienawidziła zostawać z tyłu – także w konwersacji, w dyskusji, w kłótni, a tego wieczoru Tristan znajdował się zawsze o krok przed nią, nie tylko odcinając drogę ucieczki, ale i zapędzając ją w miejsce, w którym histerycznie nie chciała się znaleźć.
W miejsce czułe, prawdziwe; w miejsce, w jakim musiała zmierzyć się ze swoim wyraźnym odbiciem w zwierciadle najniższych – najwyższych - pragnień. Obnażona i podatna, instynktownie, żałośnie doszukująca się w jego gniewie uczucia, w obelgach: zatajonych pochlebstw, dumy, pewności, że zasługuje na więcej. Czuła się żałosna i słaba, ale powoli godziła się z tym nagłym stanem, nie dlatego, że odkrywała w nim coś dobrego: była po prostu zbyt zmęczona, mogąc jedynie pokazywać swoje niezadowolenie niegroźnym – już – sykiem.
- Nie jest zramolały – prychnęła, czując dziwną potrzebę sprostowania opinii o Asterionie, jaka pojawiała się w głowie Tristana, poniekąd zadziwiająco trafnie łączącego nieliczne wskazówki w obraz kryzysowego narzeczonego. Owszem, Valhakis mógłby być jej ojcem, był sporo starszy, dojrzalszy, stateczny, ale to nie działało na nią odstręczająco. Aż tak głęboko nie wpadła w sidła masochizmu, by skazywać się na cierpiętnicze przebywanie z ohydnym, głupim starcem. Nie, wybrany przez nią narzeczony doskonale wpisywał się w ustalone wymogi. Wdowiec, bez patriarchalnego nacisku na posiadanie dzieci – bowiem i tak na majątek oczekiwały cztery córki – cierpliwy, pochodzący z klasy średniej – by nikt nie mógł uznać małżeństwa za temat plotek – o nieco egzotycznym pochodzeniu – żadnego wzburzenia wśród ewentualnych krewnych. Łagodne usposobienie, poświęcenie pracy, odpowiednie, regularne dochody, odsuwające daleko ewentualne finansowe kontrole – Asterion okazał się ideałem, wpadając w sidła Deirdre miękko i gładko, nieświadom, że otulające go pieszczotliwie czułości to tak naprawdę śliski materiał, wyścielający trumnę. Nie broniła swego narzeczonego - broniła siebie, swoich decyzji, odwagi, z jaką próbowała wyrwać się z Wenus, gotowa na wiele poświęceń. – Dokładnie to przemyślałam. Nie doceniłam tylko siły jego zaślepionego uczucia – sarknęła ponownie, pewna, że gdyby znał wszystkie szczegóły, także uznałby ją za rozsądną. Sprzeciwiała mu się, instynktownie łaknąc innych słów, innych zdań; tych napełniających ją pokornym zadowoleniem docenianej uczennicy. Niegdyś prymuski, teraz: nieposłusznej istoty, jakiej udzielano surową reprymendę. Irytował ją wpływ Rosiera; znała swoją wartość, nie sposób było ją dotknąć i wyprowadzić z równowagi: a jednak on doprowadzał ją do szału nawet półsłówkami, wybijając z ręki oręż, łapiąc za nadgarstki i uśmiechając się z drapieżną wyższością. Podskórnie pragnęła, by uczynił to także dosłownie, by mogła poczuć jego ciężkie ciało, fizyczną ulgą przyjmując wyszarpnięcie się z uścisku, lecz nie, ciągle miotała się na króciutkiej już smyczy własnych ograniczeń. Wyczerpana, mając siłę jedynie na to, by pohamować zwierzęce dyszenie z wściekłości pomieszanej ze zmęczeniem.
Toujours Pur, paradoksalnie, pomagało w samokontroli. Alkohol parzył przełyk, dawał złudne wytłumaczenie szybszej bijącego serca i fali gorąca, buchającej od lodowatego ciała, zesztywniałego w bezpośredniej bliskości Rosiera. Irytował ją jego ciepły oddech muskający szyję, irytował zapach, irytowała cała sylwetka, stojąca tuż za nią, osaczająca, kontrolująca; irytowała ją każda wypowiedziana przez niego głoska i każde mrugnięcie, które z zatrważającą dokładnością obserwowała w lustrze. Niemożliwa do wyartykułowania złość dławiła ją, i kumulowała się pod skórą – jakże chciała odwrócić się, wgryźć w odsłonięte męskie gardło, zacisnąć palce na ramionach, wsunąć zachłannie dłonie pod materiał eleganckich szat. Buchała wręcz samczym pożądaniem, które w starciu z chłodem zdrowego rozsądku i posłusznego ukorzenia, przytrzymania w miejscu za obrożę, nałożoną ze słów i celnych argumentów, zamykało się w bolesnej klatce jej obnażonego ciała. Rumieniec spływał po szyi i obojczykach, sutki twardniały, mięśnie napinały się, oczy lśniły czymś gorszym od gniewu. Prawie nie słyszała kolejnych złośliwości; wbiła krwiste paznokcie w blat barku. Dla zachowania równowagi pomiędzy tym, czego pragnęła, a co mogła zrobić.
- Ale mogę pozwolić, żebyś to ty przejął nade mną całkowitą kontrolę? – odparła od razu, zjadliwie, starając się, by ironia przykryła cięższy, niecierpliwy, zduszony przekaz drżącego tonu. Wcale nie pomagał w opanowaniu się, nie, kiedy starał się ją zrozumieć – albo obedrzeć nawet z tych postrzępionych resztek odzienia, skrywającego nieodkryte jeszcze, białe plamy na zdobywczej mapie. Czego pragnęła? W tym momencie – jego, lecz ta odpowiedź zaigrała na jej ustach jedynie krótkim, szaleńczym, niepokojącym uśmiechem, utrzymującym się przez całą odpowiedź. – Władzy. Niezależności– której tak namiętnie chcesz mnie pozbawiać. – Potęgi. Wiedzy, tak pełnej i głębokiej, że aż przerażającej – zamilkła na chwilę; wszystkie drobne marzenia wiązały się z tymi głównymi fundamentami, z ideą, jaka rozrastała się dziko w jej sercu. Nie biżuteria, klejnoty, nie miłość, nie rodzina, nie bogactwo, nawet nie bezpieczeństwo, którego tak łaknęła. Był to tylko element celu, niezbędny stopień, pozwalający swobodnie rozpostrzeć skrzydła.
Pierścień zaręczynowy symbolizował tą podstawową gwarancję, składaną teraz w ręce Rosiera: z niezadowoleniem, wymuszonym posłuszeństwem. Od razu cofnęła dłoń, bojąc się, że nie wytrzyma i przesunie głodnymi palcami wyżej, do nadgarstka, przedramienia, łokcia, barku – nie ufała sobie. Zaczepnie spojrzała w górę, na jego oczy, ze zdziwieniem przyjmując poruszenie się z miejsca, szybki spacer w kierunku okna. Chłodny, wieczorny powiew musnął jej ciało otrzeźwiającą falą, wzmacniając tylko niedowierzanie, zamykające cisnące się na usta słowa. Teraz to ona miała chęć wtrącić słabe nawiązanie do żartu; musiał przecież żartować. Spoglądała na niego z niepokojem, zdezorientowana, z wściekłością ciągle szarpiącą się w nagłym zamknięciu.
Słyszała jego wcześniejszą sugestię, ale odbierała ją – logicznie – jako ogólną naganę, zniecierpliwione popchnięcie do podjęcia natychmiastowej akcji. Dopiero teraz zdała sobie sprawę ze skomplikowania, z nieuchronności roztoczonej nad nią władzy. Wartościowy, zaręczynowy pierścień znikający za oknem, ostry, nie znoszący sprzeciwu ton Rosiera: mówił poważnie, beznamiętnie, a mimo wszystko miała wrażenie, jakby grunt usuwał się spod jej poranionych stóp. Nagle kotara rozjuszenia opadła a Deirdre - stała przed nim przejęta, wyraźnie wytrącona ze straceńczego biegu prosto w płomienie. – Nie przemyślałeś tego – wyszeptała bezgłośnie, pewną klamrą odwołując się do jego zdrowego rozsądku. Gdzie zamierzał ją zabrać i – dlaczego? Kierowany chwilową zaborczością, gniewem, zazdrością? Miotała się pomiędzy niedorzecznym poczuciem ulgi i palącą satysfakcją a upokorzeniem; finalnie to drugie dorwało się do głosu. – Nie proszę cię o pomoc, nie musisz tego robić – dodała szybciej, prawie nerwowo, gdyby nie spokojne, czujne spojrzenie czarnych oczu, wbitych w te nieco jaśniejsze, cieplejsze, Tristana. Naprawdę nie rozumiał, zapomniał już o tym, co mu powiedziała? Nie była bezradną księżniczką, posiadała plan, plan, który dosłownie wyrzucił właśnie za okno, zamykając ją na przyjęcie jedynej opcji. Wzbudzającej w niej skrajne emocje, tak intensywne, że szczęśliwie odbierały jej możliwość wypowiadania sensownych zdań, dzięki czemu nie pogrążała się jeszcze bardziej. Stała sztywno, z wzrokiem wbitym w jego twarz, z paznokciami – dla odmiany we własne ramiona. Nie skłamałaby, mówiąc, że nigdy nie przyszło jej do głowy, by to w Rosierze odnajdywać wsparcie. I tak otrzymała od niego dużo, więcej niż oczekiwała w najśmielszych marzeniach. Wyszkolił ją, obdarzył mroczną potęgą, doprowadził przed oblicze Czarnego Pana, poświadczył za nią wbrew wszystkiemu, co przekreślało ją w oczach współtowarzyszy, a teraz…a teraz roztaczał na nią jeszcze szerszą opiekę. I chociaż zajmę się tobą brzmiało w jego ustach skrajnie niepokojąco, wręcz wywołując gęsią skórkę, to przecież nie istniała osoba, której ufała bardziej. – To nie jest dobry pomysł; przyszedłeś tutaj kierowany skrajnymi emocjami i…możesz później tego żałować – wychrypiała; czyżby w jej głosie przebrzmiewała troska? W końcu wyraźnie słyszalne gorzkie upokorzenie? Ostrzeżenie? A może po prostu niedowierzanie, zdystansowana ostrożność, nakazująca jej ochłodzić rozlewające się po ciele płomienie. Pragnienia, tęsknoty, rozsypanych elementów układanki, łączących się w nowe, stabilniejsze rozwiązanie; dopasowany, wielowymiarowy obraz, przeciekający czystą krwią i szmaragdowym błyskiem. Tak bardzo chciała, by okazało się to prawdą i jednocześnie ta perspektywa napawała ją najsilniejszym tego wieczoru przerażeniem. Spętana burzą przeciwieństw nawet nie zauważyła wykonanego w przód krótkiego kroku; zatrzymała się równie nagle, balansując na palcach stóp, chcąc sprawić sobie więcej bólu, mogącego otrzeźwić ją i urzeczywistnić irracjonalne postanowienia Rosiera.
W miejsce czułe, prawdziwe; w miejsce, w jakim musiała zmierzyć się ze swoim wyraźnym odbiciem w zwierciadle najniższych – najwyższych - pragnień. Obnażona i podatna, instynktownie, żałośnie doszukująca się w jego gniewie uczucia, w obelgach: zatajonych pochlebstw, dumy, pewności, że zasługuje na więcej. Czuła się żałosna i słaba, ale powoli godziła się z tym nagłym stanem, nie dlatego, że odkrywała w nim coś dobrego: była po prostu zbyt zmęczona, mogąc jedynie pokazywać swoje niezadowolenie niegroźnym – już – sykiem.
- Nie jest zramolały – prychnęła, czując dziwną potrzebę sprostowania opinii o Asterionie, jaka pojawiała się w głowie Tristana, poniekąd zadziwiająco trafnie łączącego nieliczne wskazówki w obraz kryzysowego narzeczonego. Owszem, Valhakis mógłby być jej ojcem, był sporo starszy, dojrzalszy, stateczny, ale to nie działało na nią odstręczająco. Aż tak głęboko nie wpadła w sidła masochizmu, by skazywać się na cierpiętnicze przebywanie z ohydnym, głupim starcem. Nie, wybrany przez nią narzeczony doskonale wpisywał się w ustalone wymogi. Wdowiec, bez patriarchalnego nacisku na posiadanie dzieci – bowiem i tak na majątek oczekiwały cztery córki – cierpliwy, pochodzący z klasy średniej – by nikt nie mógł uznać małżeństwa za temat plotek – o nieco egzotycznym pochodzeniu – żadnego wzburzenia wśród ewentualnych krewnych. Łagodne usposobienie, poświęcenie pracy, odpowiednie, regularne dochody, odsuwające daleko ewentualne finansowe kontrole – Asterion okazał się ideałem, wpadając w sidła Deirdre miękko i gładko, nieświadom, że otulające go pieszczotliwie czułości to tak naprawdę śliski materiał, wyścielający trumnę. Nie broniła swego narzeczonego - broniła siebie, swoich decyzji, odwagi, z jaką próbowała wyrwać się z Wenus, gotowa na wiele poświęceń. – Dokładnie to przemyślałam. Nie doceniłam tylko siły jego zaślepionego uczucia – sarknęła ponownie, pewna, że gdyby znał wszystkie szczegóły, także uznałby ją za rozsądną. Sprzeciwiała mu się, instynktownie łaknąc innych słów, innych zdań; tych napełniających ją pokornym zadowoleniem docenianej uczennicy. Niegdyś prymuski, teraz: nieposłusznej istoty, jakiej udzielano surową reprymendę. Irytował ją wpływ Rosiera; znała swoją wartość, nie sposób było ją dotknąć i wyprowadzić z równowagi: a jednak on doprowadzał ją do szału nawet półsłówkami, wybijając z ręki oręż, łapiąc za nadgarstki i uśmiechając się z drapieżną wyższością. Podskórnie pragnęła, by uczynił to także dosłownie, by mogła poczuć jego ciężkie ciało, fizyczną ulgą przyjmując wyszarpnięcie się z uścisku, lecz nie, ciągle miotała się na króciutkiej już smyczy własnych ograniczeń. Wyczerpana, mając siłę jedynie na to, by pohamować zwierzęce dyszenie z wściekłości pomieszanej ze zmęczeniem.
Toujours Pur, paradoksalnie, pomagało w samokontroli. Alkohol parzył przełyk, dawał złudne wytłumaczenie szybszej bijącego serca i fali gorąca, buchającej od lodowatego ciała, zesztywniałego w bezpośredniej bliskości Rosiera. Irytował ją jego ciepły oddech muskający szyję, irytował zapach, irytowała cała sylwetka, stojąca tuż za nią, osaczająca, kontrolująca; irytowała ją każda wypowiedziana przez niego głoska i każde mrugnięcie, które z zatrważającą dokładnością obserwowała w lustrze. Niemożliwa do wyartykułowania złość dławiła ją, i kumulowała się pod skórą – jakże chciała odwrócić się, wgryźć w odsłonięte męskie gardło, zacisnąć palce na ramionach, wsunąć zachłannie dłonie pod materiał eleganckich szat. Buchała wręcz samczym pożądaniem, które w starciu z chłodem zdrowego rozsądku i posłusznego ukorzenia, przytrzymania w miejscu za obrożę, nałożoną ze słów i celnych argumentów, zamykało się w bolesnej klatce jej obnażonego ciała. Rumieniec spływał po szyi i obojczykach, sutki twardniały, mięśnie napinały się, oczy lśniły czymś gorszym od gniewu. Prawie nie słyszała kolejnych złośliwości; wbiła krwiste paznokcie w blat barku. Dla zachowania równowagi pomiędzy tym, czego pragnęła, a co mogła zrobić.
- Ale mogę pozwolić, żebyś to ty przejął nade mną całkowitą kontrolę? – odparła od razu, zjadliwie, starając się, by ironia przykryła cięższy, niecierpliwy, zduszony przekaz drżącego tonu. Wcale nie pomagał w opanowaniu się, nie, kiedy starał się ją zrozumieć – albo obedrzeć nawet z tych postrzępionych resztek odzienia, skrywającego nieodkryte jeszcze, białe plamy na zdobywczej mapie. Czego pragnęła? W tym momencie – jego, lecz ta odpowiedź zaigrała na jej ustach jedynie krótkim, szaleńczym, niepokojącym uśmiechem, utrzymującym się przez całą odpowiedź. – Władzy. Niezależności– której tak namiętnie chcesz mnie pozbawiać. – Potęgi. Wiedzy, tak pełnej i głębokiej, że aż przerażającej – zamilkła na chwilę; wszystkie drobne marzenia wiązały się z tymi głównymi fundamentami, z ideą, jaka rozrastała się dziko w jej sercu. Nie biżuteria, klejnoty, nie miłość, nie rodzina, nie bogactwo, nawet nie bezpieczeństwo, którego tak łaknęła. Był to tylko element celu, niezbędny stopień, pozwalający swobodnie rozpostrzeć skrzydła.
Pierścień zaręczynowy symbolizował tą podstawową gwarancję, składaną teraz w ręce Rosiera: z niezadowoleniem, wymuszonym posłuszeństwem. Od razu cofnęła dłoń, bojąc się, że nie wytrzyma i przesunie głodnymi palcami wyżej, do nadgarstka, przedramienia, łokcia, barku – nie ufała sobie. Zaczepnie spojrzała w górę, na jego oczy, ze zdziwieniem przyjmując poruszenie się z miejsca, szybki spacer w kierunku okna. Chłodny, wieczorny powiew musnął jej ciało otrzeźwiającą falą, wzmacniając tylko niedowierzanie, zamykające cisnące się na usta słowa. Teraz to ona miała chęć wtrącić słabe nawiązanie do żartu; musiał przecież żartować. Spoglądała na niego z niepokojem, zdezorientowana, z wściekłością ciągle szarpiącą się w nagłym zamknięciu.
Słyszała jego wcześniejszą sugestię, ale odbierała ją – logicznie – jako ogólną naganę, zniecierpliwione popchnięcie do podjęcia natychmiastowej akcji. Dopiero teraz zdała sobie sprawę ze skomplikowania, z nieuchronności roztoczonej nad nią władzy. Wartościowy, zaręczynowy pierścień znikający za oknem, ostry, nie znoszący sprzeciwu ton Rosiera: mówił poważnie, beznamiętnie, a mimo wszystko miała wrażenie, jakby grunt usuwał się spod jej poranionych stóp. Nagle kotara rozjuszenia opadła a Deirdre - stała przed nim przejęta, wyraźnie wytrącona ze straceńczego biegu prosto w płomienie. – Nie przemyślałeś tego – wyszeptała bezgłośnie, pewną klamrą odwołując się do jego zdrowego rozsądku. Gdzie zamierzał ją zabrać i – dlaczego? Kierowany chwilową zaborczością, gniewem, zazdrością? Miotała się pomiędzy niedorzecznym poczuciem ulgi i palącą satysfakcją a upokorzeniem; finalnie to drugie dorwało się do głosu. – Nie proszę cię o pomoc, nie musisz tego robić – dodała szybciej, prawie nerwowo, gdyby nie spokojne, czujne spojrzenie czarnych oczu, wbitych w te nieco jaśniejsze, cieplejsze, Tristana. Naprawdę nie rozumiał, zapomniał już o tym, co mu powiedziała? Nie była bezradną księżniczką, posiadała plan, plan, który dosłownie wyrzucił właśnie za okno, zamykając ją na przyjęcie jedynej opcji. Wzbudzającej w niej skrajne emocje, tak intensywne, że szczęśliwie odbierały jej możliwość wypowiadania sensownych zdań, dzięki czemu nie pogrążała się jeszcze bardziej. Stała sztywno, z wzrokiem wbitym w jego twarz, z paznokciami – dla odmiany we własne ramiona. Nie skłamałaby, mówiąc, że nigdy nie przyszło jej do głowy, by to w Rosierze odnajdywać wsparcie. I tak otrzymała od niego dużo, więcej niż oczekiwała w najśmielszych marzeniach. Wyszkolił ją, obdarzył mroczną potęgą, doprowadził przed oblicze Czarnego Pana, poświadczył za nią wbrew wszystkiemu, co przekreślało ją w oczach współtowarzyszy, a teraz…a teraz roztaczał na nią jeszcze szerszą opiekę. I chociaż zajmę się tobą brzmiało w jego ustach skrajnie niepokojąco, wręcz wywołując gęsią skórkę, to przecież nie istniała osoba, której ufała bardziej. – To nie jest dobry pomysł; przyszedłeś tutaj kierowany skrajnymi emocjami i…możesz później tego żałować – wychrypiała; czyżby w jej głosie przebrzmiewała troska? W końcu wyraźnie słyszalne gorzkie upokorzenie? Ostrzeżenie? A może po prostu niedowierzanie, zdystansowana ostrożność, nakazująca jej ochłodzić rozlewające się po ciele płomienie. Pragnienia, tęsknoty, rozsypanych elementów układanki, łączących się w nowe, stabilniejsze rozwiązanie; dopasowany, wielowymiarowy obraz, przeciekający czystą krwią i szmaragdowym błyskiem. Tak bardzo chciała, by okazało się to prawdą i jednocześnie ta perspektywa napawała ją najsilniejszym tego wieczoru przerażeniem. Spętana burzą przeciwieństw nawet nie zauważyła wykonanego w przód krótkiego kroku; zatrzymała się równie nagle, balansując na palcach stóp, chcąc sprawić sobie więcej bólu, mogącego otrzeźwić ją i urzeczywistnić irracjonalne postanowienia Rosiera.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Prywatny pokój
Szybka odpowiedź