Prywatny pokój
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Pokój Miu
Za ostatnimi drzwiami korytarza, za dębowymi drzwiami, za magicznie unoszącą się kotarą z białych perełek mieszkała księżniczka. Księżniczka Miu, której królestwo stanowi dość przestronny pokój, utrzymany w stonowanej kolorystyce, pasującej do pozostałych wnętrz Wenus. Pod jedną ze ścian stoi bardzo szerokie łóżko z mocną, dębową ramą i baldachimem, a po przeciwnej stronie pomieszczenia znajduje się miejsce dla bogato zdobionego parawanu, wydzielającego część prywatną: toaletkę oraz wannę. Wyłożone ozdobną, beżową tapetą ściany nie są ozdobione żadnymi obrazami a jedyne oświetlenie stanowią poustawiane na komodach i stoliczkach świece o lekkim zapachu jaśminu.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:50, w całości zmieniany 1 raz
Spojrzał na nią - ostro, zajadle - kiedy obroniła swojego narzeczonego; nie powinna szukać u niego żadnych superlatyw. Był skłonny zaakceptować jego wspomnienie jako mdły cień wykorzystanego głupca, nie jako kogoś, kto w jakikolwiek sposób ją zaabsorbował; drwił z niego i kpił, choć w istocie nie wiedział o nim nic ponadto, że miał dorosłe - lub prawie dorosłe - córki, co wystarczyło, by snuł opinie na temat jego niedołężności, wieku... bo na ociężały umysł poszlak otrzymał znacznie więcej. Był naiwnym starym głupcem, który sądził, że mógł sięgnąć po więcej, niż przysługiwało mu z racji jego jestestwa; mylił się i mylił się znacznie. Wcale nie chciał w tej materii widzieć prawdy - wolał własną wizję człowieka zbyt pokornego, uczciwego i zbyt samotnego, by kiedykolwiek zrozumiał przedstawienie, którego stał się mimowolnym, nieprzewidzianym i niechcianym uczestnikiem. Zbyt głupim i zbyt naiwnym, tylko tak mógł określić kogoś, kto rzucił się w obronie czci i dobrego imienia prostytutki znanej jako nieuchwytne marzenie na cały Londyn - a nawet i dalej.
- Był - poprawił po niej sucho, jakikolwiek by nie był, powinna zacząć rozpatrywać go w kategoriach przeszłości, nieprzyjemnego śladu zostawionego po okresie, do którego lepiej nie wracać; czuł wrzącą w nim krew, gwałtowność szarpiąca nerwami i gniewne fale podmywające znów jego stopy, absurdalna, dziecinna zazdrość nie powinna mu doskwierać - a jednak nie potrafił uwolnić się z jej objęć, wstrętny własnej wizji tego człowieka, zbyt jej niegodnego i zbyt mocno pragnącego jej zarazem. Jak to sobie wyobrażała - że zostanie żoną, zajmie się chowaniem obcych córek, odsunie się od niego, zaabsorbowana nowym życiem... czy stąd to wynikało? Ta idiotyczna potrzeba przestrzeni, której wciąż do końca nie pojmował, dając się porwać ścierającym się siłom sprzecznych uczuć? Znał ją lepiej od tego człowieka, pragnął jej nie mniej od niego, dał jej znacznie więcej niż on i gotów był dać jej jeszcze więcej. - Dokładny plan zazwyczaj nie przewiduje luk - strofował ją więc dalej, za maską surowego nauczyciela kryjąc kotłujące się emocje i rozognione blizny, ogniem traktował ogień jej sarknięć i prychnięć, nie pojmując, jak mogła wciąż bronić tego irracjonalnego, całkowicie niedorzecznego planu na mglistą przyszłość. Ale to wszystko było nieistotne. Wyrzucił jej pierścień, razem z planami, razem z niezrealizowaną przyszłością i wątpliwościami, jeśli jakiekolwiek wciąż się w niej tliły; wyrzucił jak śmiecia, bo więcej nie było to warte. Oddała mu tę błyskotkę, pierścień zaręczynowy - nawet myśli miały opór, by przefiltrować ten przymiotnik - z własnej woli, z posłuszeństwem, które w swojej szarpanej formie całkowicie go satysfakcjonowało; wszystko wskazywało na to, że trzeci, niepożądany i nieproszony element aktualnej czasoprzestrzeni pomyślnie przeszedł proces eliminacji. Dla niego pierścień był symbolem znacznie bardziej bardziej w swojej symbolice drażliwym - oznaczeniem, jakim znakowało się własną kobietę; nigdy nie wiedział, żeby ten onyks - kątem oka jedynie dostrzegł czarny kamień - przyozdabiał mleczną dłoń Deirdre, ale chciał się upewnić, że już nigdy widzieć tego nie będzie. Bo był symbolem błędnym: kimkolwiek ten człowiek był, Deirdre do niego nie należała i należeć nie będzie nigdy.
- Już na to pozwoliłaś - odparł odważnie, właściwie ryzykownie; choć Tristan rósł w siłę przy każdym jej ugięciu, zagarniając dla siebie większe pokłady poczucia kontroli nad tą sytuacją, to wcale nie był pewien, czy jego łańcuch był dość silny, żeby ją utrzymać. Nie dał tego jednak po sobie poznać - nie przestając wydawać się irytująco aroganckim, ślepym i głuchym na sprzeciw, nie tracąc niezmąconej, nonszalanckiej pewności siebie; od dziecka wmawiano mu, że książęcej buty nie wolno wyzbywać się nigdy, nawet wtedy - a może zwłaszcza wtedy - wszystko w środku krzyczy, że to nie jest na nią czas. Niemal widział wijący się ogon, tej krwiożerczej, czarnej pantery o skórze zachwycającej srebrnym połyskiem, wciąż niepewnej, czy powinna przewrócić się na bok i odpuścić, czy wyciągnąć pazury, czy może otrzeć się z warkliwym mruknięciem, kiedy zaciskała dłonie na krańcu blatu zakrytego alkoholem. Lubił to, jej nieprzewidywalność, drapieżność, siłę jej charakteru, nieposkromiony temperament; obcowanie z nią wydawało się dalekie od nudnych schadzek z nudnymi dziewczątkami, gdzie, jedna po drugiej równie śliczne, dygały w doskonale wyćwiczonych ukłonach, popisując się równie świetnie wyłożonymi manierami i odpowiadając - wszystkie bez wyjątku - tymi samymi wyćwiczonymi grzecznymi frazami; miał w życiu wiele kobiet, zdążyła dopaść go monotonia, jednostajna, trudna do przezwyciężenia nuda; imiona kobiet nudziły mu się szybciej niż imiona dosiadanych koni lub tytuły czytanych ksiąg. Deirdre była od nich inna. Wybijała się już dalekowschodnią urodą i choć nie miała włosów jasnych jak len, przyciągała go do siebie egzotyczną azjatycką aurą, podsycaną jedynie zapachem nie mniej egzotycznych perfum. Lubił jej zwierzęcość, lubił się z nią szarpać - i naprawdę nie podobała mu się myśl, że kiedykolwiek mógłby ją utracić. Jej słowa wywołały jedynie drapieżne uniesienie się kącika jego ust.
- I którą z tych rzeczy miałaś dostać od swojego niezramolałego drobnego przedsiębiorcy z Pokątnej? - Władza - nad córkami, być może, przynajmniej do czasu wydania ich za mąż. Niezależności, jako żona uczciwego człowieka - z całą pewnością nie. Potęgi? Kpina. Wiedzy? Żarty. Nie wierzył, żeby ten człowiek posiadał moc, potęgę równą jego, nie przewyższał z pewnością nawet Deirdre. Mogli to wszystko osiągnąć razem, jak razem rośli w siłę przez ostatni czas, mógł rzucić jej pod stopy pradawne księgi rodowej biblioteki, mógł wspólnie wzniecić w niej czarny płomień potężniejszy niż dotychczas; większy, ogromny, niepowstrzymany i nieokiełznany jak chaotyczna szatańska pożoga. Po trosze każdą z tych rzeczy od niego otrzymywała, powoli, sukcesywnie, dążąc do wyznaczonego celu. Gdyby nie Tristan, nigdy nie poznałaby Czarnego Pana, który ofiarował jej przecież pewną władzę - wyciągnął ją ku wyższej randze, stawiając ponad innych, ponad Borgię, ponad gardzących nią gości Wenus, ponad sztab innych czarodziejów, którzy trwali u jego boku znacznie dłużej. Dawał jej niezależność, zabierając - zamierzając - zabrać ją stąd, z Wenus, wyzwalając z okowów zacieśniającej się na jej szyi pętli dramatycznych zobowiązań. Dał jej potęgę, pomagając jej zamienić się z wojowniczej kotki w czarną jak noc, śmiercionośną, zwinną pumę. I wreszcie dał jej wiedzę - która uczyniła ją naprawdę przerażającą. Nie potrafił przestać kpić z jej niedoszłego męża, głęboko wierzył, że on sam był lepszym sojusznikiem. Cenniejszym. Lepszym panem, silniejszym. I był kimś, w czyje ręce nie obawiała się złożyć życia wcześniej - dziś tak jak wtedy nie miała powodów, by mieć wątpliwości. Musiała to dostrzegać. - To wszystko znajduje się w zasięgu twojej ręki. Musisz tylko nauczyć się rozróżniać wrogów od przyjaciół. - Przestać zwracać się przeciwko niewłaściwej osobie; spokorniała, bunt został zduszony, ale powinna też wyciągnąć z niego stosowną lekcję na przyszłość - a czy to zrobiła, nie mógł być pewien. Spodziewał się silniejszej reakcji, głośnego sprzeciwu, na błyskotkę znikającą za oknem, ale to dobrze: widać nie była do niej aż tak przywiązana - myśl ta była mu dziwnie przyjemna.
Wypuścił powietrze w bezdźwięcznym śmiechu, nie przemyślał tego - to akurat prawda. Często działał impulsywnie, choć nieczęsto tego żałował - miał zwyczaj robić to, na co miał ochotę, bo przy swojej pozycji mógł sobie pozwolić na impulsywność. O tym, że Deirdre nie mogła tutaj dłużej zostać, wiedział aż za dobrze, o tym, że mógł to zmienić - również. Dłuższa dywagacja nie była w tej materii konieczna, i tak nic by przecież nie zmieniła; innego wyjścia nie było. - Nie czekałem, aż zaczniesz prosić - przypomniał jej, bo przecież mógł; mógł odciąć jej drogi ucieczki i poczekać, aż sama przyjdzie błagać go o pomoc, doczołga się do niego, przeprosi i zacznie błagać - przypuszczał, że prędzej czy później nie będzie miała innego wyjścia. - I bardzo rzadko coś robię tylko dlatego, że muszę - Mówił trzeźwo, już bez przebłyskującego przez głoski gniewu, ale wciąż ze stanowczą siłą - bo wiedział, o czym mówił, a jej zawahanie było dla niego niezrozumiałe. Troska, niedowierzanie, strach - słusznie, gdyby rozmyślił się po miesiącu i zostawił ją na pastwę losu, wtedy już naprawdę nie miałaby się, gdzie podziać. Dobrze, niewidzialna smycz zależności była znacznie skuteczniejsza niż pobrzękujący u szyi łańcuch. - Jeśli masz lepszy, chętnie posłucham - zapewnił, nie bez kpiny, bo mógłby polubić obalanie jej niedorzecznych pomysłów. - Jeśli nie - a sądził, że nie i krzyczał o tym tak ton jego głosu, jak i cała postawa ciała, powoli przesunął się w jej kierunku - spróbuj wreszcie naprawdę mi zaufać. Nie zostawię cię tutaj. - Nie mogę, nie chcę, nie potrafię. Dłużej żyć ze świadomością, że oblepiają cię tłuste ręce każdego, kogo na to stać, że jesteś gotowa oddać się byle komu, żeby się stąd wydostać. Wcześniej śpieszyło mu się do wyjścia, chciał ją stąd zabrać i zniknąć, teraz w końcu pojął, że właściwie wcale donikąd śpieszyć się nie muszą. Że wciąż stała przed nim, półnaga, obdarta z życiowych sekretów, że znów czerń jej oczu lśniła jak rozlane plamy czarnego atramentu, zbyt mocno koncentrując na sobie jego uwagę. Dostrzegł jej zawahanie, zatrzymanie się w pół kroku, stopy masochistycznie wbijające się w zakrwawioną podłogę; z wolna pokręcił głową - przecząco. Nie rób tego. - Wróć do mnie, Deirdre - nie prosił, cichy szept wydobył się spomiędzy jego ledwie poruszających się spragnionych warg; przełam się, podejdź, to tylko kilka kroków. - Przyszedłem tutaj po ciebie - powrócił do tonu, w którym nie było kpiny, pozbawionego warknięć i sarkazmu, a jednak przebrzmiałego tą samą niepokojącą, złowieszczą obietnicą; tym samym tonem, jakim wypowiadał przy niej inkantacje zaklęć niewybaczalnych. - i nie wyjdę stąd bez ciebie. - Choć trudno było stwierdzić, czy wypowiadał te słowa do niej, czy do siebie samego.
- Był - poprawił po niej sucho, jakikolwiek by nie był, powinna zacząć rozpatrywać go w kategoriach przeszłości, nieprzyjemnego śladu zostawionego po okresie, do którego lepiej nie wracać; czuł wrzącą w nim krew, gwałtowność szarpiąca nerwami i gniewne fale podmywające znów jego stopy, absurdalna, dziecinna zazdrość nie powinna mu doskwierać - a jednak nie potrafił uwolnić się z jej objęć, wstrętny własnej wizji tego człowieka, zbyt jej niegodnego i zbyt mocno pragnącego jej zarazem. Jak to sobie wyobrażała - że zostanie żoną, zajmie się chowaniem obcych córek, odsunie się od niego, zaabsorbowana nowym życiem... czy stąd to wynikało? Ta idiotyczna potrzeba przestrzeni, której wciąż do końca nie pojmował, dając się porwać ścierającym się siłom sprzecznych uczuć? Znał ją lepiej od tego człowieka, pragnął jej nie mniej od niego, dał jej znacznie więcej niż on i gotów był dać jej jeszcze więcej. - Dokładny plan zazwyczaj nie przewiduje luk - strofował ją więc dalej, za maską surowego nauczyciela kryjąc kotłujące się emocje i rozognione blizny, ogniem traktował ogień jej sarknięć i prychnięć, nie pojmując, jak mogła wciąż bronić tego irracjonalnego, całkowicie niedorzecznego planu na mglistą przyszłość. Ale to wszystko było nieistotne. Wyrzucił jej pierścień, razem z planami, razem z niezrealizowaną przyszłością i wątpliwościami, jeśli jakiekolwiek wciąż się w niej tliły; wyrzucił jak śmiecia, bo więcej nie było to warte. Oddała mu tę błyskotkę, pierścień zaręczynowy - nawet myśli miały opór, by przefiltrować ten przymiotnik - z własnej woli, z posłuszeństwem, które w swojej szarpanej formie całkowicie go satysfakcjonowało; wszystko wskazywało na to, że trzeci, niepożądany i nieproszony element aktualnej czasoprzestrzeni pomyślnie przeszedł proces eliminacji. Dla niego pierścień był symbolem znacznie bardziej bardziej w swojej symbolice drażliwym - oznaczeniem, jakim znakowało się własną kobietę; nigdy nie wiedział, żeby ten onyks - kątem oka jedynie dostrzegł czarny kamień - przyozdabiał mleczną dłoń Deirdre, ale chciał się upewnić, że już nigdy widzieć tego nie będzie. Bo był symbolem błędnym: kimkolwiek ten człowiek był, Deirdre do niego nie należała i należeć nie będzie nigdy.
- Już na to pozwoliłaś - odparł odważnie, właściwie ryzykownie; choć Tristan rósł w siłę przy każdym jej ugięciu, zagarniając dla siebie większe pokłady poczucia kontroli nad tą sytuacją, to wcale nie był pewien, czy jego łańcuch był dość silny, żeby ją utrzymać. Nie dał tego jednak po sobie poznać - nie przestając wydawać się irytująco aroganckim, ślepym i głuchym na sprzeciw, nie tracąc niezmąconej, nonszalanckiej pewności siebie; od dziecka wmawiano mu, że książęcej buty nie wolno wyzbywać się nigdy, nawet wtedy - a może zwłaszcza wtedy - wszystko w środku krzyczy, że to nie jest na nią czas. Niemal widział wijący się ogon, tej krwiożerczej, czarnej pantery o skórze zachwycającej srebrnym połyskiem, wciąż niepewnej, czy powinna przewrócić się na bok i odpuścić, czy wyciągnąć pazury, czy może otrzeć się z warkliwym mruknięciem, kiedy zaciskała dłonie na krańcu blatu zakrytego alkoholem. Lubił to, jej nieprzewidywalność, drapieżność, siłę jej charakteru, nieposkromiony temperament; obcowanie z nią wydawało się dalekie od nudnych schadzek z nudnymi dziewczątkami, gdzie, jedna po drugiej równie śliczne, dygały w doskonale wyćwiczonych ukłonach, popisując się równie świetnie wyłożonymi manierami i odpowiadając - wszystkie bez wyjątku - tymi samymi wyćwiczonymi grzecznymi frazami; miał w życiu wiele kobiet, zdążyła dopaść go monotonia, jednostajna, trudna do przezwyciężenia nuda; imiona kobiet nudziły mu się szybciej niż imiona dosiadanych koni lub tytuły czytanych ksiąg. Deirdre była od nich inna. Wybijała się już dalekowschodnią urodą i choć nie miała włosów jasnych jak len, przyciągała go do siebie egzotyczną azjatycką aurą, podsycaną jedynie zapachem nie mniej egzotycznych perfum. Lubił jej zwierzęcość, lubił się z nią szarpać - i naprawdę nie podobała mu się myśl, że kiedykolwiek mógłby ją utracić. Jej słowa wywołały jedynie drapieżne uniesienie się kącika jego ust.
- I którą z tych rzeczy miałaś dostać od swojego niezramolałego drobnego przedsiębiorcy z Pokątnej? - Władza - nad córkami, być może, przynajmniej do czasu wydania ich za mąż. Niezależności, jako żona uczciwego człowieka - z całą pewnością nie. Potęgi? Kpina. Wiedzy? Żarty. Nie wierzył, żeby ten człowiek posiadał moc, potęgę równą jego, nie przewyższał z pewnością nawet Deirdre. Mogli to wszystko osiągnąć razem, jak razem rośli w siłę przez ostatni czas, mógł rzucić jej pod stopy pradawne księgi rodowej biblioteki, mógł wspólnie wzniecić w niej czarny płomień potężniejszy niż dotychczas; większy, ogromny, niepowstrzymany i nieokiełznany jak chaotyczna szatańska pożoga. Po trosze każdą z tych rzeczy od niego otrzymywała, powoli, sukcesywnie, dążąc do wyznaczonego celu. Gdyby nie Tristan, nigdy nie poznałaby Czarnego Pana, który ofiarował jej przecież pewną władzę - wyciągnął ją ku wyższej randze, stawiając ponad innych, ponad Borgię, ponad gardzących nią gości Wenus, ponad sztab innych czarodziejów, którzy trwali u jego boku znacznie dłużej. Dawał jej niezależność, zabierając - zamierzając - zabrać ją stąd, z Wenus, wyzwalając z okowów zacieśniającej się na jej szyi pętli dramatycznych zobowiązań. Dał jej potęgę, pomagając jej zamienić się z wojowniczej kotki w czarną jak noc, śmiercionośną, zwinną pumę. I wreszcie dał jej wiedzę - która uczyniła ją naprawdę przerażającą. Nie potrafił przestać kpić z jej niedoszłego męża, głęboko wierzył, że on sam był lepszym sojusznikiem. Cenniejszym. Lepszym panem, silniejszym. I był kimś, w czyje ręce nie obawiała się złożyć życia wcześniej - dziś tak jak wtedy nie miała powodów, by mieć wątpliwości. Musiała to dostrzegać. - To wszystko znajduje się w zasięgu twojej ręki. Musisz tylko nauczyć się rozróżniać wrogów od przyjaciół. - Przestać zwracać się przeciwko niewłaściwej osobie; spokorniała, bunt został zduszony, ale powinna też wyciągnąć z niego stosowną lekcję na przyszłość - a czy to zrobiła, nie mógł być pewien. Spodziewał się silniejszej reakcji, głośnego sprzeciwu, na błyskotkę znikającą za oknem, ale to dobrze: widać nie była do niej aż tak przywiązana - myśl ta była mu dziwnie przyjemna.
Wypuścił powietrze w bezdźwięcznym śmiechu, nie przemyślał tego - to akurat prawda. Często działał impulsywnie, choć nieczęsto tego żałował - miał zwyczaj robić to, na co miał ochotę, bo przy swojej pozycji mógł sobie pozwolić na impulsywność. O tym, że Deirdre nie mogła tutaj dłużej zostać, wiedział aż za dobrze, o tym, że mógł to zmienić - również. Dłuższa dywagacja nie była w tej materii konieczna, i tak nic by przecież nie zmieniła; innego wyjścia nie było. - Nie czekałem, aż zaczniesz prosić - przypomniał jej, bo przecież mógł; mógł odciąć jej drogi ucieczki i poczekać, aż sama przyjdzie błagać go o pomoc, doczołga się do niego, przeprosi i zacznie błagać - przypuszczał, że prędzej czy później nie będzie miała innego wyjścia. - I bardzo rzadko coś robię tylko dlatego, że muszę - Mówił trzeźwo, już bez przebłyskującego przez głoski gniewu, ale wciąż ze stanowczą siłą - bo wiedział, o czym mówił, a jej zawahanie było dla niego niezrozumiałe. Troska, niedowierzanie, strach - słusznie, gdyby rozmyślił się po miesiącu i zostawił ją na pastwę losu, wtedy już naprawdę nie miałaby się, gdzie podziać. Dobrze, niewidzialna smycz zależności była znacznie skuteczniejsza niż pobrzękujący u szyi łańcuch. - Jeśli masz lepszy, chętnie posłucham - zapewnił, nie bez kpiny, bo mógłby polubić obalanie jej niedorzecznych pomysłów. - Jeśli nie - a sądził, że nie i krzyczał o tym tak ton jego głosu, jak i cała postawa ciała, powoli przesunął się w jej kierunku - spróbuj wreszcie naprawdę mi zaufać. Nie zostawię cię tutaj. - Nie mogę, nie chcę, nie potrafię. Dłużej żyć ze świadomością, że oblepiają cię tłuste ręce każdego, kogo na to stać, że jesteś gotowa oddać się byle komu, żeby się stąd wydostać. Wcześniej śpieszyło mu się do wyjścia, chciał ją stąd zabrać i zniknąć, teraz w końcu pojął, że właściwie wcale donikąd śpieszyć się nie muszą. Że wciąż stała przed nim, półnaga, obdarta z życiowych sekretów, że znów czerń jej oczu lśniła jak rozlane plamy czarnego atramentu, zbyt mocno koncentrując na sobie jego uwagę. Dostrzegł jej zawahanie, zatrzymanie się w pół kroku, stopy masochistycznie wbijające się w zakrwawioną podłogę; z wolna pokręcił głową - przecząco. Nie rób tego. - Wróć do mnie, Deirdre - nie prosił, cichy szept wydobył się spomiędzy jego ledwie poruszających się spragnionych warg; przełam się, podejdź, to tylko kilka kroków. - Przyszedłem tutaj po ciebie - powrócił do tonu, w którym nie było kpiny, pozbawionego warknięć i sarkazmu, a jednak przebrzmiałego tą samą niepokojącą, złowieszczą obietnicą; tym samym tonem, jakim wypowiadał przy niej inkantacje zaklęć niewybaczalnych. - i nie wyjdę stąd bez ciebie. - Choć trudno było stwierdzić, czy wypowiadał te słowa do niej, czy do siebie samego.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Robiło się jej coraz chłodniej, jakby buzujący w środku ogień wypalał się do końca, pożerając resztki emocjonalnego ciepła, napędzającego ją do dalszej walki. A może to jedynie wilgotny, wieczorny powiew, towarzyszący – wraz z akompaniamentem trzaskającego okna – pożegnaniu z pierścieniem, na stałe objął ją zimną zasłoną, gładko przylegającą do nagiej skóry. Niższa temperatura sprzyjała zastanowieniu, tłumiła wysokie płomienie, przyciskając je do podłogi, aż pozostały z nich jedynie żarzące się węgle. I chmura toksycznego dymu, otumaniająca, przesłaniająca prawdziwą treść całunem ułudy. Niezrozumienie poczynań Tristana jedynie się wzmocniło: nie pojmowała, dlaczego temat narzeczonego wzbudza w nim taki gniew. Wytłumaczenie intensywnej reakcji zazdrością było najprostszym i zarazem najbardziej niedorzecznym pomysłem: zadziwiające, jak kobieta szaleńczo pewna siebie, wręcz arogancka, przekonana o tym, że stworzono ją do rzeczy wielkich, niedostępnych zwykłym śmiertelnikom, stawała się tak bierna i słaba przy tym konkretnym mężczyźnie, nie wierząc, że stała się dla niego tak ważna. Tak istotna, tak bliska, by popychać go do warczącego zagarniania jej jako własności. Zdawało się to działaniem irracjonalnym: przedstawiła mu przecież swój rzeczowy, jedynie nieco niepunktualny, plan, który rozsądnie obarczał odpowiedzialnością ją samą. Chciała wydostać się z grząskiego bagna samodzielnie, udowodnić, że potrafi poradzić sobie w kryzysowej sytuacji, także tej dotyczącej chaotycznego życia prywatnego, ale Tristan odbierał jej tę możliwość, ścierał argumenty w proch, spychał ją z wybranej ścieżki, by, gdy chwiała się na krawędzi przepaści wiary we własne siły, w ostatnim momencie ją pochwycić.
Mocno, boleśnie. Czyż nie to właśnie próbował jej przekazać ostrą krytyką i nonszalanckim dawkowaniem upokorzenia? Że tylko on potrafi ją ochronić, zapewnić bezpieczeństwo, zapanować nad umykającą spod stóp ziemią. Zatrzymać szaleństwo, okiełznać arogancką szarżę, pokazać odpowiednią drogę. Wiedziała o tym, podziwiała go przecież, ufała mu, szanowała; fascynował ją i utwierdzał w przekonaniu, że w pełni zasłużył, by zasiadać jak najbliżej Czarnego Pana. Coś jednak – podszept przeklętej niezależności, o którą toczyli całą tę batalię – nakazywało sprzeciw. Zwiększenie wiary w siebie, nie w niego, ponowne zerwanie łańcucha. Raz już przecież należała do mężczyzny i to w sposób nieporównywalnie słabszy, a i tak skończyło się to doszczętnym zniszczeniem jej życia. Dochodziła do tego ta okropna, paniczna słabość, prowokująca ją do – faktycznie? – nieco chaotycznego, przyśpieszonego podejmowania decyzji. Być może działała nawet teraz, naginając jej wolę równie mocno, co nacisk Tristana. Dwie, sprzeczne ze sobą siły, działające w tym samym celu, którego sensu nie potrafiła jeszcze pojąć.
- Przesadna pewność siebie prowadzi do zguby– szepnęła tylko, jednocześnie kpiąc z wywołującej dreszcze arogancji – by ją nieco umniejszyć, uczynić łatwiejsza do przyjęcia – i akcentując przyswojenie narzuconej jej lekcji. Tak, należała do niego, tak, miał nad nią kontrolę. Przyznanie się przed samą sobą do tego zniewolenia, rozlewało się ostrymi emocjami, skomplikowanym posmakiem, drażniącym zmysły. Gorycz porażki – wyrzucony pierścień, krew sącząca się z poranionych nóg, a najbardziej: poczucie niezrozumienia i potraktowania niczym niesforne dziecko – łączyła się z dziwną słodyczą o słonych nutach. Ciągle odtwarzała w głowie jego słowa, zależało mu na niej, zjawił się tu dla niej, syczał z wściekłości kierowany zazdrością – o nią, o prostytutkę, o osobę, której właściwie nie znał. Słaba, spętana toksycznym uczuciem część Deirdre, wiła się z radości, gotowa łasić się do jego stóp, domagając się dalszych pieszczot. W tym prymitywnym szczęściu rozbrzmiewały jednak fałszywe nuty, wyłapywane, nie bez trudu, przez wyprany z emocji rozsądek. Owszem, mógł dać jej wszystko, czego zapragnęła – co jednak z tego miał? I, co ważniejsze, dlaczego dopiero teraz przyciągał ją do siebie tak blisko, szarpiąc za smycz na tyle mocno, by na chwilę wręcz odebrać jej dech?
- Sama mogę zdobyć to, czego pragnę. On miał mi dać jedynie bezpieczną podstawę – sprostowała, już bez ironii, naiwnie starając się ustawiać kolejne granice – w chwilę po tym, jak zostały brutalnie zniszczone. Masochistyczny pęd ku niezależności i złudnemu poczuciu sprawczości Deirdre był doprawdy zadziwiający. Ciągle sądziła, że zagarnięcie majątku Valhakisów było dobrym, owocnym pomysłem, nie zamierzała jednak go teraz forsować. Wbrew wszystkiemu, co sądził o niej Rosier, nie była głupia i nie biegła na ślepo w dogasające płomienie.
Słuchała uważnie jego kolejnych słów, przytyków, oczywistości, lecz im bardziej się uspokajała, tym odleglejsza mogła się wydawać. Wściekła i rozgoryczona, rozlewała prawdę, przeciekającą przez wysokie mury, teraz wzmocnione, chroniące ją na nowo. Zerkała zza nich już trzeźwiej, robiąc szybki bilans zysków i strat, rannych i zabitych, których ciała rozwleczono po grząskim gruncie. Makabryczne widoki własnego upokorzenia nie wywoływały jednak sprzeciwu ani mdłości: przyjmowała to, co się stało, ze stoicką obojętnością, bowiem cóż więcej mogła zrobić? Raz rozcięta głęboko skóra nigdy nie będzie przypominała tej nieskazitelnej, sprzed zadania ciosu – blizny stanowiły jednak lekcje, a miała przecież do czynienia z najlepszym, najsurowszym nauczycielem. Czy: przyjacielem? Chciała go tak widzieć, oddałaby wiele, gdyby za pożądaniem i oddaniem nie stało nic większego, ot, znana, przyjemna pustka, pozwalająca znaleźć się z nim na niemalże jednym poziomie: tak jednak nie było, coś obrastało ruiny serca nowym życiem, szeleszczącym, trującym bluszczem, zdającym kierować nią od środka. Próba gwałtownego wyrwania rośliny i ratowania siebie skończyła się beznadziejnie; korzenie sięgały już zbyt głęboko. Jedynie się poraniła, rozszarpała skórę i tkanki, uwrażliwiła na coraz głębiej wbijające się pędy. Bała się, że wraz z czasem i zacieśnieniem ich stosunków, jej samokontrola upadnie, pozwalając rozrosnąć się niszczycielskiemu uczuciu całkowicie, a wtedy: nie mogłaby go już ukrywać, a przynajmniej nie tak doskonale, jak robiła to w tej chwili, mierząc go uważnym spojrzeniem.
Większość batalii rozgrywała się w milczeniu; tylko nieliczne przebłyski iskrzyły się z niepokojąco czarnych tęczówek, zlanych ze źrenicą w mroczną całość. Starała się pohamować falę zapomnianych uczuć. Ulgi, nadziei, ale także pewnej bezradności. Zawierzała mu, kładła swój los w jego ręce, powracała na ustalony wybieg, na którym miała zachwycać, rosnąć w siłę, przynosić mu – i sobie samej – chlubę. Nie był to jednak powrót triumfalny; ciągle miotała się między wykluczającymi się możliwościami, uczuciami, planami, hardo postanawiając zachować je dla siebie. Milczała jak zaklęta, na nowo obojętniejąca, ukrywająca się za zbroją pozornego dystansu. Już nic nie zdradzało rodzących się wątpliwości; przełykała setki pytań, cisnących się na usta, finalnie pozwalając wybrzmieć tylko jednemu.
- Dlaczego teraz? – dlaczego dopiero teraz? Po tym, jak ci się wymknęłam, odmówiłam, ucięłam dostęp do intensywnej przyjemności? Dlaczego nie przed czterema miesiącami, gdy stawałam przed obliczem Czarnego Pana? Co się zmieniło w ciągu tych kilku tygodni? Czy chodziło jedynie o brak cielesności, od jakiej zdążył się uzależnić? Czy byłby aż tak ślepy, by w pogoni za tym, co mógł otrzymać za galeony, spętać ją wyłącznie dla siebie? Wątpiła i zaprzeczała pojawiającym się raz po raz insynuacjom, ciekawa prawdy i – nagle – zaniepokojona tym, co mogło go popchnąć do takiej decyzji. Nie mówiła jednak nic więcej, przypominając półnagi, obrazoburczy posąg, martwy w swym chłodzie i zastygły w bezruchu.
Przyzywał ją tonem nieznoszącym sprzeciwu, mocnym, nawet kiedy mówił o rozgrzewających zlodowaciałe serce uczuciach. Nieoczywistych, przemyconych w ostrym stwierdzeniu – ale Deirdre właśnie w rozkazach najłatwiej rozpoznawała prawdziwą zależność, troskę, zaborczość. Pragnienie, które odwzajemniała i którego nie chciała czuć.
- Spętana i uwięziona robię się naprawdę nieprzyjemna – powiedziała powoli, artykułując dokładnie każdą głoskę, w ostatniej chwili zmieniając słowo niebezpieczna na mniej...aroganckie. Ostrzegała go albo raczej, chcąc być szczerą, informowała o przewidywanych reperkusjach. – a jeśli zbyt ciasno zaciśniesz obrożę na mojej szyi, możesz tego boleśnie pożałować - dodała miękkim, prawie czułym tonem, nie pasującym do poważnego wyrazu twarzy. Już nie szarżowała, nie próbowała niczego ugrać - ostrożnie przypominała o tym, o czym mógł zapomnieć: nawet przyciągnięta do nogi, umęczona, z zapadającymi się od rozpaczliwego oddechu bokami i pianą wycieńczenia, spływającą z kłów, stanowiła pewne zagrożenie. Akcentowała własną sprawczość: mogła czołgać się do niego na kolanach, ciągnięta za włosy, ale i tak byłaby gotowa odgryźć karzącą ją rękę, choćby miałaby być to ostatnia rzecz, jaką zdoła zrobić. Ufała mu jednak całkowicie, naiwnie wierzyła, że zna umiar, że będzie potrafił w odpowiednim momencie puścić ją wolno. Przyszłość rysowała się niepewnie; Rosier zakręcił jej światem, stawiając przed nieznanym, zamglonym horyzontem: zdawała się jednak na niego. Poradzi sobie w każdych warunkach – jedyne, co mogło ją zgubić, pulsowało teraz w piersi przyśpieszonym rytmem. Zrobiła jeden krok do przodu, potem drugi, leniwy, powolny; zachwiała się ponownie na palcach, nie odrywając spojrzenia od twarzy Tristana. Surowej w swej łaskawości: niezależność zwijała się w agonalnej torturze, nie mając już jednak sprawczej mocy. Nie, kiedy znajdowała się w końcu tuż przy nim, nie czując wcale poprzedniej ulgi: tylko napięcie. Zacisnęła usta w wąską linię, napięła ramiona, spuściła wzrok, błądzący teraz w okolicach jego odsłoniętej szyi. Powinna mu podziękować? Ukorzyć się jeszcze bardziej? Paść na kolana? Wstrzymała oddech, powoli, prawie niezauważalnie kiwając głową. Miała przed sobą jedną wielką niewiadomą; po raz pierwszy od bardzo dawna nie dzierżyła w ręku sterów, nie rozpościerała przed sobą planów. To Tristan posiadał całkowitą kontrolę nad jej losem: przerażająca i masochistyczna w swej fascynacji świadomość, popychająca ją do nieco nerwowych odruchów. Uniosła dłoń, mimowolnie poprawiając kołnierz jego czarnej koszuli, muskając lodowatymi palcami skórę – tak dawno go nie dotykała a smak męskich ust zatarł się w jej pamięci. Chciała go sobie przypomnieć, nakarmić wygłodzoną tęsknotę, lecz byłoby to zbyt przewidywalne, zbyt płytkie; z trudem utrzymywała odruchy na krótkiej wodzy, przesuwając palce wyżej, przez szyję, do podbródka, policzka, kącika warg. Tak bardzo za nim tęskniła. – Ufam ci – wyszeptała bezgłośnie, po raz setny tego wieczoru, lecz po raz pierwszy: tak lekko, tak drżąco, niczym ochronną inkantację - zapewniając raczej siebie niż jego. Panicznie obawiała się tego, czego pragnęła najbardziej: mężczyzny, którego pokochała, i wolności, jaką właśnie jej ofiarowywał, jednocześnie przywiązując ją do siebie na stałe.
Mocno, boleśnie. Czyż nie to właśnie próbował jej przekazać ostrą krytyką i nonszalanckim dawkowaniem upokorzenia? Że tylko on potrafi ją ochronić, zapewnić bezpieczeństwo, zapanować nad umykającą spod stóp ziemią. Zatrzymać szaleństwo, okiełznać arogancką szarżę, pokazać odpowiednią drogę. Wiedziała o tym, podziwiała go przecież, ufała mu, szanowała; fascynował ją i utwierdzał w przekonaniu, że w pełni zasłużył, by zasiadać jak najbliżej Czarnego Pana. Coś jednak – podszept przeklętej niezależności, o którą toczyli całą tę batalię – nakazywało sprzeciw. Zwiększenie wiary w siebie, nie w niego, ponowne zerwanie łańcucha. Raz już przecież należała do mężczyzny i to w sposób nieporównywalnie słabszy, a i tak skończyło się to doszczętnym zniszczeniem jej życia. Dochodziła do tego ta okropna, paniczna słabość, prowokująca ją do – faktycznie? – nieco chaotycznego, przyśpieszonego podejmowania decyzji. Być może działała nawet teraz, naginając jej wolę równie mocno, co nacisk Tristana. Dwie, sprzeczne ze sobą siły, działające w tym samym celu, którego sensu nie potrafiła jeszcze pojąć.
- Przesadna pewność siebie prowadzi do zguby– szepnęła tylko, jednocześnie kpiąc z wywołującej dreszcze arogancji – by ją nieco umniejszyć, uczynić łatwiejsza do przyjęcia – i akcentując przyswojenie narzuconej jej lekcji. Tak, należała do niego, tak, miał nad nią kontrolę. Przyznanie się przed samą sobą do tego zniewolenia, rozlewało się ostrymi emocjami, skomplikowanym posmakiem, drażniącym zmysły. Gorycz porażki – wyrzucony pierścień, krew sącząca się z poranionych nóg, a najbardziej: poczucie niezrozumienia i potraktowania niczym niesforne dziecko – łączyła się z dziwną słodyczą o słonych nutach. Ciągle odtwarzała w głowie jego słowa, zależało mu na niej, zjawił się tu dla niej, syczał z wściekłości kierowany zazdrością – o nią, o prostytutkę, o osobę, której właściwie nie znał. Słaba, spętana toksycznym uczuciem część Deirdre, wiła się z radości, gotowa łasić się do jego stóp, domagając się dalszych pieszczot. W tym prymitywnym szczęściu rozbrzmiewały jednak fałszywe nuty, wyłapywane, nie bez trudu, przez wyprany z emocji rozsądek. Owszem, mógł dać jej wszystko, czego zapragnęła – co jednak z tego miał? I, co ważniejsze, dlaczego dopiero teraz przyciągał ją do siebie tak blisko, szarpiąc za smycz na tyle mocno, by na chwilę wręcz odebrać jej dech?
- Sama mogę zdobyć to, czego pragnę. On miał mi dać jedynie bezpieczną podstawę – sprostowała, już bez ironii, naiwnie starając się ustawiać kolejne granice – w chwilę po tym, jak zostały brutalnie zniszczone. Masochistyczny pęd ku niezależności i złudnemu poczuciu sprawczości Deirdre był doprawdy zadziwiający. Ciągle sądziła, że zagarnięcie majątku Valhakisów było dobrym, owocnym pomysłem, nie zamierzała jednak go teraz forsować. Wbrew wszystkiemu, co sądził o niej Rosier, nie była głupia i nie biegła na ślepo w dogasające płomienie.
Słuchała uważnie jego kolejnych słów, przytyków, oczywistości, lecz im bardziej się uspokajała, tym odleglejsza mogła się wydawać. Wściekła i rozgoryczona, rozlewała prawdę, przeciekającą przez wysokie mury, teraz wzmocnione, chroniące ją na nowo. Zerkała zza nich już trzeźwiej, robiąc szybki bilans zysków i strat, rannych i zabitych, których ciała rozwleczono po grząskim gruncie. Makabryczne widoki własnego upokorzenia nie wywoływały jednak sprzeciwu ani mdłości: przyjmowała to, co się stało, ze stoicką obojętnością, bowiem cóż więcej mogła zrobić? Raz rozcięta głęboko skóra nigdy nie będzie przypominała tej nieskazitelnej, sprzed zadania ciosu – blizny stanowiły jednak lekcje, a miała przecież do czynienia z najlepszym, najsurowszym nauczycielem. Czy: przyjacielem? Chciała go tak widzieć, oddałaby wiele, gdyby za pożądaniem i oddaniem nie stało nic większego, ot, znana, przyjemna pustka, pozwalająca znaleźć się z nim na niemalże jednym poziomie: tak jednak nie było, coś obrastało ruiny serca nowym życiem, szeleszczącym, trującym bluszczem, zdającym kierować nią od środka. Próba gwałtownego wyrwania rośliny i ratowania siebie skończyła się beznadziejnie; korzenie sięgały już zbyt głęboko. Jedynie się poraniła, rozszarpała skórę i tkanki, uwrażliwiła na coraz głębiej wbijające się pędy. Bała się, że wraz z czasem i zacieśnieniem ich stosunków, jej samokontrola upadnie, pozwalając rozrosnąć się niszczycielskiemu uczuciu całkowicie, a wtedy: nie mogłaby go już ukrywać, a przynajmniej nie tak doskonale, jak robiła to w tej chwili, mierząc go uważnym spojrzeniem.
Większość batalii rozgrywała się w milczeniu; tylko nieliczne przebłyski iskrzyły się z niepokojąco czarnych tęczówek, zlanych ze źrenicą w mroczną całość. Starała się pohamować falę zapomnianych uczuć. Ulgi, nadziei, ale także pewnej bezradności. Zawierzała mu, kładła swój los w jego ręce, powracała na ustalony wybieg, na którym miała zachwycać, rosnąć w siłę, przynosić mu – i sobie samej – chlubę. Nie był to jednak powrót triumfalny; ciągle miotała się między wykluczającymi się możliwościami, uczuciami, planami, hardo postanawiając zachować je dla siebie. Milczała jak zaklęta, na nowo obojętniejąca, ukrywająca się za zbroją pozornego dystansu. Już nic nie zdradzało rodzących się wątpliwości; przełykała setki pytań, cisnących się na usta, finalnie pozwalając wybrzmieć tylko jednemu.
- Dlaczego teraz? – dlaczego dopiero teraz? Po tym, jak ci się wymknęłam, odmówiłam, ucięłam dostęp do intensywnej przyjemności? Dlaczego nie przed czterema miesiącami, gdy stawałam przed obliczem Czarnego Pana? Co się zmieniło w ciągu tych kilku tygodni? Czy chodziło jedynie o brak cielesności, od jakiej zdążył się uzależnić? Czy byłby aż tak ślepy, by w pogoni za tym, co mógł otrzymać za galeony, spętać ją wyłącznie dla siebie? Wątpiła i zaprzeczała pojawiającym się raz po raz insynuacjom, ciekawa prawdy i – nagle – zaniepokojona tym, co mogło go popchnąć do takiej decyzji. Nie mówiła jednak nic więcej, przypominając półnagi, obrazoburczy posąg, martwy w swym chłodzie i zastygły w bezruchu.
Przyzywał ją tonem nieznoszącym sprzeciwu, mocnym, nawet kiedy mówił o rozgrzewających zlodowaciałe serce uczuciach. Nieoczywistych, przemyconych w ostrym stwierdzeniu – ale Deirdre właśnie w rozkazach najłatwiej rozpoznawała prawdziwą zależność, troskę, zaborczość. Pragnienie, które odwzajemniała i którego nie chciała czuć.
- Spętana i uwięziona robię się naprawdę nieprzyjemna – powiedziała powoli, artykułując dokładnie każdą głoskę, w ostatniej chwili zmieniając słowo niebezpieczna na mniej...aroganckie. Ostrzegała go albo raczej, chcąc być szczerą, informowała o przewidywanych reperkusjach. – a jeśli zbyt ciasno zaciśniesz obrożę na mojej szyi, możesz tego boleśnie pożałować - dodała miękkim, prawie czułym tonem, nie pasującym do poważnego wyrazu twarzy. Już nie szarżowała, nie próbowała niczego ugrać - ostrożnie przypominała o tym, o czym mógł zapomnieć: nawet przyciągnięta do nogi, umęczona, z zapadającymi się od rozpaczliwego oddechu bokami i pianą wycieńczenia, spływającą z kłów, stanowiła pewne zagrożenie. Akcentowała własną sprawczość: mogła czołgać się do niego na kolanach, ciągnięta za włosy, ale i tak byłaby gotowa odgryźć karzącą ją rękę, choćby miałaby być to ostatnia rzecz, jaką zdoła zrobić. Ufała mu jednak całkowicie, naiwnie wierzyła, że zna umiar, że będzie potrafił w odpowiednim momencie puścić ją wolno. Przyszłość rysowała się niepewnie; Rosier zakręcił jej światem, stawiając przed nieznanym, zamglonym horyzontem: zdawała się jednak na niego. Poradzi sobie w każdych warunkach – jedyne, co mogło ją zgubić, pulsowało teraz w piersi przyśpieszonym rytmem. Zrobiła jeden krok do przodu, potem drugi, leniwy, powolny; zachwiała się ponownie na palcach, nie odrywając spojrzenia od twarzy Tristana. Surowej w swej łaskawości: niezależność zwijała się w agonalnej torturze, nie mając już jednak sprawczej mocy. Nie, kiedy znajdowała się w końcu tuż przy nim, nie czując wcale poprzedniej ulgi: tylko napięcie. Zacisnęła usta w wąską linię, napięła ramiona, spuściła wzrok, błądzący teraz w okolicach jego odsłoniętej szyi. Powinna mu podziękować? Ukorzyć się jeszcze bardziej? Paść na kolana? Wstrzymała oddech, powoli, prawie niezauważalnie kiwając głową. Miała przed sobą jedną wielką niewiadomą; po raz pierwszy od bardzo dawna nie dzierżyła w ręku sterów, nie rozpościerała przed sobą planów. To Tristan posiadał całkowitą kontrolę nad jej losem: przerażająca i masochistyczna w swej fascynacji świadomość, popychająca ją do nieco nerwowych odruchów. Uniosła dłoń, mimowolnie poprawiając kołnierz jego czarnej koszuli, muskając lodowatymi palcami skórę – tak dawno go nie dotykała a smak męskich ust zatarł się w jej pamięci. Chciała go sobie przypomnieć, nakarmić wygłodzoną tęsknotę, lecz byłoby to zbyt przewidywalne, zbyt płytkie; z trudem utrzymywała odruchy na krótkiej wodzy, przesuwając palce wyżej, przez szyję, do podbródka, policzka, kącika warg. Tak bardzo za nim tęskniła. – Ufam ci – wyszeptała bezgłośnie, po raz setny tego wieczoru, lecz po raz pierwszy: tak lekko, tak drżąco, niczym ochronną inkantację - zapewniając raczej siebie niż jego. Panicznie obawiała się tego, czego pragnęła najbardziej: mężczyzny, którego pokochała, i wolności, jaką właśnie jej ofiarowywał, jednocześnie przywiązując ją do siebie na stałe.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Skinął głową, w tej materii nie miał zamiaru się z nią sprzeczać; złowieszczy uśmiech na jego twarzy zdał się pogłębić - dumny, że pojęła sens przyswajanych nauk i zadowolony z jej reakcji zarazem; zdawał sobie sprawę z tego, co niesie za sobą nadmierna pewność siebie i wbrew temu co okazywał bynajmniej nie zapominał o ostrożności - nie epatował w tym momencie jednak niczym, świadomie dając jej swobodę interpretacji jego zachowania - licząc na to, bardziej prawdopodobną tezą wyda jej się, że nie uważał tego za w jakimkolwiek stopniu przesadną pewność siebie. Deirdre była potężna, sam ją taką uczynił - miała w sobie ogromny czarnomagiczny potencjał, który mógł urosnąć znacznie większym. Nie bagatelizował jej mocy, ale też w żadnym razie nie chciał jej ograniczać, fascynowała go jej moc, jej zdolności, pojętność, szybkość, z jaką przyswajała sobie nauki, fascynowała - i pociągała - go wizja tego, kim Deirdre mogła stać się ostatecznie. Wiedział, że znajdowała się w tym momencie na początku swojej potęgi - już wielkiej, ale to wciąż był dopiero początek - i chciał poprowadzić ją dalej, bo nigdzie indziej, jeśli nie u własnego boku, nie widział dla niej miejsca. Pokręcił głową, wierzył - w złości zapewne, zaborczej zazdrości nakazującej mu wierzyć, że był wart wiele więcej niż ów przedsiębiorca - że ustatkowane życie u boku prostego człowieka nie mogłoby dać jej rzeczy, o które prosiła; ograniczałaby ją codzienność, pieniądze, której jej mogły się wydawać duże, wystarczające, a które w istocie z pewnością, w to wierzył, nie mógł wiedzieć, były zbyt małe, by sprowadzić do kraju zachcianki pozwalające jej na faktyczne rozwijanie jej mrocznych pasji - nie ze wszystkiego zdawała sobie sprawę.
Wychwytywał błyszczącą czerń jej oczu, czarną jak jej moce, czarną jak jej serce, czarne jak łączące ich fantazje. Uciekając od niego chciała dać się spętać kajdanom znacznie cięższym, choć jeszcze tego najwyraźniej nie dostrzegała; tłumaczenie się z nieobecności, lekkomyślne działania, patrzący na ręce sąsiedzi statecznego człowieka, to wszystko nie składało się w spójną całość; stateczne oparcie dość szybko okazałoby się grząskim gruntem, w którym zaczęłaby się zapadać równie szybko, co tutaj, w Wenus. Przeszkadzałby jej we wszystkim, co chciała osiągnąć, nic ponadto; Tristan wyrokował łatwo, jak na kogoś, kto nie wiedział o tej sytuacji właściwie nic ponad krótkie, zdawkowe informacje, ale wiedział przecież, że nikt nie pomoże jej tak, jak on - ten, który ją stworzył. Że nikt tak jak on nie pojmie jej potrzeb, że należała do niego i tylko on miał do niej prawa. To wszystko nie miało już jednak większego znaczenia, jej pierścionek lśnił gdzieś za oknem, a jeśli był w połowie choć tak cenny, jak jej się wydawało, to, jeśli nie tonął w błocie, z pewnością został już znaleziony przez kogoś, komu da dużo szczęścia, więcej niż Deirdre i już na pewno więcej niż jemu samemu. Nie przeszło mu przez myśl, że mogłaby przywołać go prostym zaklęciem - nie ośmieliłaby się. - Nie radzisz sobie sama - wtrącił, tonem, którym chciał zamknąć ten temat; swoje argumenty już jej przedstawił i wywoływanie kolejnych mijało się z celem, wierzył, że jego diagnoza była właściwa. A decyzja - podjęta, potrzebowali siebie nawzajem. Choć na jej pytanie - nie potrafił odpowiedzieć.
Mógł to zrobić cztery miesiące temu, kiedy zaczynał pomagać jej rosnąć w siłę, przecież zdawał sobie sprawę z tego, jak niepoważnie wyglądała w ich gronie jako prostytutka. Pomimo ogromu posiadanych informacji, wciąż była na sprzedaż - i każdy z nich mógł za nią zapłacić. A jednak, pozwolił, żeby to tak trwało - być może nie do końca zdając sobie sprawę z tego, że będąc jego zabawką, była w tym samym czasie zabawką wszystkich innych. A może go to bawiło, uwiązana w Wenus nie miała dokąd uciec, zawsze mógł ją tutaj odnaleźć i zawsze musiała być dostępna - może pozostał ślepy na moment, w którym z użytecznej dziwki zamieniła się w coś, co warto pielęgnować i coś, co budziło więcej uczuć, niż powinno budzić, wypierając na pogranicza świadomości wszystkie idące za tym konsekwencje. Dopiero teraz, kiedy go odepchnęła, zwiększyła dystans, uciekła od niego, a ich rozstanie przeciągało się kolejnymi monotonnymi dniami przepełnionymi palącą suszą, pewnie nieświadomie, ale pomogła mu zrozumieć, jak wiele dla niego znaczyła. Wciąż motał się jak ślepiec w ciemnym lesie, samemu nie wiedząc, po co tu przyszedł, a dopiero jej widok i jej słowa rozjaśniały mu tę sytuację, pozwalając mu pojąć, że nie przyszedł tutaj tylko dla jej ciała, że nie chciał za nią płacić, że nie chciał, żeby płacili za nią inni. Że chciał ją sobie zawłaszczyć, całą, że bez niego była niepełna, jak on był niepełny bez niej. Uświadamiał sobie cienie własnych pragnień dopiero w chwili, w której je wypowiadał, impulsywnie i pod wpływem momentu, a jednak wiedząc, że żadnego z tych słów nie pożałuje; dyktowały je uczucia, odpryski uderzających fal, esencja gniewu i jadu, które się w nim dzisiaj zatliły. Nie mógł mieć pewności, co było sednem tego pragnienia, ale wiedział, że to sedno tkwiło w niej. Przedłużająca się cisza, nagle dziwnie duszne powietrze, kazały mu szukać racjonalnego wytłumaczenia; nie mógł wiedzieć, co zrobi ze wszystkim, co obiecał jej wtedy podarować, co zrobi z mocą, z potencjałem, z drogą utorowaną ku łaskom Czarnego Pana. Dziś znał jej wartość, przestała być ryzykowną inwestycją, ale to cyniczne stwierdzenie nie miało w sobie nic z prawdy, przecież wierzył w nią od samego początku.
- Brakowało mi ciebie - stwierdził w końcu, przecinając ciszę, nie bez trudu, ale i bez zawahania, choć nie była to bezpośrednia odpowiedź na jej pytanie - była jedyną sensowną odpowiedzią, jaką dla niej miał. Dopiero kiedy uciekła, pokazała mu samotną pustkę, w jakiej tkwił bez niej, ciągnącą się przez bolesne tygodnie pod koniec doprawioną ostrą goryczą - wzbudziła w nim te wszystkie emocje, dopiero kiedy odczuł jej brak, kiedy został zmuszony, żeby tutaj przyjść - zobaczyć to - zmuszony wysłuchać jej opowieści, zaczął rozumieć. Jego głos wciąż nie miał w sobie ckliwości, pozostawał mocny, a przez to - pozbawiony sztuczności. Był z nią szczery.
Wysłuchał jej słów z rosnącym zadowoleniem, wsłuchując się w każdą artykułowaną głoskę jak w cichą pieszczotę, bo pomimo odważnych słów - dała sobie wreszcie tę obrożę zapiąć; nie bał się jej, choć wiedział, że powinien.
- Kiedy ktoś mi grozi, robię się zły - odparł, spokojnie, wciąż cicho, z wibrującą ostrzegawczą nutą, powoli, nie mniej wyraźnie akcentując ostatnie słowo, nie odejmując spojrzenia od jej źrenic i wcale nie negując przy tym jej słów - wiedział, że Deirdre nie była wystraszoną trusią, a pokaz buntu, jakiego dzisiaj doświadczył, z pewnością uczuli go na szarpanie smyczy, którą szarpać - ona, nie on - nie powinna. Czuły ton jej głosu koił rozgniewane nerwy, kiedy zbliżała się do niego powoli, krok za krokiem; Tristan ani nie drgnął, to zwierzę musiało jako pierwsze przełamać lęk i podejść, nagły ruch je płoszył, póki nie pokonały pierwszej bariery zaufania. Patrzył, w milczeniu, kiedy znów zachwiała się na poranionych stopach - nim, wreszcie, znalazła się tuż przy nim. Choć jej kiwnięcie głowy było zaledwie mikroruchem, był skupiony na jej twarzy wystarczająco mocno, żeby je uchwycić; odebrał ten gest za ostateczność. Wciąż patrzył na jej twarz, gdy poczuł dłoń przy kołnierzu, szyi, zimną jak lód, orzeźwiającą. Ani nie drgnął, kiedy palce jej dłoni jak pająk, łaskocząc, błądziły wzwyż jego ciała, aż osiadły przy kąciku jego ust - rozchylił je, wypowiadając jej imię. - Deirdre - słowo wypłynęło z jego ust miękko, choć w głosie wibrował niedookreślony gniew, złość; pożądanie. Ufała mu - oczywiście, że tak. Nie miała powodów, żeby nie ufać. Jej bliskość rozbudzała głód, który już od dawna boleśnie wił się w jego wnętrzu, otwierała rany boleśniej, przyciągała jak złudne światło mające dać nasycenie, w rzeczywistości jedynie podrażniając żądze, który miały nigdy nie zostać zaspokojone - tym właśnie była, jego niezaspokojoną mroczną żądzą. Być może powinien się zapytać, czy jest coś jeszcze, o czym powinien wiedzieć, naciskać, żeby załatwić wszystko za jednym razem, uściślić wszystko, co zostało niedopowiedziane, rozjaśnić nowe, postawione przez niego zasady, ale wcale nie to znajdowało się teraz na szczycie jego pragnień. Uniósł dłoń ku niej, prawą, muskając jej twarz szorstkim dotykiem, przetarł krwistą plamę, zgarniając resztki czerwieni na własna palce; podchodził do niej ostrożnie, jak do wystraszonego i rozgniewanego zwierzęcia, jak do czarnej pantery, która kładła po sobie uszy, a jednak masochistycznie wyciągała głowę, chcąc zaznać pieszczoty. - Wyobraź sobie - mruknął, unosząc drogą dłoń, na jej smukłą, wąską talię; ściskając ją mocno, łapczywie, jakby bał się, że zaraz znów mu się wyślizgnie, ucieknie, usunie się; w głupim odruchu zrobi coś jeszcze głupszego. Palce wbijały się w bielejącą skórę, jej zapach - teraz tak bliski - oszałamiał swoją intensywnością, smakiem opium, przez nozdrza sięgając wszystkich jego zmysłów. Czuł miękką, choć zabliźnioną fakturę jej skóry, pielęgnowaną przesyconymi erotyzmem olejkami z Wenus; czuł zapach jej krwi, metalicznie prawdziwy i przedzierający się prawdziwą Deirdre przez wszystkie fasady, które udało mu się dzisiaj zburzyć. - jak wielka może być nasza wspólna potęga. - Szarpała się na smyczy, nie dostrzegając, że ostatecznie zmierzali przecież w tym samym kierunku - kierunku, w którym mógł ją pociągnąć, pomóc jej odnaleźć drogę, jak wcześniej, utorować ją do celu; po cóż od tego uciekać? Wykonywali ten złowieszczy taniec razem, i razem byli w nim doskonali; jeśli Deirdre go opuści - znów będzie nikim. Przeniósł ubrudzoną krwią dłoń pod jej podbródek, unosząc go wyżej, sięgając palcami jej szyi, po czym sięgnął jej ust własnymi - wygłodniałe, jak lew, który po przeciągających się dniach okrutnej suszy wreszcie dotarł do zimnego wodopoju.
Wychwytywał błyszczącą czerń jej oczu, czarną jak jej moce, czarną jak jej serce, czarne jak łączące ich fantazje. Uciekając od niego chciała dać się spętać kajdanom znacznie cięższym, choć jeszcze tego najwyraźniej nie dostrzegała; tłumaczenie się z nieobecności, lekkomyślne działania, patrzący na ręce sąsiedzi statecznego człowieka, to wszystko nie składało się w spójną całość; stateczne oparcie dość szybko okazałoby się grząskim gruntem, w którym zaczęłaby się zapadać równie szybko, co tutaj, w Wenus. Przeszkadzałby jej we wszystkim, co chciała osiągnąć, nic ponadto; Tristan wyrokował łatwo, jak na kogoś, kto nie wiedział o tej sytuacji właściwie nic ponad krótkie, zdawkowe informacje, ale wiedział przecież, że nikt nie pomoże jej tak, jak on - ten, który ją stworzył. Że nikt tak jak on nie pojmie jej potrzeb, że należała do niego i tylko on miał do niej prawa. To wszystko nie miało już jednak większego znaczenia, jej pierścionek lśnił gdzieś za oknem, a jeśli był w połowie choć tak cenny, jak jej się wydawało, to, jeśli nie tonął w błocie, z pewnością został już znaleziony przez kogoś, komu da dużo szczęścia, więcej niż Deirdre i już na pewno więcej niż jemu samemu. Nie przeszło mu przez myśl, że mogłaby przywołać go prostym zaklęciem - nie ośmieliłaby się. - Nie radzisz sobie sama - wtrącił, tonem, którym chciał zamknąć ten temat; swoje argumenty już jej przedstawił i wywoływanie kolejnych mijało się z celem, wierzył, że jego diagnoza była właściwa. A decyzja - podjęta, potrzebowali siebie nawzajem. Choć na jej pytanie - nie potrafił odpowiedzieć.
Mógł to zrobić cztery miesiące temu, kiedy zaczynał pomagać jej rosnąć w siłę, przecież zdawał sobie sprawę z tego, jak niepoważnie wyglądała w ich gronie jako prostytutka. Pomimo ogromu posiadanych informacji, wciąż była na sprzedaż - i każdy z nich mógł za nią zapłacić. A jednak, pozwolił, żeby to tak trwało - być może nie do końca zdając sobie sprawę z tego, że będąc jego zabawką, była w tym samym czasie zabawką wszystkich innych. A może go to bawiło, uwiązana w Wenus nie miała dokąd uciec, zawsze mógł ją tutaj odnaleźć i zawsze musiała być dostępna - może pozostał ślepy na moment, w którym z użytecznej dziwki zamieniła się w coś, co warto pielęgnować i coś, co budziło więcej uczuć, niż powinno budzić, wypierając na pogranicza świadomości wszystkie idące za tym konsekwencje. Dopiero teraz, kiedy go odepchnęła, zwiększyła dystans, uciekła od niego, a ich rozstanie przeciągało się kolejnymi monotonnymi dniami przepełnionymi palącą suszą, pewnie nieświadomie, ale pomogła mu zrozumieć, jak wiele dla niego znaczyła. Wciąż motał się jak ślepiec w ciemnym lesie, samemu nie wiedząc, po co tu przyszedł, a dopiero jej widok i jej słowa rozjaśniały mu tę sytuację, pozwalając mu pojąć, że nie przyszedł tutaj tylko dla jej ciała, że nie chciał za nią płacić, że nie chciał, żeby płacili za nią inni. Że chciał ją sobie zawłaszczyć, całą, że bez niego była niepełna, jak on był niepełny bez niej. Uświadamiał sobie cienie własnych pragnień dopiero w chwili, w której je wypowiadał, impulsywnie i pod wpływem momentu, a jednak wiedząc, że żadnego z tych słów nie pożałuje; dyktowały je uczucia, odpryski uderzających fal, esencja gniewu i jadu, które się w nim dzisiaj zatliły. Nie mógł mieć pewności, co było sednem tego pragnienia, ale wiedział, że to sedno tkwiło w niej. Przedłużająca się cisza, nagle dziwnie duszne powietrze, kazały mu szukać racjonalnego wytłumaczenia; nie mógł wiedzieć, co zrobi ze wszystkim, co obiecał jej wtedy podarować, co zrobi z mocą, z potencjałem, z drogą utorowaną ku łaskom Czarnego Pana. Dziś znał jej wartość, przestała być ryzykowną inwestycją, ale to cyniczne stwierdzenie nie miało w sobie nic z prawdy, przecież wierzył w nią od samego początku.
- Brakowało mi ciebie - stwierdził w końcu, przecinając ciszę, nie bez trudu, ale i bez zawahania, choć nie była to bezpośrednia odpowiedź na jej pytanie - była jedyną sensowną odpowiedzią, jaką dla niej miał. Dopiero kiedy uciekła, pokazała mu samotną pustkę, w jakiej tkwił bez niej, ciągnącą się przez bolesne tygodnie pod koniec doprawioną ostrą goryczą - wzbudziła w nim te wszystkie emocje, dopiero kiedy odczuł jej brak, kiedy został zmuszony, żeby tutaj przyjść - zobaczyć to - zmuszony wysłuchać jej opowieści, zaczął rozumieć. Jego głos wciąż nie miał w sobie ckliwości, pozostawał mocny, a przez to - pozbawiony sztuczności. Był z nią szczery.
Wysłuchał jej słów z rosnącym zadowoleniem, wsłuchując się w każdą artykułowaną głoskę jak w cichą pieszczotę, bo pomimo odważnych słów - dała sobie wreszcie tę obrożę zapiąć; nie bał się jej, choć wiedział, że powinien.
- Kiedy ktoś mi grozi, robię się zły - odparł, spokojnie, wciąż cicho, z wibrującą ostrzegawczą nutą, powoli, nie mniej wyraźnie akcentując ostatnie słowo, nie odejmując spojrzenia od jej źrenic i wcale nie negując przy tym jej słów - wiedział, że Deirdre nie była wystraszoną trusią, a pokaz buntu, jakiego dzisiaj doświadczył, z pewnością uczuli go na szarpanie smyczy, którą szarpać - ona, nie on - nie powinna. Czuły ton jej głosu koił rozgniewane nerwy, kiedy zbliżała się do niego powoli, krok za krokiem; Tristan ani nie drgnął, to zwierzę musiało jako pierwsze przełamać lęk i podejść, nagły ruch je płoszył, póki nie pokonały pierwszej bariery zaufania. Patrzył, w milczeniu, kiedy znów zachwiała się na poranionych stopach - nim, wreszcie, znalazła się tuż przy nim. Choć jej kiwnięcie głowy było zaledwie mikroruchem, był skupiony na jej twarzy wystarczająco mocno, żeby je uchwycić; odebrał ten gest za ostateczność. Wciąż patrzył na jej twarz, gdy poczuł dłoń przy kołnierzu, szyi, zimną jak lód, orzeźwiającą. Ani nie drgnął, kiedy palce jej dłoni jak pająk, łaskocząc, błądziły wzwyż jego ciała, aż osiadły przy kąciku jego ust - rozchylił je, wypowiadając jej imię. - Deirdre - słowo wypłynęło z jego ust miękko, choć w głosie wibrował niedookreślony gniew, złość; pożądanie. Ufała mu - oczywiście, że tak. Nie miała powodów, żeby nie ufać. Jej bliskość rozbudzała głód, który już od dawna boleśnie wił się w jego wnętrzu, otwierała rany boleśniej, przyciągała jak złudne światło mające dać nasycenie, w rzeczywistości jedynie podrażniając żądze, który miały nigdy nie zostać zaspokojone - tym właśnie była, jego niezaspokojoną mroczną żądzą. Być może powinien się zapytać, czy jest coś jeszcze, o czym powinien wiedzieć, naciskać, żeby załatwić wszystko za jednym razem, uściślić wszystko, co zostało niedopowiedziane, rozjaśnić nowe, postawione przez niego zasady, ale wcale nie to znajdowało się teraz na szczycie jego pragnień. Uniósł dłoń ku niej, prawą, muskając jej twarz szorstkim dotykiem, przetarł krwistą plamę, zgarniając resztki czerwieni na własna palce; podchodził do niej ostrożnie, jak do wystraszonego i rozgniewanego zwierzęcia, jak do czarnej pantery, która kładła po sobie uszy, a jednak masochistycznie wyciągała głowę, chcąc zaznać pieszczoty. - Wyobraź sobie - mruknął, unosząc drogą dłoń, na jej smukłą, wąską talię; ściskając ją mocno, łapczywie, jakby bał się, że zaraz znów mu się wyślizgnie, ucieknie, usunie się; w głupim odruchu zrobi coś jeszcze głupszego. Palce wbijały się w bielejącą skórę, jej zapach - teraz tak bliski - oszałamiał swoją intensywnością, smakiem opium, przez nozdrza sięgając wszystkich jego zmysłów. Czuł miękką, choć zabliźnioną fakturę jej skóry, pielęgnowaną przesyconymi erotyzmem olejkami z Wenus; czuł zapach jej krwi, metalicznie prawdziwy i przedzierający się prawdziwą Deirdre przez wszystkie fasady, które udało mu się dzisiaj zburzyć. - jak wielka może być nasza wspólna potęga. - Szarpała się na smyczy, nie dostrzegając, że ostatecznie zmierzali przecież w tym samym kierunku - kierunku, w którym mógł ją pociągnąć, pomóc jej odnaleźć drogę, jak wcześniej, utorować ją do celu; po cóż od tego uciekać? Wykonywali ten złowieszczy taniec razem, i razem byli w nim doskonali; jeśli Deirdre go opuści - znów będzie nikim. Przeniósł ubrudzoną krwią dłoń pod jej podbródek, unosząc go wyżej, sięgając palcami jej szyi, po czym sięgnął jej ust własnymi - wygłodniałe, jak lew, który po przeciągających się dniach okrutnej suszy wreszcie dotarł do zimnego wodopoju.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Z każdą upływającą sekundą powietrze, przesycone roziskrzonymi błyskami wyczuwalnego jeszcze wyraźnie gniewu, stawało się lżejsze, bardziej rozcieńczone, rozmywając zawieszone gdzieś pomiędzy ostrza. Zjadliwych słów, wzajemnych oskarżeń, piętrzącego się niezrozumienia. Złudny spokój po burzy, chropowatość roztrzaskanych konarów drzew, wezbranych rzek i zniszczonych doszczętnie plonów: Deirdre uwielbiała patrzeć na oczyszczony, poszarpany przez nieokiełznaną siłę krajobraz, nawet jeśli ona sama uległa uszkodzeniu. Naderwaniu, bo przecież nie złamaniu. W toku bolesnych wydarzeń nauczyła się elastyczności, zwinności, pozwalającej dopasowywać się do zmieniających się gwałtownie warunków, wytrzymywać napór, przygniecenie do ziemi – po ustaniu nacisku równie szybko powracała do pierwotnego stanu, paradoksalnie niezwykle w swym konserwatyzmie plastyczna. Opanowanie do perfekcji teatralnego efemeryzmu uratowało ją wiele razy, a nakładanie kolejnych masek synestezyjnie lśniło świeżą, giętką zielenią nowych pędów, być może rozrywających ją od środka, wciskających złowieszcze odgałęzienia w z pozoru niewidoczne przerwy w budowanym latami murze obojętności, ale dających pewną nadzieję. Trujący bluszcz nie musiał rozsadzić kamiennej ściany, mógł ją wspomóc, utwardzić, uczynić właśnie taką: elastyczną i odporną zarazem. Metafora dopasowywała się do samej Deirdre, tak jak Deirdre dopasowywała się do nowych warunków, rzeczowych zasad, wpajanych surowym tonem przez Tristana. Przyjmowała je, akceptowała i chociaż nie zgadzała się z niektórymi poglądami, zwłaszcza tymi dotyczącymi jej umysłowej zdolności do podejmowania racjonalnych decyzji, to nie zamierzała się buntować. To tylko pogorszyłoby sytuację i utrudniło płynny powrót do stanu pierwotnego, poza tym: nie chciała się szarpać. Była tym wszystkim – emocjonalnym chaosem, niespodziewanym wywróceniem ustalonego porządku, doszczętnym zniszczeniem planów na najbliższe dni a może i tygodnie – po prostu, po ludzku zmęczona, niczym zajeżdżone zwierzę, w końcu poddające się woli swego jeźdźca. Po części wynikało to z wycieńczenia, lecz przecież kierowało nią także posłuszeństwo. Ufała bardziej jemu niż sobie samej – nie kłamała, dlatego pokornie zaprzestawała powarkiwań, nieświadoma, czy pozwala przyciągnąć się bliżej czy też sama, już bez przymusu, zbliża się do swego nauczyciela, gotowa odebrać zasłużoną…karę? Nagrodę? Czyż to, czym ją obrzucił, boleśnie przeszywając cienkim ostrzem najwrażliwsze miejsca, nie było wystarczającym pouczeniem? Chirurgicznie precyzyjne cięcia, zadane wysterylizowanym narzędziem, nie powinny dać powikłań: pomimo wszystkiego, co tego wieczoru usłyszała, nie chowała urazy, nie rozdrapywała ledwie zasklepionych ran. Nazwał ją dziwką, upokorzył, skarcił, lecz skupiała się na innych słowach padających z jego ust, a zwłaszcza: na tych, które nie wybrzmiały. Odczytywała je jedynie z buchającej wściekłości, pożądania, pozornego spokoju, nakazującego mu obserwować ją drapieżnym wzrokiem, przyszpilać do szklanej gabloty, by przeprowadzać pewną wiwisekcję, obnażającą chwiejne plany. Czuła się naga i obserwowana, wolała gniew od pozbawionej nuty szaleństwa wnikliwości, ale – na razie? – utraciła pozycję, w jakiej mogła szarżować ze swoimi zachciankami. Nie, żeby kiedykolwiek to robiła.
Nic mu przecież nie narzucała, nic nie oczekiwała – nawet, gdy po raz pierwszy, ulegle, jeszcze kłamliwie, prosiła go o pomoc w zgłębianiu mrocznych sztuk, liczyła się z odmową, nagłym zakończeniem kiełkującej współpracy. Pomimo intymnej bliskości, trzymała Rosiera na dystans, chroniąc się mgłą otumaniającego pożądania: bez problemu przeszywała gęste kłęby ostrym spojrzeniem, to mężczyźni pozostawiali w niej ślepi, zamroczeni; dowiadywała się wtedy o nich dużo więcej. O nim: także. O jego strachu, o jego miłości, o wyrzutach sumienia; o oddaniu rodzinie i tęsknocie, o pasjach. O gorzkim żalu i gorejącej nieustępliwości. Sądziła, że w tej nierównej wymianie pozostaje ukryta, niemożliwa do dotknięcia, a jednak Tristan znalazł drogę do jej prawdy, jeszcze zanim samodzielnie postanowiła mu ją obnażyć. Poniekąd dlatego też nie sprzeciwiała mu się w tym momencie, instynktownie wierząc w to, że miał rację, odcinając ją od niezależności. Zastanawiała się, czy był świadomy jej przeciwieństwa, uzależnienia, jakie skrywała głęboko pod wypełnionymi rozcieńczonym powietrzem płucami. Czy i wtedy podjąłby podobną decyzję, pojawiając się tutaj z huraganem pożądliwej wściekłości, upokarzając ją, naginając do swej woli.
Rzucała te myśli na chłodny wiatr, pozwalając im po prostu przeminąć; na razie nie były istotne. Zamęczanie się wątpliwościami nigdy nie należało do arsenału jej sztuczek: jeśli nie miała na coś wpływu, godziła się z tym dość szybko, znając swoje miejsce, możliwości i słabości. Rosier był skomplikowaną mieszaniną wszystkiego, czego się obawiała i wszystkiego, czego najgoręcej pragnęła: postanawiała skupić się na tej nie tyle mniej groźnej – mógł zniszczyć ją na tak wiele sposobów – co znajomej. W fakturze, smaku, zapachu; wściekłość, szarpiąca ciałem, pozwoliła wypłynąć na wierzch równie intensywnemu pożądaniu. O dziwnej, wcześniej niespotykanej barwie, dodającej jej pewności siebie. Była dla niego ważna, cenił ją, brakowało mu jej. Każde z tych krótkich zdań, pozornie ginących w natłoku tych negatywnych, zrównujących ją z pospolitą, bezmyślną, głupią dziwką, zapadało głębiej w jej serce, wzmacniało wijącą się wraz z bluszczem tęsknotę. Nie pozwalała jednak czułości na przejęcie kontroli, trzymała ją w ryzach, świadoma siły, jaką mimowolnie ofiarowywał jej tymi niby nieznaczącymi stwierdzeniami. Pętał ją nimi jeszcze mocniej, niż samczą dominacją gestów i uderzeń; ten sam bat potrafił ranić do krwi, sprawiając potworny ból, jak i uwrażliwiać na dotyk, pchać ku intensywniejszej przyjemności. To od nich zależało, jak zostanie użyty. Od niego, bo to on dzierżył rękojeść w swej dłoni, nie wahając się unieść jej z odpowiednią siłą, i od niej, bo wierzyła, że posłuszne zachowanie uchroni ją od kary, ściągając na nią jedynie łaskawa pieszczotę.
Pomruk subtelnego ostrzeżenia w niczym nie przypominał wcześniejszych ataków; niemalże uśmiechnęła się słysząc ochrypły ton. Lojalnie informowali się o zagrożeniu: czyż nie było to oznaką powrotu do niemalże troskliwych zobowiązań, jakie ich łączyły? Owszem, bała się jego gniewu, ale zła aura wydawała się jej bardziej nęcąca niż przerażająca. Widocznie odkryty niedawno pierwiastek masochizmu błyszczał coraz jaśniej, wciągając ją w sieć reakcji: niebezpiecznych, lecz bez wątpienia widowiskowych. Może faktycznie potrzebowali tego wybuchu, wyrzucenia z siebie skrajnych emocji, ustalenia na nowo granic w tych szarpanych pertraktacjach, z których wcale nie wychodziła w poczuciu porażki. Dotknięcia, obnażenia, uwrażliwienia, podatności – tak, ale z pewnością nie z goryczą przegranej.
Miała go przecież na wyciągnięcie chłodnej dłoni. Badała jego twarz ostrożnie, powoli, metodycznie, zawieszając dotyk gdzieś pomiędzy lekką tęsknotą a beznamiętnym sprawdzaniem, w które miejsce należy wbić kły, by jak najefektywniej pozbawić ofiarę sił. Analizowała też siebie, odruchy, rosnącą chęć znalezienia się bliżej, zaciśnięcia palców na gorącym ciele, pozbycia się nieznośnego ciężaru, zdającego się spowalniać myślenie. Im mniejszy dystans ich dzielił, tym powietrze bardziej się rozrzedzało, nie gwarantując wystarczającej ilości tlenu – to z pewnością dlatego oddychała szybciej, źrenice się rozszerzały a szumiąca w uszach krew uniemożliwiała logiczne zaplanowania dalszych kroków. Usłyszenia autystycznego rozsądku, szepczącego o prawdziwym, jedynie fizycznym braku, jaki kierował decyzjami Rosiera. A także: udzielenia jakiegokolwiek komentarza w odpowiedzi na konkretne, wyprane ze słabości wyznanie. Zadziwiał ją – jak on to robił? Dzielił się emocjami, jednocześnie pozostając tak samo trwałym, nieporuszonym, pewnym? Tak precyzyjne posługiwanie się uczuciami, czynienie z nich tarczy, oręża, nie obdzierającego z godności, a wręcz dodającego szacunku: nie mogła powstrzymać zazdrości.
- To nie groźba, to troska – sprostowała ponownie, tak miękko, że nie sposób było oddzielić ironii od prawdziwej, wyjątkowej czułości, zaakcentowanej wzmocnionym dotykiem. Położyła całą, lodowatą dłoń na jego szorstkiej od zarostu szczęce a w jej oczach na sekundę zabłysły ogniki stłumionego gniewu, sugerujące, że mogła w ten sposób przygotowywać się do wymierzenia idealnego, siarczystego policzka – w podziękowaniu za te wszystkie niewerbalne ciosy, urozmaicające ich pierwsze spotkanie po najdłuższej rozłące. Nie zrobiła tego jednak, dalej uśmiechając się jednocześnie słodko i gorzko: podporządkowanie się zawsze niosło ze sobą niezadowolenie, które Rosier tłumił zadziwiająco celnie. Drgnęła, gdy ją dotknął, objął w talii, musnął policzek, lecz to słowa spętały ją najmocniej. Wiedział, jak uderzyć, by zwijała się z bólu, ale wiedział też, jak ukoić rozedrganie, złagodzić dyskomfort pokorności, docenić posłuszny powrót. Potrzebowała potęgi ujmowanej w liczbie mnogiej, podkreślającej pewną równowagę – nie równość, stał przecież wyżej i to on ściskał w ręku smycz - lecz i tak otrzymywała więcej, niż śmiałaby kiedykolwiek poprosić. Zazwyczaj martwa, zamknięta w klatce praktycznej realności, wyobraźnia współpracowała, podsuwała podpalone, jeszcze tlące się obrazy spływające krwią. Tęskniła za ich urzeczywistnieniem, za wspólną drogą – istniały jeszcze rejony, w które nie zdążył jej wprowadzić, magia, jakiej nie zdołała w pełni pojąć. Mogła kroczyć tą ścieżką sama, była na tyle silna, by stawić czoła niszczącym ją wyzwaniom, ale pod protekcją Rosiera pokonywała dystans szybciej, docierając przy tym znacznie dalej. Ufała mu, obawiała się go, pragnęła: i każda z tych emocji rozżarzyła się do nieznośnej czerwoności w momencie, w którym ją pocałował, przyciągając do siebie, zawłaszczając. Wpiła się w smakujące winem usta, nawet na sekundę nie pozostając bierną. W tej walce, drażniącej zmysły i popychającej w wygłodniałe szaleństwo, nie uznawała pokory i posłuszeństwa, nie, kiedy całe jej ciało trzęsło się z niezaspokojenia. Sięgała po niego odważnie, całując go z wręcz agresywną zapalczywością, kalecząc wargi, zdobywając – lub raczej starając się zdobyć – przewagę niezbędną do ukojenia pożądania. Tygodnie bez jego dotyku zdawały się jej teraz masochistyczną torturą; wcale nie potrzebowała przerwy, by czuć wzniecony w sobie pożar, wcale nie musiała doprawiać namiętności tęsknotą, by umierać ze zniecierpliwienia przy każdym urywanym, a nie dzielonym wspólnie oddechu. Starcie jego gorących, szorstkich dłoni z jej lodowatą skórą wywoływało dreszcze, ale pomimo wyrównania temperatur ciągle czuła się pusta, utrzymana w niezdrowym dystansie. Sama go utworzyła, ponosząc bolesne konsekwencje, więc sama pragnęła go zmniejszyć, zniwelować, stać się w pełni jego. W rzeczywistości i w wyobrażeniach, w których jednak nie pojawiała się duszna komnata Wenus.
Przez chwilę szarpała się z samą sobą; chęć natychmiastowego posiadania; szybkiej, leczącej zadane sobie wzajemnie rany, rozkoszy, walczyła z niechęcią do tego miejsca, do dopełniania obowiązku, za który przecież zapłacił. Czuła niezgodę na taką klamrę; luksusowa sypialnia nie potrzebowała pożegnania ani złożonego jej hołdu i choć tutaj się poznali i tutaj po raz pierwszy całowała go z nieporównywalną łagodnością, badając powoli jego pragnienia, to mimo wszystko nie zamierzała łamać złożonego sobie słowa. Utrzymanie go kosztowało ją jednak wiele; pewne, szczupłe palce drapieżnie badały gorące ciało, wślizgując się pod wyszarpany materiał koszuli, muskając klatkę piersiową, umięśniony brzuch, by finalnie zatrzymać się na pasie spodni. Sprzączka odpadła z cichym trzaskiem, zagłuszając zapowiedź ochrypłego westchnięcia, stłumionego w jego ustach.
- Zabierz mnie stąd – wyszeptała nagle, zatrzymując się w połowie pocałunku. Mistrzyni dawkowania napięcia, sprytnie ukrytej manipulacji, stawiania konkretnych żądań, z których nie zdawała sobie nawet sprawy. Mimowolnie zaznaczała swą decyzyjność, opanowanie burzliwych emocji, pożerających ją żywcem. To nie on wyrywał ją Wenus, to ona chciała, by ją stąd zabrał. Wziął, oznaczył jako swoją. Nieważne czy sinym dotykiem czy pocałunkiem; nieważne gdzie, z taką samą radością przyjęłaby przyciśnięcie do brudnej, chropowatej ściany w zaułku tuż za restauracją, co rozłożenie na wygodnym, miękkim łożu. Potrafiła cierpliwie czekać – ale nie na niego. Nie teraz; skoro przekroczyła już bezpowrotną granicę, chciała biec dalej, spalić swój strach przed nieznanym w oswojonej bliskości jego ciała.
Nic mu przecież nie narzucała, nic nie oczekiwała – nawet, gdy po raz pierwszy, ulegle, jeszcze kłamliwie, prosiła go o pomoc w zgłębianiu mrocznych sztuk, liczyła się z odmową, nagłym zakończeniem kiełkującej współpracy. Pomimo intymnej bliskości, trzymała Rosiera na dystans, chroniąc się mgłą otumaniającego pożądania: bez problemu przeszywała gęste kłęby ostrym spojrzeniem, to mężczyźni pozostawiali w niej ślepi, zamroczeni; dowiadywała się wtedy o nich dużo więcej. O nim: także. O jego strachu, o jego miłości, o wyrzutach sumienia; o oddaniu rodzinie i tęsknocie, o pasjach. O gorzkim żalu i gorejącej nieustępliwości. Sądziła, że w tej nierównej wymianie pozostaje ukryta, niemożliwa do dotknięcia, a jednak Tristan znalazł drogę do jej prawdy, jeszcze zanim samodzielnie postanowiła mu ją obnażyć. Poniekąd dlatego też nie sprzeciwiała mu się w tym momencie, instynktownie wierząc w to, że miał rację, odcinając ją od niezależności. Zastanawiała się, czy był świadomy jej przeciwieństwa, uzależnienia, jakie skrywała głęboko pod wypełnionymi rozcieńczonym powietrzem płucami. Czy i wtedy podjąłby podobną decyzję, pojawiając się tutaj z huraganem pożądliwej wściekłości, upokarzając ją, naginając do swej woli.
Rzucała te myśli na chłodny wiatr, pozwalając im po prostu przeminąć; na razie nie były istotne. Zamęczanie się wątpliwościami nigdy nie należało do arsenału jej sztuczek: jeśli nie miała na coś wpływu, godziła się z tym dość szybko, znając swoje miejsce, możliwości i słabości. Rosier był skomplikowaną mieszaniną wszystkiego, czego się obawiała i wszystkiego, czego najgoręcej pragnęła: postanawiała skupić się na tej nie tyle mniej groźnej – mógł zniszczyć ją na tak wiele sposobów – co znajomej. W fakturze, smaku, zapachu; wściekłość, szarpiąca ciałem, pozwoliła wypłynąć na wierzch równie intensywnemu pożądaniu. O dziwnej, wcześniej niespotykanej barwie, dodającej jej pewności siebie. Była dla niego ważna, cenił ją, brakowało mu jej. Każde z tych krótkich zdań, pozornie ginących w natłoku tych negatywnych, zrównujących ją z pospolitą, bezmyślną, głupią dziwką, zapadało głębiej w jej serce, wzmacniało wijącą się wraz z bluszczem tęsknotę. Nie pozwalała jednak czułości na przejęcie kontroli, trzymała ją w ryzach, świadoma siły, jaką mimowolnie ofiarowywał jej tymi niby nieznaczącymi stwierdzeniami. Pętał ją nimi jeszcze mocniej, niż samczą dominacją gestów i uderzeń; ten sam bat potrafił ranić do krwi, sprawiając potworny ból, jak i uwrażliwiać na dotyk, pchać ku intensywniejszej przyjemności. To od nich zależało, jak zostanie użyty. Od niego, bo to on dzierżył rękojeść w swej dłoni, nie wahając się unieść jej z odpowiednią siłą, i od niej, bo wierzyła, że posłuszne zachowanie uchroni ją od kary, ściągając na nią jedynie łaskawa pieszczotę.
Pomruk subtelnego ostrzeżenia w niczym nie przypominał wcześniejszych ataków; niemalże uśmiechnęła się słysząc ochrypły ton. Lojalnie informowali się o zagrożeniu: czyż nie było to oznaką powrotu do niemalże troskliwych zobowiązań, jakie ich łączyły? Owszem, bała się jego gniewu, ale zła aura wydawała się jej bardziej nęcąca niż przerażająca. Widocznie odkryty niedawno pierwiastek masochizmu błyszczał coraz jaśniej, wciągając ją w sieć reakcji: niebezpiecznych, lecz bez wątpienia widowiskowych. Może faktycznie potrzebowali tego wybuchu, wyrzucenia z siebie skrajnych emocji, ustalenia na nowo granic w tych szarpanych pertraktacjach, z których wcale nie wychodziła w poczuciu porażki. Dotknięcia, obnażenia, uwrażliwienia, podatności – tak, ale z pewnością nie z goryczą przegranej.
Miała go przecież na wyciągnięcie chłodnej dłoni. Badała jego twarz ostrożnie, powoli, metodycznie, zawieszając dotyk gdzieś pomiędzy lekką tęsknotą a beznamiętnym sprawdzaniem, w które miejsce należy wbić kły, by jak najefektywniej pozbawić ofiarę sił. Analizowała też siebie, odruchy, rosnącą chęć znalezienia się bliżej, zaciśnięcia palców na gorącym ciele, pozbycia się nieznośnego ciężaru, zdającego się spowalniać myślenie. Im mniejszy dystans ich dzielił, tym powietrze bardziej się rozrzedzało, nie gwarantując wystarczającej ilości tlenu – to z pewnością dlatego oddychała szybciej, źrenice się rozszerzały a szumiąca w uszach krew uniemożliwiała logiczne zaplanowania dalszych kroków. Usłyszenia autystycznego rozsądku, szepczącego o prawdziwym, jedynie fizycznym braku, jaki kierował decyzjami Rosiera. A także: udzielenia jakiegokolwiek komentarza w odpowiedzi na konkretne, wyprane ze słabości wyznanie. Zadziwiał ją – jak on to robił? Dzielił się emocjami, jednocześnie pozostając tak samo trwałym, nieporuszonym, pewnym? Tak precyzyjne posługiwanie się uczuciami, czynienie z nich tarczy, oręża, nie obdzierającego z godności, a wręcz dodającego szacunku: nie mogła powstrzymać zazdrości.
- To nie groźba, to troska – sprostowała ponownie, tak miękko, że nie sposób było oddzielić ironii od prawdziwej, wyjątkowej czułości, zaakcentowanej wzmocnionym dotykiem. Położyła całą, lodowatą dłoń na jego szorstkiej od zarostu szczęce a w jej oczach na sekundę zabłysły ogniki stłumionego gniewu, sugerujące, że mogła w ten sposób przygotowywać się do wymierzenia idealnego, siarczystego policzka – w podziękowaniu za te wszystkie niewerbalne ciosy, urozmaicające ich pierwsze spotkanie po najdłuższej rozłące. Nie zrobiła tego jednak, dalej uśmiechając się jednocześnie słodko i gorzko: podporządkowanie się zawsze niosło ze sobą niezadowolenie, które Rosier tłumił zadziwiająco celnie. Drgnęła, gdy ją dotknął, objął w talii, musnął policzek, lecz to słowa spętały ją najmocniej. Wiedział, jak uderzyć, by zwijała się z bólu, ale wiedział też, jak ukoić rozedrganie, złagodzić dyskomfort pokorności, docenić posłuszny powrót. Potrzebowała potęgi ujmowanej w liczbie mnogiej, podkreślającej pewną równowagę – nie równość, stał przecież wyżej i to on ściskał w ręku smycz - lecz i tak otrzymywała więcej, niż śmiałaby kiedykolwiek poprosić. Zazwyczaj martwa, zamknięta w klatce praktycznej realności, wyobraźnia współpracowała, podsuwała podpalone, jeszcze tlące się obrazy spływające krwią. Tęskniła za ich urzeczywistnieniem, za wspólną drogą – istniały jeszcze rejony, w które nie zdążył jej wprowadzić, magia, jakiej nie zdołała w pełni pojąć. Mogła kroczyć tą ścieżką sama, była na tyle silna, by stawić czoła niszczącym ją wyzwaniom, ale pod protekcją Rosiera pokonywała dystans szybciej, docierając przy tym znacznie dalej. Ufała mu, obawiała się go, pragnęła: i każda z tych emocji rozżarzyła się do nieznośnej czerwoności w momencie, w którym ją pocałował, przyciągając do siebie, zawłaszczając. Wpiła się w smakujące winem usta, nawet na sekundę nie pozostając bierną. W tej walce, drażniącej zmysły i popychającej w wygłodniałe szaleństwo, nie uznawała pokory i posłuszeństwa, nie, kiedy całe jej ciało trzęsło się z niezaspokojenia. Sięgała po niego odważnie, całując go z wręcz agresywną zapalczywością, kalecząc wargi, zdobywając – lub raczej starając się zdobyć – przewagę niezbędną do ukojenia pożądania. Tygodnie bez jego dotyku zdawały się jej teraz masochistyczną torturą; wcale nie potrzebowała przerwy, by czuć wzniecony w sobie pożar, wcale nie musiała doprawiać namiętności tęsknotą, by umierać ze zniecierpliwienia przy każdym urywanym, a nie dzielonym wspólnie oddechu. Starcie jego gorących, szorstkich dłoni z jej lodowatą skórą wywoływało dreszcze, ale pomimo wyrównania temperatur ciągle czuła się pusta, utrzymana w niezdrowym dystansie. Sama go utworzyła, ponosząc bolesne konsekwencje, więc sama pragnęła go zmniejszyć, zniwelować, stać się w pełni jego. W rzeczywistości i w wyobrażeniach, w których jednak nie pojawiała się duszna komnata Wenus.
Przez chwilę szarpała się z samą sobą; chęć natychmiastowego posiadania; szybkiej, leczącej zadane sobie wzajemnie rany, rozkoszy, walczyła z niechęcią do tego miejsca, do dopełniania obowiązku, za który przecież zapłacił. Czuła niezgodę na taką klamrę; luksusowa sypialnia nie potrzebowała pożegnania ani złożonego jej hołdu i choć tutaj się poznali i tutaj po raz pierwszy całowała go z nieporównywalną łagodnością, badając powoli jego pragnienia, to mimo wszystko nie zamierzała łamać złożonego sobie słowa. Utrzymanie go kosztowało ją jednak wiele; pewne, szczupłe palce drapieżnie badały gorące ciało, wślizgując się pod wyszarpany materiał koszuli, muskając klatkę piersiową, umięśniony brzuch, by finalnie zatrzymać się na pasie spodni. Sprzączka odpadła z cichym trzaskiem, zagłuszając zapowiedź ochrypłego westchnięcia, stłumionego w jego ustach.
- Zabierz mnie stąd – wyszeptała nagle, zatrzymując się w połowie pocałunku. Mistrzyni dawkowania napięcia, sprytnie ukrytej manipulacji, stawiania konkretnych żądań, z których nie zdawała sobie nawet sprawy. Mimowolnie zaznaczała swą decyzyjność, opanowanie burzliwych emocji, pożerających ją żywcem. To nie on wyrywał ją Wenus, to ona chciała, by ją stąd zabrał. Wziął, oznaczył jako swoją. Nieważne czy sinym dotykiem czy pocałunkiem; nieważne gdzie, z taką samą radością przyjęłaby przyciśnięcie do brudnej, chropowatej ściany w zaułku tuż za restauracją, co rozłożenie na wygodnym, miękkim łożu. Potrafiła cierpliwie czekać – ale nie na niego. Nie teraz; skoro przekroczyła już bezpowrotną granicę, chciała biec dalej, spalić swój strach przed nieznanym w oswojonej bliskości jego ciała.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Wysublimowane wnętrze bogatej komnaty Wenus, przystosowanej do potrzeb najbogatszych Anglików i upchnięte subtelnym erotyzmem w cieniach, półprzeźroczystych kotarek, przesiąknięte perfumami oraz aromatem świec mającymi rozbudzać męskie potrzeby, namacalnie nosiło tylko nieznaczne ślady niszczącej siły, jaka przez nie przeszła; roztrzaskany kielich, mieniące się szkło przesiąknięte krwią zmieszaną z czerwonym winem; wsiąkająca w materiał miękkiego dywanu czerwień, pootwierane butelki alkoholu, plamy krwi z jej stóp, brudzące podłogę; brutalne ślady tego, co się tutaj wydarzyło wydawały się równie subtelne, jak cała konwencja tego miejsca; rzeczywista destrukcja, podobnie jak słowa skryte za dwoma silnymi maskami, pozostawały widoczne tylko dla tego, czego oczy zobaczyć już nie mogły. Porwało ich tornado, które sam wzniecił, burząc tu wszelki porządek wszechrzeczy, ale burza zdawała się przeminąć, pozostawiając po sobie cierpkie rany i gorzkie wspomnienia okrutnych słów. Chaotyczny pejzaż przekształcał się w stary-nowy porządek, który Tristan witał z niesłabnącą satysfakcją; czasem trzeba było coś zniszczyć, żeby zrobić miejsce nienarodzonemu. Była jak zwierzę, zajeżdżona klacz zmuszona do posłuszeństwa, zakrzyczana suka po pokazie siły pana, on zaś trzymał niewidzialny bat - zakrwawiony, lecz nie bardziej, niż było to konieczne do osiągnięcia celu, którym była sama ona - jej bliskość, ciało i dusza. Też zmęczony, lecz tryumf dodawał mu sił, przed zmuszonym do posłuszeństwa stworzeniem nie można było okazać słabości. Nie była najpotężniejszym, co oswajał: stawał wszak przed smokami o kłach twardszych od diamentu i łuskach mocniejszych od hartowanej stali. Nie drgnął, w napięciu śledząc każdy krok, którym się do niego zbliżała, oczekując tego - oczekując od niej posłuszeństwa, zgodności, poddania się temu, z czym walka i tak nie miała żadnego sensu, resztkami cierpliwości oczekując, aż opadnie z niej bunt, gniew lub popłoch: cokolwiek kierowało nią w tej chwili. Tak naprawdę nie wiedział o niej wiele, dobrze zdawał sobie sprawę z tego, jak wieloma chroniła się przed nimi maskami, miał doskonałą okazję skonfrontować znaną sobie od lat Miu z prawdziwą - czyżby? - Deirdre w trakcie ich wspólnych czarnoksięskich sesji, kiedy stawiała pierwsze kroki na grząskim gruncie najmroczniejszych mocy. Skuszony pożądaniem pragnął przede wszystkim jej ciała, nie dociekając do prawdziwej niej, może w istocie odurzony jej urokiem, może po części niezainteresowany - dziś było inaczej; dziś go fascynowała, dziś dzielili fantazje znacznie bardziej odrażające niż najodważniejsze rzeczy, których od niej chciał przed laty, dziś pragnął znacznie więcej niż tylko jej ciała. Pragnął całej jej - co gorsza, zaczynał wierzyć, że w istocie ją taką posiadał, a myśl ta była równie drażniąco nęcąca, co przyjemnie sycąca. Gniew, z którym tutaj przyszedł, nie wziął się znikąd, doprowadziła go na skraj obłędu i nie miał zamiaru pozwolić jej na to po raz drugi - a mógł to zrobić jedynie zatrzymując ją przy sobie i nie pozwalając jej odejść, nigdy. Mogła lecieć wzdłuż nocnego nieba sama - ale tylko wtedy, kiedy pozostanie w zasięgu jego wzroku, mogła budować swoją własną wieżę z kości słoniowej usłaną wiedzą, potęgą i mocą, ale tylko wtedy, kiedy uzna jego - za architekta. Ciągnął ją na ziemię brutalnie obnażając słabości, czasem wyimaginowane, jej planów, nie będąc pewnym, czy rzeczywiście nie chciał pozwolić uwierzyć jej, że go nie potrzebuje, czy raczej nie przyjmując tego do własnej świadomości. Stworzył ją, nigdy nie stałaby się dumą Czarnego Pana, gdyby nie on - zależało mu na niej, zależało mu na tym, by jako ta duma błyszczała jak najmocniej, zależało mu na jej sile, bo sprawdzanie granic jej potęgi pobudzało również jego fascynację, zacieśniając toksyczne uzależnienie; trujący bluszcz był morderczy dopiero, kiedy wycisnęło się z niego soki, sam w sobie - był piękny, choć dziki i nieposkromiony. Nie chciał dla niej źle, ale nie chciał też - nie mógł - w istocie uznać jej niezależności, stworzył ją od nowa, więc należała do niego. Poprowadził ją właściwą ścieżką, tak wtedy, jak czynił to i w tym momencie, wyrywając ją z ciasnych okowów zależności, które nie były nim: nie lubił się dzielić zabawkami, co nie tyczyło się wyłącznie jej narzeczonego - ale także Borgii, jej poprzedniego protektora - którym z pewnością w swoim czasie jeszcze się zainteresuje - i wszystkich innych usiłujących ją spętać, nie mieli do niej już dostępu, nikt nie miał - nikt poza ich wspólnym panem. Tęsknota i dystans, który utworzyła nie sprawiły, że to wszystko się narodziło - sprawiło, że uzmysłowił sobie to, co czuł już od dawna, a czemu nie dawał dojść do głosu, co bezpiecznie tkwiło w dawnym, stabilnym statusie quo, którego aż do tamtego dnia nie odważyła się przełamać. Jej reakcja wymagała kontrreakcji i zbudowanie nowych porządków, pozbawionych wątpliwości, jasnych i klarownych dla nich obojga.
- Zbyt odważna - mruknął na jej sprostowanie, nie ustępując z pozycji silniejszego, wiedzącego więcej; świadomość nie miała nic wspólnego z pozorami - a to pozory były najistotniejsze przy tresurze; najważniejsze to nie okazać słabości, nie cofnąć się choćby przypadkiem, nie zawahać się, bo każde zawahanie mogło obnażyć słabości, świadczyć o tym, że bunt może cokolwiek wskórać; nie powinna tak sądzić - Tristan uważał na każdy swój ruch, zachowując tę samą ostrożność, jaką zachowywał wobec osłabionych smoków. Wzmocniony dotyk, delikatna, subtelna czułość jej głosu ocierająca się o bezczelną ironię nie zdekoncentrowały go na tyle, żeby o tym zapomniał, lecz dość, by nie przyłożył do tego wielkiej wagi; czuł dotyk jej zimnej dłoni, dostrzegł złowieszcze iskry w jej oczach i odwzajemnił się tym samym; ciaśniejszym, boleśniejszym uściskiem, silnym, ostrzegawczym spojrzeniem, subtelnie kręcąc głową - przecząco. Nawet nie próbuj, Deirdre, zdawał się bezdźwięcznie mówić; przecież słyszał już dźwięk zatrzaskującej się obroży, chwycić za nią wydawało mu się coraz łatwiej. Była niebezpieczna, była jak żmija, której dobrowolnie pozwalał pełzać po własnym ramieniu albo egzotyczna, groźna kocica, czarna jak noc, którą, zamiast w klatce, wolał trzymać pod jedwabną, złotą obrożą tuż przy karmiącej ją dłoni. Od dziecka bawił się emocjami, w pierwszych wzruszeniach podlotka ucząc się poruszać najwrażliwszymi obszarami mapy myśli i ciała, nie uważał emocji za słabość, bo zawsze dzięki nim zyskiwał siłę; gniew, zazdrość, nienawiść, miłość, skrajne uczucia pchały do popełnienia czynów wielkich i strasznych. Nie odbierały mu pewności, nie wprawiały w zawahanie, a ich wyraźny, zwerbalizowany kształt pozwalał mu sięgać po to, czego pragnął. To apatia była jego wrogiem, strącała w przepaść, z której bez odpowiedniego bodźca nie potrafił się wydostać - mnogość doznań, jakie niosła za sobą Deirdre - krwawe tango, morderczy szał, mroczna fantazja, sprawiały, że była dla niego cenniejsza, niż mogłaby kiedykolwiek przypuszczać - ale Tristan świadomie nawet nie zdawał sobie z tego sprawy; parł do niej wiedziony instynktem, potrzebą sygnalizowaną przez nagłe pożądanie, pragnienie, niezaspokojoną żądzę i egocentryczną zachłanność. Chciał widzieć iskry w jej oczach, rozniecane sadystycznymi spektaklami, chciał jej dotyku, czułego i drażniącego zarazem, ciała, rozpalonego i przesiąkniętego lodem jednocześnie; ust, z których raz wydobywały się korne i posłuszne słowa, innym razem obnażały się kły, gotowe rozszarpać wszystko - i każdego - kto wejdzie im w drogę. Nie wzbudzała w nim strachu, jedynie ostrożność nakazującą nie zapominać mu, że nauczył jej naprawdę wiele - i że mogła nauczyć się jeszcze znacznie więcej. Nie miał też oporów przyznać, że chce ją mieć obok siebie - choć obok musiało zarazem oznaczać pół kroku za nim. Moment wibrującego napięcia przerwał pocałunek, chciwy i wygłodniały, on smakował winem, ona słodkim Toujours Pur, wytwornym i wyjątkowym, jaką zawsze była. Smakowała najlepszym - nieprzerwanie odkąd ujrzał ją po raz pierwszy. Jej agresja porywała go w rozrywające ekstazą sidła uniesienia, z którego nie było już odwrotu - nie miał zamiaru pozwolić jej zwyciężyć, walczył z nią, walczył zaciekle, brutalnie przepychając się o to, kto zagarnie więcej; kropla krwi z jego pokaleczonych warg mieszała się z jej własną, wzbogacającą soczystą barwą ozdobione pomadką usta, przebrzmiewając przed smaki drogich alkoholi jeszcze droższym błękitnym metalem i egzotyczną wschodnią mieszaniną opium, tworząc perfekcyjny bukiet pożądania. Najwyższym akordem tego doskonałego zapachu miał być słony pot dwóch wijących się w bezwzględnej i namiętnej walce nieugiętych ciał. Była dzika, jak czarna pantera, i tak samo wprawiała w zachwyt smukłością ciała i giętkością wiotkich mięśni. Chciał nią zawładnąć, wziąć naprawdę, nie myśląc w tym momencie już wcale o pieniądzach przeliczanych przez Borgię; znacznie ważniejsza była w tym momencie ona i łączące ich wyczerpujące uczucia wypełniające krajobraz po burzy. Dotyk jej szczupłych dłoni, długich palców, jedynie wzniecał w nim płomień, który rozgorzał w miejscu wciąż nieugaszonego ogniska, pochłaniając wszystko ogniem nieokiełznanym jak spuszczony z łańcucha ogar. Dźwięk sprzączki od zamka jedynie pobudził go mocniej, nie wypuszczając Deirdre z uścisku zakleszczył ją w nim silniej, po drugiej stronie dłoni podtrzymującej talię dodając drugą, władczo sięgającą po biodro, które przysunął bliżej siebie, nim zawinął palce wokół cienkiej koronki dolnej części jej kokieteryjnej bielizny z Wenus.
- Więcej nie zobaczysz tej komnaty - wychrypiał obietnicę, biorąc ciężki oddech, nim sięgnął po jej usta ponownie, głuchy na jej prośbę, gwałtownie zrywając z jej bioder lekki materiał koronki. Naparł na nią, zmuszając ją do cofnięcia się - w kierunku miękkiego łóżka, na którym wciąż leżał jego płaszcz i pusty kielich po winie. - Żadnej z tych komnat - uściślił, odrywając się od niej tylko na moment; nie zrozumiał jej prośby, to, gdzie się w tej chwili znajdowali, był ostatnim, co go interesowało - zresztą nie wiedział nawet jeszcze, dokąd właściwie powinien ją zamiar zabrać, nie miał żadnego planu, nie przemyślał tego. Chciał ją posiąść, naprawdę i symbolicznie, tu i teraz, natychmiast; i nie wyglądał, jakby miał zamiar uznawać kompromisy.
- Zbyt odważna - mruknął na jej sprostowanie, nie ustępując z pozycji silniejszego, wiedzącego więcej; świadomość nie miała nic wspólnego z pozorami - a to pozory były najistotniejsze przy tresurze; najważniejsze to nie okazać słabości, nie cofnąć się choćby przypadkiem, nie zawahać się, bo każde zawahanie mogło obnażyć słabości, świadczyć o tym, że bunt może cokolwiek wskórać; nie powinna tak sądzić - Tristan uważał na każdy swój ruch, zachowując tę samą ostrożność, jaką zachowywał wobec osłabionych smoków. Wzmocniony dotyk, delikatna, subtelna czułość jej głosu ocierająca się o bezczelną ironię nie zdekoncentrowały go na tyle, żeby o tym zapomniał, lecz dość, by nie przyłożył do tego wielkiej wagi; czuł dotyk jej zimnej dłoni, dostrzegł złowieszcze iskry w jej oczach i odwzajemnił się tym samym; ciaśniejszym, boleśniejszym uściskiem, silnym, ostrzegawczym spojrzeniem, subtelnie kręcąc głową - przecząco. Nawet nie próbuj, Deirdre, zdawał się bezdźwięcznie mówić; przecież słyszał już dźwięk zatrzaskującej się obroży, chwycić za nią wydawało mu się coraz łatwiej. Była niebezpieczna, była jak żmija, której dobrowolnie pozwalał pełzać po własnym ramieniu albo egzotyczna, groźna kocica, czarna jak noc, którą, zamiast w klatce, wolał trzymać pod jedwabną, złotą obrożą tuż przy karmiącej ją dłoni. Od dziecka bawił się emocjami, w pierwszych wzruszeniach podlotka ucząc się poruszać najwrażliwszymi obszarami mapy myśli i ciała, nie uważał emocji za słabość, bo zawsze dzięki nim zyskiwał siłę; gniew, zazdrość, nienawiść, miłość, skrajne uczucia pchały do popełnienia czynów wielkich i strasznych. Nie odbierały mu pewności, nie wprawiały w zawahanie, a ich wyraźny, zwerbalizowany kształt pozwalał mu sięgać po to, czego pragnął. To apatia była jego wrogiem, strącała w przepaść, z której bez odpowiedniego bodźca nie potrafił się wydostać - mnogość doznań, jakie niosła za sobą Deirdre - krwawe tango, morderczy szał, mroczna fantazja, sprawiały, że była dla niego cenniejsza, niż mogłaby kiedykolwiek przypuszczać - ale Tristan świadomie nawet nie zdawał sobie z tego sprawy; parł do niej wiedziony instynktem, potrzebą sygnalizowaną przez nagłe pożądanie, pragnienie, niezaspokojoną żądzę i egocentryczną zachłanność. Chciał widzieć iskry w jej oczach, rozniecane sadystycznymi spektaklami, chciał jej dotyku, czułego i drażniącego zarazem, ciała, rozpalonego i przesiąkniętego lodem jednocześnie; ust, z których raz wydobywały się korne i posłuszne słowa, innym razem obnażały się kły, gotowe rozszarpać wszystko - i każdego - kto wejdzie im w drogę. Nie wzbudzała w nim strachu, jedynie ostrożność nakazującą nie zapominać mu, że nauczył jej naprawdę wiele - i że mogła nauczyć się jeszcze znacznie więcej. Nie miał też oporów przyznać, że chce ją mieć obok siebie - choć obok musiało zarazem oznaczać pół kroku za nim. Moment wibrującego napięcia przerwał pocałunek, chciwy i wygłodniały, on smakował winem, ona słodkim Toujours Pur, wytwornym i wyjątkowym, jaką zawsze była. Smakowała najlepszym - nieprzerwanie odkąd ujrzał ją po raz pierwszy. Jej agresja porywała go w rozrywające ekstazą sidła uniesienia, z którego nie było już odwrotu - nie miał zamiaru pozwolić jej zwyciężyć, walczył z nią, walczył zaciekle, brutalnie przepychając się o to, kto zagarnie więcej; kropla krwi z jego pokaleczonych warg mieszała się z jej własną, wzbogacającą soczystą barwą ozdobione pomadką usta, przebrzmiewając przed smaki drogich alkoholi jeszcze droższym błękitnym metalem i egzotyczną wschodnią mieszaniną opium, tworząc perfekcyjny bukiet pożądania. Najwyższym akordem tego doskonałego zapachu miał być słony pot dwóch wijących się w bezwzględnej i namiętnej walce nieugiętych ciał. Była dzika, jak czarna pantera, i tak samo wprawiała w zachwyt smukłością ciała i giętkością wiotkich mięśni. Chciał nią zawładnąć, wziąć naprawdę, nie myśląc w tym momencie już wcale o pieniądzach przeliczanych przez Borgię; znacznie ważniejsza była w tym momencie ona i łączące ich wyczerpujące uczucia wypełniające krajobraz po burzy. Dotyk jej szczupłych dłoni, długich palców, jedynie wzniecał w nim płomień, który rozgorzał w miejscu wciąż nieugaszonego ogniska, pochłaniając wszystko ogniem nieokiełznanym jak spuszczony z łańcucha ogar. Dźwięk sprzączki od zamka jedynie pobudził go mocniej, nie wypuszczając Deirdre z uścisku zakleszczył ją w nim silniej, po drugiej stronie dłoni podtrzymującej talię dodając drugą, władczo sięgającą po biodro, które przysunął bliżej siebie, nim zawinął palce wokół cienkiej koronki dolnej części jej kokieteryjnej bielizny z Wenus.
- Więcej nie zobaczysz tej komnaty - wychrypiał obietnicę, biorąc ciężki oddech, nim sięgnął po jej usta ponownie, głuchy na jej prośbę, gwałtownie zrywając z jej bioder lekki materiał koronki. Naparł na nią, zmuszając ją do cofnięcia się - w kierunku miękkiego łóżka, na którym wciąż leżał jego płaszcz i pusty kielich po winie. - Żadnej z tych komnat - uściślił, odrywając się od niej tylko na moment; nie zrozumiał jej prośby, to, gdzie się w tej chwili znajdowali, był ostatnim, co go interesowało - zresztą nie wiedział nawet jeszcze, dokąd właściwie powinien ją zamiar zabrać, nie miał żadnego planu, nie przemyślał tego. Chciał ją posiąść, naprawdę i symbolicznie, tu i teraz, natychmiast; i nie wyglądał, jakby miał zamiar uznawać kompromisy.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Piękne baśnie o szczęśliwym zakończeniu, w którym urodziwa, niewinna czarownica umykała okrutnym opresjom, uratowana przez mądrego czarodzieja, odganiającego swą dobrą mocą ciemne chmury zła, zawsze nudziły Deirdre. Już za czasów dziecięcych wykazywała dość ordynarny – jak mówiła matka – gust do opowieści ostrzejszych, przeznaczonych raczej dla uszu starszych chłopców niż drobnych dziewczynek, zbyt delikatnych, by słuchać o prawdziwym świecie. Podsłuchiwała je u jedynego dziadka, później szukając ich na własną rękę w rodzinnej bibliotece, zgłębiając historie, zadrukowane na poszarzałych stronicach. W tych opowieściach nie było miejsca na powabne niewiasty i łagodne przedstawianie smoków: bestie rysowano ostrą, naturalistyczną kreską, odwzorowując każdy szczegół przerażającego pyska, krew wylewała się z pokiereszowanych zabronioną magią ciał krwistym strumieniem, a bohaterki wykazywały się jeszcze większą bezwolnością, popadając w tarapaty spowodowane jedynie zachwycającą urodą. Rusałki, półwile, szlachcianki – Deirdre nigdy nie odnajdywała na kartach baśni a później – powieści – kogoś, kto byłby do niej podobny. Złote lub orzechowe włosy, spływające falującymi kaskadami na wystawne suknie, jasne, duże, idealnie okrągłe oczy, różowe usta, pełna, kobieca sylwetka, symbol płodności zamknięty w miękkich krągłościach. Z kim miała się utożsamiać, będąc zupełnym przeciwieństwem wzorców? Nawet, jeśli czarownice wykazywały się sprytem i przezornością, wynikało to głównie z chęci obrony rodziny, ukochanego mężczyzny bądź sprowadzenia dobra i równości do najbliższego otoczenia. Czarnowłosa, wychudła, egzotyczna panienka o posępnym, chmurnym charakterze zagłębiała się więc w historie mężczyzn: prawdziwych bohaterów, czarodziei, władców, głównie tych, rządzących surowo i sprawiedliwie. Rycerskie przygody niezwykle ją nudziły, zawsze bowiem prowadziły do miłosnej nagrody z zachwycającą pięknością. Nie takiej nagrody oczekiwała, nie taką nagrodą chciała zostać, a jednak życie gwałtownie wpychało ją w formę przedmiotu, z którym można było zrobić naprawdę wiele. Zapłacić, porwać, zniszczyć, ale też: odebrać i uratować, ustawić w gablocie z trofeami. Zgadzając się – czy właściwie miała inne wyjście? – na rozkazy Tristana, skręcała z wymarzonej drogi niezależności, lecz być może jedynie tak mogła dotrzeć do celu, a doświadczenie nauczyło ją, że potrafiła dostosować się do nawet najbardziej ekstremalnych zmian, odkrywając w sobie całkiem nowe pokłady zdolności przetrwania.
Nie chciała, by jej życie zmieniało się w baśń, nie oczekiwała na księcia, który uratuje ją z łap przerażających bestii, okrutnego zaklęcia lub zaborczych czarnoksiężników. Sama personifikowała te postaci, groźne, bezwzględne, poniekąd: przeklęte, potrafiące o siebie zadbać. Tak jak mówiła: nie chciała, nienawidziła łaski, nie zamierzała prosić go o cokolwiek, ba, nie myślała o tym nawet w najgorszych chwilach, gdy zagryzała wargi z bólu po sadystycznym kliencie lub znosiła kolejne upokorzenia. Początkowo traktowała Rosiera instrumentalnie, lecz jedynie jako źródło wiedzy – nigdy jako ofiarę wyrachowania, gwarant wyjścia z Wenus. Wykorzystywanie go do tego celu jawiło się jej jako upokarzające: mogła okazywać pokorę w czasie nauki, znosić potknięcia i błędy, obnażać pewną słabość w starciu z mocą, o której wcześniej mogła jedynie marzyć, ale jakakolwiek prośba dotycząca poprawy sytuacji życiowej nie przeszłaby jej przez myśl. To, co nie istniało, stawało się jednak faktem, bolesnym, wytrącającym ją z – cierpiętniczej, ale jednak niezależnej – równowagi. Sprzeciw wydawał się naturalną reakcją. Bunt przeciwko łasce, obruszenie na propozycję, ostry syk, gwarantujący jej nietykalność. Problem w tym, że każdy z tych odruchów został stłumiony przez zdrowy rozsądek i uczucia. Wykluczające się części Deirdre wyjątkowo zgadzały się w jednym: należało zniknąć z Wenus, zerwać złote kajdany, zostawić za sobą pastwiącą się Giovannę, rzeszę klientów, zobowiązania. Uciec jak najdalej od problemów, zrzucić z barków ciężar prymitywnych niemożności, skupić się na tym, co najważniejsze: na służbie, na stawaniu się silniejszą, potężniejszą, bardziej przydatną. Do tego została stworzona – także rękami Tristana – i rozmywanie swego powołania w coraz trudniejszych próbach utrzymania się na powierzchni codzienności, zalewającej ją długami, zobowiązaniami i fizycznym dyskomfortem, było marnotrawstwem talentu. Duma walczyła z rozumem, lecz ten wygrywał dodatkowym ciężarem emocji. Pulsującej słabości, każącej dopatrywać się w działaniu Rosiera czegoś więcej. Czegoś innego od samczego pożądania jej ciała, od chęci dopieszczenia szlacheckiego ego, od napędzanej testosteronem zaborczości. Nie, nie doszukiwała się wielkich obietnic i potężnych porywów serca: raczej dumy. Pragnienia, by była blisko, zaznaczenia swojego przywiązania, podniesienia jej z kolan do rangi partnerki, przyjaciółki, powierniczki. Kogoś szanowanego. Naprawdę czuła ten słodki posmak wśród goryczy obelg i upodleń; słabość była na tyle silna, by pozwolić jej patrzeć na cały ten krwawy teatr szarpaniny z drobiazgową uwagą, nadzieją na to, że zadane ciosy miały swój męczeński sens.
Bała się tego, co skrywało się tuż za progiem Wenus. Bała się nagłej zmiany decyzji, Rosiera trzeźwiejącego po gwałtownym wybuchu, a świadomość, że nagle traci swoją podmiotowość, zamieniając się w bierną księżniczkę z znienawidzonych baśni – doprowadzała ją do wrzenia. Miała być główną bohaterką własnej historii, a nie wspominaną damą w opałach, kobietą, której udało się uciec z potrzasku jedynie dzięki mądrzejszemu czarodziejowi, naprawiającemu w ciągu kilku sekund to, co dla niej było niemożliwością. Czczy bunt przeciwko takiemu porządkowi świata byłby jednak skrajnie głupi; musiała pogodzić się z kapryśnym losem, wpychającym ją w ramy postaci, jaką nigdy nie chciała być. Na razie pożądanie i gniew tłumiły dyskomfort i wątpliwości, przysłaniały strach prawie całkowicie. Krew zdawała się wrzeć, skóra płonąć, a wargi, wilgotne od krwawych pocałunków, ciągle wyrywały się po więcej. Więcej jego smaku, faktury twardego ciała łowcy smoków, jej rycerza, nie prowadzącego jej jednak pośród kwiatów i jednorożców, a mordującego piękno, jednocześnie pokazując inne jego barwy. Intensywniejsze niż to miałkie, płytkie, przeciętne, przeznaczone dla ograniczonych marzycieli: oni patrzyli dalej, sycąc się tym, co niedostępne dla osób zbyt słabych, by sięgnąć po prawdziwą potęgę. Bliskość Rosiera, zwłaszcza po tak długiej, męczącej rozłące, szybko powinna zaspokoić tęsknotę – działo się jednak inaczej, z każdą sekundą pocałunku pragnęła go coraz mocniej, czując rozpościerającą się, pustą ranę, rozrywającą jej brzuch i pierś. I chociaż pozostawała świadoma niepewności, strachu i bólu: wiedziała, że potrzebuje natychmiastowego ukojenia. Złotego strzału, mocnej dawki uzależnienia, niesprzedawanego już na gramy i nielegalne sakiewki, ale kumulującego się w parzącej bliskości mężczyzny.
Właściwie nie zastanawiała się nad tym, co robi, gnana instynktownym pragnieniem wyrwania dla siebie jak najwięcej przyjemności, dotarcia do nagiej skóry, wpicia się w wąskie wargi, otarcia o szorstki materiał szaty. Rozsądek i pedantyczna chęć ucieczki dorwały się do głosu po dłuższej chwili, odbijając się silnym – czy wystarczająco? – echem, po głowie, wypełnionej jedynie głośnymi, choć niewypowiedzianymi, błaganiami o więcej. Pozostanie w Wenus, w tej złotej, umoszczonej drogimi materiałami klatce, wywoływało gwałtowny sprzeciw – mimo wszystko ciągle pamiętała zjadliwe syknięcia o zapłacie, zabawieniu się nią, wymuszonym przez galeony posłuszeństwie. Wiedziała, że podyktował je gniew – tak samo jak jej niewybaczalną niesubordynacje – lecz i tak czuła potrzebę ustawienia pewnej granicy, cezury, pokazania, że mimo powrotu do swego właściciela: dalej może decydować o sobie. Niestety, wcale nie było to takie łatwe; umysł pozostawał w tyle za zaślepionym podnieceniem ciałem, łaknącym w tej chwili jedynie spełnienia. Nawet jeśli miało to upodlająco przypieczętować jej podległość: nie dbała już o to, mimo wszystko czując się ponad ogólnie przyjętymi konwenansami, sytuującymi kobietę w roli bezwolnej ofiary, łagodnego biorcy, spoglądającego spod półprzymkniętych oczu na swego zdobywcę. Wyszarpywała się ku wolności i, równie namiętnie, wyszarpywała dla siebie przyjemność, ukojenie, natężenie bodźców. Krótka przerwa, wygłoszenie prostych, oczywistych obietnic, nie zdołały uspokoić szybko bijącego serca. Zdążyła kiwnąć tylko głową, pewna, że szorstka dłoń przesunie się z biodra, pozwalając jej odsunąć się, chwycić różdżkę, wsunąć na siebie szatę i zniknąć stąd raz na zawsze. Zrobiła nawet lekki krok w tył, lecz zsynchronizowanie ruchów ograniczało się jedynie do krótkiego momentu: zamiast zatrzymać się, napierał dalej, by się cofnęła, na rozniesione jego butami szkło - zrywając cienki materiał bielizny. Ból rozkojarzył ją ponownie, nie widziała, czy zacisnął koronkę w dłoniach czy rzucił gdzieś na krwawe szczątki kielicha, znów przysłonił jej widok pocałunkiem, pewnymi dłońmi, silnym ciałem, popychającym ją w stronę łoża. Odruchowo zacisnęła dłonie na przedzie jego rozchełstanej koszuli, chcąc ustać na nogach, wyrazić sprzeciw, zwiększyć dystans, co zakończyło się porażką – chwilę później miała pod plecami miękką pościel i czarny płaszcz, przesycony jego zapachem i majowym deszczem, a na swoich ustach: spragnione, męskie wargi, tłumiące pomruk wyraźnego sprzeciwu.
- Nie chcę jej widzieć już teraz – wychrypiała drżącym tonem, w którym ciężko było rozpoznać lodowate zdecydowanie. Przekręciła głowę w bok, zapach płaszcza, perfum, krwi i wilgoci znów uderzył ją w nozdrza, przez odsłoniętą szyję musiały przebijać się pulsujące żyły. Ze złością przyjmowała własną słabość. Była przekonana, że wystarczyłoby muśnięcie, zaledwie jeden ruch, by oślepić ją rozkoszą, wyrwać serce z piersi, rozładować piętrzące się napięcie. – Nie tutaj – dodała szeptem, pomiędzy płytkimi oddechami, przesuwając chłodne palce z materiału jego koszuli na klatkę piersiową; zimne, badawcze, drżące, gotowe wbić się paznokciami w skórę: karcąco bądź przyciągając po więcej. – Przykro mi, zmarnowałeś worek galeonów – dodała, siląc się na lekką złośliwość, czuły sarkazm, mający nie tyle go dotknąć, co oprzytomnić samą siebie. Wzniecić złość i niezgodę, wyciszyć pożądanie: bezskutecznie; wystarczyło powrócić wzrokiem do jego twarzy, poruszyć się instynktownie pod ciężkim ciałem, rozchylić usta, by znów została rozdarta pomiędzy dumą a prymitywnym pragnieniem; strachem i jego złagodzeniem, przybraną maską i prawdą, boleśnie domagającą się zaspokojenia. – Tęskniłeś – wyszeptała, w ostatniej chwili zmieniając końcówkę słowa na tą dumniejszą, ironicznie arogancką, lepszą od rozczulonego tęskniłam, które cisnęło się jej na usta. Tęskniła za ciężarem twardego ciała, zdecydowanymi ruchami dłońmi, ostrymi pocałunkami, zwierzęcym pożądaniem, brakiem delikatności – obdarzał ją tym, czego potrzebowała, traktował tak, jakby poznał jej pragnienia jeszcze zanim zdołałaby je zwerbalizować. Tęskniła za nim, masochistycznie chcąc hierarchii, stabilizacji, pewności, że istnieje ktoś, kto zdoła nad nią zapanować i wskazać dalszy kierunek, powstrzymać szarżującą pewność siebie, popychającą ją na krawędź przepaści. Tęskniła za kimś, kto stanowił nieodłączną część jej, kto wrósł w nią, dopełniając i otulając sprawczym cieniem – nawet gdy się temu sprzeciwiała.
Nie chciała, by jej życie zmieniało się w baśń, nie oczekiwała na księcia, który uratuje ją z łap przerażających bestii, okrutnego zaklęcia lub zaborczych czarnoksiężników. Sama personifikowała te postaci, groźne, bezwzględne, poniekąd: przeklęte, potrafiące o siebie zadbać. Tak jak mówiła: nie chciała, nienawidziła łaski, nie zamierzała prosić go o cokolwiek, ba, nie myślała o tym nawet w najgorszych chwilach, gdy zagryzała wargi z bólu po sadystycznym kliencie lub znosiła kolejne upokorzenia. Początkowo traktowała Rosiera instrumentalnie, lecz jedynie jako źródło wiedzy – nigdy jako ofiarę wyrachowania, gwarant wyjścia z Wenus. Wykorzystywanie go do tego celu jawiło się jej jako upokarzające: mogła okazywać pokorę w czasie nauki, znosić potknięcia i błędy, obnażać pewną słabość w starciu z mocą, o której wcześniej mogła jedynie marzyć, ale jakakolwiek prośba dotycząca poprawy sytuacji życiowej nie przeszłaby jej przez myśl. To, co nie istniało, stawało się jednak faktem, bolesnym, wytrącającym ją z – cierpiętniczej, ale jednak niezależnej – równowagi. Sprzeciw wydawał się naturalną reakcją. Bunt przeciwko łasce, obruszenie na propozycję, ostry syk, gwarantujący jej nietykalność. Problem w tym, że każdy z tych odruchów został stłumiony przez zdrowy rozsądek i uczucia. Wykluczające się części Deirdre wyjątkowo zgadzały się w jednym: należało zniknąć z Wenus, zerwać złote kajdany, zostawić za sobą pastwiącą się Giovannę, rzeszę klientów, zobowiązania. Uciec jak najdalej od problemów, zrzucić z barków ciężar prymitywnych niemożności, skupić się na tym, co najważniejsze: na służbie, na stawaniu się silniejszą, potężniejszą, bardziej przydatną. Do tego została stworzona – także rękami Tristana – i rozmywanie swego powołania w coraz trudniejszych próbach utrzymania się na powierzchni codzienności, zalewającej ją długami, zobowiązaniami i fizycznym dyskomfortem, było marnotrawstwem talentu. Duma walczyła z rozumem, lecz ten wygrywał dodatkowym ciężarem emocji. Pulsującej słabości, każącej dopatrywać się w działaniu Rosiera czegoś więcej. Czegoś innego od samczego pożądania jej ciała, od chęci dopieszczenia szlacheckiego ego, od napędzanej testosteronem zaborczości. Nie, nie doszukiwała się wielkich obietnic i potężnych porywów serca: raczej dumy. Pragnienia, by była blisko, zaznaczenia swojego przywiązania, podniesienia jej z kolan do rangi partnerki, przyjaciółki, powierniczki. Kogoś szanowanego. Naprawdę czuła ten słodki posmak wśród goryczy obelg i upodleń; słabość była na tyle silna, by pozwolić jej patrzeć na cały ten krwawy teatr szarpaniny z drobiazgową uwagą, nadzieją na to, że zadane ciosy miały swój męczeński sens.
Bała się tego, co skrywało się tuż za progiem Wenus. Bała się nagłej zmiany decyzji, Rosiera trzeźwiejącego po gwałtownym wybuchu, a świadomość, że nagle traci swoją podmiotowość, zamieniając się w bierną księżniczkę z znienawidzonych baśni – doprowadzała ją do wrzenia. Miała być główną bohaterką własnej historii, a nie wspominaną damą w opałach, kobietą, której udało się uciec z potrzasku jedynie dzięki mądrzejszemu czarodziejowi, naprawiającemu w ciągu kilku sekund to, co dla niej było niemożliwością. Czczy bunt przeciwko takiemu porządkowi świata byłby jednak skrajnie głupi; musiała pogodzić się z kapryśnym losem, wpychającym ją w ramy postaci, jaką nigdy nie chciała być. Na razie pożądanie i gniew tłumiły dyskomfort i wątpliwości, przysłaniały strach prawie całkowicie. Krew zdawała się wrzeć, skóra płonąć, a wargi, wilgotne od krwawych pocałunków, ciągle wyrywały się po więcej. Więcej jego smaku, faktury twardego ciała łowcy smoków, jej rycerza, nie prowadzącego jej jednak pośród kwiatów i jednorożców, a mordującego piękno, jednocześnie pokazując inne jego barwy. Intensywniejsze niż to miałkie, płytkie, przeciętne, przeznaczone dla ograniczonych marzycieli: oni patrzyli dalej, sycąc się tym, co niedostępne dla osób zbyt słabych, by sięgnąć po prawdziwą potęgę. Bliskość Rosiera, zwłaszcza po tak długiej, męczącej rozłące, szybko powinna zaspokoić tęsknotę – działo się jednak inaczej, z każdą sekundą pocałunku pragnęła go coraz mocniej, czując rozpościerającą się, pustą ranę, rozrywającą jej brzuch i pierś. I chociaż pozostawała świadoma niepewności, strachu i bólu: wiedziała, że potrzebuje natychmiastowego ukojenia. Złotego strzału, mocnej dawki uzależnienia, niesprzedawanego już na gramy i nielegalne sakiewki, ale kumulującego się w parzącej bliskości mężczyzny.
Właściwie nie zastanawiała się nad tym, co robi, gnana instynktownym pragnieniem wyrwania dla siebie jak najwięcej przyjemności, dotarcia do nagiej skóry, wpicia się w wąskie wargi, otarcia o szorstki materiał szaty. Rozsądek i pedantyczna chęć ucieczki dorwały się do głosu po dłuższej chwili, odbijając się silnym – czy wystarczająco? – echem, po głowie, wypełnionej jedynie głośnymi, choć niewypowiedzianymi, błaganiami o więcej. Pozostanie w Wenus, w tej złotej, umoszczonej drogimi materiałami klatce, wywoływało gwałtowny sprzeciw – mimo wszystko ciągle pamiętała zjadliwe syknięcia o zapłacie, zabawieniu się nią, wymuszonym przez galeony posłuszeństwie. Wiedziała, że podyktował je gniew – tak samo jak jej niewybaczalną niesubordynacje – lecz i tak czuła potrzebę ustawienia pewnej granicy, cezury, pokazania, że mimo powrotu do swego właściciela: dalej może decydować o sobie. Niestety, wcale nie było to takie łatwe; umysł pozostawał w tyle za zaślepionym podnieceniem ciałem, łaknącym w tej chwili jedynie spełnienia. Nawet jeśli miało to upodlająco przypieczętować jej podległość: nie dbała już o to, mimo wszystko czując się ponad ogólnie przyjętymi konwenansami, sytuującymi kobietę w roli bezwolnej ofiary, łagodnego biorcy, spoglądającego spod półprzymkniętych oczu na swego zdobywcę. Wyszarpywała się ku wolności i, równie namiętnie, wyszarpywała dla siebie przyjemność, ukojenie, natężenie bodźców. Krótka przerwa, wygłoszenie prostych, oczywistych obietnic, nie zdołały uspokoić szybko bijącego serca. Zdążyła kiwnąć tylko głową, pewna, że szorstka dłoń przesunie się z biodra, pozwalając jej odsunąć się, chwycić różdżkę, wsunąć na siebie szatę i zniknąć stąd raz na zawsze. Zrobiła nawet lekki krok w tył, lecz zsynchronizowanie ruchów ograniczało się jedynie do krótkiego momentu: zamiast zatrzymać się, napierał dalej, by się cofnęła, na rozniesione jego butami szkło - zrywając cienki materiał bielizny. Ból rozkojarzył ją ponownie, nie widziała, czy zacisnął koronkę w dłoniach czy rzucił gdzieś na krwawe szczątki kielicha, znów przysłonił jej widok pocałunkiem, pewnymi dłońmi, silnym ciałem, popychającym ją w stronę łoża. Odruchowo zacisnęła dłonie na przedzie jego rozchełstanej koszuli, chcąc ustać na nogach, wyrazić sprzeciw, zwiększyć dystans, co zakończyło się porażką – chwilę później miała pod plecami miękką pościel i czarny płaszcz, przesycony jego zapachem i majowym deszczem, a na swoich ustach: spragnione, męskie wargi, tłumiące pomruk wyraźnego sprzeciwu.
- Nie chcę jej widzieć już teraz – wychrypiała drżącym tonem, w którym ciężko było rozpoznać lodowate zdecydowanie. Przekręciła głowę w bok, zapach płaszcza, perfum, krwi i wilgoci znów uderzył ją w nozdrza, przez odsłoniętą szyję musiały przebijać się pulsujące żyły. Ze złością przyjmowała własną słabość. Była przekonana, że wystarczyłoby muśnięcie, zaledwie jeden ruch, by oślepić ją rozkoszą, wyrwać serce z piersi, rozładować piętrzące się napięcie. – Nie tutaj – dodała szeptem, pomiędzy płytkimi oddechami, przesuwając chłodne palce z materiału jego koszuli na klatkę piersiową; zimne, badawcze, drżące, gotowe wbić się paznokciami w skórę: karcąco bądź przyciągając po więcej. – Przykro mi, zmarnowałeś worek galeonów – dodała, siląc się na lekką złośliwość, czuły sarkazm, mający nie tyle go dotknąć, co oprzytomnić samą siebie. Wzniecić złość i niezgodę, wyciszyć pożądanie: bezskutecznie; wystarczyło powrócić wzrokiem do jego twarzy, poruszyć się instynktownie pod ciężkim ciałem, rozchylić usta, by znów została rozdarta pomiędzy dumą a prymitywnym pragnieniem; strachem i jego złagodzeniem, przybraną maską i prawdą, boleśnie domagającą się zaspokojenia. – Tęskniłeś – wyszeptała, w ostatniej chwili zmieniając końcówkę słowa na tą dumniejszą, ironicznie arogancką, lepszą od rozczulonego tęskniłam, które cisnęło się jej na usta. Tęskniła za ciężarem twardego ciała, zdecydowanymi ruchami dłońmi, ostrymi pocałunkami, zwierzęcym pożądaniem, brakiem delikatności – obdarzał ją tym, czego potrzebowała, traktował tak, jakby poznał jej pragnienia jeszcze zanim zdołałaby je zwerbalizować. Tęskniła za nim, masochistycznie chcąc hierarchii, stabilizacji, pewności, że istnieje ktoś, kto zdoła nad nią zapanować i wskazać dalszy kierunek, powstrzymać szarżującą pewność siebie, popychającą ją na krawędź przepaści. Tęskniła za kimś, kto stanowił nieodłączną część jej, kto wrósł w nią, dopełniając i otulając sprawczym cieniem – nawet gdy się temu sprzeciwiała.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Krótkie skinięcie głową, gest podległości, jak go odczytał; oznaka zgody - czy mogłaby wątpić w jego słowa? Nie powinna, nie miała powodów, niepostrzeżenie i podstępnie, choć nawet nie wiedziała, że w istocie to robi, wdarła się w ciasny krąg osób, wobec których Tristan nie miał zwyczaju składać obietnic, jakich później nie miał zamiaru dotrzymać. Nie mógł jej tutaj dłużej widzieć, przybranej w koronki Wenus, dostępnej dla każdego za wartość znacznie niższą od tej, którą rzeczywiście była warta, bo jej - jego czarnego łabędzia - nie dało się zrównać z żadnym mieszkiem złota, klejnotów, ani inszych bogactw, była od tego cenniejsza. Jej mroczne moce, kiełkujący potencjał - kiełkujący zaledwie, Deirdre była potężna, lecz stanie się jeszcze potężniejsza; nie wątpił w to, miała chłonny umysł, talent, który zawstydziłby niejednego mężczyznę stojącego u Jego boku i miała też przewodników, którzy mogli ją odpowiednio pokierować - wierzył, że był jednym z nich, jednym z dwóch, bo pierwszy przewodził im obojgu. Naprawdę chciał ją stąd zabrać, przestać mimowolnie myśleć o oblepiających ją dłoniach arystokratów, których, w innych i bardziej sprzyjających okolicznościach, mogłaby zmiażdżyć mrugnięciem powieką, chciał wyrwać koniec smyczy z nieczystej ręki Borgii i zawłaszczyć ją dla siebie; Włoszka będzie musiała się pogodzić z tym, że ostatnimi czasy zdecydowanie zbyt mocno i zbyt często wtrącał się w jej interesy - i przyjąć to z pokorą, bo właściwie nie miała innego wyjścia.
Z zadowoleniem ukontentowanego po potyczce z rywalem drapieżnika przyjął jej krok w tył, nie wypuszczając jej ciała z zachłannych objęć wciąż napiętych mięśni; ciasnego spragnionego uścisku, który łaknął jej bliskości, już raz mu uciekła - drugi raz nie miał zamiaru na to pozwolić, nie teraz, nie po tym wszystkim. Przez moment zaciskał dłoń na delikatnej koronce jej bielizny, nim cisnął ją w drobiny skrzące się, rozdrobnionego szkła subtelnie zroszonego krwią - kolejny rekwizyt krajobrazu po bitwie, ale przecież ta batalia wciąż się toczyła. Smakował jej ust, nie jak delicji, smakował łapczywie, bo zbyt długo nic nie zaspakajało tego pragnienia - tęskniącym za jej gorzką skórą. Pchnął ją prosto na swój płaszcz i opadł nad nią, ciągnęła go jej dłoń zaciśnięta na materiale koszuli, nie oponował; w ten sposób podobała mu się znacznie bardziej, obdarta z półprzeźroczystych dziwkarskich materiałów, pod nim i zapadnięta w miękkim czarnym materiale jego ubrania, pomiędzy nim a nim; jeśli w jakimkolwiek fragmencie tego urokliwego buduaru znajdowało się miejsce odpowiednie dla niej, to właśnie na nim leżała: należąc do niego. Zbyt długo się nią dzielił, zbyt długo inni sądzili, że mogli ją mieć naprawdę, był mężczyzną, arystokratą, najstarszym potomkiem pradawnego rodu, przyzwyczajony, że ludzie padali mu do stóp; czuł tę potrzebę, zaakcentowania posiadania, zaznaczenia swojej własności, postawienia granic - już nie dla niej, a dla innych. Samczej potrzeby zarysowania własnego terytorium, do którego prawa rościło sobie zadziwiająco wiele osób, mógł zarżnąć wszystkich, a jeśli zajdzie potrzeba, to nawet spopielić tę ziemię. Nie lubił, kiedy próbowano z nim pogrywać - i nie zwykł na to pozwalać. Sięgał jej ust łapczywie, wsparty na ramionach rozstawionych po jej bokach, gdy zwolnił prawą dłoń, wsuwając ją pod łopatkę kobiety, by sięgnąć haftek zdobionego biustonosza i odkryć jej ciało przed sobą w całości; jak długo palił go już ten okrutny głód? Jak długo jeszcze - chciała kazać mu na siebie czekać?
Jej niezadowolony pomruk wywołał na jego twarzy niechętny grymas; nieznaczne drgnięcie ust, ściągnięcie brwi, znów próbowała to zrobić? Czy naprawdę sądziła, że mogła wodzić go za nos w ten sposób, ustalając - jemu na złość - kolejne irracjonalne granice, sądząc, że nie mógł ich przekroczyć? Wenus w tym momencie wydawało mu się nie mniej obskurne niż jej, brudne, brutalnie rozrywające jej ciało - ją całą - na połamane odłamki podobne szkłu zdobiącemu miękki dywan, chciał ją stad zabrać, ale jeszcze bardziej chciał jej wreszcie zakosztować. Zawahał się, gdy odchyliła głowę w bok, uwypuklając smukłą, wąską szyję naznaczoną żyłami nabrzmiałymi pulsującą krwią, nachylił się nad nią, smakując zapachów, miękkości, subtelności jej wypielęgnowanej wonnościami skóry, nie sięgając po nią jednak ustami, w pierwszej chwili być może nawet zgodnie z jej prośbą. Słowa, które miały wznieść niezgodę, zdały się wywrzeć na nim wrażenie; twarz pociemniała gniewem, nie chciał jej kupić, nie pozwoli jej zresztą już kupić komukolwiek, ale ona doskonale zdawała sobie z tego sprawę - chciała go zdenerwować. Słowa nie wyciszyły pożądania, złość przekuwała się w agresję, agresja w namiętną pasję, utkwił spojrzenie w jej rozchylonych ustach, czując pod sobą kuszące ruchy jej bioder, wydobył z siebie gardłowy odgłos, coś pomiędzy ostrzegawczym warknięciem a pomrukiem zadowolenia. Odchylił lekko głowę, dumnie, z butą spoglądając w jej oczy, czując ciepło powietrza jej oddechu, kiedy szeptała prosto w jego usta; uchwycił je między własne, drapieżnie i bez delikatności, ale na krótko. Nie potrzebował od niej zapewnień, ckliwych wyznań, nie poszukiwał prawionych banałów, nie czekał na słowa, które odwzajemnią jego pragnienia; więcej mówiło mu jej zachowanie, gesty, powolna zmiana stanowiska, ostateczny powrót, widział ją znów skrytą pod jego skrzydłami i otuloną jego cieniem, miękkim, bezpiecznym i prawdziwym, ale i ostatecznym zarazem; widział ją znów - jako własną. Rozeźlony wcześniej grymas zamienił się w ironiczny uśmiech, gdy tylko wyczuł prowokację jej ciała, kuszący ruch jej jeszcze bardziej kuszących bioder.
- Jak nigdy - odparł zgodnie z prawdą, odsuwając usta, pewnie, stanowczo, bez zawahania; burzliwość emocji towarzyszyła mu od zawsze, była jego przyjaciółką, jego siłą i orężem, od dłuższego czasu brutalnie i bezlitośnie ostrzonym przez Deirdre. Odnalazł spojrzeniem czerń jej oczu, szukając w nich uczuć; w przymknięciu powiek, iskrze odbijającej się w tęczówce, choć czarnej, to z tak bliska widocznie graniczącej ze źrenicą pośrodku, w wachlarzu rzęs wysmarowanych mazidłami z Wenus. Tęsknił za prawdziwą nią, Miu była nudna w zetknięciu z Deirdre, choć większość uznałaby zapewne, że jest odwrotnie. - Pieprzę moje galeony - warknął ofensywnie, przenosząc ciężar ciała z ramion na łokcie, by oswobodzić dłonie - którymi uchwycił nadgarstki jej rąk, mocno zaciskając wokół nich pięści, być może zbyt mocno; kciuk naciskał na ich wnętrze, wyczuwając krew pulsującą w żyłach. Błysnął metal jego obrączki, odbijając blask bladych świateł tworzących atmosferę tego miejsca, nie zwrócił na to większej uwagi. Ściągnął jej dłonie ze swojej piersi, choć lubił ten dotyk, ten rodzaj dotyku. Czuł potrzebę, żeby to zaznaczyć - nie było mu żal ani jednej wydanej na to spotkanie monety, bo mógł się z nią wreszcie rozmówić, a to, czego od niej chciał, mógł - chciał - wziąć bez zapłaty. - Nie należysz już tutaj - dodał, wyginając jej nadgarstki na boki; to już nie był jej pokój, pokój Miu, Miu właśnie została zamordowana. Ucięli jej głowę i zostawili leżącą, ociekłą krwią pośród innych, subtelniejszych oznak toczącej się bitwy. Znajdowali się w już obcym miejscu, z chwilą, w której padła obietnica - Deirdre przestała tutaj pracować. - Należysz do mnie - tylko dlatego rościł sobie prawa do jej ciała, nie kupił go, stworzył, pielęgnując zasiane ziarno zła kiełkujące czarnymi pnączami najpotężniejszej magii. Stworzył ją, uczynił silną, z bezdomnej szkapy przeobrażając w czempionkę; wciąż nieco niepoukładaną, ale ostry temperament pozostawał częścią jej perfekcyjnie niszczącej siły. A on - nie bał się braku pokory. Szarpnął ją, za ręce, wyżej, dając bezwładnie zsunąć się resztce koronki jej bielizny z ciała, podciągając ją wyżej, mocniej osadzając na szorstkim materiale niedbale porzuconego płaszcza; wbijając w pościel łokieć nie dostrzegł, że zahacza nim o porzucony tutaj wcześniej kielich, miażdżąc kością kolejne naczynie; ciche trzaśnięcie było ledwie dosłyszalne przez bicie dwóch silnych serc, przez szum krwi w głowie i wzajemnych powarkiwań. Fragmenty szkła przecięły jego skórę, uwalniając wąską karmazynową strużkę i wypełniając gęste powietrze pomiędzy nimi, przesiąknięte narkotycznym opium, egzotycznymi wonnościami i zapachem paryskiej wody kolońskiej, metalicznym posmakiem krwi. Zranienie nie wywołało na jego twarzy grymasu, oddał ból, mimowolnie jeszcze mocniej zaciskając dłoń zranionej lewej ręki wokół jej nadgarstka. - Możesz zamknąć oczy - zadrwił na koniec, choć warkliwe ostrzeżenie wtrącone między urywanymi oddechami wcale jak drwina nie brzmiało; spędzą tu jeszcze trochę czasu, więc jeśli rzeczywiście chciała nie widzieć tej komnaty - nie miała innego wyjścia. Wyjdą stąd, wyjdą stąd dzisiaj i razem, ale wcześniej - wzbudziła w nim głód jej ciała i niezaspokojony nie miał zamiaru stąd wychodzić. Zatańczył w rytm, który zagrała, bez delikatności splatając dwa ciała w jedno; zachłannie i ostro, jakby obawiając się, że jeśli zwolni, Deirdre znów rozmyje się we mgle jak cień upragnionej iluzji. Serce wygrywało wartki rytm jak szumiąca rzeka, pobudzając i tak szalejącą krew, by roznieciła ostateczny ogień. Czas zwolnił, pozwalając czerpać z każdego drgnienia, westchnięcia i poruszenia grad czucia prowadzącego do chwilowego upojenia; ekstatyczne doznania, których rozpaczliwie poszukiwał, znajdowały przy niej rajską mnogość.
Nie tylko on pomógł stać się jej tym, kim była, zabijając perfidną nudę monotonnej codzienności dotarła do jego najmroczniejszych żądz, pragnień i obsesji, dotarła i rozbudziła je, sprawiając, że również on sam uznał je za atrakcyjne; przebiła się przez dekadencką obojętność, rezygnację, wzbudzając żar pełen czarnej pasji. Potrafił latać na czarnym niebie już wcześniej, lecz dopiero przy niej odnajdywał w tym satysfakcję; potrzebował bodźca - gniewu, zemsty, nienawiści... namiętności, dającej mu siłę, pobudzającej jego ciała do życia i rozkwitu, czerpał z innych to, czego nie potrafił wzniecić sam z siebie, jak wampir żywiący się cudzą energią. Smak jej ciała uzależniał silniej niż opium, uwielbiał smukłość jej mięśni, upodabniającą ją do dzikiej niebezpiecznej kocicy, dźwięk jej głosu i irytującą zadziorność, pewność, którą w niej zbudził, bezlitosny błysk w czarnym oku - wiedząc, jak niebezpieczny i nieprzewidywalny w istocie naprawdę był. Głos, przesycony namiętnością za każdym razem, gdy wypowiadała inkantację najpotężniejszych klątw; namiętnością, która pobudzała głód, lecz rzadko syciła, pozostawiając go nieznudzonego i wciąż spragnionego jej dotyku. Potrzebował Deirdre - nie mógł pozwolić jej odejść, nie tylko dlatego, że nie chciał, on nie mógł, wiedząc, że nie tylko ona była słabsza bez niego, ale i on bez niej. Potrzebował jej, trującego bluszczu opinającego jego czarne serce i pompujące w nie jad popychający do najgorszego. Przy niej szafowanie życiem stało się zabawą, nie środkiem do celu; w śmierci zawsze widział poetyckie piękno, turpizm Baudelaire'a, odkrywanie jej czyniło go silniejszym, dostrzegał to, lecz poszukiwania onej siły nie miały dla niego większego sensu, póki nie widział w tym konkretnego celu; ich rytuały, drapieżna cielesność i gorzkie, bolesne, nieokraszone słodyczą emocje czyniły te chwile znacznie bardziej atrakcyjnymi, pozwalając mu przez sensualizm czuć śmierć całym sobą, dając motywację do bestialskich zachowań, dzięki którym kształcił swoją moc. Nie mówił o tym, pozostawiając słowa na etapie pożądania i przywiązania; czuł jednak, że ich zazębiające się pragnienia nie pozostają na siebie nawzajem głuche, on chciał jej, a ona - jego. Jak sztylet wbity w śmiertelną ranę - który, choć bolał, pozostawał ostatnim gwarantem życia, bo po jego wyjęciu mogła ich otulić już jedynie mroczna zasłona śmierci.
Z zadowoleniem ukontentowanego po potyczce z rywalem drapieżnika przyjął jej krok w tył, nie wypuszczając jej ciała z zachłannych objęć wciąż napiętych mięśni; ciasnego spragnionego uścisku, który łaknął jej bliskości, już raz mu uciekła - drugi raz nie miał zamiaru na to pozwolić, nie teraz, nie po tym wszystkim. Przez moment zaciskał dłoń na delikatnej koronce jej bielizny, nim cisnął ją w drobiny skrzące się, rozdrobnionego szkła subtelnie zroszonego krwią - kolejny rekwizyt krajobrazu po bitwie, ale przecież ta batalia wciąż się toczyła. Smakował jej ust, nie jak delicji, smakował łapczywie, bo zbyt długo nic nie zaspakajało tego pragnienia - tęskniącym za jej gorzką skórą. Pchnął ją prosto na swój płaszcz i opadł nad nią, ciągnęła go jej dłoń zaciśnięta na materiale koszuli, nie oponował; w ten sposób podobała mu się znacznie bardziej, obdarta z półprzeźroczystych dziwkarskich materiałów, pod nim i zapadnięta w miękkim czarnym materiale jego ubrania, pomiędzy nim a nim; jeśli w jakimkolwiek fragmencie tego urokliwego buduaru znajdowało się miejsce odpowiednie dla niej, to właśnie na nim leżała: należąc do niego. Zbyt długo się nią dzielił, zbyt długo inni sądzili, że mogli ją mieć naprawdę, był mężczyzną, arystokratą, najstarszym potomkiem pradawnego rodu, przyzwyczajony, że ludzie padali mu do stóp; czuł tę potrzebę, zaakcentowania posiadania, zaznaczenia swojej własności, postawienia granic - już nie dla niej, a dla innych. Samczej potrzeby zarysowania własnego terytorium, do którego prawa rościło sobie zadziwiająco wiele osób, mógł zarżnąć wszystkich, a jeśli zajdzie potrzeba, to nawet spopielić tę ziemię. Nie lubił, kiedy próbowano z nim pogrywać - i nie zwykł na to pozwalać. Sięgał jej ust łapczywie, wsparty na ramionach rozstawionych po jej bokach, gdy zwolnił prawą dłoń, wsuwając ją pod łopatkę kobiety, by sięgnąć haftek zdobionego biustonosza i odkryć jej ciało przed sobą w całości; jak długo palił go już ten okrutny głód? Jak długo jeszcze - chciała kazać mu na siebie czekać?
Jej niezadowolony pomruk wywołał na jego twarzy niechętny grymas; nieznaczne drgnięcie ust, ściągnięcie brwi, znów próbowała to zrobić? Czy naprawdę sądziła, że mogła wodzić go za nos w ten sposób, ustalając - jemu na złość - kolejne irracjonalne granice, sądząc, że nie mógł ich przekroczyć? Wenus w tym momencie wydawało mu się nie mniej obskurne niż jej, brudne, brutalnie rozrywające jej ciało - ją całą - na połamane odłamki podobne szkłu zdobiącemu miękki dywan, chciał ją stad zabrać, ale jeszcze bardziej chciał jej wreszcie zakosztować. Zawahał się, gdy odchyliła głowę w bok, uwypuklając smukłą, wąską szyję naznaczoną żyłami nabrzmiałymi pulsującą krwią, nachylił się nad nią, smakując zapachów, miękkości, subtelności jej wypielęgnowanej wonnościami skóry, nie sięgając po nią jednak ustami, w pierwszej chwili być może nawet zgodnie z jej prośbą. Słowa, które miały wznieść niezgodę, zdały się wywrzeć na nim wrażenie; twarz pociemniała gniewem, nie chciał jej kupić, nie pozwoli jej zresztą już kupić komukolwiek, ale ona doskonale zdawała sobie z tego sprawę - chciała go zdenerwować. Słowa nie wyciszyły pożądania, złość przekuwała się w agresję, agresja w namiętną pasję, utkwił spojrzenie w jej rozchylonych ustach, czując pod sobą kuszące ruchy jej bioder, wydobył z siebie gardłowy odgłos, coś pomiędzy ostrzegawczym warknięciem a pomrukiem zadowolenia. Odchylił lekko głowę, dumnie, z butą spoglądając w jej oczy, czując ciepło powietrza jej oddechu, kiedy szeptała prosto w jego usta; uchwycił je między własne, drapieżnie i bez delikatności, ale na krótko. Nie potrzebował od niej zapewnień, ckliwych wyznań, nie poszukiwał prawionych banałów, nie czekał na słowa, które odwzajemnią jego pragnienia; więcej mówiło mu jej zachowanie, gesty, powolna zmiana stanowiska, ostateczny powrót, widział ją znów skrytą pod jego skrzydłami i otuloną jego cieniem, miękkim, bezpiecznym i prawdziwym, ale i ostatecznym zarazem; widział ją znów - jako własną. Rozeźlony wcześniej grymas zamienił się w ironiczny uśmiech, gdy tylko wyczuł prowokację jej ciała, kuszący ruch jej jeszcze bardziej kuszących bioder.
- Jak nigdy - odparł zgodnie z prawdą, odsuwając usta, pewnie, stanowczo, bez zawahania; burzliwość emocji towarzyszyła mu od zawsze, była jego przyjaciółką, jego siłą i orężem, od dłuższego czasu brutalnie i bezlitośnie ostrzonym przez Deirdre. Odnalazł spojrzeniem czerń jej oczu, szukając w nich uczuć; w przymknięciu powiek, iskrze odbijającej się w tęczówce, choć czarnej, to z tak bliska widocznie graniczącej ze źrenicą pośrodku, w wachlarzu rzęs wysmarowanych mazidłami z Wenus. Tęsknił za prawdziwą nią, Miu była nudna w zetknięciu z Deirdre, choć większość uznałaby zapewne, że jest odwrotnie. - Pieprzę moje galeony - warknął ofensywnie, przenosząc ciężar ciała z ramion na łokcie, by oswobodzić dłonie - którymi uchwycił nadgarstki jej rąk, mocno zaciskając wokół nich pięści, być może zbyt mocno; kciuk naciskał na ich wnętrze, wyczuwając krew pulsującą w żyłach. Błysnął metal jego obrączki, odbijając blask bladych świateł tworzących atmosferę tego miejsca, nie zwrócił na to większej uwagi. Ściągnął jej dłonie ze swojej piersi, choć lubił ten dotyk, ten rodzaj dotyku. Czuł potrzebę, żeby to zaznaczyć - nie było mu żal ani jednej wydanej na to spotkanie monety, bo mógł się z nią wreszcie rozmówić, a to, czego od niej chciał, mógł - chciał - wziąć bez zapłaty. - Nie należysz już tutaj - dodał, wyginając jej nadgarstki na boki; to już nie był jej pokój, pokój Miu, Miu właśnie została zamordowana. Ucięli jej głowę i zostawili leżącą, ociekłą krwią pośród innych, subtelniejszych oznak toczącej się bitwy. Znajdowali się w już obcym miejscu, z chwilą, w której padła obietnica - Deirdre przestała tutaj pracować. - Należysz do mnie - tylko dlatego rościł sobie prawa do jej ciała, nie kupił go, stworzył, pielęgnując zasiane ziarno zła kiełkujące czarnymi pnączami najpotężniejszej magii. Stworzył ją, uczynił silną, z bezdomnej szkapy przeobrażając w czempionkę; wciąż nieco niepoukładaną, ale ostry temperament pozostawał częścią jej perfekcyjnie niszczącej siły. A on - nie bał się braku pokory. Szarpnął ją, za ręce, wyżej, dając bezwładnie zsunąć się resztce koronki jej bielizny z ciała, podciągając ją wyżej, mocniej osadzając na szorstkim materiale niedbale porzuconego płaszcza; wbijając w pościel łokieć nie dostrzegł, że zahacza nim o porzucony tutaj wcześniej kielich, miażdżąc kością kolejne naczynie; ciche trzaśnięcie było ledwie dosłyszalne przez bicie dwóch silnych serc, przez szum krwi w głowie i wzajemnych powarkiwań. Fragmenty szkła przecięły jego skórę, uwalniając wąską karmazynową strużkę i wypełniając gęste powietrze pomiędzy nimi, przesiąknięte narkotycznym opium, egzotycznymi wonnościami i zapachem paryskiej wody kolońskiej, metalicznym posmakiem krwi. Zranienie nie wywołało na jego twarzy grymasu, oddał ból, mimowolnie jeszcze mocniej zaciskając dłoń zranionej lewej ręki wokół jej nadgarstka. - Możesz zamknąć oczy - zadrwił na koniec, choć warkliwe ostrzeżenie wtrącone między urywanymi oddechami wcale jak drwina nie brzmiało; spędzą tu jeszcze trochę czasu, więc jeśli rzeczywiście chciała nie widzieć tej komnaty - nie miała innego wyjścia. Wyjdą stąd, wyjdą stąd dzisiaj i razem, ale wcześniej - wzbudziła w nim głód jej ciała i niezaspokojony nie miał zamiaru stąd wychodzić. Zatańczył w rytm, który zagrała, bez delikatności splatając dwa ciała w jedno; zachłannie i ostro, jakby obawiając się, że jeśli zwolni, Deirdre znów rozmyje się we mgle jak cień upragnionej iluzji. Serce wygrywało wartki rytm jak szumiąca rzeka, pobudzając i tak szalejącą krew, by roznieciła ostateczny ogień. Czas zwolnił, pozwalając czerpać z każdego drgnienia, westchnięcia i poruszenia grad czucia prowadzącego do chwilowego upojenia; ekstatyczne doznania, których rozpaczliwie poszukiwał, znajdowały przy niej rajską mnogość.
Nie tylko on pomógł stać się jej tym, kim była, zabijając perfidną nudę monotonnej codzienności dotarła do jego najmroczniejszych żądz, pragnień i obsesji, dotarła i rozbudziła je, sprawiając, że również on sam uznał je za atrakcyjne; przebiła się przez dekadencką obojętność, rezygnację, wzbudzając żar pełen czarnej pasji. Potrafił latać na czarnym niebie już wcześniej, lecz dopiero przy niej odnajdywał w tym satysfakcję; potrzebował bodźca - gniewu, zemsty, nienawiści... namiętności, dającej mu siłę, pobudzającej jego ciała do życia i rozkwitu, czerpał z innych to, czego nie potrafił wzniecić sam z siebie, jak wampir żywiący się cudzą energią. Smak jej ciała uzależniał silniej niż opium, uwielbiał smukłość jej mięśni, upodabniającą ją do dzikiej niebezpiecznej kocicy, dźwięk jej głosu i irytującą zadziorność, pewność, którą w niej zbudził, bezlitosny błysk w czarnym oku - wiedząc, jak niebezpieczny i nieprzewidywalny w istocie naprawdę był. Głos, przesycony namiętnością za każdym razem, gdy wypowiadała inkantację najpotężniejszych klątw; namiętnością, która pobudzała głód, lecz rzadko syciła, pozostawiając go nieznudzonego i wciąż spragnionego jej dotyku. Potrzebował Deirdre - nie mógł pozwolić jej odejść, nie tylko dlatego, że nie chciał, on nie mógł, wiedząc, że nie tylko ona była słabsza bez niego, ale i on bez niej. Potrzebował jej, trującego bluszczu opinającego jego czarne serce i pompujące w nie jad popychający do najgorszego. Przy niej szafowanie życiem stało się zabawą, nie środkiem do celu; w śmierci zawsze widział poetyckie piękno, turpizm Baudelaire'a, odkrywanie jej czyniło go silniejszym, dostrzegał to, lecz poszukiwania onej siły nie miały dla niego większego sensu, póki nie widział w tym konkretnego celu; ich rytuały, drapieżna cielesność i gorzkie, bolesne, nieokraszone słodyczą emocje czyniły te chwile znacznie bardziej atrakcyjnymi, pozwalając mu przez sensualizm czuć śmierć całym sobą, dając motywację do bestialskich zachowań, dzięki którym kształcił swoją moc. Nie mówił o tym, pozostawiając słowa na etapie pożądania i przywiązania; czuł jednak, że ich zazębiające się pragnienia nie pozostają na siebie nawzajem głuche, on chciał jej, a ona - jego. Jak sztylet wbity w śmiertelną ranę - który, choć bolał, pozostawał ostatnim gwarantem życia, bo po jego wyjęciu mogła ich otulić już jedynie mroczna zasłona śmierci.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Wenus stało się dla niej ratunkiem i przekleństwem; więzieniem, do którego weszła samodzielnie, pewna, że to tylko chwilowy kryzys a cel uświęca najpodlejsze środki. Wstępowała do dusznych od piżma pomieszczeń z pewną nieśmiałością, zachowawczością i obrzydzeniem, stawiając pierwsze kroki niezwykle chwiejnie. Nigdy nie należała do świata zmysłowości, nie podobała się mężczyznom i po prostu nie potrafiła korzystać z zatrzaśniętej w konserwatywnych konwenansach urody. Nie pasowała do efemerycznej piękności, o jakiej pisano wiersze i która wzbudzała wielkie, romantyczne uczucia, ale tutaj, za ciężkimi kurtynami przyzwoitości, odkrywała się na nowo, budziła zmysłowość, czerpała siłę z kuszenia, uwodzenia i mącenia w głowie; karmiła się erotycznymi doznaniami, a im dłużej przebywała w męskim świecie, tym bardziej się do niego dopasowywała. Dwuznacznie; cieleśnie bowiem spełniała samcze marzenia, zmieniając wady odmiennej urody w egzotyczne, tajemnicze zalety, pod maską wzbudzającej pożądanie kochanki pielęgnując cechy przypisywane przeciwnej płci. Okrucieństwo, zdrowy rozsądek, wyzucie z emocji: odcinała kolejne warstwy odpadającego naskórka, który zdzierała z siebie każdego poranka, czyszcząc się z brudu wyrafinowanych gości, odwiedzających jej komnatę w Wenus. Początkowo rosiła nową skórę łzami bólu i upokorzenia, słona ciecz przyśpieszała jednak pozbywanie się zdrowiejącej naleciałości; wnikała głębiej, wsączyła się do krwiobiegu na dobre, konserwując toksyną tkanki, czyniąc ją mięsem, jedynie ciałem. Nie poświęcała mu wiele uwagi, jeśli już robiąc to metodycznie, w pewnej formie estetycznego rytuału, spływającego olejkami, różem i obłokami pudru. Obdarła się żywcem z przeszłości, obnażyła do bielejących piszczeli, wypaliła do cna, powoli budując na czystym szkielecie nową siebie. Nieosiągalną dla głodnych rąk i spragnionych ust, ale także dla złudnie pięknych wspomnień, rozbudzających prawdziwe uczucia. Całkowicie zapomniane – pozornie? – bowiem bolesna destrukcja opłaciła się a życie po śmierci faktycznie istniało. To Rosier tchnął w nią gorący oddech, zaraził pasją, uformował w swoich szorstkich dłoniach: pierwszych, których dotyk naprawdę czuła, a z czasem: zapragnęła. Bez niego rozpadłaby się dalej i chociaż broniła się przed oddaniem mu należnej części w zwycięskim zmartwychwstaniu, przypisując siłę ducha sobie – to ona przecież odważyła się podzielić z nim mrocznymi pragnieniami, zdając się na łaskę arystokraty, który mógł rozkruszyć jej ambicję w mgnieniu oka – to niewątpliwie ją zauważała. Doceniała. A wraz z mijającym czasem, spełniającymi się obietnicami i większymi wyzwaniami, jakie przed nią stawiał, zapominała już o tym ostrożnym rozgraniczeniu, nie tyle chowając dumę do kieszeni, co całkowicie rozmywając dzielące ich granice. Ustawione licznie i wysoko, lecz w ferworze fascynacji, zachwytu i zagłębiania się coraz dalej w kuszącą czerń: rozpadające się w proch, nieistotne, nieliczące się w perspektywie siły, z jaką ją zaznajamiał. Paradoksalnie budował w niej pewność siebie i podsycał ambicję, coraz mocniej uzależniając od siebie. Ona, mistrzyni manipulacji i zwodzenia, senna mara o zadziwiająco chłodnym umyśle, przewidującym wszelkie pułapki, powoli wchodziła w jego sidła, nieświadoma zagrożenia aż do ostatniego momentu, gdy było już za późno. Za późno nawet na samo zrozumienie, że znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie: Tristan mógłby przycisnąć różdżkę do jej gardła albo wbić brutalnym zaklęciem ostrze w jej brzuch, a ona nie zorientowałaby się w tym do ostatniego momentu, spętana najsilniejszymi powrozami, utkanymi z uczuć. Prawdziwych, prostych, uwłaczających; powracały zza grobu w zmienionej, przerażającej formie. Już nie tak czyste, jak wtedy, gdy pierwszy raz całowała męskie usta, przyjmując pierścień zaręczynowy i planując szczęśliwe życie; już nie tak bezpieczne i oswojone. Stanowiły wręcz swe przeciwieństwo, nawiedzały ją niczym senne koszmary, udowadniając, że stała się bierna, zależna, całkiem naga. Heroicznie – i histerycznie – broniła tych resztek intymności, chcąc sama poradzić sobie z przyziemnymi problemami, pomagającymi jej utrzymać maskę kobiety niezwyciężonej i bez skazy. Dla siebie, ale…także i dla niego; sidła zaciskały się wokół jej umysłu, zasiewając niepokój. Co, jeśli uzna ją za słabą – widocznie zbyt słabą, by poradzić sobie z długami i Wenus, a co dopiero z prawdziwymi wyzwaniami? – co, jeśli znudzi się nią szybciej, przesyci? Znała mężczyzn, znała ich namiętności: te pozostające gdzieś dalej, w tajemniczej nieosiągalności, burzyły krew i fascynowały, tracąc na znaczeniu, gdy znalazły się już w spragnionych rękach. Budując dystans, wyrywając się spod władzy absolutnej, chroniła się nie tylko od nadmiaru uczuć, wybuchającej w płucach duszącym niepokojem, ale też od ich braku. Od rosnącej obojętności, wręcz znudzenia, które jednak wydawało się niemożliwością. Spalali się przecież bez siebie a prawie trzymiesięczna rozłąka zdawała się wypalać fizyczne znamiona: jego dotyk wręcz bolał, jakby przez ten cały czas stała się nadwrażliwa na bodźce płynące od tego konkretnego mężczyzny. Pocałunki nie przynosiły ulgi, wzmagały pragnienie, lecz zauważyła, że gdy przestała się panicznie szamotać i w końcu mu uległa, odsłaniając kark i przyznając rywalowi wyższość, czuła się pewniej. Stabilniej. Ruchome piaski zatrzymały się, ziemia przestała uciekać spod poranionych stóp i chociaż cała płonęła z pożądania, utrudniającego skupienie myśli, to mocny chwyt na smyczy, przyciągającej ją finalnie ponownie blisko niego, obezwładnił irracjonalne lęki. Zaufała mu, ofiarowywała mu całą siebie, nieidealną, w swych oczach: żałosną i niepełną, a on jej nie odtrącił: w jego rzeczowych pytaniach, przywoływanych teraz słabym echem, wyczuwała spokój, pewność podjętej decyzji, i chociaż gdzieś w tle ciągle drżały setki znaków zapytania, przesłaniających złowieszczą kurtyną najbliższą przyszłość, to nie mogła zrobić nic więcej. Oddała się w jego ręce, pozwoliła odebrać sobie najcenniejszą rzecz, jaką posiadała – także w przenośni; pierścień pewnie toczył się teraz po brudnym bruku, czekając na znajdującego go szczęśliwca – i uzależnić od jego decyzji. I chociaż szarpała się, buntowała, wierzgała i wiła pomiędzy obejmującymi ją ściśle zależnościami, musiała odpuścić. Nie miała siły dalej walczyć – także z samą sobą – a poddanie się niosło ze sobą gorzki, masochistycznie przyjemny posmak. Nowy. Nieznany, wyostrzający zmysły, i tak drżąco przeczulone na najmniejsze bodźce. Ruch jego ciała, mocne dłonie, miękki materiał płaszcza, gorący oddech owiewający szyję, uginające się łoże, lśniące w blasku dogasających świec szkło, głuchy pomruk, zatrzymujący na chwilę i serce i powietrze w płucach: mimo wszystkiego, co wydarzyło się pomiędzy nimi w tak krótkim czasie, ciągle potrafił ją spiąć, przestraszyć, unieruchomić nie tylko ciężarem mięśni, ale i zwykłym dźwiękiem. Przywołującym do porządku, wyrażającym niezadowolenie lub pragnienie. Tego wieczoru nie była w stanie rozróżnić tych emocji; niepokój zlewał się z pożądaniem w jedną, gęstą maź, przeciskającą się powoli rozszerzonymi żyłami.
Nie myślała już co dalej, po raz pierwszy od wielu lat pozbawiona wyboru, a co za tym idzie: odpowiedzialności, przezorności, zapobiegliwości. Wcale nie czuła się lekko, raczej tak, jakby Rosier gwałtownie zepchnął ją z walącej się, chociaż bezpiecznie znajomej, skarpy prosto w przepaść, obiecując, że na dole nie spotkają się z ostrymi skałami, rozdzierającymi ją na drobne kawałki. Niekontrolowany upadek na razie wywoływał przerażenie i euforię: obydwie emocje karmione hojnie namiętnością, już nie budzącą się, a przejmującą kontrolę nad odruchami. Poddawała się jemu i poddawała się swojemu zdradliwemu ciału, wyrywającemu się instynktownie ku Rosierowi. Jego słowa docierały jak zza grubej kurtyny, niewyraźne, stłumione, a ich ostry sens zdawał się łagodnieć w aksamicie kotary, rozsądnie rozpostartej pomiędzy lodowatym rozsądkiem a gorącym sercem. Nie mógł powiedzieć nic gorszego: ubezwłasnowolniał ją, podporządkowywał, wiązał u swego boku i nawet słodycz ironicznej tęsknoty nie sprawiała, by mogła przełknąć to upokorzenie bez nieprzyjemnego drżenia, spinającego jej skórę dreszczami. Z każdą kolejną chwilą rościł sobie do niej całkowite prawa. Należała do niego. Z jednego więzienia w drugie, z jednej niewoli do innej, całkowicie odmiennej. Z Wenus mogła uciec, od Rosiera: już nie, nie potrafiłaby. Stał się dla niej zbyt ważny, zbyt silny; rósł w jej oczach, pnąc się w górę ku ich Panu, był dla niej wzorem, mistrzem, nauczycielem, któremu pragnęła dorównać. Gdzieś w głębi duszy doceniała swoją ucieczkę, dramatyczną próbę zbudowania dystansu, otrzeźwienia się, umknięcia doganiającemu ją uczuciu: podjęcie tej decyzji było trudniejsze, niż oddanie się mu teraz, pokornie przyjmując zawłaszczające stwierdzenia, budzące w niej gwałtowny sprzeciw i równie intensywne pożądanie.
Jednocześnie pragnęła wyrwać się z jego objęć, jeszcze raz zaznaczyć swoją sprawczość i zarazem po prostu pozwolić mu przejąć kontrolę, oddać stery, po raz pierwszy od tak dawna – jeśli nie od zawsze – zrzucając z barków poczucie odpowiedzialności za swój los. Złote kajdany zaciskały się na jej nadgarstkach wraz z jego palcami, pętając jeszcze mocniej, cieleśnie. Już nie musiała uciekać, już nie musiała się buntować: odciął jej drogi ucieczki i była mu za to podskórnie wdzięczna. Zapach męskiego ciała odurzał, ciężar barczystej sylwetki zniewalał, utrudniał oddychanie; każdy oddech zdawał się walką i szansą zaczerpnięcia następnej porcji narkotyku, zbawiennego haustu, uzależniającego i drażniącego. Nie chciała, by tak na nią działał, by wystarczył sam zapach, wręcz ociekający, sączący się na nią ciężką, ciepłą krwią, by wpędzić ją w stan niemożliwego do opanowania głodu. Pękający kielich zauważyła tylko dzięki ostremu aromatowi posoki, tożsamemu z ich spotkaniami: uwielbiała żelazną, nieco rdzawą woń, syciła się nią na równi z pocałunkiem, który ponownie zainicjowała, tłumiąc w wygłodniałych ustach urywany jęk. Sprawiał jej ból, miała wrażenie, że traci czucie w długich, smukłych palcach, odciętych od krwiobiegu, lecz był to ból słodki, rozkoszny, pozwalający jej odrzucić wszelkie wątpliwości. Należała do niego; to pozostawało faktem, którego nie zamierzała podważać, pragnąc po prostu zaspokojenia potwornego pragnienia, niszczącego wszelkie obostrzenia dumy, arogancji i strachu.
Spełnienie przyszło nagle, gwałtownie, szybko. Drapieżne pocałunki, szorstki materiał ubrania drażniący nagą skórę, zapach krwi, niemożność przejęcia kontroli, o jaką zawsze się szarpali, długa tęsknota; wszystko to przepaliło nerwy, czyniąc ją podatną, nadwrażliwą. Podległą. Wystarczyła zaledwie chwila, by jęk urwał się w połowie a czarna zasłona przesłoniła oczy, na kilka długich sekund paraliżując ją i czyniąc wręcz ociemniałą. Czuła w ustach krew, nieważne, z czyich ust ciekła; smakowała gorzkim triumfem i zarazem uległością. Brakiem dystansu, fizyczną bliskością, kontrastem: została zmuszona do bierności, całkowicie naga w kontraście z czarnym, eleganckim ubiorem; uwięziona pomiędzy drogimi materiałami i poza ramami głośnego zachwytu. Zazwyczaj natychmiast wymykała się z ścisłych objęć, wyślizgiwała spod otumanionego rozkoszą ciała pod pretekstem podania wina czy zapalenia papierosa: potrzebowała samotności, niezmiernie drażniła ją bliskość, doprowadzająca wręcz do drgawek, jakby obawiała się, że w tej mglistej chwili słabości nie zapanuje nad lśniącymi w czarnych oczach uczuciami. Głównie obrzydzeniem i pogardą, które były jednak o wiele łatwiejsze do zakamuflowania niż zabarwione czułością senne zadowolenie. Tym razem było inaczej, nie tylko dlatego, że bolesny nacisk na nadgarstkach nie słabł, unieruchamiając ją na łożu. Oddychała ciężko, obezwładniona nie tylko zaskakująco nagłą rozkoszą, ale i czystością, lekkością myśli. Czyżby znów miał rację? Czyżby znów wiedział lepiej, co dla niej dobre, nawet jeśli broniła się przed tym czczym buntem? Czy naprawdę mógł widzieć więcej, dalej, podejmując odpowiednie dla ich obojga decyzje, jakich sensu na razie nie widziała? Czy tak bezpardonowo odbierając niezależność – oddawał jej przysługę, chroniąc przed błędami dyktowanymi arogancją i szaleńczą szamotaniną z własną dumą? Buntownicza natura ucichła a jej cierpiętniczy wrzask nie odbijał się już dekoncentrującym echem, wywołującym lawinę histerycznych decyzji i podyktowanych paniką odruchów. Była spokojna, była jego: w końcu, finalnie, w całości.
Uśmiechnęła się leniwie, lecz nie sennie – rozszerzone źrenice lśniły przytomnie, żywo, śledząc jego nieco błędny wzrok swym uważnym, w końcu spokojnym spojrzeniem. Mocnym ruchem wyszarpnęła lewą dłoń z uścisku; była pewna, że ozdobił jej nadgarstki sinymi bransoletami, lecz nie dbała o to zupełnie, przesuwając palce wzdłuż jego przedramienia. Materiał koszuli przesiąknął krwią, barwiąca opuszki długich palców, które w końcu zacisnęła na jego łokciu: chciała, by poczuł ból, by ledwo zasklepione rozcięcie znów broczyło czerwienią. Zawładnął nią, władał nią, ale to nie odbierało jej charakteru: kąciki ust uniosły się jeszcze wyżej, gdy odsuwała dłoń od jego ręki, przesuwając ją po jego policzku, oznaczając szorstką skórę czerwoną plamą. Tęskniła za nim tak mocno, że aż bolało, a chwilowe ukojenie rozkoszą, tylko wzmogło głód. Sądziła, że odsunie go w czasie, ale nie; wystarczyło kilka chwil, by podniecenie zajmowało jej ciało ponownie, nienasycone, sprowokowane zapachem krwi, jaką w końcu smakowała, machinalnie, nieświadomie unosząc palce do swoich ust. Nie kokietowała, postępowała instynktownie, spragniona Rosiera, spragniona krwi, spragniona powrotu do ostrej bliskości, pozwalającej jej sięgać po to, co dotychczas nieosiągalne.
- Należę do ciebie – wyszeptała cicho, bez złości ale i bez zachwytu; stwierdzenie faktu, przyznanie władczej racji, dziecięce powtórzenie obcego, nieznanego równania, mające pomóc jej odnaleźć się w innej rzeczywistości; ustalić pewną podstawę obcego świata, w który miała wkroczyć na zupełnie innych zasadach. Działała odruchowo, nie zastanawiając się, jak mocnym wyznaniem go obdarza: takie słowa padające spomiędzy warg nieustępliwej kobiety, gotowej odgryźć własną kończynę, by wymknąć się ku wolności, znaczyło naprawdę wiele. Powoli obrysowała jego usta, oznaczając je krwistym śladem, dopiero teraz kątem oka zauważając srebrzyste szkło, lśniące na jej nagiej skórze i czarnych włosach. Nie musiała powtarzać żądania: wiedziała, że odczytuje je z jej oczu, w końcu nieprzesłoniętych gniewem i frustracją, w końcu: zaspokojonych i uspokojonych. Wiedziała, że za chwilę stąd znikną, w końcu na dobre, a ona odejdzie, nie odwracając się za siebie ani razu. Może ta przeklęta, fizyczna klamra była potrzebna: może pozwoliła spojrzeć na całe – także emocjonalne – pobojowisko z dystansu i w końcu pogodzić się z tym, że niezależność nie była jej pisana, a mogła doprowadzić jedynie do zguby. Poruszyła się pod nim raz jeszcze, wędrując wilgotnymi od krwi i śliny palcami na jego szyję. – Mam nadzieję, że podołasz tej władzy – zastrzegła bezgłośnie, trochę ironicznie, trochę ostrzegawczo, trochę chcąc, by zaprzeczył, jednak w jej słowach nie było słychać dotychczasowej agresywnej buty. Wyraźnie złagodniała, z pewnością nie do idealnej pokory, ale jak na swoje rozbuchane standardy stała się nieco delikatniejsza, nawet gdy zaciskała dłoń wokół jego szyi – pieszczotliwie i zarazem z niemą groźbą - z uśmiechem błąkającym się po nabrzmiałych od pocałunków ustach. Chciała czuć pod palcami gorący puls, chciała czuć go ciągle bliżej i mocniej i była pewna, że to straceńcze pragnienie widać jasno w jej czarnych oczach, błyszczących skrajnym oddaniem i przekorą. Ból zdawał się wzmacniającym dodatkiem, nutą serca wzmacniającego eliksiru, dodającego jej sił i pewności. Miała dziś stąd wyjść i nie wrócić; oczekiwała tego ze spokojem, zaspokojona gwałtowną bliskością, zamieniającą nieprzyjemny, szorstki powróz, za jaki ją do siebie przyciągał, w aksamitną, ozdobną obrożę.
Nie myślała już co dalej, po raz pierwszy od wielu lat pozbawiona wyboru, a co za tym idzie: odpowiedzialności, przezorności, zapobiegliwości. Wcale nie czuła się lekko, raczej tak, jakby Rosier gwałtownie zepchnął ją z walącej się, chociaż bezpiecznie znajomej, skarpy prosto w przepaść, obiecując, że na dole nie spotkają się z ostrymi skałami, rozdzierającymi ją na drobne kawałki. Niekontrolowany upadek na razie wywoływał przerażenie i euforię: obydwie emocje karmione hojnie namiętnością, już nie budzącą się, a przejmującą kontrolę nad odruchami. Poddawała się jemu i poddawała się swojemu zdradliwemu ciału, wyrywającemu się instynktownie ku Rosierowi. Jego słowa docierały jak zza grubej kurtyny, niewyraźne, stłumione, a ich ostry sens zdawał się łagodnieć w aksamicie kotary, rozsądnie rozpostartej pomiędzy lodowatym rozsądkiem a gorącym sercem. Nie mógł powiedzieć nic gorszego: ubezwłasnowolniał ją, podporządkowywał, wiązał u swego boku i nawet słodycz ironicznej tęsknoty nie sprawiała, by mogła przełknąć to upokorzenie bez nieprzyjemnego drżenia, spinającego jej skórę dreszczami. Z każdą kolejną chwilą rościł sobie do niej całkowite prawa. Należała do niego. Z jednego więzienia w drugie, z jednej niewoli do innej, całkowicie odmiennej. Z Wenus mogła uciec, od Rosiera: już nie, nie potrafiłaby. Stał się dla niej zbyt ważny, zbyt silny; rósł w jej oczach, pnąc się w górę ku ich Panu, był dla niej wzorem, mistrzem, nauczycielem, któremu pragnęła dorównać. Gdzieś w głębi duszy doceniała swoją ucieczkę, dramatyczną próbę zbudowania dystansu, otrzeźwienia się, umknięcia doganiającemu ją uczuciu: podjęcie tej decyzji było trudniejsze, niż oddanie się mu teraz, pokornie przyjmując zawłaszczające stwierdzenia, budzące w niej gwałtowny sprzeciw i równie intensywne pożądanie.
Jednocześnie pragnęła wyrwać się z jego objęć, jeszcze raz zaznaczyć swoją sprawczość i zarazem po prostu pozwolić mu przejąć kontrolę, oddać stery, po raz pierwszy od tak dawna – jeśli nie od zawsze – zrzucając z barków poczucie odpowiedzialności za swój los. Złote kajdany zaciskały się na jej nadgarstkach wraz z jego palcami, pętając jeszcze mocniej, cieleśnie. Już nie musiała uciekać, już nie musiała się buntować: odciął jej drogi ucieczki i była mu za to podskórnie wdzięczna. Zapach męskiego ciała odurzał, ciężar barczystej sylwetki zniewalał, utrudniał oddychanie; każdy oddech zdawał się walką i szansą zaczerpnięcia następnej porcji narkotyku, zbawiennego haustu, uzależniającego i drażniącego. Nie chciała, by tak na nią działał, by wystarczył sam zapach, wręcz ociekający, sączący się na nią ciężką, ciepłą krwią, by wpędzić ją w stan niemożliwego do opanowania głodu. Pękający kielich zauważyła tylko dzięki ostremu aromatowi posoki, tożsamemu z ich spotkaniami: uwielbiała żelazną, nieco rdzawą woń, syciła się nią na równi z pocałunkiem, który ponownie zainicjowała, tłumiąc w wygłodniałych ustach urywany jęk. Sprawiał jej ból, miała wrażenie, że traci czucie w długich, smukłych palcach, odciętych od krwiobiegu, lecz był to ból słodki, rozkoszny, pozwalający jej odrzucić wszelkie wątpliwości. Należała do niego; to pozostawało faktem, którego nie zamierzała podważać, pragnąc po prostu zaspokojenia potwornego pragnienia, niszczącego wszelkie obostrzenia dumy, arogancji i strachu.
Spełnienie przyszło nagle, gwałtownie, szybko. Drapieżne pocałunki, szorstki materiał ubrania drażniący nagą skórę, zapach krwi, niemożność przejęcia kontroli, o jaką zawsze się szarpali, długa tęsknota; wszystko to przepaliło nerwy, czyniąc ją podatną, nadwrażliwą. Podległą. Wystarczyła zaledwie chwila, by jęk urwał się w połowie a czarna zasłona przesłoniła oczy, na kilka długich sekund paraliżując ją i czyniąc wręcz ociemniałą. Czuła w ustach krew, nieważne, z czyich ust ciekła; smakowała gorzkim triumfem i zarazem uległością. Brakiem dystansu, fizyczną bliskością, kontrastem: została zmuszona do bierności, całkowicie naga w kontraście z czarnym, eleganckim ubiorem; uwięziona pomiędzy drogimi materiałami i poza ramami głośnego zachwytu. Zazwyczaj natychmiast wymykała się z ścisłych objęć, wyślizgiwała spod otumanionego rozkoszą ciała pod pretekstem podania wina czy zapalenia papierosa: potrzebowała samotności, niezmiernie drażniła ją bliskość, doprowadzająca wręcz do drgawek, jakby obawiała się, że w tej mglistej chwili słabości nie zapanuje nad lśniącymi w czarnych oczach uczuciami. Głównie obrzydzeniem i pogardą, które były jednak o wiele łatwiejsze do zakamuflowania niż zabarwione czułością senne zadowolenie. Tym razem było inaczej, nie tylko dlatego, że bolesny nacisk na nadgarstkach nie słabł, unieruchamiając ją na łożu. Oddychała ciężko, obezwładniona nie tylko zaskakująco nagłą rozkoszą, ale i czystością, lekkością myśli. Czyżby znów miał rację? Czyżby znów wiedział lepiej, co dla niej dobre, nawet jeśli broniła się przed tym czczym buntem? Czy naprawdę mógł widzieć więcej, dalej, podejmując odpowiednie dla ich obojga decyzje, jakich sensu na razie nie widziała? Czy tak bezpardonowo odbierając niezależność – oddawał jej przysługę, chroniąc przed błędami dyktowanymi arogancją i szaleńczą szamotaniną z własną dumą? Buntownicza natura ucichła a jej cierpiętniczy wrzask nie odbijał się już dekoncentrującym echem, wywołującym lawinę histerycznych decyzji i podyktowanych paniką odruchów. Była spokojna, była jego: w końcu, finalnie, w całości.
Uśmiechnęła się leniwie, lecz nie sennie – rozszerzone źrenice lśniły przytomnie, żywo, śledząc jego nieco błędny wzrok swym uważnym, w końcu spokojnym spojrzeniem. Mocnym ruchem wyszarpnęła lewą dłoń z uścisku; była pewna, że ozdobił jej nadgarstki sinymi bransoletami, lecz nie dbała o to zupełnie, przesuwając palce wzdłuż jego przedramienia. Materiał koszuli przesiąknął krwią, barwiąca opuszki długich palców, które w końcu zacisnęła na jego łokciu: chciała, by poczuł ból, by ledwo zasklepione rozcięcie znów broczyło czerwienią. Zawładnął nią, władał nią, ale to nie odbierało jej charakteru: kąciki ust uniosły się jeszcze wyżej, gdy odsuwała dłoń od jego ręki, przesuwając ją po jego policzku, oznaczając szorstką skórę czerwoną plamą. Tęskniła za nim tak mocno, że aż bolało, a chwilowe ukojenie rozkoszą, tylko wzmogło głód. Sądziła, że odsunie go w czasie, ale nie; wystarczyło kilka chwil, by podniecenie zajmowało jej ciało ponownie, nienasycone, sprowokowane zapachem krwi, jaką w końcu smakowała, machinalnie, nieświadomie unosząc palce do swoich ust. Nie kokietowała, postępowała instynktownie, spragniona Rosiera, spragniona krwi, spragniona powrotu do ostrej bliskości, pozwalającej jej sięgać po to, co dotychczas nieosiągalne.
- Należę do ciebie – wyszeptała cicho, bez złości ale i bez zachwytu; stwierdzenie faktu, przyznanie władczej racji, dziecięce powtórzenie obcego, nieznanego równania, mające pomóc jej odnaleźć się w innej rzeczywistości; ustalić pewną podstawę obcego świata, w który miała wkroczyć na zupełnie innych zasadach. Działała odruchowo, nie zastanawiając się, jak mocnym wyznaniem go obdarza: takie słowa padające spomiędzy warg nieustępliwej kobiety, gotowej odgryźć własną kończynę, by wymknąć się ku wolności, znaczyło naprawdę wiele. Powoli obrysowała jego usta, oznaczając je krwistym śladem, dopiero teraz kątem oka zauważając srebrzyste szkło, lśniące na jej nagiej skórze i czarnych włosach. Nie musiała powtarzać żądania: wiedziała, że odczytuje je z jej oczu, w końcu nieprzesłoniętych gniewem i frustracją, w końcu: zaspokojonych i uspokojonych. Wiedziała, że za chwilę stąd znikną, w końcu na dobre, a ona odejdzie, nie odwracając się za siebie ani razu. Może ta przeklęta, fizyczna klamra była potrzebna: może pozwoliła spojrzeć na całe – także emocjonalne – pobojowisko z dystansu i w końcu pogodzić się z tym, że niezależność nie była jej pisana, a mogła doprowadzić jedynie do zguby. Poruszyła się pod nim raz jeszcze, wędrując wilgotnymi od krwi i śliny palcami na jego szyję. – Mam nadzieję, że podołasz tej władzy – zastrzegła bezgłośnie, trochę ironicznie, trochę ostrzegawczo, trochę chcąc, by zaprzeczył, jednak w jej słowach nie było słychać dotychczasowej agresywnej buty. Wyraźnie złagodniała, z pewnością nie do idealnej pokory, ale jak na swoje rozbuchane standardy stała się nieco delikatniejsza, nawet gdy zaciskała dłoń wokół jego szyi – pieszczotliwie i zarazem z niemą groźbą - z uśmiechem błąkającym się po nabrzmiałych od pocałunków ustach. Chciała czuć pod palcami gorący puls, chciała czuć go ciągle bliżej i mocniej i była pewna, że to straceńcze pragnienie widać jasno w jej czarnych oczach, błyszczących skrajnym oddaniem i przekorą. Ból zdawał się wzmacniającym dodatkiem, nutą serca wzmacniającego eliksiru, dodającego jej sił i pewności. Miała dziś stąd wyjść i nie wrócić; oczekiwała tego ze spokojem, zaspokojona gwałtowną bliskością, zamieniającą nieprzyjemny, szorstki powróz, za jaki ją do siebie przyciągał, w aksamitną, ozdobną obrożę.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Tak dawno nie miał jej przy sobie, zaciśnięte na jej nadgarstkach dłonie nie pozwalały mu w pełni poznawać faktury jej ciała; przypomnieć sobie, jak miękka była jej skóra, jak twarde kocie mięśnie i jak giętkie odruchy, długimi laty kształtowane w miejscu takim jak to - mające na celu zwieźć, uwieść, zmanipulować, budzące u mężczyzny poczucie złudnego triumfu, nie zapominał o tym. Znał ją, wiedział, do czego była zdolna i zdawał sobie sprawę z tego, jak sprawnie porusza strunami ludzkich uczuć i emocji - wystrzegał się tego, chcąc pozostać w tej relacji wierzchem. Znał ją dość długo, by potrafić wskazać wszystkie - lub chociaż większość - spośród jej atutów, a umiejętność swobodnego przebierania w zakładanych maskach z pewnością była jedną z nich; Miu uległa, Miu sadystyczna, Miu złośnica, Miu dziewica, kolejna tożsamość mogła być każdym. Liczył się z tym i zachowywał ostrożność, mając nadzieję, że dzięki niej zdoła uniknąć popełnienia niewybaczalnego błędu; ucieczka Deirdre była dla niego lekcją - srogą - że powinien ją trzymać krótko i patrzeć w myśli głębiej, nim te zagalopują zbyt daleko. Jak teraz, gdy za jego plecami przyjęła oświadczyny, pędząc prosto w nieskończoną przepaść, pędzona może głupotą, a może chęcią własnej niezależności, którą zresztą uważał za tożsamą z głupotą; być może spychał ją w podobną - ale czy nie uczył jej przy tym latać? Jeśli jest choć w połowie tak silna, jakie sprawia wrażenie, bez wątpienia przyswoiła jego nauki na tyle, by temu podołać. Wiedział lepiej, co było dla niej dobre, odnajdywał rozwiązania najtrafniejsze, znając jej podskórne sekrety, te najpoważniejsze, związane z tym, którego imienia nie wolno wymawiać - stąpała pośród nich zbyt pewnie, zapominając, że w gronie męskich potomków znamienitych znajdowała się na pozycji znacznie słabszej i właściwie najbardziej podatnej na to, by aurorskie psy dobrały się jej do skóry. Rozbierał ją i składał na nowo, eliminując poprzednie błędy; wpierw podnosząc z kolan i rozpościerając przepełnione mroczną potęgą ramiona, teraz, wyrywając z macek nieznanej mu dotąd przeszłości, tych, które zatrzymywały ją z szaleńczym pędzie ku prawdziwej magicznej sile. Arogancja była błędem, którego wcale nie chciał eliminować w pełni, musiał ją jednak utemperować - podobny bunt nie powinien się nigdy powtórzyć. Obserwował jej reakcje, bacznie wypatrując słabości - wiedząc, że, jak przy zwierzęciu, nie mógł zawahać się ani przez moment, pokazując jej, że jednak wolno - tym samym, ucząc się od własnych podopiecznych tego samego instynktu, podobnych błędów szukając u niej. Potrzebował newralgicznego miejsca, za które można chwycić i szarpnąć; nie było nim jej pokaleczone i w przeszłości upokorzone z pewnością już tyle razy, że dziś tylko skamieniałe na ból - o tym wiedział od dawna.
Jej zimne oczy z tańczącą w nich płomienną iskrą łagodniały, pierś jak morska toń kołysana falą unosiła się i opadała w przyśpieszonym oddechu, oddychał nią, odurzony zapachem, który przedarł się przez ostrą nutę egzotycznych pachnideł i metaliczny posmak krwi; każda kobieta miała unikalny zapach, daleka od słodyczy i eterycznych piękności, ostra, cienista i pochodząca z nieskończonej czarnej otchłani Deirdre mocniej kojarzyła się z tym drugim, pachniała złością i goryczą, wszechogarniającą żądzą, która - choć inaczej odczuwana - spajała ich w jedność, wzbudzając do życia potężną i straszliwą nawałnicę - teraz cichnącą. Ta komnata jeszcze nigdy dotąd nie wydawała mu się równie duszna, jej ściany i sklepienie tętniło pulsującym rytmem wrzącej krwi. Brutalnością chwili oddał jej całą milczącą wściekłość, dostrzegając w tym geście coś upadlającego; gdy tylko obnażyła szyję, bez skrupułów uchwycił ją ostrzegawczo między kły, których paszcze były dość silne, żeby ją zmiażdżyć - nie powinna o tym zapominać. Jej brak był dotkliwy, spalał się bez niej i spalał się w niej, kontent z wyczuwalnych konwulsji, gdy wezbrane fale opadały, znużone uderzaniem o stabilne, odwieczne i nieustępliwe klify, dając poczucie spełnienia.
Zawisł nad nią bez słowa, uścisk poranionej ręki mimowolnie musiał zelżeć, wyszarpnęła mu się; zacisnął zęby, przeszył go piekący ból - zmuszała uspokajający się takt toczonej krwi do ponownego uderzenia, podrażniając błahe, choć otwarte rany, wyciskając z nich obfitą czerwień. Czuł ciężar mokrego rękawa koszuli, pewnie i z wolna gasnącym gniewem wiodąc spojrzeniem wzdłuż jej ciała, przez mostek, szyję, usta, wykrzywione w diabolicznym uśmiechu, ku czarnym jak śmierć oczom błyszczących posępną pasją. Patrzył w nie wciąż, pociemniale, wyraźnie wyczuwając krwawą woń i wilgoć, jaką znaczyła jego skórę; dłoń piekącej ręki uniosła się, szybko i nagle, żeby uchwycić jej nadgarstek ponownie, zatrzymała się w pół drogi, powstrzymana pieszczotą. Obserwował jej leniwie i kusząco rozchylone miękkie, choć poszarpane dziś wargi, była jak szamocząca się bestia, sprytna i zwinna pantera, która wreszcie zaczynała chować pazury; pantery były nieprzewidywalne, nie pozwoliła mu o tym zapomnieć, samotne, nigdy nie uznawały zwierzchnictwa stada - lecz im trudniejszy cel, tym jego sięgnięcie sprawiało większą satysfakcję - aksamitna obroża błyszczała już na jej szyi, a słowa Deirdre zatrzasnęły ją ostatecznie słodkim, rozkosznym dźwiękiem; nie prosił ją o nie, nie naciskał na obietnicę; nie chciał słyszeć ich wypowiedzianych wymuszenie, wtedy - byłyby tylko kłamstwem. Wolał sięgnąć głębiej, pragnął sięgnąć głębiej, nie wiedząc, że już to uczynił - brak złości, sztucznego zachwytu z wolna otwierał mu oczy. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w jej zroszone krwią usta, pozwalając paru kroplom krwi flegmatycznie opaść z jego twarzy na jej; spłynęły drobną strużką wzdłuż policzków. Burzliwość zniknęła z jej oczu całkiem, nawałnica ucichła, bitwa się skończyła; a on - czuł się wygranym, który nie zniszczył, a zawłaszczył przeciwnika. Zebrał bestię, uwieszając ją na niewidzialnym łańcuchu stworzonym z - czego? Czy pamiętał jej pytania, dlaczego dopiero teraz? Czy czuł jej tęsknotę, widział w oczach pragnienie to samo, które smagało go od środka bezlitosnym płonącym biczem? Nowa przestrzeń rysowała się również przed nim, nie mniej obca, nie mniej niepewna; minie długi czas, nim pojmie, na ile może jej ufać - nim pojmie, jak długa może być ta smycz, by przeszłość nie powróciła do niego echem. Zebrał bestię, nie chcąc tłamsić jej potencjału - a rozbudzić grozę, która wkrótce zniszczy wszystko, co stanie jej na drodze. Zdawał sobie sprawę z tego, że będzie - że jest - niebezpieczna również dla niego, ale to nie miało znaczenia. Lubił ryzyko, a widok Deirdre skąpanej we krwi, otulonej pradawną mroczną mocą, widok Deirdre - potężnej - był dla niego klasycznie piękny. Wysunął z jej włosów większy kawałek szkła, wciąż nie wypuszczając jej drugiej ręki z wygłodniałego uścisku; obrócił fragment między palcami, ze spokojem przyjmując dłoń pełznącą wokół jego szyi. Kącik jego ust uniósł się tryumfalnie, zwyciężył: przełamany dystans obrócił się w pył, kusiła, nęciła, pieszcząc jego zmysły powolną drapieżną czułością; kusiło go zostać tutaj jeszcze jakiś czas, oddać tę tęsknotę tak, jak na to zasługiwała, wziąć ją kolejny raz, pozostawiając jej tym razem większą swobodę, którą tak mocno kusiła - lecz czy to nie byłoby oddanie jej części zwycięstwa? Jeśli miała wynieść z tego lekcję, nie powinien tego robić; oddanie jej kontroli nad sytuacją dzisiaj umniejszyłoby jego zwycięstwo - nawet, jeśli jej uległe w tym momencie spojrzenie było jego częścią. Krew coraz wolniej tętniła pod jej dłonią w nabrzmiałej od wysiłku i emocji żyle, która mocna wybrzuszała skórę; jej dotyk był słodką pieszczotą, nieoczywistą i ostrą, zadziorną - taką ją uwielbiał. Wypuścił powietrze z ust z cichym pomrukiem zadowolenia, nie kryjąc cienia ironii, który otulił jego wilczy uśmiech na jej dwuznaczną prowokację; ruch jej bioder był bardziej niż wyczuwalny. Ale czas naglił, niebawem zacznie zmierzchać, a oni mieli przed sobą długą podróż. Miejsce, które jako pierwsze przyszło mu na myśl, znajdowało się daleko od cywilizacji - nie miało też kominka, a nie będąc w pobliżu ani razu, nie mogła skorzystać z teleportacji. Pozostało im właściwie przedostać się do Dover, skąd dalszą drogę mogli przebyć pod postacią czarnej mgły - zajmie to trochę czasu. I musieli mieć na to siłę. Wybacz, ojcze, może to nienajlepszy sposób na uczczenie twojej pamięci.
- Jesteś zbyt mądra, żeby w to wątpić - odparł, bagatelizując, nie tyle zaprzeczając, co nie dowierzając, że mówiła prawdziwie. Prowokowała słowem i gestem, prowokowała skutecznie; zabawią się, kiedy tylko dotrą na miejsce. Dźwignął się w końcu znad niej, na bok, do pozycji siedzącej; wciąż nie wypuścił jej prawej ręki z silnego uścisku - podciągnął ją, pomagając jej się podnieść i dopiero wtedy ją uwolnił, bezwiednie nachylając się nad jej nagim ramieniem, odrzuciwszy z niej wpierw krucze kosmyki jedwabiście lśniących włosów. - Ubierz się - polecił, zimno, krótko, informacyjnie; nie przewidywał trudności podczas wychodzenia z samego Wenus, Borgia nie mogła żadną siłą zmusić go, żeby się zatrzymał - tak naprawdę miała obowiązek służyć im obojgu. Deirdre wzbiła się w hierarchii ponad nią, nie tylko w tej niepisanej, ale i odzwierciedlonej tatuażem Mrocznego Znaku. To Borgia powinna czołgać się u jej stóp - ale ta zamiana ról nie powinna być niczym szczególnie trudnym. Zapiął spodnie, zaciągając skórzany pas eleganckiego pasa, dopiero teraz spojrzał na ramię - niechętnie podwijając przemoknięty krwią rękaw i niedbale przecierając krwawą strużkę, to nie było nic poważnego; umyje się już na wyspie. - Upewnij się, że nie zostawiasz tutaj nic swojego. Nie pozwolą ci po to wrócić. - Było to z pewnością oczywiste dla nich obojga, nie bez powodu nazywano ją cesarzową, nie bez powodu jej czas był tak cenny, przynosiła tej restauracji z pewnością olbrzymie dochody, może największe - bez których to miejsce już nigdy nie będzie takie samo. Wenus potrzebowało swojej bogini, królowej nocy odzianej w nęcącą czerń sunącej przez korytarze jak czarna wdowa; najpiękniejsza i skrywająca moc tajemnic - choć niewielu spośród jej klientów wiedziało, jak straszne to były tajemnice. Dziś oddawała swoją onyksową koronę - ale pozostanie legendą, w cieniu której młode dziewczątka długo nie zaznają chwały. Coś się kończy, coś zaczyna, życie Miu dobiegało właśnie końca.
- Wychodzimy - dodał, podejmując ostateczną decyzję; powrócił do niej wzrokiem, taksując ją spojrzeniem uważnie, wpierw ciało, potem - znów - twarz, tę przepełnioną czarcią, złowrogą aurą, tę straszliwą, na co dzień surową i obojętną. Tą, za którą mógłby zabić. - Następnym razem, Deirdre - zaczął tonem przestrogi, poważniejszym - nie uśmiechał się już ani wilczo ani ironicznie; usta trwały w beznamiętnym wyrazie, podczas gdy w jego słowach przebrzmiewała gorzka nuta - będę mniej wyrozumiały. - Niesubordynacja to jedno, jawny sprzeciw i ucieczka, próba odtrącenia, wiara w to, że go nie potrzebuje, i cały stos innych mrzonek - nie przemyślała tego. I następnym razem - powinna się przynajmniej parę razy zastanowić zanim podejmie pochopne działanie.
Jej zimne oczy z tańczącą w nich płomienną iskrą łagodniały, pierś jak morska toń kołysana falą unosiła się i opadała w przyśpieszonym oddechu, oddychał nią, odurzony zapachem, który przedarł się przez ostrą nutę egzotycznych pachnideł i metaliczny posmak krwi; każda kobieta miała unikalny zapach, daleka od słodyczy i eterycznych piękności, ostra, cienista i pochodząca z nieskończonej czarnej otchłani Deirdre mocniej kojarzyła się z tym drugim, pachniała złością i goryczą, wszechogarniającą żądzą, która - choć inaczej odczuwana - spajała ich w jedność, wzbudzając do życia potężną i straszliwą nawałnicę - teraz cichnącą. Ta komnata jeszcze nigdy dotąd nie wydawała mu się równie duszna, jej ściany i sklepienie tętniło pulsującym rytmem wrzącej krwi. Brutalnością chwili oddał jej całą milczącą wściekłość, dostrzegając w tym geście coś upadlającego; gdy tylko obnażyła szyję, bez skrupułów uchwycił ją ostrzegawczo między kły, których paszcze były dość silne, żeby ją zmiażdżyć - nie powinna o tym zapominać. Jej brak był dotkliwy, spalał się bez niej i spalał się w niej, kontent z wyczuwalnych konwulsji, gdy wezbrane fale opadały, znużone uderzaniem o stabilne, odwieczne i nieustępliwe klify, dając poczucie spełnienia.
Zawisł nad nią bez słowa, uścisk poranionej ręki mimowolnie musiał zelżeć, wyszarpnęła mu się; zacisnął zęby, przeszył go piekący ból - zmuszała uspokajający się takt toczonej krwi do ponownego uderzenia, podrażniając błahe, choć otwarte rany, wyciskając z nich obfitą czerwień. Czuł ciężar mokrego rękawa koszuli, pewnie i z wolna gasnącym gniewem wiodąc spojrzeniem wzdłuż jej ciała, przez mostek, szyję, usta, wykrzywione w diabolicznym uśmiechu, ku czarnym jak śmierć oczom błyszczących posępną pasją. Patrzył w nie wciąż, pociemniale, wyraźnie wyczuwając krwawą woń i wilgoć, jaką znaczyła jego skórę; dłoń piekącej ręki uniosła się, szybko i nagle, żeby uchwycić jej nadgarstek ponownie, zatrzymała się w pół drogi, powstrzymana pieszczotą. Obserwował jej leniwie i kusząco rozchylone miękkie, choć poszarpane dziś wargi, była jak szamocząca się bestia, sprytna i zwinna pantera, która wreszcie zaczynała chować pazury; pantery były nieprzewidywalne, nie pozwoliła mu o tym zapomnieć, samotne, nigdy nie uznawały zwierzchnictwa stada - lecz im trudniejszy cel, tym jego sięgnięcie sprawiało większą satysfakcję - aksamitna obroża błyszczała już na jej szyi, a słowa Deirdre zatrzasnęły ją ostatecznie słodkim, rozkosznym dźwiękiem; nie prosił ją o nie, nie naciskał na obietnicę; nie chciał słyszeć ich wypowiedzianych wymuszenie, wtedy - byłyby tylko kłamstwem. Wolał sięgnąć głębiej, pragnął sięgnąć głębiej, nie wiedząc, że już to uczynił - brak złości, sztucznego zachwytu z wolna otwierał mu oczy. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w jej zroszone krwią usta, pozwalając paru kroplom krwi flegmatycznie opaść z jego twarzy na jej; spłynęły drobną strużką wzdłuż policzków. Burzliwość zniknęła z jej oczu całkiem, nawałnica ucichła, bitwa się skończyła; a on - czuł się wygranym, który nie zniszczył, a zawłaszczył przeciwnika. Zebrał bestię, uwieszając ją na niewidzialnym łańcuchu stworzonym z - czego? Czy pamiętał jej pytania, dlaczego dopiero teraz? Czy czuł jej tęsknotę, widział w oczach pragnienie to samo, które smagało go od środka bezlitosnym płonącym biczem? Nowa przestrzeń rysowała się również przed nim, nie mniej obca, nie mniej niepewna; minie długi czas, nim pojmie, na ile może jej ufać - nim pojmie, jak długa może być ta smycz, by przeszłość nie powróciła do niego echem. Zebrał bestię, nie chcąc tłamsić jej potencjału - a rozbudzić grozę, która wkrótce zniszczy wszystko, co stanie jej na drodze. Zdawał sobie sprawę z tego, że będzie - że jest - niebezpieczna również dla niego, ale to nie miało znaczenia. Lubił ryzyko, a widok Deirdre skąpanej we krwi, otulonej pradawną mroczną mocą, widok Deirdre - potężnej - był dla niego klasycznie piękny. Wysunął z jej włosów większy kawałek szkła, wciąż nie wypuszczając jej drugiej ręki z wygłodniałego uścisku; obrócił fragment między palcami, ze spokojem przyjmując dłoń pełznącą wokół jego szyi. Kącik jego ust uniósł się tryumfalnie, zwyciężył: przełamany dystans obrócił się w pył, kusiła, nęciła, pieszcząc jego zmysły powolną drapieżną czułością; kusiło go zostać tutaj jeszcze jakiś czas, oddać tę tęsknotę tak, jak na to zasługiwała, wziąć ją kolejny raz, pozostawiając jej tym razem większą swobodę, którą tak mocno kusiła - lecz czy to nie byłoby oddanie jej części zwycięstwa? Jeśli miała wynieść z tego lekcję, nie powinien tego robić; oddanie jej kontroli nad sytuacją dzisiaj umniejszyłoby jego zwycięstwo - nawet, jeśli jej uległe w tym momencie spojrzenie było jego częścią. Krew coraz wolniej tętniła pod jej dłonią w nabrzmiałej od wysiłku i emocji żyle, która mocna wybrzuszała skórę; jej dotyk był słodką pieszczotą, nieoczywistą i ostrą, zadziorną - taką ją uwielbiał. Wypuścił powietrze z ust z cichym pomrukiem zadowolenia, nie kryjąc cienia ironii, który otulił jego wilczy uśmiech na jej dwuznaczną prowokację; ruch jej bioder był bardziej niż wyczuwalny. Ale czas naglił, niebawem zacznie zmierzchać, a oni mieli przed sobą długą podróż. Miejsce, które jako pierwsze przyszło mu na myśl, znajdowało się daleko od cywilizacji - nie miało też kominka, a nie będąc w pobliżu ani razu, nie mogła skorzystać z teleportacji. Pozostało im właściwie przedostać się do Dover, skąd dalszą drogę mogli przebyć pod postacią czarnej mgły - zajmie to trochę czasu. I musieli mieć na to siłę. Wybacz, ojcze, może to nienajlepszy sposób na uczczenie twojej pamięci.
- Jesteś zbyt mądra, żeby w to wątpić - odparł, bagatelizując, nie tyle zaprzeczając, co nie dowierzając, że mówiła prawdziwie. Prowokowała słowem i gestem, prowokowała skutecznie; zabawią się, kiedy tylko dotrą na miejsce. Dźwignął się w końcu znad niej, na bok, do pozycji siedzącej; wciąż nie wypuścił jej prawej ręki z silnego uścisku - podciągnął ją, pomagając jej się podnieść i dopiero wtedy ją uwolnił, bezwiednie nachylając się nad jej nagim ramieniem, odrzuciwszy z niej wpierw krucze kosmyki jedwabiście lśniących włosów. - Ubierz się - polecił, zimno, krótko, informacyjnie; nie przewidywał trudności podczas wychodzenia z samego Wenus, Borgia nie mogła żadną siłą zmusić go, żeby się zatrzymał - tak naprawdę miała obowiązek służyć im obojgu. Deirdre wzbiła się w hierarchii ponad nią, nie tylko w tej niepisanej, ale i odzwierciedlonej tatuażem Mrocznego Znaku. To Borgia powinna czołgać się u jej stóp - ale ta zamiana ról nie powinna być niczym szczególnie trudnym. Zapiął spodnie, zaciągając skórzany pas eleganckiego pasa, dopiero teraz spojrzał na ramię - niechętnie podwijając przemoknięty krwią rękaw i niedbale przecierając krwawą strużkę, to nie było nic poważnego; umyje się już na wyspie. - Upewnij się, że nie zostawiasz tutaj nic swojego. Nie pozwolą ci po to wrócić. - Było to z pewnością oczywiste dla nich obojga, nie bez powodu nazywano ją cesarzową, nie bez powodu jej czas był tak cenny, przynosiła tej restauracji z pewnością olbrzymie dochody, może największe - bez których to miejsce już nigdy nie będzie takie samo. Wenus potrzebowało swojej bogini, królowej nocy odzianej w nęcącą czerń sunącej przez korytarze jak czarna wdowa; najpiękniejsza i skrywająca moc tajemnic - choć niewielu spośród jej klientów wiedziało, jak straszne to były tajemnice. Dziś oddawała swoją onyksową koronę - ale pozostanie legendą, w cieniu której młode dziewczątka długo nie zaznają chwały. Coś się kończy, coś zaczyna, życie Miu dobiegało właśnie końca.
- Wychodzimy - dodał, podejmując ostateczną decyzję; powrócił do niej wzrokiem, taksując ją spojrzeniem uważnie, wpierw ciało, potem - znów - twarz, tę przepełnioną czarcią, złowrogą aurą, tę straszliwą, na co dzień surową i obojętną. Tą, za którą mógłby zabić. - Następnym razem, Deirdre - zaczął tonem przestrogi, poważniejszym - nie uśmiechał się już ani wilczo ani ironicznie; usta trwały w beznamiętnym wyrazie, podczas gdy w jego słowach przebrzmiewała gorzka nuta - będę mniej wyrozumiały. - Niesubordynacja to jedno, jawny sprzeciw i ucieczka, próba odtrącenia, wiara w to, że go nie potrzebuje, i cały stos innych mrzonek - nie przemyślała tego. I następnym razem - powinna się przynajmniej parę razy zastanowić zanim podejmie pochopne działanie.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Choć przygniatał ją swoim ciałem, zawłaszczając i unieruchamiając – doskonale rozumiała potrzebę fizycznego przypieczętowania zwerbalizowanej umowy, przebrzmiewającej w tym odruchowym wyznaniu, umieszczającym ją pod nim, przy nim, z nim – oddychała lżej, spokojniej, prawie sennie. W końcu rozluźniona, wręcz plastyczna, bez boleśnie napiętych mięśni i czujności, przebijającej się z każdego szarpanego odruchu; bez buntowniczych szarpnięć, zaciśniętych szczęk, zębów wbitych w pełne wargi i lśniących gniewem oczu: tak jakby intensywna rozkosz zmyła z niej całkowicie szorstką tęsknotę i gorycz bezsensownej walki o coś, co tak naprawdę nie było jej pisane. Zerwanie klapek z oczu nie należało do doświadczeń przyjemnych, zwłaszcza, kiedy mimo wszystko widziała w swoich dotychczasowych działaniach wiele sensu. Ścieżka, jaką dla siebie wybrała i którą mozolnie wspinała się do góry może i nie była najkrótszą drogą do celu, ale miała w sobie wiele przydatnych akcentów, i chociaż pierścień zaręczynowy zniknął z zasięgu wzroku, to i tak widziała w postaci Asteriona przydatne narzędzie. Nie miała jednak siły – ani chęci – by powracać do z góry skazanej na porażkę dyskusji i snucia rzeczowego planu, mogącego zapewnić jej już nie wolność, a usłużne towarzystwo. Przedstawi mu swój punkt widzenia niedługo, gdy skrajne emocje opadną całkowicie – jakże naiwna była w swym przewidywaniu - a on sam w końcu pojmie, że nie zrobiła nic przeciwko niemu. Prawie nic; patrząc w jego rozszerzone czernią źrenice czuła przecież wyraźnie głęboki pomruk satysfakcji, rezonujący w całym jej ciele; coś w niej, coś, co chciała zniszczyć od razu, nie pozwalając rozplenić się trującymi więzami po organizmie, szarpało się ze szczęścia. Zaspokojona tęsknota, powrót w znajome, mocne ramiona, wyraźny smak męskich ust na poranionych wargach, zapach francuskiej wody kolońskiej, potu i krwi; w końcu, po kilkunastu potwornych tygodniach, odnalazła masochistyczny spokój.
Potrzebowała tej intensywnej bliskości i potrzebowała Tristana. Nigdy nie przyznałaby się do tego palącego pragnienia – nawet przed samą sobą skrzętnie ukrywała te czułe i prymitywne zarazem słabości – spychającego ją z beznamiętnego piedestału. Stała przecież ponad tym wszystkim: ponad cielesnością, zależnością od mężczyzny, emocjonalnym przywiązaniem. Lodowata i nieosiągalna, o martwym sercu, pełniącym wyłącznie funkcję pompowania zatrutej krwi, pełna pogardy do popychanych niskimi pobudkami samców, znalazła się finalnie w sytuacji, którą uważała za żałosną. Rosier zagarnął ją całą, nawet się przy tym nie wysilając: znała go na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie stosował żadnych sztuczek, ba, że się nie starał, nie kreował na kogoś, kim nie był – spętał ją wręcz przypadkiem, z nonszalancją skrajnie pewnego siebie konesera. Czuła się upokorzona – liczba niewieścich serc, które porwał w ten sam swobodny sposób, należała do tych stanowczo wysokich – wliczona w szereg zdobyczy, lecz zarazem, być może ufając jego słowom a być może przekonana o własnej wartości, przepełniała ją duma, pewność wyjątkowości tej relacji. Wstyd mieszał się z arogancją: żadna inna kobieta nie mogła dać mu tego, co ona sama; żadna inna nie dotrzyma mu kroku w szybkim, zwycięskim marszu w głębinę czarnej magii; żadna nie sprawi mu tak intensywnej przyjemności. Żadna nie zliże z jego ust krwi, nie popchnie dalej, nie sprowokuje do przesunięcia kolejnej granicy między tym co niemoralne a niewyobrażalnie okrutne. Spragnioną bliskością i gwałtownością ruchów tylko utwierdzał ją w tym przekonaniu, łagodząc ostre kanty buntu. Tlił się jeszcze gdzieś głęboko pod warstwą rozkosznej trzeźwości, ale nie stanowił już zagrożenia – zapewne tylko chwilowo, cechowali się zbyt wojowniczymi charakterami, by od tej pory działać jednomyślnie i w aurze słodkiej zgody: przecież nawet teraz, w tej dłużącej się chwili satysfakcji i poddaństwa wibrowała wyraźna nuta prowokacji; zapowiedź dalszych dyskusji, prowadzonych jednak na szczęście na starych, wypracowanych przez miesiące zasadach.
Sprawdzały się i teraz; wystarczyło pokazać Deirdre jej miejsce, zetrzeć się w ostrej rywalizacji, wydrzeć z płuc jęk przyjemności, by na nowo mogła odnaleźć zdrowy rozsądek, powoli przejmujący kontrolę nad obolałym ciałem. Powstrzymała się nawet od ostatniego pocałunku; zacisnęła jedynie mocniej palce na jego szyi, czując szybki puls, a chwilę potem, podciągnięta mało delikatnie do góry, stała przy krawędzi łóżka, machinalnie rozmasowując nadgarstek lewej dłoni. Blada skóra szybko zaczynała sinieć a palce mrowiły; dopiero gdy przestała czuć gorące ciało Rosiera obok siebie, zdała sobie sprawę z bolesnego dyskomfortu. Nie skrzywiła się jednak nawet odrobinę, przez chwilę stojąc bez ruchu, obserwując nie pokój, który miała właśnie pożegnać, a Tristana. Zmrużyła oczy, śledząc jego ruchy, wsłuchana jednak w siebie. W opanowujący ją spokój, owszem, podszyty wątpliwościami, chwiejnym niepokojem i wygłodniałą chęcią zasmakowania męskiego ciała raz jeszcze, ale jednak spokój. Wolność, zarówno od Wenus, jak i od tego stałego, brzęczącego denerwująco w głowie niepokoju, towarzyszącego jej od wielu miesięcy. Może i przegrała bitwę, rzucając na pożarcie emocjom swoje słabości i niezależność, może i stała przed nim – całkiem ubranym, chmurnym, zwycięskim – całkowicie naga, lecz wcale nie czuła się przegraną. Wzięła powolny, głęboki oddech, opuszczając ręce i jeszcze zanim ostrzegł ją po raz ostatni, ruszyła powoli w kierunku wysokiej, bogato zdobionej drzeworytami, szafy. Otworzyła ciężkie drzwi, od razu sięgając po jedyną prostą, czarną szatę, wciśniętą pomiędzy resztę wyzywających ubrań. Wsunęła ją przez głowę, nie kłopocząc się poszukiwaniami bielizny – ta, jaką mogła znaleźć w garderobie, ponownie spętałaby ją plugawymi koronkami, pomijając już fakt kłopotliwego zakładania na siebie obscenicznego stroju. Szorstki materiał spłynął w dół jej ciała; poprawiła wąski pasek w talii i zerknęła w lustro nad toaletką, mierząc Tristana uważnym spojrzeniem. Masochistycznie nie mogła oderwać od niego wzroku; słowa, które wypowiedziała przed momentem, powracały do niej spokojnym echem. Należała do niego, oddała mu władzę, przyznała mu rację i prawa do rozporządzania sobą – odruchowo, wbrew pozorom bez wymuszenia. Słowa wymknęły się z jej ust odruchowo, płynnie, wiążąc ich ściślej od fizycznego aktu, za którym już zaczynała tęsknić. Szorstki materiał drażnił nagie ciało, ból pokaleczonych nóg uwrażliwiał zmysły na najdrobniejsze bodźce; stąpała lekko, zsuwając ze stopy prowizoryczny, aksamitny opatrunek, ponownie przystając dopiero przy komodzie toaletki. Czy miała tu cokolwiek swojego? Pokój, w którym przebywała od prawie dwóch lat, nigdy nie stał się jej domem, nigdy nie zostawiała tu rzeczy prywatnych, których i tak posiadała niewiele. Otworzyła szufladę, wyciągając różdżkę; obróciła ją kilkukrotnie w dłoni, zastanawiając się nad czymś, by po chwili szarpnąć za złotą klamkę niższej szafki, z której wyciągnęła sporawych rozmiarów sakwę. Ciężką, skórzaną, wypełnioną sproszkowanym szczęściem różnorakiego pochodzenia. I różdżkę i pakunek wsunęła do kieszeni obszernej szaty, odwracając się nieznośnie powoli: wolała patrzeć na odbicie Tristana niż wprost na niego, rzeczywistego, władczego, ponownie burzącego w niej krew. Samą obecnością, lecz także rzeczową, krytyczną sugestią. Odruchowo uniosła w górę brodę, spoglądając na niego wyzywająco, gotowa do nagłego zaprzeczenia, lecz odebrana niedawno lekcja przynosiła swoje rezultaty: Deirdre zagryzła usta, milcząc, jedynie roziskrzonym spojrzeniem przesyłając pewną dozę niezgody na podobne traktowanie, na wróżenie podobnych sytuacji w przyszłości. Nie sądziła, by się powtórzyły: nie tylko dlatego, że zmądrzała i pojęła, że w pewien sposób jest dla niego ważna, ale także dlatego, że oprócz przywiązania czuła także specyficzny rodzaj strachu. Przed tym, co mógł zrobić i jak wielki miał ma nią wpływ.
Nie kiwnęła głową, nie potwierdziła żadnym słowem, po prostu podtrzymując karcące spojrzenie: zrozumiała, co chciał jej przekazać i wolała nie wiedzieć, do czego byłby zdolny, gdyby sprzeciwiła mu się ponownie w naprawdę ważnej sprawie. Podeszła jednak do niego, przeczesując palcami włosy; kilka zagubionych kawałków szkła spadło na podłogę, dołączając do obrazu zakrwawionego pobojowiska. Zapewne Borgia zmartwi się jej losem, kto wie, może nawet, w swej zaślepionej zyskami głupocie, uzna, że ktoś trwale zniszczył jej wyjątkowy klejnot i pośle za delikwentem psy gończe, ale to nie miało już najmniejszego znaczenia. Deirdre opuszczała Wenus na dobre, w końcu, już, co wcale nie wywoływało w niej wzruszenia ani ulgi. Czuła jedynie podekscytowanie i niepokój; rosnący głód, wywołujący na jej twarzy nieco drżący uśmiech, kpiący, odrobinę niecierpliwy. Wyminęła Rosiera, muskając lodowatymi palcami jego zakrwawioną dłoń, po czym otworzyła przed nimi drzwi, ani razu nie oglądając się za siebie. Już nie należała do tego dusznego, dławiącego ją świata. Przechodziła gdzieś dalej, w nieznane, lecz jeśli mogła zaufać komukolwiek, oddając przyszłość w obce ręce, to mogła poddać się wyłącznie mężczyźnie, który pozwolił jej odkryć prawdziwą siebie, gwarantując równie rzeczywistą potęgę. Reszta – jej słabość, strach, skrajne uczucia - nie miała już znaczenia.
| ztx2
Potrzebowała tej intensywnej bliskości i potrzebowała Tristana. Nigdy nie przyznałaby się do tego palącego pragnienia – nawet przed samą sobą skrzętnie ukrywała te czułe i prymitywne zarazem słabości – spychającego ją z beznamiętnego piedestału. Stała przecież ponad tym wszystkim: ponad cielesnością, zależnością od mężczyzny, emocjonalnym przywiązaniem. Lodowata i nieosiągalna, o martwym sercu, pełniącym wyłącznie funkcję pompowania zatrutej krwi, pełna pogardy do popychanych niskimi pobudkami samców, znalazła się finalnie w sytuacji, którą uważała za żałosną. Rosier zagarnął ją całą, nawet się przy tym nie wysilając: znała go na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie stosował żadnych sztuczek, ba, że się nie starał, nie kreował na kogoś, kim nie był – spętał ją wręcz przypadkiem, z nonszalancją skrajnie pewnego siebie konesera. Czuła się upokorzona – liczba niewieścich serc, które porwał w ten sam swobodny sposób, należała do tych stanowczo wysokich – wliczona w szereg zdobyczy, lecz zarazem, być może ufając jego słowom a być może przekonana o własnej wartości, przepełniała ją duma, pewność wyjątkowości tej relacji. Wstyd mieszał się z arogancją: żadna inna kobieta nie mogła dać mu tego, co ona sama; żadna inna nie dotrzyma mu kroku w szybkim, zwycięskim marszu w głębinę czarnej magii; żadna nie sprawi mu tak intensywnej przyjemności. Żadna nie zliże z jego ust krwi, nie popchnie dalej, nie sprowokuje do przesunięcia kolejnej granicy między tym co niemoralne a niewyobrażalnie okrutne. Spragnioną bliskością i gwałtownością ruchów tylko utwierdzał ją w tym przekonaniu, łagodząc ostre kanty buntu. Tlił się jeszcze gdzieś głęboko pod warstwą rozkosznej trzeźwości, ale nie stanowił już zagrożenia – zapewne tylko chwilowo, cechowali się zbyt wojowniczymi charakterami, by od tej pory działać jednomyślnie i w aurze słodkiej zgody: przecież nawet teraz, w tej dłużącej się chwili satysfakcji i poddaństwa wibrowała wyraźna nuta prowokacji; zapowiedź dalszych dyskusji, prowadzonych jednak na szczęście na starych, wypracowanych przez miesiące zasadach.
Sprawdzały się i teraz; wystarczyło pokazać Deirdre jej miejsce, zetrzeć się w ostrej rywalizacji, wydrzeć z płuc jęk przyjemności, by na nowo mogła odnaleźć zdrowy rozsądek, powoli przejmujący kontrolę nad obolałym ciałem. Powstrzymała się nawet od ostatniego pocałunku; zacisnęła jedynie mocniej palce na jego szyi, czując szybki puls, a chwilę potem, podciągnięta mało delikatnie do góry, stała przy krawędzi łóżka, machinalnie rozmasowując nadgarstek lewej dłoni. Blada skóra szybko zaczynała sinieć a palce mrowiły; dopiero gdy przestała czuć gorące ciało Rosiera obok siebie, zdała sobie sprawę z bolesnego dyskomfortu. Nie skrzywiła się jednak nawet odrobinę, przez chwilę stojąc bez ruchu, obserwując nie pokój, który miała właśnie pożegnać, a Tristana. Zmrużyła oczy, śledząc jego ruchy, wsłuchana jednak w siebie. W opanowujący ją spokój, owszem, podszyty wątpliwościami, chwiejnym niepokojem i wygłodniałą chęcią zasmakowania męskiego ciała raz jeszcze, ale jednak spokój. Wolność, zarówno od Wenus, jak i od tego stałego, brzęczącego denerwująco w głowie niepokoju, towarzyszącego jej od wielu miesięcy. Może i przegrała bitwę, rzucając na pożarcie emocjom swoje słabości i niezależność, może i stała przed nim – całkiem ubranym, chmurnym, zwycięskim – całkowicie naga, lecz wcale nie czuła się przegraną. Wzięła powolny, głęboki oddech, opuszczając ręce i jeszcze zanim ostrzegł ją po raz ostatni, ruszyła powoli w kierunku wysokiej, bogato zdobionej drzeworytami, szafy. Otworzyła ciężkie drzwi, od razu sięgając po jedyną prostą, czarną szatę, wciśniętą pomiędzy resztę wyzywających ubrań. Wsunęła ją przez głowę, nie kłopocząc się poszukiwaniami bielizny – ta, jaką mogła znaleźć w garderobie, ponownie spętałaby ją plugawymi koronkami, pomijając już fakt kłopotliwego zakładania na siebie obscenicznego stroju. Szorstki materiał spłynął w dół jej ciała; poprawiła wąski pasek w talii i zerknęła w lustro nad toaletką, mierząc Tristana uważnym spojrzeniem. Masochistycznie nie mogła oderwać od niego wzroku; słowa, które wypowiedziała przed momentem, powracały do niej spokojnym echem. Należała do niego, oddała mu władzę, przyznała mu rację i prawa do rozporządzania sobą – odruchowo, wbrew pozorom bez wymuszenia. Słowa wymknęły się z jej ust odruchowo, płynnie, wiążąc ich ściślej od fizycznego aktu, za którym już zaczynała tęsknić. Szorstki materiał drażnił nagie ciało, ból pokaleczonych nóg uwrażliwiał zmysły na najdrobniejsze bodźce; stąpała lekko, zsuwając ze stopy prowizoryczny, aksamitny opatrunek, ponownie przystając dopiero przy komodzie toaletki. Czy miała tu cokolwiek swojego? Pokój, w którym przebywała od prawie dwóch lat, nigdy nie stał się jej domem, nigdy nie zostawiała tu rzeczy prywatnych, których i tak posiadała niewiele. Otworzyła szufladę, wyciągając różdżkę; obróciła ją kilkukrotnie w dłoni, zastanawiając się nad czymś, by po chwili szarpnąć za złotą klamkę niższej szafki, z której wyciągnęła sporawych rozmiarów sakwę. Ciężką, skórzaną, wypełnioną sproszkowanym szczęściem różnorakiego pochodzenia. I różdżkę i pakunek wsunęła do kieszeni obszernej szaty, odwracając się nieznośnie powoli: wolała patrzeć na odbicie Tristana niż wprost na niego, rzeczywistego, władczego, ponownie burzącego w niej krew. Samą obecnością, lecz także rzeczową, krytyczną sugestią. Odruchowo uniosła w górę brodę, spoglądając na niego wyzywająco, gotowa do nagłego zaprzeczenia, lecz odebrana niedawno lekcja przynosiła swoje rezultaty: Deirdre zagryzła usta, milcząc, jedynie roziskrzonym spojrzeniem przesyłając pewną dozę niezgody na podobne traktowanie, na wróżenie podobnych sytuacji w przyszłości. Nie sądziła, by się powtórzyły: nie tylko dlatego, że zmądrzała i pojęła, że w pewien sposób jest dla niego ważna, ale także dlatego, że oprócz przywiązania czuła także specyficzny rodzaj strachu. Przed tym, co mógł zrobić i jak wielki miał ma nią wpływ.
Nie kiwnęła głową, nie potwierdziła żadnym słowem, po prostu podtrzymując karcące spojrzenie: zrozumiała, co chciał jej przekazać i wolała nie wiedzieć, do czego byłby zdolny, gdyby sprzeciwiła mu się ponownie w naprawdę ważnej sprawie. Podeszła jednak do niego, przeczesując palcami włosy; kilka zagubionych kawałków szkła spadło na podłogę, dołączając do obrazu zakrwawionego pobojowiska. Zapewne Borgia zmartwi się jej losem, kto wie, może nawet, w swej zaślepionej zyskami głupocie, uzna, że ktoś trwale zniszczył jej wyjątkowy klejnot i pośle za delikwentem psy gończe, ale to nie miało już najmniejszego znaczenia. Deirdre opuszczała Wenus na dobre, w końcu, już, co wcale nie wywoływało w niej wzruszenia ani ulgi. Czuła jedynie podekscytowanie i niepokój; rosnący głód, wywołujący na jej twarzy nieco drżący uśmiech, kpiący, odrobinę niecierpliwy. Wyminęła Rosiera, muskając lodowatymi palcami jego zakrwawioną dłoń, po czym otworzyła przed nimi drzwi, ani razu nie oglądając się za siebie. Już nie należała do tego dusznego, dławiącego ją świata. Przechodziła gdzieś dalej, w nieznane, lecz jeśli mogła zaufać komukolwiek, oddając przyszłość w obce ręce, to mogła poddać się wyłącznie mężczyźnie, który pozwolił jej odkryć prawdziwą siebie, gwarantując równie rzeczywistą potęgę. Reszta – jej słabość, strach, skrajne uczucia - nie miała już znaczenia.
| ztx2
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Przejechała opuszkiem palca po srebrnej, rzeźbionej krawędzi kielicha. Pod jej dotykiem zatańczyły wyryte w metalu ornamenty - gałązki i liście delikatnie drgnęły, ukazując magiczne życie które się w nich tliło. To był naprawdę piękny, stary zestaw składający się z sześciu kielichów, jej ulubiony. Każdy z nich wykonany był z pięknego, poprzecinanego białymi i czarnymi żyłkami marmuru w intensywnej, szmaragdowej barwie, wykończony bardzo starannie obrobionym srebrem. Były tu odkąd tylko sięgała pamięcią, nieodzowny element wyposażenia gabinetu Caesara. Teraz jednak kielichy znajdowały się u niej, stojąc na honorowym miejscu w gablocie z ciemnego mahoniu.
Borgia odstawiła jeden z kielichów na blat biurka, po czym zamknęła drzwiczki. Znajdowało się teraz przed nią sześć różnych kielichów. Jeden wykonany ze złota i czarnego marmuru; jeden z lśniącego, szarego kamienia; jeden stalowy, prosty i nieozdobiony; jeden z pięknie obrobionego, błękitnego marmuru; jeden ze srebra, inkrustowany krwistoczerwonymi rubinami oraz ten, który jeszcze falował pod jej dotykiem. Ostatnie dwa były tymi kielichami, które dostać miały Deirdre i Giovanna - zawsze bowiem z nich piły, kiedy jeszcze stosunki między nimi były lepsze, a Tsagairt po pracy zostawała na kilka chwil w gabinecie Włoszki, by porozmawiać - niekoniecznie o przychodach w Wenus.
Plan był jasny, doskonale omówiony i - co najważniejsze - dopracowany. Nic nie miało prawa zniweczyć ich starań. Nawet nie rozważała więc opcji, że cokolwiek miałoby pójść nie po jej - ich - myśli. Nie znała szczegółów, była bowiem tylko Rycerzem - wiedziała tylko, co miała zrobić, nie pytać się dlaczego i po co. Nie potrzebowała przecież w ogóle tego wiedzieć.
Obcasy zastukotały, kiedy Giovanna zgrabnym krokiem przeszła do szafeczki, zabierając z niej pięć fiolek z eliksirem, który zostawiła jej uprzednio Deirdre. Borgia odstawiła cztery z nich na tacę, ostatnią jednak obróciła delikatnie w palcach, patrząc jak w naczynku odbija się światło świec oświetlających gabinet. Giovanna powtórzyła raz jeszcze plan, który ustalili. Mężczyźni będą siedzieć w prywatnej kwaterze, kiedy przyjdzie do nich Deirdre. Następnie Tsagairt rozpali świece o słodkiej, różanej woni - to powinno wystarczyć, by otumanić węch gości na tyle, aby nie poczuli słodkiego aromatu eliksiru nasennego. Ponadto, Borgia wybrała na ten wieczór wino o bardzo bogatym bukiecie, zawierającym między innymi rozkoszne nuty bergamotki. To powinno zdecydowanie wystarczyć. Dalej. Tuż przed wejściem Gio będzie musiała wlać do czterech z sześciu kielichów przygotowany eliksir nasenny - musi to zrobić jak najpóźniej, żeby tak cenny dla nich tego wieczoru specyfik nie wyparował nim skosztują go ich goście. Później pozostanie tylko dopełnić kielichy, rozproszyć ich dostatecznie i po wzniesionym toaście patrzeć, jak osuną się w objęcia Morfeusza gładko i szybko.
Światło najbliższej świecy zachybotało się, kładąc na moment na twarz Giovanny głębszy cień. Wyostrzając jej rysy, pozostawiając czarne oczy niebezpiecznie błyszczące pod zasłoną z długich rzęs. Znała swoją rolę. Odpięła klamrę pod szyją, a czarna szata którą miała na sobie osunęła się z jej lewego ramienia. W kilku wyważonych ruchach zrzuciła z siebie resztę wierzchniej szaty, pozostając w czerwonej sukni z głębokim dekoltem. Materiał opinał się dokładnie tam, gdzie trzeba było pokazać odrobinę więcej z jej idealnych, pełnych kształtów, nie umniejszając mimo wszystko temu, co powinno zostać ukryte, dając pożywkę wyobraźni. Ciało było towarem - wiedziała o tym. Jakiś czas temu uważała swoje za towar nie do sprzedaży - czasem jednak warto wystawić piękny brylant do gabloty, by kusił każdego, kto legnie na nim swój wzrok. Puściła zagryzane od chwili usta, a te niczym płatki róży rozwinęły się i napełniły rubinową barwą. Przeniosła kielichy na tacę wraz z pięcioma fiolkami, dołożyła butelkę wina. Spojrzała na zegarek - była punkt dwudziesta. Borgia podniosła tacę i będąc pewną, że odpowiednio jest na niej rozłożony ciężar ruszyła do drzwi i dalej, korytarzami jej przybytku. Dywan tłumił dźwięk jej kroków. Wyszła za zakręt i zobaczyła swoją dawną Słodką Miu. Giovanna wygięła usta w znaczącym uśmiechu patrząc na Azjatkę, po czym podeszła bliżej. Gdy Deirdre zniknęła we wnętrzu Borgia odczekała kilka chwil, chcąc dać Śmierciożerczyni dość czasu na zapalenie świec. W końcu, stojąc nadal o parę kroków od drzwi odkorkowała fiolki z eliksirem i momentalnie przelała zawartość czterech z nich do czterech różnych kielichów, zaś zawartość ostatniej starała się rozdzielić na ćwiartki, po odrobinie do naczyń przeznaczonych dla gości. Przy tej czynności odsunęła głowę na bok na tyle, by wciąż widzieć co robi. Nie chciała nawdychać się oparów eliksiru, a jak głosiło stare porzekadło: przezorny zawsze ubezpieczony. Flakoniki wcisnęła do stojącej zaraz obok doniczki, kryjąc szkło wśród listowia. Bez eliksiru pozostały, tak jak było to ustalone, srebrny kielich z rubinami oraz ten z ciemnozielonego marmuru z listnymi zdobieniami. Włoszka pokonała w mgnieniu oka dystans dzielący ją od drzwi i pchnęła je.
- Buona sera, panowie - powiedziała, lekko przeciągając niektóre sylaby, czarując włoskim akcentem i uśmiechem urodzonej femme fatale. Potrafiła poruszać się tak, by zahipnotyzować - z czego korzystała teraz bezwstydnie, podchodząc do stolika pod ścianą. Postawiła na nim tacę i odkorkowała wino, pochylając się delikatnie, dając tym samym siedzącym za nią dżentelmenom piękny widok na jej kształtne zakończenie nóg, zaś kryjącemu się za ścianą, podglądającemu całą sytuację Ignotusowi na swój dekolt. Nie była w stanie pohamować przy tym uśmiechu wkradającego się na jej usta, rozważając, ile normalnemu klientowi przyszłoby zapłacić za taki widok. Prawdopodobnie zbyt wiele na budżet Ignotusa. Zgrabnie rozlała wino do kielichów - lata wprawy były widoczne w każdym jej geście - po czym zostawiając butelkę na komodzie Zabrała tacę z kielichami do pozostałych, chwytając ją w ten sposób, by pozbawione eliksiru naczynia znalazły się najbliżej jej.
- Proponuję toast - oznajmiła, tacę stawiając na stole i chwytając dwa kielichy - ten ze stali i czarnego marmuru ze złotem - po czym podała po jednym pierwszym dwóm z czterech mężczyzn, kolejne dwa zostawiając dla Deirdre. Wzięła po tym swój kielich, ten z zielonego marmuru. Ostatni, srebrny z rubinami pozostawiła Miu. - Za ten wieczór - by był to dopiero początek naszej współpracy - uniosła naczynie w górę i następnie do ust, smakując na języku czysty smak wina.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wniosek z historii jest prosty:
tkwimy w schematach me siostry
tkwimy w schematach me siostry
Ostatnio zmieniony przez Giovanna Borgia dnia 19.11.17 20:06, w całości zmieniany 2 razy
Tajemnicą poliszynela było, czym w rzeczywistości jest Wenus i co kryje się za osławionym obrazem. Nawet ktoś odcięty od życia, nieświadomy zachodzących w świecie zmian, prędzej czy później dowiadywał się, dlaczego lokal cieszy się taką popularnością. Oczywiście nigdy nie planowałem się do niego udać jako klient. Jedna wizyta pozbawiłaby moją skrytkę wielu niezbędnych do przeżycia galeonów, a nie zamierzałem głodować przez rok, żeby zaznać nieco luksusu. Co innego jednak, gdy wyprawa związana była z wykonywaniem zadania od Czarnego Pana. Udawanie klienta nie było zbyt trudne, zwłaszcza gdy przybyłem półtorej godziny przed czasem, na który byli umówieni pracownicy Ministerstwa i ruszyłem pokierowany przez Borgię do właściwego pokoju, w którym mogłem się rozgościć. Pomieszczenie było urządzone ze smakiem, choć nieco ciemne. Paliły się w nim jedynie dwie świece, w pewnym oddaleniu od ściany, w której znajdowały się otwory pozwalające podglądać pokój Miu. Na wszelki wypadek, żeby sączący się przez nie blask nie wzbudził niczyich podejrzeń. Zdjąłem pelerynę, którą ułożyłem na łóżku i przeszedłem się po pokoju upewniając się, że nie czekają mnie tu żadne niespodzianki. Niczego jednak nie było. Tylko karafka z wodą i dwie szklanki. Jedna mogła wspaniale nadawać się do podsłuchiwania przez ścianę. Nie podejrzewałem bowiem, że czeka mnie towarzystwo. Przysunąłem sobie jedyny fotel do otworów umożliwiających podglądanie i rozsiadłem się w nim wygodnie z różdżką w pogotowiu czekającą na kolanach. Miałem czas, dużo czasu. Wyciągnąłem papierosa, któremu przyglądałem się przez chwilę zanim schowałem go ponownie do opakowania i odłożyłem na łóżku obok peleryny. Zamiast tego napiłem się odrobiny wody. Zapach też nie mógł zdradzić mojej obecności, a palony tytoń mógłby za bardzo sączyć się przez niewielkie otwory służące do podglądania i obudzić czujność naszych przyszłych ofiar. Usadowiłem się ponownie w fotelu, z którego wystarczyło nieznacznie się wychylić, by móc wszystko oglądać. Dobrze obejrzałem sobie pusty pokój Miu zanim ktokolwiek zdążył się w nim jeszcze pojawić. Drzwi otworzyły się dopiero po jakimś czasie i swoją obecnością zaszczyciła mnie Deirdre ze sztyletem i fiolką z eliksirem nasennym, a także czterema mniejszymi przygotowanymi na włosy naszych gości. Przekraczając próg mojego pokoju natychmiast stawała się groźną śmierciożerczynią, którą pamiętałem z naszej misji, na której bezlitośnie uśmiercała mugolskiego pachołka. Obcisła, więcej odsłaniająca niż zasłaniająca bielizna nie odejmowała Deirdre nic z jej śmiertelnie niebezpiecznego uroku, który tkwił głęboko w jej oczach. Pomimo skąpego stroju, skupienie się na jej twarzy było zaskakująco łatwe, gdy człowiek pamiętał, że to w niej skrywało się niebezpieczeństwo. Obdarzyłem ją kulturalnym uśmiechem, gdy wchodziła, rozparty na fotelu ze szklanką wody w jednej ręce i różdżką w drugiej.
- Chcesz się napić? - Wskazałem karafkę i drugą szklankę z cieniem rozbawienia przemykającym przez moją twarz. W zwyczaju miałem uważne przyglądanie się ludziom. Śledziłem więc wzrokiem Deirdre tylko czasem skupiając się na jej prowokującym stroju. Był nieco rozpraszający, jeśli pozwoliłbym sobie na odciągnięcie uwagi od misji, do czego nie zamierzałem dopuścić. Przyjąłem w milczeniu sztylet i fiolki, które ustawiłem obok pustej szklanki. I ponownie zapadłem się w fotel zbliżając twarz do ściany i obserwując sąsiedni pokój. Pokój, do którego niebawem weszła Deirdre czarując wiele obiecującymi uśmiechami i kołysaniem bioder skupiając na sobie uwagę wszystkich mężczyzn. Szacunek, jaki wzbudzały magiczne umiejętności Deirdre nie pozwalał przyglądać się jej pracy zbyt nachalnie. Co nie znaczyło, że samo obserwowanie nie było zaskakująco przyjemnym etapem naszej wyprawy do Azkabanu. Nie do końca takich przeżyć oczekiwałem po usłyszeniu rozkazu Czarnego Pana. Może nie byłem gotów odsprzedać za to duszy, ale zdecydowanie stanowić mogło pewne pocieszenie przed tym, czemu niebawem miałem stawić czoło. Uśmiechnąłem się do siebie, niewidoczny, gdy Borgia pochylała się przede mną. Na wszelki wypadek, świadom, co znajduje się w kielichach, odsunąłem się od otworu zasłaniając go ręką i jedynie nasłuchując. Nie byłem specjalistą od eliksirów, nie miałem pojęcia, jak zadziałać mogą opary tego, co podawaliśmy klientom Miu. A podejmowanie niepotrzebnego ryzyka tylko po to, by nieco dłużej pozaglądać w prowokacyjnie odsłaniający więcej niż powinien dekolt Borgii było głupotą, na którą nie było nas stać. Upiłem trzeciego, niewielkiego łyka wody siedząc w fotelu, w najbardziej luksusowym burdelu w Londynie, a może i w całej Anglii, siedząc w pokoju dla podglądaczy, samotnie, za ścianą mając największą atrakcję tego przybytku wraz z jego właścicielką. Cóż, życie nie zawsze jest sprawiedliwe.
- Chcesz się napić? - Wskazałem karafkę i drugą szklankę z cieniem rozbawienia przemykającym przez moją twarz. W zwyczaju miałem uważne przyglądanie się ludziom. Śledziłem więc wzrokiem Deirdre tylko czasem skupiając się na jej prowokującym stroju. Był nieco rozpraszający, jeśli pozwoliłbym sobie na odciągnięcie uwagi od misji, do czego nie zamierzałem dopuścić. Przyjąłem w milczeniu sztylet i fiolki, które ustawiłem obok pustej szklanki. I ponownie zapadłem się w fotel zbliżając twarz do ściany i obserwując sąsiedni pokój. Pokój, do którego niebawem weszła Deirdre czarując wiele obiecującymi uśmiechami i kołysaniem bioder skupiając na sobie uwagę wszystkich mężczyzn. Szacunek, jaki wzbudzały magiczne umiejętności Deirdre nie pozwalał przyglądać się jej pracy zbyt nachalnie. Co nie znaczyło, że samo obserwowanie nie było zaskakująco przyjemnym etapem naszej wyprawy do Azkabanu. Nie do końca takich przeżyć oczekiwałem po usłyszeniu rozkazu Czarnego Pana. Może nie byłem gotów odsprzedać za to duszy, ale zdecydowanie stanowić mogło pewne pocieszenie przed tym, czemu niebawem miałem stawić czoło. Uśmiechnąłem się do siebie, niewidoczny, gdy Borgia pochylała się przede mną. Na wszelki wypadek, świadom, co znajduje się w kielichach, odsunąłem się od otworu zasłaniając go ręką i jedynie nasłuchując. Nie byłem specjalistą od eliksirów, nie miałem pojęcia, jak zadziałać mogą opary tego, co podawaliśmy klientom Miu. A podejmowanie niepotrzebnego ryzyka tylko po to, by nieco dłużej pozaglądać w prowokacyjnie odsłaniający więcej niż powinien dekolt Borgii było głupotą, na którą nie było nas stać. Upiłem trzeciego, niewielkiego łyka wody siedząc w fotelu, w najbardziej luksusowym burdelu w Londynie, a może i w całej Anglii, siedząc w pokoju dla podglądaczy, samotnie, za ścianą mając największą atrakcję tego przybytku wraz z jego właścicielką. Cóż, życie nie zawsze jest sprawiedliwe.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie chciała tu wracać. Pożegnała przecież Wenus przed zaledwie kilkoma dniami; zdołała zachłysnąć się wolnością, zaczerpnąć świeżego, nieprzesyconego piżmem i różami powietrza - czystego, chłodnego, zaklętego w morskiej bryzie, uderzającej ją w twarz za każdym razem, gdy wychodziła na balkon Białej Willi, zaciskając palce na kutej balustradzie. Była wolna - lecz musiała zjawić się w tym przybytku ponownie. Żadna z pracownic i żaden z gości nie zauważyli chwilowej absencji królowej; elitarne dziewczęta czasem znikały na kilka dni, by wypełniać swoją posługę na szlacheckich dworach bądź w kryjówkach przeznaczonych na schadzki; sądzono, że w podobną delegację udała się Miu, powracająca do swej siedziby w pełni chwały, mogąc uprzyjemnić sobotni wieczór elitarnej grupie ministerialnych urzędników. Odwiedzali oni Wenus na tyle często, by mogła ich poznać - obdarowywali dziewczęta hojnymi napiwkami, a od momentu awansu w hierarchii służb, stać ich było na znacznie więcej. Nie zdradzali żadnych szczegółów, lecz wyraźnie lubowali się w zmysłowej atmosferze restauracji, skuszeni także urokami jej najjaśniejszej gwiazdy, najsłodszej pozycji w menu. Deirdre nie sądziła, że przyjdzie im się spotkać ponownie - ostatni raz? - w takich okolicznościach, z widmem Azkabanu wiszącym nad jej głową, ale znajomość ulubionych gości Wenus nie przeszkadzała, wręcz przeciwnie, sprzyjała ich zaufaniu i zadowoleniu ze specjalnego zaproszenia, jakie wystosowała do nich Giovanna. Ono także miało sens; każdy zdawał sobie sprawę z niepewnych czasów, które nadeszły wraz z anomaliami, a dbałość Borgii o interesy Wenus nie powinna nikogo dziwić. Potrzebowała stałych klientów, zwłaszcza tak rozrzutnych jak awansujący urzędnicy - Deirdre doceniła jej zaproszenie oraz zaangażowanie w sprawę, nic nie powinno wzbudzać podejrzeń.
Pojawiła się w Wenus odpowiednio wcześniej. Pozostawiając dokładnie zapieczętowane fiolki z eliksirem w szufladzie biurka Giovanny: pięć, cztery oraz piąta dodatkowa, mająca wzmocnić działanie nasennego trunku. Przezorny zawsze ubezpieczony, podstawowe dawki powinny uśpić mężczyznę i wprowadzić go w sen pełen koszmarów, ale Deirdre wolała zadbać o to, by ich rośli goście natychmiast odpłynęli w błogi sen. Następnie ruszyła do swojej garderoby, przebierając się w odpowiednie ubranie - choć było to zdecydowanie przesadne określenie na skrawki koronki, które na siebie założyła. Pończochy, podwiązki, pas, biustonosz, materiały sunące przez jej nagie ciało, kusząco przesłaniające - i odsłaniające. Kunsztowna, wyrafinowana robota, odcinająca się czernią na jej alabastrowym ciele. Włosy spięła w kok, wsuwając w nie długą szpilę - a zaraz obok własną różdżkę, nie odróżniającą się od pomocniczego upięcia. Była możliwa do rozpoznania, ale różdżką wcześniej i tak przydawała się w czasie spotkań - otworzenie wina, wzbogacenie nastroju, rzucenie zaklęcia wyciszającego, gwarantującego pełny komfort: goście byli przyzwyczajeni do jej obecności. Puder opadł na ostre kości policzkowe, szminka ubarwiła krwawo usta - była gotowa, prezentowała się tak, jak zawsze. Uśmiechnęła się do zwierciadła toaletki, upewniając się, że robi to z taką samą pokorną i prowokującą szczerością, jak zawsze. Znów była Miu - i choć złota bransoleta obciążała smukłą kostkę, to równoważyły to złote okręgi brzęczące na dłoni. Przedramiona skrywały koronkowe rękawiczki, osłaniające Mroczny Znak i smukłe nadgarstki. Była gotowa - ale do przybycia gości miała jeszcze wiele czasu, ruszyła więc w stronę pokoju tuż obok prywatnych komnat Miu, gdzie oczekiwał Ignotus. Skinęła mu głową, starając się zignorować jego wzrok, odruchowo błądzący w rejonach, w które nie powinien się zawieruszać - pokręciła także głową na jego dżentelmeńską propozycję, nie potrzebowała wody. To był jeden z wielu wieczorów, jedno z wielu przedstawień, jeden z wielu toastów, jaki miała wznieść z klientami - także z tymi wyjątkowymi - zachowywała się więc naturalnie, nawet stojąc półnago przed jednym ze śmierciożerców.
- Bądź w gotowości - powiedziała tylko, kładąc obok fotela sztylet, który otrzymała od Asteriona, cztery fiolki o różnokolorowych zakrętkach, do których zamierzała potem wsunąć włosy poszczególnych mężczyzn, oraz dokładnie zakręconą fiolkę z eliksirem senności. Tak na wszelki wypadek, gdyby coś poszło nie tak. Jeszcze chwilę zatrzymała się przy fotelu Ignatusa, wpatrując się w ścianę odgradzającą pokoje - znajdował się w niej dyskretny, praktycznie niezauważalny, niewielki otwór, pozwalający podglądać to, co dzieje się w sąsiednim pomieszczeniu. Ukryty został w różnobarwnym arrasie, utrudniającym rozpoznanie pustego miejsca - na tyle niewielkiego, że nie rzucało się w oczy. Dzięki niemu Ignatus mógł obserwować wydarzenia z pokoju obok, pozostając niewykrytym, i w odpowiednim momencie zareagować. Znajdował się tu przecież jako klient oczekujący nadejścia jego dzisiejszej towarzyszki - nic, co mogłoby kogokolwiek zaniepokoić. Deirdre upewniła się, że wszystko jest w porządku, po czym - rzucając Ignatusowi ostatnie, wieloznaczne, spojrzenie - zniknęła za drzwiami na korytarz. Pozostawało jedynie czekać, aż czterech mężczyzn pojawi się w Wenus - przekroczyli jego progi kilka minut później, doprowadzeni do pomieszczenia przez dwie blondwłose dzierlatki, zapowiadające specjalne powitanie. Deirdre przywdziała na swej twarzy lekki uśmiech i skontrolowała go w wiszącym na ścianie lustrze - tak, wyglądała naturalnie, wyglądała jak zawsze. Robiła to wiele razy, znała swoje możliwości - i znała słabości mężczyzn, zasiadających w bawialni jej prywatnych komnat. Gdy już znaleźli się na miejscu, przeszła pod drzwi, kątem oka zauważając zbliżającą się z kielichami Giovannę. Różnorodne naczynia miały sprawiać wrażenie przepychu i dopieszczenia zmysłów specjalnych klientów, wiadomo przecież było, że Borgii zależy na akurat tych gościach, wykazujących się niezwykłą hojnością. Odwołanie spotkania mocno uderzyłoby w fundusze Wenus, dlatego zapewnienie im doskonałych warunków wieczoru gwarantowało przyszłe profity. A wśród doskonałości najjaśniej błyszczała ona, Miu. Klejnot w koronie. Najsłodszy, najbardziej elitarny przedmiot, którym można było rozkojarzyć gości.
Upewniwszy się, że Borgia ma przy sobie fiolki oraz że mężczyźni rozsiedli się już w fotelach pokoju, Miu pchnęła drzwi, wchodząc do pogrążonego w półmroku pomieszczenia. Wysunęła z małej kieszeni przeźroczystego peniuaru pudełko zapałek i odpaliła jedną, uśmiechając się do wygodnie ugoszczonych mężczyzn. Nie mówiła nic; zgrabnie, kołysząc biodrami, przemknęła przez pokój, powoli zapalając zapachowe, różane świece, ustawione na stolikach za głowami mężczyzn. Jedna po drugiej, nucąc cicho pod nosem jedną ze zmysłowych, wymruczanych melodii, którymi witała ich niegdyś w Wenus. Świece zapłonęły żywym światłem, stopniowo uwalniając z siebie różany aromat, który miał dotrzeć do nozdrzy mężczyzn na świeżo, jeszcze mocniej przykrywając ewentualny zapach eliksiru, upłynnionego w różanym winie najsłodszego szczepu.
- Tęskniłam - szepnęła cicho do ucha mijanego mężczyzny, Sebastiana, którego znała najlepiej, siedzącemu tuż obok Drake'owi odgarniając delikatnie włosy z czoła. Nie zatrzymała się jednak na długo, wystarczyło spojrzenie i uśmiech - lubiła budować napięcie, także to, tworzące między nią a mężczyznami pewne porozumienie, nasilające się w momencie, w którym do pokoju weszła Giovanna. Deirdre przystanęła na środku, ściągając na siebie męskie spojrzenia - i posłała najsłodszy z uśmiechów Kaiowi, przesuwając tęsknym, zmysłowym spojrzeniem po twarzach pozostałych. Zaprosiła ich Giovanna - ale to ona, Miu, nie potrafiła doczekać się ich dotknięć, muśnięć i pocałunków. Potrzebowała Borgii zarówno do odwrócenia uwagi przy dopełnianiu winem o najsłodszych oparach kielichów, jak i przy stworzeniu mostu porozumienia. Miu znalazła się tu dla nich - nie dla Giovanny - i okazywała to każdym niecierpliwym spięciem mięśni i intensywnym uśmiechem, jaki kierowała w ich stronę. W momencie, w którym włoszka zaczynała nalewać wina, Deirdre powoli zaczęła zsuwać z siebie peniuar, ukrywający bieliznę - cal po calu, nieśpiesznie i powoli, odciągając uwagę, spływał z jej ramion, talii i bioder, odsłaniając skomplikowany system koronek, podwiązek i pasów bieliźniarskiego arcydzieła, podkreślającego tylko nagość Miu. - Jestem pewna, że ten wieczór zapadnie panom w pamięć na długi, długi czas - wychrypiała lekkim szeptem, przesuwając głodnym spojrzeniem po twarzach całej czwórki, chcąc pochwycić ich wzrok. Zaśmiała się cicho, krótko i perliście na słowa Giovanny - jednocześnie wyłapując wzrok Kaia i Elliota; byli tu dla siebie, Borgia była zbędna, to była ich noc i i ich przyjemność - lecz odebrała od niej dwa kielichy i przeszła ku dwóm pozostałym mężczyznom, podając im naczynia. Koronkowa bielizna więcej odsłaniała, niż kryła, ale starała się jak najlepiej zaakcentować swe atuty, by zdekoncentrować mężczyzn. Gdy już pochwycili kielichy, przesunęła dłońmi po ich udach i kolanach, prostując się gwałtownie i ponownie odchodząc na środek. Szczegółów figury, talii, pośladków i piersi nie krył już zwiewny szlafrok - przyciągała ku sobie wzrok. Odebrała kielich od Borgii, ten, który nie krył w sobie eliksiru, i uniosła go w górę. - Jeden kielich nie zaszkodzi, a może jedynie wzbogacić nasze dzisiejsze rozkosze. Im szybciej to nich przejdziemy, tym lepiej - powiedziała miękko i prowokująco, niecierpliwa bliskości mężczyzn, zwracając się do wszystkich - lecz głównie ku Kaiowi; kojarzyła, że był najbardziej zorganizowany i służbistyczny; mógł odmówić toastu ze względu na jutrzejszą wieczorną służbę, lecz miała nadzieję, że specjalne spojrzenie oraz zapewnienie, że jest to jedynie pierwszy krok ku ich wspólnej rozkoszy, przekona go do wypicia do dnia kielicha. Doskonale kłamała, słodko posługiwała się retoryką; jej wzmocnione latami praktyki zdolności powinny zagwarantować im sukces, lecz była w swoich planach pokorna - i jak najbardziej poświęcona odgrywanej roli. Uniosła kielich w górę i poczekała, aż mężczyźni także przystąpią do toastu - chwilę przed nimi przysunęła usta do naczynia, wypijając jego zawartość. Widzieli nalewanie wina z tej samej butelki, widzieli, jak wypija wino prawie do dna; miała nadzieję, że to - plus doświadczenia z ostatnich, podobnych wizyt, w Wenus - wystarczy, by wychylili do dna swe kielichy. Zapachowe świece wzmagały słodko-senny zapach w powietrzu, niwelujące ewentualne opary eliksiru wymieszanego ze słodkim winem, wdzięki Giovanny i półnagiej Miu dekoncentrowały - ta ostatnia jeszcze w trakcie wypijania kielicha, odpięła sprzączkę jednej z pończoch; bok pasa osunął się wulgarnie wzdłuż jej bioder. Oblizała usta, wpatrując się słodko i prowokująco w czterech mężczyzn - licząc na to, że na tyle pochłonie ich widowisko, nieszkodliwy jeden toast i urok Miu, by wychylili swe kielichy i przygotowali się na intensywniejszą kontynuację wieczoru.
Pojawiła się w Wenus odpowiednio wcześniej. Pozostawiając dokładnie zapieczętowane fiolki z eliksirem w szufladzie biurka Giovanny: pięć, cztery oraz piąta dodatkowa, mająca wzmocnić działanie nasennego trunku. Przezorny zawsze ubezpieczony, podstawowe dawki powinny uśpić mężczyznę i wprowadzić go w sen pełen koszmarów, ale Deirdre wolała zadbać o to, by ich rośli goście natychmiast odpłynęli w błogi sen. Następnie ruszyła do swojej garderoby, przebierając się w odpowiednie ubranie - choć było to zdecydowanie przesadne określenie na skrawki koronki, które na siebie założyła. Pończochy, podwiązki, pas, biustonosz, materiały sunące przez jej nagie ciało, kusząco przesłaniające - i odsłaniające. Kunsztowna, wyrafinowana robota, odcinająca się czernią na jej alabastrowym ciele. Włosy spięła w kok, wsuwając w nie długą szpilę - a zaraz obok własną różdżkę, nie odróżniającą się od pomocniczego upięcia. Była możliwa do rozpoznania, ale różdżką wcześniej i tak przydawała się w czasie spotkań - otworzenie wina, wzbogacenie nastroju, rzucenie zaklęcia wyciszającego, gwarantującego pełny komfort: goście byli przyzwyczajeni do jej obecności. Puder opadł na ostre kości policzkowe, szminka ubarwiła krwawo usta - była gotowa, prezentowała się tak, jak zawsze. Uśmiechnęła się do zwierciadła toaletki, upewniając się, że robi to z taką samą pokorną i prowokującą szczerością, jak zawsze. Znów była Miu - i choć złota bransoleta obciążała smukłą kostkę, to równoważyły to złote okręgi brzęczące na dłoni. Przedramiona skrywały koronkowe rękawiczki, osłaniające Mroczny Znak i smukłe nadgarstki. Była gotowa - ale do przybycia gości miała jeszcze wiele czasu, ruszyła więc w stronę pokoju tuż obok prywatnych komnat Miu, gdzie oczekiwał Ignotus. Skinęła mu głową, starając się zignorować jego wzrok, odruchowo błądzący w rejonach, w które nie powinien się zawieruszać - pokręciła także głową na jego dżentelmeńską propozycję, nie potrzebowała wody. To był jeden z wielu wieczorów, jedno z wielu przedstawień, jeden z wielu toastów, jaki miała wznieść z klientami - także z tymi wyjątkowymi - zachowywała się więc naturalnie, nawet stojąc półnago przed jednym ze śmierciożerców.
- Bądź w gotowości - powiedziała tylko, kładąc obok fotela sztylet, który otrzymała od Asteriona, cztery fiolki o różnokolorowych zakrętkach, do których zamierzała potem wsunąć włosy poszczególnych mężczyzn, oraz dokładnie zakręconą fiolkę z eliksirem senności. Tak na wszelki wypadek, gdyby coś poszło nie tak. Jeszcze chwilę zatrzymała się przy fotelu Ignatusa, wpatrując się w ścianę odgradzającą pokoje - znajdował się w niej dyskretny, praktycznie niezauważalny, niewielki otwór, pozwalający podglądać to, co dzieje się w sąsiednim pomieszczeniu. Ukryty został w różnobarwnym arrasie, utrudniającym rozpoznanie pustego miejsca - na tyle niewielkiego, że nie rzucało się w oczy. Dzięki niemu Ignatus mógł obserwować wydarzenia z pokoju obok, pozostając niewykrytym, i w odpowiednim momencie zareagować. Znajdował się tu przecież jako klient oczekujący nadejścia jego dzisiejszej towarzyszki - nic, co mogłoby kogokolwiek zaniepokoić. Deirdre upewniła się, że wszystko jest w porządku, po czym - rzucając Ignatusowi ostatnie, wieloznaczne, spojrzenie - zniknęła za drzwiami na korytarz. Pozostawało jedynie czekać, aż czterech mężczyzn pojawi się w Wenus - przekroczyli jego progi kilka minut później, doprowadzeni do pomieszczenia przez dwie blondwłose dzierlatki, zapowiadające specjalne powitanie. Deirdre przywdziała na swej twarzy lekki uśmiech i skontrolowała go w wiszącym na ścianie lustrze - tak, wyglądała naturalnie, wyglądała jak zawsze. Robiła to wiele razy, znała swoje możliwości - i znała słabości mężczyzn, zasiadających w bawialni jej prywatnych komnat. Gdy już znaleźli się na miejscu, przeszła pod drzwi, kątem oka zauważając zbliżającą się z kielichami Giovannę. Różnorodne naczynia miały sprawiać wrażenie przepychu i dopieszczenia zmysłów specjalnych klientów, wiadomo przecież było, że Borgii zależy na akurat tych gościach, wykazujących się niezwykłą hojnością. Odwołanie spotkania mocno uderzyłoby w fundusze Wenus, dlatego zapewnienie im doskonałych warunków wieczoru gwarantowało przyszłe profity. A wśród doskonałości najjaśniej błyszczała ona, Miu. Klejnot w koronie. Najsłodszy, najbardziej elitarny przedmiot, którym można było rozkojarzyć gości.
Upewniwszy się, że Borgia ma przy sobie fiolki oraz że mężczyźni rozsiedli się już w fotelach pokoju, Miu pchnęła drzwi, wchodząc do pogrążonego w półmroku pomieszczenia. Wysunęła z małej kieszeni przeźroczystego peniuaru pudełko zapałek i odpaliła jedną, uśmiechając się do wygodnie ugoszczonych mężczyzn. Nie mówiła nic; zgrabnie, kołysząc biodrami, przemknęła przez pokój, powoli zapalając zapachowe, różane świece, ustawione na stolikach za głowami mężczyzn. Jedna po drugiej, nucąc cicho pod nosem jedną ze zmysłowych, wymruczanych melodii, którymi witała ich niegdyś w Wenus. Świece zapłonęły żywym światłem, stopniowo uwalniając z siebie różany aromat, który miał dotrzeć do nozdrzy mężczyzn na świeżo, jeszcze mocniej przykrywając ewentualny zapach eliksiru, upłynnionego w różanym winie najsłodszego szczepu.
- Tęskniłam - szepnęła cicho do ucha mijanego mężczyzny, Sebastiana, którego znała najlepiej, siedzącemu tuż obok Drake'owi odgarniając delikatnie włosy z czoła. Nie zatrzymała się jednak na długo, wystarczyło spojrzenie i uśmiech - lubiła budować napięcie, także to, tworzące między nią a mężczyznami pewne porozumienie, nasilające się w momencie, w którym do pokoju weszła Giovanna. Deirdre przystanęła na środku, ściągając na siebie męskie spojrzenia - i posłała najsłodszy z uśmiechów Kaiowi, przesuwając tęsknym, zmysłowym spojrzeniem po twarzach pozostałych. Zaprosiła ich Giovanna - ale to ona, Miu, nie potrafiła doczekać się ich dotknięć, muśnięć i pocałunków. Potrzebowała Borgii zarówno do odwrócenia uwagi przy dopełnianiu winem o najsłodszych oparach kielichów, jak i przy stworzeniu mostu porozumienia. Miu znalazła się tu dla nich - nie dla Giovanny - i okazywała to każdym niecierpliwym spięciem mięśni i intensywnym uśmiechem, jaki kierowała w ich stronę. W momencie, w którym włoszka zaczynała nalewać wina, Deirdre powoli zaczęła zsuwać z siebie peniuar, ukrywający bieliznę - cal po calu, nieśpiesznie i powoli, odciągając uwagę, spływał z jej ramion, talii i bioder, odsłaniając skomplikowany system koronek, podwiązek i pasów bieliźniarskiego arcydzieła, podkreślającego tylko nagość Miu. - Jestem pewna, że ten wieczór zapadnie panom w pamięć na długi, długi czas - wychrypiała lekkim szeptem, przesuwając głodnym spojrzeniem po twarzach całej czwórki, chcąc pochwycić ich wzrok. Zaśmiała się cicho, krótko i perliście na słowa Giovanny - jednocześnie wyłapując wzrok Kaia i Elliota; byli tu dla siebie, Borgia była zbędna, to była ich noc i i ich przyjemność - lecz odebrała od niej dwa kielichy i przeszła ku dwóm pozostałym mężczyznom, podając im naczynia. Koronkowa bielizna więcej odsłaniała, niż kryła, ale starała się jak najlepiej zaakcentować swe atuty, by zdekoncentrować mężczyzn. Gdy już pochwycili kielichy, przesunęła dłońmi po ich udach i kolanach, prostując się gwałtownie i ponownie odchodząc na środek. Szczegółów figury, talii, pośladków i piersi nie krył już zwiewny szlafrok - przyciągała ku sobie wzrok. Odebrała kielich od Borgii, ten, który nie krył w sobie eliksiru, i uniosła go w górę. - Jeden kielich nie zaszkodzi, a może jedynie wzbogacić nasze dzisiejsze rozkosze. Im szybciej to nich przejdziemy, tym lepiej - powiedziała miękko i prowokująco, niecierpliwa bliskości mężczyzn, zwracając się do wszystkich - lecz głównie ku Kaiowi; kojarzyła, że był najbardziej zorganizowany i służbistyczny; mógł odmówić toastu ze względu na jutrzejszą wieczorną służbę, lecz miała nadzieję, że specjalne spojrzenie oraz zapewnienie, że jest to jedynie pierwszy krok ku ich wspólnej rozkoszy, przekona go do wypicia do dnia kielicha. Doskonale kłamała, słodko posługiwała się retoryką; jej wzmocnione latami praktyki zdolności powinny zagwarantować im sukces, lecz była w swoich planach pokorna - i jak najbardziej poświęcona odgrywanej roli. Uniosła kielich w górę i poczekała, aż mężczyźni także przystąpią do toastu - chwilę przed nimi przysunęła usta do naczynia, wypijając jego zawartość. Widzieli nalewanie wina z tej samej butelki, widzieli, jak wypija wino prawie do dna; miała nadzieję, że to - plus doświadczenia z ostatnich, podobnych wizyt, w Wenus - wystarczy, by wychylili do dna swe kielichy. Zapachowe świece wzmagały słodko-senny zapach w powietrzu, niwelujące ewentualne opary eliksiru wymieszanego ze słodkim winem, wdzięki Giovanny i półnagiej Miu dekoncentrowały - ta ostatnia jeszcze w trakcie wypijania kielicha, odpięła sprzączkę jednej z pończoch; bok pasa osunął się wulgarnie wzdłuż jej bioder. Oblizała usta, wpatrując się słodko i prowokująco w czterech mężczyzn - licząc na to, że na tyle pochłonie ich widowisko, nieszkodliwy jeden toast i urok Miu, by wychylili swe kielichy i przygotowali się na intensywniejszą kontynuację wieczoru.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zamknięty pokaz organizowany wyłącznie dla pracowników Oddziału Kontroli Magicznej okazał się wystarczająco kuszący, by czterej stali bywalcy Wenus stawili się o umówionej godzinie z lekkim ukłuciem podniecenia. Nie wiedzieli, co czeka ich tego wieczora, ale byli podekscytowani niespodzianką, a okazanie im szczególnych względów połechtało przyjemnie ich wyrośnięte ego. Z urzędniczą punktualnością stawili się w przybytku, a później zostali doprowadzeni do właściwego pokoju przez kobiety, których obecność i wygląd delikatnie podsycał głód wyczekiwania. Pojawienie się gwiazdy, na którą czekali wywołało niecierpliwe napięcie pomiędzy nimi, niespokojne poruszenie w głębokich fotelach. Sebastian, którego mijała wstrzymał powietrze i obejrzał się za nią, tęsknie i pożądliwie omiatając jej ciało wzrokiem. Zawsze miał słabość do egzotyki, a fantazje o Miu ciągnęły się za nim od dawna. Drake uśmiechnął się do niej frywolnie, gdy odgarniała mu włosy z czoła. W jego oczach mogła dostrzec, że snuje plany o tym, co ich czeka lada moment. Wśród koleżanek Miu miał opinię nerwusa, który lubił od razu przechodzić do konkretów, nie szczędząc przy tym siły. Elliot wpatrywał się w nią jak w najznakomitszy okaz, a po twarzy Kaia przebiegł cień pełnego żądzy uśmiechu. Wchodząca Borgia odwróciła na moment ich uwagę, ale Deirdre odzyskała ją z klasą i dziecinną łatwością. Tylko Kai, omiótłszy wzrokiem właścicielkę burdelu, atrakcyjną i ponętną, czujnie patrzył jej na ręce, gdy rozlewała wina do kielichów — zboczenie zawodowe, bywał nieufny, ale właśnie dzięki temu tak szybko osiągnął sukces w Oddziale Kontroli Magicznej. Odnotował w myślach fakt, że nalała tego samego trunku do wszystkich naczyń, z których dwa wzięły goszczące ich kobiety. Na wieść o toaście, a raczej nęcącej obietnicy Miu wśród mężczyzn rozległ się cichy pomruk zadowolenia. Większość z nich bez wahania wzniosła naczynia w ich kierunku, przyjmując słowa Miu, z których zostanie rozliczona już po wszystkim. Elliott zachłannie opróżnił kielich na jednym tchu, a stróżka burgundowego trunku pociekła mu po brodzie, skapując na pierś i brudząc kilkoma kroplami jego szatę. Sebastian Burton zakołysał kielichem, zamoczył usta i zasmakował się w pysznym alkoholu. Opróżnił go do dna, choć powoli w przeciwieństwie do Drake'a Wildera, który ograniczył się zaledwie do kilku sporych łyków. Tylko Kai zaprzestał picia po lekkiej degustacji. Nie spodziewał się, by opróżnienie kielicha w tempie swoich kolegów znacząco zmieniło jego doznania. Wolał napawać się ogniem prostytutki, gwiazdy, królowej tego przybytku z w miarę trzeźwym umysłem. A już teraz, gdy obdarzała tym uroczym uśmiechem pozostałych mężczyzn, zazdrośnie zaciskał palce wolnej dłoni na podłokietniku.
— Wino smakuje znakomicie — pochwalił wybór Borgii, choć nie odrywał wzroku od Miu. — Więc nie traćmy czasu — zaproponował stanowczo, wbijając spojrzenie w Azjatkę. Jego serce biło jak oszalałe, chciał aby przeszli już do rzeczy.
— Wino smakuje znakomicie — pochwalił wybór Borgii, choć nie odrywał wzroku od Miu. — Więc nie traćmy czasu — zaproponował stanowczo, wbijając spojrzenie w Azjatkę. Jego serce biło jak oszalałe, chciał aby przeszli już do rzeczy.
Czuła na sobie ich lepkie spojrzenia, błądzące po smukłej figurze, zsuwające skomplikowaną plątaninę koronek, wpełzające pod zwiewny materiał peniuaru - przywykła do tego, do fizyczności nawet przy zachowaniu dystansu. Uwodzenie zaczynało się przecież dużo wcześniej od dotyku, już od pierwszych kroków na miękkim dywanie, od kołyszących się bioder, napiętych łydek, wyprostowanej sylwetce: zanim stawała się ciałem na sprzedaż, była ciałem na pokaz, zamkniętym w nęcącym opakowaniu, ustawionym w rozświetlonej blaskiem świec gablocie. Szklącej się na równi z męskimi oczami o rozszerzonych źrenicach. Uśmiechała się do nich lekko, z idealnie wymierzonymi proporcjami nonszalanckiej prowokacji i usłużnej uległości, tak, by każdy z nich mógł odebrać z jej aury coś dla siebie. Dziwkarski urok, poparty doświadczeniem, wbrew pozorom nie polegał na szarżowaniu w skrajności - przynajmniej nie w pracy grupowej, gdy nie mogła całkowicie poświęcić się pragnieniom jednego mężczyzny. Nie znała wszystkich marzeń dzisiejszych wyjątkowych gości, ale potrafiła z powodzeniem wyciągać wnioski, zarówno z opowieści koleżanek jak i własnych wspomnień. Drake ze skłonnością do gwałtowności, nieco nieśmiały Elliott, Sebastian zawsze poszukujący innych wrażeń, obcych, egzotycznych - i Kai, najbardziej spokojny, lecz zadurzony w Miu, z diabłem czającym się głębiej za maską opanowania.
Przeczuwała, że to on może sprawić problemy, i niestety, nie przeliczyła się. Gdy już wzniosła toast za zdrowie gości i powodzenie dzisiejszego wieczoru - ich powodzenie - oblizała niezwykle powoli usta, przyglądając się twarzy każdej z czwórki. Dwa kielichy, odłożone na boczne stoliki, były całkowicie puste, jeden, ten należący do Saundersa, ciągle znajdywał się w dłoni ułożonej na podłokietniku. Deirdre nie zbladła, nie traciła rezonu, ciągle mieli szansę zmieścić się w czasie; ważne, by i on dopił do końca wino. W powietrzu zaczynały intensywniej wybrzmiewać różane nuty, świece rozpalały zapach, przytłumiając ewentualnie mocniejszy aromat trunku, sprzyjały także kameralnej, zmysłowej atmosferze...i niewybudzeniu się ze snu, w jaki wkrótce miała zapaść cała czwórka. Jeśli tylko wszystko pójdzie zgodnie z planem - Deirdre musiała działać szybko. Przygryzła wargę, odwzajemniając niecierpliwe spojrzenie Sebastiana, po czym ruszyła wzdłuż foteli, pozwalając zarówno jemu jak i Elliotowi przesunąć dłonią po swoim ciele - w ramach nagrody, krótkiej; nimi miała zająć się Borgia, zagadując ich łagodnie i roztaczając przed nimi wizję upojnej nocy, wręcz marzenia sennego. Chciała jednak zostawić im coś jeszcze, nie zaniedbać żadnego mężczyzny - sięgnęła jedną dłonią za siebie, zgrabnie odpinając haftki biustonosza. Koronka osunęła się po piersiach i sutkach, zaczepiając się o pas pończoch; Miu owinęła tasiemkę wokół palca i rzuciła materiał na kolana Emersona. Została w pończochach, koronkowej bieliźnie, bransoletach i niewidocznym pod nimi, ukrytym zaklęciem, bandażu, przesłaniającym Mroczny Znak. Później skupiła się na pozostałej dwójce: ciągle wpatrując się w oczy Kaia, przystanęła za plecami Drake'a, przesuwając smukłymi dłońmi wzdłuż jego żuchwy, szyi i niżej, by rozpiąć kilka guzików koszuli.
- Nie jesteście spragnieni, panowie? - wyszeptała lekko do ucha Wildera, owiewając jego szyję i kark gorącym oddechem - ciągle spoglądając prowokująco na Saundersa, nie chciała, by sądził, że o nim zapomniała. Przygryzła płatek ucha bruneta, po czym wyprostowała się, jednocześnie unosząc odłożony na stolik, w połowie wypity, kielich wina. Wyminęła zgrabnym krokiem fotel, ciągle pamiętając, by poruszać się tak, jak powinna, jak zawsze, jak robiła to Miu, czarując samym ruchem bioder, pochyleniem się, zerknięciem przez ramię - kontrolnym, na to, jak radziła sobie Borgia. Uśmiechnęła się lekko, pochylając się nad Wilderem, by podać mu kielich z niedopitym winem: prosto do ust, przechylając go, by drugą ręką rozpiąć resztę guzików koszuli. Następnie odłożyła naczynie i odwróciła się przodem do Kaia - jego nie mogła spróbować napoić bezpośrednio, był zbyt władczy, odtrąciłby jej dłoń: ale przecież i na podobnych mężczyzn znała sposoby, słodką manipulację, perswazję, którą posługiwała się więcej niż biegle. Nawet na grząskim gruncie. W głowie snuła już plany awaryjne, jeśli Kai nie dopije wina, będzie musiała jak najszybciej wyciągnąć go do sypialni - choć oczywiście wolałaby tego uniknąć.
- Nie chcesz wypić za naszą wieczór? - spytała odrobinę smutno i odrobinę iskrząco. - Może...zawrzyjmy krótki pakt. Ty zadowolisz Giovannę, naszą hojną gospodynię, doceniając do dna jej wyjątkowe wino, a ja - zadowolę ciebie - zaproponowała delikatnie, w formie zabawy, rozrywkowej gry wstępnej, w jakiej się przecież lubował. Był cierpliwszy od innych, choć dziś wydawał się najbardziej spragniony. Nie dotknęła jego ręki, nie próbowała wlać wina do ust, odebrałby to jako przesadę - dlatego musiała oddać cesarzowi, co cesarskie, działając subtelnie i nienachalnie. - i nie uronię ani kropli z twojej przyjemności - wychrypiała po sekundzie najsłodszą obietnicę, powoli osuwając się przed nim na kolana, by przyklęknąć między rozstawionymi udami. Upokarzająca pozycja gwarantowała jednak względne bezpieczeństwo; obawiała się, że gdyby pochyliła się nad nim zalotnie, mógłby przyciągnąć ją do pocałunku, przelewając w usta wypite wino. Znała jego władczość i wiedziała, że jeśli coś jest w stanie go zdekoncentrować i jednocześnie zaspokoić - to właśnie widok Miu na kolanach, uległej, spragnionej. Mocno przesunęła dłońmi po jego udach, sięgając skórzanego pasa, który rozpięła zgrabnie, wyczekująco spoglądając w męskie oczy. Z doskonale odbitym pragnieniem i głodem. Z tyłu słyszała słowa Borgii, propozycje co do urozmaicenia wieczoru dodatkowym towarzystwem, jej kojący, śpiewny głos - z pewnością skupiała na sobie uwagę pozostałej dwójki, a nawet jeśli ich wzrok umykał ku klęczącej Miu - mieli na co popatrzeć, na półnagie, gładkie ciało, ułożone w rozbudzającej zmysły pozie, które wkrótce miało należeć także do nich.
Przeczuwała, że to on może sprawić problemy, i niestety, nie przeliczyła się. Gdy już wzniosła toast za zdrowie gości i powodzenie dzisiejszego wieczoru - ich powodzenie - oblizała niezwykle powoli usta, przyglądając się twarzy każdej z czwórki. Dwa kielichy, odłożone na boczne stoliki, były całkowicie puste, jeden, ten należący do Saundersa, ciągle znajdywał się w dłoni ułożonej na podłokietniku. Deirdre nie zbladła, nie traciła rezonu, ciągle mieli szansę zmieścić się w czasie; ważne, by i on dopił do końca wino. W powietrzu zaczynały intensywniej wybrzmiewać różane nuty, świece rozpalały zapach, przytłumiając ewentualnie mocniejszy aromat trunku, sprzyjały także kameralnej, zmysłowej atmosferze...i niewybudzeniu się ze snu, w jaki wkrótce miała zapaść cała czwórka. Jeśli tylko wszystko pójdzie zgodnie z planem - Deirdre musiała działać szybko. Przygryzła wargę, odwzajemniając niecierpliwe spojrzenie Sebastiana, po czym ruszyła wzdłuż foteli, pozwalając zarówno jemu jak i Elliotowi przesunąć dłonią po swoim ciele - w ramach nagrody, krótkiej; nimi miała zająć się Borgia, zagadując ich łagodnie i roztaczając przed nimi wizję upojnej nocy, wręcz marzenia sennego. Chciała jednak zostawić im coś jeszcze, nie zaniedbać żadnego mężczyzny - sięgnęła jedną dłonią za siebie, zgrabnie odpinając haftki biustonosza. Koronka osunęła się po piersiach i sutkach, zaczepiając się o pas pończoch; Miu owinęła tasiemkę wokół palca i rzuciła materiał na kolana Emersona. Została w pończochach, koronkowej bieliźnie, bransoletach i niewidocznym pod nimi, ukrytym zaklęciem, bandażu, przesłaniającym Mroczny Znak. Później skupiła się na pozostałej dwójce: ciągle wpatrując się w oczy Kaia, przystanęła za plecami Drake'a, przesuwając smukłymi dłońmi wzdłuż jego żuchwy, szyi i niżej, by rozpiąć kilka guzików koszuli.
- Nie jesteście spragnieni, panowie? - wyszeptała lekko do ucha Wildera, owiewając jego szyję i kark gorącym oddechem - ciągle spoglądając prowokująco na Saundersa, nie chciała, by sądził, że o nim zapomniała. Przygryzła płatek ucha bruneta, po czym wyprostowała się, jednocześnie unosząc odłożony na stolik, w połowie wypity, kielich wina. Wyminęła zgrabnym krokiem fotel, ciągle pamiętając, by poruszać się tak, jak powinna, jak zawsze, jak robiła to Miu, czarując samym ruchem bioder, pochyleniem się, zerknięciem przez ramię - kontrolnym, na to, jak radziła sobie Borgia. Uśmiechnęła się lekko, pochylając się nad Wilderem, by podać mu kielich z niedopitym winem: prosto do ust, przechylając go, by drugą ręką rozpiąć resztę guzików koszuli. Następnie odłożyła naczynie i odwróciła się przodem do Kaia - jego nie mogła spróbować napoić bezpośrednio, był zbyt władczy, odtrąciłby jej dłoń: ale przecież i na podobnych mężczyzn znała sposoby, słodką manipulację, perswazję, którą posługiwała się więcej niż biegle. Nawet na grząskim gruncie. W głowie snuła już plany awaryjne, jeśli Kai nie dopije wina, będzie musiała jak najszybciej wyciągnąć go do sypialni - choć oczywiście wolałaby tego uniknąć.
- Nie chcesz wypić za naszą wieczór? - spytała odrobinę smutno i odrobinę iskrząco. - Może...zawrzyjmy krótki pakt. Ty zadowolisz Giovannę, naszą hojną gospodynię, doceniając do dna jej wyjątkowe wino, a ja - zadowolę ciebie - zaproponowała delikatnie, w formie zabawy, rozrywkowej gry wstępnej, w jakiej się przecież lubował. Był cierpliwszy od innych, choć dziś wydawał się najbardziej spragniony. Nie dotknęła jego ręki, nie próbowała wlać wina do ust, odebrałby to jako przesadę - dlatego musiała oddać cesarzowi, co cesarskie, działając subtelnie i nienachalnie. - i nie uronię ani kropli z twojej przyjemności - wychrypiała po sekundzie najsłodszą obietnicę, powoli osuwając się przed nim na kolana, by przyklęknąć między rozstawionymi udami. Upokarzająca pozycja gwarantowała jednak względne bezpieczeństwo; obawiała się, że gdyby pochyliła się nad nim zalotnie, mógłby przyciągnąć ją do pocałunku, przelewając w usta wypite wino. Znała jego władczość i wiedziała, że jeśli coś jest w stanie go zdekoncentrować i jednocześnie zaspokoić - to właśnie widok Miu na kolanach, uległej, spragnionej. Mocno przesunęła dłońmi po jego udach, sięgając skórzanego pasa, który rozpięła zgrabnie, wyczekująco spoglądając w męskie oczy. Z doskonale odbitym pragnieniem i głodem. Z tyłu słyszała słowa Borgii, propozycje co do urozmaicenia wieczoru dodatkowym towarzystwem, jej kojący, śpiewny głos - z pewnością skupiała na sobie uwagę pozostałej dwójki, a nawet jeśli ich wzrok umykał ku klęczącej Miu - mieli na co popatrzeć, na półnagie, gładkie ciało, ułożone w rozbudzającej zmysły pozie, które wkrótce miało należeć także do nich.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Prywatny pokój
Szybka odpowiedź