Prywatny pokój
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Pokój Miu
Za ostatnimi drzwiami korytarza, za dębowymi drzwiami, za magicznie unoszącą się kotarą z białych perełek mieszkała księżniczka. Księżniczka Miu, której królestwo stanowi dość przestronny pokój, utrzymany w stonowanej kolorystyce, pasującej do pozostałych wnętrz Wenus. Pod jedną ze ścian stoi bardzo szerokie łóżko z mocną, dębową ramą i baldachimem, a po przeciwnej stronie pomieszczenia znajduje się miejsce dla bogato zdobionego parawanu, wydzielającego część prywatną: toaletkę oraz wannę. Wyłożone ozdobną, beżową tapetą ściany nie są ozdobione żadnymi obrazami a jedyne oświetlenie stanowią poustawiane na komodach i stoliczkach świece o lekkim zapachu jaśminu.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:50, w całości zmieniany 1 raz
Czego właściwie tutaj szukał - odpoczynku, substytutu przegnanej protegowanej, cielesnej rozkoszy? Wiedział, że żadna z kłaniających się przed nim kobiet nie mogła dać mu tego, co dawała Deirdre, były raczej jak jej cienie - echa pustych wspomnień nigdy nie dorównujące dawnej królowej, orientalnej cesarzowej Wenus. Biała Willa zionęła pustką, a brzemienność Evandry zmuszała go do powściągliwości - to był długi i ciężki dzień, którego zwieńczenie zamierzał spędzić w blasku ciepłego płomienia wiecznie tańczącego wewnątrz świątyni namiętności. Jego życzenie było przecież jasne, miała być młoda i ciekawa, tym czasem kiedy siedząc w miękkim fotelu prześlizgiwał się po twarzach kolejnych dziewcząt, nie potrafił odnaleźć w ich źrenicach tego, co pobłyskiwało zawsze złowrogą iskrą w oku Deirdre. Wydawały się nudne - a on nie lubił się nudzić, przebierał w nich, aż natrafił spojrzeniem na pachnącą orientem arabkę. Jej przykryta welonem twarz nie wystarczyła, by nie dostrzegł przezeń jej niebanalnej urody. Zatrzymał na niej wzrok na dłużej, ale nie udało mu się uchwycić jej źrenic.
- Wystąp - zwrócił się do niej, nieco znudzonym, nonszalanckim tonem głosu, dopiero kiedy spełniła jego życzenie zapytał jej opiekunki o wiek dziewczyny. Niedbale skinął wreszcie głową, z instynktownie uniesioną brodą obserwując ją zbliżającą się lekkim, tanecznym krokiem. Pociągając wzrokiem za ruchem jej kształtnych bioder dał się jej poprowadzić do prywatnych komnat, znał drogę i nie był zaskoczony, że otulona bliskowschodnią mgiełką tajemnicy dziewczyna zajęła tę konkretną komnatę. Znał doskonale jej wystrój, ściany i sufit, a jednak po przekroczeniu progu wszystko wyglądało inaczej, niż to zapamiętał - popełnił błąd, wyciągając tamtego dnia Deirdre z Wenus. To przez to była wolna - to przez to nie mógł jej już tutaj złapać, to przez to było tak lekkomyślna i nieostrożna, że pozwoliła zasiać pod własnym sercem nasienie, to przez to była na tyle pewna siebie, by popełnić szereg błędów, których nie dało się już odwrócić. Duszny zapach arabskich kadzideł wciąż ją przypominał, choć zamiast dojrzałych opium i jaśminu wyczuwał słodsze orientalne olejki. Nie było już nawet łóżka - je też dobrze znał - nie było toaletki, na której zawsze stał kielich wina, nie było lustra, w którym oglądał jej odbicie po raz ostatni. Niech i tak będzie, niech zamiast tego wybrzmi arabska baśń. Zadarłszy brodę obserwował jej wyzywający taniec, pełen subtelności, grę uwodzenia, wodził wzrokiem za płachtami materiału, które pod wpływem ruchu odsłaniały mahoniową skórę; wsłuchiwał się w brzdęk ozdób przy jej stroju i z zadowoleniem obserwował jej giętkie ciało. Bardzo giętkie.
- Po czym poznać potomka Ra... jak ci na imię? - Nie zapytał o to wcześniej, a nie wiedział, jak się do niej zwracać. Nie prosił, by przerwała, jej taniec był piękny, a on lubił na piękno patrzeć. - To zabawne - stwierdził, przechodząc na podwyższenie; nie zdjął ubrania, gruby płaszcz adekwatny do pogody przysłaniał jego ciało czarnym materiałem, pod nim przebijała się tkanina szaty spiętej szkarłatną szarfą. Francuski fular spinała nieodłączna mu złota brosza róży, wysokie wiązane buty podbite były niskim męskim obcasem. Rozparł się wygodnie na aksamitnych poduszkach. Przywołanie figury Bastet zmusiło go do pewnej refleksji. - Tylko w naszej kulturze patronem miłości zawsze był mężczyzna - Niezbyt się z nim utożsamiał, historia Aenghusa związana była z rodem Prewettów. Podwaliny dla Europy ułożyła Grecja, jednak to nie opiekunka tego konkretnego miejsca, słodka Wenus czy też Afrydota, brylowała w temacie, a szlachetny Apollin. - Tak, jakby to mężczyzna sycił rozkoszą - nie pierś, nie kobiece usta i nie widok nagiego ciała. Jesteście kapłankami tej świątyni, ale komu właściwie oddajecie cześć - mężczyźnie i jego pożądaniu czy kobiecie i jej pięknu? - Zatrzymał na niej spojrzenie w zamyśleniu, zaraz jednak popłynął dalej:
- Nieodłącznym atrybutem tego mężczyzny zawsze było wino. Zapomniałaś o alkoholu, dziewczyno - Deirdre nigdy nie zapominała, znała go na tyle dobrze, by przygotować się najlepiej, jak mogła. Czerwone, francuskie, z najdroższej półki. - Przerwij i przynieś mi kielich - polecił - Słyszałaś kiedyś o Szeherezadzie? - Była piękna i sprytna, dziewczyna stojąca przed nim z pewnością była piękna. Nie zwykł być jedynie biernym obserwatorem, bohaterem powieści snutej przez kogoś innego, zwykł ustalać reguły gry - jeśli ta arabska noc miała przynieść moc nowych wrażeń, potrzebowała swojej melodii. Jeszcze nie wiedział, co o niej myśleć - a ona miała mniej czasu, żeby to pokazać, niż baśniowa Szeherezada, nie zamierzał spędzić tu czasu aż do światu.
- Wystąp - zwrócił się do niej, nieco znudzonym, nonszalanckim tonem głosu, dopiero kiedy spełniła jego życzenie zapytał jej opiekunki o wiek dziewczyny. Niedbale skinął wreszcie głową, z instynktownie uniesioną brodą obserwując ją zbliżającą się lekkim, tanecznym krokiem. Pociągając wzrokiem za ruchem jej kształtnych bioder dał się jej poprowadzić do prywatnych komnat, znał drogę i nie był zaskoczony, że otulona bliskowschodnią mgiełką tajemnicy dziewczyna zajęła tę konkretną komnatę. Znał doskonale jej wystrój, ściany i sufit, a jednak po przekroczeniu progu wszystko wyglądało inaczej, niż to zapamiętał - popełnił błąd, wyciągając tamtego dnia Deirdre z Wenus. To przez to była wolna - to przez to nie mógł jej już tutaj złapać, to przez to było tak lekkomyślna i nieostrożna, że pozwoliła zasiać pod własnym sercem nasienie, to przez to była na tyle pewna siebie, by popełnić szereg błędów, których nie dało się już odwrócić. Duszny zapach arabskich kadzideł wciąż ją przypominał, choć zamiast dojrzałych opium i jaśminu wyczuwał słodsze orientalne olejki. Nie było już nawet łóżka - je też dobrze znał - nie było toaletki, na której zawsze stał kielich wina, nie było lustra, w którym oglądał jej odbicie po raz ostatni. Niech i tak będzie, niech zamiast tego wybrzmi arabska baśń. Zadarłszy brodę obserwował jej wyzywający taniec, pełen subtelności, grę uwodzenia, wodził wzrokiem za płachtami materiału, które pod wpływem ruchu odsłaniały mahoniową skórę; wsłuchiwał się w brzdęk ozdób przy jej stroju i z zadowoleniem obserwował jej giętkie ciało. Bardzo giętkie.
- Po czym poznać potomka Ra... jak ci na imię? - Nie zapytał o to wcześniej, a nie wiedział, jak się do niej zwracać. Nie prosił, by przerwała, jej taniec był piękny, a on lubił na piękno patrzeć. - To zabawne - stwierdził, przechodząc na podwyższenie; nie zdjął ubrania, gruby płaszcz adekwatny do pogody przysłaniał jego ciało czarnym materiałem, pod nim przebijała się tkanina szaty spiętej szkarłatną szarfą. Francuski fular spinała nieodłączna mu złota brosza róży, wysokie wiązane buty podbite były niskim męskim obcasem. Rozparł się wygodnie na aksamitnych poduszkach. Przywołanie figury Bastet zmusiło go do pewnej refleksji. - Tylko w naszej kulturze patronem miłości zawsze był mężczyzna - Niezbyt się z nim utożsamiał, historia Aenghusa związana była z rodem Prewettów. Podwaliny dla Europy ułożyła Grecja, jednak to nie opiekunka tego konkretnego miejsca, słodka Wenus czy też Afrydota, brylowała w temacie, a szlachetny Apollin. - Tak, jakby to mężczyzna sycił rozkoszą - nie pierś, nie kobiece usta i nie widok nagiego ciała. Jesteście kapłankami tej świątyni, ale komu właściwie oddajecie cześć - mężczyźnie i jego pożądaniu czy kobiecie i jej pięknu? - Zatrzymał na niej spojrzenie w zamyśleniu, zaraz jednak popłynął dalej:
- Nieodłącznym atrybutem tego mężczyzny zawsze było wino. Zapomniałaś o alkoholu, dziewczyno - Deirdre nigdy nie zapominała, znała go na tyle dobrze, by przygotować się najlepiej, jak mogła. Czerwone, francuskie, z najdroższej półki. - Przerwij i przynieś mi kielich - polecił - Słyszałaś kiedyś o Szeherezadzie? - Była piękna i sprytna, dziewczyna stojąca przed nim z pewnością była piękna. Nie zwykł być jedynie biernym obserwatorem, bohaterem powieści snutej przez kogoś innego, zwykł ustalać reguły gry - jeśli ta arabska noc miała przynieść moc nowych wrażeń, potrzebowała swojej melodii. Jeszcze nie wiedział, co o niej myśleć - a ona miała mniej czasu, żeby to pokazać, niż baśniowa Szeherezada, nie zamierzał spędzić tu czasu aż do światu.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Pomimo delikatnego, sennego uśmiechu, błądzącego po skrytych za koronkową woalką ustach, denerwowała się. Tak bardzo chciała wypaść zachwycająco: nie dobrze, nie przeciętnie, a idealnie, by zaspokoić wygórowane pragnienia lorda nestora. Spodobał się jej, spoglądała na niego z autentyczną fascynacją, nieśmiało umykając spojrzeniem w bok, by nie uznał ją za zbyt śmiałą. Miała igrać z oczekiwaniami, rozbudzać pragnienia, stać się jednocześnie wyuzdana i delikatna - tak przynajmniej uczyły ją starsze koleżanki, przez ostatnie wieczory opowiadające niestworzone historie. Mężczyźni żądali niemożliwego, hipnotycznego tańca zmysłów lśniącego od przeciwieństw, a kapłanki Wenus miały spełnić te marzenia. Zariah czuła na ramionach ciężar odpowiedzialności; potrzebowała złota i uznania, tęskniła też za męską bliskością, za poczuciem, że jest dla kogoś ważna. Nie zdążyła wyrosnąć z naiwności, ciągle pod pewnymi względami rozumując jak dziewczynka, przejęta pierwszym występem przed księciem, którego tak sobie upodobała.
Początkowe milczenie mężczyzny stresowało ją coraz mocniej. Podobno lubił mówić, podobno szeptał do ucha wiersze równie piękne, co przerażające; podobno jego majątek osiągał niebotyczne rozmiary i podobno potrafił hojnie wynagradzać swe ulubienice. Czy jeśli go zachwyci, będzie mogła liczyć na jego protekcję? Na rzadsze godziny pracy, na droższe ubrania, na specjalne traktowanie? Serce Zariah biło nadzieją oraz nieuzasadnioną na razie wdzięcznością. - Zariah, panie - przedstawiła się z pokorą, raz jeszcze obracając się wokół własnej osi. Materiał rozciętej spódnicy zawirował wokół nóg, obnażając nagie uda. Kątem oka widziała, że czarodziej wygodnie rozsiada się na miękkich poduszkach i kocach - dobrze, dzięki temu wiedziała, z której strony powinna pokazać się najokazalej. Przechyliła się do tyłu, kręgosłup wygiął się w łuk, a zaakcentowana pierś unosiła się w coraz szybszym oddechu. - To uosobienie bóstwa, mężczyzna ucałowany słońcem - a więc wręcz boleśnie piękny, o rysach, które burzą w każdej kobiecie krew - odpowiedziała melodyjnie, rzucając lordowi Rosierowi rozognione spojrzenie przez odkryte ramię. - A w jego oczach lśni obietnica niebiańskich rozkoszy - dodała ciszej, tym razem umykając spłoszonym wzrokiem, jakby zawstydzona intensywnością tego wyznania. Tak naprawdę wcale się go nie lękała, czarodziej wydawał się dojrzały, nie dotykał ją niecierpliwie, nie ciągnął na posłanie; zamierzała więc nieśpiesznie zapewniać mu rozrywkę, ciesząc się z każdej minuty gwarantującej przepływ galeonów. To, co budziło zaniepokojenie, to dalsze słowa Rosiera; znała angielski, lecz nie na tyle dobrze by rozumieć metafory oraz pytania. Koncentrując się na sensie wypowiedzi, pomyliła kroki, szybko jednak zamaskowała to potknięcie, rytmicznie kołysząc biodrami i przesuwając się bliżej posłania, by mógł z bliska obserwować rozchylającą się spódnicę i piersi podtrzymywane skrzącym się kamieniami biustonoszem. - Czczimy i kobietę i mężczyznę, panie, złączonych w najpiękniejszym uniesieniu - wybrnęła asekuracyjnie z tej plątaniny znaczeń, posyłając mu dumny, kokieteryjny uśmiech - szybko jednak zamieniający się w grymas smutku. Trwający krótko, kilka chwil, ale jednak widoczny także później w migdałowych oczach; zapomniała o winie, jak mogła, miały częstować gości wszystkimi rarytasami, narkotykami, alkoholem, afrodyzjakami. Kąciki ust Zariah zadrżały, ale szybko odwróciła się i ruszyła ku stylizowanym na arabskie wazom, stojącym w kącie pokoju. Lekko trzęsącymi się dłońmi przelała wino do kielicha i powróciła do posłania, od razu przyklękając przed poduszkami na kamiennej podłodze. - Panie, obyś ugasił swe pragnienie tym wyjątkowym winem. Pochodzi z mych rodzinnych stron - powiedziała miękko podając mu naczynie, a później schyliła głowę w geście szacunku. Narkotyczny pył krążący w jej krwiobiegu podkreślał tylko rumieniec zawstydzenia na jej szyi; tak bardzo zależało jej na zadowoleniu lorda nestora. Gorączkowo myślała nad naprawieniem swej pomyłki, lecz mężczyzna sam przyszedł jej z pomocą, poruszając temat tak bliski sercu Zariah. - Oczywiście, panie - odparła od razu, ponownie unosząc głowę. Przez moment rozważała, czy powinna to zrobić, ale w końcu uniosła się z kolan, wsuwając się zwinnie na posłanie, by w końcu usiąść na biodrach półleżącego mężczyzny, mokrego jeszcze od deszczu i wiatru. Zadrżała, naga skóra pokryła się dreszczami, ale arabska piękność uśmiechała się lekko, błądząc ciężkimi od pozłacanych pierścieni dłońmi po klatce piersiowej ważnego gościa; klienta ponad kllientami. - Opowieści Szeherezady nie tylko uratowały jej życie, ale zmieniły skamieniałe serce sułtana. Prawdziwa wersja tej historii sugeruje jednak, że to nie opowiadane baśnie tak zachwyciły władcę, a niezwykła wyobraźnia Szeherezady, pozwalająca zaskakiwać go inną przyjemnością co noc - podzieliła się tym sekretem, pochylając się nad arystokratą i szepcząc mu go prosto do ucha, świadoma eksponowania swych wdzięków i zintensyfikowania zapachów słodkich olejków, od których lepiło się jej śliskie, giętkie ciało. Mówiła z wyraźnym akcentem, twardszym, i zarazem dziewczęcą nutą; jak panienka próbująca dodać sobie lat i odwagi.
Początkowe milczenie mężczyzny stresowało ją coraz mocniej. Podobno lubił mówić, podobno szeptał do ucha wiersze równie piękne, co przerażające; podobno jego majątek osiągał niebotyczne rozmiary i podobno potrafił hojnie wynagradzać swe ulubienice. Czy jeśli go zachwyci, będzie mogła liczyć na jego protekcję? Na rzadsze godziny pracy, na droższe ubrania, na specjalne traktowanie? Serce Zariah biło nadzieją oraz nieuzasadnioną na razie wdzięcznością. - Zariah, panie - przedstawiła się z pokorą, raz jeszcze obracając się wokół własnej osi. Materiał rozciętej spódnicy zawirował wokół nóg, obnażając nagie uda. Kątem oka widziała, że czarodziej wygodnie rozsiada się na miękkich poduszkach i kocach - dobrze, dzięki temu wiedziała, z której strony powinna pokazać się najokazalej. Przechyliła się do tyłu, kręgosłup wygiął się w łuk, a zaakcentowana pierś unosiła się w coraz szybszym oddechu. - To uosobienie bóstwa, mężczyzna ucałowany słońcem - a więc wręcz boleśnie piękny, o rysach, które burzą w każdej kobiecie krew - odpowiedziała melodyjnie, rzucając lordowi Rosierowi rozognione spojrzenie przez odkryte ramię. - A w jego oczach lśni obietnica niebiańskich rozkoszy - dodała ciszej, tym razem umykając spłoszonym wzrokiem, jakby zawstydzona intensywnością tego wyznania. Tak naprawdę wcale się go nie lękała, czarodziej wydawał się dojrzały, nie dotykał ją niecierpliwie, nie ciągnął na posłanie; zamierzała więc nieśpiesznie zapewniać mu rozrywkę, ciesząc się z każdej minuty gwarantującej przepływ galeonów. To, co budziło zaniepokojenie, to dalsze słowa Rosiera; znała angielski, lecz nie na tyle dobrze by rozumieć metafory oraz pytania. Koncentrując się na sensie wypowiedzi, pomyliła kroki, szybko jednak zamaskowała to potknięcie, rytmicznie kołysząc biodrami i przesuwając się bliżej posłania, by mógł z bliska obserwować rozchylającą się spódnicę i piersi podtrzymywane skrzącym się kamieniami biustonoszem. - Czczimy i kobietę i mężczyznę, panie, złączonych w najpiękniejszym uniesieniu - wybrnęła asekuracyjnie z tej plątaniny znaczeń, posyłając mu dumny, kokieteryjny uśmiech - szybko jednak zamieniający się w grymas smutku. Trwający krótko, kilka chwil, ale jednak widoczny także później w migdałowych oczach; zapomniała o winie, jak mogła, miały częstować gości wszystkimi rarytasami, narkotykami, alkoholem, afrodyzjakami. Kąciki ust Zariah zadrżały, ale szybko odwróciła się i ruszyła ku stylizowanym na arabskie wazom, stojącym w kącie pokoju. Lekko trzęsącymi się dłońmi przelała wino do kielicha i powróciła do posłania, od razu przyklękając przed poduszkami na kamiennej podłodze. - Panie, obyś ugasił swe pragnienie tym wyjątkowym winem. Pochodzi z mych rodzinnych stron - powiedziała miękko podając mu naczynie, a później schyliła głowę w geście szacunku. Narkotyczny pył krążący w jej krwiobiegu podkreślał tylko rumieniec zawstydzenia na jej szyi; tak bardzo zależało jej na zadowoleniu lorda nestora. Gorączkowo myślała nad naprawieniem swej pomyłki, lecz mężczyzna sam przyszedł jej z pomocą, poruszając temat tak bliski sercu Zariah. - Oczywiście, panie - odparła od razu, ponownie unosząc głowę. Przez moment rozważała, czy powinna to zrobić, ale w końcu uniosła się z kolan, wsuwając się zwinnie na posłanie, by w końcu usiąść na biodrach półleżącego mężczyzny, mokrego jeszcze od deszczu i wiatru. Zadrżała, naga skóra pokryła się dreszczami, ale arabska piękność uśmiechała się lekko, błądząc ciężkimi od pozłacanych pierścieni dłońmi po klatce piersiowej ważnego gościa; klienta ponad kllientami. - Opowieści Szeherezady nie tylko uratowały jej życie, ale zmieniły skamieniałe serce sułtana. Prawdziwa wersja tej historii sugeruje jednak, że to nie opowiadane baśnie tak zachwyciły władcę, a niezwykła wyobraźnia Szeherezady, pozwalająca zaskakiwać go inną przyjemnością co noc - podzieliła się tym sekretem, pochylając się nad arystokratą i szepcząc mu go prosto do ucha, świadoma eksponowania swych wdzięków i zintensyfikowania zapachów słodkich olejków, od których lepiło się jej śliskie, giętkie ciało. Mówiła z wyraźnym akcentem, twardszym, i zarazem dziewczęcą nutą; jak panienka próbująca dodać sobie lat i odwagi.
I show not your face but your heart's desire
Nie mógł przestać jej porównywać, choć wcale nie chciał tego robić. Była młodsza od Deirdre, jej ruchy były równie delikatne i zwiewne, co jej, jednak w oczach nie błyszczała ta drapieżna iskra, była od niej bardziej dziewczęca, jak ona pachniała orientem, jednak jej duch nie wypełniał wcale tej komnaty, jak niegdyś duch Deirdre. A może to on nie potrafił wyzbyć się starych przyzwyczajeń, może to on uparcie wszędzie tutaj szukał starych zapachów, pamiątek i starego widoku, Zariah błyszczała orientem, ale innym niż jego Czarna Orchidea, jej skóra była ciemniejsza od skóry jego podopiecznej, a mimo to - wydawała się jaśniejsza od niej. Przepełniona życiem, mało prawdopodobne, by udawała lepiej od Deirdre, może była od niej po prostu głupsza i nie do końca dostrzegała sens swojego statusu. To je akurat łączyło: Tsagairt przecież zapomniała, jak wiele dla niej zrobił, zabierając ją z tego miejsca. A czy łączyło je cokolwiek więcej? Czy potrafiła być jak ona - ciekawa? Niekoniecznie, pole na polemikę uschło równie prędko, co wykwitło zaskakującym tematem; słodkie słówka dziewczyny wciąż były słodkie, ale niestety puste.
- Zariah - powtórzył jej imię z zastanowieniem, badając wzrokiem jej skrytą za woalką twarz, materiał szmatki zasłaniał i odsłaniał jednocześnie równie dużo. Miał nęcić, kusić, prowokować; kultury wschodu chowały ponoć kobiety przed pokusami mężczyzn, ale tym ukryciem nęciły przecież mocniej - jak tajemnice, jak nieznane, jak wszystko, co kusiło najbardziej. Nie miał najmniejszych wątpliwości, iż właśnie taką rolę miał pełnić jej woal w Wenus, podkreślony dodatkowo dziewczęcym zawstydzeniem, może udawanym, a może prawdziwym. Była młoda, ale dziwki w Wenus znały jego upodobania aż zbyt dobrze.
- Jeśli ja jestem potomkiem Ra - kim jesteś dzisiaj ty? - Nie brał jej wyznania zbyt poważnie, wiedział, że było podyktowane błyskiem monety; jego skóra nie była ucałowana słońcem - jak u innych arystokratów, cechowała się raczej bladością. Wątpił, by dziwka naprawdę liczyła na rozkosz w jego ramionach; prawdę mówiąc nie był pewien, czy one wciąż odczuwały rozkosz - czy raczej zobojętniały na nią całkiem. Ruchom jej ciała przyglądał się jednak z zainteresowaniem i rozleniwionym zadowoleniem, kiedy przysuwała się coraz bliżej, nęcąco poruszając każdym fragmentem swojego ciała. Musiał to przyznać, miała je pod kontrolą, całe, nie dostrzegł potknięcia; była od Deirdre mniej dzika, bardziej przewidywalna, a on nie zamierzał już wracać do Tsagairt myślami.
- Dyplomatycznie i rozsądnie - skwitował krótko jej wypowiedź, nie odejmując od niej spojrzenia; na jego ustach nie pojawiła się aprobata, nie szukał tutaj rozsądku. - A gdybyś miała wybrać, Zario? Wyobraź sobie, że na jeden dzień zostajesz panią tego miejsca, czy Wenus wynurzająca się z morza nie jest pięknym symbolem? - Dla niego - kwintesencją tego miejsca były jednak kobiety, zmysłowe, o szybszym oddechu, silnych rumieńcach i oddające się w pełni, całymi sobą. Tak, jak tylko potrafią i tak, jak pozwala im na to instynkt, choć czasem zdawało mu się, że naprawdę w pełni posiadł tutaj tylko Deirdre. - Lub morze jako takie - mówił dalej, nie był pewien, czy wciąż do niej, czy już do siebie. - Wielkie, nieokiełznane i zbyt dalekie, by kiedykolwiek nasycić w pełni. Czy Wenus wynurzająca się z morza nie symbolizuje raczej naszego zagubienia? - Jak w wierszu o Annabel Lee, którą brutalnie odebrał mu ślepy los. Zazdrość świata, drwina losu i jej niefrasobliwość. Czy jesteś frasobliwsza, Zario?
Zbyt zajęty swoimi myślami nie dostrzegł nawet jej zmieszania, odebrawszy od niej moment później aromatyczny kielich. Zaciągnął się zapachem, pachniało inaczej, niż francuskie, arabskie trunki były mu raczej obce - i musiał przyznać, że raczej z zadowoleniem raczył się w ich oriencie.
Nawet, jeśli Deirdre zawsze potrafiła mu podać to, które lubił najbardziej.
Odsunął jednak kielich na bok, pozwalając jej wślizgnąć się na swoje ciało - gibkość jej ruchów nęciła jeszcze mocniej, a siła bioder zdumiewała; coś kusiło jego rękę, by zdjąć z jej twarzy woal, ale dawkował sobie przyjemności - jedynie smakując podanego wina. Lewą, wolną dłoń, uniósł do jej ciała, sięgając zapięcia kosztownego biustonosza i rozpiął go, uwalniając jej pełną pierś. Odrzucił go w bok, lubił patrzeć. Ciało kobiety nie było perfekcyjne po to, by pozostawać w ukryciu. Wsłuchiwał się w jej słowa, smakując się w akcencie - było w nim coś nowego, coś innego, niż znał, z arabskich stron przyszło mu dotąd rozmawiać wyłącznie z mężczyznami. Skinął lekko głową, przytakując jej słowom - po czym przesunął lewą dłoń na jej podbródek, unosząc go lekko w górę - tak, by spojrzała wprost na niego. Łatwo weszła w konwencję, która przyszła mu na myśl; być może czytała pragnienia rozsądniej, niż sądził.
- A co miało się stać, jeśli Szeherezada nie zadowoliłaby sułtana, Zaro? - dopytał, nie odejmując spojrzenia od jej przenikliwych oczu, tęczówki niesamowicie zyskiwały na wyrazistości, kiedy zasłaniało się resztę twarzy. Nachylił się na nią, ku jej włosom, szyi, gdy szeptała stawała się powabniejsza, bardziej jeszcze kusząca. - Widły - Czy jego potrzeby nie były oczywiste? Czy nie prosił o nie zawsze? - Przynieś mi widły.
- Zariah - powtórzył jej imię z zastanowieniem, badając wzrokiem jej skrytą za woalką twarz, materiał szmatki zasłaniał i odsłaniał jednocześnie równie dużo. Miał nęcić, kusić, prowokować; kultury wschodu chowały ponoć kobiety przed pokusami mężczyzn, ale tym ukryciem nęciły przecież mocniej - jak tajemnice, jak nieznane, jak wszystko, co kusiło najbardziej. Nie miał najmniejszych wątpliwości, iż właśnie taką rolę miał pełnić jej woal w Wenus, podkreślony dodatkowo dziewczęcym zawstydzeniem, może udawanym, a może prawdziwym. Była młoda, ale dziwki w Wenus znały jego upodobania aż zbyt dobrze.
- Jeśli ja jestem potomkiem Ra - kim jesteś dzisiaj ty? - Nie brał jej wyznania zbyt poważnie, wiedział, że było podyktowane błyskiem monety; jego skóra nie była ucałowana słońcem - jak u innych arystokratów, cechowała się raczej bladością. Wątpił, by dziwka naprawdę liczyła na rozkosz w jego ramionach; prawdę mówiąc nie był pewien, czy one wciąż odczuwały rozkosz - czy raczej zobojętniały na nią całkiem. Ruchom jej ciała przyglądał się jednak z zainteresowaniem i rozleniwionym zadowoleniem, kiedy przysuwała się coraz bliżej, nęcąco poruszając każdym fragmentem swojego ciała. Musiał to przyznać, miała je pod kontrolą, całe, nie dostrzegł potknięcia; była od Deirdre mniej dzika, bardziej przewidywalna, a on nie zamierzał już wracać do Tsagairt myślami.
- Dyplomatycznie i rozsądnie - skwitował krótko jej wypowiedź, nie odejmując od niej spojrzenia; na jego ustach nie pojawiła się aprobata, nie szukał tutaj rozsądku. - A gdybyś miała wybrać, Zario? Wyobraź sobie, że na jeden dzień zostajesz panią tego miejsca, czy Wenus wynurzająca się z morza nie jest pięknym symbolem? - Dla niego - kwintesencją tego miejsca były jednak kobiety, zmysłowe, o szybszym oddechu, silnych rumieńcach i oddające się w pełni, całymi sobą. Tak, jak tylko potrafią i tak, jak pozwala im na to instynkt, choć czasem zdawało mu się, że naprawdę w pełni posiadł tutaj tylko Deirdre. - Lub morze jako takie - mówił dalej, nie był pewien, czy wciąż do niej, czy już do siebie. - Wielkie, nieokiełznane i zbyt dalekie, by kiedykolwiek nasycić w pełni. Czy Wenus wynurzająca się z morza nie symbolizuje raczej naszego zagubienia? - Jak w wierszu o Annabel Lee, którą brutalnie odebrał mu ślepy los. Zazdrość świata, drwina losu i jej niefrasobliwość. Czy jesteś frasobliwsza, Zario?
Zbyt zajęty swoimi myślami nie dostrzegł nawet jej zmieszania, odebrawszy od niej moment później aromatyczny kielich. Zaciągnął się zapachem, pachniało inaczej, niż francuskie, arabskie trunki były mu raczej obce - i musiał przyznać, że raczej z zadowoleniem raczył się w ich oriencie.
Nawet, jeśli Deirdre zawsze potrafiła mu podać to, które lubił najbardziej.
Odsunął jednak kielich na bok, pozwalając jej wślizgnąć się na swoje ciało - gibkość jej ruchów nęciła jeszcze mocniej, a siła bioder zdumiewała; coś kusiło jego rękę, by zdjąć z jej twarzy woal, ale dawkował sobie przyjemności - jedynie smakując podanego wina. Lewą, wolną dłoń, uniósł do jej ciała, sięgając zapięcia kosztownego biustonosza i rozpiął go, uwalniając jej pełną pierś. Odrzucił go w bok, lubił patrzeć. Ciało kobiety nie było perfekcyjne po to, by pozostawać w ukryciu. Wsłuchiwał się w jej słowa, smakując się w akcencie - było w nim coś nowego, coś innego, niż znał, z arabskich stron przyszło mu dotąd rozmawiać wyłącznie z mężczyznami. Skinął lekko głową, przytakując jej słowom - po czym przesunął lewą dłoń na jej podbródek, unosząc go lekko w górę - tak, by spojrzała wprost na niego. Łatwo weszła w konwencję, która przyszła mu na myśl; być może czytała pragnienia rozsądniej, niż sądził.
- A co miało się stać, jeśli Szeherezada nie zadowoliłaby sułtana, Zaro? - dopytał, nie odejmując spojrzenia od jej przenikliwych oczu, tęczówki niesamowicie zyskiwały na wyrazistości, kiedy zasłaniało się resztę twarzy. Nachylił się na nią, ku jej włosom, szyi, gdy szeptała stawała się powabniejsza, bardziej jeszcze kusząca. - Widły - Czy jego potrzeby nie były oczywiste? Czy nie prosił o nie zawsze? - Przynieś mi widły.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Lubiła brzmienie swego imienia w ustach wyjątkowego gościa; mężczyzny, który miał tej nocy zaszczycić ją swym towarzystwem, hojnie obsypując ją złotem i wygłodniałymi pocałunkami. Niecierpliwiła się, chciała już go poznać, całego; spróbować odczytać pragnienia, przewidzieć żądania, sprawdzić się, by nie przynieść wstydu Wenus - naprawdę zależało jej na pracy w tym luksusowym przybytku. Zwiedziona obietnicami szybkiego bogactwa oraz przebywania wśród czarodziejów z wyższych sfer, upatrywała w wyrafinowanym domu uciech szansy na dotarcie do lepszego świata, na odnalezienie miejsca, w którym mogłaby zostać sobą. Uwielbiała baśnie, słuchała więc z zapartym tchem i naiwną jeszcze wiarą opowieści starszych koleżanek, opowiadających o pięknościach, które odnalazły w Wenus prawdziwą miłość, rozpoczynając nowe życie - i choć zdrowy rozsądek podpowiadał, że to śliczne kłamstwa, Zarii pozwalała sobie marzyć.
Na jawie, bo przecież właśnie została wybrana, wskazana w tłumie innych dziewcząt przez samego nestora. Serce biło coraz szybciej, pobudzone tańcem, ruchem wyćwiczonych mięśni, prężących się pod ciemną skórą, gdy po raz ostatni zakołysała biodrami, wprawiając złote paciorki w drżenie. Ozdoby uderzały o siebie jeszcze przez moment, wydobywając z siebie przyjemny dźwięk, udanie zgrywający się z śpiewną odpowiedzią arabki. - Mogłabym być Pasht, panie - przeciągnęła ostatnią głoskę, szybko próbując odnaleźć we wspomnieniach inne wersje imienia bogini miłości i tańca. - Bastet przynosi radość i dobro, przywołuje uśmiech na twarzy Ra - walczy także w jego imieniu, bo pragnie ujrzeć światłość bijącą z jego spojrzenia - kontynuowała miękko, z zaaferowaniem, wkroczyła przecież na znany sobie grunt; widać było, że z trudem powstrzymuje się od beztroskiego mówienia dalej. Brzmiącego w porównaniu z głębszymi rozmyślaniami lorda Rosiera niczym czcza paplanina: speszyła się ponownie. Choć czarodziej mówił powoli i wyraźnie, nie rozumiała każdego słowa; brakowało jej obycia, zrozumienia męskich obyczajów, a szacunek, jakim obdarzano nestora jednego z arystokratycznych, brytyjskich rodów, spinał przejętą dziewczynę jeszcze mocniej, utrudniając odgrywanie swobody. Pomimo tego starała się, z całych sił, okazję do rozluźnienia upatrując w zmniejszeniu dystansu: gdy znalazła się blisko mężczyzny, uśmiechnęła się najpiękniej, jak potrafiła, pewna, że urok tego uśmiechu przebije się przez dyskretną woalkę, podkreślającą egzotyczne rysy młodziutkiej twarzy. - O tak, to symbol piękna, panie. Piękna, beztroski i braku ograniczeń - pokiwała niezwykle zgodnie, pokornie głową, starając się odnaleźć złoty środek pomiędzy entuzjazmem a zawstydzeniem. Nie pojmowała, dlaczego opowiada on o zagubieniu, nie odnajdywała głębszego dna w metaforze. Przywykła do innego traktowania; owszem, opartego na rozmowie, wyszukanej konwersacji, lecz bardziej kokieteryjnej, flirciarskiej, czasem wręcz wulgarnej, szybko gasnącej w pożarze namiętnych pocałunków. Przygotowywała pole pod umiejętności, jakimi władała bieglej od języka: znalażła się tuż przy nim, na nim, czując gładki materiał drogiej szaty oraz przebijające spod niego ciepło ciała. Twardego, pewnego, umięśnionego; zadowolony, wręcz szczerze zafascynowany i zadurzony uśmiech rozjaśnił migdałowe oczy Zarii - wszyscy egipscy bogowie czuwali nad nią tej nocy, zsyłając do komnaty mężczyznę z najskrytszych snów. Gęste rzęsy zatrzepotały, gdy sięgnął zdobionego biustonosza, wkrótce posyłając go na podłogę. Obciążone złotymi bransoletami nadgarstki dziewczyny drgnęły, powstrzymała jednak ciągle istniejący odruch zakrycia się - w zamian pochyliła się jeszcze niżej, owiewając szyję arystokraty ciepłym oddechem. Musnęła zarost nosem i woalką, składając umoralniony obłoczkiem woalki pocałunek w zagłębieniu obojczyka, obok materiału rozchełstanej już koszuli, którą zaczęła sprawnie rozpinać, sunąc ustami wzdłuż szorstkiej linii żuchwy. Na krótko, poczuła bowiem uścisk palców na podbródku i znów znalazła się z mężczyzną twarzą w twarz. Z wilgotnym śladem ust odbitym na oddzielającym ich koronkowym materiale połowicznego nikabu. - Czekałby ją okrutny koniec, taki, jaki spotkał resztę małżonek sułtana. Była jednak z nich najpiękniejsza i najmądrzejsza, udało się jej więc rozpalić skamieniałe serce zagubionego w nienawiści mężczyzny- odparła pokornie, nie uznając zagadnienia w kategorii groźby; była wręcz dumna, że tak dokładnie zna tę historię. Nie poświęciła jej jednak wiele uwagi, przesunęła dłonie na przód męskiego ciała, rozsuwając drogą szatę i nie przestając miękko poruszać na nim własnymi biodrami; hipnotyzująco i nęcąco. Rumieniec ekscytacji, barwiący ciemną karnację, szybko zmienił przyczynę - widły; o czym mówił lord Rosier? Slangowe określenie narkotyków trafiło w pustkę a Zariah na moment zdrętwiała, przykrywając zażenowanie nieco nerwowym uśmiechem. Tak bardzo zależało jej na dobrej opinii, na tym, by łaskawy nestor częściej odwiedzał tę komnatę, a ciągle popełniała głupie błędy. - O-oczywiście; lorda życzenie jest dla mnie rozkazem - skinęła głową, niechętnie zsuwając się z jego ciała, po czym skierowała swe kroki ku stojącej obok łoża komódce. Szuflady wysunęły się z trzaskiem, a odnalezienie rzeźbionego puzderka z proszkiem zajęło jej naprawdę długo; czuła, że pocą się jej dłonie a w ciepłych oczach koloru karmelu lśni zdenerwowanie. W końcu jednak znów znalazła się przy Tristanie, przyklękając na miękkich poduszkach, na których nieporadnie rozłożyła elementy narkotycznej przyjemności, część proszku rozsypując na atłasy - zdenerwowana, przejęta i zakłopotana Zariah wyglądała na jeszcze młodszą niż w rzeczywistości. - Pozwól, że ci zaśpiewam, panie - zaczęła szybko, kładąc lśniącą od potu i olejku dłoń na męskim udzie, wpatrzona w przeszywające oczy arystokraty z nadzieją na to, że nie obserwuje jej tak dokładnie; że nie widzi każdego potknięcia i błędu, których się dopuszczała.
Na jawie, bo przecież właśnie została wybrana, wskazana w tłumie innych dziewcząt przez samego nestora. Serce biło coraz szybciej, pobudzone tańcem, ruchem wyćwiczonych mięśni, prężących się pod ciemną skórą, gdy po raz ostatni zakołysała biodrami, wprawiając złote paciorki w drżenie. Ozdoby uderzały o siebie jeszcze przez moment, wydobywając z siebie przyjemny dźwięk, udanie zgrywający się z śpiewną odpowiedzią arabki. - Mogłabym być Pasht, panie - przeciągnęła ostatnią głoskę, szybko próbując odnaleźć we wspomnieniach inne wersje imienia bogini miłości i tańca. - Bastet przynosi radość i dobro, przywołuje uśmiech na twarzy Ra - walczy także w jego imieniu, bo pragnie ujrzeć światłość bijącą z jego spojrzenia - kontynuowała miękko, z zaaferowaniem, wkroczyła przecież na znany sobie grunt; widać było, że z trudem powstrzymuje się od beztroskiego mówienia dalej. Brzmiącego w porównaniu z głębszymi rozmyślaniami lorda Rosiera niczym czcza paplanina: speszyła się ponownie. Choć czarodziej mówił powoli i wyraźnie, nie rozumiała każdego słowa; brakowało jej obycia, zrozumienia męskich obyczajów, a szacunek, jakim obdarzano nestora jednego z arystokratycznych, brytyjskich rodów, spinał przejętą dziewczynę jeszcze mocniej, utrudniając odgrywanie swobody. Pomimo tego starała się, z całych sił, okazję do rozluźnienia upatrując w zmniejszeniu dystansu: gdy znalazła się blisko mężczyzny, uśmiechnęła się najpiękniej, jak potrafiła, pewna, że urok tego uśmiechu przebije się przez dyskretną woalkę, podkreślającą egzotyczne rysy młodziutkiej twarzy. - O tak, to symbol piękna, panie. Piękna, beztroski i braku ograniczeń - pokiwała niezwykle zgodnie, pokornie głową, starając się odnaleźć złoty środek pomiędzy entuzjazmem a zawstydzeniem. Nie pojmowała, dlaczego opowiada on o zagubieniu, nie odnajdywała głębszego dna w metaforze. Przywykła do innego traktowania; owszem, opartego na rozmowie, wyszukanej konwersacji, lecz bardziej kokieteryjnej, flirciarskiej, czasem wręcz wulgarnej, szybko gasnącej w pożarze namiętnych pocałunków. Przygotowywała pole pod umiejętności, jakimi władała bieglej od języka: znalażła się tuż przy nim, na nim, czując gładki materiał drogiej szaty oraz przebijające spod niego ciepło ciała. Twardego, pewnego, umięśnionego; zadowolony, wręcz szczerze zafascynowany i zadurzony uśmiech rozjaśnił migdałowe oczy Zarii - wszyscy egipscy bogowie czuwali nad nią tej nocy, zsyłając do komnaty mężczyznę z najskrytszych snów. Gęste rzęsy zatrzepotały, gdy sięgnął zdobionego biustonosza, wkrótce posyłając go na podłogę. Obciążone złotymi bransoletami nadgarstki dziewczyny drgnęły, powstrzymała jednak ciągle istniejący odruch zakrycia się - w zamian pochyliła się jeszcze niżej, owiewając szyję arystokraty ciepłym oddechem. Musnęła zarost nosem i woalką, składając umoralniony obłoczkiem woalki pocałunek w zagłębieniu obojczyka, obok materiału rozchełstanej już koszuli, którą zaczęła sprawnie rozpinać, sunąc ustami wzdłuż szorstkiej linii żuchwy. Na krótko, poczuła bowiem uścisk palców na podbródku i znów znalazła się z mężczyzną twarzą w twarz. Z wilgotnym śladem ust odbitym na oddzielającym ich koronkowym materiale połowicznego nikabu. - Czekałby ją okrutny koniec, taki, jaki spotkał resztę małżonek sułtana. Była jednak z nich najpiękniejsza i najmądrzejsza, udało się jej więc rozpalić skamieniałe serce zagubionego w nienawiści mężczyzny- odparła pokornie, nie uznając zagadnienia w kategorii groźby; była wręcz dumna, że tak dokładnie zna tę historię. Nie poświęciła jej jednak wiele uwagi, przesunęła dłonie na przód męskiego ciała, rozsuwając drogą szatę i nie przestając miękko poruszać na nim własnymi biodrami; hipnotyzująco i nęcąco. Rumieniec ekscytacji, barwiący ciemną karnację, szybko zmienił przyczynę - widły; o czym mówił lord Rosier? Slangowe określenie narkotyków trafiło w pustkę a Zariah na moment zdrętwiała, przykrywając zażenowanie nieco nerwowym uśmiechem. Tak bardzo zależało jej na dobrej opinii, na tym, by łaskawy nestor częściej odwiedzał tę komnatę, a ciągle popełniała głupie błędy. - O-oczywiście; lorda życzenie jest dla mnie rozkazem - skinęła głową, niechętnie zsuwając się z jego ciała, po czym skierowała swe kroki ku stojącej obok łoża komódce. Szuflady wysunęły się z trzaskiem, a odnalezienie rzeźbionego puzderka z proszkiem zajęło jej naprawdę długo; czuła, że pocą się jej dłonie a w ciepłych oczach koloru karmelu lśni zdenerwowanie. W końcu jednak znów znalazła się przy Tristanie, przyklękając na miękkich poduszkach, na których nieporadnie rozłożyła elementy narkotycznej przyjemności, część proszku rozsypując na atłasy - zdenerwowana, przejęta i zakłopotana Zariah wyglądała na jeszcze młodszą niż w rzeczywistości. - Pozwól, że ci zaśpiewam, panie - zaczęła szybko, kładąc lśniącą od potu i olejku dłoń na męskim udzie, wpatrzona w przeszywające oczy arystokraty z nadzieją na to, że nie obserwuje jej tak dokładnie; że nie widzi każdego potknięcia i błędu, których się dopuszczała.
I show not your face but your heart's desire
- Pasht - powtórzył za nią, uciekając myślami do swojej wiedzy o Egipcie, nie była zdumiewająca, nie była wcale duża, arabski akcent dziewczyny nie ułatwiał zrozumienia imion. - To ta sama kobieta, którą nazywany Pachet? - Pachet była bliska Deirdre, wciąż szukał podobieństw, drapieżna, nieuchwytna lwia władczyni, której śmiercionośne polowania potrafiły wstrząsnąć śmiertelnymi. Pamiętał wiersz, jego krótki fragment. - Oto pojawiłam się jako Pachet Wielka, której oczy są bystre, a pazury ostre. Lwica, która widzi i poluje nocą. - Przegiął lekko głowę w bok, wpatrując się w nią z nieodgadnionym zainteresowaniem. Jego Czarna Orchidea zawiodła, nie była cesarzową. Czy miał przed sobą faraonkę? - Potrafisz być lwicą, Zario? - Straciło na znaczeniu, czy imię, które wypowiedziała, faktycznie utożsamiało się z Pachet. - Bastet - powtórzył za nią po chwili, to imię kojarzył, Bastet też lubiła koty. A początek kultu miał swoje źródło właśnie w lwach, być może pomiędzy jedną a drugą kobietą nachodziło więcej zależności, może były tym samym. Nie wiedział. - A co z Sechmet? Czy nie była drugą twarzą Bastet? Masz swoją drugą twarz, Zario? - Kącik jego ust uniósł się subtelnie, iskry w oczach nie rozjaśniły się rozbawieniem; przytakiwała mu, a to go nudziło. - Nie lubisz ograniczeń? - dopytał, mając nadzieję wyciągnąć z niej choć jedno szczere wyznanie. Wiedział, że grała - jak każda dziewczyna tutaj - ale jego nie satysfakcjonowało to, co satysfakcjonowało wszystkich. Nie przyszedł dzisiaj po prostu odpocząć, szukał, kogoś, czegoś. Sięgnął dłonią jej włosów, gęstego warkocza, zaplatając go wokół własnej dłoni, gdy nachyliła się nad jego ciałem; serce uderzyło mocniej w niemym zachwycie jej młodym ciałem i słodkim odprężeniem podczas leniwej rozkoszy; musiała jednak w końcu spojrzeć na niego, prosto w jego oczy, zmusił ją do tego podniesieniem podbródka - i jasnym wyjaśnieniem swoich potrzeb. Był tym znużony, kobiety w Wenus zwykły wiedzieć, czego mu trzeba. Deirdre zawsze wiedziała. Czytała z jego twarzy i ruchów ciała, potrafiła dobrać alkohol do pogody i narkotyk do pory dnia, znała jego potrzeby lepiej niż on sam. I wcale nie chciało mu się tego uczyć od nowa kolejnej dziewczyny, miał na głowie coraz więcej trosk i coraz mniej czasu. Musiałby zresztą znaleźć taką, która będzie równie inteligentna i bystra, co Deirdre. Nie zanosiło się.
- Jesteś pewna siebie, Zario - zauważył, zastanawiając się nad jej odpowiedzią, oczywistym było, że nie zrozumiała zawoalowanej groźby, wcale nie musiała jej rozumieć. Miał nadzieję, że jej młode ciało rzeczywiście miało do zaoferowania tyle, ile obiecywała. W jego uśmiechu pojawiło się coś bardziej drapieżnego, gdy zakołysała biodrami; czuł każdy ruch jej gibkiego ciała, powietrze zatrzymało się w płucach - na krótko - gdy sięgnął dłonią jej obnażonego, ciepłego uda; arabskie dziewczyny miały w sobie ciepło piasków pustyni i gorąc afrykańskiego słońca. Uniósł lekko brew, gdy nie zrozumiała jego słów, skinięciem głowy poganiając ją do spaceru ku właściwym szafkom. Dopiero, kiedy wstała, objął jej sylwetkę wzrokiem w pełni, zwracając uwagę na ułożenie kształtnego nagiego biustu. W myślach nieustannie ją oceniał. Porównywał. Długie miesiące nie widział Deirdre nagiej, ukrywała się przed nim. Nie śmiałby porównywać jej do Evandry, sama myśl o pięknej żonie pod dachem tego plugawego przybytku wydawała mu się niemożebnie bluźniercza. Uchwycił spojrzenie jej oczu, ale nie zwrócił na nią uwagi na długo; wziął łyk wina, po czym odchylił głowę na miękkich poduszkach, nagląco raz jeszcze skinąwszy na nią głową, nie będzie przecież sam brudził sobie tym rąk. - Śpiewaj, ale niech cię to nie zdekoncentruje - zarządził krótko, zrzucając rozpiętą przez nią koszulę z ramion całkiem, dając jej dostęp do swojego ciała. Dopiero teraz przeszło mu przez myśl, jak łatwo, jak prosto, byłoby go w ten sposób zabić. Czy byłby w stanie dostrzec w rozsypanym proszku substancję, która nigdy nie powinna znaleźć się w jego krwi? Za nic, dobrze o tym wiedział. Czy roztrzęsiona dziewczyna mogłaby być na tyle sprzedajna? Mogłaby - widział to w ruchach jej rąk, nerwowości ciała i rosnącej panice. - Bądź dzisiaj lwicą - rozkazał chwilę później, patrząc gdzieś w sklepienie arabskiej komnaty.
- Jesteś pewna siebie, Zario - zauważył, zastanawiając się nad jej odpowiedzią, oczywistym było, że nie zrozumiała zawoalowanej groźby, wcale nie musiała jej rozumieć. Miał nadzieję, że jej młode ciało rzeczywiście miało do zaoferowania tyle, ile obiecywała. W jego uśmiechu pojawiło się coś bardziej drapieżnego, gdy zakołysała biodrami; czuł każdy ruch jej gibkiego ciała, powietrze zatrzymało się w płucach - na krótko - gdy sięgnął dłonią jej obnażonego, ciepłego uda; arabskie dziewczyny miały w sobie ciepło piasków pustyni i gorąc afrykańskiego słońca. Uniósł lekko brew, gdy nie zrozumiała jego słów, skinięciem głowy poganiając ją do spaceru ku właściwym szafkom. Dopiero, kiedy wstała, objął jej sylwetkę wzrokiem w pełni, zwracając uwagę na ułożenie kształtnego nagiego biustu. W myślach nieustannie ją oceniał. Porównywał. Długie miesiące nie widział Deirdre nagiej, ukrywała się przed nim. Nie śmiałby porównywać jej do Evandry, sama myśl o pięknej żonie pod dachem tego plugawego przybytku wydawała mu się niemożebnie bluźniercza. Uchwycił spojrzenie jej oczu, ale nie zwrócił na nią uwagi na długo; wziął łyk wina, po czym odchylił głowę na miękkich poduszkach, nagląco raz jeszcze skinąwszy na nią głową, nie będzie przecież sam brudził sobie tym rąk. - Śpiewaj, ale niech cię to nie zdekoncentruje - zarządził krótko, zrzucając rozpiętą przez nią koszulę z ramion całkiem, dając jej dostęp do swojego ciała. Dopiero teraz przeszło mu przez myśl, jak łatwo, jak prosto, byłoby go w ten sposób zabić. Czy byłby w stanie dostrzec w rozsypanym proszku substancję, która nigdy nie powinna znaleźć się w jego krwi? Za nic, dobrze o tym wiedział. Czy roztrzęsiona dziewczyna mogłaby być na tyle sprzedajna? Mogłaby - widział to w ruchach jej rąk, nerwowości ciała i rosnącej panice. - Bądź dzisiaj lwicą - rozkazał chwilę później, patrząc gdzieś w sklepienie arabskiej komnaty.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Ciągle skryte za woalką kąciki ust uniosły się w uśmiechu - imię egipskiej bogini brzmiało w ustach lorda Rosiera sztywno, niemelodyjnie, ale jednak skrzyła się w tym pewna ciekawość dotycząca bliskowschodniej kultury. Miała do czynienia z oczytanym mężczyzną, z czarodziejem mądrym i silnym; przekonywała się o tym w każdej sekundzie, być może tak naprawdę dopasowując rzeczywistość do swych wyobrażeń. Dziewczęcych marzeń o zostaniu czyjąś, którymi pojono ją od dzieciństwa. O odnalezieniu swego bohatera, obrońcy, przewodnika, a gdzież mogła go spotkać, jeśli nie w przybytku, do którego wpuszczano wyłącznie tych najlepiej urodzonych? - Tak, dokładnie, panie. Pachet. Ba en Aset - potwierdziła miękkim tonem, mimowolnie poprawiając męską wymowę, pochylając się nad nim jeszcze bliżej, by wtulić młode, półnagie ciało w jego, otrzeć się o drogi materiał szaty, dać mu zanurzyć się w intensywnym aromacie wonnych olejków, odurzyć go zapachem rozgrzanego piasku i białego marmuru oraz migdałów. Na pytanie o lwicę zaśmiała się cichutko, prosto do jego ucha, dbając o to, by koronka nikabu połaskotała go we wrażliwą w tym miejscu skórę. - Jesteś oczytany, sir - rzadko kiedy spotykam mężczyzn, tak wiele wiedzących o kraju mego pochodzenia - skomplementowała go ponownie, może zbyt szybko, zbyt wprost: miała chwalić i łechtać męskie ego, do tej pory zaś przychodziło to Zarii z łatwością. Trafiała na gości, których nie interesowała historia egzotycznej czarownicy a niespotykany kolor jej skóry, oczu, włosów; inność fizyczna a nie kulturowe pochodzenie z dalekiego kraju, powiew świeżości, mogący intrygować równie mocno, co obnażane coraz odważniej ciało. Wyprostowała się na nim i wyprężyła pierś, lśniącą w półmroku zapalonych świec od eterycznych olejków. Zaczynała być świadoma swego uroku, rozkwitającej kobiecości, nieco podpalonej karmazynem zawstydzenia, rumieńcem podkreślającym obojczyki i delikatną skórę dekoltu. - Może skrywam ją pod nikabem, panie? - postanowiła przez moment się z nim pobawić, odpowiedzieć na prowokujące spojrzenie; zainteresowanie nestora dodało Zariah odwagi, walczyła z początkowym spłoszeniem, lecz gorąc męskiego ciała pod sobą i przeszywajacy wzrok oczu o rozszerzonych źrenicach podsycały i w niej płomień zmysłowości, pozwalający lepiej wczuć się w aurę tego spotkania. - Jaką więc twarz chciałbyś ujrzeć, sir? Gniewną twarz nieograniczonej Sechmet? Od niej piękniejsza wydaje mi się Uadżet - opiekunka. Pozwól i mi zaopiekować się tobą, alsyd - wychrypiała w ramach odpowiedzi niskim, śpiewnym tonem, tak skupiona na wypowiedzi w obcym języku, że akcent tylko się nasilił. Miała nadzieję, że nie to było najważniejsze; pochyliła się nad nim ponownie, podążając za palcami przytrzymującymi podbródek, by niespodziewanie złożyć na ustach mężczyzny mocny pocałunek. Ponownie oddzielony koronką nikabu, wilgotną już od olejków, uszminkowania i wilgoci języka, przyciskającego się do materiału. Umknęła jednak zanim zdążyłby zareagować, inaczej niż instynktownie; podążyła też za jego rozkazem, niechętnie zsuwając się z niego. Mocna dłoń muskająca odkryte udo wywołała w niej dreszcze, podekscytowanie narastało, nieco równoważąc przejęcie. Powróciła do nestora szybko, z wypiekami na pełnych policzkach wpatrując się w obnażoną, męską pierś. Pozbawioną tłuszczu rozpasanych arystokratów, lecz zarazem nie zapadłą, typową dla niewyćwiczonych polityków czy eseistów. Oczy Zariah zalśniły prawdziwym, nieudawanym pragnieniem; drżącymi dłońmi sięgnęła do zdobionego puzderka, wyjmując z niego sakiewkę z proszkiem, srebrną łyżkę i inne niezbędne dodatki, rozpoczynając przy tym pieśń. O łaskawości Nilu, o płodnych miesiącach, o upale i skrwarze; melodia dość prosta, wręcz chłopska, lecz wymruczane egipskie słowa brzmiały pięknie, a melodia niesłyszana do tej pory w chłodnej Brytanii kryła w sobie nęcącą tajemniczość.
Przestrzegł ją, by nie uległa dekoncentracji, lecz nie usłuchała; zapatrzona w niego, ocierająca się twarzą o umięśniony bok, wdychajac głęboko w piersi męski zapach, niecierpliwymi dłońmi sięgnęła po złoty nożyk. I wbiła go zbyt głęboko, zbyt nierówno, rozcinając skórę prawego przedramienia. Urwała pieśń w pół sylaby, prostując się tak gwałtownie, że zraniła go jeszcze mocniej - do tego rozbiegany wzrok natrafił w końcu na drugie przedramię, skryte do tej pory wśród poduszek i kocy. Lęk wykwitł na twarzy Zariah, niemożliwy do skrycia za woalką i makijażem; źrenice rozszerzyły się jeszcze bardziej, mniej na widok lejącej się ze zgięcia łokcia czarodzieja krwi, bardziej z powodu ohydnego, przerażającego tatuażu. Zły omen, sam bóg śmierci w postaci czaszki i węża zerkał na nią z nieskazitelnej skóry mężczyzny. Zdrętwiała. - Prze...przepraszam, panie - zaczęła mówić szybko, nerwowo, z jednej strony pragnąc rzucić się do opatrywania zranienia, z drugiej - pragnąc znaleźć się jak najdalej.
Przestrzegł ją, by nie uległa dekoncentracji, lecz nie usłuchała; zapatrzona w niego, ocierająca się twarzą o umięśniony bok, wdychajac głęboko w piersi męski zapach, niecierpliwymi dłońmi sięgnęła po złoty nożyk. I wbiła go zbyt głęboko, zbyt nierówno, rozcinając skórę prawego przedramienia. Urwała pieśń w pół sylaby, prostując się tak gwałtownie, że zraniła go jeszcze mocniej - do tego rozbiegany wzrok natrafił w końcu na drugie przedramię, skryte do tej pory wśród poduszek i kocy. Lęk wykwitł na twarzy Zariah, niemożliwy do skrycia za woalką i makijażem; źrenice rozszerzyły się jeszcze bardziej, mniej na widok lejącej się ze zgięcia łokcia czarodzieja krwi, bardziej z powodu ohydnego, przerażającego tatuażu. Zły omen, sam bóg śmierci w postaci czaszki i węża zerkał na nią z nieskazitelnej skóry mężczyzny. Zdrętwiała. - Prze...przepraszam, panie - zaczęła mówić szybko, nerwowo, z jednej strony pragnąc rzucić się do opatrywania zranienia, z drugiej - pragnąc znaleźć się jak najdalej.
I show not your face but your heart's desire
Rozleniwiony, leżąc w miękkich poduszkach, z piękną kobietą pochylającą się nad nim, odurzony zapachem jej skóry i egzotycznych perfum, mógł wreszcie popaść w upragnione zapomnienie; zewnętrzne bodźce straciły na znaczeniu, codzienność wydała się zbyt mdła i szara, by wracać ku nim myślami, a rozkosz zbyt kusząca, by z niej rezygnować. Jego usta drgnęły w rozbawieniu, gdy tylko poczuł delikatny materiał woalki przy uchu, nie otwierając oczu powtórzył za nią:
- Pachet, ba en aset - starając się naśladować jej akcent, choć był niemal pewien, że nawet się do niego nie zbliżył. - Ba en aset - powtórzył, poszukując jej oczu pytającym spojrzeniem; nieco rozbawiony sytuacją, w której stawia ją na podium mentorki - czy to nie niezwykłe, że nawet prosta kurwa miała do zaoferowania wiedzę? Mniej lub bardziej istotną, rzecz jasna, w tym przypadku raczej mniej, ale wciąż wiedzę. Dawno wyrósł z wieku, w którym widok piersi mógłby go płoszyć lub rozpalać zbyt mocno, jej widok sprawiał mu przyjemność, którą dawkował sobie powoli; przygładził pierś delikatnie, wyraźnie czując pod palcami miękkość jej skóry.
Wątpił, by miała rację, klienci Wenus to głównie mężczyźni z wyższych sfer, choć mógł zgodzić się z twierdzeniem, iż niewielu z nich przychodziło tutaj, by rozmawiać. Jemu nie było na to żal pieniędzy - delektował się kobietą jako całością - jednak to utrata Deirdre kazała mu szukać dla niej zastępstwa, kobiety nie tylko pięknej, ale i dość bystrej, by mógł ją oszlifować podług swojej woli. Szczerze wątpił, by mógł znaleźć drugi tak podatny surowiec i ponowić swój sukces, Czarnej Orchidei nie dało się podrobić. Jeszcze nim z niego zeszła, oddał jej pocałunek z mocą; instynktownie chwytając to, co zamierzała mu ofiarować - na zbyt krótko, podsycając jedynie żar tlącego się pragnienia.
- A masz w sobie Sechmet, Ba en aset? - Zdawało mu się, że znajdował się coraz bliżej prawidłowej wymowy - w jego głosie pobrzmiewało jednak wyzwanie; przetknięte lekką nutą zawodu, Zaria nie miała w sobie dzikości Deirdre. Była młoda, naiwna, śliczna i oddana. Tak jak lubił. I pięknie śpiewała, trafiając w odpowiednie nuty; ponownie zamknął oczy, zapadając się w tej pieśni i pozwalając jej ofiarować sobie radość; czuł jej twarz przy swoim ciele, łasiła się jak lwica. Sielanka jednak nie trwała długo - syknął, czując ból, poderwał się wyżej, odruchem uderzając dziewczynę w twarz - tylną częścią dłoni; musiał pozostać czujny, przecięcie jego tętnic w podobny sposób było najpewniej najgłupszą śmiercią wojennego dowódcy w całej kilkusetletniej historii magii. Uniósł ramię, przykładając dłoń do rany, tamując krwawienie uściskiem lewej dłoni - jednak choć krwotok był obfity, nie wyglądała poważnie. Powierzchowny ból minął równie szybko, jak szybko się pojawił.
- Pétasse - mruknął pod nosem, przez moment zastanawiając się nad tym, czy dziwkę właściwie dało się obrazić wulgarnym słowem. Dopiero po chwili powiódł za jej wzrokiem na swoje przedramię, odsłonięte przez opadły materiał, czarny wąż wił się wokół czarnej czaszki złowieszczym omenem tak złowieszczo, że przestała go interesować cieknąca po drugiej ręce krew. Na twarz wstąpił uśmiech - bardziej złowieszczy, wilczy. Nie spisałaś się tej nocy, Szecherezado. - Boisz się, Ba en aset? Czego? - Naprawdę lubił zapach strachu. Lubił widzieć go w oczach, wzniecało to jego pożądanie znacznie skuteczniej, niż widok obnażonej piersi. Poderwał się z miejsca, chwytając ją za ramię - bez delikatności, silnym szarpnęciem przyciągając bliżej siebie; tak, by mógł nacieszyć się jej zapachem, jej spojrzeniem i ekstatycznym drżeniem jej ciała. - Nie prosiłem, byś przestała śpiewać - wymruczał tonem groźby, tuż nad jej uchem, z lodowatą złością; naprawdę niczego nie uczyli tych dziewczyn, zanim wypuszczali je do klientów? Przecięła jego skórę przypadkiem, był pewien, bo zabrała się tego bez doświadczenia i niezdarnie, bez koncentracji i skupienia. Szarpnął ją z powrotem na poduszki, zawisnąwszy nad nią - na jego łokciu wciąż błyszczały ślady krwi, której smuga ubrudziła również jej bok. Wpatrywał się w jej oczy. - Śpiewaj - rozkazał, krótko, ostro i kategorycznie. - Nie robiłaś tego wcześniej - Bardziej stwierdził, niż zapytał, nie będąc pewnym, czy wciąż miał na myśli nóż.
- Pachet, ba en aset - starając się naśladować jej akcent, choć był niemal pewien, że nawet się do niego nie zbliżył. - Ba en aset - powtórzył, poszukując jej oczu pytającym spojrzeniem; nieco rozbawiony sytuacją, w której stawia ją na podium mentorki - czy to nie niezwykłe, że nawet prosta kurwa miała do zaoferowania wiedzę? Mniej lub bardziej istotną, rzecz jasna, w tym przypadku raczej mniej, ale wciąż wiedzę. Dawno wyrósł z wieku, w którym widok piersi mógłby go płoszyć lub rozpalać zbyt mocno, jej widok sprawiał mu przyjemność, którą dawkował sobie powoli; przygładził pierś delikatnie, wyraźnie czując pod palcami miękkość jej skóry.
Wątpił, by miała rację, klienci Wenus to głównie mężczyźni z wyższych sfer, choć mógł zgodzić się z twierdzeniem, iż niewielu z nich przychodziło tutaj, by rozmawiać. Jemu nie było na to żal pieniędzy - delektował się kobietą jako całością - jednak to utrata Deirdre kazała mu szukać dla niej zastępstwa, kobiety nie tylko pięknej, ale i dość bystrej, by mógł ją oszlifować podług swojej woli. Szczerze wątpił, by mógł znaleźć drugi tak podatny surowiec i ponowić swój sukces, Czarnej Orchidei nie dało się podrobić. Jeszcze nim z niego zeszła, oddał jej pocałunek z mocą; instynktownie chwytając to, co zamierzała mu ofiarować - na zbyt krótko, podsycając jedynie żar tlącego się pragnienia.
- A masz w sobie Sechmet, Ba en aset? - Zdawało mu się, że znajdował się coraz bliżej prawidłowej wymowy - w jego głosie pobrzmiewało jednak wyzwanie; przetknięte lekką nutą zawodu, Zaria nie miała w sobie dzikości Deirdre. Była młoda, naiwna, śliczna i oddana. Tak jak lubił. I pięknie śpiewała, trafiając w odpowiednie nuty; ponownie zamknął oczy, zapadając się w tej pieśni i pozwalając jej ofiarować sobie radość; czuł jej twarz przy swoim ciele, łasiła się jak lwica. Sielanka jednak nie trwała długo - syknął, czując ból, poderwał się wyżej, odruchem uderzając dziewczynę w twarz - tylną częścią dłoni; musiał pozostać czujny, przecięcie jego tętnic w podobny sposób było najpewniej najgłupszą śmiercią wojennego dowódcy w całej kilkusetletniej historii magii. Uniósł ramię, przykładając dłoń do rany, tamując krwawienie uściskiem lewej dłoni - jednak choć krwotok był obfity, nie wyglądała poważnie. Powierzchowny ból minął równie szybko, jak szybko się pojawił.
- Pétasse - mruknął pod nosem, przez moment zastanawiając się nad tym, czy dziwkę właściwie dało się obrazić wulgarnym słowem. Dopiero po chwili powiódł za jej wzrokiem na swoje przedramię, odsłonięte przez opadły materiał, czarny wąż wił się wokół czarnej czaszki złowieszczym omenem tak złowieszczo, że przestała go interesować cieknąca po drugiej ręce krew. Na twarz wstąpił uśmiech - bardziej złowieszczy, wilczy. Nie spisałaś się tej nocy, Szecherezado. - Boisz się, Ba en aset? Czego? - Naprawdę lubił zapach strachu. Lubił widzieć go w oczach, wzniecało to jego pożądanie znacznie skuteczniej, niż widok obnażonej piersi. Poderwał się z miejsca, chwytając ją za ramię - bez delikatności, silnym szarpnęciem przyciągając bliżej siebie; tak, by mógł nacieszyć się jej zapachem, jej spojrzeniem i ekstatycznym drżeniem jej ciała. - Nie prosiłem, byś przestała śpiewać - wymruczał tonem groźby, tuż nad jej uchem, z lodowatą złością; naprawdę niczego nie uczyli tych dziewczyn, zanim wypuszczali je do klientów? Przecięła jego skórę przypadkiem, był pewien, bo zabrała się tego bez doświadczenia i niezdarnie, bez koncentracji i skupienia. Szarpnął ją z powrotem na poduszki, zawisnąwszy nad nią - na jego łokciu wciąż błyszczały ślady krwi, której smuga ubrudziła również jej bok. Wpatrywał się w jej oczy. - Śpiewaj - rozkazał, krótko, ostro i kategorycznie. - Nie robiłaś tego wcześniej - Bardziej stwierdził, niż zapytał, nie będąc pewnym, czy wciąż miał na myśli nóż.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Powtarzane przez mężczyznę imię bogini skwitowała leciutkim rozbawieniem, pozbawionym jednak złośliwości. Zachichotała pod nosem przymilnie, cichutko, perliście, wiedząc, jak działa na mężczyzn ten dźwięk: niewinny, filuterny, kokieteryjny kokieterią zaledwie panienki, podlotka, dziewczęcia, które zakwitło pełnią kobiecych barw dopiero niedawno, jeszcze nie potrafiąc w odpowiedni sposób pysznić się pięknem płatków. Pojmowała już zależności stosunków damsko-męskich, nauczono ją odpowiedzialności za przyjemność czarodziejów, zapoznała się też z tajemnicami alkowy, chłonęła jednak te wszystkie informacje z dozą niepewności, zawstydzenia i zarazem fascynacji. Tak, jak nastolenie panienki słuchały opowieści starszych kuzynek: z wypiekami na policzkach, lękiem, ale i odrobiną zazdrości. Pragnęła przecież być już dorosła, pewna siebie, zapoznana z ciałem własnym i jego męskim przeciwieństwem, pełnym kantów, ostrych krzywizn i mocno zarysowanych mięśni. Marzyła o tym, że - zgodnie z naukami wyniesionymi z domu - spotka na swej drodze tego, który zakocha się w niej od pierwszego wejrzenia. On da jej bogactwo i zapewni stabilny byt, ona zaś uczyni go swoim prywatnym bóstwem, posążkiem, któremu będzie oddawała cześć. Czułe objęcia Wenus miały jej w tym pomóc, osiąść na stałe w deszczowej Anglii, mającej rozkwitnąć słodyczą, gdy tylko zostanie wybrana. Sądziła, że to zadzieje się właśnie tego wieczoru, wskazywał na to każdy detal, który chłonęła z rosnącym poddenerwowaniem, niecierpliwością. I z zachwytem, wywołanym nienachalną pieszczotą jej odkrytego ciała. Zadrżała, jeszcze podczas odszukiwania narkotyków obrzucając półnagiego mężczyznę tajemniczym spojrzeniem przez ramię. - Dla ciebie panie, mogę ją w sobie odkryć - odparła usłużnie, starając się zignorować lęk przed takim świętokradztwem. Sechmet niosła śmierć i zniszczenie, budziła więc w niej, prostej dziewczynie, szacunek. Ciągle niewygodnie czuła się z perspektywą igrania z tak silnym bóstwem, lecz wkrótce strach przed gniewem bogini stał się najmniejszym z problemów Zariah.
Sekunda po sekudzie, obraz po obrazie: widziała krew ściekającą z przedramienia lorda Rosiera, budzący obrzydzenie tatuaż, czerwień wsiąkającą natychmiastowo w miękkie prześcieradła i czerń rozszerzających się źrenic zranionego mężczyzny. Potem ciężkie od makijażu powieki zatrzepotały, a złote ozdoby wiszące na szyi wydały z siebie głośny grzechot: po raz pierwszy ktoś uniósł na nią rękę, uderzając w twarz. Zaskoczenie bolało bardziej od fizycznego urazu, z trudem złapała oddech, rzucając czarodziejowi wystraszone spojrzenie, podszyte jednak pretensją, dziecięcą niemalże zapowiedzią płaczu. - P-przecież przeprosiłam - wyjąkała tylko, a w kącikach migdałowych oczu zaczęły zbierać się łzy. Nie tak to sobie wyobrażała, nie tak miał zakończyć się ten wieczór. Uniosła się nieco, by sięgnąć do lejącej się z zgięcia łokcia mężczyzny krwi, decydując się pokonać panikę - może miała jeszcze szansę go uspokoić? - ale zatrzymała się w połowie ruchu, jeszcze zanim brunet zacisnął dłoń na jej śliskim od olejku ramieniu. Wystarczyło jego spojrzenie, ostre, pozbawione już kociego rozleniwienia i złudnego ciepła. Zwrócił się do niej obcym imieniem, chyba, nie rozumiała tego języka, nie rozumiała też zagrożenia, w jakim się znalazła. Zaskoczona, nie protestowała, gdy szarpnął ją bliżej siebie, na łoże, zalewając poduszki i ją samą krwią. Wzdrygnęła się, przenosząc spojrzenie z przerażająco uśmiechniętej twarzy w dół, na swój obnażony bok, brudny od czerwieni, sączącej się coraz intensywniej z rany. Ciepła ciecz drażniła, wywoływała mdłości; bała się krwi, bała się tego, co kryło ciało, bała się tego, który to ciało wykupił, nagle postępując z nią brutalniej, ostrzej. Pierś Zarii unosiła się w nieregularnym rytmie, skórę pokryła cienka warstewka potu, a pełne wargi drżały, bynajmniej od słodkich, werbalnych pokus. - To...to trzeba opatrzeć, panie. Pozwól, że kogoś zawołam - odparła szybko, zbyt szybko, by nie wyczuć w tych kilkunastu głoskach paniki. Jeszcze chwilę temu oddałaby wszystko, by znaleźć się pod tym umięśnionym ciałem, by w końcu stać się kobietą, by wywołać w tych pięknych oczach błysk radości - w tym momencie satysfakcja błyszcząca gdzieś w rozszerzonych źrenicach budziła obrzydzenie, a oczy zdawały się zapadnięte w czaszkę; w ten potworny symbol, pieczęć złowrogiego Setecha. - Boli - poskarżyła się, już nie potrafiąc udawać dorosłej; poruszyła się pod nim nerwowo, z niezadowoleniem i niewinną pretensją. Przytrzymywał ją za mocno, broczył na nią krwią, straszył: pełne wargi zadrżały a kilka łez spłynęło po zaczerwienionej od uderzenia twarzy, niknąc pod przekrzywionym nikabem. - Ni-nie mogę - wychrypiała; głos uwiązł jej w gardle, nie mogła śpiewać; wpatrywała się szeroko otwartymi oczami w górującego nad nią mężczyznę, obnażając się z lękiem i niepewnością. Miał w sobie coś złego, coś, co obudziło się przy jej niezdarności, może też na widok krwi; czuła to instynktownie, starając się nieco spod czarodzieja wysunąć, dać mu czas, na ochłonięcie. - Nie chciałam cię skrzywdzić, sir, ale...to boli - powtórzyła znów, mówiąc coraz szybciej, tak, że mocny akcent wręcz uniemożliwiał zrozumienie słów. Bała się, a ciężar lorda nie był już zapowiedzią przyjemnego przekroczenia bram dorosłości: stał się zagrożeniem, prętami klatki, z której próbowała uciec, struchlała, rozedrgana, z rozmazującym się tuszem spływającym na zarumienioną z emocji twarz. Wzdrygnęła się, gdy kolejny strumyk krwi spłynął z żeber na brzuch - już nie tłumiła łez, płacząc bezgłośnie. Z bezradności, zagubienia, zawstydzenia; z powodu utraconych marzeń o tej nocy...i słuchając rad sprowadzającej ją tu kobiety. Łzy uspokajały mężczyzn, odrzucały ich; nie przychodzili tu przecież po beksy, mogła więc w ostateczności pozwolić sobie na teatralną słabość. W tym wypadku będącą szczerym upustem lęku a nie wyrachowaną grą: baśń, jaką zamierzała mu opowiedzieć, szybko zamieniła się bowiem w koszmar.
Sekunda po sekudzie, obraz po obrazie: widziała krew ściekającą z przedramienia lorda Rosiera, budzący obrzydzenie tatuaż, czerwień wsiąkającą natychmiastowo w miękkie prześcieradła i czerń rozszerzających się źrenic zranionego mężczyzny. Potem ciężkie od makijażu powieki zatrzepotały, a złote ozdoby wiszące na szyi wydały z siebie głośny grzechot: po raz pierwszy ktoś uniósł na nią rękę, uderzając w twarz. Zaskoczenie bolało bardziej od fizycznego urazu, z trudem złapała oddech, rzucając czarodziejowi wystraszone spojrzenie, podszyte jednak pretensją, dziecięcą niemalże zapowiedzią płaczu. - P-przecież przeprosiłam - wyjąkała tylko, a w kącikach migdałowych oczu zaczęły zbierać się łzy. Nie tak to sobie wyobrażała, nie tak miał zakończyć się ten wieczór. Uniosła się nieco, by sięgnąć do lejącej się z zgięcia łokcia mężczyzny krwi, decydując się pokonać panikę - może miała jeszcze szansę go uspokoić? - ale zatrzymała się w połowie ruchu, jeszcze zanim brunet zacisnął dłoń na jej śliskim od olejku ramieniu. Wystarczyło jego spojrzenie, ostre, pozbawione już kociego rozleniwienia i złudnego ciepła. Zwrócił się do niej obcym imieniem, chyba, nie rozumiała tego języka, nie rozumiała też zagrożenia, w jakim się znalazła. Zaskoczona, nie protestowała, gdy szarpnął ją bliżej siebie, na łoże, zalewając poduszki i ją samą krwią. Wzdrygnęła się, przenosząc spojrzenie z przerażająco uśmiechniętej twarzy w dół, na swój obnażony bok, brudny od czerwieni, sączącej się coraz intensywniej z rany. Ciepła ciecz drażniła, wywoływała mdłości; bała się krwi, bała się tego, co kryło ciało, bała się tego, który to ciało wykupił, nagle postępując z nią brutalniej, ostrzej. Pierś Zarii unosiła się w nieregularnym rytmie, skórę pokryła cienka warstewka potu, a pełne wargi drżały, bynajmniej od słodkich, werbalnych pokus. - To...to trzeba opatrzeć, panie. Pozwól, że kogoś zawołam - odparła szybko, zbyt szybko, by nie wyczuć w tych kilkunastu głoskach paniki. Jeszcze chwilę temu oddałaby wszystko, by znaleźć się pod tym umięśnionym ciałem, by w końcu stać się kobietą, by wywołać w tych pięknych oczach błysk radości - w tym momencie satysfakcja błyszcząca gdzieś w rozszerzonych źrenicach budziła obrzydzenie, a oczy zdawały się zapadnięte w czaszkę; w ten potworny symbol, pieczęć złowrogiego Setecha. - Boli - poskarżyła się, już nie potrafiąc udawać dorosłej; poruszyła się pod nim nerwowo, z niezadowoleniem i niewinną pretensją. Przytrzymywał ją za mocno, broczył na nią krwią, straszył: pełne wargi zadrżały a kilka łez spłynęło po zaczerwienionej od uderzenia twarzy, niknąc pod przekrzywionym nikabem. - Ni-nie mogę - wychrypiała; głos uwiązł jej w gardle, nie mogła śpiewać; wpatrywała się szeroko otwartymi oczami w górującego nad nią mężczyznę, obnażając się z lękiem i niepewnością. Miał w sobie coś złego, coś, co obudziło się przy jej niezdarności, może też na widok krwi; czuła to instynktownie, starając się nieco spod czarodzieja wysunąć, dać mu czas, na ochłonięcie. - Nie chciałam cię skrzywdzić, sir, ale...to boli - powtórzyła znów, mówiąc coraz szybciej, tak, że mocny akcent wręcz uniemożliwiał zrozumienie słów. Bała się, a ciężar lorda nie był już zapowiedzią przyjemnego przekroczenia bram dorosłości: stał się zagrożeniem, prętami klatki, z której próbowała uciec, struchlała, rozedrgana, z rozmazującym się tuszem spływającym na zarumienioną z emocji twarz. Wzdrygnęła się, gdy kolejny strumyk krwi spłynął z żeber na brzuch - już nie tłumiła łez, płacząc bezgłośnie. Z bezradności, zagubienia, zawstydzenia; z powodu utraconych marzeń o tej nocy...i słuchając rad sprowadzającej ją tu kobiety. Łzy uspokajały mężczyzn, odrzucały ich; nie przychodzili tu przecież po beksy, mogła więc w ostateczności pozwolić sobie na teatralną słabość. W tym wypadku będącą szczerym upustem lęku a nie wyrachowaną grą: baśń, jaką zamierzała mu opowiedzieć, szybko zamieniła się bowiem w koszmar.
I show not your face but your heart's desire
Figlarny chichot, rozgrzane ciało, obietnice spełnienia życzeń, które zdawały się jednak zgrzytać z jej pragnieniami - usłużnie wypowiedziane słowa nie brzmiały jak obietnica dzikości, brzmiały jak obietnica dołożenia starań, by sprostać oczekiwaniom. Nie chciał sztucznej dziwki, szukał kogoś, kto zastąpi mu Deirdre. Dziewczyny, która znalazła się w tym miejscu przypadkiem, o sile i ambicji, które mogłyby jej pozwolić doprowadzić się na szczyt. Może nauczyłby ją tego, co nauczył Deirdre, może wyszkolił jak ją, może mogłaby ją zastąpić. Ale poza urodą Zariah nie miała do zaoferowania wiele, była niezdarna i płochliwa, chętna, ale łatwa, brakowało jej elokwencji, nie rozumiała nawet wszystkich wypowiadanych do niej słów. Im dłużej o tym myślał, tym mniej kuszące zdawało się nawet jej ciało - pierś może była kształtna, ale pozbawiona jędrności, jaką od pewnego czasu miał biust Deirdre, pohamował myśli ciągnące również ku brzemiennej żonie - wspomnienie jej tutaj, i to w takim dniu, zakrawałoby o prawdziwe świętokradztwo. Zaczynał być znudzony. Jak kot na łące otoczony chmarą myszy, z których wszystkie były takie same i wszystkie tak samo słabe i powolne. A on szukał tej jednej - bo kiedyś już ją dopadł - odpadł, ale rozdrapał, zagryzł i porzucił. I teraz potrzebował nowej. Deirdre już dawno przed nim nie tańczyła, w tym Zariah ją przewyższała - szybko się jednak okazało, że tylko w tym. Może powinien poprosić o inną dziewczynę, szukać dalej. Tracił na to ochotę, zawód gonił zawód.
Przecież przeprosiła. Prawda, wszystko robiła źle - nawet przepraszała źle. Zbyt butnie teraz, zbyt usłużnie wcześniej; Deirdre nigdy nie popełniła takiego błędu, ruchy jej rąk były pewne, a służba perfekcyjna, w innym przypadku nigdy by przecież nie zainteresował się nią na dłużej niż chwilę. Sądził, że Wenus miało pewne standardy. Ale ich nie miało. Mógł być nestorem, ale pośród kurtyzan Wenus był klientem jak inni, jak wszyscy inni mężczyźni, którzy mieli Zarię przed nim i będą ją mieć po nim, ci wszyscy, którzy mieli również Deirdre. Ich spocone ciała ocierały się o jej ciało, ich ciężkie pięści natrafiały na jej kości, policzki i usta, mógł być pierwszy, nie będzie ostatnio. Dla jego Czarnej Orchidei - był tak pierwszy, jak ostatni. Tylko pomiędzy przeszło jeszcze stado. Wzbudzał się w nim gniew, złość, żal; dziwne poczucie pustki, której nie potrafił zidentyfikować jako tęsknoty. Za kobietą, do której należało to miejsce, za najzdolniejszą z kapłanek Wenus, za władczynię tej komnaty - dziś zupełnie zmienionej wystrojem, choć wciąż orientalnej. Nie myślał o tym, że innego dnia zignorowałby lejącą się strużkę krwi, nie była wcale tak wielką przewiną - była kroplą, która starczyła, by przelać szalę goryczy, oliwą dolaną do tlącego się płomienia, komendą wydaną psu do ataku. Ale on pragnął Deirdre. Dziś, jutro, zawsze. Był rozdrażniony. Jego żona wciąż dochodziła do siebie po porodzie, a on próbował uciec myślami od obu kobiet, które, pozostało mu przyznać to przed sobą samym, wciąż kochał.
Zariah nie zastąpi Deirdre. Nikt jej nigdy nie zastąpi. A to tylko wzmagało poczucie niemocy przeradzające się w wezbraną gniewną falę gotową staranować wszystko, co stanie mu na drodze. A przed sobą - miał tylko ją.
- Milcz - słowa zlały się w warkot, kiedy lodowate głoski wydały jasny rozkaz. Nie zamierzał czekać na pomoc, drobne skaleczenie nie mogło go naprawdę zranić, nie zamierzał dać też poskromić swoich emocji - szarpały się na uwięzi. - Dopiero zaboli - odparł z dziwnym spokojem, choć jego serce biło szybko, a klatka piersiowa poruszała się miarowo pod zbyt ciężkim oddechem. Szarpnął nikab, odsłaniając nagość jej twarzy, mdłe pozory intymności, których przecież nie mógł tutaj doświadczyć - woalka była jedynie iluzją skromności obfitej we wszystko, co skromnością nie było i być nią nie miało. Spojrzał na nią z dezaprobatą, słysząc odmowę, ale nie spodziewał się niczego więcej - Śpiewaj, Zariah - powtórzył z sadystyczną rozkoszą, nie odsuwając się od niej ani o cal. Śpiewaj, aż głos ugrzęźnie ci w gardle, śpiewaj, bo być może to ostatnie, co spotka cię w życiu; śpiewaj o szczęściu, bo tylko ono cię dzisiaj ocali. Jej łzy zdawały się nie robić na nim wrażenia, podobnie jak wzrok wbity w Mroczny Znak; pomówiłby z nią o jego znaczeniu, ale nie teraz, nie tutaj, nie w tej sytuacji: jego znaczenie sięgnęło sfery sacrum, przerażona dziwka wijąca się pod nim nie powinna o nim słuchać. Ale mogła się go bać. Jej strach i naiwność podsycały żar jego namiętności, posiadł ją gwałtownie i namiętnie, czerpiąc siłę z jej słabości. Bo sycił się tym: niewinnością, strachem, uległością; lubił czuć w sobie siłę, lubił patrzeć na zależnych od siebie, lubił wzbudzać emocje, które wzbudzać potrafił. Skrajne, palące. Lubił widzieć w oczach kobiet przerażenie, tlące się i w końcu gasnące.
Bo lubił, kiedy kobieta w lubieżnym zwisała przegięciu.
zt x2
Przecież przeprosiła. Prawda, wszystko robiła źle - nawet przepraszała źle. Zbyt butnie teraz, zbyt usłużnie wcześniej; Deirdre nigdy nie popełniła takiego błędu, ruchy jej rąk były pewne, a służba perfekcyjna, w innym przypadku nigdy by przecież nie zainteresował się nią na dłużej niż chwilę. Sądził, że Wenus miało pewne standardy. Ale ich nie miało. Mógł być nestorem, ale pośród kurtyzan Wenus był klientem jak inni, jak wszyscy inni mężczyźni, którzy mieli Zarię przed nim i będą ją mieć po nim, ci wszyscy, którzy mieli również Deirdre. Ich spocone ciała ocierały się o jej ciało, ich ciężkie pięści natrafiały na jej kości, policzki i usta, mógł być pierwszy, nie będzie ostatnio. Dla jego Czarnej Orchidei - był tak pierwszy, jak ostatni. Tylko pomiędzy przeszło jeszcze stado. Wzbudzał się w nim gniew, złość, żal; dziwne poczucie pustki, której nie potrafił zidentyfikować jako tęsknoty. Za kobietą, do której należało to miejsce, za najzdolniejszą z kapłanek Wenus, za władczynię tej komnaty - dziś zupełnie zmienionej wystrojem, choć wciąż orientalnej. Nie myślał o tym, że innego dnia zignorowałby lejącą się strużkę krwi, nie była wcale tak wielką przewiną - była kroplą, która starczyła, by przelać szalę goryczy, oliwą dolaną do tlącego się płomienia, komendą wydaną psu do ataku. Ale on pragnął Deirdre. Dziś, jutro, zawsze. Był rozdrażniony. Jego żona wciąż dochodziła do siebie po porodzie, a on próbował uciec myślami od obu kobiet, które, pozostało mu przyznać to przed sobą samym, wciąż kochał.
Zariah nie zastąpi Deirdre. Nikt jej nigdy nie zastąpi. A to tylko wzmagało poczucie niemocy przeradzające się w wezbraną gniewną falę gotową staranować wszystko, co stanie mu na drodze. A przed sobą - miał tylko ją.
- Milcz - słowa zlały się w warkot, kiedy lodowate głoski wydały jasny rozkaz. Nie zamierzał czekać na pomoc, drobne skaleczenie nie mogło go naprawdę zranić, nie zamierzał dać też poskromić swoich emocji - szarpały się na uwięzi. - Dopiero zaboli - odparł z dziwnym spokojem, choć jego serce biło szybko, a klatka piersiowa poruszała się miarowo pod zbyt ciężkim oddechem. Szarpnął nikab, odsłaniając nagość jej twarzy, mdłe pozory intymności, których przecież nie mógł tutaj doświadczyć - woalka była jedynie iluzją skromności obfitej we wszystko, co skromnością nie było i być nią nie miało. Spojrzał na nią z dezaprobatą, słysząc odmowę, ale nie spodziewał się niczego więcej - Śpiewaj, Zariah - powtórzył z sadystyczną rozkoszą, nie odsuwając się od niej ani o cal. Śpiewaj, aż głos ugrzęźnie ci w gardle, śpiewaj, bo być może to ostatnie, co spotka cię w życiu; śpiewaj o szczęściu, bo tylko ono cię dzisiaj ocali. Jej łzy zdawały się nie robić na nim wrażenia, podobnie jak wzrok wbity w Mroczny Znak; pomówiłby z nią o jego znaczeniu, ale nie teraz, nie tutaj, nie w tej sytuacji: jego znaczenie sięgnęło sfery sacrum, przerażona dziwka wijąca się pod nim nie powinna o nim słuchać. Ale mogła się go bać. Jej strach i naiwność podsycały żar jego namiętności, posiadł ją gwałtownie i namiętnie, czerpiąc siłę z jej słabości. Bo sycił się tym: niewinnością, strachem, uległością; lubił czuć w sobie siłę, lubił patrzeć na zależnych od siebie, lubił wzbudzać emocje, które wzbudzać potrafił. Skrajne, palące. Lubił widzieć w oczach kobiet przerażenie, tlące się i w końcu gasnące.
Bo lubił, kiedy kobieta w lubieżnym zwisała przegięciu.
zt x2
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
27 sierpnia
Ojciec kiedyś powiedział mi, że marnując czas, oddalam się od wielkości. Buntując się przeciwko niemu i reszcie irracjonalnych świętości, zostałem więc próżniakiem i obibokiem. To jemu chcę zrobić na złość, ale - niespodzianka - to ja wychodzę na tym, jak Zabłocki na mydle.
Na stare lata (po trzydziestce czasami czuję się jak dziad, a czasami jakbym ledwo co wysmyknął się z łona matki) składam zatem sobie solenne przyrzeczenie, że każdego dnia dowiem się przynajmniej jednej nowej rzeczy. Obojętnie, czy poszerzę swój słownik, czy poznam nową odmianę pomidora, czy przyswoję sobie różnice między łacińską a arabską numerologią. Z dwudziestu czterech godzin mam obowiązek wydusić więcej niż tylko przyjemności i więcej, niż ledwie plotki. Zdarza się, że uczę się mimochodem, stojąc w kolejce po precel z makiem i serem w piekarni Cieplutka Bagietka, gdzie wpadają często młode mamy po łakocie dla swoich dzieci. One znają dużo faktów dotyczących zdrowego odżywiania i tak na przykład dowiedziałem się o okropnym kłamstwie moich opiekunek, wmawiających mi, że muszę jeść szpinak, bo jest niezwykle bogaty w żelazo. Teraz już go lubię i jem chętnie, ale nie zapomnę godzin spędzonych nad talerzem i powolne dziubanie ohydnej, zimnej już papki. Na ulicy też można zasłyszeć sporo informacji - strzępki rozmów niosą mądrości co prawda ludowe, lecz te są wszak niewiele mniej cenne niż te, wyczytane z książki. Po które jednak też zdarza mi się sięgać, w ramach wypełniania dziennego planu. Zaniedbanego, a zegar tyka, nocny ja nie jestem swoim najlepszym przyjacielem. Z tego względu pozostaje mi całą nadzieję przełożyć na mego specjalnego gościa i liczyć, że na tacy dostanę swoją dawkę mądrości. Łykam ją, jak witaminy i przecież całkiem regularnie, ale niestety, nie zanotowałem ani poprawy pamięci, ani wzmożonej koncentracji. Zwykle, gdy efektów nie widać, pasuję - tak, jak z budowaniem muskulatury - tym razem jednak już długo trwam w swym postanowieniu, no i, kiedy nie męczy, daje mi to autentycznie dużo frajdy.
Chcę patrzeć, jak będzie pracować i zadawać pytania, więc organizuję wszystko pod naszą dwójkę. W pokoju Ulli i Lewisa mamy wszystko, czego możemy potrzebować, to znaczy - wygodne poduszki do siedzenia, pod dostatkiem schłodzonego alkoholu oraz wybór przekąsek, takich na niewielki głód lub miłe połaskotanie podniebienia. Oliwki, sery, winogrona, obrane ze skórki figi, kawałki melona owinięte szynką parmeńską, tatar z łososia,ostrygi - bo wbrew zapewnieniom, afrodyzjaki mam na myśli. Możemy nie wychodzić stąd przez całą noc, tak, bym mógł mówić, że dopiąłem swego i spędziliśmy ją razem, robiłbym tak, gdyby czas zatrzymał się dla mnie jako szesnastolatka.
Heh, nie, i tak pewnie komuś o tym powiem.
Skrzynia z podejrzaną zawartością tymczasem spoczywa sobie na komódce i kusi, bym się za nią zabrał. Zakasuję więc rękawy białej koszuli - niedziela, więc dzień święty święcę - ale no, bez jaj, obchodzę ją tylko dookoła, bez specjalisty wolę się licha nie tykać. Jade zjawia się lekko spóźniona, gdy ja akurat leżę, jak długi rozciągnięty na podłodze i refleksyjnie palę sobie fajkę, gapiąc się na dym, tworzący nade mną fantastyczne kształty.
-A więc jesteś, wspaniale - mówię do niej z ziemi i kiwam na towarzyszącego jej Dymitra, by zostawił nas samych. Odkąd poczynił tak duży postęp w angielskim, również jako eskorta sprawdza się znakomicie - skrzynia jest tam, wina mogę ci nalać - prowadząc restaurację przyswoiłem podstawy obsługi. W rodzinnym domu, nalewam sobie sam tylko wtedy, gdy nikt nie patrzy. Dopalam papierosa, podciągam się do pozycji półsiedzącej - wiesz może, czy zdarzyło się dziś coś ciekawego? - pytam lekko, to w ramach mego programu. Może w Grecji odkryto kolejny sposób na wykorzystanie smoczej krwi. A może, kiedy siedziałem tu zamknięty, ci idioci przejrzeli na oczy i wycofali się z działań wojennych.
Ojciec kiedyś powiedział mi, że marnując czas, oddalam się od wielkości. Buntując się przeciwko niemu i reszcie irracjonalnych świętości, zostałem więc próżniakiem i obibokiem. To jemu chcę zrobić na złość, ale - niespodzianka - to ja wychodzę na tym, jak Zabłocki na mydle.
Na stare lata (po trzydziestce czasami czuję się jak dziad, a czasami jakbym ledwo co wysmyknął się z łona matki) składam zatem sobie solenne przyrzeczenie, że każdego dnia dowiem się przynajmniej jednej nowej rzeczy. Obojętnie, czy poszerzę swój słownik, czy poznam nową odmianę pomidora, czy przyswoję sobie różnice między łacińską a arabską numerologią. Z dwudziestu czterech godzin mam obowiązek wydusić więcej niż tylko przyjemności i więcej, niż ledwie plotki. Zdarza się, że uczę się mimochodem, stojąc w kolejce po precel z makiem i serem w piekarni Cieplutka Bagietka, gdzie wpadają często młode mamy po łakocie dla swoich dzieci. One znają dużo faktów dotyczących zdrowego odżywiania i tak na przykład dowiedziałem się o okropnym kłamstwie moich opiekunek, wmawiających mi, że muszę jeść szpinak, bo jest niezwykle bogaty w żelazo. Teraz już go lubię i jem chętnie, ale nie zapomnę godzin spędzonych nad talerzem i powolne dziubanie ohydnej, zimnej już papki. Na ulicy też można zasłyszeć sporo informacji - strzępki rozmów niosą mądrości co prawda ludowe, lecz te są wszak niewiele mniej cenne niż te, wyczytane z książki. Po które jednak też zdarza mi się sięgać, w ramach wypełniania dziennego planu. Zaniedbanego, a zegar tyka, nocny ja nie jestem swoim najlepszym przyjacielem. Z tego względu pozostaje mi całą nadzieję przełożyć na mego specjalnego gościa i liczyć, że na tacy dostanę swoją dawkę mądrości. Łykam ją, jak witaminy i przecież całkiem regularnie, ale niestety, nie zanotowałem ani poprawy pamięci, ani wzmożonej koncentracji. Zwykle, gdy efektów nie widać, pasuję - tak, jak z budowaniem muskulatury - tym razem jednak już długo trwam w swym postanowieniu, no i, kiedy nie męczy, daje mi to autentycznie dużo frajdy.
Chcę patrzeć, jak będzie pracować i zadawać pytania, więc organizuję wszystko pod naszą dwójkę. W pokoju Ulli i Lewisa mamy wszystko, czego możemy potrzebować, to znaczy - wygodne poduszki do siedzenia, pod dostatkiem schłodzonego alkoholu oraz wybór przekąsek, takich na niewielki głód lub miłe połaskotanie podniebienia. Oliwki, sery, winogrona, obrane ze skórki figi, kawałki melona owinięte szynką parmeńską, tatar z łososia,ostrygi - bo wbrew zapewnieniom, afrodyzjaki mam na myśli. Możemy nie wychodzić stąd przez całą noc, tak, bym mógł mówić, że dopiąłem swego i spędziliśmy ją razem, robiłbym tak, gdyby czas zatrzymał się dla mnie jako szesnastolatka.
Heh, nie, i tak pewnie komuś o tym powiem.
Skrzynia z podejrzaną zawartością tymczasem spoczywa sobie na komódce i kusi, bym się za nią zabrał. Zakasuję więc rękawy białej koszuli - niedziela, więc dzień święty święcę - ale no, bez jaj, obchodzę ją tylko dookoła, bez specjalisty wolę się licha nie tykać. Jade zjawia się lekko spóźniona, gdy ja akurat leżę, jak długi rozciągnięty na podłodze i refleksyjnie palę sobie fajkę, gapiąc się na dym, tworzący nade mną fantastyczne kształty.
-A więc jesteś, wspaniale - mówię do niej z ziemi i kiwam na towarzyszącego jej Dymitra, by zostawił nas samych. Odkąd poczynił tak duży postęp w angielskim, również jako eskorta sprawdza się znakomicie - skrzynia jest tam, wina mogę ci nalać - prowadząc restaurację przyswoiłem podstawy obsługi. W rodzinnym domu, nalewam sobie sam tylko wtedy, gdy nikt nie patrzy. Dopalam papierosa, podciągam się do pozycji półsiedzącej - wiesz może, czy zdarzyło się dziś coś ciekawego? - pytam lekko, to w ramach mego programu. Może w Grecji odkryto kolejny sposób na wykorzystanie smoczej krwi. A może, kiedy siedziałem tu zamknięty, ci idioci przejrzeli na oczy i wycofali się z działań wojennych.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Ostatnio zmieniony przez Francis Lestrange dnia 05.11.20 20:14, w całości zmieniany 1 raz
27 sierpnia
Gdybym była tak dobra z uroków jak z obrony, powinnam była strzelić sobie lamino w łeb. Tak to co najwyżej mogłam wyczarować wokół siebie magiczną barierę, za którą pozostałabym niewidzialna, a to świadczyłoby o tym, że nosiłam w swoim duchu tchórza. Ostatecznie może jednak nikt by mnie nie rozliczał z tych posunięć jako uczennicy domu borsuka.
Lestrange mnie zadziwiał. Nie potrafiłam nawet określić, czy w sposób pejoratywny, czy może zupełnie nie. Niby pisał pięknym językiem, na tym swoim drogim pergaminie, literki równo pokreślone jak od linijki, żadnego kleksa, ale błędy takie, że nawet ja przed pójściem do Hogwartu potrafiłam lepiej stawiać apostrofy. Niby był spokojny, niby taki gładki, renesansowy wzorzec spod mistrzowskiego dłuta, ale umiał zaleźć za skórę jak drzazga. Niby był ze mną szczery, a cały czas czułam, że za plecami próbuje coś ugrać, żeby mnie tylko wywieść w pole.
No i wywiódł. Wywiódł tak daleko, że czułam się jednocześnie tak samo zła, co zaciekawiona. Przemierzyłam dla niego cały Londyn, znosząc paskudną ulewę, która od rana zdążyła przemienić ulice w błotnistą breję; ulewę tak złośliwą, że pomimo braku mugoli na ulicach, nie było mi dane docenić uroków posiadania różdżki, bo żadne zaklęcie nie chciało powstrzymać tego deszczu. Więc jak już stanęłam na progu Wenus, to zdecydowanie odcinałam się od reszty klienteli - nie tylko uboższym strojem, ale i aparycją. Chociaż osuszyłam się zaklęciem, włosy pozostały w nieładzie, a buty dalej ubłocone - może to i nawet lepiej.
Bo wiecie, nie miałam pojęcia, co takiego mieści się w Wenus. Nazwa była mi znana jako popularne miejsce dla arystokracji - nie miałam tam czego szukać, a i nie bywałam w kręgach, w których szeptano mniej lub bardziej wymownie o tym, co wyprawia się w kuluarach. Nie wiedziałam też, że to wszystko było Lestrange’a. Nie czułam się oburzona tą farsą. Najstarszy zawód świata nie wprawiał mnie w obrzydzenie, znałam kilka dziwek z portu, niektóre dziewczyny były w porządku, na inne lepiej było uważać. Prowadzona przez korytarze nie kryłam też swojej ciekawości, wyciągając szyję, i choć wszystko odbywało się za zamkniętymi drzwiami, skąpane w woalach i uwodzicielskich zapachach, zdołałam dojrzeć dwóch młodych chłopców odzianych jedynie w złotą biżuterię, spełniających najśmielsze fantazje - przeczuwałam, że nie koniecznie damskie. Nie wiedziałam, czy to ten przypadkowy obrazek, czy może barczysta sylwetka prowadzącego mnie czarodzieja, czy ogólna atmosfera podniecenia i we mnie zagrzały krew, która pewnie rozlała się rumieńcem na policzkach, a myśli rozpełzły się gdzieś po tych pokojach jak nierządnice, szukając chwilowych uciech. Czułam się jak w zoo lub innym lunaparku, w namiocie cudów, gdzie można zobaczyć największe dziwactwa, choć nie widziałam przecież prawie niczego. I właśnie to, co pozostawało ukryte, działało na wyobraźnię najmocniej. Właśnie w takich miejscach należało uważać dwa razy bardziej.
Był też on. Wyciągnięty jak jakiś egzotyczny kot, król swojego życia, przypominając mi po raz kolejny, jak wielka wyrwa zionęła między naszymi światami. Leżał, niemalże otulony w złocie, pośród aksamitów i jedwabiów, z sutą zastawą na zdobionych półmiskach. I dopiero wtedy zrobiło mi się niedobrze. Nie od tego jedzenia, ono wyglądało naprawdę apetycznie - oliwki kusiły krągłościami jak bałkańskie prostytutki, sery obiecywały doznania rozpustne jak francuzki - ale od całego tego przepychu, który wylewał się z każdego skrawka tego pomieszczenia, podczas gdy wszędzie otwarcie mówiło się o wojnie, gdy po ulicach lała się krew. Widziałam ją, widziałam tą krew, i choć w zasadzie nikt mnie nie obchodził, to ten dobrobyt wydawał się kpić z brudu, który przywlokłam na swoich buciorach. Kpił też pewnie sam Francis, z tego nieodłącznego porządku świata, który był od zawsze, bo zawsze byli przecież tacy jak on, i tacy jak ja. I nic tego zmienić nie mogło.
- W końcu rozumiem, czym zajmuje się stulejarz. - Przyznaję sucho, odnajdując jego spojrzenie. - Nie wiedziałam, że to inna nazwa na stręczyciela. Co to ma być, Lestrange? - Prycham, trochę z zażenowaniem, a trochę ze złością, bo pewnie za chwilę znowu się wywinie i odwróci kota ogonem; powie, że wcale nie próbuje odbić sobie młodzieńczych fantazji. Czy on myśli, że ja nie mam oczu? Jak mam to rozumieć, jeśli nie jako randkę? To wszystko tutaj tak przypadkowo się znalazło, jeszcze może za pomocą magii? - Ta cała zastawa, ty wyłożony, jakbyś czekał na oklaski. W burdelu. - Co z tego, że to był jego burdel. - Nie masz tutaj normalnego gabinetu? - Mówię, już na granicy gniewu, bo jawnie ze mnie kpi, pluje mi w twarz, i jak o tym myślę, to przez chwilę łapię się na tym, czy może podobałoby mi się to, gdyby zrobił to naprawdę? On tak zagaduje bez sensu, bo nie wie jak zagadać, czy po prostu mówi cokolwiek dla zachowania pozorów - pozorów tutaj, w burdelu? Jestem zdenerwowana to zapalam papierosa i ignoruję wszelkie jego zapytania, mierząc Francisa wzrokiem, zimnym i ostrym. Buduję dystans, bo nie lubię, kiedy ktoś wysyła dwuznaczne sygnały. Bo nie wiem, jak mam się wtedy zachować, bo nie wiem, co on ma w głowie, ja po prostu zdążyłam sobie już nawyobrażać, i czuję się upokorzona, i jest mi głupio za samą siebie, tak głupio, że z tego wszystkiego jestem zła i chcę stąd wyjść - i nie mogę stąd wyjść.
Nie potrafię.
Gdybym była tak dobra z uroków jak z obrony, powinnam była strzelić sobie lamino w łeb. Tak to co najwyżej mogłam wyczarować wokół siebie magiczną barierę, za którą pozostałabym niewidzialna, a to świadczyłoby o tym, że nosiłam w swoim duchu tchórza. Ostatecznie może jednak nikt by mnie nie rozliczał z tych posunięć jako uczennicy domu borsuka.
Lestrange mnie zadziwiał. Nie potrafiłam nawet określić, czy w sposób pejoratywny, czy może zupełnie nie. Niby pisał pięknym językiem, na tym swoim drogim pergaminie, literki równo pokreślone jak od linijki, żadnego kleksa, ale błędy takie, że nawet ja przed pójściem do Hogwartu potrafiłam lepiej stawiać apostrofy. Niby był spokojny, niby taki gładki, renesansowy wzorzec spod mistrzowskiego dłuta, ale umiał zaleźć za skórę jak drzazga. Niby był ze mną szczery, a cały czas czułam, że za plecami próbuje coś ugrać, żeby mnie tylko wywieść w pole.
No i wywiódł. Wywiódł tak daleko, że czułam się jednocześnie tak samo zła, co zaciekawiona. Przemierzyłam dla niego cały Londyn, znosząc paskudną ulewę, która od rana zdążyła przemienić ulice w błotnistą breję; ulewę tak złośliwą, że pomimo braku mugoli na ulicach, nie było mi dane docenić uroków posiadania różdżki, bo żadne zaklęcie nie chciało powstrzymać tego deszczu. Więc jak już stanęłam na progu Wenus, to zdecydowanie odcinałam się od reszty klienteli - nie tylko uboższym strojem, ale i aparycją. Chociaż osuszyłam się zaklęciem, włosy pozostały w nieładzie, a buty dalej ubłocone - może to i nawet lepiej.
Bo wiecie, nie miałam pojęcia, co takiego mieści się w Wenus. Nazwa była mi znana jako popularne miejsce dla arystokracji - nie miałam tam czego szukać, a i nie bywałam w kręgach, w których szeptano mniej lub bardziej wymownie o tym, co wyprawia się w kuluarach. Nie wiedziałam też, że to wszystko było Lestrange’a. Nie czułam się oburzona tą farsą. Najstarszy zawód świata nie wprawiał mnie w obrzydzenie, znałam kilka dziwek z portu, niektóre dziewczyny były w porządku, na inne lepiej było uważać. Prowadzona przez korytarze nie kryłam też swojej ciekawości, wyciągając szyję, i choć wszystko odbywało się za zamkniętymi drzwiami, skąpane w woalach i uwodzicielskich zapachach, zdołałam dojrzeć dwóch młodych chłopców odzianych jedynie w złotą biżuterię, spełniających najśmielsze fantazje - przeczuwałam, że nie koniecznie damskie. Nie wiedziałam, czy to ten przypadkowy obrazek, czy może barczysta sylwetka prowadzącego mnie czarodzieja, czy ogólna atmosfera podniecenia i we mnie zagrzały krew, która pewnie rozlała się rumieńcem na policzkach, a myśli rozpełzły się gdzieś po tych pokojach jak nierządnice, szukając chwilowych uciech. Czułam się jak w zoo lub innym lunaparku, w namiocie cudów, gdzie można zobaczyć największe dziwactwa, choć nie widziałam przecież prawie niczego. I właśnie to, co pozostawało ukryte, działało na wyobraźnię najmocniej. Właśnie w takich miejscach należało uważać dwa razy bardziej.
Był też on. Wyciągnięty jak jakiś egzotyczny kot, król swojego życia, przypominając mi po raz kolejny, jak wielka wyrwa zionęła między naszymi światami. Leżał, niemalże otulony w złocie, pośród aksamitów i jedwabiów, z sutą zastawą na zdobionych półmiskach. I dopiero wtedy zrobiło mi się niedobrze. Nie od tego jedzenia, ono wyglądało naprawdę apetycznie - oliwki kusiły krągłościami jak bałkańskie prostytutki, sery obiecywały doznania rozpustne jak francuzki - ale od całego tego przepychu, który wylewał się z każdego skrawka tego pomieszczenia, podczas gdy wszędzie otwarcie mówiło się o wojnie, gdy po ulicach lała się krew. Widziałam ją, widziałam tą krew, i choć w zasadzie nikt mnie nie obchodził, to ten dobrobyt wydawał się kpić z brudu, który przywlokłam na swoich buciorach. Kpił też pewnie sam Francis, z tego nieodłącznego porządku świata, który był od zawsze, bo zawsze byli przecież tacy jak on, i tacy jak ja. I nic tego zmienić nie mogło.
- W końcu rozumiem, czym zajmuje się stulejarz. - Przyznaję sucho, odnajdując jego spojrzenie. - Nie wiedziałam, że to inna nazwa na stręczyciela. Co to ma być, Lestrange? - Prycham, trochę z zażenowaniem, a trochę ze złością, bo pewnie za chwilę znowu się wywinie i odwróci kota ogonem; powie, że wcale nie próbuje odbić sobie młodzieńczych fantazji. Czy on myśli, że ja nie mam oczu? Jak mam to rozumieć, jeśli nie jako randkę? To wszystko tutaj tak przypadkowo się znalazło, jeszcze może za pomocą magii? - Ta cała zastawa, ty wyłożony, jakbyś czekał na oklaski. W burdelu. - Co z tego, że to był jego burdel. - Nie masz tutaj normalnego gabinetu? - Mówię, już na granicy gniewu, bo jawnie ze mnie kpi, pluje mi w twarz, i jak o tym myślę, to przez chwilę łapię się na tym, czy może podobałoby mi się to, gdyby zrobił to naprawdę? On tak zagaduje bez sensu, bo nie wie jak zagadać, czy po prostu mówi cokolwiek dla zachowania pozorów - pozorów tutaj, w burdelu? Jestem zdenerwowana to zapalam papierosa i ignoruję wszelkie jego zapytania, mierząc Francisa wzrokiem, zimnym i ostrym. Buduję dystans, bo nie lubię, kiedy ktoś wysyła dwuznaczne sygnały. Bo nie wiem, jak mam się wtedy zachować, bo nie wiem, co on ma w głowie, ja po prostu zdążyłam sobie już nawyobrażać, i czuję się upokorzona, i jest mi głupio za samą siebie, tak głupio, że z tego wszystkiego jestem zła i chcę stąd wyjść - i nie mogę stąd wyjść.
Nie potrafię.
Mam dziurawe ręce i często omijam okazje, jeśli tylko właściwie to nazywam w odniesieniu do kontaktów z bliźnimi. Zdecydowanie Jade raz i drugi wymyka mi się z rąk, a dopiero szczerze przypadkowe spotkanie w lunaparku, pod szczęśliwą chmurką i z wąsem z waty cukrowej funduje mi solidnego kopa w tyłek, że może warto się postarać. Odnowić tą znajomość, odświeżyć ją, tak, by z zakompleksionego nastolatka, który niespecjalnie krył się ze swym afektem, urosnąć... cóż, wyjątkowo nietrafiona gra słowna, ale niech będzie, do kogoś o wymiarach równorzędnego partnera.
Partnera do kieliszka albo filiżanki herbaty z mlekiem.
Do świeżo wyciśniętego soku pomarańczowego podawanego do śniadania. Do papierosa punktualnie o trzeciej na balkonie z widokiem na Tamizę. Do przeglądu prasy na tarasie. Wkrada się w te moje wizje ponownie sielskość i próba układania życia na nierealnym, acz żyznym poletku. O tyle ze mną dobrze, że bujam się tak jedynie po swej fantazji, dalej bardzo grzecznie, a me kroki na ziemi są ciężkie. Podeszwa wbita głęboko, obcas poznaczony błotem i kurzem, pucybut na rogu High Street ma sporo roboty, więc rzucam mu sykla, a niech ma. Wyżywi siebie i całą rodzinę przez dwa dni, jeśli zacisną pasa, a ja przecież nie zbiednieję. Wojna i tak miętosi mnie po swojemu, bo a jakże wychodzi ze mnie to, co najgorsze. Spóźniający się krawiec to załamanie rąk, odwołany festiwal lata - klęska na miarę tragedii narodowej. Widać, co mnie naprawdę kręci i o kogo dbam - tu o, właśnie tu - czubek mego własnego nosa. Patrząc w lustro nie wiem, czy powinienem temu typowi dziękować, czy porządnie mu przyfanzolić, ryzykując rozciętą ręką. Braknie w tym sensu, wiem, pierdolę trzy po trzy, bo do autoagresji skłonności całe szczęście nie mam.
Jeszcze?
Najgorsze, co mogę zrobić to dokładnie to, co robię, czyli pozostać biernym. Muszę stanąć na nogi, tylko jeszcze nie do końca wiem jak, trzydziestolatek, który dopiero uczy się chodzić. Won't you please, please, help me? Upływ czasu nie kole, jak upływ krwi, która od niedawna tryska przecież tak hojnie. To życie, nowe albo ulatniające się. Wierząc nowym porządkom, poprzez śmierć jesteśmy kreatorami, lecz to z daleka wieje absurdem. Nie neguję stworzenia jako aktu dezintegracji, aczkolwiek mierzi mnie, jak daleko brną te ludzkie roszczenia - czy raczej: nieludzkie. Co mi zostaje, walczyć albo uciec i choć w jednym mam już w tym praktykę i przetarte szlaki, to kusi mnie, by zaciągnąć się nieznanym. Nawet, jeżeli tę wojenkę przyjdzie mi toczyć wpierw na poziomie myśli, a dopiero z czasem sięgnąć po namacalny oręż. Wydaje mi się, że wyboru dokonałem już dawno, tylko realizację odwlekam, jak wizytę u dentysty. Nadchodzi za to przeprawa skrajnie już osobista - czy przyznaję właśnie, że po to ją tu proszę? Żeby się czymś zająć, zaprzęgnąć do intelektualnej pracy polowej, powszechnie zwanej orką?
Tak i nie.
To tylko jeden z powodów, ale cholera, pragnę przetyrania i przeprasowania do tego stopnia, bym po wszystkim padł na łóżko, zamknął oczy i ciach, jak na zawołanie hasał sobie po sennych polach należących do greckiego dzierżawcy. Sam nie wiem już, co jest cenniejsze, czas, czy sen. Bez obu daleko byśmy nie zaszli.
-Burdel, nie widać? - i tyle z miłej atmosfery, robi się dziwnie gęsto, także przeze mnie, bo z poziomu przypodłogowego przeskakuję do ofensywy. Dosłownie, podwijam kolana i hop, stoję już na równych nogach, łypiąc na Jade z góry, śmiało korzystając z przewagi paru cali - dobrze, że zaopatrzyłem nas należycie, ponieważ rozmowy o moralności zazwyczaj trwają do świtu - komentuję kpiąco, dłonią wskazując na imponujący wybór butelek - zatem? Będziesz dobierać wino do hors d'œuvre, czy odwrotnie? - pytam, na powrót uprzejmie, wzburzenie pozostawiając w sieni - tutaj jestem u siebie, Sykes. Mogę być przerysowany albo zwyczajnie swobodny. Myślisz, że w domu tarzam się po dywanie? - rzucam w jej stronę, unosząc brew - są takie rzeczy, których nam również nie wolno. Od łamania etykiety po niekonwencjonalne myślenie, ale przecież nie po to cię sprowadziłem - wyjaśniam ją w kilku słowach, nalewając sobie sangrity do pękatego kieliszka. Mocne i słodkie - wystarczające - odniosłaś mylne wrażenie, ale żaden ze mnie Lou Bega - nie muszę się tłumaczyć, ale oczyszczenie z tych win moralnych, może odbarwić też i większe plamy - oczywiście, że mam, ale nikt na ochotnika nie palił się, by tknąć się tego puzderka. Lewitacja się go nie ima, gwoli ścisłości - odpowiadam lekko poirytowany - gdybym chciał cię puknąć, byłbym bardziej subtelny, tak na miarę Tulipana - prycham, ja wiem, że łoże z baldachimem i zapach opium, ale to nie Hogwart, żeby za skręta domagać się zrobienia gały w kiblu.
O takich warunkach słyszałem.
Partnera do kieliszka albo filiżanki herbaty z mlekiem.
Do świeżo wyciśniętego soku pomarańczowego podawanego do śniadania. Do papierosa punktualnie o trzeciej na balkonie z widokiem na Tamizę. Do przeglądu prasy na tarasie. Wkrada się w te moje wizje ponownie sielskość i próba układania życia na nierealnym, acz żyznym poletku. O tyle ze mną dobrze, że bujam się tak jedynie po swej fantazji, dalej bardzo grzecznie, a me kroki na ziemi są ciężkie. Podeszwa wbita głęboko, obcas poznaczony błotem i kurzem, pucybut na rogu High Street ma sporo roboty, więc rzucam mu sykla, a niech ma. Wyżywi siebie i całą rodzinę przez dwa dni, jeśli zacisną pasa, a ja przecież nie zbiednieję. Wojna i tak miętosi mnie po swojemu, bo a jakże wychodzi ze mnie to, co najgorsze. Spóźniający się krawiec to załamanie rąk, odwołany festiwal lata - klęska na miarę tragedii narodowej. Widać, co mnie naprawdę kręci i o kogo dbam - tu o, właśnie tu - czubek mego własnego nosa. Patrząc w lustro nie wiem, czy powinienem temu typowi dziękować, czy porządnie mu przyfanzolić, ryzykując rozciętą ręką. Braknie w tym sensu, wiem, pierdolę trzy po trzy, bo do autoagresji skłonności całe szczęście nie mam.
Jeszcze?
Najgorsze, co mogę zrobić to dokładnie to, co robię, czyli pozostać biernym. Muszę stanąć na nogi, tylko jeszcze nie do końca wiem jak, trzydziestolatek, który dopiero uczy się chodzić. Won't you please, please, help me? Upływ czasu nie kole, jak upływ krwi, która od niedawna tryska przecież tak hojnie. To życie, nowe albo ulatniające się. Wierząc nowym porządkom, poprzez śmierć jesteśmy kreatorami, lecz to z daleka wieje absurdem. Nie neguję stworzenia jako aktu dezintegracji, aczkolwiek mierzi mnie, jak daleko brną te ludzkie roszczenia - czy raczej: nieludzkie. Co mi zostaje, walczyć albo uciec i choć w jednym mam już w tym praktykę i przetarte szlaki, to kusi mnie, by zaciągnąć się nieznanym. Nawet, jeżeli tę wojenkę przyjdzie mi toczyć wpierw na poziomie myśli, a dopiero z czasem sięgnąć po namacalny oręż. Wydaje mi się, że wyboru dokonałem już dawno, tylko realizację odwlekam, jak wizytę u dentysty. Nadchodzi za to przeprawa skrajnie już osobista - czy przyznaję właśnie, że po to ją tu proszę? Żeby się czymś zająć, zaprzęgnąć do intelektualnej pracy polowej, powszechnie zwanej orką?
Tak i nie.
To tylko jeden z powodów, ale cholera, pragnę przetyrania i przeprasowania do tego stopnia, bym po wszystkim padł na łóżko, zamknął oczy i ciach, jak na zawołanie hasał sobie po sennych polach należących do greckiego dzierżawcy. Sam nie wiem już, co jest cenniejsze, czas, czy sen. Bez obu daleko byśmy nie zaszli.
-Burdel, nie widać? - i tyle z miłej atmosfery, robi się dziwnie gęsto, także przeze mnie, bo z poziomu przypodłogowego przeskakuję do ofensywy. Dosłownie, podwijam kolana i hop, stoję już na równych nogach, łypiąc na Jade z góry, śmiało korzystając z przewagi paru cali - dobrze, że zaopatrzyłem nas należycie, ponieważ rozmowy o moralności zazwyczaj trwają do świtu - komentuję kpiąco, dłonią wskazując na imponujący wybór butelek - zatem? Będziesz dobierać wino do hors d'œuvre, czy odwrotnie? - pytam, na powrót uprzejmie, wzburzenie pozostawiając w sieni - tutaj jestem u siebie, Sykes. Mogę być przerysowany albo zwyczajnie swobodny. Myślisz, że w domu tarzam się po dywanie? - rzucam w jej stronę, unosząc brew - są takie rzeczy, których nam również nie wolno. Od łamania etykiety po niekonwencjonalne myślenie, ale przecież nie po to cię sprowadziłem - wyjaśniam ją w kilku słowach, nalewając sobie sangrity do pękatego kieliszka. Mocne i słodkie - wystarczające - odniosłaś mylne wrażenie, ale żaden ze mnie Lou Bega - nie muszę się tłumaczyć, ale oczyszczenie z tych win moralnych, może odbarwić też i większe plamy - oczywiście, że mam, ale nikt na ochotnika nie palił się, by tknąć się tego puzderka. Lewitacja się go nie ima, gwoli ścisłości - odpowiadam lekko poirytowany - gdybym chciał cię puknąć, byłbym bardziej subtelny, tak na miarę Tulipana - prycham, ja wiem, że łoże z baldachimem i zapach opium, ale to nie Hogwart, żeby za skręta domagać się zrobienia gały w kiblu.
O takich warunkach słyszałem.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Gdyby kiedykolwiek opowiedział mi o tym wszystkim, czego mi nie mówił, może zmiękłabym jak bułeczka zanużona w ciepłym mleku. Nie broniłabym się przed niczym. Przed żadym sokiem pomarańczowym i nocnym spacerem, deszczem pod koniec lata, który złapałby nas na plaży i żadną cytowaną na głos książką. Na chwilę, tuż przed uderzeniem rzeczywistości, która zgniotłaby nas jak ślimaki, które po tym deszczu wypełzły na ulicę. I być może ta właśnie chwila sprawiała, że nie wierzyłam w żadne jego słowo, choćby cały się wykąpał we łzach nimfy.
- Wiesz, że nie o to pytam. Burdel mi nie przeszkadza. W przeciwieństwie do twojej nonszalancji. - Składał obietnicę biznesową, tymczasem zadrwił ze mnie. Bo przecież mógł. I najwyraźniej chciał. Pokazać mi, że ma prawo przyjąć mnie tak, jak mu się podoba. Nie za biurkiem, nie w formalnej atmosferze, pomimo wcześniejszych zapewnień. Byłam przyzwyczajona do pracy ze szmuglerami, z łowcami nagród, z ludźmi, którzy bez wątpienia mieli krew na rękach. To nie było najłatwiejsze w obyciu towarzystwo, zwłaszcza dla kobiety. Ale żaden nie okazał mi dotychczas tyle wyrafinowania, co Francis. - Powtórzę swoje pytanie, Lestrange. Nie masz tutaj normalnego gabinetu? - Kiedy się podnosi, muszę unieść głowę, bo sama skracam dystans między nami, na tyle nieprzyzwoicie, że mogłabym obserwować jego żuchwę od dołu lub przebić skórę w tym miejscu końcem różdżki. Ale nie podnoszę jej, nie obracam nerwowo w palcach, tylko złotym okiem patrzę na niego jak drapieżnik, stroszę swoje pióra, ostrzegam. - Myślę, że skończę szybciej, niż przed świtem. Nie widzę tu nic moralnie niewłaściwego, poza twoimi intencjami. Zgodziłam się na wino w formalnej atmosferze, nie zamykanie się ze mną w pokoju nierządu z tacą pełną afrodyzjaków. Czego nie zrozumiałeś? - Nie rozumiał chyba nigdy. Ani teraz, ani w Hogwarcie. - Daj sobie spokój, Lestrange. Nie będę grać w twoją grę. - Od wyuczonej uprzejmości boli mnie twarz, tak samo jak od nieudolnego rozdania. A szkoda, wino łagodzi obyczaje, zapewne złagodziło by też mnie, albo konkurowało ze mną w cierpkim posmaku. Czy Francis zechce mnie polizać, żeby przekonać się, co byłoby słodsze? Prawda jest taka, że kusi mnie wszystko to, co ma - bo ma wszystko to, czego nie mam ja. Nie żyję co prawda w tęsknocie za mięsistymi figami, ale ta chwila luksusu zapuszcza do mnie oko, jest jak smakowity kąsek na końcu spławika. Mogę zdecydować, czy dam się złapać - przynajmniej w tym jestem bystrzejsza od złotej rybki. Czy Lestrange miał już gotowe swoje trzy życzenia na to spotkanie? - Zakaz tarzania się po dywanie w zamian za najlepsze wina z całego świata. Faktycznie, Francis. Stoisz najwyżej w hierarchii naszego społeczeństwa i albo masz w sobie tyle buty, albo całkowity brak rozeznania, że masz czelność pieprzyć o jakiejś tęsknocie za wolnością. - Nie będę sprowadzać go na ziemię. Szkoda było jego wypastowanych butów. Za ładne. - Kim jest Lou Bega? - Znowu nie wiem, o czym do mnie mówi. Znowu podkreśla to, w jak innych światach żyjemy. Zaczyna już świętować z kieliszkiem, a ja oddycham przez filtr papierosowego dymu, bo powietrza dla nas dwojga robi się za mało. W końcu doczekuję się tej spowiedzi, ale mu nie odpuszczam, bo pamięta znacznie więcej grzechów. - Więc po co te dwuznaczne gesty, atmosfera? Sutenerstwo weszło ci za mocno w nawyk? - Pytam, bo nie rozumiem. Nie potrafię połączyć kropek, może za mało we mnie zacięcia artystycznego, chociaż moje ciało temu zaprzecza. Jego odpowiedź mnie dręczy, bo nie leży mi ani subtelność, ani deklaracja w kwestii zamiarów. Chcę przecież czegoś zupełnie innego. I nie chcę jednocześnie. Widzę siebie uniesioną na chwilę do roli bogini, z zamglonymi oczami, władającą językami świata, silną i kruchą, łapczywie łapiącą oddech, zostawiającą subtelność daleko poza ścianami Wenus. Ta myśl dobija mnie, bo nie chcę jej wcale, bo niesiona jest ulotną ciekawością, zapachem opium i towarzystwem męskiego ciała, które w swojej budowie wydaje się raczej przeciętne, a intrygować zdaje się wyłącznie wysokim statusem społecznym. Nie podobał mi się wtedy, w Hogwarcie, ale to napełnione niewinnością wspomnienie chłopięcych westchnień skłania mnie do refleksji nad niewykorzystaną szansą. Zastygam na chwilę z tymi myślami i papierosem w ustach, nie obrzydzona swoją rozbujałą wizją erotyczną i jednocześnie speszona jak dziewczyna z prowincji. Nie wiem, czy Francis to dostrzega, przestaję w każdym razie wyznaczać swoje granice, co nie znaczy, że spuszczam gardę. Odwracam się po prostu w kierunku puzderka, jedynego sprawcy całego afrontu. - Wiesz, Francis, przypomniałeś mi, dlaczego. - Zaczynam enigmatycznie, nie patrząc już na niego. - Właśnie dlatego. Byłeś subtelny. - Wyjaśniam, i nie muszę więcej, żeby wiedział, o czym mówię. - Hexa Revelio - Inkantuję, głos mam zachrypnięty jak zawsze, zupełnie jakbym od pięciu dni piła na umór. Klątwa zgodnie z przypuszczeniami jest z nami w tym pokoju rozpusty, przygląda się szyderczo mojemu dualizmowi, nieudolnemu tańcu ciała z umysłem. - Teraz wyjdziesz. - Odwracam się powoli, a głos mi nie drży, kiedy wydaję mu rozkaz - tutaj, na jego własnym podwórku. Jeśli liczył na prywatny seans, zaadresował prośbę do niewłaściwej osoby. - Poczekasz gdzieś z daleka od tego pokoju. - Nie dla swojego bezpieczeństwa, a dla mojego. - Niektóre klątwy nie poddają się łatwo, szukają naczynia, w które wleją swoją moc. Jeśli popełnię błąd, klątwa mogłaby uderzyć w ciebie. A to oznaczałoby jeszcze silniejszy cios we mnie. - Nie ze względu na ckliwość, a ze względu na jego pochodzenie, długą listę przodków i skarbce opływające w złocie, zdolne opłacić sędziów w Wizengamocie i strażników w Tower, a także wielu innych. W życiu wystarczyła mi już jedna rodzina, zachłanna na kąpanie się w mojej krwi.
Był u siebie - ale nie z klątwą zamkniętą w pudełku. Ona dyktowała zasady, a ja bez kaprysu założyłam dla niej sandały Hermesa.
- Wiesz, że nie o to pytam. Burdel mi nie przeszkadza. W przeciwieństwie do twojej nonszalancji. - Składał obietnicę biznesową, tymczasem zadrwił ze mnie. Bo przecież mógł. I najwyraźniej chciał. Pokazać mi, że ma prawo przyjąć mnie tak, jak mu się podoba. Nie za biurkiem, nie w formalnej atmosferze, pomimo wcześniejszych zapewnień. Byłam przyzwyczajona do pracy ze szmuglerami, z łowcami nagród, z ludźmi, którzy bez wątpienia mieli krew na rękach. To nie było najłatwiejsze w obyciu towarzystwo, zwłaszcza dla kobiety. Ale żaden nie okazał mi dotychczas tyle wyrafinowania, co Francis. - Powtórzę swoje pytanie, Lestrange. Nie masz tutaj normalnego gabinetu? - Kiedy się podnosi, muszę unieść głowę, bo sama skracam dystans między nami, na tyle nieprzyzwoicie, że mogłabym obserwować jego żuchwę od dołu lub przebić skórę w tym miejscu końcem różdżki. Ale nie podnoszę jej, nie obracam nerwowo w palcach, tylko złotym okiem patrzę na niego jak drapieżnik, stroszę swoje pióra, ostrzegam. - Myślę, że skończę szybciej, niż przed świtem. Nie widzę tu nic moralnie niewłaściwego, poza twoimi intencjami. Zgodziłam się na wino w formalnej atmosferze, nie zamykanie się ze mną w pokoju nierządu z tacą pełną afrodyzjaków. Czego nie zrozumiałeś? - Nie rozumiał chyba nigdy. Ani teraz, ani w Hogwarcie. - Daj sobie spokój, Lestrange. Nie będę grać w twoją grę. - Od wyuczonej uprzejmości boli mnie twarz, tak samo jak od nieudolnego rozdania. A szkoda, wino łagodzi obyczaje, zapewne złagodziło by też mnie, albo konkurowało ze mną w cierpkim posmaku. Czy Francis zechce mnie polizać, żeby przekonać się, co byłoby słodsze? Prawda jest taka, że kusi mnie wszystko to, co ma - bo ma wszystko to, czego nie mam ja. Nie żyję co prawda w tęsknocie za mięsistymi figami, ale ta chwila luksusu zapuszcza do mnie oko, jest jak smakowity kąsek na końcu spławika. Mogę zdecydować, czy dam się złapać - przynajmniej w tym jestem bystrzejsza od złotej rybki. Czy Lestrange miał już gotowe swoje trzy życzenia na to spotkanie? - Zakaz tarzania się po dywanie w zamian za najlepsze wina z całego świata. Faktycznie, Francis. Stoisz najwyżej w hierarchii naszego społeczeństwa i albo masz w sobie tyle buty, albo całkowity brak rozeznania, że masz czelność pieprzyć o jakiejś tęsknocie za wolnością. - Nie będę sprowadzać go na ziemię. Szkoda było jego wypastowanych butów. Za ładne. - Kim jest Lou Bega? - Znowu nie wiem, o czym do mnie mówi. Znowu podkreśla to, w jak innych światach żyjemy. Zaczyna już świętować z kieliszkiem, a ja oddycham przez filtr papierosowego dymu, bo powietrza dla nas dwojga robi się za mało. W końcu doczekuję się tej spowiedzi, ale mu nie odpuszczam, bo pamięta znacznie więcej grzechów. - Więc po co te dwuznaczne gesty, atmosfera? Sutenerstwo weszło ci za mocno w nawyk? - Pytam, bo nie rozumiem. Nie potrafię połączyć kropek, może za mało we mnie zacięcia artystycznego, chociaż moje ciało temu zaprzecza. Jego odpowiedź mnie dręczy, bo nie leży mi ani subtelność, ani deklaracja w kwestii zamiarów. Chcę przecież czegoś zupełnie innego. I nie chcę jednocześnie. Widzę siebie uniesioną na chwilę do roli bogini, z zamglonymi oczami, władającą językami świata, silną i kruchą, łapczywie łapiącą oddech, zostawiającą subtelność daleko poza ścianami Wenus. Ta myśl dobija mnie, bo nie chcę jej wcale, bo niesiona jest ulotną ciekawością, zapachem opium i towarzystwem męskiego ciała, które w swojej budowie wydaje się raczej przeciętne, a intrygować zdaje się wyłącznie wysokim statusem społecznym. Nie podobał mi się wtedy, w Hogwarcie, ale to napełnione niewinnością wspomnienie chłopięcych westchnień skłania mnie do refleksji nad niewykorzystaną szansą. Zastygam na chwilę z tymi myślami i papierosem w ustach, nie obrzydzona swoją rozbujałą wizją erotyczną i jednocześnie speszona jak dziewczyna z prowincji. Nie wiem, czy Francis to dostrzega, przestaję w każdym razie wyznaczać swoje granice, co nie znaczy, że spuszczam gardę. Odwracam się po prostu w kierunku puzderka, jedynego sprawcy całego afrontu. - Wiesz, Francis, przypomniałeś mi, dlaczego. - Zaczynam enigmatycznie, nie patrząc już na niego. - Właśnie dlatego. Byłeś subtelny. - Wyjaśniam, i nie muszę więcej, żeby wiedział, o czym mówię. - Hexa Revelio - Inkantuję, głos mam zachrypnięty jak zawsze, zupełnie jakbym od pięciu dni piła na umór. Klątwa zgodnie z przypuszczeniami jest z nami w tym pokoju rozpusty, przygląda się szyderczo mojemu dualizmowi, nieudolnemu tańcu ciała z umysłem. - Teraz wyjdziesz. - Odwracam się powoli, a głos mi nie drży, kiedy wydaję mu rozkaz - tutaj, na jego własnym podwórku. Jeśli liczył na prywatny seans, zaadresował prośbę do niewłaściwej osoby. - Poczekasz gdzieś z daleka od tego pokoju. - Nie dla swojego bezpieczeństwa, a dla mojego. - Niektóre klątwy nie poddają się łatwo, szukają naczynia, w które wleją swoją moc. Jeśli popełnię błąd, klątwa mogłaby uderzyć w ciebie. A to oznaczałoby jeszcze silniejszy cios we mnie. - Nie ze względu na ckliwość, a ze względu na jego pochodzenie, długą listę przodków i skarbce opływające w złocie, zdolne opłacić sędziów w Wizengamocie i strażników w Tower, a także wielu innych. W życiu wystarczyła mi już jedna rodzina, zachłanna na kąpanie się w mojej krwi.
Był u siebie - ale nie z klątwą zamkniętą w pudełku. Ona dyktowała zasady, a ja bez kaprysu założyłam dla niej sandały Hermesa.
Jeżeli do tej pory nie udało mi się dorosnąć - trudno, mam pecha. Obecne warunki oferują jedynie kurs przyśpieszony, dużo trudniejszy, upychający lata materiału w zaledwie tygodniach. A co najgorsze: żadnego egzaminu, tylko stała weryfikacja. Na ulicach widać te dzieci wojny, które mając lat dziewięć, już są dorosłe. Wiedzą, że nie wolno krzyczeć, a kolorowe witryny sklepów na Pokątnej to maskarada. Jedenastolatkowie w Hogwarcie obgryzają paznokcie i myślą o tym, czy ich dom jeszcze stoi. Ja gapiłem się w okno i marzyłem o wodzie, oblewającej rozgrzane ramiona i wodorostach łaskoczących łydki. Jakież to były czasy... Łaskawe dla wszystkich. Mugolaki były niemal uprzywilejowane. Pieprzony klasizm, no za długo mieli dobrze, a ja nie wiem, czy kiedykolwiek odetnę się od dziecinnych fantazji, w których moje ręce są tak samo brudne, jak ich. Uwalane atramentem albo błotem, zdrętwiałe od śniegu, gdy tradycyjnie rzucaliśmy się śnieżkami. Moi koledzy wkładali do środka kamienie, a ja wtedy udawałem, że nie widzę. Nie powiem, że dalej to praktykuję - widzę i przyznaję, ale mało o tym mówię. A ona, ona jest teraz mostem, tym, którego nie zdążyłem spalić. A płonąłby wysoko, zawstydziłby stosy samej Wendeliny.
-Nie przepadam za wprowadzaniem oficjalnej atmosfery - pieprzone wyjście do kibla w trakcie obiadu to ceremonia - przyznaję jednak, że powinienem wziąć pod uwagę twój komfort - i to wszystko to wyciekająca ze mnie szczerość, zero udawania, ale też i ani śladu obmierzłej miękkości, która w podskokach zaprowadziłaby ją do do mego gabinetu. Zapinam za to dwa górne guziki koszuli, by nie razić bladą piersią. Robię to dla niej i dla jej wygody, mimo że kołnierz uwiera, a pod szyją mam już ciasno. Jej wzrok spoczywa na mojej poruszającej się grdyce, a oddech po każdym wyrzuconym słowie szturcha odsłonięte ciało, bo dystans fizyczny nagle znika. Z jej inicjatywy, a mi tymczasem robi się drugi podbródek, bo żeby móc faktycznie rozmawiać z nią w cztery oczy, muszę nienaturalnie pochylać głowę. Niezbyt to wygodne, lecz płynie z tego nauka. Przeżyte nieprzyjemności procentują, rzekomo, zatem, podejmuję się, by to sprawdzić.
-Jade, pozwól proszę, że przerwę ci w tym momencie - odzywam się, kiedy tylko nabiera wdechu, a jej klatka piersiowa się unosi, by wyrzucić z siebie resztę oceny mojej osoby - zapraszanie kobiety do pokoju, w którym przez tydzień pieprzy się więcej osób, niż liczy moja najbliższa rodzina raczej jej nie zaimponuje - stwierdzam z cierpkim uśmiechem. Pomijając to całe złoto, zdobienia ścian itede, ale nie zwracam uwagi na te drobiażdżki. Diabeł ponoć tkwi w szczegółach, lecz dokładna analiza pierwszego planu kradnie pierwszeństwo - wiem, że ściąganie klątw to wyczerpujące zajęcie, więc zadbałem, byś miała co przekąsić, jeżeli zgłodniejesz. Co do menu, musisz prosić kucharza, stwierdziłem, że apetizery będą wygodniejsze niż dania główne - wyjaśniam dalej, nieco znużony - aktualnie serwujemy kuchnię francuską z sezonową wkładką, stąd figi i melony. Jeżeli masz ochotę na coś innego, czy bardziej konkretnego, to śmiało. Polecam krem szparagowo-migdałowy - recytuję, jakby służył niezdecydowanemu gościowi restauracji. I takie kryzysy zażegnuję, mimo że w teorii to zadanie przypada w udziale kelnerom. Cóż, państwo tu lubią prosić o właściciela.
-Nalać ci? - pytam, zatrzymując się o krok od stolika z butelkami i przygotowanymi na tę okazję wysmukłymi kieliszkami. Ten do białego, ten do czerwonego, ten do tego z bąbelkami. Może, gdyby to były zwykłe szklanki, nie oceniałaby mnie tak surowo - ja w każdym razie się napiję. Robisz się nieznośna - zauważam, wzruszając ramionami. Sprawnie otwieram wino, a do kieliszka do czerwonego, leję białe. Dużo, więcej niż nalałby mi sommelier, ale to przecież żadna degustacja. Nie poznaję nowych smaków.
-Wszystko ma swoją cenę, Jade. Jeżeli pokładanie się na ziemi wymienię na najlepszy alkohol, to za co pójdzie znajdowanie się na szczycie tej całej społecznej hierarchii? Masz jakiś pomysł? Nie neguję w żaden sposób niczyjej wolności, więc czemu ty mi jej odmawiasz? - pytam, upijając łyk z kieliszka, żeby nieco ostudzić emocje. Spłukać je kostkami lodu, które brzęczą w szkle, bo już widać w nim dno. Zalanie winem dyskomfortu bywa problematyczne, jeśli robi się to za często, a ja, po raz kolejny odpowiadam za swoje urodzenie. Sądzą nas tak samo, jak my mugolaków - jeżeli zacznie wiać z innej strony, nie odpuszczą mi. Z dwóch powodów. Tego, że jestem jednym z nich, mimo że niczego nie zrobiłem. I jak na ironię, właśnie dlatego, że niczego nie zrobiłem - robię się gadatliwy, niedobrze. Najpierw farbę puszczam przy Cynthii, później Wandzia, której mówię jednocześnie za dużo i za mało, ale ona? Tyle z mego wyimaginowanego mostu, cały czas grana jest przytłaczająca dorosłość. Szukam kogoś, z kim wspólnie zdołam ją zmazać - to taki piosenkarz - oszczędnie odkrywam tożsamość Begi - a ja tylko staram się być dobrym gospodarze. Czytaj mnie, jak chcesz, Jade, byle ze zrozumieniem - wzruszam ramionami, no jasne, kontrola nad burdelem robi ze mnie rozpasanego do niemożliwości lubieżnika. I typowego arystokratę o nienagannej prezencji i mentalności rodem z zeszłego stulecia. Skoro tak, po wszystkim się dowie, że odrobiła swoją pańszczyznę, a za tydzień czeka ją podobne kilka godzin pracy na rzecz pana. W to jej graj? Nie mówi nic, ale coś się dzieje, bo na krótką chwilę, wygląda na oderwaną. Pali fajkę dokładnie w taki sposób, w jaki wyobrażałem sobie, że by ją paliła, gdy miała szesnaście lat. Ja na przykład dalej trzymam papierosa po żulersku, między kciukiem a palcem wskazującym, w jej gestach za to nie braknie gracji. Fajka żarzy się w ustach, a oczy zwiedzają inne wymiary. Ciekawe, gdzie trafiała i czy też może znalazłem się tam ja, ten siedemnastoletni. Chyba tak (co mnie cieszy), skoro postanawia mnie wyjaśnić. Wzdycham, uderzając palcami w szklany kieliszek, bo powody są nieistotne. Nigdy o nie nie pytam.
-Teraz już tylko bywam - podsumowuję beznamiętnie, tak dla odmiany, utrzymując kontakt wzrokowy. Szczególnie wtedy, gdy z jej usta pada inkantacja, a powietrze staje się mleczne i ciężkie, drżące od skumulowanej w komnacie magii. Dalej, krótki rozkaz, który, a jakże, spełniam - a więc w moim gabinecie. Korytarzem do końca, w górę po schodach, trzecie drzwi na lewo - instruuję - powiesz mi, co to było - to mój warunek, łasy jestem na opowieści po zachodzie słońca. Nawet, jeżeli po bajce nie położy mnie do łóżka.
-Nie przepadam za wprowadzaniem oficjalnej atmosfery - pieprzone wyjście do kibla w trakcie obiadu to ceremonia - przyznaję jednak, że powinienem wziąć pod uwagę twój komfort - i to wszystko to wyciekająca ze mnie szczerość, zero udawania, ale też i ani śladu obmierzłej miękkości, która w podskokach zaprowadziłaby ją do do mego gabinetu. Zapinam za to dwa górne guziki koszuli, by nie razić bladą piersią. Robię to dla niej i dla jej wygody, mimo że kołnierz uwiera, a pod szyją mam już ciasno. Jej wzrok spoczywa na mojej poruszającej się grdyce, a oddech po każdym wyrzuconym słowie szturcha odsłonięte ciało, bo dystans fizyczny nagle znika. Z jej inicjatywy, a mi tymczasem robi się drugi podbródek, bo żeby móc faktycznie rozmawiać z nią w cztery oczy, muszę nienaturalnie pochylać głowę. Niezbyt to wygodne, lecz płynie z tego nauka. Przeżyte nieprzyjemności procentują, rzekomo, zatem, podejmuję się, by to sprawdzić.
-Jade, pozwól proszę, że przerwę ci w tym momencie - odzywam się, kiedy tylko nabiera wdechu, a jej klatka piersiowa się unosi, by wyrzucić z siebie resztę oceny mojej osoby - zapraszanie kobiety do pokoju, w którym przez tydzień pieprzy się więcej osób, niż liczy moja najbliższa rodzina raczej jej nie zaimponuje - stwierdzam z cierpkim uśmiechem. Pomijając to całe złoto, zdobienia ścian itede, ale nie zwracam uwagi na te drobiażdżki. Diabeł ponoć tkwi w szczegółach, lecz dokładna analiza pierwszego planu kradnie pierwszeństwo - wiem, że ściąganie klątw to wyczerpujące zajęcie, więc zadbałem, byś miała co przekąsić, jeżeli zgłodniejesz. Co do menu, musisz prosić kucharza, stwierdziłem, że apetizery będą wygodniejsze niż dania główne - wyjaśniam dalej, nieco znużony - aktualnie serwujemy kuchnię francuską z sezonową wkładką, stąd figi i melony. Jeżeli masz ochotę na coś innego, czy bardziej konkretnego, to śmiało. Polecam krem szparagowo-migdałowy - recytuję, jakby służył niezdecydowanemu gościowi restauracji. I takie kryzysy zażegnuję, mimo że w teorii to zadanie przypada w udziale kelnerom. Cóż, państwo tu lubią prosić o właściciela.
-Nalać ci? - pytam, zatrzymując się o krok od stolika z butelkami i przygotowanymi na tę okazję wysmukłymi kieliszkami. Ten do białego, ten do czerwonego, ten do tego z bąbelkami. Może, gdyby to były zwykłe szklanki, nie oceniałaby mnie tak surowo - ja w każdym razie się napiję. Robisz się nieznośna - zauważam, wzruszając ramionami. Sprawnie otwieram wino, a do kieliszka do czerwonego, leję białe. Dużo, więcej niż nalałby mi sommelier, ale to przecież żadna degustacja. Nie poznaję nowych smaków.
-Wszystko ma swoją cenę, Jade. Jeżeli pokładanie się na ziemi wymienię na najlepszy alkohol, to za co pójdzie znajdowanie się na szczycie tej całej społecznej hierarchii? Masz jakiś pomysł? Nie neguję w żaden sposób niczyjej wolności, więc czemu ty mi jej odmawiasz? - pytam, upijając łyk z kieliszka, żeby nieco ostudzić emocje. Spłukać je kostkami lodu, które brzęczą w szkle, bo już widać w nim dno. Zalanie winem dyskomfortu bywa problematyczne, jeśli robi się to za często, a ja, po raz kolejny odpowiadam za swoje urodzenie. Sądzą nas tak samo, jak my mugolaków - jeżeli zacznie wiać z innej strony, nie odpuszczą mi. Z dwóch powodów. Tego, że jestem jednym z nich, mimo że niczego nie zrobiłem. I jak na ironię, właśnie dlatego, że niczego nie zrobiłem - robię się gadatliwy, niedobrze. Najpierw farbę puszczam przy Cynthii, później Wandzia, której mówię jednocześnie za dużo i za mało, ale ona? Tyle z mego wyimaginowanego mostu, cały czas grana jest przytłaczająca dorosłość. Szukam kogoś, z kim wspólnie zdołam ją zmazać - to taki piosenkarz - oszczędnie odkrywam tożsamość Begi - a ja tylko staram się być dobrym gospodarze. Czytaj mnie, jak chcesz, Jade, byle ze zrozumieniem - wzruszam ramionami, no jasne, kontrola nad burdelem robi ze mnie rozpasanego do niemożliwości lubieżnika. I typowego arystokratę o nienagannej prezencji i mentalności rodem z zeszłego stulecia. Skoro tak, po wszystkim się dowie, że odrobiła swoją pańszczyznę, a za tydzień czeka ją podobne kilka godzin pracy na rzecz pana. W to jej graj? Nie mówi nic, ale coś się dzieje, bo na krótką chwilę, wygląda na oderwaną. Pali fajkę dokładnie w taki sposób, w jaki wyobrażałem sobie, że by ją paliła, gdy miała szesnaście lat. Ja na przykład dalej trzymam papierosa po żulersku, między kciukiem a palcem wskazującym, w jej gestach za to nie braknie gracji. Fajka żarzy się w ustach, a oczy zwiedzają inne wymiary. Ciekawe, gdzie trafiała i czy też może znalazłem się tam ja, ten siedemnastoletni. Chyba tak (co mnie cieszy), skoro postanawia mnie wyjaśnić. Wzdycham, uderzając palcami w szklany kieliszek, bo powody są nieistotne. Nigdy o nie nie pytam.
-Teraz już tylko bywam - podsumowuję beznamiętnie, tak dla odmiany, utrzymując kontakt wzrokowy. Szczególnie wtedy, gdy z jej usta pada inkantacja, a powietrze staje się mleczne i ciężkie, drżące od skumulowanej w komnacie magii. Dalej, krótki rozkaz, który, a jakże, spełniam - a więc w moim gabinecie. Korytarzem do końca, w górę po schodach, trzecie drzwi na lewo - instruuję - powiesz mi, co to było - to mój warunek, łasy jestem na opowieści po zachodzie słońca. Nawet, jeżeli po bajce nie położy mnie do łóżka.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
- Ja też nie. - Jestem Sykesem, moi pełni zadufania przodkowie walczyli na golasa i pewnie też bekali najgłośniej przy stole. Być może kiedyś mieliśmy nawet i rodową porcelanę, wytłuczoną dla zabawy podczas jednego z hucznych obrzędów. Każda myśl o tym, jak bardzo byłam niewychowana, przepełniała mnie dumą. - Ale w tym przypadku pomyliłeś nieoficjalną atmosferę z lekceważeniem. - Wchodzę mu w słowo, niegrzecznie, na chwilę przed tym jak przyznaje się do swojej ignorancji. Niespodziewany gest posłuszeństwa cieszył oko, o wiele lepiej wyglądał z kołnierzem ciasno opinającym skórę szyi. I może byłby to moment, w którym należałoby odpuścić - ale wszystko, co zbudował tą krótką frazą pokory, zburzył kilkoma kolejnymi. Stałam więc, studiując mocny zarys jego żuchwy, choć wcale nie tak napięty, jak ostre wypuszczał z niej strzały.
- Pozwalam - Rzucam beznamiętnie w odpowiedzi na tę wymuszoną grzeczność. Już mi nie smakuje to, co ma do powiedzenia, już zbiera się we mnie żółć. Nie rozumiem, dlaczego podnosi swoją obronę, skoro przed chwilą już kapitulował. - A chciałeś mi czymś zaimponować? - Wchodzę mu w słowo, bez zbędnej kurtuazji. Nie potrzebuję tak jak Francis trzymać fasonu. Mogę wypaść z tej gry w uprzejmości, to nigdy nie była moja mocna strona. Łypię za to na niego z konsternacją. Nie rozumiem już niczego. - Bo nie widzę związku. Nie wiem, jak mam to traktować. Pomyliłeś mnie z jedną z twoich dziewcząt? Bo wyglądasz - i to wszystko wygląda - jakbyś oczekiwał dziwki, nie łamaczki klątw. Nie wykręcaj się burdelem, Francis. Nie tylko ściany go tworzą. - Moje słowa są szorstkie jak jego niedbały, kilkudniowy zarost. Ta ostrość jest najpewniej niezbędna dla lepszego animuszu. Moja ciągnie się za mną od lat, ale szczerość boli mnie mniej niż noszenie swojego krzyża. Wyjątkowo nieprzenośny obiekt. Nie wiem jednak, czy on rozumie. Czasami myślę, że ma jakieś braki egzystencjalne - może winę ponoszą korzenie, a może ciężkie przedmioty lewitowane w dzieciństwie nad jego głową. A może coś jeszcze innego, czego nigdy nie obejmę umysłem. W każdym razie - nie potrafię. Nie potrafię się z nim komunikować, a jednocześnie czuję, że gdyby mnie dotknął czymś innym niż słowem, nic nie wydawałoby się niewłaściwe. Teraz jednak nie mogę go dłużej słuchać. Wszystko, co z siebie wydala, jest nieznośnie miałkie, pozbawione tego, za czym zawsze gonię. Nie ma w nim emocji, nie wiem w ogóle, czy widzi mnie tutaj - stojącą krok od niego, z falującą w złości piersią i w tych ubłoconych buciorach dziewczynki z lasu. - Czy ty naprawdę mnie nie słyszysz, czy po prostu nie wiesz, jak wybrnąć z tej sytuacji z twarzą? Nie przyszłam tutaj po to, żeby przebierać w menu. - Drwi ze mnie dalej? Co mi umyka? - Gratuluję twoim kucharzom, na pewno zatrudniasz najlepszych, ale przejdź się kiedyś do portu i zapytaj któregoś z dzieciaków, czy ma ochotę na krem szparagowo-migdałowy. - Być może to ja żyłam w oderwanym świecie, udając, że wojny nie ma - że przecież nic poza brzmieniem nazwisk pozostających na językach nie uległo zmianie - ale przy Lestrange’u moja znieczulica spadała do rangi przewracania oczami na władzę. - Nie wiem, coś chcesz mi udowodnić? Nie potrzebuję nadmiernej gościnności. Jestem tutaj w interesach. Jak chcesz spotkać się ze mną towarzysko, powiedz mi to wprost, zamiast kręcić się jak smród po gaciach. - Nie potrafiłam nawet nazwać tej farsy. Przede wszystkim jednak - nie potrafiłam znieść jego braku szczerości z samym sobą, tych sprzeczności, którymi mnie nakarmił, licząc, że umyje ręce. Czy zareagowałabym tak samo, gdyby zaprosił mnie na obiad? Pewnie nie. Wtedy każdy apetizer byłby na miejscu. Wybrzydzanie również. Ale utkał sobie to wszystko pod płaszczem jednego puzderka, i nie mieściła się tam już moja akceptacja.
- Bycie nieznośną to mój numer popisowy. - Wyjaśniam zachrypniętym głosem, ignorując propozycję wina i w zamian zaciągając się papierosem. Alkohol, oczywiście, kusi, podjudzając dumę, która trzyma mnie w ryzach. Patrzę to na szkło, to na Francisa - nagle robi się ze mnie panna z dobrego domu, która czeka na pozwolenie, choć dawno je dostała.
Ale nie mięknę, choć po kieliszku lub dwóch lepiej przyjęłabym jego słowa.
- W takim razie powiedz mi. Czego tak bardzo ci brakuje, czego nie możesz mieć? - Daję mu ostatnią szansę, pewna, że za chwilę zacznę tego żałować. Nigdy nie spotkamy się przecież w połowie drogi, nie łudziłam się. - Tylko czy kiedykolwiek w historii wiało z innej strony, Francis? - Zauważam, mrużąc oczy w zastanowieniu. To nie pomaga odświeżyć pamięci. Tacy jak oni zawsze byli na szczycie. - Wasza władza to coś więcej niż głębokie skarbce. Wasza władza to korzenie splecione ze sobą tak rozlegle, że jeśli jedno drzewo choć trochę choruje, to cały las pracuje na jego uzdrowienie. Żadna wichura nie da rady wykarczować go do cna. Padną tylko młode, słabe siewki. - Nie jestem pewna, czy mówimy o tym samym, ale domyślam się, że chciałby więcej, niż może teraz. Że jemu przecież też lecą kłody pod nogi. Że wcale tak bardzo się nie różnimy - i być może pierwszy raz chciałam się z nim zgodzić. - Chcesz być siewką, Francis? Czy może zaraz znajdziesz mi stos wymówek, dlaczego musisz nią być - bo te wydają się być twoją specjalnością. Chętnie cię wyręczę. - W tym chyba miał doświadczenie - w byciu wyręczanym. - Że korony starszych drzew wpuszczają ci za mało słońca. Że sosna, która rośnie obok, zabrała ci żyźniejszą glebę. Że twój sąsiad dąb zmusił cię, byś urósł trochę bardziej w lewo, trochę bardziej koślawo. - Wymieniam, tym samym dając mu do zrozumienia, czym dla mnie były jego wołania o wolność. Niczym więcej niż narzekaniem. - Wiesz, ja myślę, że możesz wyjść z tego lasu. Tylko nie chcesz. Bo ci w nim wygodnie. Teraz, w tej chwili. Bo tak ci dobrze wieje. Jak na razie. - Powtarzam jego słowa, obdzierając je z niechcianej prawdy. Tej, której nie zwerbalizował wprost. Jakby ta zasłona milczenia miała odmienić jego rzeczywistość. Rozbić się o bańkę mydlaną, pod którą trwał z uporem dziecka. Myślał, że to dotyczyło wyłącznie jego? - Ryzyko, które podejmujesz, jest całe twoje, Francis. Niczyje inne. Ja nie odbieram ci wolności. Ty sam ją sobie odbierasz. To jest t w ó j wybór. - Nawet nie zauważyłam, kiedy rozmowa o niczym eskalowała do metafizyki. - A jeśli oburzasz się, bo nie możesz mieć wszystkiego, to żyjesz fantazją pięciolatka. - Kończę, gasząc papierosa w szklance wina, które jeszcze przed chwilą unosił do ust. Drażnię go celowo, sprawdzam, gdzie są jego granice. Moje już poznał.
- Wiesz, chciałabym. Ale czasem trudno cię zrozumieć. Za dużo sobie zaprzeczasz. - Utożsamiam się z nim, powtarzam jego gest wzruszenia ramion - nie zastanawiam się nad tym, chociaż wiem, że tak właśnie zaskarbia się przyjaciół - stanowiąc dla nich lustro. Marne, bo w moim przypadku zapewne bliższe krzywemu zwierciadłu.
Odwracam się, ale dobiegają mnie słowa, które brzmią jak obietnica - dlatego patrzę na niego przez ramię, unoszę brew i prawy kącik ust.
- Przekonam się o tym? - Słowa urywają się szybciej niż kontakt wzrokowy, może w oczekiwaniu na jego odpowiedź, choć pod skórą czuję, że odpowie mi milczeniem. Jest jednak w tym coś osobliwego, bo choć z rozmową nam nie po drodze, kiedy przeciągam tę chwilę, jestem niemal pewna, że bez nich rozumielibyśmy się lepiej.
Nie odprowadzam go spojrzeniem, kiedy wychodzi, choć jestem zaskoczona, że przyjmuje moje instrukcje bez zająknięcia. Skupiam się na zadaniu, bo wiem, że nie będzie łatwe. Muszę obejrzeć podarunek nie dotykając go, to zawsze podnosi poprzeczkę, kiedy przedmiot obarczony jest dodatkowymi zabezpieczeniami - ktoś zadał sobie wiele trudu, nie było tu miejsca na fuszekrę. Kiedy w końcu dobieram się do naszyjnika sprawa nie jest wcale prostsza. Runy okazują się ukryte w drogocennych jadeitach - które same w sobie powodują wpierw u mnie salwę śmiechu, z całą pewnością słyszalną w korytarzu. Nie wiem już, czy to jakiś żart ze strony Francisa, czy zwykły zbieg okoliczności, który ma mnie rozproszyć, wytrącić z równowagi. Odpalam kolejnego papierosa, muszę dobrze zastanowić się nad połączeniem run i nad przerwaniem mocy klątwy w odpowiedni sposób. Nie chcę się pomylić, nie tutaj - i udaje się, pod wpływem finite incantatem klątwa ustępuje. Nie myśląc wiele zakładam ciasną kolię wokół własnej szyi. Teraz mi nie przeszkadza, że był to prezent dla dziwki.
Zabieram zdobioną szkatułkę i podążam korytarzem do końca, odnajduję schody i kieruję się do trzecich drzwi na lewo.
- Lepiej. - Przyznaję, choć nie mam na myśli wystroju, a swoje samopoczucie. Trudna do rozgraniczenia różnica. - Teraz możesz nalać mi wina. - Dodaję z impertynencją w głosie, odkładając puzderko na jego biurko, po czym rozsiadam się na jednej z kanap, czekając, aż Francis skomentuje moją biżuterię. Mógł mieć pewność, że cała czarna magia, którą obarczono kolię, została rozbita w drobny mak. - Co do samej klątwy… myślę, że wymaga odrębnego śledztwa. Naszyjnik był obciążony klątwą ciężkiego wieńca. - Zaczynam powoli - nie wiem, ile wie na temat klątw, ale w przeciwieństwie do niego dobrze czytam emocje, szybko przechodzę więc do wyjaśniania. Ale nawet ślepiec dostrzegłby zmianę mojego nastawienia, może i nawet lekką ekscytację w głosie, wywołaną niczym innym jak sukcesem. - To klątwa wywołująca poronienie u kobiet, a także odbierająca wigor męski i libido. - Zastanawiające, prawda? - Sądząc po kunszcie jubilerskim, domyślam się, że biżuteria była przeznaczona dla kobiety. Moje przemyślenia na ten temat - nie pytam, czy mogę je wyrazić. - albo któraś z twoich panien nie chciała przyjąć Rue, albo posiada wpływową konkurentkę. - Kończę, nie bawiąc się w dalsze dywagacje - to był już problem Francisa.
Podobnie jak mój pusty kieliszek.
- Pozwalam - Rzucam beznamiętnie w odpowiedzi na tę wymuszoną grzeczność. Już mi nie smakuje to, co ma do powiedzenia, już zbiera się we mnie żółć. Nie rozumiem, dlaczego podnosi swoją obronę, skoro przed chwilą już kapitulował. - A chciałeś mi czymś zaimponować? - Wchodzę mu w słowo, bez zbędnej kurtuazji. Nie potrzebuję tak jak Francis trzymać fasonu. Mogę wypaść z tej gry w uprzejmości, to nigdy nie była moja mocna strona. Łypię za to na niego z konsternacją. Nie rozumiem już niczego. - Bo nie widzę związku. Nie wiem, jak mam to traktować. Pomyliłeś mnie z jedną z twoich dziewcząt? Bo wyglądasz - i to wszystko wygląda - jakbyś oczekiwał dziwki, nie łamaczki klątw. Nie wykręcaj się burdelem, Francis. Nie tylko ściany go tworzą. - Moje słowa są szorstkie jak jego niedbały, kilkudniowy zarost. Ta ostrość jest najpewniej niezbędna dla lepszego animuszu. Moja ciągnie się za mną od lat, ale szczerość boli mnie mniej niż noszenie swojego krzyża. Wyjątkowo nieprzenośny obiekt. Nie wiem jednak, czy on rozumie. Czasami myślę, że ma jakieś braki egzystencjalne - może winę ponoszą korzenie, a może ciężkie przedmioty lewitowane w dzieciństwie nad jego głową. A może coś jeszcze innego, czego nigdy nie obejmę umysłem. W każdym razie - nie potrafię. Nie potrafię się z nim komunikować, a jednocześnie czuję, że gdyby mnie dotknął czymś innym niż słowem, nic nie wydawałoby się niewłaściwe. Teraz jednak nie mogę go dłużej słuchać. Wszystko, co z siebie wydala, jest nieznośnie miałkie, pozbawione tego, za czym zawsze gonię. Nie ma w nim emocji, nie wiem w ogóle, czy widzi mnie tutaj - stojącą krok od niego, z falującą w złości piersią i w tych ubłoconych buciorach dziewczynki z lasu. - Czy ty naprawdę mnie nie słyszysz, czy po prostu nie wiesz, jak wybrnąć z tej sytuacji z twarzą? Nie przyszłam tutaj po to, żeby przebierać w menu. - Drwi ze mnie dalej? Co mi umyka? - Gratuluję twoim kucharzom, na pewno zatrudniasz najlepszych, ale przejdź się kiedyś do portu i zapytaj któregoś z dzieciaków, czy ma ochotę na krem szparagowo-migdałowy. - Być może to ja żyłam w oderwanym świecie, udając, że wojny nie ma - że przecież nic poza brzmieniem nazwisk pozostających na językach nie uległo zmianie - ale przy Lestrange’u moja znieczulica spadała do rangi przewracania oczami na władzę. - Nie wiem, coś chcesz mi udowodnić? Nie potrzebuję nadmiernej gościnności. Jestem tutaj w interesach. Jak chcesz spotkać się ze mną towarzysko, powiedz mi to wprost, zamiast kręcić się jak smród po gaciach. - Nie potrafiłam nawet nazwać tej farsy. Przede wszystkim jednak - nie potrafiłam znieść jego braku szczerości z samym sobą, tych sprzeczności, którymi mnie nakarmił, licząc, że umyje ręce. Czy zareagowałabym tak samo, gdyby zaprosił mnie na obiad? Pewnie nie. Wtedy każdy apetizer byłby na miejscu. Wybrzydzanie również. Ale utkał sobie to wszystko pod płaszczem jednego puzderka, i nie mieściła się tam już moja akceptacja.
- Bycie nieznośną to mój numer popisowy. - Wyjaśniam zachrypniętym głosem, ignorując propozycję wina i w zamian zaciągając się papierosem. Alkohol, oczywiście, kusi, podjudzając dumę, która trzyma mnie w ryzach. Patrzę to na szkło, to na Francisa - nagle robi się ze mnie panna z dobrego domu, która czeka na pozwolenie, choć dawno je dostała.
Ale nie mięknę, choć po kieliszku lub dwóch lepiej przyjęłabym jego słowa.
- W takim razie powiedz mi. Czego tak bardzo ci brakuje, czego nie możesz mieć? - Daję mu ostatnią szansę, pewna, że za chwilę zacznę tego żałować. Nigdy nie spotkamy się przecież w połowie drogi, nie łudziłam się. - Tylko czy kiedykolwiek w historii wiało z innej strony, Francis? - Zauważam, mrużąc oczy w zastanowieniu. To nie pomaga odświeżyć pamięci. Tacy jak oni zawsze byli na szczycie. - Wasza władza to coś więcej niż głębokie skarbce. Wasza władza to korzenie splecione ze sobą tak rozlegle, że jeśli jedno drzewo choć trochę choruje, to cały las pracuje na jego uzdrowienie. Żadna wichura nie da rady wykarczować go do cna. Padną tylko młode, słabe siewki. - Nie jestem pewna, czy mówimy o tym samym, ale domyślam się, że chciałby więcej, niż może teraz. Że jemu przecież też lecą kłody pod nogi. Że wcale tak bardzo się nie różnimy - i być może pierwszy raz chciałam się z nim zgodzić. - Chcesz być siewką, Francis? Czy może zaraz znajdziesz mi stos wymówek, dlaczego musisz nią być - bo te wydają się być twoją specjalnością. Chętnie cię wyręczę. - W tym chyba miał doświadczenie - w byciu wyręczanym. - Że korony starszych drzew wpuszczają ci za mało słońca. Że sosna, która rośnie obok, zabrała ci żyźniejszą glebę. Że twój sąsiad dąb zmusił cię, byś urósł trochę bardziej w lewo, trochę bardziej koślawo. - Wymieniam, tym samym dając mu do zrozumienia, czym dla mnie były jego wołania o wolność. Niczym więcej niż narzekaniem. - Wiesz, ja myślę, że możesz wyjść z tego lasu. Tylko nie chcesz. Bo ci w nim wygodnie. Teraz, w tej chwili. Bo tak ci dobrze wieje. Jak na razie. - Powtarzam jego słowa, obdzierając je z niechcianej prawdy. Tej, której nie zwerbalizował wprost. Jakby ta zasłona milczenia miała odmienić jego rzeczywistość. Rozbić się o bańkę mydlaną, pod którą trwał z uporem dziecka. Myślał, że to dotyczyło wyłącznie jego? - Ryzyko, które podejmujesz, jest całe twoje, Francis. Niczyje inne. Ja nie odbieram ci wolności. Ty sam ją sobie odbierasz. To jest t w ó j wybór. - Nawet nie zauważyłam, kiedy rozmowa o niczym eskalowała do metafizyki. - A jeśli oburzasz się, bo nie możesz mieć wszystkiego, to żyjesz fantazją pięciolatka. - Kończę, gasząc papierosa w szklance wina, które jeszcze przed chwilą unosił do ust. Drażnię go celowo, sprawdzam, gdzie są jego granice. Moje już poznał.
- Wiesz, chciałabym. Ale czasem trudno cię zrozumieć. Za dużo sobie zaprzeczasz. - Utożsamiam się z nim, powtarzam jego gest wzruszenia ramion - nie zastanawiam się nad tym, chociaż wiem, że tak właśnie zaskarbia się przyjaciół - stanowiąc dla nich lustro. Marne, bo w moim przypadku zapewne bliższe krzywemu zwierciadłu.
Odwracam się, ale dobiegają mnie słowa, które brzmią jak obietnica - dlatego patrzę na niego przez ramię, unoszę brew i prawy kącik ust.
- Przekonam się o tym? - Słowa urywają się szybciej niż kontakt wzrokowy, może w oczekiwaniu na jego odpowiedź, choć pod skórą czuję, że odpowie mi milczeniem. Jest jednak w tym coś osobliwego, bo choć z rozmową nam nie po drodze, kiedy przeciągam tę chwilę, jestem niemal pewna, że bez nich rozumielibyśmy się lepiej.
Nie odprowadzam go spojrzeniem, kiedy wychodzi, choć jestem zaskoczona, że przyjmuje moje instrukcje bez zająknięcia. Skupiam się na zadaniu, bo wiem, że nie będzie łatwe. Muszę obejrzeć podarunek nie dotykając go, to zawsze podnosi poprzeczkę, kiedy przedmiot obarczony jest dodatkowymi zabezpieczeniami - ktoś zadał sobie wiele trudu, nie było tu miejsca na fuszekrę. Kiedy w końcu dobieram się do naszyjnika sprawa nie jest wcale prostsza. Runy okazują się ukryte w drogocennych jadeitach - które same w sobie powodują wpierw u mnie salwę śmiechu, z całą pewnością słyszalną w korytarzu. Nie wiem już, czy to jakiś żart ze strony Francisa, czy zwykły zbieg okoliczności, który ma mnie rozproszyć, wytrącić z równowagi. Odpalam kolejnego papierosa, muszę dobrze zastanowić się nad połączeniem run i nad przerwaniem mocy klątwy w odpowiedni sposób. Nie chcę się pomylić, nie tutaj - i udaje się, pod wpływem finite incantatem klątwa ustępuje. Nie myśląc wiele zakładam ciasną kolię wokół własnej szyi. Teraz mi nie przeszkadza, że był to prezent dla dziwki.
Zabieram zdobioną szkatułkę i podążam korytarzem do końca, odnajduję schody i kieruję się do trzecich drzwi na lewo.
- Lepiej. - Przyznaję, choć nie mam na myśli wystroju, a swoje samopoczucie. Trudna do rozgraniczenia różnica. - Teraz możesz nalać mi wina. - Dodaję z impertynencją w głosie, odkładając puzderko na jego biurko, po czym rozsiadam się na jednej z kanap, czekając, aż Francis skomentuje moją biżuterię. Mógł mieć pewność, że cała czarna magia, którą obarczono kolię, została rozbita w drobny mak. - Co do samej klątwy… myślę, że wymaga odrębnego śledztwa. Naszyjnik był obciążony klątwą ciężkiego wieńca. - Zaczynam powoli - nie wiem, ile wie na temat klątw, ale w przeciwieństwie do niego dobrze czytam emocje, szybko przechodzę więc do wyjaśniania. Ale nawet ślepiec dostrzegłby zmianę mojego nastawienia, może i nawet lekką ekscytację w głosie, wywołaną niczym innym jak sukcesem. - To klątwa wywołująca poronienie u kobiet, a także odbierająca wigor męski i libido. - Zastanawiające, prawda? - Sądząc po kunszcie jubilerskim, domyślam się, że biżuteria była przeznaczona dla kobiety. Moje przemyślenia na ten temat - nie pytam, czy mogę je wyrazić. - albo któraś z twoich panien nie chciała przyjąć Rue, albo posiada wpływową konkurentkę. - Kończę, nie bawiąc się w dalsze dywagacje - to był już problem Francisa.
Podobnie jak mój pusty kieliszek.
Prywatny pokój
Szybka odpowiedź