Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Zagajnik
Nieodłącznym elementem święta Lughnasadh pozostawała wszechstronna rywalizacja sportowa. Na Arenie czarodzieje zmagali się z różnego rodzaju fizycznymi konkurencjami, uprawiane były zapasy, w których prym wiódł jeden z potężnie zbudowanych lordów Macmillanów, przygotowywano aetonany na tradycyjny wyścig pod Durdle Door, urządzono sparingi Quidditcha, popisywano się męstwem i fizyczną sprawnością. W zdrowym ciele zdrowy duch, dało się słyszeć co jakiś czas z ust naganiaczy widowni. Na nieco chwiejnych drewnianych trybunach mogło się zmieścić kilkadziesiąt czarodziejów - był z nich doskonały widok na większość odbywających się na Arenie dyscyplin. Udeptane, wysuszone magią błoto stanowiło stabilne, miękkie i bezpieczne podłoże dla zmagań.
Aby przystąpić do jakichkolwiek zmagań wystarczy zgłosić taki zamiar jednemu z czarodziejów pilnujących w pobliżu porządku. Należy wówczas napisać posta, w którym postać deklaruje taką chęć jeszcze bez jakiegokolwiek rzutu kością (aby możliwe było zawarcie zakładu przez jakiegokolwiek gracza).
- Wyścigi:
- Skwerek na soczysto zielonej trawie przy namiotach służy wyścigom w jutowych workach i jest przeznaczony zarówno dla dzieci (których worki są fantazyjnie malowane), jak i dorosłych - z każdą grupą startującą osobno. Za zwycięstwo w swojej kategorii wręczane są drobne nagrody, które można odebrać u sędziego zaraz po ogłoszeniu wyników trzech pierwszych miejsc na podium dekorowanym sianem i kwiatami, oraz odznaczeniu kolorowymi wstążkami - czerwoną za miejsce pierwsze, niebieską za miejsce drugie i żółtą za miejsce trzecie.
W wyścigu biorą udział co najmniej trzy postaci (jeśli w wątku są dwie lub tylko jedna bierze udział w wyścigu należy dołączyć postaci NPC z przeciętnymi wartościami sprawności i zwinności 10). Wyścig trwa 3 tury. Postać w każdej turze rzuca kością k100, a do wyniku dodaje pojedynczą wartość sprawności i zwinności. Miejsca na podium zajmowane są według uzyskanych wyników.
Postać dorosła może wybierać między paczką papierosów niskiej jakości (20 sztuk), kawą zbożową (100g) i koszykiem owoców leśnych (30 sztuk).
Postać dziecięca może wybierać między małą paczką fasolek wszystkich smaków (15 sztuk), koszyczkiem dużych jabłek (4 sztuki) i słoiczkiem miodu (0.5l).
- Wspinaczka:
- Arenę rozłożono nieopodal wysokiego sękatego drzewa. Niegdyś było ono starą olchą, ale ponoć na skutek różnego rodzaju wyładowań magicznych drzewo powykręcało się i miejscami wyłysiało. Na czas zawodów na jego szczycie wiąże się czerwoną wstążkę - aby ją zerwać czarodziej musi wspiąć się na sam szczyt i musi uczynić to, nim piasek w klepsydrze pilnowanej przez jednego z czarodziejów przy pniu nie przesypie się w pełni. Zwycięzca daje w ten sposób dowód swojego męstwa, a tradycja stanowi, iż gdy podaruje zdobytą wstążkę pannie, ta nie może odmówić mu tańca przy ognisku.
Aby zdobyć wstążkę należy trzy razy rzucić kością k100, do każdego rzutu dodaje się statystykę zwinności przemnożoną przez 2. Postać zdobywa wstążkę, gdy wartość wszystkich wykonanych rzutów będzie równa lub wyższa od 250.
- Zapasy kornwalijskie:
- Postaci mogą mierzyć się ze sobą wzajemnie lub z wielkim mistrzem Macmillanem. Zasady są proste, zwycięża ten, kto powali przeciwnika na łopatki - wszystkie chwyty są dozwolone, lecz różdżki składa się przed walką czarodziejowi-sędziemu. Przed rozpoczęciem zawodnicy składają uroczystą przysięgę powtarzaną po sędziującym - złożona w dialekcie kornwalijskim stanowi, iż wojownicy przystąpią do zmagań uczciwie, nie sięgną po oszustwo, ani nie wykażą się przesadną brutalnością.
Zapasy odbywają się na zasadzie rzutów spornych na sprawność (sprawność mnoży się dwukrotnie dodając do rzutu k100). Zwycięża postać, która osiągnie wygraną trzy razy z rzędu lub trzykrotnie osiągnie wygraną dwa razy z rzędu.
Każdy może zmierzyć się z wielkim mistrzem Macmillanem. Pojedynek odbywa się na zasadach ogólnych, kośćmi za wielkiego mistrza rzuca wówczas partner w wątku, dobrane lusterko lub sam walczący. Wielki mistrz posiada sprawność równą 40. Postać, która z nim zwycięży, odbierze mu tytuł wielkiego mistrza i będzie mogła zostać wyzwana na kolejne pojedynki o ten tytuł.
Przegrana z wielkim mistrzem bywa bolesna. Mimo złożonej przysięgi mistrz Macmillan nie przebiera w środkach, uznając to za część sportowej rywalizacji. Co najmniej raz otrzymasz potężny cios w czaszkę. Skutkuje to zawrotami głowy przez trzy najbliższe dni i karą -20 do jakichkolwiek rzutów k100 na zwinność lub sprawność przez ten okres.
- Siłowanie na rękę:
- Na prowizorycznych stolikach zrobionych z pustych beczek po ognistej whisky urządzano pojedynki na rękę; otaczający siłaczy czarodzieje skandowali kolejne imiona, dopingując swoich ulubieńców. Ci ze skupieniem wymalowanym na twarzach, nabrzmiałymi żyłami i mięśniami rąk i czołami błyszczącymi świeżym potem skupiali się na rywalizacji.
Aby siłować się na rękę należy rzucić kością k10 i dodać do wyniku:
- Wartość statystyki sprawności podzieloną przez 3 (zaokrąglając wartość zgodnie z zasadami matematyki);
- +1 za każde 5 punktów wagi postaci powyżej 70 kg i -1 za każde 5 punktów wagi postaci poniżej 70 kg.
Rzuty są rozpatrywane na zasadzie rzutów przeciwstawnych. Zwycięża postać, która osiągnie wygraną trzy razy z rzędu lub trzykrotnie osiągnie wygraną dwa razy z rzędu.
Przy Arenie nieprzerwanie kręci się cwaniakowany półgoblin w połatanym cylindrze, który chętnie przyjmuje zakłady na każdego przystępującego do zmagań zawodnika. Pykając pachnącą ziołami fajkę inkasuje kolejne monety, z uśmieszkiem śledząc kolejne zmagania. Czasem można go znaleźć opartego biodrem o zagrodę lub ścianę trybun, innym razem przesiadywał na jednej z pobliskich ław, przecierając leniwie nieco wyszczerbionego na krańcach monokla. Do pasa przytroczonych miał kilka sakiewek, można było tylko podejrzewać, że wypełnione były złotem.
Aby postawić kwotę na konkretnego zawodnika należy napisać w temacie posta w momencie, w którym przystępuje on do zmagań (sam napisze wiadomość, w której deklaruje przystąpienie do zmagań). Można założyć pieniądze zarówno na jego wygraną, jak i przegraną. W przypadku trafienia końcowego wyniku postać zyskuje dwukrotność założonej kwoty. W przypadku postawienia na niewłaściwy wynik postać traci swoje pieniądze.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:09, w całości zmieniany 2 razy
Piękna, lecz jak osioł uparta.
- Nie pójdę tam – ostre warknięcie przerwało naładowaną złymi emocjami ciszę, jaka zapanowała między matką a córką.
Stalowe spojrzenie pani Rowle, które zawsze sprawiało, że w myśli Daphne pojawiało się wrzosowisko, spoczęło na jej drobnej sylwetce, wyraźnie mówiąc pójdziesz tam, choćbym miała zaciągnąć Cię tam za włosy.
-Oczywiście, że pójdziesz. To czarodziejska tradycja. T r a d y c j a, powtarzam. Nie bądź głupia. Już i tak przynosisz wstyd. – syczała matka przez zaciśnięte zęby, przez co jeszcze bardziej przypominała kobiecie węża. – Lat dwadzieścia siedem i ani męża, ani dzieci. Co Ty sobie wyobrażasz?
-Nie pójdę tam. Szlamy tam pełzają jak robaki.
-To je zgnieć. – zagrzmiała Eleanor.
Jeśli byłabym pająkiem, moja matka byłaby księżycem.
Alchemiczka westchnęła ciężko, podnosząc się z miejsca. Nie miała ochoty na kłótnie, nie miała na to czasu. A tym bardziej na dywagacje nad jej stanem cywilnym, które doprowadzały ją do szału – jak mogłaby poślubić mężczyznę, który z pewnością tylko by jej… przeszkadzał?
Zjawiła się tam wieczorem, gdy zmierzch barwił się fioletem i czernią. Lubiła tę porę dnia, wyjątkowo. Powietrze było jakiejś lżejsze, nie tak ciężkie jak za dnia. Nie znosiła lata. Było za gorąco, za duszno, za parno.
Podeszła do wolnej misy, mając nadzieję, że nikt jej nie pozna – nie na darmo naciągała przecież na siebie jeszcze płaszcz, na głowę zaś kaptur. A z pewnością nie dlatego, że było jej chłodno. Jedna ze świec znalazła się przy jej dłoni, gotowa, by posłużyć jako składnik i przechyliła się nagle, gdy Daphne wyciągnęła dłoń z kluczem, przez którą jął kapać wosk.
Prychnęła pod nosem, gardząc sobą za to, że w ogóle tutaj przyszła.
I offer you eternal sleep
owce nigdy nie będą bezpieczne
'Wróżby' :
Księżyc od dawna rozświetlał ciemność, która zamknęła zagajnik w troskliwym, miłosnym uścisku. Co jakiś czas względną ciszę przecinała nocna muzyka świstów, szelestów i pohukiwań; nawet ludzkie głosy zdawały się cichnąć, zupełnie, jakby zgromadzone dotąd osoby - choć i tak nielicznie - przerzedzały się jeszcze mocniej, wybierając się na spoczynek. Rzeczywiście, niewidzialna klepsydra przesypywała kolejne ziarnka piasku, cykania gdzieś w koronach drzew nadawały rytm upływowi dnia, skutecznie wskazując, że zbliża się kolejny. Równie piękny, równie długi, równie nieprzewidywalny.
- Robi się późno - stwierdził oczywistość, w duszy nienawidząc się za to; od zawsze irytowali go ludzie, którzy, czując krople uderzające z łoskotem o ich policzki, stwierdzali, że pada deszcz, jakby nie można było zauważyć tego bez zbędnie wypluwanych słów. - Wracajmy już może, jutro czeka nas kolejny dzień pełen atrakcji. - Uśmiechnął się lekko, oferując Dianie ramię. Wysłał ostatnie spojrzenie w poszukiwaniu siostry, jednak, nie dostrzegając ognistorudych kosmyków na tle ciemności, metaforycznie machnął tylko ręką - Lyra pewnie znów wpadła na znajomych i zapragnęła spędzić z nimi czas, podzielić się smutkami i radościami, wymienić wrażeniami i wysnuć teorie spiskowe na temat przelanych przez klucze wróżb.
Sowa miarowo pohukiwała, gdy opuszczali zagajnik, a gwiazdy na niebie układały się w konstelacje, jakby migając do nich porozumiewawczo.
| zt x2
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
- Ta młoda dama - nie uważałem tego określenia za niestosowne. Cassandra bardziej zasłużyła na to piękne miano niż niejedna zadufana arystokratka, - nigdy nie wyszła do mnie z podobną propozycją. Myślę, że powinien pan to docenić i poczytywać sobie jako zaszczyt. - Uśmiecham się ustępując pola. Spoglądam też na kobietę zastanawiając się czy teraz zamierza oddać się tajemniczej sztuce wróżbiarstwa z Fawleyem u boku. Jeśli trzeba będzie zostanę z małą Lysandrą. W ten czy inny sposób prawdopodobnie uda mi się wygrać cichą rywalizację, w której zapewne jedyny brałem udział i spędzę najbliższe kilkadziesiąt minut w towarzystwie kobiety. Pozostawała tylko kwestia wzrostu.
- Proszę uważać, o co pan prosi - dodaję bez jakiejkolwiek groźby w głosie nieco zdziwiony ignorancją, którą obnosił się ten człowiek. - Te ryby mogą być produktem jednorazowym, lepiej nie zmarnować tego szczęścia - dodaję lekkim, żartobliwym tonem. Wspominałem już, że nie czuję ani siły, anie ochoty, by prawić moralizatorskie gadki dorosłym ludziom. Nawet, jeśli są młodsi ode mnie. Czekam na decyzję Cassandry, tak, jeśli bardzo ci na tym zależy zostanę opiekunką, mogę pobawić się w bycie dziadkiem przez jakiś czas. Ciekawe czy któryś z moich synów dorobił się dziecka? A jeśli tak to czy jest ono choć w połowie tak rezolutne jak Lysandra?
And my name on the lips of the dead
Odwracam się na pięcie, zaciskając trzęsące się ręce w pięści i marzę już tylko o tym, by ten dzień się skończył. Ale oczywiście moje życzenie nie może się spełnić, co nie powinno być dla mnie żadnym zaskoczeniem, skoro żadne inne z moich życzeń nie miało tendencji do wypełniania się, a w miejscu zatrzymuje mnie znajomy głos. Ignorować go i iść dalej? Zatrzymać się i ryzykować, że w kilka sekund zaatakuję i swojego przyjaciela, tylko dlatego, że wybrał nieodpowiedni moment na pogaduszki? Zaciskam mocno powieki, jakbym łudził się, że tych parę chwil wszystko zmieni i Prince zrezygnuje z uspołeczniania się. Na próżno. Zwracam się ku niemu powoli starając się zachować odpowiednie pozory, jednak w moim płonącym spojrzeniu da się wyczytać wszystko jak w otwartej księdze. Nie chcę tu być.
- Nie tutaj. - odpowiadam głosem tak zachrypniętym, że sam go nie poznaję. Może to kwestia tego, że docierające do mnie dźwięki wciąż są zniekształcone przez krew szumiącą mi głośno w uszach. Mierzę Prince’a spojrzeniem, jakbym dawał mu opcję dołączenia do mnie na ścieżce autodestrukcji na własne ryzyko lub zostawienia mnie w spokoju, po czym bez zbędnych już słów kieruję się w stronę granicy terenów festiwalowych, by stamtąd powrócić do Londynu. I odreagować.
| zt
let not light see my black and deep desires.
Uniosła lekko brew na określenie "młoda kobieta", młodą wśród nich niewątpliwie była mała Lisa - ale nie ona. Obdarzyła Vitalija subtelnym uśmiechem, kiedy poprawił Fawleya; nie każdy szlachcic, jak widać, mógł popisać się dobrą manierą. Cassandra wolnym krokiem zbliżyła się do mężczyzny, kładąc smukłą dłoń na jego ramieniu i kierując usta do jego ucha.
- Pieśń twojego kruka nie będzie nieśmiertelna - szepnęła. - Kelpia będzie miała krew na rękach. - Zamknęła oczy, nie będąc pewną, dlaczego nazwała tę dziewczynę krukiem, nie znała jej imienia, nie wiedziała, kim była - zapewne córką jednego z Fawleyów, skoro wplotło się tam ich rodzinne zawołanie. Widziała tylko jej twarz i garść skojarzeń, które przywodziło trzecie oko. Zmrużyła gniewnie ślepia, była tam też krew; krew spływająca niewątpliwie po dłoniach Colina. Może ją zabijesz, a może tylko skrzywdzisz... Kim była? Przyjaciółką, zazdrosną kochanką? Niewdzięczną siostrą, a może - córką? Cassandra nie chciała tego wiedzieć, wierzyła, że Colin był dość bystry, by ułożyć sobie przepowiednię w głowie. W pewnych kręgach im mniej się wiedziało, tym było się bezpieczniejszym, a ten człowiek... był bardziej nieprzewidywalny, niż wydawało się to na pierwszy rzut oka.
- Nie będzie panu miło - zapewniła go już głośniej, odsuwając się od mężczyzny. Wróżby Cassandry nie były tymi, po które arystokraci sięgali chętnie. W Tarocie odsłaniała wyłącznie trzynastą kartę, nawet wtedy, kiedy akurat nie było jej w talii. - Ale dziękuję za tę kurtuazję, prawda rzadko jest miła. - Obróciwszy się tyłem do Fawleya skierowała się z powrotem do córki, mijając Vitalija na dłużej utkwiła spojrzenie w jego źrenicach. - Powinien pan częściej słuchać przestróg mądrych ludzi, panie Fawley - dodała niby od niechcenia.
prządką
- Nie byłabym tego taka pewna, panie Nott. Kto wie, kto inny coś o mnie myśli - dodałam.
Gdy pytałam się o jego wróżbę, nie spodziewałam się, że naprawdę mi odpowie i że będzie miała ona tak okrutne znaczenie. Pan Nott miał rację, póki co żył, ale czy jego wróżba, aby na pewno dotyczyła tej jednej szczególnej misji? Czy może miała przydarzyć się w którejś niedługo, ale nie było sprecyzowane kiedy? Nie chciałam mu jednak wyjawiać swoich przemyśleń, nie byłoby to zbyt dobrym posunięciem.
- W takim razie bardzo cieszę się, że przepowiednia się nie sprawdziła. Dzięki temu możemy miło spędzić wspólnie dzisiejszy wieczór - odpowiedziałam z uśmiechem.
Pokiwałam głową na słowa Juliusa. Miał zdecydowaną rację co do mojej przepowiedni. Tak jak wspominałam, dla mnie była to tylko ciekawostka, nic więcej.
- Nie zdziwię się, jeżeli nawet nie zauważę, kiedy ta przepowiednia się spełni o ile się spełni. Ale nie ma sensu przykładać do tego większej wagi, ani w moim ani pańskim przypadku, ponieważ zaraz zaczęlibyśmy brać wszystko za spełnienie wróżby, co mogłoby się źle skończyć - dodałam jeszcze od siebie.
Cóż, wosk przelany, wróżba wzięta, wypadałoby się zbierać. Nie chciałam zajmować panu Nottowi zbyt dużo czasu, tym bardziej, że specjalnie skory do rozmowy to nie był. Uśmiechnęłam się do niego uprzejmie, chowając swój kielich do torebeczki, uważając, aby go nie połamać.
- Dziękuje panu, za miło spędzony czas, niestety ja będę musiała już iść. Do widzenia, panie Nott - dygnęłam delikatnie. - Mam nadzieję, że niedługo znów się spotkamy.
Odwróciłam się, a następnie opuściłam zagajnik.
zt
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
- Szczęście również może być jednorazowe, a mimo to wszyscy uparcie o nie walczymy - odpowiedział jeszcze mężczyźnie, w którym chwilowo widział sojusznika, ale teraz już nie był do końca pewien, po czyjej stoi stronie. Może był kimś na wzór umiarkowanego sceptyka, który wierząc jednocześnie w siłę przepowiedni, dostrzegał ich wady i problematyczną konieczność umieszczenia jej gdzieś w ramach nauki, w której wcale nie chce się mieścić? Odwrócił się znów w stronę kobiety, ta jednak ubiegła jego kolejne słowa, kładąc mu dłoń na ramieniu - poufałość, do której nigdy nie przywykł - pochylając się nad nim i samej się odzywając... w sposób dalece odbiegający od jej dotychczasowego tonu. Chwilowa cisza deptana była szeptanymi słowami sączonymi mu do ucha, z pozoru błahymi, bez żadnego związku, układającymi się w wyrażenia i zdania, które niewiele mu na początku mówiły. Sklecony byle jak zlepek wyrazów, który - przy odrobinie dobrej woli - mógł zinterpretować na różne sposoby.
- Doprawdy... - zaczął z zamiarem ofuknięcia jej za taką poufałość, wręcz bezczelność. Mówić takie rzeczy, takie... bezsensowne brednie, by zabłysnąć? Zgrzytnął zębami, momentalnie tracąc dobry humor, ale wychowanie nie pozwoliło mu okazać na zewnątrz swojego gniewu. Odsunął się tylko na kilka kroków, odzywając się spokojnie, ale z wyraźnym dystansem w głosie. - Dziękuję za informację, jest niezwykle pomocna. Jakie to szczęście, że nie hoduję kruków, ale zajmuję się kotami - wyrzucił się z siebie na jednym oddechu, mierząc ją równie zdystansowanym spojrzeniem. Doskonale czuł, jak sztywno brzmią jego słowa. Starał się, tak, bardzo się starał, by nie wypaść ze swojej opanowanej roli, ale im bardziej nie chciał zastanawiać się teraz nad wypowiedzianymi słowami, tym więcej myśli i interpretacji napływało mu do głowy. Tym więcej scenariuszy tworzyło się w szalejącym umyśle, jakby za nic w świecie nie chciał dopuścić, by choć jego słowo umknęło mu gdzieś w niepamięci. - Pozwolicie, że zastanowię się nad nimi w domu, w spokoju - dorzucił tym samym sztywnym tonem, kłaniając się nie mniej sztywno, zanim bez kolejnych wyjaśnień oddalił się czym prędzej.
z/t
- Proszę się zastanowić, panie Fawley. Koty zwykły zjadać ryby - rzuciłem mu na pożegnanie już do pleców arystokraty. Uśmiechnąłem się lekko, kpiąco. Mężczyzna nie potrafił nawet ponieść konsekwencji swojego głupiego wyboru, idiotycznego przekomarzania się z losem. Szkoda tylko, że prawdopodobnie na jego braku rozsądku ucierpi ktoś niewinny. I pewnie nieco mądrzejszy, o co wcale nie jest trudno.
Profilaktycznie, póki jeszcze Colin Fawley raczył nas swoją niechcianą (przynajmniej w moim odczuciu) obecnością stanąłem nieco bliżej kobiety i jej córki. Nie miałem różdżki, ale Cassandra zapewne tak, a jeśli arystokrata swoje upokorzenie postanowiłby zmyć w sposób bardzo niehonorowy, atakując kobietę, będąc bliżej mogłem przynajmniej zasłonić ją przed zaklęciem i dać możliwość odpowiedzenia na atak. Gdy mężczyzna jednak poszedł mój zabieg okazał się zbędny. Dalej jednak staliśmy bardzo blisko siebie, na tyle, że bez większego problemu mogłem wyczuć przyjemny zapach perfum Cassandry, tak inny od smrodu mojej celi w Tower. Nie odsunąłem się czerpiąc przynajmniej jeszcze przez chwilę przyjemność z miłej woni wypełniającej mi nozdrza i niemalże namacalnego ciepła jej ciała. Jak dawno nie miałem okazji nikogo objąć? Delikatnie dotknąć twarzy czy dłoni? Stać tak blisko z własnej woli, w głupim odruchu ochrony, którego najzwyczajniej nawet lata więzienia mnie nie oduczyły, któremu tak chętnie się poddałem, bo był tak inny, że aż przyjemny? Za długo. Dlatego nie ruszyłem się z miejsca czerpiąc prostą przyjemność z wydawać by się mogło całkiem zwyczajnej sytuacji.
- Mądrych ludzi? - Zapytałem patrząc na kobietę z góry, unosząc brwi w lekkim zdziwieniu, przez dwadzieścia siedem lat uważałem się za głupca.
- Mądry czy niemądry mogę towarzyszyć damie w spacerze? - Zachowałem kamienny wyraz twarzy. - Zanim kolejne ryby wpadną się jej naprzykrzać?
And my name on the lips of the dead
- Bywaj - szepnęła tylko w odpowiedzi na jego pożegnanie, śledząc spojrzeniem odchodzącego szlachcica. Lub do zobaczenia, dodała w myślach drwiąco; bo kiedy przemyśli sobie jej słowa - możliwe, że będzie chciał więcej. Kiedy przyjdzie dzień, w którym zrozumie ich sens... być może - a może pozostanie sceptykiem - tudzież ignorantem - przypisując sens jej słów wyłącznie przypadkowi. Być może.
- Dziękuję - szepnęła, wciąż wpatrując się w znikające w oddali plecy Colina. Nie musiała odwracać się ku twarzy jej obrońcy, jego bliskość była dla niej wystarczająco znacząca; i ona się nie odsunęła, lgnąc miast tego nieznacznie bliżej mężczyzny, być może aż zbyt dobrze zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo samotni byli mężczyźni opuszczający cele spod więzienia Tower of London. Miał już swoje lata, a mimo wychudzonej sylwetki, rysy jego twarzy wciąż pozostawały przystojne; czy gdzieś nie czekała na niego żona? Wątpliwe, zbyt wiele lat minęło. A gdyby czekała, nie spędziłby w jej lecznicy tak dużo czasu. Powoli uniosła ku niemu spojrzenie szmaragdowych tęczówek, przez moment w milczeniu błądząc po jego twarzy, wciąż kpiąco uśmiechniętej. Lubiła mężczyzn, którzy potrafili wzbudzić strach u innych - a Vitalij miał w sobie coś niewyobrażalnie wręcz niepokojącego, coś, co paradoksalnie dawało jej poczucie bezpieczeństwa. Ufała mu, a z każdym kolejnym dniem on dawał jej ku temu kolejne powody.
- Na pewno mądrzejszych od kelpii - odparła niewzruszenie, choć w istocie za mądrego człowieka go miała; widziała tę mądrość w jego milczeniu i w jego pokorze. Na jego propozycję skinęła jedynie głowa, takoż nie zmieniając wyrazu twarzy. - Zaszczytne towarzystwo - dodała, po chwili odwracając się w kierunku dziecka, wołając córkę wciąż obracającą w dłoniach wróżbę Karkarowa. Ruszyła, nie zmniejszając dzielącego ich dystansu, przelotnie raz jeszcze spoglądając na jego twarz.
/ zt Cassandra, Vitalij i Lysandra
prządką
Ludzie śmiali się beztrosko, radowali, wesoło przemierzając kwieciste łąki i piaszczyste plaże, zagajniki, dyskutując głośno na jarmarku, negocjując ceny jak wędrowni kupcy. W całym Dorset panował wyjątkowy harmider. Stęsknieni za rozrywką czarodzieje przemierzali kilometry, by się tu zjawić, odkąd teleportacja nie działała, a niezwykłą podróżą kominkami nikt nie chciał ryzykować. Część z nich wydawała się zapomnieć o tym, co zdarzyło się pod koniec czerwca. Przywdziewali na siebie maski, bo tego się od nich oczekiwało - celebrowania święta miłości i dobrej zabawy, ale w ich oczach widać było zniechęcenie, lęk i nienawiść. Strach przed Nim. A to był dopiero początek koszmaru, jaki miał spotkać wszystkich, którzy przeciwstawią się Panu. We trójkę szli bez pośpiechu i bez lęku odbitego w błyszczących oczach, z wysoko uniesionymi głowami, w milczeniu, bacznie obserwując to, co działo się wokół. Stojąc po właściwej stronie mogliby szczerze i otwarcie przeżywać ten czas - gdyby tylko to bawiło ich naprawdę. Dostrzegł wiele znajomych twarzy, do żadnej z tych osób jednak się nie zbliżył, zwalniając kroku dopiero, gdy na horyzoncie, pomiędzy małymi brzozami, dostrzegł kroczącego ku nim Ignotusa. Mrok nie pozwalał mu na dojrzenie jego twarzy z tej odległości, lecz poznał go po sylwetce i chodzie, nie mogąc pomylić z nikim innym. To miejsce wydawało mu się opustoszałe — niewielu było tu czarodziejów, choć na zgromadzonych miały czekać woskowe wróżby. Wiedział, co ludzie o nich sądzili — o wróżbach, przepowiedniach, ostrzeżeniach losu. Traktowali je pogardliwie, lekceważąco. Najczęściej jedyne co nimi kierowało to ciekawość przesądów, lecz z góry zakładali, że znali swoją przyszłość. Chcieli o niej posłuchać, choć ich oczekiwania co do niej były jasno sprecyzowane. Nieprzychylna prawda była jak popiół ciśnięty w szeroko otwarte oczy. Bolała, raziła. Nikt jej nie chciał, nie potrzebował. Mówiono więc to, czego wszyscy chcieli słuchać, a prawdziwą prawdę grzebano w grząskim gruncie. Pozostawił Cassandrę i Lysandrę z ojcem, kiedy już się z nim przywitał i ruszył w kierunku mis z wodą. Ostatnio coraz częściej spoglądał w swoją własną przyszłość, nie tyle ciekaw co go czeka, co czujnie nadzorując bieg swojego życia, niebezpiecznie balansującego na krawędzi. Tuż obok nich stała kobieta. Nie znał jej osobiście, ale znał jej nazwisko. Miała pomagać w interpretacji woskowych dzieł, wróżbitka, z błękitną krwią. Wydawało mu się to tak nierealne - podchodząc, przyglądał jej się uważnie, szybko oceniając schludny strój, złote jak pszenica włosy, nieskazitelną, alabastrową cerę, po której tańczyły cienie płomieni świec.
— Lady Prewett — powitał ją, przenosząc wzrok na wypełnione wodą misy i klucze, przez których dziurki należało przelać wosk. Wydała mu się jeszcze bardziej interesująca, gdy wiedział, czyją jest małżonką. Nie zamierzał się zdradzić z tym kim był i jaki posiadał dar. Chwycił klucz między palce prawej dłoni i przelał przez niego wosk, który po zderzeniu z wodą zastygał, nadając masie kształtu i formy. — Mogłabyś?— Pomóc w interpretacji. Delikatnie włożył dłonie do zimnej wody, na której pojawiły się kręgi i wyciągnął ostrożnie swoją wróżbę.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
'Wróżby' :
Dawno nie widziała przyjaciółki, niesamowicie więc cieszyła się, że trafiły na siebie na festiwalu - szczególnie że w tym tłumie czasami trudno spotkać kogokolwiek. Odetchnęła, zastanawiając się nad całym szumem który dostrzegała wszędzie dookoła - włącznie z tym, że jutro ma rozpocząć tradycyjne puszczanie wianków na wodę.
- Nie masz czasami wrażenia, że wszystko dookoła dzieje się strasznie wolno, a potem nagle okazuje się że minęło znacznie więcej czasu niż ci się zdarzało? - zagadnęła. Trochę myślała o zaręczynach, które zapewne niedługo będą miały miejsce, trochę chyba także o wszystkim innym. Tym jednym akurat nie była przerażona. Podchodziła do tego na chłodno, bez większych emocji, miała świadomość iż ślub musi się odbyć - i tyle. A Ulysses był dobrym kandydatem, chyba powoli pojawiała się między nimi jakaś nić porozumienia.
- Jak nastroje przed festynem? Kto wie, może twój wianek powie prawdę, wyłowi go jakiś królewicz z bajki i będzie szukał odpowiedniej osoby, rozpozna że to właśnie twoje zręczne ręce musiały go upleść i tak dalej. - puściła jej oczko. Wianki to wspaniała tradycja, trochę także okazja żeby poznać kogoś nowego. Ostatecznie zasady są jasne, każdy może łowić co tylko zechce, wszystko ma się wiązać z dobrą zabawą, prawda?
- O to musimy zapytać naszego rodzinnego wróżbitę. I o wszystkie inne detale naszego przyszłego życia. - zaproponowała. Pomachała lekko lady Prewett, posłała jej ciepły uśmiech, zaraz zajmując jedno z miejsc. Dookoła kręciło się sporo osób, nie rozglądała się nadmiernie, wystarczyła jej obecna towarzyszka. - Lej pierwsza.
Wręczyła Pomonie sporych rozmiarów mosiężny klucz, przez który trzeba będzie przelać płynny wosk. Lubiła tę zabawę, małą przestrzenną wróżbę, zawsze chciała zabrać ją ze sobą, choć wosk okazywał się kruchy i niestety często tracił jakąkolwiek formę zdecydowanie zbyt szybko. Choć gdyby pomyśleć o jakimś zaklęciu utrwalającym?
- Oczywiście o ile nie boisz się spojrzeć przyszłości prosto w oczy. - dodała niby to poważnym tonem, by Pomona doceniła całą grozę sytuacji.
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
Trzeci dzień festiwalu był dniem wróżb. Lorraine sama zgłosiła się do tego by interpretować wylewane z wosku przepowiednie. Jej dar dawał jej do tego predyspozycje chociaż za swoimi wizjami szczerze nie przepadała. Nie przychodziły do niej w normalny sposób, nie mogła też zobaczyć przyszłości na zawołanie. Pojawiały się niemalże znikąd bez jakiegokolwiek ostrzeżenia. Teraz nie przywiązywała do tego aż takiej wagi i szczerze wyczekiwała jakiejkolwiek, która mogłaby pomóc Zakonowi. Przecież to właśnie obiecała na ostatnim spotkaniu. Kiedy jednak została matką, a każda jej wizja mogła spowodować, że nagle straci przytomność, żyła w ciągłym strachu.
Ubrana w lekką letnią suknię spoglądała na tafle wody, na której unosiły się już drobinki wosku. Słysząc swój tytuł podniosła spojrzenie na stojącego obok mężczyznę. Nie znali się, a przynajmniej ona nie potrafiła dopasować jego twarzy do nikogo ze znanych jej osób. Możliwe, że potrzebowała chwili by przypomnieć sobie jakieś ich spotkanie. Dygnęła delikatnie uśmiechając się przy tym. - Dobry Wieczór – festiwal lata odwiedzali różni ludzie. W ciągu tygodniowego festiwalu pojawiały się tłumy ludzi. To miejsce tętniło życiem. Odsunęła się o krok kiedy mężczyzna zaczął wylewać swoją przepowiednie. Nigdy nie zaglądała jeśli nie została o to poproszona, ale coś sprawiało, że naprawdę chciała wiedzieć. - Oczywiście – odparła spoglądając na wylaną wróżbę. Przekaz był jasny i dość zaskakujący. Ale chyba właśnie taka była przyszłość. - To smok – zaczęła przenosząc spojrzenie na mężczyznę, a potem znowu wracając wzrokiem do przepowiedni. - Oznacza siłę, żywotność… powiedziałabym, że witalność. Jednak jak niemalże każda z wróżb ma ona też swoją drugą stronę. Oznacza chłód i… - zatrzymała się spoglądając znowu na mężczyznę. Zdecydowała, że o braku litości nie będzie wspominać. Nie każdy chciał słuchać o takich rzeczach. Nie każdy w to wierzył. - ...prawdopodobnie próbuje panu przekazać, że w niektórych sytuacjach warto dojść do celu bez względu na wszystko. Niemalże po trupach. - tutaj zaakcentowała to słowo jako tylko przysłowiowe chociaż to właśnie w przepowiedniach było niejasne. Nigdy do końca nie można było być pewnym jak je zinterpretować.
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Podczas nauki w Hogwarcie Joseph Wright był samozwańczym mistrzem wróżbiarskiej sztuki. Oczywiście oficjalnie wyśmiewał te zajęcia i twierdził, że to kompletne brednie, a dobre oceny uzyskiwał tylko dlatego, że wymyślał coraz dziwniejsze, wyssane z palca rzeczy... ale tak do końca nie było. To znaczy: fakt, symbole, figury i obrazy, które dostrzegał choćby w kupce fusów, były z czasem coraz bardziej zmyślne i skomplikowane, ale... tak je po prostu widział (tłumaczył to sam przed sobą, że to kwestia bujnej wyobraźni), a w tym co wywróżył zazwyczaj kryło się ziarno prawdy. Właśnie dlatego tak lubił wróżbiarstwo (do czego niemal nikomu się nie przyznał) i jeśli za czymś faktycznie mógłby tęsknić z czasów szkolnych... to chyba właśnie za tym. Pewnie dlatego podczas Festiwalu Lata tak chętnie uczestniczył we wróżbach, ot, dawało mu to taką namiastkę zajęć i możliwość powrotu wspomnieniami do czasów szkolnych.
Wprawdzie rok temu nic z tego, co sobie wywróżył się nie sprawdziło... ale może tym razem mu się poszczęści? A jeśli nawet nie, to i tak z pewnością doskonale będą się bawić z Florence.
O ile przyjaciółka przyjdzie.
Wysłał jej sowę zaledwie dwa dni temu i nie był pewny, czy dziewczyna odebrała krótki liścik. Joe zaś wyjątkowo zjawił się na miejscu dość wcześnie jak na spóźnialskiego siebie. Nawet nie wyglądał tak niechlujnie, jak wyglądać często potrafił - jasną, lnianą koszulę ze stójką rozpiął pod szyją, a jego włosy chyba nawet w ostatnim czasie widziały grzebień!
Zagajnik nic się nie zmienił od zeszłego roku. Młode brzózki i jesiony nie rosły tu zbyt gęsto i nawet w półmroku rozświetlanym tylko poprzez świece, mógł bez trudu prześlizgnąć spojrzeniem po zebranych tu i już sobie wróżących czarodziejach i czarownicach.
Florence jeszcze nie było, ale był niemal pewny, że przyjaciółka nie wystawi go do wiatru. Ona? Z pewnością nie! Oparł się więc plecami o jedno z drzewek i uśmiechnął, kiedy delikatny podmuch wiatru przywiał mu zapach topiącego się wosku. Jeszcze tylko leniwie sięgnął do najbliższego krzewu malin, coby wpakować sobie owoc lub dwa do ust. Niesamowite, że zdążyły dojrzeć na czas mimo tak niesprzyjającej pogody!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset