Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Zagajnik
Nieodłącznym elementem święta Lughnasadh pozostawała wszechstronna rywalizacja sportowa. Na Arenie czarodzieje zmagali się z różnego rodzaju fizycznymi konkurencjami, uprawiane były zapasy, w których prym wiódł jeden z potężnie zbudowanych lordów Macmillanów, przygotowywano aetonany na tradycyjny wyścig pod Durdle Door, urządzono sparingi Quidditcha, popisywano się męstwem i fizyczną sprawnością. W zdrowym ciele zdrowy duch, dało się słyszeć co jakiś czas z ust naganiaczy widowni. Na nieco chwiejnych drewnianych trybunach mogło się zmieścić kilkadziesiąt czarodziejów - był z nich doskonały widok na większość odbywających się na Arenie dyscyplin. Udeptane, wysuszone magią błoto stanowiło stabilne, miękkie i bezpieczne podłoże dla zmagań.
Aby przystąpić do jakichkolwiek zmagań wystarczy zgłosić taki zamiar jednemu z czarodziejów pilnujących w pobliżu porządku. Należy wówczas napisać posta, w którym postać deklaruje taką chęć jeszcze bez jakiegokolwiek rzutu kością (aby możliwe było zawarcie zakładu przez jakiegokolwiek gracza).
- Wyścigi:
- Skwerek na soczysto zielonej trawie przy namiotach służy wyścigom w jutowych workach i jest przeznaczony zarówno dla dzieci (których worki są fantazyjnie malowane), jak i dorosłych - z każdą grupą startującą osobno. Za zwycięstwo w swojej kategorii wręczane są drobne nagrody, które można odebrać u sędziego zaraz po ogłoszeniu wyników trzech pierwszych miejsc na podium dekorowanym sianem i kwiatami, oraz odznaczeniu kolorowymi wstążkami - czerwoną za miejsce pierwsze, niebieską za miejsce drugie i żółtą za miejsce trzecie.
W wyścigu biorą udział co najmniej trzy postaci (jeśli w wątku są dwie lub tylko jedna bierze udział w wyścigu należy dołączyć postaci NPC z przeciętnymi wartościami sprawności i zwinności 10). Wyścig trwa 3 tury. Postać w każdej turze rzuca kością k100, a do wyniku dodaje pojedynczą wartość sprawności i zwinności. Miejsca na podium zajmowane są według uzyskanych wyników.
Postać dorosła może wybierać między paczką papierosów niskiej jakości (20 sztuk), kawą zbożową (100g) i koszykiem owoców leśnych (30 sztuk).
Postać dziecięca może wybierać między małą paczką fasolek wszystkich smaków (15 sztuk), koszyczkiem dużych jabłek (4 sztuki) i słoiczkiem miodu (0.5l).
- Wspinaczka:
- Arenę rozłożono nieopodal wysokiego sękatego drzewa. Niegdyś było ono starą olchą, ale ponoć na skutek różnego rodzaju wyładowań magicznych drzewo powykręcało się i miejscami wyłysiało. Na czas zawodów na jego szczycie wiąże się czerwoną wstążkę - aby ją zerwać czarodziej musi wspiąć się na sam szczyt i musi uczynić to, nim piasek w klepsydrze pilnowanej przez jednego z czarodziejów przy pniu nie przesypie się w pełni. Zwycięzca daje w ten sposób dowód swojego męstwa, a tradycja stanowi, iż gdy podaruje zdobytą wstążkę pannie, ta nie może odmówić mu tańca przy ognisku.
Aby zdobyć wstążkę należy trzy razy rzucić kością k100, do każdego rzutu dodaje się statystykę zwinności przemnożoną przez 2. Postać zdobywa wstążkę, gdy wartość wszystkich wykonanych rzutów będzie równa lub wyższa od 250.
- Zapasy kornwalijskie:
- Postaci mogą mierzyć się ze sobą wzajemnie lub z wielkim mistrzem Macmillanem. Zasady są proste, zwycięża ten, kto powali przeciwnika na łopatki - wszystkie chwyty są dozwolone, lecz różdżki składa się przed walką czarodziejowi-sędziemu. Przed rozpoczęciem zawodnicy składają uroczystą przysięgę powtarzaną po sędziującym - złożona w dialekcie kornwalijskim stanowi, iż wojownicy przystąpią do zmagań uczciwie, nie sięgną po oszustwo, ani nie wykażą się przesadną brutalnością.
Zapasy odbywają się na zasadzie rzutów spornych na sprawność (sprawność mnoży się dwukrotnie dodając do rzutu k100). Zwycięża postać, która osiągnie wygraną trzy razy z rzędu lub trzykrotnie osiągnie wygraną dwa razy z rzędu.
Każdy może zmierzyć się z wielkim mistrzem Macmillanem. Pojedynek odbywa się na zasadach ogólnych, kośćmi za wielkiego mistrza rzuca wówczas partner w wątku, dobrane lusterko lub sam walczący. Wielki mistrz posiada sprawność równą 40. Postać, która z nim zwycięży, odbierze mu tytuł wielkiego mistrza i będzie mogła zostać wyzwana na kolejne pojedynki o ten tytuł.
Przegrana z wielkim mistrzem bywa bolesna. Mimo złożonej przysięgi mistrz Macmillan nie przebiera w środkach, uznając to za część sportowej rywalizacji. Co najmniej raz otrzymasz potężny cios w czaszkę. Skutkuje to zawrotami głowy przez trzy najbliższe dni i karą -20 do jakichkolwiek rzutów k100 na zwinność lub sprawność przez ten okres.
- Siłowanie na rękę:
- Na prowizorycznych stolikach zrobionych z pustych beczek po ognistej whisky urządzano pojedynki na rękę; otaczający siłaczy czarodzieje skandowali kolejne imiona, dopingując swoich ulubieńców. Ci ze skupieniem wymalowanym na twarzach, nabrzmiałymi żyłami i mięśniami rąk i czołami błyszczącymi świeżym potem skupiali się na rywalizacji.
Aby siłować się na rękę należy rzucić kością k10 i dodać do wyniku:
- Wartość statystyki sprawności podzieloną przez 3 (zaokrąglając wartość zgodnie z zasadami matematyki);
- +1 za każde 5 punktów wagi postaci powyżej 70 kg i -1 za każde 5 punktów wagi postaci poniżej 70 kg.
Rzuty są rozpatrywane na zasadzie rzutów przeciwstawnych. Zwycięża postać, która osiągnie wygraną trzy razy z rzędu lub trzykrotnie osiągnie wygraną dwa razy z rzędu.
Przy Arenie nieprzerwanie kręci się cwaniakowany półgoblin w połatanym cylindrze, który chętnie przyjmuje zakłady na każdego przystępującego do zmagań zawodnika. Pykając pachnącą ziołami fajkę inkasuje kolejne monety, z uśmieszkiem śledząc kolejne zmagania. Czasem można go znaleźć opartego biodrem o zagrodę lub ścianę trybun, innym razem przesiadywał na jednej z pobliskich ław, przecierając leniwie nieco wyszczerbionego na krańcach monokla. Do pasa przytroczonych miał kilka sakiewek, można było tylko podejrzewać, że wypełnione były złotem.
Aby postawić kwotę na konkretnego zawodnika należy napisać w temacie posta w momencie, w którym przystępuje on do zmagań (sam napisze wiadomość, w której deklaruje przystąpienie do zmagań). Można założyć pieniądze zarówno na jego wygraną, jak i przegraną. W przypadku trafienia końcowego wyniku postać zyskuje dwukrotność założonej kwoty. W przypadku postawienia na niewłaściwy wynik postać traci swoje pieniądze.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:09, w całości zmieniany 2 razy
Dla niej liczyły się fakty i logiczne powiązania. Z nimi nie można było dyskutować. Wizjonerstwo, wróżbiarstwo, posiadało możliwość błędu, a ona nie lubiła zakładać ich w swoich obliczeniach. Lubiła równania, zmienne, które pozostawały w jednej i tej samej wersji. Możliwie zaś niewiadome starała zbić się najszybciej, by wykluczyć je z równania.
Nie przewidziała jednak tego, że jej towarzyszka podda się zalotom pewnego osobnika pozostawiają ją kompletnie samą. To nie tak, że nie potrafiła zając się własną osobą. Potrafiła - zdecydowanie lepiej wychodziło jej obcowanie z samą sobą, niźli z kimkolwiek innym. Jednak teraz stała tutaj, pod drzewem na festiwalu, do którego wcale jej nie ciągnęło. Przyszła tutaj poproszona o przysługę i stała wystawiona przez znajomą, która wcale nie zbierała się do odejścia od kawalera.
Była zła.
Mogła poświęcić ten czas na badania. Rybaczka nadal skrywała tajemnice, których nie zdążyła jeszcze odkryć. A w samym rezerwacie niezmiennie było wiele do zrobienia. Nie musiała tutaj być, a jednak - przez dobre serce - sterczała teraz jak głupek pod drzewem. Miała się już zbierać. Odchodzić. Zniknąć w cieniu i powrócić do rodowej posiadłości. I tam oddać się zajęciom, które sprawiały jej zdecydowanie więcej radości. Już miała obracać się na pięcia, jednak zdążyła jedynie odciągnąć dłoń od skubniętych przez palce ust, gdy usłyszała własne nazwisko.
Kompletnie nie zarejestrowała obecności kogoś innego obok siebie, zajęta obserwowaniem znajomej i zastanawianiem się, czy ta w końcu odejdzie od prawiącego jej komplementy mężczyny - doprawdy, nie potrafiła zrozumieć tego, mężczyźni potrafili mówić wiele kłamstw byle by zwabić kobiety we własne sidła. Odrzuciła jednak ta myśl spoglądając na lorda Rowle, który właśnie znalazł się u jej boku.
- Lordzie Rowle. - przywitała się, dygając wręcz z perfekcją i wdziękiem. Choć pewnie, gdyby kłamstwo i niechęć mogły wylewać się uszami, właśnie to sączyłoby się z tych należących do Melisande. Zamiast tego jednak, ubrała wari w uśmiech, lekki i zwiewny. Choć jej umysł pozostawał trzeźwy, a myśli rozpoczęły własną gonitwę zanim powiedział cokolwiek więcej. Czemu do niej podszedł? Co zyskiwał, dotrzymując jej towarzystwa? Czy winna mu na nie pozwolić, czy też odmówić? Jednak żadne ze słów nie wydobyło się z jej ust. Słuchając jego wyjaśnień, jej brew samoistnie powędrowała ku górze. Nie była do końca pewna, czy wierzy jego wyjaśnieniom. Czy też - co było bardziej w jej stylu, nie wierzyła im w ogóle. Musiała budzić prawdziwe marny widok, samotnie stojąc pod drzewem, że też ktoś postanowił się nad nią zlitować.
A może rzeczywiście i jego wystawiono - wtedy oboje znajdowali by się w podobnej sytuacji, dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności trafiając na siebie.
Był jednak problem, jedne, prawie niewinny, a może wręcz najważniejszy - Melisande ni wierzyła w zbiegi okoliczności. Uniosła dłoń, kompletnie zapominając, że nie powinna tego robić, by skubnąć wargę. Jak zawsze, gdy rozmyślała nad czymś mocniej, skupiając na tym swoją uwagę.
Miedzy nimi zalegała cisza, wiedziała, że powinna odpowiedzieć, jednak nadal nie była pewna jak. Była rozdrażniona i zła na lady której towarzyszyła, jednak lord Rowle nie był niczemu winien.
- Zastanawia mnie, lordzie Rolwe, co wyciągnęło lorda z domu na tę uroczystość, skoro jej clue określa lord mianem bajdurzenia. - stwierdziła śmiało, nie spuszczając stalowych tęczówek z jego twarzy. Uśmiech, lekki, łagodny niczym letni podmuch wiatru, nie schodził z jej twarzy. Sądziła podobnie do niego - przelany wosk nie był w stanie przewidzieć przyszłości. Ją kreowało się wyborami i decyzjami, nie zaś bzdurnymi wróżbami wlanymi do wody. Jednak nie potrafiła nie być wdzięczną - choć nie powiedziała tego na głos. Za dłoń, którą wyciągnął w jej stronę. - Nie jestem jednak w stanie odmówić, któż nie jest ciekaw, co szykuje dla niego przyszłość. - stwierdziła - zdawać by się mogło szczerze. Jedynak tylko ona wiedziała jak wiele skrywała niedowierzania, a może i ironii, za słowami, które wypowiedziała. Owinęła sprawnie dłoń wokół jego ramienia, dając mu tym samy sygnał iz jest gotowa, by podejść do jednej z mis i sprawdzić, co też szykuje dla niej los.
You will crumble for me
like a Rome.
- Niestety, to nie to. To magia upływających momentów - odpowiadam z lekkim, ale dość smutnym uśmiechem. Życie tak nie działa. Nie nakręca się za pomocą zmieniacza czasu, to on nam upływa przez palce nawet nie pytając o zdanie. Chociaż chciałabym, żeby można było nim dowolnie sterować. Byłoby cudownie. - Chyba dostałabym zawału jakby przy przewracaniu kartek w książce pergamin zaczął chrząkać - śmieję się dość głośno, gdyż ta wizja naprawdę mnie zaskakuje. I bawi, bardzo. - Nie chcę nic mówić, ale nie jestem zdziwiona. Trollański brzmi potwornie, a same trolle są głupie i cuchną. Rozumiem pragnienie pogłębiania wiedzy, ale to? Jesteś szalona, Julka - komentuję dość nietypowy pomysł nauki tego dziwacznego języka. - A romans… przy bekaniu i siorbaniu brzmiałby raczej jak obraza - ani trochę romantyczna - stwierdzam rozbawiona już tak całkiem. Próbuję sobie wręcz wyobrazić jak cnotliwa dama sięga z wypiekami po książkę zawierającą najpikantniejsze, romantyczne sceny, przekłada kartkę, a tam… donośne beknięcie oraz inne, niepokojące odgłosy. To raczej zakrawa na komedię, w dodatku dość niskich lotów. Nie mam jednak serca powiedzieć o tym Prewettównie - skoro uważa, że to spełnienie jej marzeń i ma szanse na ziszczenie się, to nie mam nic przeciwko!
- No raczej! - krzyczę niemal oburzona, ale tak naprawdę to wciąż mam dobry humor, co widać w mojej mimice oraz lśniących od ekscytacji oczach. - Lubisz niespodzianki? - pytam z pewną dozą sceptycyzmu. Ja chyba wolę to, co znane. Tradycję, konserwatyzm, chociaż nie taki, jaki istnieje w szlacheckich rodach - to coś, co spala społeczność. A zmienić się może na gorzej tak naprawdę. - Och - mruczę pod nosem, kiedy udaje mi się już przelać wosk do wody. Przyglądam się uważnie pojawiającemu się kształtowi, nachylam głowę niemal wciskając nos w misę i mrużę aż oczy z powodu intensywnego myślenia. - Czy to choinka? - pytam głupio, bo nie wiem co to może być. Poganiam Julkę, żeby lepiej ona przypieczętowała swój los. I mam nosa, gdyż jej kształt jest dużo bardziej zrozumiały. - Słońce! To na pewno coś dobrego. Może olśnisz swojego narzeczonego? - śmieję się cicho, serdecznie. To tylko żarty.
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
Dorset nieśpiesznie pogrążało się w gorącym zmierzchu. Było ciepło, naprawdę przyjemnie, przez ostatnie kilka dni lato ich rozpieszczało naturą w pełnym jej rozkwicie. Upajająco pachniały słodkie kwiaty i nagrzana promieniami słońca ziemia; kojąco szumiało morze, wokół rozbrzmiewała muzyka i radosne rozmowy. Naprawdę można było uwierzyć, że wszystko jest w porządku. Wszyscy zachowywali się tak beztrosko i pogodnie, jakby byli urodzenia do zostania aktorem - i udawania na deskach teatru. Festiwal Lata trwał jak gdyby nigdy nic. Jak gdyby ich świat nie pogrążył się w wojnie, jak gdyby zaledwie kilka tygodni temu nie dokonano zamachu Ministerstwo Magi, a Szatańska Pożoga nie pochłonęła tylu ofiar... Poppy nie wiedziała, czy powinna była się w Dorset pojawić. Czy w ogóle tego chciała? Ostatni czas był trudny, dla wszystkch, a zza chmur, które zebrały się nad Wyspami, nieprędko wyjrzy słońce. Pogrążała się w coraz bardziej ponurych myślach i trudno było jej z optymizmem spoglądać w przyszłość. Najpewniej i dziś zostałaby w domu, pracując nad swoim eliksirem, postęp jej prac był znikomy - i czuła przez to wstyd i poddenerwowanie, jednakże Reginie Spinnet trudno było odmówić. Dobra koleżanka od kilku dni zadręczała pannę Pomfrey listami, aby wreszcie się spotkały i porozmawiały. Pani Spinnet była na tyle namolna, że Poppy zabrakło pokładów asertywności.
Nie żałowała jednak przybycia do Dorset. Najpierw była mocno spięta, poddenerwowana, czuła w brzuchu ciężar poczucia winy, że ona się tu bawi, podczas gdy ludzie cierpieli - a ona powinna pracować nad eliksirem. Radosna paplanina Reginy w końcu odciągnęła myśli uzdrowicielki z ponurych rejonów, w końcu uśmiechnęła się nawet - bo trudno było się nie uśmiechnąć, gdy przejęta koleżanka opowiadała o pierwszych krokach swojego dziecka. Popołudnie upłynęło im na spacerach i plotkach. Nie chciały oglądać zmagań mężczyzn podczas Wiklinowego Maga, uznając to za zbędną przemoc i głupotę, odwiedziły więc pusty wówczas jarmark i plażę. O zmierzchu miały udać się na wróżby; zmierzały tam już nawet, lecz na ramieniu Reginy przysiadła drobna sówka z wiadomością od małżonka. Przeprosiła Poppy, obiecując, że wróci za kilka chwil.
Minął kwadrans. Drugi i trzeci.
Reginy jak nie było, tak jak nie było. Jakby zapadła się pod ziemię! Stała pod drzewem, na poły porytowana tym wystawieniem do wiatru, na poły zasmucona własną samotnoścą. Kilkukrotnie z niecierpliwością zerknęła na zegarek, a gdy już podjęła decyzję o powrocie do domu, usłyszała własne nazwisko - z ust, których się nie spodziewała.
- Panie Prang? - spytała skonfundowana; przemawiał do niej tak, jakby czekała właśnie na niego. Czy zauważył pełne politowania spojrzenia, które posyłali jej inni, najpewniej przekonani, że została wystawiona do wiatru przez mężczyznę? Na samą myśl zarumieniła się lekko. - Właściwie to... - ... chciałam wrócić do domu i popracować. Pomyślała jednak, że odmowa byłaby wyjątkowo nieuprzejma - bo Prang zdecydował się wybawić ją z opresji. - Nie - nie znalazłam zastępstwa, miała powiedzieć, ale kłamstwa nigdy nie przechodziły jej przez gardło. Odchrząknęła i ujęła podane jej ramię. W końcu uśmiechnęła się ciepło. - Dobrze pana widzieć - wyrzekła Poppy; tak po prawdzie to w ostatnich tygodniach widzieli się chyba częściej, niż za czasów Hogwartu. Odkąd teleportacja przestała działać, niemal każdego ranka podróżowała Błędnym Rycerzem do Szpitala św. Munga - i rzeczywiście zdarzało się jej wówczas krzyczeć.
Każdy poranek spędzony w magicznym autobusie był pełen emocji.
- Chodźmy więc - zaproponowała pielęgniarka; a gdy ruszyli nieśpiesznie ścieżką, wiodącą do zagajnika, czując coraz silniejszy zapach wosku i kadzideł, zdecydowała się zapytań: - A co z pana towarzystwem?
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
Stwierdziła w końcu i w sumie to kiedy przez chwilę wspominała jak jako młode dziewczę uczące się języka obserwowała to stworzenie, coś przyszło jej do głowy.
- Może dlatego moje serce jest takie nieaktywne, zamiast czytać romansidła obserwowałam podrywające się wzajemnie trolle. W sumie fakt że uczę Ulyssesa tego języka staje się coraz bardziej znaczący. - stwierdziła i z tą myślą lekko zmarszczyła brwi, by po chwili uśmiechnąć się wesoło. Najwidoczniej przy Pomonie zawsze można odkryć nową cząstkę siebie!
- Ale szalona trochę chyba jestem. - dodała może trochę poważniej, choć zdanie to zapewne stopi się z całą resztą wypowiedzi. Nadal uśmiechając się wzruszyła lekko ramionami, przechylając głowę kiedy przyglądała się woskowi.
- Sama nie wiem czy lubię. Zależy jakie. Te urodzinowe są w porządku. - cóż, chyba nikt nie lubi jak los negatywnie go zaskakuje. Julia generalnie była osobą raczej spokojną i statyczną, więc niespodzianek raczej unikała, choć chyba nigdy nie była z tych milszych niezadowolona.
- Ja pomyślałam o wilku. - przyznała, jednak zaraz podchwyciła hasło Pomony. - Ale chyba jednak bardziej choinka? W sensie jakby las trochę, nie jedna a kilka choinek. Może czeka cię wyprawa do lasu? Może ze mną do trolli, hm?
Zagadnęła znów lekkim tonem, nawiązując do poprzedniej rozmowy. Na widok słońca - bo i nie mogła się tutaj kłócić - przechyliła lekko głowę.
- Albo Słońce wybuchnie i ziemię zbombardują jego ogniste odłamki. - cóż, to mogło oznaczać wszystko, a nie znając się na wróżbiarstwie nie powiedzą nic prawdziwego. - Albo olśnię narzeczonego. - dodała, bo i wizja Pomony także brzmiała całkiem realnie. W sumie to niemal równie realnie. Może później podpyta o to Lorraine z ciekawości, jednak najpierw da jej czas by odetchnęła, biedaczka pewnie wywróżyła już dzisiaj milion wielkich miłości, wypraw w nieznane i innych takich.
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
- Ty, ze łzami w oczach? - spytała Weasley z niedowierzaniem, kierując słowa do panny Desmond. Jeszcze Desmond. - Rowan, co ty opowiadasz głuptasku - dodała pobłażliwie. Niczym do dziecka, które dopuściło się dobrej przewiny; natomiast ona, jako odpowiedzialna matka miała za zadanie nauczyć go paru istotnych rzeczy. Albowiem także Red wspomniała o płaczącej Maxine, co samo w sobie było wystarczającą abstrakcją. Nie do uwierzenia. - Nasza kochana szukająca rozpłakałaby się chyba tylko jeśli Harpie przegrałyby mecz. Jako, że to się nigdy nie wydarzy - nie doczekamy się płaczu - sprostowała krótko i na temat. Głosem pewnym siebie; Rhiannon aż teatralnie odrzuciła kosmyki rudych włosów za siebie. Pukle opadły miękko na upstrzone piegami plecy.
- O tak, gęsi to mali terroryści - przytaknęła cicho, następnie klepiąc blondwłosą czarownicę po ramieniu. Współczująco oraz ze sporą dozą empatii. Także Rię kiedyś goniły - wyrwały się z gospodarstwa państwa Hollow. Wtedy niby się śmiała nie zdając sobie sprawy z czyhającego na rudzielca zagrożenia, ale z biegiem czasu pojęła, że miała wtedy wiele szczęścia! - A co do twojego amanta, Ro… spokojnie. Znajdziemy ci najlepszego adoratora w Anglii - zapewniła przyjaciółkę solennie. Ułożyła prawą dłoń na sercu, przymknęła oczy i pokiwała z przekonaniem rdzawą głową. Tak, każda kiedyś znajdzie sobie księcia z bajki - przecież na to właśnie zasługiwały.
- Szczudła? - dopytała z konsternacją Max. Weasley podrapała się bez zrozumienia po karku, ale zdziwienie szybko opadło kiedy zastąpiła je wylewająca się na piegowatą twarz złośliwość. Czarownica uśmiechnęła się półgębkiem na komentarz Sproutówny i machnęła ręką. - Jasne, jestem bajońsko bogata kupię ci te… szczudła - zadecydowała kpiąco, nawet dość mocno lekceważąco. Każdy wiedział, że żaden potomek Mac Rossy nie przywiązywał uwagi do pieniędzy, które to zaraz lądowały w rękach osób potrzebujących. Oni, mieszkańcy Devon, w szczególności Ottery St. Catchpole, żyli skromnie, ale godziwie. I szlachetnie.
- O, to to! Ostatnio dzieje się tyle złego… z chęcią wybrałabym się na ślub. Może niekoniecznie do zamku, ale liczę na was moje panie – przytaknęła Rowan kiwając przy tym energicznie głową. Tak, ona z nich była najmłodsza, więc Rhiannon posiadała dużo więcej czasu na ustatkowanie się. Zresztą… i tak nie miała nikogo na oku, a tym bardziej to jej nikt nie miał na oku. Chyba. - Oszukać przeznaczenie? Nie bluźnij! - zaperzyła się rudowłosa. Tak na niby, w końcu udawała znaną i cenioną wróżbitkę. Nie mogła mówić, że astrologia oraz wróżbiarstwo to bajdurzenie. Musiała zachować pozory, o! Jednak szybko ta cała udawana złość wyparowała z ciała Harpii jak usłyszała o magicznym polo wygrywanym przez duchy i ich głowy. Aż poderwała się lekko z siedzenia. - Rany, tak. Chciałabym kiedyś obejrzeć taki mecz. To musi być niezwykle ciekawe. Czytałam kiedyś, że jeden duch obniża temperaturę w pokoju, ale wiele zjaw ją podwyższa. Dziwne, co? - paplała w ślad za Max, a potem Ro. Zresztą, kobiety tak często przeskakiwały z tematu na temat, że biedna Riri jak nazwała ją pieszczotliwie druga z rudowłosych dam, zgubiła się trochę w tych wszystkich ploteczkach. Wróżby powoli się wypełniały kiedy zwinne dłonie przelewały wosk przez dziurkę od klucza, a Weasley nie przestawała ględzić. - Jesteś taka zabawna, Ro! - zaśmiała się Ria, nie mogąc powstrzymać targającego nią rozbawienia kiedy przyjaciółka odważyła jej zagrozić. Niestety, ale akurat w Quidditchu Sproutówna nie mogła równać się z Harpią i powinna to pojąć – lepiej wcześniej niż później, żeby oszczędzić sobie rozczarowania. - Oczywiście, że Max grałaby zamiast zajmować się dziećmi - przytaknęła jej kolejnym słowom, aczkolwiek zaraz odpłynęła do innego tematu. Wsparła głowę na łokciu wpatrując się w migoczące światła zaciemnionego zagajnika. - Och, gdybym była mężczyzną… pokazałabym im jak się walczy - westchnęła z niejakim rozrzewnieniem. Czasem Rhiannon rzeczywiście żałowała, że nie urodziła się chłopcem; tak byłoby łatwiej i nikt nie patrzyłby na nią krzywo kiedy nabijała sobie kolejne guzy oraz robiła lima pod oczami. Tak, świat byłby prostszy. - Oj Ro, ty też masz naturę bajkopisarki - prychnęła wesoło. Tak, już to widziała. Każdy mężczyzna podszedłby do jakiejś Weasley’ówny w celu poderwania biednego dziewczęcia, na pewno. - Konie to kochane stworzenia, na pewno nie stałoby ci się nic złego Max - pocieszyła przyjaciółkę posyłając jej przy tym ciepły uśmiech. Strach przed wyścigami konnymi był całkowicie uzasadniony! Ale Ria wolała miotłę, kafle i tłuczki niż podniebne loty na żywym, nieprzewidywalnym stworzeniu. - Już ustalałyśmy, że nasza droga Harpia urodzi dziecko - zaprzeczyła na wzmiankę, jakby to ona, rudowłosy chochlik miałby niebawem zakładać rodzinę. To chyba niemożliwe, choć bardzo chciałaby zostać mamą. Do tego chyba jednak długa droga. - Ha! Nie, to nie ja. To może Rowan na obcasach - zaśmiała się, odpowiadając pannie Desmond podobnym ciosem. Zachwiała się aż w swojej siedzącej pozycji, ale zawinęła kosmyk za ucho i wpatrywała się już w wyrastającego z wody gumochłona. - Czyżby twój przystojny amant, którego jeszcze szukamy, miał zostać rogaczem? - spytała przewrotnie obie kobiety unosząc znacząco brwi. - Ale przynajmniej wiemy gdzie go szukać. To kiedy wyruszamy do Laponii? - zadała kolejne pytanie, poważniejąc. Naprawdę byłaby zdolna wsiąść na miotłę i polecieć do tajemniczej krainy świętego Mikołaja. Jednak już po paru sekundach myśli Rhiannon poszybowały w kierunku Maga, o którym już wcześniej wspominały. - Oczywiście! Zamierzam przyglądać się zmaganiom panów i kibicować najlepszym. Właśnie takim oto kawalerem warto się zainteresować - odważnym, silnym i zdecydowanym - zasugerowała przyjaciółkom, nie mogąc powstrzymać się od uwodzicielskiego unoszenia brwi. Tak, to dobre miejsce na zrobienie rekonesansu. Skoro już tyle mówiły o tych mężczyznach!
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Ria Weasley dnia 27.07.18 20:21, w całości zmieniany 1 raz
— Nic się nie stało. Skoro nie spotykacie się tak często, jakbyście sobie tego życzyli, na pewno mieliście sporo spraw do poruszenia — odparł, uśmiechając się delikatnie. Właściwie wolał, kiedy o nim nie rozmawiano, dlatego cieszył się, że Vane nie zapytał Cyrusa o to, jak się miewa jego młodszy brat. Jemu samemu co prawda z równym trudem przychodziło rozmawianie o tym, co się u niego działo albo o innych tego typu sprawach, bezpośrednio go dotyczących, ale chyba wolał taką formę przekazywania informacji niż robienie to przez osoby trzecie. Czuł się wtedy dziwnie, gdy miał świadomość, że ktoś, gdzieś o nim mówił. — Poza tym skoro się spotkaliśmy, możemy to nadrobić — dodał, mając nadzieję, że to równie jak jego poprzednie słowa, uspokoi trochę Jaydena, dzięki czemu przestanie on mówić o przeszłości. Gdyby Orpheus był w stanie to zrobić, wyrzuciłby ten temat z ich rozmów na dobre, jakby nigdy nie istniał. I w sumie być może miałby w tym pewną rację, bo ich przeszłość przestała istnieć w tym samym wymiarze. — Co takiego skłoniło cię do tego, by pochylić się nad wróżbami? — spytał, a po chwili pogratulował sobie w duchu za płynną zmianę tematu. W każdym razie miał nadzieję, że taka właśnie była, bo nie chciał, żeby Jayden zorientował się, iż coś jest z nim nie w porządku. Dlatego liczył na to, że na zewnątrz nie wyglądał na tak zestresowanego, jak wewnątrz.
— Ten jeden jedyny — potwierdził, choć to trochę kłamstwo było. Prangów na świecie pewnie sporo było, nie tak wyjątkowych i super ujmujących jak on, ale było. Plus ojciec też Prangiem był, nawet jeśli chłopaka obrzydzenie na samą myśl brało, siostra Prangiem już nie była, bo się hajtła za jakąś pokrakę a brat zaginął. Zaginął jednak jako Prang — Cóż za ulga! Oszczędziła mi panienka tygodni zgryzot oraz wyrzutów sumienia — wzdycha, posyłając dziewczęciu pełen wdzięczności uśmiech. Jakby właśnie uczyniła coś niewymownie wręcz wspaniałomyślnego, a on ten nieszczęsny Ern nie mógł uwierzyć, że taka dobroć go spotkała. Mrugnął wesoło na jej dalsze słowa i powoli, by przypadkiem Poppy nie potknęła się o nic, poprowadził ją ku zagajnikowi, z niejaką troską upewniając się, czy aby brunetce nie jest czasem zimno.
— Kroczy tuż obok mnie i wygląda tego wieczoru wyjątkowo uroczo — zapewnia swą partnerkę, zaraz jednak muska z otuchą rękę jej, co to Ernestowe ramie trzyma — Proszę się nie martwić, w tak wyjątkową noc postanowiłem zawierzyć przeznaczeniu i poprowadziło mnie wprost ku tobie, mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu? — pozwolił się upewnić, bo brzydko tak zmuszać kogoś do towarzyszenia sobie. To nie obowiązek a radość winna znaczyć ten dzień — Jakieś przypuszczenia, co może nam dziś ofiarować los? — pyta zaraz, chcąc jakoś rozpogodzić to Poppinowe stworzenie. Marsowa mina nie sprzyja wróżbom. Nie wie, skąd to wie, ale coś w tym musi być!
Dzisiaj łatwiej było poddać się eterycznej chwili pełnej tajemniczości - dokładnie zlewając się z półmrokiem panującym w zagajniku. Wirujące w powietrzu światła lampionów ubarwiały otoczenie cienkim całunem romantyzmu pozwalającego wczuć się mocniej w niezwykły klimat wróżb. Lou doceniał te drobne gesty, oddalając od siebie myśli o niezadowoleniu. Tak jak rozglądając się w poszukiwaniu towarzystwa nie zerkał na błąkającą się pomiędzy ludźmi bladą twarz Amaryllis - czy tak dokładniej jej zamierzchłe widmo przeszłości. Wspomnienia, najgorsze, co może się wydarzyć podczas kroczenia bolesną ścieżką minionych chwil. Tutaj również byli; może gdyby wróżba lady Rowle ułożyła się w ponuraka, mąż zdołałby uchronić ją przed okrutnym losem. Choroba zebrała swoje żniwo - tym razem próbując przeszkodzić mężczyźnie w stwarzaniu maski pozorów. Problem nie tkwił w festiwalu, problem istniał wewnątrz arystokraty.
Odrzuciwszy boleść wywołaną przeszłością, na którą nie miał wpływu, Louvel pochylił się nad niewywróżoną jeszcze przyszłością. Skoncentrował się na niesieniu pomocy - jakże chwalebnie - damie w opałach. Za próbą drobnego oszustwa nie stało absolutnie nic wartego uwagi; ani żaden misterny plan, ani niecne zamiary. Wszakże nie oświadczał się - jeszcze - stojącej pod drzewem lady Rosier, mogli spędzić kilka chwil razem czyniąc powinności znośniejszymi. Melisande nie wypadało ulatniać się pozostawiając towarzyszkę, lecz przy tym to wystawiająca kobieta nie popisała się dobrymi manierami. Sytuacja z dwoma możliwymi wyjściami, z czego jedne czarodziej zamknął swą propozycją. Śmiałą, owszem, może trochę napompowaną erudycją, jednakże nade wszystko pragnął sprawić na lady dobre wrażenie. Uśmiechnął się nawet subtelnie, jakby zachęcająco. Czynił to z pełną świadomością, że wystawił się na jawne pośmiewisko - gdyby szlachcianka zechciała odrzucić jego zaproszenie, to on zostałby ośmieszony, nie ona, która odeszła w stronę swoich spraw. Rowle wolał przyjąć przykre konsekwencje na swoje barki niż dać damie powód do niechwalebnej ucieczki z terenów Weymouth.
Zachwycił się nienagannymi manierami towarzyszki, jej błyszczącymi w świetle oczami, delikatnym uśmiechu - prawdopodobnie skrywającym wiele emocji. Gra na salonach kipiała pozorami, wystudiowanymi ruchami oraz nieprawdziwymi maskami, wiedzieli to oboje. Jednakże on obserwował czarownicę uważnie, rejestrując każdy gest oraz mimikę; najpewniej wyglądał na kogoś nachalnego - lub urzeczonego.
- To bardzo proste - podjął się tematu z niezwykłą lekkością. - Pewnie powinienem opowiedzieć lady o niesamowitej historii nawrócenia pełnego zwrotów akcji lub postanowieniu o działaniu pod przykrywką, tudzież modzie wykpiwania wszystkiego, co napotkam na mojej drodze, lecz prawda jest dużo nudniejsza - stwierdził z cichym westchnieniem, przepuszczając kobietę przodem oraz pomagając jej zasiąść na osobliwym siedzisku. - Na spotkanie nalegał mój kolega strapiony moim wolnym stanem. Niestety nie przyszedł sądząc, że on jako mąż nie ma potrzeby zjawiania się tutaj - kontynuował nawet jak już usiedli. - Najbardziej prawdopodobną wersją jest fortel - dodał gładko, nie przestając się uśmiechać, tym samym łagodząc surowe rysy twarzy. - Dość już o mnie. Słyszałem z nieoficjalnych źródeł, że zajmuje się lady rodowym dziedzictwem. Często przebywasz w towarzystwie smoków? - zapytał, pozwalając, żeby w oczach błysnęło zaciekawienie. Tym samym podsunął kobiecie misę z wodą sugerując, że to ona powinna zacząć.
- Do stu trolli, weźże nie krzycz mi nad uchem - jęknęłam, spoglądając na niego z wyraźnie obrażoną miną i pokazując na ucho, które teraz bolało od gwałtownego wrzasku - nie wiem z której strony to wygląda na jednorożca - dodałam już spokojniej, ignorując gapiów i skupiając się na kształcie. Cóż, dla mnie to dalej wyglądało jak zwykła plama, kupka, zlepek niczego, ale skoro dla Johny'ego był to jednorożce, to niechaj tak zostanie. Z kolei jego interpretacja, mocno przegięta i wybiegająca gdzieś w nieznane wody wyobraźni chłopaka wymusiła we mnie pełne politowania parsknięcie. Oczywiście rozumiałam co miał na myśli mówiąc "szczęście" i z czym owe szczęście się wiązało, ale już dawno mu przecież powiedziałam, że nie zamierzam słuchać tych bredni, opowieści z mchu i paproci, o miłosnych podbojach. Nie chciałam nawet wiedzieć czy zarzut, jakoby marynarz w każdym porcie miał inną kobietę, było prawdą. Dla własnego zdrowia psychicznego.
- Zapytaj może kogoś kto się zna, czy to na pewno jest jednorożec a nie coś, co przynosi nieszczęście - uznałam z powalającym optymizmem, a potem skrzyżowałam ręce za plecami. - Co teraz planujesz? - Byłam ciekawa, czy Bojczuk postanowił znowu opuścić kraj, czy tym razem zostać na dłużej, czy w ogóle miał jakiś plan a nie życie z dnia na dzień.
Była pewna, że wszystkie te czarownice, które nie darzyły Poppy sympatią, a widziały jak czeka i czeka pod drzewem, będą rozpowiadać, że to jakiś mężczyzna ją do wiatru wystawił.
- Mam nadzieję, że samo szczęście - marsowa mina w końcu zniknęła z piegowatego lica, zastąpił ją nieśmiały uśmiech i łagodne spojrzenie. - Ostatnio dzieje się tyle złego... - westchnęła ciężko. - Nie mówmy jednak dziś o tym. Nie bardzo wierzę w te... Wróżby... Ale może chyba spróbować przechytrzyć los nie zaszkodzi, prawda?
Nie wiedziała, czy teraz bardziej przekonuje samą siebie, czy Ernesta w tym, że warto Zagajnik odwiedzić i sprawdzić co czekało ich w przeszłości.
Ich spacer nie był długi. Dotarli do polany pogrążonej w ciemności, rozproszonej przez blask licznych świec; w nozdrza natychmiast uderzył silny zapach kadzideł i wosku. Jak na gusta panny Pomfrey był zdecydowanie zbyt mdlący i przywodził na myśl klasę do wróżbiarstwa. Czarodzieje i czarownice pochylali się nad misami, a rozmawiając szeptali, jakby bali się zakłócić mistyczną atmosferę, która tu panowała. Starsza czarownica wskazała Poppy i Erniemu wolną misę, do której po chwili podeszli.
- Ekhm... mam pierwsza? - upewniła się, zanim sięgnęła po klucz. - Słyszałeś kiedyś o kimś kto zobaczył ponuraka? - spytała nagle Erniego, obdarzając go uważnym spojrzeniem; a jeśli go wylosuje?
Nie, to przecież bzdury.
Westchnęła lekko i przelała wosk przez dziurkę od klucza.
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
'Wróżby' :
- Chyba przeczytałaś za dużo powieści miłosnych, Red - skomentowała wybór Rowan, na głos marzącej o amancie, który równie dobrze mógłby pojawić się na okładce powieści, którą za kilka lat nazywać się będą harlequinami. Najlepiej, gdyby miała tytuł "Lato miłości", czy coś w ten deseń, a główny bohater nosiłby imię Armando. - Cśśśśś, Ria... Nie psuj marzeń Rowan. Mamy Festiwal Lat. Czyś ty nie słyszała, że wtedy cały świat ci sprzyja, abyś spełniła swoje najskrytsze marzenia? - ostatnie pytanie było retoryczne i niezwykle ironiczne, wypowiedziane głosem natchnionej nastolatki, która właśnie przeczytała w tomiku coś bardzo mądrego i uznała, że właśnie odnalazła sens swojego istnienia.
To nieprawda, że Maxine nigdy nie płakała. Nigdy nie płakała przy innych. Już nie. Dawno nauczyła się zaciskać zęby i powstrzymywać cisnące się do oczu łzy, jeśli miała ku temu powody; nie chciała pokazywać przy innych swych słabości. Grała twardą i hardą, ukrywała wrażliwe serce za wysokim i grubym murem. Przypominała średniowieczne miasto z mostem zwodzonym, otoczone głęboką fosą; można było ten most zniszczyć, lecz do środka nikt nie wejdzie.
Temat gęsi już odpuściła. Miała wrażenie, że poczuła ukłucie w miejscu, gdzie została przez to ptaszysko dziabnięta - i nie chciała już wiecej do tego wracać.
- To da się załatwić. Z tym winem, nie? - Maxine radośnie wyszczerzyła zęby. Wolała nie zachęcać Red do udowadniania im, że potrafi utrzymać się nawet i na na najwyższych szczudłach. Dalsze komentarze mogłyby się skończyć tym, że oddałaby im po prostu butelkę wina i kazała patrzeć na to jak biegnie maraton w najwyższych butach, jakie widział ten świat. - Jak już będziemy wielkimi gwiazdami sportu, to wtedy kupimy ci całą fabrykę szczudeł - dodała Maxine, ignorując kpinę w głosie Rii; miała świadomość tego, że przyjaciółka nie ma w sobie nic w materialistki, nie goni za pieniądzem i nigdy tego nie uczyni - była prawdziwym Weasleyem. Desmond miała jednak ciut inną naturę. Lubiła galeony w sakiewce i nie uważała, aby to było coś złego. - A co do tego amanta... To zanim złapie twój wianek, Rowan, to musi nam udowodnić, że jest tego godzien, prawda Ria? - powiedziała z niezwykłą powagą, szukając spojrzeniem u Weasleyówny potwierdzenia swych słów. - Musi wykonać kilka zadań, które dla niego przygotujemy. Jak Herkules - zupełnie zapomniała o tym, że Rudzielce, jak czarownice czystej krwi, najpewniej nie mają pojęcia kim był heros z greckich, starożytnych mitów.
- Oczywiście, że zapomnę - odpowiedziała zdziwiona Maxine, unosząc przy tym brwi, jakby Sproutówna wypowiedziała ogromną głupotę. - [b[Wtedy przecież mózg mi wyparuje i zapomnę o przyjaciołach, bo przyjaciół poznaje się w biedzie, a ja już biedna nie będę. Wtedy zaprzyjaźnię się z dziewczynami z okładek Czarownicy i pięknymi lady. Będziemy szczebiotać o sukienkach, kolczykach, a pewnego dnia, kiedy będziemy taplać się we własnym jadzie, to wypłyniemy na powierzchnię, bo takie będziemy puste[/b] - cała tę opowieść mówiła ze śmiertelną powagą, jakby tłumaczyła dziecku oczywistości; robiła przy tym teatralne miny i zerkała na Rię ukradkiem - bo wszystko to było przecież stekiem bzdur.
- Naprawdę? Dlaczego tak się dzieje? - spytała zafascynowana Maxine. Dlaczego kiedy wiele zjaw było w jednym pomieszczeniu, to temperatura miała wzrastać? Nawet dla Harpii, która nie pamiętała niemal żadnego prawa teorii magii, oprócz tego mówiącego o niemożliwości wyczarowania jedzenia i pieniędzy (to absolutny bezsens i wciąż ubolewała nad tym), brzmiało to dziwacznie. - Wybierzmy się tam w październiku, o! - zaproponowała. - Wiecie... W mugolskim świecie nie ma duchów - wyjawiła im szeptem; nie chciała, aby podsłuchał ich jakiś fanatyczny zwolennik czystej krwi i zaczepił ją, aby wygłosić płomienną przemowę o tym jak bardzo mugolaki są tu niemile widziane. - Znaczy... niektórzy mugole wierzą w życie po śmierci. Ale myślą, że idą do... nieba, wiecie? To w sumie nie jest jakoś... potwierdzone. To kwestia wiary, nie? Nikt nigdy nie widział ducha. Jak zobaczyłam w Hogwarcie pierwszy raz Bezgłowego Nicka to prawie zemdlałam ze strachu - to już mówiła szczerze i poważnie. Świadectwo istnienia życia po śmierci było dla Desmond prawdziwym szokiem, nawet pomimo tego, że została wychowana przez fanatyków religijnych.
- Oczywiście, że moje dzieci wychowywałby mąż - zaperzyła się Maxine. - Ja dalej grałabym w quidditcha, a on by gotował, sprzątał, prał i wychowywał dzieci, bo od tego są mężczyźni, nie? Od stania przy garach - zachichotała Desmond; mówiła to ironicznie, była świadoma tego, że to wizja dość absurdalna i nie mająca szansy na spełnienie w obecnym świecie. Miała jednak naturę feministki i nie wstydziła się tego. - Ale jeśli będę miała trójkę, to obie zostaniecie matkami chrzestnymi - wyrzekła wesoło, każdą z Rudyc klepiąc kolejno po ramieniu. - Trójkę, bo pierwszeństwo ma oczywiście Jean - dodała tak ku gwoli ścisłości. - Ja myślę, że Wiklinowy Mag jest tylko dla mężczyzn, bo nie chcą dopuścić do siebie myśli, że jakaś kobieta mogłaby być lepsza - prychnęła blondynka, splatając ręce na piersi. Jako mugolaczka mentalnie była nieco dalej, niż czarownice czystej krwi - oczywiście w sensie poglądów na role płci w społeczeństwie. - To ze strachu nie chcą zmieniać zasad konkurencj - wyjaśniła im tę oczywistość, zadzierając wyżej swój zadarty nos, choć nie było ku temu powodów. - Ria na pewno by zwyciężyła i nie znieśliby takiego wstydu.
Albo Ria, albo Maxine, bo gdyby tylko kobiety także mogły startować w tej zabawie, to pewnie i ona by sobie tego nie odpuściła. Miała przecież waleczną naturę i nosiła w sobie ogromne pragnienie rywalizacji.
- Dzięki, ale wolę miotłę - wzruszyła ramionami. Nie sądziła, aby miała jeszcze okazję, aby nauczyć się jeździć konno. A już na pewno nie przed wyścigiem, który miał odbyć się za kilka dni. Kolejna wizja wysnuta przez Rowan, tym razem o księciu dla Rii, utwierdziła Maxine w przekonaniu, że należy ją odwiedzić i spalić wszystkie romansidła w kominku, bo ewidentnie za dużo ich przeczytała.
- Szkoda! Przynajmniej miałabym pewność, że wtedy nasze dziecko zostałoby najlepszym graczem quidditcha wszech czasów, bo gdyby tak połączyć mój i twój talent... - rozmarzyła się Maxine; udała, że rozciera ramię, jakby Ria uderzyła ją bardzo boleśnie. Tylko nie w szczepionkę, Weasley. Zachichotała na myśl o Red, która odbija się po kuchni jak piłeczka. Właściwie pomyślała wtedy o puszkach pigmejskich; to były niezwykle urocze stworzenia - tak jak Rowan Sprout. - Może Rowan zdradzi Mikołaja z gorącym Ricardo? Albo boskim Armando? - zastanowiła się głośno, zaraz po Rii; uśmiechnęła się jednak ciepło do Rowan. Nie mówiła przecież poważnie, nie posądzała ją o skłonność do zdrady - nawet pomimo koloru włosów.
- No to chodźmy - zgodziła się niechętnie Maxine; szowinistyczne zasady konkurencji były wyraźnie jej ostrym kamieniem w bucie. - Pewnie to właśnie Pogromca złapie wianek Rowan. Możemy uznać to za jedno z dwunastu prac, prawda Ria?
That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?
- Och, naprawdę? - zdziwił się Fanny tonem niewiniątka, jakby naprawdę zdziwiło ją, że Elise zwróciła na nich uwagę; w rzeczywistości bynajmniej jej to nie zdziwiło. Lśnili przecież na lodowisku, ona zalśniła, a gdyby nie niefortunny upadek Flaviena, z pewnością by zwyciężyli. - Lord Flavien to doskonały tancerz, to była wielka przyjemność - wyrzekła dyplomatycznie, aby zaspokoić ciekawość Elise, ale jednocześnie nie zdradzić zbyt wiele. Prędko jednak pokręciła głową z dezaprobatą - tu młoda lady Nott nie miała racji. - Mylisz się, moja droga - pouczyła ją tonem znawczyni. - Debiutantka powinna właśnie wykazywać się największą ostrożnością w wybieraniu przyjęć, na których się pojawia, aby nikt nie pomyślał, że pojawia się wszędzie, że nie dba o swą reputację... - kontynuowała dalej, sądząc, ze z racji wieku i doświadczeni ma prawo ją pouczać. Robiła to jednak z dobroci serca; lady Elisa była urocza i wzbudzała sympatię. Musiała wiedzieć, że nie wszędzie warto jest się pojawić; na szczęście Festiwal Lata był starą tradycją i wzięcie w nim udziało było wręcz wskazane.
Podchodząc do misy dostrzegła także Evandrę, w towarzystwie - o zgrozo - lady Inary krwi Carrow. Nie znała łączących ich relacji, miała jednak nadzieję, że suknia jej rozkosznej bratowej nie przesiąknie zapachem koni. Nie trwoniła jednak czasu na rozmyślania o nielubianej od wieków rodzinie, skupiając się na własnej przyszłości; przelała wosk przez dziurkę od klucza, a on przybrał kształt czterolistnej kończyny. Nie było żadnych wątpliwości. Fantine klasnęła w dłonie, śmiejąc się perliście i z radością; spodziewała się tego - jej przyszłość nie mogła rysować się inaczej, niż w najradośniejszych barwach.
- Ależ oczywiście, że to czterolistna kończyna - zapewniła Elise takim tonem, jakby tłumaczyła to małej dziewczynce. - Czeka mnie ogromne szczęście - uniosła brodę wyżej, a na różane usteczka wychynął pełen triumfu uśmiech. Los znów utwierdził ją w przekonaniu, że zasługuje na to co najlepsze - to właśnie czeka ją w przyszłości. Humor Fantine natychmiast poprawił się o stokroć, dlatego ruchom Nottówny przyglądała się z żywym zainteresowaniem. Pochyliła się nad misą, przekrzywiając lekko głowę, marszcząc brwi w zamyśleniu. - Czy to... Kałuża? - zastanowiła się głośno, próbując odnaleźć w myśli koncept na pomyślną interpretację. - Albo... albo chmura! Czy często chodzisz z głową w chmurach, lady Nott? Może oznacza to, że spełnią się twoje marzenia? O czym marzysz, Elise? - uśmiechnęła się do Nottówny i wsparła dobrym słowem; nie wiedziała, czy dobrze zinterpretowała znaczenie kształtu wosku, lecz niezbyt ją to obchodziło. Nie chciała, aby dzewczyna się smuciła - bo jej smutek popsułby wyśmienity humor Fantine.
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
Nottowie byli natomiast rodem, który dążył do tego, by szlachecki stan trzymał się razem, dlatego z większością rodów łączyły ich pozytywne lub neutralne stosunki, i dlatego, mimo błędów pewnych rodzin, nadal nie zostały wyłączone z towarzystwa, może z wyjątkiem Weasleyów, którzy nigdy nie byli mile widziani za swój brak szacunku do tradycji i czystości krwi oraz za godny pożałowania styl życia. Elise mogła myśleć swoje, ale to, kto był zapraszany, zależało tylko od lady Adelaide, która również musiała patrzeć na sprawę szerzej niż przez pryzmat własnych niechęci. Sama Elise nie odczuwała szacunku do tych przedstawicieli szlachty, którzy otwarcie obnosili się z promugolskimi tendencjami, którzy bratali się z pospólstwem jak równy z równym. Nadal uważała sabaty za elitarne – nawet czystokrwiści nie byli tam wpuszczani, a co dopiero mieszańcy i szlam, w przeciwieństwie do festiwalu Prewettów, których nie na darmo jej ród darzył niechęcią. Czy były bardziej zamknięte wydarzenia, gdzie nie dopuszczano nikogo, kogo nazwisko nie figurowało w Skorowidzu?
Oczywiście, że zwróciła na nich uwagę – uważnie obserwowała swoich krewnych, a obserwując Flaviena widziała i Fantine. Ich taniec był naprawdę udany i gdyby nie pech na końcu, mieli szansę zwyciężyć.
- Rzeczywiście jest znakomitym tancerzem, na pewno niejedna panna zazdrościła ci takiego partnera – powiedziała; sama była jedną z nich. Gdyby miała tańczyć z Flavienem o wiele chętniej wyszłaby na lód, ale bała się trafić na kogoś pokroju Ollivandera czy Selwyna, dlatego wolała tańce na sali balowej, gdzie przynajmniej mogła prowadzić pewną selekcję partnerów i tym niegodnym całą swoją postawą dając do zrozumienia, że nie mają po co do niej podchodzić. – Oczywiście, że dbam o to, gdzie i w jakim towarzystwie się pojawiam – zaznaczyła, żeby nie było, że chodziła gdzie popadnie. Owszem, uwielbiała wyjścia i lubiła pokazywać się w towarzystwie, ale dbała o to, gdzie się pokazywała i z kim pozwalała się zobaczyć, uważnie dobierała miejsca swoich wizyt. Nie pojawiłaby się przecież na przyjęciu jakiegoś wrogiego albo promugolskiego rodu, albo, o zgrozo, w miejscu przesyconym mugolstwem. Wyjątkiem był Festiwal Lata, na którym starała się po prostu nie pamiętać o Prewettach i ich polityce, a szlamy wyniośle ignorowała. – Ale dla Festiwalu czynię wyjątek – dodała, po czym nagle ściszyła głos, by mogła ją usłyszeć tylko idąca obok Fantine. – Jeśli zapomnieć o postępowych poglądach gospodarzy i zbyt luźnego podejścia do zapraszanych gości... To miejsce ma swój urok, podobnie jak festiwalowe atrakcje. Szczególnie nie mogę się doczekać jutrzejszego plecenia wianków. A ty, droga Fantine? Czy marzysz o kimś konkretnym, kto rzuci się w fale po twój?
Elise w napotkanej lady Inarze bardziej konsternował jej późny wiek, w którym wyszła za mąż, zahaczający już o staropanieństwo – ale ich rody żyły w dobrych stosunkach, a sama Inara została żoną jej kuzyna, zamieszkała w ich posiadłości, więc Elise musiała ją szanować jako część swojej rodziny, bo przecież najważniejsze że Percival był u jej boku szczęśliwy. Zaskakiwało ją też, że wybredna i rozkapryszona Evandra akceptowała towarzystwo kobiety w ostatniej chwili wyrwanej z przepaści staropanieństwa i że obie wydawały się być w dobrych stosunkach.
Zaraz po Fantine przelała wosk przez dziurkę od klucza, patrząc, jak ten zbiera się w misie i wypływa na powierzchnię, po chwili formując nieregularny kształt z falistymi brzegami, przypominający nieco kałużę lub chmurę. Chmura podobała jej się bardziej, mimo wszystko wydawała się romantyczniejsza niż kałuża, stanowiąca resztki padającego deszczu. Elise nie chciałaby być porównana do czegoś tak nijakiego (choć w Hogwarcie parę razy zdarzyło się, że ktoś określił ją płytką jak kałuża), liczyła na jakiś ładny kształt, jednorożca lub inne miłe zwierzątko, albo piękny kwiat.
- Wolę myśleć, że to chmura. Kałuże nie są ani trochę piękne czy romantyczne – odezwała się, oglądając kształt ze wszystkich stron, choć jej wiedza w zakresie wróżbiarstwa praktycznie nie istniała, i jedynym skojarzeniem z chmurą było marzycielstwo i bujanie w obłokach, ewentualnie deszcz, ale nie była osobą płaczliwą. Zastanawiała się też, czy faktycznie była marzycielska i chodziła z głową w chmurach. Może trochę, bo przecież nie uczestniczyła w prozaicznej codzienności zwykłych ludzi, a była od takich spraw oderwana, była ponad to i plebsowi rzeczywiście mogłaby się jawić jako osoba chodząca z głową w chmurach i karmiąca się ułudami. Nie była jednak bardzo kochliwa, choć czasem z wypiekami na twarzy czytywała romansidła o damach i przystojnych lordach. Wiedziała przecież, że w jej życiu opcja była tylko jedna: aranżowane małżeństwo, o którym zdecyduje ród. – Marzę o tym, o czym marzy zapewne większość młodych lady: o dobrym zamążpójściu i życiu długo i szczęśliwie pośród wygód i blasku – wyznała. Pragnęła żyć długo i szczęśliwie, w luksusach i przepychu, ze świadomością, że przyniosła swojej rodzinie chlubę, poślubiając mężczyznę z dobrego rodu. – Czy i ty o tym marzysz?
Była bardzo ciekawa.
Miałem w sobie wiele uczuciowych wątpliwości, ale jak dotąd nie zdradzałem się z nimi, na szczęście. Tylko Elodie wiedziała o moich listach posyłanych do lady Rosier i o tym, że jakiś czas temu chyba przestały być jedynie podłą zagrywką mającą na celu rozkochać we mnie Fantine, by potem utrzeć jej nosa za podważanie moich kompetencji. To znaczy, sam nie wiedziałem, bo niby nadal pisałem z premedytacją, ale potem zauważyłem, że chciałem to robić. Chciałem prawić jej piękne komplementy i chciałem, by mi odpisywała. Sytuacja była niejednoznaczna i niepotrzebnie skomplikowana, ale odsuwałem myśli na temat uczuć; nie znałem się na nich, skrupulatnie od lat niwelując je ze swojego życia. Wolałem narzekać na brak obsady w rodowej operze oraz to, że na początku lipca zostałem wysłany na przymusowy urlop, by nabrać do zawodowych spraw większego dystansu. Bardziej mnie to złościło niż faktycznie pomogło, ale fakt faktem, usiłowałem być mniej zaborczy oraz wymagający względem pojawiających się tam śpiewaków i śpiewaczek.
Zjawiłem się po mą drogą przyjaciółkę punktualnie, w odświętnych szatach, by Parkinsonówna nie musiała się za mnie wstydzić. Użyczyłem jej swoje ramię kiedy mijaliśmy kolejne osoby tłoczące się przed wejściem do mistycznego zagajnika. Powitałem wszystkie znajome, nadobne lady oraz każdego prawego lorda, tak jak wypadało, po czym przepuściłem lady Harchę w przejściu, by mogła olśnić wszystkich skupionych na wróżbach młodzieńców. I starców.
- Patrz, te lampiony dodają grozy – stwierdziłem spoglądając w górę. Wydawało się, że to była zwykła uwaga, ale raczej podszyta została lekką kpiną. – Trochę się czuję jak podczas nocy duchów zeszłej jesieni – dodałem z grozą; atmosfera nie kojarzyła mi się z romantycznością, a właśnie z ponurym zamczyskiem w Ludlow oraz upiorami, jakie miały pokazać się po północy, a na gości czekało rozczarowanie. Zamiast tego lord Avery oświadczył się kobiecie z gminu; nie no, faktycznie horror. – Całe szczęście, że dodajesz powabu temu wydarzeniu – powiedziałem niemal czule, ale z łobuzerskim błyskiem w oku. Wybrałem dla nas wolny stolik, przy którym siedziało się niemal jak na podłodze. Prewettowie chyba powoli szli śladem swych przyjaciół i bankrutowali. Pomogłem arystokratce zająć swoje miejsce. – Oby przynajmniej szczęśliwa wróżba była warta naszej skwapliwej obecności – rzuciłem jeszcze na zakończenie, uśmiechając się przecież całkiem przyjaźnie. Mogłem udawać ile chciałem, ale to Elodie wiedziała o co mi chodziło.
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
Te pour cela préfère l’Impair.
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset