Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Zagajnik
Nieodłącznym elementem święta Lughnasadh pozostawała wszechstronna rywalizacja sportowa. Na Arenie czarodzieje zmagali się z różnego rodzaju fizycznymi konkurencjami, uprawiane były zapasy, w których prym wiódł jeden z potężnie zbudowanych lordów Macmillanów, przygotowywano aetonany na tradycyjny wyścig pod Durdle Door, urządzono sparingi Quidditcha, popisywano się męstwem i fizyczną sprawnością. W zdrowym ciele zdrowy duch, dało się słyszeć co jakiś czas z ust naganiaczy widowni. Na nieco chwiejnych drewnianych trybunach mogło się zmieścić kilkadziesiąt czarodziejów - był z nich doskonały widok na większość odbywających się na Arenie dyscyplin. Udeptane, wysuszone magią błoto stanowiło stabilne, miękkie i bezpieczne podłoże dla zmagań.
Aby przystąpić do jakichkolwiek zmagań wystarczy zgłosić taki zamiar jednemu z czarodziejów pilnujących w pobliżu porządku. Należy wówczas napisać posta, w którym postać deklaruje taką chęć jeszcze bez jakiegokolwiek rzutu kością (aby możliwe było zawarcie zakładu przez jakiegokolwiek gracza).
- Wyścigi:
- Skwerek na soczysto zielonej trawie przy namiotach służy wyścigom w jutowych workach i jest przeznaczony zarówno dla dzieci (których worki są fantazyjnie malowane), jak i dorosłych - z każdą grupą startującą osobno. Za zwycięstwo w swojej kategorii wręczane są drobne nagrody, które można odebrać u sędziego zaraz po ogłoszeniu wyników trzech pierwszych miejsc na podium dekorowanym sianem i kwiatami, oraz odznaczeniu kolorowymi wstążkami - czerwoną za miejsce pierwsze, niebieską za miejsce drugie i żółtą za miejsce trzecie.
W wyścigu biorą udział co najmniej trzy postaci (jeśli w wątku są dwie lub tylko jedna bierze udział w wyścigu należy dołączyć postaci NPC z przeciętnymi wartościami sprawności i zwinności 10). Wyścig trwa 3 tury. Postać w każdej turze rzuca kością k100, a do wyniku dodaje pojedynczą wartość sprawności i zwinności. Miejsca na podium zajmowane są według uzyskanych wyników.
Postać dorosła może wybierać między paczką papierosów niskiej jakości (20 sztuk), kawą zbożową (100g) i koszykiem owoców leśnych (30 sztuk).
Postać dziecięca może wybierać między małą paczką fasolek wszystkich smaków (15 sztuk), koszyczkiem dużych jabłek (4 sztuki) i słoiczkiem miodu (0.5l).
- Wspinaczka:
- Arenę rozłożono nieopodal wysokiego sękatego drzewa. Niegdyś było ono starą olchą, ale ponoć na skutek różnego rodzaju wyładowań magicznych drzewo powykręcało się i miejscami wyłysiało. Na czas zawodów na jego szczycie wiąże się czerwoną wstążkę - aby ją zerwać czarodziej musi wspiąć się na sam szczyt i musi uczynić to, nim piasek w klepsydrze pilnowanej przez jednego z czarodziejów przy pniu nie przesypie się w pełni. Zwycięzca daje w ten sposób dowód swojego męstwa, a tradycja stanowi, iż gdy podaruje zdobytą wstążkę pannie, ta nie może odmówić mu tańca przy ognisku.
Aby zdobyć wstążkę należy trzy razy rzucić kością k100, do każdego rzutu dodaje się statystykę zwinności przemnożoną przez 2. Postać zdobywa wstążkę, gdy wartość wszystkich wykonanych rzutów będzie równa lub wyższa od 250.
- Zapasy kornwalijskie:
- Postaci mogą mierzyć się ze sobą wzajemnie lub z wielkim mistrzem Macmillanem. Zasady są proste, zwycięża ten, kto powali przeciwnika na łopatki - wszystkie chwyty są dozwolone, lecz różdżki składa się przed walką czarodziejowi-sędziemu. Przed rozpoczęciem zawodnicy składają uroczystą przysięgę powtarzaną po sędziującym - złożona w dialekcie kornwalijskim stanowi, iż wojownicy przystąpią do zmagań uczciwie, nie sięgną po oszustwo, ani nie wykażą się przesadną brutalnością.
Zapasy odbywają się na zasadzie rzutów spornych na sprawność (sprawność mnoży się dwukrotnie dodając do rzutu k100). Zwycięża postać, która osiągnie wygraną trzy razy z rzędu lub trzykrotnie osiągnie wygraną dwa razy z rzędu.
Każdy może zmierzyć się z wielkim mistrzem Macmillanem. Pojedynek odbywa się na zasadach ogólnych, kośćmi za wielkiego mistrza rzuca wówczas partner w wątku, dobrane lusterko lub sam walczący. Wielki mistrz posiada sprawność równą 40. Postać, która z nim zwycięży, odbierze mu tytuł wielkiego mistrza i będzie mogła zostać wyzwana na kolejne pojedynki o ten tytuł.
Przegrana z wielkim mistrzem bywa bolesna. Mimo złożonej przysięgi mistrz Macmillan nie przebiera w środkach, uznając to za część sportowej rywalizacji. Co najmniej raz otrzymasz potężny cios w czaszkę. Skutkuje to zawrotami głowy przez trzy najbliższe dni i karą -20 do jakichkolwiek rzutów k100 na zwinność lub sprawność przez ten okres.
- Siłowanie na rękę:
- Na prowizorycznych stolikach zrobionych z pustych beczek po ognistej whisky urządzano pojedynki na rękę; otaczający siłaczy czarodzieje skandowali kolejne imiona, dopingując swoich ulubieńców. Ci ze skupieniem wymalowanym na twarzach, nabrzmiałymi żyłami i mięśniami rąk i czołami błyszczącymi świeżym potem skupiali się na rywalizacji.
Aby siłować się na rękę należy rzucić kością k10 i dodać do wyniku:
- Wartość statystyki sprawności podzieloną przez 3 (zaokrąglając wartość zgodnie z zasadami matematyki);
- +1 za każde 5 punktów wagi postaci powyżej 70 kg i -1 za każde 5 punktów wagi postaci poniżej 70 kg.
Rzuty są rozpatrywane na zasadzie rzutów przeciwstawnych. Zwycięża postać, która osiągnie wygraną trzy razy z rzędu lub trzykrotnie osiągnie wygraną dwa razy z rzędu.
Przy Arenie nieprzerwanie kręci się cwaniakowany półgoblin w połatanym cylindrze, który chętnie przyjmuje zakłady na każdego przystępującego do zmagań zawodnika. Pykając pachnącą ziołami fajkę inkasuje kolejne monety, z uśmieszkiem śledząc kolejne zmagania. Czasem można go znaleźć opartego biodrem o zagrodę lub ścianę trybun, innym razem przesiadywał na jednej z pobliskich ław, przecierając leniwie nieco wyszczerbionego na krańcach monokla. Do pasa przytroczonych miał kilka sakiewek, można było tylko podejrzewać, że wypełnione były złotem.
Aby postawić kwotę na konkretnego zawodnika należy napisać w temacie posta w momencie, w którym przystępuje on do zmagań (sam napisze wiadomość, w której deklaruje przystąpienie do zmagań). Można założyć pieniądze zarówno na jego wygraną, jak i przegraną. W przypadku trafienia końcowego wyniku postać zyskuje dwukrotność założonej kwoty. W przypadku postawienia na niewłaściwy wynik postać traci swoje pieniądze.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:09, w całości zmieniany 2 razy
-Fascynujące naprawdę.- odburknął w kwestii napalonych panienek, które wierzyły w te bzdury odnośnie męstwa. Wydawało mu się, iż już dawno zakopano ów bujdę głęboko pod ziemię, jednak czym dłużej przebywał na Festiwalu tym bardziej przekonywał się w jak wielkim był błędzie. -Ciebie też kręci ten motłoch i pomówienia o wielkim rycerstwie oraz harcie ducha?- spojrzał na nią unosząc brew pytająco. Wiedział, że zaprzeczy, ale miał ochotę się podroczyć. -Jestem przekonany, że ten Twój książę nie przetrwałby nawet chwili w naszym świecie.- skwitował chwytając piersiówkę, z której upił kolejnego łyka. Życie na trzeźwo było takie nudne i przewidywalne – nie mógł do tego dopuścić.
Drwiąca uwaga sprawiła, że zaśmiał się pod nosem. Nikt jeszcze nie nazwał go tytanem intelektu w tak perfidnie kpiący sposób, toteż nie mógł puścić ów słów mimo uszu. Wielokrotnie powtarzano, iż podobne testy należało ignorować, ale szatynowi nigdy nie wychodziło to nader dobrze. -Z kim przystajesz takim się stajesz, słoneczko.- rzucił przenosząc spojrzenie na główny plac, gdzie zbierało się coraz więcej spragnionych poznania swego losu czarodziejów. Wierzyli w to? Cały czas się nad tym zastanawiał i nie potrafił znaleźć właściwej odpowiedzi.
Krótka wróżba, choć wybitnie prawdziwa, okazała się niewystarczająca na co mruknął pod nosem z niezadowolenia. Liczył, że oszczędzi mu musu wejścia w tłum i przelewania wosku przez klucz, bowiem naprawdę nie miał na to ochoty. Piersiówka, aż piekła go w dłoni i była zdecydowanie lepszym towarzyszem, jak chłodna tafla wody przewidująca rzekomą przyszłość. -Chociaż byłoby wesoło.- rzucił w kwestii ponuraka. -Tylko wtedy kolejka jest po twojej stronie, w końcu należy zrobić coś przyjemnego w ostatnich chwilach.- pokręcił głową z kpiącym uśmiechem, a następnie ruszył za jej gestem w kierunku zaciemnionej części zagajnika.
-Zawsze powtarzałem, że metamorfomagia ma swoje wyjątkowe plusy.- spojrzał na nią wymownie, gdy wspomniała o powróżeniu obecnym tu osobom. Właściwie pomysł nie należał do najgłupszych tylko musieli znaleźć wróżbitów i dokładnie im się przyjrzeć. Opowiadanie o nieszczęściu, rychłej śmierci w rodzinie i upadłości majątkowej mogło być naprawdę zabawne.
-Co tam masz?- spytał, gdy poszedł w jej ślady przelewając wosk przez trzymany przez siebie klucz. Nie wiedział czy dobrze to robił, jak na laika przystało. -Dementora?- zadrwił cicho wiedząc, że trafił w czuły punkt, ale przecież mogła się tego po nim spodziewać.
'Wróżby' :
Odetchnęła kłębiącą się w powietrzu żywą wonią bzu, która owionęła jej skronie. Mimowolnie odwróciła się, zerkając gdzieś w bok, szukając bardzo znajomej sylwetki. Ale nie odnajdowała jadeitu źrenic, ciemnych włosów i ciepła dłoni, która zamykała jej własną. Odkładała więc naiwność na bok, skupiając wyostrzone zmysły na smukłej postaci Evendry, która niby zwiewna nimfa kroczyła ścieżką zagajnika. Można czasem było odnieść wrażenie, że padające na jej włosy promienie tańczyły w aureoli, jak w tajemnym rytuale, nadając właścicielce nieznane moce. Nie mogła się dziwić męskim spojrzeniom, które zbyt długo zatrzymywały się na objawionym zjawisku.
Usta drgnęły w przelotnym uśmiechu, gdy przyjaciółka znalazła się a tyle blisko, by jej gest umknął pozostałym - Mam taką nadzieję - kąciki warg uniosły sie wyżej, gdy rozjaśniona ciepłem iskra zatańczyła w orzechowych źrenicach Inary. Lubiła bezkompromisową szczerość towarzyszki, tym bardziej, że wielokrotnie drażniła ją fałszywa skromność, czy wydumana pycha. Jedna i druga strona wystarczająco krzywdziła, by mogła z przymrużeniem przyglądać się przedstawicielkom skrajności.
Przez moment zaplatała na palec pasmo kruczych włosów, by wypuścić je dopiero, gdy w dłoni pojawiła sie woskowa świeca - A jak wyglądam? - uniosła brwi, nadając twarzy drobnej, zaczepnej iskry - Zmieniają mi się tylko upodobania zapachowe - wydęła wargi, przypominając sobie ostatnie pertraktacje z własnym żołądkiem. Wrażliwsza na codzienne wonie, wielokrotnie zmuszały ją do odpoczynku. Szczęśliwie, jej własna profesja ułatwiała samodzielne funkcjonowanie, rezygnując z nadmiernej opieki nadgorliwych matron, które wysyłała jej teściowa. Wolała znajome zapachy z jej pracowni, niż serwowane przez guwernerów specyfiki - A jak wy się czujecie? - pochyliła się nad misą, by z konsternacją przyglądać się powstałej, woskowej figurze... - Ćma - odezwała sie półszeptem odpowiadając tak na pytanie Evandry, jak i własne. Nie była do końca pewna symboliki tego nocnego motyla, ale ulotnie, nieprzyjemne wrażenie nie chciało opuścić jej myśli. Kształt sam w sobie nie należał do brzydkich. Łukowate skrzydła, rzeczywiście rozpostarte, ja do lotu. Tylko gdzie ów miał się zakończyć? Pochłonięta przez zdradliwy żar? - Nie jestem pewna, czy podobają mi się sugerowane przez intuicję domysły - Inara wyprostowała się, ale zaraz wróciła do wcześniejszej pozycji. Tym razem pochylając się nad woskowym dziełem Evandry. Wyraz, który ulotnie przemknął przez kobiece oblicze, sugerował podobną konsternację do tej wcześniejszej - Masz pomysł, co przedstawia Twoja woskowa wróżba? - alchemiczka przechyliła głowę, starając się spojrzeń na pływając w misie obrazem z innej perspektywy. Los obdarzył ją bujną wyobraźnią, więc nie chciała stawiać na oczywistość.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
- Wyglądasz doskonale, Inaro, piękniej niż kiedykolwiek - odpowiedziała od razu, z zachwytem oraz szczerze. Chętnie komplementowała inne kobiety, wiedząc, że żadna nie będzie w stanie dorównać jej urodą. Obdarzała łaską swego pochlebstwa najbliższe jej czarownice, łechcąc tym własne ego, przekonane o swej empatii oraz wspaniałości. - Ciąża ci służy, wyglądasz kwitnąco - dodała z emfazą, dla siebie pozostawiając komentarz o tym, że lady Nott osiągnęła stan brzemienny w samą porę, unikając piętna starej panny. Evandra czuła wielką ulgę, widząc przyjaciółkę na ślubnym kobiercu. Dzięki zaślubinom wszystko szło tak, jak powinno i mogły teraz, ramię w ramię, spacerować po terenie Festiwalu Lata, z dumą prezentując obrączki oraz zarysowane pod sukniami brzuszki, skrywające nowe gałęzie możnych rodów. - Słaba, kochanie, potwornie słaba - westchnęła ze smutkiem, nie mogąc przegapić nawet najmniejszej okazji do poużalania się nad sobą. W Dover odgrywała silną i niezwyciężoną, nie chcąc, by uznano ją za słabą żonę lub niespełniającą swych obowiązków małżonkę. Tylko z przyjaciółką mogła być całkowicie szczera. - Mdłości, osłabienie, ból pleców. Czuję się chora - mówiła cicho, z cierpiętniczą miną, dbając o to, by nikt nie usłyszał jej skarg. - Ale i szczęśliwa jak nigdy wcześniej. Nie mogę się doczekać pojawienia się na świecie naszego dziecka - dodała w zupełnie innym tonie, aż jej błękitne oczy rozbłysły niczym setka gwiazd. Ciężko znosiła ciążę, panicznie bojąc się o swoje zdrowie i urodę, ale każdy niepokój wynagradzała wizja zdrowego syna, którego już niedługo będzie mogła przytulić do piersi. - Boję się, Inaro - wyznała prawie bezgłośnie, wspierając się na ramieniu przyjaciółki. Nie musiała mówić nic więcej, lady Nott wiedziała o Serpentynie i na pewno powiązała luźne fakty w sensowną całość. Poród mógł skończyć się dla Evandry tragicznie, nie pozwalając jej poznać i pokochać własnego dziecka. Nie o tym chciała jednak teraz rozmyślać. Były na Festiwalu Lata, mogąc korzystać z jego zabaw i rozrywek - nie było tu miejsca na poważne tematy i smutek. Lady Rosier przywołała na twarzy lekki, zadowolony uśmiech, i skupiła się na wróżeniu.
- Ja widzę tutaj motyla, a nie ćmę - odpowiedziała zdecydowanie, śmiało spoglądając Inarze w oczy. Evandra została wychowana w przekonaniu, że jeśli czegoś bardzo mocno chciała, dostanie to na złotej tacy. A dla przyjaciółki chciała jak najlepiej, wierzyła więc, że wosk ułożył się w kształt ślicznego motylka a nie futrzastej ćmy. - Symbol radości i rozkwitu. Frunięcia na skrzydłach nadziei aż do spełnienia marzeń - kontynuowała podniosłym tonem, przytulając policzek do ramienia brunetki. Odsunęła się od Inary po dłuższej chwili, wpatrując się w kształt wylany własną dłonią. Zmarszczyła z niezadowoleniem brwi. Naprawdę wosk ułożył się w to, o czym myślała? - Czy to...świnia? - spytała z przerażeniem i obrzydzeniem, słabym głosem. Im dłużej przyglądała się kształtowi, tym mocniej upewniała się w przekonaniu, że oto paskudny los ukarał ją pojawieniem się tego brudnego zwierzęcia. Różane usta półwili wygięły się w podkówkę a jasnoniebieskie oczy zawilgotniały. Czym zasłużyła na takie upokorzenie? Dlaczego nie mogła wylosować kwiatu róży lub smoka? Albo chociaż jednorożca? Zamilkła, przejęta i rozżalona, nie chcąc pokazać po sobie zdruzgotania, choć było one widoczne jak na dłoni - lady Rosier była bardzo rozżalona.
Na obczyźnie nie mógł zawsze liczyć na dobre towarzystwo. Nie mógł tam też wszystkim ufać. Przez te lata wyraźnie odizolował się też od dawnych znajomych, choć wciąż o nich pamiętał. Brak przebywania w Wielkiej Brytanii miał swoje kolejne złe strony. Był coraz mniej świadom tego wszystkiego, co się działo w życiu bliskich mu osób. Listy nie przekazywały wszystkiego, choć były jedyną dobrą formą przekazania uczuć… Jednak przed czerwcem częstotliwość pisania ze wszystkimi zmalała… w tym też z idącym obok niego brunetem.
Gdyby tylko był świadom tego, co odczuwał Benjamin, pewnie starałby się jakoś temu wszystkiemu zaradzić. Chociaż… czy można było jakkolwiek zaradzić na złamane serce? Poradzić sobie ze zdradą najbliższych? Może jednak nie byłby najlepszą osobą do pomagania? Sam miał sztylet wbity w serce od dziesięciu lat i nie wiedział czy go wyciągnąć i wbić swojemu przyjacielowi w ramach odwetu, wyrzucić gdzieś daleko czy może pielęgnować swój ból. A co miałby poradzić takiemu Wrightowi? Traktował go jak bardzo daleką rodzinę, ze względu na odwieczne powiązania między jego rodem a rodziną Wrightów; ze względu na to, że postrzegał go jako złotą duszę. Te więzi nie musiały jednak znaczyć tyle samo dla Benjamina, co dla niego, a to z kolei powodowało tę całą nieświadomość.
Uśmiechnął się szeroko, kiedy ten się odezwał o alkohol. Natychmiast sięgnął z powrotem za pazuchę, wyciągnął kwiecistą piersiówkę i wręczył ją Benjaminowi. Niech pije. Trzeba się znieczulić przez głupotami z wosku, no i jeszcze przed Wiklinowym Magiem, ale to już on sam... Kto wie, ze swoim pechem, mógł widzieć Wrighta ostatni raz w swoim życiu, no i ostatni raz w życiu mógł sobie powróżyć. Przynajmniej nie miał zginąć w dzikim lesie, wiele tysięcy kilometrów za granicą, gdzie jego ciało mogłoby zostać nieodnalezione.
– Sam wiesz jakiego pecha mają dziewczyny, które chcą ze mną być – odezwał się ponuro. Wiedział, że to miał być żart, ale niestety, pamięć o tej jedynej, która odeszła dekadę temu wciąż była żywa. Ostatnio zdawało się, że gaśnie z miesiąca na miesiąc. Powoli. Może Ben miał rację dziwiąc się temu wszystkiemu? Może Macmillan zwyczajnie marnował swoje życie na bezsensowne rozpatrywanie przeszłości? Dopiero to, co następnie powiedział Benjamin, nieco go wybudziło z dziwnego zapatrzenia przed siebie. Przynajmniej jemu humor zdawał dopisywać, a to mimowolnie wywoływało drobny uśmiech na twarzy Anthony’ego. – A co z tobą, hm? – Odgryzł się. – Jesteś ode mnie starszy, przystojniejszy i jesteś byłym sportowcem, a wciąż, chyba, żadnej nie masz – zacmokał z udawanym-niezadowoleniem. Nie miał za złe tego, co powiedział jego przyjaciel. Nie dogryzał mu też ze złości. Po prostu czuł się tak jak gdyby kocioł przyganiał garnkowi. Chyba, że czegoś nie wiedział. Nie zwalniał kroku i nie zatrzymywał się. Znowu jednak się roześmiał, kiedy usłyszał reakcję Wrighta. – A co, nie mogę powalczyć i zobaczyć co ze mnie wyjdzie? Po prostu przygotuj tę wyjątkowo ckliwą i wzruszającą przemowę w razie, gdyby mi się umarło. – Zerknął na niego, przyglądając się jego gestom. Zadziwiające skąd u nich obu pojawił się ten dziwnie czarny humor.
Ale to już nie było ważne, bo przecież brunet przystąpił do lania wosku, a on musiał wypatrywać, co z tego wosku wychodzi. Uważnie przyglądał się każdej kropli, która spadała do wody. Naprawdę zdawało mu się, że widział formujący się klucz. Albo coś kluczo-podobnego. Może to był jakiś dziwny drąg? Sam nie wiedział. Nie znał się przecież na wróżbiarstwie. Wzruszył jedynie ramionami, gdy Benjamin zwątpił w jego zdolności rozpoznawcze. Ostatecznie jednak kształt się uformował i miał on dziurkę, linię prostą i zakrzywienie. To musiał być klucz, bo co innego mogło to być? Chmurka? Pytanie tylko co ten klucz miał oznaczać! Logika nakazywała mu proste myślenie. Klucz zawsze coś otwierał. Otwieranie kojarzy się z zaczynaniem czegoś. Poza tym… te frazy o kluczu do miłości i szczęścia były dość popularne… dlaczego by więc nie miało znaczyć tego? Chociaż… klucz także zamykał pewne rzeczy. Może chodziło o zakończenie czegoś, w takim razie? Nie był wróżbitą… trudno mu było powiedzieć cokolwiek lepszego i głębszego, coś co miałoby sens.
– Już, już – mruknął, gdy tylko poczuł jak Benjamin go popycha w stronę misy. Nie spodziewał się takiego ponaglania z jego strony. – Daj już spokój. Dzisiaj i tak będę płonąć… i to nie z miłości – westchnął ciężko. Chwycił za klucz, który wcześniej użył jego przyjaciel, potem okręcił trzy razy świecę w swojej dłoni. Po tym niepotrzebnym rytuale, przelał wosk przez dziurkę od klucza i z dziwnym zainteresowaniem i zwątpieniem zaczął oglądać powstający na wodzie kształt.
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
'Wróżby' :
Klucz, który wyłonił się z wosku, nie skłonił Jaimiego do głębszych rozmyślań, oprócz tych oczywistych, wzbudzających przerażenie i wyrzuty sumienia. Wyjął kształt, strzepnął z niego krople wody i włożył za pazuchę. - Może to oznaka tego, że sprawie sobie nowe mieszkanie - rzucił optymistycznie, starając się ukryć poruszenie. Aktywne zachęcanie Anthony'ego do rozpoczęcia zabawy odsuwało podejrzenia od samego Wrighta. Z napięciem oczekiwał aż wirująca, gorąca ciecz stężeje, ukazując przed nimi...
- Kotek! - zakrzyknął uradowany Benjamin, jakby znów miał pięć lat i zobaczył przemykającego koronami drzew kuguchara, fuczącego i syczącego, gotowego wydłubać mu oko ostrymi pazurami. - To chyba znaczy, że...złowisz niedługo jakąś sycącą myszkę - zarechotał, marszcząc czoło, co miało wspomóc proces myślowy, przywołujący jakiekolwiek wróżbiarskie skojarzenia z tym zwierzęciem. - Albo...że będziesz miał pecha? - rzucił pytająco, coś świtało mu w głowie, że kocur to niezbyt dobry omen.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Uśmiechnął się słabo na jego słowa. Gdyby tylko był bardziej świadom tego, co musiał odczuwać Benjamin. Może wtedy trochę by się przemógł, może udałoby mu się choć trochę pomóc, no i może obydwaj byliby ciut radośniejsi. A tak – oboje błądzili, próbując nawzajem się rozśmieszyć i wywołać chociaż krótką radość. Chociaż i to było dobre, bo na chwilę zapominali o głębszych problemach. Niby im to nawet wychodziło. Zdawali się być pogodni, próbowali żartować, co nawet im wychodziło… Dobre i to, w tym całym wielkim nieszczęściu i niesprawiedliwości świata. W milczeniu odebrał piersiówkę od bruneta i ponownie schował ją za pazuchą.
– Nie mówmy o kobietach – westchnął głośno. – Ani o przedłużaniu rodu. – Nie chciał o tym rozmawiać. Wystarczyło, że cała rodzina wywierała teraz na nim presję, że skoro wrócił, to należałoby w końcu zacząć się rozglądać za potencjalnymi kandydatkami. Kuzyni się z niego podśmiechiwali. Ojciec marudził. Matka co chwila biadoczyła o wnukach i o tym, że nie doczeka się ich przed własną śmiercią. A teraz jeszcze Benjamin, niby w żartach, jeszcze mu o tym przypominał. Nie mógł go za to winić. Po prostu rozmawiali i temat sam jakoś się napatoczył. Nie mówiąc już o tym, że pewnie sam Benjamin musiał, prawdopodobnie, czuć się niekomfortowo z przypominaniem sobie swoich własnych smutnych wspomnień. – Kobiety są piękne, człowieka do nich ciągnie, ale czasem z premedytacją, a czasem i przypadkowo nas ranią. A jak ich nie ma, to też jest źle – podsumował ich rozmowę. – Lepiej więc zostawić je tak, jak są.
Zdecydowanie, bardziej wolał rozmawiać o tych głupich wróżbach niż o miłości. Był to bezpieczniejszy temat, bo skupiał się na tym, co było tu i teraz, no i na nieznanej przyszłości. Ta z kolei zależała tak czy siak tylko od nich i ich szczęścia… No i niby od wosku, który miał im w magiczny sposób podpowiedzieć jak to będzie. Benowi trafił się klucz, który jak każdy symbol można było interpretować na wiele sposób. Można było też interpretować go tak, jak to właśnie zrobił Wright.
– Tylko mnie zaproś – odpowiedział mu, gdy ten zasugerował, że może była to wróżba nowego mieszkania. Zaraz tknęła go też myśl czy może on sam powinien się wyprowadzić i znaleźć swój kąt? Albo, jak się zaraz okazało, powinien sobie sprawić kota zamiast własnych czterech ścian? Na widok kształtu, który tym razem uformował się niemu, uniósł jedną brew w geście konsternacji. Chociaż czy to był aby na pewno kot? Może to jakiś niezdarny pies? Albo pufa na nogach? – Mówisz, że to kot? – Zapytał niepewnie. Kształt wróżby Bena był prostszy… a jego… sam już nie wiedział. – Żadnych myszek, Wright, już nie wracajmy do tamtego tematu. Wystarczy, że już raz wrobiłeś mnie w randkę – odezwał się. – Pecha będę mieć na Magu, a to… – spojrzał znowu na wosk – …sam nie wiem. Może powinienem sobie kupić kuguchara. – Wzruszył ramionami. Powinien? Chociaż… może Wright miał rację z tym pechem? A może to był efekt sugestii wywołanej z jego strony, bo za dużo mówić o pechu? – No chyba, że ten twój klucz to klucz do klatki z kotem, a przez to nasze wróżby razem znaczą, że powinieneś kupić mi takie zwierzątko – zaśmiał się, szturchając przyjaciela w ramię. – Oczywiście po to, żeby w razie mojej śmierci na Magu mieć po mnie pamiątkę.
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Przynajmniej na razie, wierzył bowiem w zdolności przyjaciela, lecz wydawał się on zbyt zajęty prywatnymi sprawami, by poświęcać swój czas na coś większego. Wright zerknął na niego z ukosa, nieco zezując. - Co z tobą nie tak, że nie chcesz rozmawiać o kobietach? - spytał prosto z mostu, chociaż zapewne znał odpowiedź: męczył tak swego druha od wielu lat, nie mogąc nadziwić się wstrzemięźliwości, pasującej raczej do zawstydzonych dzierlatek niż do męża w sile wieku, do tego z rodu słynącego z odważnych i hardych dziedziców. - Gadasz jak baba. Albo gorzej, jak pijany nieśmiałek - huknął, postanawiając skorzystać z okazji i nie tylko samemu wybrnąć z bagna goryczy, ale i dodać Anthony'emu trochę animuszu. Szorstka miłość pomagała, a zajmowanie się innymi wykluczało zajmowanie się własnymi problemami - znajdował się więc w sytuacji idealnej. Klepnął blondyna w plecy, czule, ale z pełną mocą, chcąc przywołać go do porządku, a następnie tym samym ramieniem objął go przez bark i szyję, pochylając się nad nim jowialnie. - Weź się w garść, ludzie giną, dzieci są torturowane, czarnoksiężnicy hasają bez problemu po okolicy. Życie jest za krótkie, żeby smętnie łoić kolejne butelki alkoholu i użalać się nad przeszłością - wychrypiał dość dyskretnie - nie chciał wprowadzić przyjaciela w zakłopotanie - lecz bez przesadnej delikatności. Pieszczenie się i łagodna troska nie miały miejsca w pomocnym arsenale gruboskórnego Benjamina. - Jesteśmy na festiwalu, weź przygruchaj jakąś gołębicę, potańcz, uśmiechnij się, daj sobie szansę na szczęście - bo jutro może być za późno - w głosie Wrighta zabrzmiała pewna groźba, jakby zamierzał wyciągnąć fizyczne konsekwencje, gdyby do jutrzejszego poranka nie ujrzał Macmillana obtańcowującego powabnych dzierlatek przy głównym ognisku. - Radzę ci wziąć me rady do serca, inaczej nie tylko zaproszę cię do swojej nowej rudery, ale i zmuszę cię do mieszkania ze mną - przestrzegł ze śmiertelną powagą, wyprostowując się, by dać Macmillanowi odetchnąć i w pełni cieszyć się swoją woskową wróżbą.
- Będę wrabiał cię w randkę aż do skutku - odparł beztrosko, naprawdę chciał dla druha jak najlepiej, traktował go przecież jak przyszywane rodzeństwo. - A może ten kot, to wiesz - jakaś stara panna z kotami? Może powinieneś się właśnie za takową rozejrzeć? - zaproponował, zachwycony swym błyskotliwym tokiem rozumowania. Miał dar do wróżenia, szkoda, że nie odkrył tego wcześniej, stracił wiele okazji do przewidzenia błędów, jakich mógł nie popełnić, i tragedii, którym mógł zapobiec. Niesforne myśli znów pomknęły w bolesne rejony, chrząknął więc groźnie, chcąc je odgonić, i zmrużył oczy, wpatrując się to w twarz Anthony'ego, to w woskowego kota. - Coś za często mówisz o śmierci. Planujesz sam rzucić się pod kule Wiklinowego Maga i dokonać żywota? - spytał bezpardonowo, odrobinę zaintrygowany tym widowiskowym pomysłem na samobójstwo. Czarownica miałaby o czym pisać, zrozpaczony lord postanawia nadziać się na wiklinową witkę. Doskonały nagłówek; może miał skryty talent nie tylko do wróżbiarstwa, ale i dziennikarstwa?
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Tu pojawiał się kolejny problem. Możliwość wybuchu wojny… a może ona już wybuchła? Przecież spalono Ministerstwo. Co powinna robić cała jego familia w takiej sytuacji? Co wszyscy powinni robić w takiej sytuacji? Bo póty co wszyscy bawili się tak, jak gdyby nad Wielką Brytanią nie wisiały żadne czarne chmury… Gdyby wojna naprawdę wybuchła… Sam nie potrafił sobie wyobraził co by się stało. Nie był typem polityka. Starał się myśleć prosto. Macmillanowie byli nienawidzeni przez wiele szlachetnych rodów… z wzajemnością. W przypadku najgorszego scenariusza, byliby pewnie jednymi z pierwszych, którzy mogliby paść ofiarą ataków ze względu na ich podejście do kwestii mugolskiej, a także ze względu na te wspomniane wcześniej niesnaski. Tak przynajmniej widział to Anthony.
Benjamin chyba miał rację, co do tego, że należało patrzeć na teraźniejszość i że nie powinno się aż tak mocno rozpamiętywać przeszłości. Dobrze, że pomimo swoich problemów (których Anthony w części nie zdawał sobie sprawy), Wright jednak dość twardo próbował go otrząsnąć. Chyba naprawdę powinien skupić się na tym przeklętym temacie kobiet, na czymś „przyjemniejszym”. W końcu to nie tak, że w ogóle nie chciał być z żadną kobietą. To nie tak, że był pijanym nieśmiałkiem. Coś jednak go blokowało. Pewnie ta niezbyt szczęśliwa atmosfera, pomimo trwania festiwalu… albo wizja Wiklinowego Maga, który nieco go przerażał, a jednocześnie zachęcał… albo właśnie przeszłość i oddanie, no i obawa, ze mógłby zdradzić niewinnego ducha. Pokiwał mu głową, bo naprawdę nie potrafił znaleźć żadnej sensownej odpowiedzi na jego słowa. No bo co miał na to wszystko odpowiedzieć? Ben był postawnym i przystojnym czarodziejem, w dodatku taki, który zdawał się trzymać twardo pomimo wszelkich przeciwności losu (a może to tylko wrażenie powodowane jego słowami i tym, że jednak był od niego wyższy i większy?)
– Masz rację – odezwał się po dość długim zamyśleniu. Może te kobiety nie były takim złym tematem? Obydwoje mogliby spróbować się odprężyć. Wrighta ten temat chyba bawił i wprawiał w dobry nastrój. – W sumie… mocno się zaniedbałem. – Dodał cicho, próbując się sobie przyjrzeć, a właściwie swojemu brzuchowi i nogom. – Muszę się poprawić… Tylko już mnie nie wrabiaj w te randki. Nie mam nic przeciwko kobietom, które nie są… – szlachtą, dodał w myśli. – Ale wiesz jak na takie kobiety patrzą inni… – szlachcice, znowu sobie dopowiedział. Wstydził się wymawiać przy Benjaminie tego jednego słowa, bo naprawdę traktował go jak kogoś równego sobie. No bo co ich dzieliło? Jedynie ilość pieniędzy i to, że Wright mógłby wybrać sobie jakąkolwiek pannę, jaką by napotkał, pomijając szlachcianki. Z kolei Anthony musiał się ograniczać do naprawdę wąskiego grona… albo zatrzymać się na „mezaliansie”. – Może powinienem. W sumie, nie mam nic przeciwko starym pannom… o ile nie są starymi pannami przez swój charakter – dodał, nieco się krzywiąc. Wybrać taką wyjątkowo irytującą kobietę byłoby czystym złem.
Spojrzał zaskoczony na Bena, gdy ten przedstawił mu wyjątkowo… interesującą ideę na samobójstwo. Nie był typem osoby, która sama zakończyłaby swój żywot… ale musiał przyznać, że kreatywność Wrighta w dziedzinie czarnego humoru była dość interesująca. Zamrugał szybko. Starał się jeszcze raz przeanalizować ego propozycję, wyobrazić ją sobie. Rzucać się pod kule… to by było coś. Przechylił głowę i pokiwał głową, jak gdyby podziwiał ten zamysł. Znowu nie spodziewał się takiej odpowiedzi.
– Nieźle… – mruknął cicho. – To by było coś. Może tak zrobię – uśmiechnął się w końcu. – A tak na poważnie, to nie chciałbyś się zmierzyć z Magiem? Nawet nie dla kobiet, ale tak, o, dla poćwiczenia?
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Zauważał smutek na twarzy blondyna i zirytował się na samego siebie. Przesadził? Być może; wyrzuty sumienia trwały jednak ułamki sekund, czasem trzeba było potężnego wstrząsu, by zrozumieć coś istotnego. Wiedział to po swoim przykładzie - dopiero gdy zachwiano jego fundamentami, ocknął się z letargu, wybierając to, co naprawdę ważne. - Doskonale. Zapiszę to - podsumował wesoło przyznanie racji: nie zdarzało się zbyt często. - Nie masz nic przeciwko kobietom, które...? - powtórzył jak echo, marszcząc krzaczaste brwi tak mocno, że aż jego czekoladowe oczy zamieniły się w drobne szparki. - Które mają czym oddychać? - zgadł, pewien, że znalazł odpowiedź na niewypowiedziane głoski, czające się na końcu wypowiedzi Anthony'ego. - Daj spokój, świat idzie do przodu, nikt nie patrzy krytycznie na niewiastę, która subtelnie odsłania swe wdzięki. Zwłaszcza tak zachwycające wdzięki - pocieszył go serdecznie; musiało chodzić o Pomonę, bo o kogo innego? Zapewne Macmillan kłopotał się jej urodą i tym, jakie wywoływała ona reakcje. A niepotrzebnie. - Znam ją nie od dziś, to porządna dziewczyna, wierz mi - a nie jakimś plotkom - zagrzmiał w obronie czci i niewinności panienki Sprout, mylnie doszukując się problemu tam, gdzie w ogóle go nie było. - Nie możesz być kapryśny. Trzeba brać, kogodają - o ile, oczywiście, szczerze ją pokochasz - wygłosił kolejny filozoficzny frazes, samemu dziwiąc się własnej mądrości. Osiągał ostatnio szczyty elokwencji.
Temat Wiklinowego Maga wywołał w Benjaminie westchnienie. Objął ponownie ramieniem Anthony'ego i wraz z nim odwrócił się od misy; zajmowali miejsce, a festiwal miał dla nich tyle atrakcji. - Wolę umrzeć za sprawy ważniejsze niż zwycięstwo w jakiejś tam rozgrywce - zwierzył się cicho, poruszając śmiesznie nosem. - Ale wierzę w ciebie i wiem, że będziesz godnie reprezentował ród Wrightmillanów. Może nie zginiesz od razu! - zaśmiał się czule; nie wyobrażał sobie Anthony'ego w akcji bezpośrednio zagrażającej jedności jego głowy z resztą ciała. Nie bał się jednak, szczerze wyznał, że wierzył w jego umiejętności. - Przygotowałeś sobie maść na poparzenia? - spytał troskliwie, zastanawiając się, czy Macmillan ma świadomość ryzyka, którego się podejmuje. Podobno czarodzieje ginęli w strasznych okolicznościach - ale to było dawno, przed laty; do niczego takiego nie powinno ponownie dojść. Chyba.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Uśmiechnął się trochę śmielej, choć było w tym coś z grymasu. Nadal jednak nie czuł się pewnie przy temacie kobiet. Był zwyczajnie świadomy tego jak źle wychodziły mu kontakty z płcią piękną… Te osiem lat było tego świadectwem. Chociaż ostatnio… może nie powinien narzekać? Końcówka lipca wydawała się być nawet przyjemna. Najpierw ta przeklęta jemioła, która nie chciała mu odpuścić, dopóki nie pomogła mu Ria… chociaż głupio było o tym myśleć, bo przecież znał ją od dziecka. Potem ta randka z panną Sprout… ale tu znowu nie było niczego głębokiego. Ot, miły, naprawdę przyjemny wieczór spędzony z ładną i ciekawą kobietą.
Komentarz Wrighta spowodował u niego wpierw zaczerwienienie na twarzy i szok. Myśląc o Pomonie wcale nie miał tego na myśli! Merlinie broń! Nie! Nie był tak podły, żeby myśleć tylko o kształtach, nawet jeżeli nie dało się ich pominąć w tym przypadku! Myślał na poważnie! Po prostu nie chciał, żeby głupio o nich plotkowano, a tym bardziej o Pomonie, w gronie szlachty. Jego środowisko było bezwzględne i okrutne, dlatego też wstydził się powiedzieć to na głos. A on sam nie chciałby ryzykować bezpieczeństwa tej uroczej panny, biorąc pod uwagę to, co stało się z jego ostatnią wybranką serca.
– Nie, nie, nie, nie – zaprzeczył szybko. – Nie o to mi chodziło! – poczerwieniał jeszcze bardziej, a przed oczami zdawało mu się, że znowu widzi pannę Sprout z tamtego spotkania. Teraz będzie mu jeszcze trudniej zapomnieć o jej wdziękach. Co za wstyd!… Przecież nie mógł myśleć o kobietach przedmiotowo! Na Merlina! – Nie ważne! Nie miałem na myśli w żaden sposób ją obrażać! – Począł się nerwowo tłumaczyć. – Wcale nie o to mi chodziło! To nie tak, że jestem wybredny i nie szanuję twojego wyboru. Wiem, że to porządna dziewczyna i gdybym coś do niej czuł, to pewnie bym się starał, ale nic między nami nie ma – stwierdził. – Nie ważne, po prostu nie ważne. Po prostu daj mi szansę samemu wybrać?...
Chyba nie chciał kontynuować tego tematu i jeszcze bardziej się tłumaczyć, a przez to wchodzić w jeszcze większe bagno wstydu. Nie był kapryśny, ale naprawdę nie chciał, żeby źle plotkowano o jakiejkolwiek kobiecie tylko z jego powodu. A tym bardziej przez jego problemy z alkoholem. Nie chciał, żeby mówili o pannie Sprout, że próbuje wejść do szlachty… albo podkreślali obraźliwie jej pochodzenie… albo nie wiadomo o czym innym!
To już lepiej było porozmawiać o Wiklinowym Magu, ale i ten temat nie zdawał się najbardziej odpowiedni. Przybliżył się do Wrighta, gdy ten go objął i razem z nim odszedł od misy. Zaraz jednak zdziwił się słowami przyjaciela, a jego głowa znacznie oddaliła się od głowy przyjaciela. Za ważniejsze sprawy? Chyba nie rozumiał o co do końca się rozchodziło i nie wiedział czy wypadało go zapytać o to. Czy to był jakiś szyfr? Tajemnica? O co mu chodziło?
– Za co ty chcesz ginąć, bo nie rozumiem? – Wymsknęło mu się w końcu. – Rozumiem obronę słabszych, ale od tego są aurorzy.
Zaraz jednak roześmiał się, słysząc że będzie godnie reprezentować ród „Wrightmillanów”. Właśnie o to mu chodziło w tym całym uczestnictwie, a nie wiedział czy Adair i Ayden planują zaryzykować swoim życiem dla zabawy innych. Ktoś musiał wypełnić ten nieprzyjemny obowiązek w rodzinie… nawet jeżeli miało to skończyć się bolesnymi poparzeniami.
– Nie, żebym pchał się w ręce śmierci, – no może trochę, – ale może nie zginę jako pierwszy. – Był świadomy ryzyka, ale bardziej realne zdawało mu się porządne uszkodzenie ciała niż śmierć. No, chyba że komuś wyraźnie zależało na śmierci szlachcica. Albo jeżeli tegoroczny Mag miał po prostu kogoś spalić. – Nic dla siebie nie przygotowałem… niestety. Najwyżej trochę się przypiekę… a jutro będę łowić wianek, w naszym kochanym morzu, z poparzeniami… Wiesz, oszczędzam zapasy na alkohole – odpowiedział mu i wzruszył jedynie ramionami, wciąż się śmiejąc. – Ale szkoda, że nie chcesz dołączyć do zabawy. Byłoby ciekawiej. A może Joseph będzie chciał? Wiesz może czy się pojawi?
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Westchnęłam więc po raz kolejny i uśmiechnęłam się ponuro; skoro chłopak nie gniewał się za tamten dzień, to chyba mogłam być spokojna i nie martwić się, że nasza przyjaźń została wystawiona na absurdalną próbę, prawda?
– Naprawia samochód Justine – wyjaśniłam – nie cierpię go od czasów szkoły a teraz jestem skazana na jego osobę. – Chociaż zaczynałam przekonywać się do Matthewa, tak tamta sytuacja rzuciła cień wątpliwości na moją próbę oswojenia się z jego osobą. Cóż, liczyłam na to, że kiedyś Gabriel postąpi z nim tak samo: zwyczajnie wyprosi go z mieszkania, skoro mnie żaden z chodzących po tym padole łez mężczyzn nie miał zamiaru słuchać. Irytowało mnie to; wszyscy traktowali mnie jak młodszą siostrę Just, którą wciąż należało otaczać parasolem bezpieczeństwa i chronić od w s z y s t k i e g o, a to zaczynało być męczące.
– Tak działa poświadomość, Johny. Uformujesz kształt, dopiszesz do niego znaczenie i potem podświadomie będziesz doszukiwać się w życiu tego, co on oznaczał. – Mówiłam oczywiście o wróżbach z wosku; istnienia jasnowidzów nie odrzucałam w żaden sposób, jak i możliwości czytania z kart tarota. Do kuli z kolei też miałam sceptyczne podejście, chociaż ciekawiły mnie lekcje wróżbiarstwa. Pokiwałam głową, nie dodając, że w horoskopy też nie wierzę a zamiast tego spokojnie spoglądałam na walkę z woskiem i wodą. – Co to jest? Koń, kot? Ptak? Plama? – Nachyliłam się nad misą, niemal wkładając do niej nos.
- To jasne, że sam sobie wybierzesz, ja ci tylko chcę pomóc - rzucił rozczarowany, lecz nie potrafił długo rozpaczać nad tak drobnymi trudnościami. Wielkie tragedie nauczyły go dystansu do nieporozumień lub braku zgody, stał się przez to znacznie mniej agresywny i rozwiązywał utarczki w polubowny sposób. Dawniej zaciągnąłby Macmillana za fraki do jakiejś panienki, wprowadzając wszystkich w skrajne zawstydzenie, po czym uznałby, że dokonał wspaniałego, dobrego czynu.
Zmiana tematu na Wiklinowego Maga i śmierć także nie była zbyt przemyślana. Prawie zapomniał, jak bardzo mogą troszczyć się o siebie bracia, nawet ci z innej krwi i zupełnie odmiennego stanu: momentalnie wyczuł zaniepokojenie Anthony'ego. Zaklął w myślach, no tak, mógł powstrzymać się od śmiertelnych wyznań, na jakie Macmillan nie był gotowy. - Żart - wyjaśnił, udając śmiech, co wyszło mu kretyńsko i mogło wzbudzić jeszcze większe podejrzenia. - Nie no, chodziło o to, że wolę zginąć na Nokturnie w bójce o jakąś nadobną panienkę i beczkę whisky niż tutaj - dopowiedział nieco chaotycznie, chwytając się strzępów wyobrażeń, mogących naprawić to faux pas. Szybko pochwycił następną nitkę konwersacji, mocniej obejmując ramieniem przyjaciela, jakby zamierzał w odpowiednim momencie - gdy powróci do tematu śmierci w lepszej sprawie - odrobinę go przydusić i uniemożliwić drążenie tej problematycznej kwestii. - Czyj wianek zamierzasz złowić? Masz na oku jakąś pannę? Mniej biuściastą od Pomony? - puścił do niego oczko, przypominając sobie ubiegłoroczny festiwal. Kotłowanie się w wodzie zabarwionej krwią z mężem Harriett. Samą Lovegood, stojącą na brzegu, zalaną łzami. Garretta i Selinę, próbujących go uspokoić. Uśmiechnął się do siebie, krzywo, z bólem, szybko jednak zastępując ten grymas normalnym, przyjacielskim uniesieniem kącików ust. - Dawno nie rozmawiałem z Josephem, ale kto wie. Fanki oszalałyby jeszcze bardziej, gdyby został Pogromcą. To mogłoby być niezdrowe dla jego ego - zaśmiał się cicho, postanawiając, że niedługo zobaczy się z bratem. Zaniedbał stosunki z Josephem na rzecz wprowadzania Hannah do Zakonu Feniksa - należało to naprawić, jak najszybciej.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
– Mniejsza o to! – Rzucił znowu nerwowo. Miał nadzieję, że to ostatecznie zakończy ich temat dotyczący panny Sprout. Czuł się jednak jeszcze gorzej widząc i zdając sobie sprawę z tego, że zawiódł Benjamina swoim zdaniem o braku dopasowania. – Wiem, Ben, wiem – mruknął cicho i zwiesił głowę. Nie chciał takiego efektu końcowego. Naprawdę! Chciał jak najlepiej, ale nie potrafił nikogo zmuszać do swojego towarzystwa. Nie mógł też wymazać sobie z głowy kilku lat „mezaliansu”, który za nim chodził. Doskonale pamiętał jak podle się czuł kiedy skradł lady Weasley całusa, żeby pozbyć się głupiej jemioły. Okropnie. – Doceniam twoje starania. – Dodał zaraz, chcąc zapewnić przyjaciela, że wszystko jest w porządku.
Na całe szczęście pozostawił ten temat za sobą… no i pozostawała już wizja powolnego pójścia w stronę wzgórza, na którym miały odbyć się zawody. Nadal jednak nie wiedział o co chodziło Wrightowi z umieraniem za ważniejsze sprawy? No, chyba sam nie chciał rzucać się na poszukiwanie jakiś czarnoksiężników, prawda? To byłoby szaleństwo i to skrajne. Może chodziło o jakąś dziwną metaforę?
– Ech, ty i twoje poczucie humoru – westchnął, słysząc jego tłumaczenie. Nie zauważył nawet fałszywego uśmiechu. Chyba sam chciał wierzyć, że to tylko kawał, który nie brzmiał śmiesznie. – Za nadobną panienkę i whisky… – kręcił głową, powtarzając jego słowa. – Mogłeś po prostu powiedzieć, że nie chcesz iść, bo nie. Albo że się umówiłeś z jakąś panną. – Jęknął cicho czując dość silny uścisk Bena na swoim ramieniu. Matko kochana… jak gdyby ten nie był Wrightem a olbrzymem.
Na pytanie o wianki jedynie rozdziawił usta i próbował szukać w głowie sensownej odpowiedzi. Wianek. Czyj miał złapać? Powinien je w ogóle łapać? Nie był do tego przekonany. Nie miał żadnej panny na oku. Mógłby właściwie złapać każdy wianek. Poczynając od wianka kuzynki, po wianek panny Sprout (choć może lepiej nie) aż po wianek jakiejś szlachcianki. Sam nie wiedział. Co się wyłowi, to się wyłowi i o ile się wyłowi. Tak mogło być zabawniej. Gdyby jednak się zdecydował, mógłby jedynie współczuć czarownicy, która stałaby się jego „ofiarą”.
– Nie wiem. Nikogo nie mam na oku. Nie wiem czy pójść – odpowiedział mu zgodnie z tym, co myślał. – A ty?
Zaśmiał się na wizę szalejących fanek, gdyby Joseph wziął udział w zabawie. O tak, oszalałyby, zupełnie tak, jak w Dziurawym Kotle. Szkoda tylko, że sam Ben nie rozmawiał długo z bratem, co swoją drogą było zaskakujące.
– Szkoda. Zobaczymy… chociaż rzeczywiście, to mogłoby być niebezpieczne dla jego ego i naszego zdrowia w przyszłości. Chodźmy w stronę wzgórza, odprowadzisz mnie kawałek, bo nie chciałbym się spóźnić na Maga.
Pociągnął Wrighta w kierunku wzgórza. Wciąż z nim prowadził rozmowę, choć można było domyślić się jak ona wyglądała… szczególnie przy tych wyjątkowo niemrawych tłumaczeniach jeżeli chodzi o kobiety. Nadal jednak cieszył się z tego, że przynajmniej chwilę mógł spędzić czas z dawno niewidzianym towarzyszem.
|zt x2
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset