Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Zagajnik
Nieodłącznym elementem święta Lughnasadh pozostawała wszechstronna rywalizacja sportowa. Na Arenie czarodzieje zmagali się z różnego rodzaju fizycznymi konkurencjami, uprawiane były zapasy, w których prym wiódł jeden z potężnie zbudowanych lordów Macmillanów, przygotowywano aetonany na tradycyjny wyścig pod Durdle Door, urządzono sparingi Quidditcha, popisywano się męstwem i fizyczną sprawnością. W zdrowym ciele zdrowy duch, dało się słyszeć co jakiś czas z ust naganiaczy widowni. Na nieco chwiejnych drewnianych trybunach mogło się zmieścić kilkadziesiąt czarodziejów - był z nich doskonały widok na większość odbywających się na Arenie dyscyplin. Udeptane, wysuszone magią błoto stanowiło stabilne, miękkie i bezpieczne podłoże dla zmagań.
Aby przystąpić do jakichkolwiek zmagań wystarczy zgłosić taki zamiar jednemu z czarodziejów pilnujących w pobliżu porządku. Należy wówczas napisać posta, w którym postać deklaruje taką chęć jeszcze bez jakiegokolwiek rzutu kością (aby możliwe było zawarcie zakładu przez jakiegokolwiek gracza).
- Wyścigi:
- Skwerek na soczysto zielonej trawie przy namiotach służy wyścigom w jutowych workach i jest przeznaczony zarówno dla dzieci (których worki są fantazyjnie malowane), jak i dorosłych - z każdą grupą startującą osobno. Za zwycięstwo w swojej kategorii wręczane są drobne nagrody, które można odebrać u sędziego zaraz po ogłoszeniu wyników trzech pierwszych miejsc na podium dekorowanym sianem i kwiatami, oraz odznaczeniu kolorowymi wstążkami - czerwoną za miejsce pierwsze, niebieską za miejsce drugie i żółtą za miejsce trzecie.
W wyścigu biorą udział co najmniej trzy postaci (jeśli w wątku są dwie lub tylko jedna bierze udział w wyścigu należy dołączyć postaci NPC z przeciętnymi wartościami sprawności i zwinności 10). Wyścig trwa 3 tury. Postać w każdej turze rzuca kością k100, a do wyniku dodaje pojedynczą wartość sprawności i zwinności. Miejsca na podium zajmowane są według uzyskanych wyników.
Postać dorosła może wybierać między paczką papierosów niskiej jakości (20 sztuk), kawą zbożową (100g) i koszykiem owoców leśnych (30 sztuk).
Postać dziecięca może wybierać między małą paczką fasolek wszystkich smaków (15 sztuk), koszyczkiem dużych jabłek (4 sztuki) i słoiczkiem miodu (0.5l).
- Wspinaczka:
- Arenę rozłożono nieopodal wysokiego sękatego drzewa. Niegdyś było ono starą olchą, ale ponoć na skutek różnego rodzaju wyładowań magicznych drzewo powykręcało się i miejscami wyłysiało. Na czas zawodów na jego szczycie wiąże się czerwoną wstążkę - aby ją zerwać czarodziej musi wspiąć się na sam szczyt i musi uczynić to, nim piasek w klepsydrze pilnowanej przez jednego z czarodziejów przy pniu nie przesypie się w pełni. Zwycięzca daje w ten sposób dowód swojego męstwa, a tradycja stanowi, iż gdy podaruje zdobytą wstążkę pannie, ta nie może odmówić mu tańca przy ognisku.
Aby zdobyć wstążkę należy trzy razy rzucić kością k100, do każdego rzutu dodaje się statystykę zwinności przemnożoną przez 2. Postać zdobywa wstążkę, gdy wartość wszystkich wykonanych rzutów będzie równa lub wyższa od 250.
- Zapasy kornwalijskie:
- Postaci mogą mierzyć się ze sobą wzajemnie lub z wielkim mistrzem Macmillanem. Zasady są proste, zwycięża ten, kto powali przeciwnika na łopatki - wszystkie chwyty są dozwolone, lecz różdżki składa się przed walką czarodziejowi-sędziemu. Przed rozpoczęciem zawodnicy składają uroczystą przysięgę powtarzaną po sędziującym - złożona w dialekcie kornwalijskim stanowi, iż wojownicy przystąpią do zmagań uczciwie, nie sięgną po oszustwo, ani nie wykażą się przesadną brutalnością.
Zapasy odbywają się na zasadzie rzutów spornych na sprawność (sprawność mnoży się dwukrotnie dodając do rzutu k100). Zwycięża postać, która osiągnie wygraną trzy razy z rzędu lub trzykrotnie osiągnie wygraną dwa razy z rzędu.
Każdy może zmierzyć się z wielkim mistrzem Macmillanem. Pojedynek odbywa się na zasadach ogólnych, kośćmi za wielkiego mistrza rzuca wówczas partner w wątku, dobrane lusterko lub sam walczący. Wielki mistrz posiada sprawność równą 40. Postać, która z nim zwycięży, odbierze mu tytuł wielkiego mistrza i będzie mogła zostać wyzwana na kolejne pojedynki o ten tytuł.
Przegrana z wielkim mistrzem bywa bolesna. Mimo złożonej przysięgi mistrz Macmillan nie przebiera w środkach, uznając to za część sportowej rywalizacji. Co najmniej raz otrzymasz potężny cios w czaszkę. Skutkuje to zawrotami głowy przez trzy najbliższe dni i karą -20 do jakichkolwiek rzutów k100 na zwinność lub sprawność przez ten okres.
- Siłowanie na rękę:
- Na prowizorycznych stolikach zrobionych z pustych beczek po ognistej whisky urządzano pojedynki na rękę; otaczający siłaczy czarodzieje skandowali kolejne imiona, dopingując swoich ulubieńców. Ci ze skupieniem wymalowanym na twarzach, nabrzmiałymi żyłami i mięśniami rąk i czołami błyszczącymi świeżym potem skupiali się na rywalizacji.
Aby siłować się na rękę należy rzucić kością k10 i dodać do wyniku:
- Wartość statystyki sprawności podzieloną przez 3 (zaokrąglając wartość zgodnie z zasadami matematyki);
- +1 za każde 5 punktów wagi postaci powyżej 70 kg i -1 za każde 5 punktów wagi postaci poniżej 70 kg.
Rzuty są rozpatrywane na zasadzie rzutów przeciwstawnych. Zwycięża postać, która osiągnie wygraną trzy razy z rzędu lub trzykrotnie osiągnie wygraną dwa razy z rzędu.
Przy Arenie nieprzerwanie kręci się cwaniakowany półgoblin w połatanym cylindrze, który chętnie przyjmuje zakłady na każdego przystępującego do zmagań zawodnika. Pykając pachnącą ziołami fajkę inkasuje kolejne monety, z uśmieszkiem śledząc kolejne zmagania. Czasem można go znaleźć opartego biodrem o zagrodę lub ścianę trybun, innym razem przesiadywał na jednej z pobliskich ław, przecierając leniwie nieco wyszczerbionego na krańcach monokla. Do pasa przytroczonych miał kilka sakiewek, można było tylko podejrzewać, że wypełnione były złotem.
Aby postawić kwotę na konkretnego zawodnika należy napisać w temacie posta w momencie, w którym przystępuje on do zmagań (sam napisze wiadomość, w której deklaruje przystąpienie do zmagań). Można założyć pieniądze zarówno na jego wygraną, jak i przegraną. W przypadku trafienia końcowego wyniku postać zyskuje dwukrotność założonej kwoty. W przypadku postawienia na niewłaściwy wynik postać traci swoje pieniądze.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:09, w całości zmieniany 2 razy
Tajemnicza atmosfera zagajnika sprzyjała takim myślom, z których Hesper wyrwała ją komplementem. Zaskakująco miłym, zazwyczaj nie przejmowała się zdaniem innych, zwłaszcza jeśli dotyczyło egzotycznego wyglądu, ale odrzucenie Rosiera otworzyło w niej dawno zasklepioną ranę, domagającą się łagodnego traktowania. Brudna, brzydka dzikuska - za taką ją miał, dlatego też zapewnienie szczerej aż do bólu Czarnookiej, nieco załagodziło wewnętrzny dyskomfort. - Dziękuję - odparła spokojnie, posyłając zjawie lekki uśmiech. Pochlebstwo ducha było bardzo cenne, w końcu Hesper pozostawała wiecznie piękna i względnie młoda; w nieskończoność emanująca tym samym czarem, który posiadła za życia, choć niemogąca z niego w żaden sposób korzystać. Bolesne przekleństwo, które pohamowało Deirdre przed odwzajemnieniem miłych słów - nie chciała poruszać grząskich tematów, mogących doprowadzić do niezadowolenia mary.
Radę Hesper przyjęła skinieniem głowy. Doskonale zdawała sobie sprawę z tej męskiej słabości, ba, wykorzystywała ją przez wiele spędzonych w Wenus miesięcy. Potrafiła owinąć sobie wokół palca większość przedstawicieli brzydkiej płci. Oczarować, zwieść, wykorzystać, a wszystko to dzięki złudnemu oddaniu kontroli w ich ręce. Skuteczna manipulacja zawiodła ją jedynie w przypadku Rosiera - a stało się to nieświadomie, płynnie; sama nawet nie wiedziała, w którym momencie została strącona z pozycji wykorzystującej sytuację triumfatorki. - Natrafiłam na wyjątkowo dominującego mężczyznę - wyjawiła tylko krótko, co i tak sygnalizowało duże zaufanie oraz swobodę, jaką odczuwała w towarzystwie Hesper. Nagle tracącej pogodny nastrój. Deirdre spojrzała na nią uważnie, odczytując z półprzeźroczystej twarzy wyraźne niezadowolenie. Powiedziała coś nie tak? Zapewne, była przekonana, że zaakcentowała rolę Czarnookiej w procesie warzenia amortencji, ale nie zamierzała się tłumaczyć. Z duchami należało postępować ostrożnie i z pokorą. - Nie o to mi chodziło, Hesper - zapewniła tylko, nie chcąc dopuścić do konfliktu. - To dzięki twoim radom i wyjątkowemu talentowi, udałoby się jej stworzyć coś tak potężnego. Bez wsparcia, wiedzy oraz przekazywanej przez pokolenia zdolności alchemicznej zapewne amortencja okazałaby się znacznie słabsza - wyjaśniła spokojnie, dla siebie pozostawiając sugestię, że Eir wolała warzyć trucizny niż eliksiry służące wykreowaniu sztucznej miłości. Budzący sprzeczne emocje temat na szczęście zszedł na dalszy plan, zwłaszcza, gdy próba przelania wosku okazała się udana.
Deirdre dalej powstrzymywała dreszcze, wpatrując się w zastygający na wodnej tafli kształt. Korpus konia, poroże, ogon - dostrzegała coraz więcej szczegółów, potrafiąc zinterpretować samą postać, chociaż nie znała jej przesłania. Jeleń kojarzył się jej jedynie z lasami i wolnością, nic poza tym - zawsze była bardzo słaba z wróżbiarstwa.
- Rozwiązłość - powtórzyła, odwzajemniając lekki, nonszalancki uśmiech Hesper. Czyżby i tak aura Deirdre była zbyt silna, przebijając się nawet w przelewaniu wosku i zabawach, dotyczących przyszłości? Sugerowanie niemoralnych poczynań pasowało do niej bardziej niż ckliwe serce, spoczywające bezpiecznie w kieszeni sukni. - Masz w planach odwiedzenie tego Floreana? - pozwoliła sobie na żartobliwe pytanie. - Kopyta i duży tułów coś znaczą? - dopytała, ponownie poprawiając długie włosy, ciągle rozwiewane delikatnym wiatrem, igrającym także z płomieniami otaczających ich świec. - Musisz kiedyś opowiedzieć mi o swojej rozwiązłej przeszłości. Te opowieści z pewnością są więcej niż ciekawe - dodała poufałym szeptem, prostując się znad drewnianej misy akurat w momencie, w którym napotkała spojrzenie przechodzącego obok Mulcibera.
- Ramseyu - kiwnęła mu uprzejmie głową, zastanawiając się, w co też ułożył się kształt jego wosku. Znał przyszłość, potrafił dojrzeć to, co nieoczywiste i odległe: może jego wróżba ułożyła się w coś sensowniejszego od serca. Kątem oka zauważyła lekkie oburzenie zignorowanego ducha. - Mężczyźni - podsumowała tylko miękko, prawie kwitując tę generalizację westchnięciem. - Chciałabyś zabrać wróżbę ze sobą? - zapytała uprzejmie, chcąc znów skierować rozmowę na przyjemniejsze tony. Wolałaby nie narażać Mulcibera, wyższego rangą śmierciożercy, na zemstę zignorowanej zjawy. - Mogłabym ją przynieść do Cassandry albo w jakieś miejsce, w którym bywasz teraz najczęściej - zaproponowała, podejrzewając, ile mógł znaczyć dla Hesper chociaż ten strzęp życia; przypomnienie Festiwalu Lata i zabawy, jaką lubiła jako żywa dziewczyna.
seven deadly sins
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
Na wieczność miała jawić się światu jako piękna, dwudziestosześcioletnia kobieta. Za życia była prawdziwą pięknością - smukłą dziewczyną o bladym licu, wysokich kościach policzkowych i błyszczących, czarnych oczach. Czarownica jak z obrazka, urzeczywistnienie mugolskich legend i baśni o wiedźmach; na ziemi na wieku pozostało odbicie tej urody - i nie było nic warte. Nie posiadała ciała, była bezbarwna i zimna jak ryba. Cóż to za piękno, którego nie można było poczuć?
Zazdrościła Deirdre ciepłego ciała, krwi burzącej się w żyłach, wszystkich cielesnych reakcji, lśniących podobną czernią oczu. Prawdziwym pięknem było życie.
Wyraźnie się uspokoiła, gdy Deirdre zapewniła ją, że nie kwestionuje wielkości Laverne de Montmorency i jest świadoma, że nikt nie będzie w stanie powtórzyć jej sukcesu; miłe pochlebstwa udobruchały kapryśnego ducha i prędko obdarzyła ją znów czarującym uśmiechem. - Jesteś niezwykle uprzejma, moja droga. Z radością wam pomogę, jeśli będziecie chciały ją uwarzyć. Z pewnością kilka jej kropel pomoże ujarzmić ci tego wyjątkowo dominującego mężczyznę - te słowa wyrzekła już dużo milszym tonem, a po urazie nie było śladu. Przynajmniej dopóki trwały nad misą wciąż same.
- Cóż mogę powiedzieć... Wyjątkowo wróżba nie ma szansy na to, by się sprawdzić - wypowiedź zmącił chichot, lecz w ostatnich słowach zabrzmiała gorycz; pomyślała o Valeriju, o którego dotyku nie mogła nawet śnić - bo snu nie zaznała od wieków. - Floreana? Ależ skąd... - zaprzeczyła Hesper. W jej życiu był obecny tylko jeden mężczyzna - najbardziej wyjątkowy spośród wszystkich. - Opowiem, lecz może... nie tutaj - odparła nie mniej konspiracyjnym szeptem, nachylając się ku Deirdre.
Miał więc na imię Ramsey; widziała go już kilkukrotnie, lecz przez setki lat żywota widziała tyle twarzy, że zlewały się w jedną plamę - nie oznaczało to jednak, że nie czuła się nieco urażona. Żywi często ignorowali obecność duchów, traktując ich jako istoty drugorzędne, nie zasługujące już na szacunek i uwagę. Skoro nie żyli, nie trzeba było zwracać na nich uwagi. Martwi, których dusze błąkały się po lesie, cechowali się niezwykłą wrażliwością na tym punkcie. Wydęła usta w obrażoną podkówkę, lecz słowem się nie odezwała - a przynajmniej nie do nieznajomego.
- Byłabym ci za to bardzo wdzięczna - przytaknęła Hesper, choć nie zależało jej na tym znacznie; nie przywiązywała się już do przedmiotów, najpewniej prędko o nim zapomni, skoro i tak nie mogła nic z nim zrobić, lecz nagle zapragnęła mieć chociaż poczucie, że coś posiada. - Zostaw go proszę u Cassandry - zgodziła się z łagodnym uśmiechem. - Chodźmy, Deirdre, tak jak obiecałam, opowiem ci co nieco.
Na niematerialne usta wychynął tajemniczy uśmiech, który był tajemnicą ciekawych opowieści. Jeśli tylko by żyła, chwyciłaby pannę Tsagairt pod ramię, lecz nie chciała sprawiać jej dyskomfortu - sunęła z wdziękiem nad ziemią obok, gdy podążały ścieżką, aby znaleźć ustronniejsze miejsce na rozmowę.
| zt Hesper i Deirdre
my skin and bones have seen some better days
and began again in the morning
– Niedobrze mi się mieszka. Wyszło głupio, przepraszam – odparłam, uznając, że jestem mu to winna, chociaż tak naprawdę niewiele miałam wspólnego z tym nagłym wysiedleniem. Nie byłam wtedy nawet obecna w domu. – Wszyscy traktują mnie jak dziecko, chociaż sami się tak zachowują – dodałam z przekąsem, nie uznając zachowania moich bliskich ani za dorosłe ani tym bardziej podparte odpowiednimi, porządnymi argumentami. Miałam wrażenie, że przebyte od tamtej pory rozmowy były czymś na zasadzie: nie, bo nie i tak, bo tak, koniec, kropka, a ja nie zamierzałam z czymś takim w ogóle polemizować. Urągało to mojej dumie, która wciąż pozostawała mocno urażona. Wreszcie postanowiłam rozejrzeć się dookoła, kiedy uświadomiłam sobie, że tak naprawdę nie mam pojęcia gdzie idziemy.
– Wierzę w fakty, Johny. – Odpowiedziałam smętnie, bo humoru nie miałam dzisiaj za grosz, a gdy mój przyjaciel zerwał się do krzaczka z jeżynami, brutalnie wyrywając mi swoją rękę z uścisku, przewróciłam oczami. Wstrzymałam się przed pytaniem, czy w życiu na oczy jeżyn nie widział, dziękując tylko kulturalnie. Nie miałam ochoty na jedzenie. Znowu. Z ogromną pobłażliwością potraktowałam zachowanie Bojczuka, przystając przy misie z wodą. – No, dalej, zobaczymy co ci się uformuje. – Uśmiechnęłam się zachęcająco, obrzucając spojrzeniem odbicie swojej twarzy w gładkiej tafli wody.
- Nigdy nie przepadałam za gęsiami. Jedna z nich dziabnęła mnie kiedyś w pośladek. Bolało - zdradziła im tę tajemnicę szeptem. Powróciła nagle wspomnieniem na arenę klubu pojedynków, gdzie zaledwie kilka dni wcześniej zmieniła znienawidzoną Hannah Wright w równie nielubianą gęś. Na pełne usta panny Desmond wychynął bardzo mściwy, pełen dziwnej satysfakcji uśmiech.
- Myślę, że nie doceniasz naszej drogiej, Red, Ria. Nawet na szczudłach biegłaby po tej polanie z wdziękiem łani - powiedziała Maxine, puszczając oczko do Sproutówny, aby zrównoważyć złośliwostkę młodszej Harpii. Zastanowiła się, czy wśród czarodziejów także używa się szczudeł i rude czarownice mają pojęcie, czym one w ogóle są. Nie słyszała jak dotąd o magicznym cyrku, lecz istniało duże prawdopodobieństwo, że jej to umknęło - jak wiele innych rzeczy. - Jeśli los będzie mi sprzyjał, mój wianek złapie książę z bajki, a później odlecimy na nowej miotle w stronę zachodzącego słońca i pucharu mistrzostw świata - zaśmiała się, wysnuwając kolejną absolutnie absurdalną, dlatego podszytą ironią wizję. Nie marzyła o księciu z bajki, tylko o zdobyciu pucharu ligi, pozycji szukającej w kadrze narodowej Walii i pełej skrytce w Gringoccie - a przynajmniej tak brzmiała oficjalna wersja dla niej samej.
Udała, że zastanawia się nad odpowiedzią na pytanie o duchy, jednakże naprawdę coś sobie przypomniała. Klasnęła energicznie dłońmi, znów zakłócając mistyczną atmosferę panującą w zagajniku i przyciągając do nich niepotrzebną uwagę. - Słyszałam kiedyś, że duchy urządzają polowanie bez głów. Tak mi powiedział Prawie Bezgłowy Nick. Jęczał, że niego nie zaprosili. Grają w wtedy w polo własnymi głowami, rozumiecie to? - mówiła podekscytowana; na niej - jako mugolaczce - robiło to ogromne wrażenie, na nich jako czarownicach czystej krwi najpewniej dużo mniejsze.
- Jesteś naszą ulubioną kibicką - dodała pieszczotliwie, bez zawahania wyciągając dłoń, by potargać nieco rude pukle Rowan.
Wpatrywała się dalej w świnię z naburmuszoną miną. Przegnały ją jednak słowa przyjaciółek, coraz bardziej absurdalne; nieco złośliwe, lecz nie potrafiła się nie roześmiać. - Tak właśnie myślałam, że to ten książę z bajki - zaśmiała się. - A więc to ostrzeżenie, aby nie iść upleść wianka - westchnęła w końcu ciężko. Uniosła ręce do nieba i zrobiła minę w stylu niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba.
- Ooo, będzie wyścig? - podpytała Rię z szerzej otwartymi oczyma. - Ugh, nie potrafię jeździć konno, szkoda. Najpewniej trafiłabym na najbardziej złośliwą kobyłę i zrzuciłaby mnie z grzbietu jeszcze przed startem - mruknęła niezadowolona. Pan Desmond posiadał w swym gospodarstwie konia, lecz nie był to wierzchowiec pod jazdę - był wykorzystywany do ciężkiej pracy na roli. - Ej, a może to ty jesteś tym lordem na białym aetonanie, co? Chcesz mnie zrobić w balona? Przyznawaj się - zażartowała Maxine, wymierzając Weasleyównie pieszczotliwą sójkę w ramię.
Niestety Rowan także nie miała szczęścia. Zdecydowanie nie wywróżyła sobie ponuraka.
- Och, nie, co ja teraz zrobię ze swoim życiem? - udała płaczliwy jęk; złapała Rię za rękaw i potrząsnęła nią lekko. Zaraz skupiła się jednak na Rowan, która w końcu wzięła się za to, przez co tu w ogóle przyszły. - Z tą świnią chyba - mruknęła w odpowiedzi na dramatyczny ton rudowłosej. - Nie, to nie jest gumchłon - potrasnęła głową Max. - To renifer, nie widzisz? Taki z czerwonym nosem. Rowan pewnego dnia wyjedzie na północ, do Laponii, gdzie spotka świętego Mikołaja i zostanie panią Mikołajową. Przesadzi ze słodyczami i zrobi się okrąglutka jak on, ale wtedy łatwiej będzie się turlać do kuchni po następną czekoladową żabę - swoją interpretację wróżby wygłosiła niezwykle poważnym tonem, starając się przy tym brzmieć bardzo enigmatycznie, niczym uliczna wróżbitka; mrużyła przy tym oczy i żywo gestykulowała. Nie potrafiła jednak powstrzymać drżących kącików ust - miała wielką ochotę parsknąć śmiechem.
That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?
- Ode mnie? - żachnęła się głośno, udając zdziwienie; uniosła wysoko brwi i teatralnie przyłożyła dłoń do serca. - A co ja mam z tym wspólnego? - dopytywała dalej, jakby wcale nie próbowała go wcześniej sprowokować do wzięcia udziału. Tak po prawdzie nie miała ku temu żadnych solidnych powodów; skoro sama nie mogła w tej konkurencji uczestniczyć (gdyby tylko mogła, to wykłóciłaby się o to z organizatorami, a awanturować się potrafiła niezwykle płomiennie), chciała, by chociaż oglądał się to ciekawie - i wreszcie przekonałaby się, czy Macnair jest tylko mocny w gębie, czy w czarach również. - Wszystkie panienki będą się wręcz prosić, byś na nie spojrzał, to mało? - Miała użyć słowa kobiety, lecz wówczas z pewnością złapałby ją za słówko i zasugerował, że ona także; a z grona panien została wykluczona już wiele lat temu - stan wdowy był niezwykle wygodny. Wyciągnęła władczo rękę w jego stronę, oczekując, że poda jej piersiówkę, gdy już zdrowo z niej pociągnął.
Rzeczywiście wyglądała zupełnie inaczej, niż podczas ich ostatniego spotkania; bardziej przypominała już dawną siebie, odzyskała energię i ochotę do żartów, droczenia się, właściwy jej kpiący uśmieszek szelmy na ustach. Z wolna powracała do względnej normalności (jak na nią), a Festiwal Lata miał swą zabawą jej w tym pomóc.
- A po co byśmy tam szli, gdybym nie miała zamiaru, ty tytanie intelektu? - zapytała kpiąco, robiąc przy tym taką miną, jakby była najbardziej oczywista rzecz na świecie, a Drew strzelił sobie właśnie klątwą w kolano. Oddała mu piersiówkę, a on zaczął pajacować. Przyglądała mu się przechylając lekko głowę, kąciki pełnych ust zadrżały. Pokiwała głową na znak, że rozumie powagę sytuacji. - Cudownie, ale to wciąż za mało wrażeń - westchnęła ciężko Sigrun. - Zaryzykujemy. Jeśli wywróżę sobie ponuraka, stawiasz mi kolejkę - zaproponowała figlarnie, tonem podszytym ironią. Całą tę zabawę traktowała z wielkim przymrużeniem oka, nie szła tam przecież na poważnie; postawa Rookwood, nieprzewrotny uśmiech, lekceważące spojrzenie jasno sugerowały co o tym sądzi.
Ufała jednak wizjom jasnowidzek Vablatsky, ufała wizjom Ramseya; zdążyła przekonać się już, że przyszłość naprawdę można było przewidzieć - a każde z nich znało także sztuki wróżbiarstwa. Ile był prawdy w dawnych gusłach? O tym nie miała pojęcia, lecz cóż szkodzi się jej o tym przekonać?
Najgorsze, co mogło ja spotkać, już przetrwała.
- Nie marudź, kwoko, chodź - zakomenderowała w końcu, bezpardonowo łapiąc jego ramię zupełnie tak, jakby jej je przed chwilą po dżentelmeńsku zaproponował. - Możemy też poudawać wróżbitów i przepowiedzieć komuś rychłą śmierć, to będzie dopiero ciekawe - zaproponowała konspiracyjnym szeptem, gdy znaleźli się już w zacienionym zagajniku. W nozdrza uderzył zapach wosku i kadzideł. Bez zwłoki podeszła do pierwszej wolnej misy i chwyciła za klucz, by przelać przez niego wosk. - Wszyscy umrzemy - przepowiedziała teatralnie niskim głosem, udając jasnowidzkę w transie.
Wosk zaczął kształtować się na chłodnej tafli wody.
ruined
I am
r u i n a t i o n
'Wróżby' :
- Nie wiem po co mnie tutaj zabrałeś, naprawdę, Macmillan, nie sądziłem, że wierzysz w takie bzdety - Tym miłym akcentem Benjamin podziękował swojemu przyjacielowi na zaciągnięcie do zagajnika, by wziąć udział w dorocznej próbie odkrycia tajemnic przyszłości. Tak naprawdę nie miał mu tego za złe, czuł wdzięczność za każdą atrakcję, która odciągała go od niewesołych myśli, nawet jeśli musiał przy tym brudzić sobie palce woskiem oraz dopatrywać się nieistniejących kształtów w przypadkowych połączeniach materii. Z Anthony'm mógłby nawet wróżyć z pajęczych sieci albo kugucharzych odchodów, cenił towarzystwo szlachcica, właściwie nie zauważając pomiędzy nimi różnic w pochodzeniu. Cenił go, dzielił poniekąd podobne poczucie humoru oraz wierzył, że akurat ten przyjaciel nigdy nie postanowi wbić mu różdżki w plecy, by poczęstować go niewybrednym Zaklęciem Niewybaczalnym. Prostolinijny, pocieszny, wesoły, lubujący się w wyrafinowanym alkoholu a zwłaszcza ognistej whisky - czy mógł prosić o coś więcej? Ostatnio niestety nie mieli okazji, by spędzać ze sobą więcej czasu, Benjamin jakby zapadł się pod ziemię, zajęty innymi sprawami, o których nie mógł opowiedzieć Macmillanowi. Cieszył się więc, że udało im się wpaść na siebie podczas festiwalu lata, by wypić razem kilka szklaneczek ognistej whisky i nadrobić stracony czas. Przynajmniej połowicznie szczerze, Wright bowiem mówił mało, głównie potakując, wydając z siebie zachwycone bądź zdruzgotane odgłosy i kiwając głową. Nie lubił kłamać, lecz musiał to robić, ukrywając rozpacz ostatnich miesięcy. Powoli przywykał już do wyrzutów sumienia, pojawiających się za każdym razem, gdy temat rozmów zbaczał w rejony anomalii bądź tragicznie zaginionych członków rodzi znajomych. To on zawinił, ale nie mógł przeprosić ani się wytłumaczyć; pozostawał zamknięty w coraz ciaśniejszej klatce własnego bólu, a chaotyczne próby wyrwania się z niej wcale nie pomagały.
Dawały tylko chwilową ulgę, taką, jaką czuł tego dnia, idąc ramię w ramię z bliskim przyjacielem, rozmawiając o rzeczach mniejszej wagi, oddychając pełną piersią specyficznym zapachem ognia, wosku i chłodnego lata. - Liczysz na to, że zobaczysz na wodzie jakieś serduszko? A może kwiatuszek? Symbolizujące rozwarte płatki dziewiczego kwiatu, który zerwiesz w noc poślubną? - zarechotał głośno, klepiąc Macmillana z całej siły w plecy. Wątpił, by ten stary kawaler kiedykolwiek dostąpił szczęścia posiadania żony, stracił nadzieję już wiele lat temu, co nie przeszkadzało mu w ciągłych, przyjacielskich dogryzaniach. - Chodź, tam niedaleko stoją jakieś ładne panienki - powiedział, popychając kompana w bok, tak, by zająć miejsce przy misie po prawej stronie polany, tuż obok grupki chichoczących dziewcząt, rozmawiających teatralnym szeptem o swych obiektach westchnień. - Zobaczymy najpierw, co przygotował dla mnie los - zaczął kpiąco, sięgając po świecę, by w odpowiedni sposób przelać wosk i poznać swoją przyszłość. Tak naprawdę obawiał się tego, co ukaże się na tafli chłodnej wody, ale skrywał lęk pod maską, której nie przybierał już od dawna; pod skórą zdartą z martwego już Benjamina, pogrzebanego pod gruzem wyrzutów sumienia i odpowiedzialności za całą ludzkość.
Ostatnio zmieniony przez Benjamin Wright dnia 25.06.18 14:49, w całości zmieniany 1 raz
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
'Wróżby' :
Pojawienie się na Festiwalu Lata nie było dla Orpheusa sprawą oczywistą. Na samym początku w ogóle nie rozważał, że tutaj przyjdzie, bo i nie miał po co ani tak naprawdę z kim. Jednakże ostatecznie postanowił przybyć tutaj trzeciego sierpnia, aby zobaczyć, co tak właściwie się tutaj dzieje i jakie atrakcje mogły go ominąć. Tak naprawdę namówiła go do tego koleżanka z pracy, która dosłownie wypchała go za drzwi św. Munga, mówiąc, że powinien się przewietrzyć i trochę odpocząć od radzenia sobie z kolejnymi zatruciami. Nie od razu zgodził się na takie rozwiązanie, ale ostatecznie opuścił teren swojego miejsca pracy, a że niekoniecznie miał ochotę na powrót do domu, w którym i tak nic ani nikt na niego nie czekał, skierował się właśnie na Festiwal Lata, mając nadzieję, że znajdzie tutaj zajęcie przynajmniej na chwilę. Poza tym doszedł do wniosku, że dobrze zrobi, jeżeli spędzi trochę czasu w otoczeniu innych ludzi, żywych i oddychających, których nie dotknęła póki co żadna choroba, która wymagałaby interwencji uzdrowiciela, bo chociaż pracownicy Munga starali się zrobić wszystko, by utrzymać przy życiu swoich pacjentów, to nie zawsze im się to przecież udawało. W związku z tym dobrze było skąpać się w atmosferze radości, gdzie trudno było doszukiwać się jakichkolwiek nieprzyjemności. Naprawdę miał nadzieję, że podczas tego wydarzenia nie zdarzy się nic, co zakłóciłoby spokój uczestników Festiwalu. Chciał, aby cieszyli się szczęściem i ze spokojem mogli cieszyć się pokojem, który miał miejsce po drugiej stronie kurtyny, po której ludzie nie wiedzieli jeszcze może, w jak niepewnych czasach przyszło im żyć. Z drugiej strony nie mógł mówić za wszystkich tutaj zgromadzonych, a ponadto wolał odrzucić od siebie myśli o potencjalnym niebezpieczeństwie, bo wystarczyło mu ich podczas pracy czy w czasie spotkań Zakonu Feniksa, a także poza nimi. Dzisiaj miał za zadanie się odprężyć i na moment zapomnieć o wszystkim, co wzbudzało w nim niepokój.
Organizatorzy festiwalu bez wątpienia go nie zawiedli, jako że od samego początku zauważył wspaniałe dekoracje, otaczające uczestników tego wydarzenia. Atmosfera była wręcz magiczna, co właściwie dziwić nie powinno, ale Orpheus nie urodził się w tym świecie i dla niego używanie tego określenia nie było niczym dziwnym. Kiedy po raz pierwszy pojawił się w Hogwarcie, wszystko w ten sposób opisywał, nie umiejąc znaleźć lepszego przymiotnika na to, co działo się wokół niego, a były to rzeczy bez wątpienia wyjątkowe. Żałował jedynie, że nie wszyscy pozwolili mu się tym cieszyć, ale tamten rozdział w swoim życiu pozostawił za sobą i nie chciał do niego wracać. Nie oznaczało to, że całkowicie wyzwolił się od złośliwych komentarzy na swój temat, bo to w jego przypadku nie było możliwe, ale przynajmniej był w stanie sobie z nimi radzić. Nie był już tym samym przerażonym chłopcem, który nie potrafił wydobyć z siebie słowa, gdy ktoś nazywał go szlamą i musiał chować się za szatą brata. W każdym razie miał nadzieję, że nie jest już tamtą osobą i że znajduje się w nim więcej odwagi niż wtedy, bo tamten chłopak nie był kimś, z kim żyło się łatwo. Tamto życie bardziej przypominało duszenie niż oddychanie.
Liczył na to, że podczas swojego pobytu na terenie Festiwalu Lata nie spotka nikogo znajomego, ale nie mógł tak po prostu zignorować twarzy Jaydena, którą w pewnym momencie wypatrzył gdzieś w tłumie. Nie znajdował się tak blisko niego, jak Cyrus, ale wciąż byli bliskimi kolegami, a kiedyś walczyli także o tą samą sprawę, dopóki Orpheus nie spotkał go, wychodzącego ze spotkania Zakonu. Wciąż nie do końca wiedział, co takiego się tam dokładnie wydarzyło, ale wiedział dobrze, że mężczyzna nie należał już do szeregów tej samej organizacji, co on i nie pamiętał ostatnich kilku kluczowych miesięcy. Szczerze mówiąc, wciąż nie czuł się w towarzystwie Jaydena swobodnie, nie wiedząc, jak powinien się zachować, ale starał się nie dać po sobie poznać, że coś było nie tak. W końcu chodziło o interes Zakonu.
— Jayden, cześć — powiedział, kiedy mężczyzna znalazł się wystarczająco blisko niego, tak aby mógł usłyszeć jego słowa. Nie zdołał ukryć lekkiej niepewności, która pojawiła się w jego głosie, ale miał nadzieję, że Vane nie zwróci na to większej uwagi. Aby zamaskować swoją niepewność, uśmiechnął się, a chociaż nie był to szeroki uśmiech, to jednak bez cienia wątpliwości szczery. — Dobrze cię widzieć. Wszystko w porządku? — spytał orientacyjnie, nie mogąc pozbyć się zakłopotania, które ciągle odczuwał i którego nie był w stanie się wyzbyć od tego nieszczęsnego piątego lipca.
Bzdety?! To znaczy… wróżenie z wosku zdawało się być głupotą i to wielką, tak samo jak inne wróżby, które często się nie spełniały. Taka była chyba ich cecha, że były zwykłym gdybaniem nad wszelkimi możliwościami jakie mogły się w życiu przytrafić. A mimo to, to znaczy nawet pomijając własną opinię, Anthony oburzył się na słowa swojego przyjaciela, co można było zauważył po jego twarzy i ganiącym spojrzeniu. Nawet jeżeli lanie wosku miało być najgłupszą rzeczą, jaką kiedykolwiek w życiu robił… przecież chodziło o świętowanie festiwalu! Chodziło o spędzenie razem odrobiny czasu, o szukanie nie wiadomo czego, ale czegoś przyjemnego! On sam chciał się po prostu zrelaksować przed Wiklinowym Magiem, na który zamierzał pójść później, wieczorem tego samego dnia. Może wosk da mu odpowiedź na to czy spali się żywcem, czy może przeżyje?… Ha, ha… tak, tak. Jak gdyby wosk miał być wyrocznią. Było to bezsensowne i niepotrzebne myślenie… ale co tam, przecież chodziło o frajdę! A dzięki tej głupocie miał możliwość porozmawiania z marudzącym Benem.
– Nie marudź – Mruknął w jego stronę, chcąc uciąć jego wyjątkowo negatywne gadanie. Miał dziwne wrażenie, że brunet zmarkotniał od ostatniego spotkania… ten… jakiś spory czas temu. Owszem, świat stawał na głowie. Tu paliło się Ministerstwo, wszędzie szalała anomalia, gdzieś tam mugole próbowali sprzedać trzy wiedźmy, jego ojciec rzucał sam w siebie zaklęcia, ale życie się nie kończyło! Świat też nie! Przynajmniej było ciekawie… czasami, bo to zależało od sytuacji… no i o ile wypiło się odpowiednią dawkę eliksiru szczęścia… którym był alkohol. – Sam dałeś się zaciągnąć – stwierdził po chwili szukania jakiegoś bezsensownego argumentu w głowie.
Nie zamierzał też chodzić na tak niby głupie zabawy z byle kim. To byłoby zbyt… krępujące. Musiałby dodatkowo zachowywać się według ściśle określonych zasad, udawać że poważnie podchodzi do zabaw w wosku, musiałby uważać na to co mówi. Najstarszy z Wrightów wydawał mu się najbardziej odpowiednim towarzystwem, nawet jeżeli niepotrzebnie marudził i narzekał od samego początku ich spotkania. Poza tym Benjamin był kimś, kogo Anthony naprawdę doceniał. Za co… za wiele rzeczy, trudno było je zliczyć. Wrightowie zawsze byli związani z Macmillanami. Oni sami znali się od samego dzieciństwa. Anthony traktował kiedyś starszego od siebie przyjaciela jak swego rodzaju idola, bo ten zawsze zdawał mu się chodzącym ideałem… Nawet w czasie kiedy latał dla Gołębi jako pałkarz… to znaczy dla Jastrzębi… wciąż był ideałem. To można mu było wybaczyć. Mężczyzna-złoto. Aż dziw, że nie kręciła się wokół niego żadna panna, ani on wokół żadnej. Ale i w tym była zaleta. Teraz miał przynajmniej możliwość wyciągnięcia go na wróżby, bo gdyby Wright był zajęty, to nie byłoby o tym mowy. Sam Macmillan, gdyby był odmiennej płci, to pewnie uganiałby się za Benjaminem, nawet za cenę wydziedziczenia (a co tam!). Zupełnie inną kwestią było to, że Anthony także chciał nadrobić nieobecność w życiu przyjaciela i to był jeden z wielu powodów wyciągnięcia go w środku nocy na takie zabawy.
– Serduszko… ech… – westchnął ciężko. Ukradkiem zdołał wypić łyczek ze swojej piersiówki, bo akurat nikt obok nich nie przechodził. W każdym razie… Miłość nie była mu chyba pisana. Nawet jeżeli Wright zachęcał go na randki w ciemno z panną Sprout (chociaż trzeba było przyznać, że była wyjątkowo ładna). Mimowolnie jednak się zaśmiał, szczególnie gdy usłyszał, że dryblas zamierza kontynuować swoje żarty o kolejnych możliwych kształtów wosku. Tak, tak, kwiatuszek i dziewicze płatki. – Ha, chyba za jakieś dwadzieścia lat – ledwo mu odpowiedział, bo zakrztusił się połykanym alkoholem w trakcie tego żartu. To chyba był znak, że nie powinien pić. Szybko więc schował piersiówkę i stwierdził, że nie będzie jej już tykać. – To znaczy… Nie miałbym nic przeciwko, oczywiście. – Dodał zaraz, uspokajając się trochę. Chętnie zobaczyłby jakieś miłosne kształty… ale one nic by nie znaczyły. Naprawdę nie wierzył w swoje miłosne powodzenie. Minęło wiele lat, a on był sam, z własnej woli, chcąc zachować wierność dawnej miłości… ale też czując brak możliwości porozumienia się z kobitami w ogóle. Nie mówiąc o jego braku powodzenia wśród kobiet.
W momencie kiedy Benjamin poklepał go z całej siły w plecy, jego śmiech zamienił się w głośny kaszel. Nie spodziewał się aż takiej mocy w jego dłoni…. Chociaż… czego innego można było spodziewać się po znacznie wyższej i bardziej umięśnionej osobie.
– Może obydwoje zobaczymy kieliszki, to przynajmniej mielibyśmy powód do świętowania, o ile przeżyję Maga. Niedługo będę żywą pochodnią, więc gdybym się spalił, to wypowiedz za mnie przemowę na meczu. – Niby żartował, a przynajmniej jego słowa brzmiały jak żart. Choć może nie do końca? Nie był optymistycznie nastawiony do swojego udziału w szykującej się dzisiaj zabawie, z drugiej strony tak długo nie brał udziały w Festiwalu Lata, że nie mógł się zwyczajnie powstrzymać.
Dał się popchnąć w stronę dziewczyn… właściwie to nie miał innego wyboru. On, w przeciwieństwie do Bena, był wyjątkowo wątły i chudy, w dodatku nie miał już takiej siły jak kiedyś. Poza tym, który facet nie chciałby stanąć w pobliżu grupki dziewczyn? Te, co prawda, zdawały się nieśmiało spoglądać tylko na Wrighta, ale to nie musiało przeszkadzać Macmillanowi w zerkaniu na nich.
– Nie gadaj i lej – ponaglił go. W ogóle nie zdawał sobie sprawy z tego ile dla Wrighta znaczy to, co mógłby zobaczyć w wodzie. Ze zniecierpliwieniem więc przyglądał się jak ten przechylał świecę i celował w klucz, a z tym większym zaangażowaniem przyglądał się jak kształtuje się wosk… najpierw jedna laska, potem kółko… – Och… – wymsknęło mu się z ust, gdy tylko zobaczył uformowany kształt. Takiego czegoś się nie spodziewał. – Brawo. Masz drugi klucz do wróżenia – zaśmiał się. Nie znał się na symbolice wróżb. Znał znaczenie kilku ważnych symboli… ale wróżbiarstwo nie było jego ulubionym zajęciem w Hogwarcie. Zazwyczaj, na zajęciach z tej dziedziny magii, zwyczajnie śmiał się z Eileen z dziwnych kształtów, które pojawiały się w kulach, w filiżankach… z symboliki snów… ze wszystkiego. – A tak na poważnie… nie wiem, co sobie wywróżyłeś. Pewnie klucz do szczęścia. Albo do serca jakiejś panny… – tu uśmiechnął się i zerknął na chichoczące panny. – Hm?
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
- Łaskawie pozwoliłem ci się zaciągnąć - sprostował od razu, bowiem nie byłby sobą, gdyby nie próbował obrócić sprawy na swą korzyść. Sprzeczanie się o motywację pojawienia się w zagajniku nie prowadziło do żadnych sensownych wniosków, ale Wright robił to z przyzwyczajenia, odgarniając z czoła czarne loki, przydługie już na tyle, że wpadały mu do oczu. Poświęcił temu urodowemu działaniu tyle uwagi, że prawie przegapiłby pazerne chluśnięcie zbawiennej wody z sekretnej skrytki Anthony'ego.
- Z przyjacielem się nie podzielisz? No wiesz, sknero? - oburzył się, łypiąc mało dyskretnie na schowaną przez momentem piersiówkę, teraz bezpiecznie tkwiącą za pazuchą towarzyszącego mu mężczyzny. Nie, żeby pojawił się tutaj o suchym pysku, ale częstowanie posiadanymi przysmakami uważał za podstawę szlacheckiej etykiety, jaką przecież Anthony powinien posiadać. - Jakim cudem nie miałeś jeszcze panienki? Marnujesz życie, stary - zagrzmiał bezkompromisowo, wywracając oczami. Dobrze było - dla odmiany - porozmawiać o czymś płytkim i prostym, wręcz rubasznym, niezwiązanym w żaden sposób z wyrzutami sumienia, martwymi dziećmi i zbliżającym się końcem świata. Potrzebował takiego wytchnienia, dlatego korzystał z niego pełnymi garściami. - Może nie jesteś tak przystojny jak ja, ale przecież wy, szlachcice, i tak dostajecie żony z polecenia, więc... - zawiesił niecierpliwie głos, naprawdę, nie rozumiał, jak Macmillan wytrzymuje ciśnienie i celibat. Niedorzeczne. Westchnął znów, rozdzierająco i głośno, aż kilka mijających ich osób odwróciło się z niedowierzaniem. Mało sobie z tego robił, już od dawna nie przejmował się opiniami innych ludzi.
Gdy już znaleźli się na polanie, Wright zatarł ręce, zerkając z niedowierzaniem na Macmillana. - Na Maga? Ty? Życie ci niemiłe? - spytał z beznadziejnie udanym przestrachem, po czym roześmiał się krótko. Sam nie wybierał się na tę konkurencję, nie ze strachu a z poczucia odpowiedzialności. Doskonale zdawał sobie sprawę z ryzyka obrażeń lub wręcz zgonu, a musiał poświęcić swoje życie i zdrowie dobru świata - a nie tracić obydwa na rzecz pijackiej zabawy. - Oczywiście, moja przemowa wzruszy wszystkich, i nadobne niewiasty i szlachetnych mężów - obiecał solennie, przykładając dłoń do piersi, okrytej elegancką, jasnogranatową koszulą, bardziej mugolską niż pasującą do czarodziejskiej mody.
Skupił się jednak na przelewaniu wosku i dopatrywaniu się w kształcie czegoś, co mógłby ująć słowami. Pochylił się nad misą tak nisko, że prawie zamoczył czubek krzaczastej brody w chłodnej wodzie. Z bliska wosk przypominał nic, z daleka - również nic. Przynajmniej dla niego, Anthony zdawał się posiadać jakieś ukryte, trzecie oko, pozwalające mu nadać tej bezkształtnej masie cech klucza. - Gdzie ty tu widzisz klucz, to jest...ucho igielne? - powiedział z powątpiewaniem, sięgając ręką do wody, by wyjąć swój odlew. Okręcił go kilka razy w dłoniach, starając się dopatrzeć w nim odpowiedniej perspektywy. Macmillan miał faktycznie rację, gdy przewrócił wosk do góry nogami, faktycznie dostrzegł zębatą krawędź oraz kółko. - Klucz do szczęścia i serca, dobre sobie - zaśmiał się głośno, lecz smutno; nic takiego na niego już nie czekało; klucz przypominał mu natomiast zamkniętą skrzynię z sercem Grindelwalda: dowód popełnionego błędu i morderstwa na niewinnych osobach. Zgarbił się nieco, lecz, żeby ukryć chwilowy smutek, popchnął Macmillana bliżej misy. - Twoja kolej. Jak z wosku ulepi ci się serduszko, będziesz musiał pocałować dziś jakąś ładną pannę - zakomenderował, spoglądając wyczekująco na przyjaciela, gotów w razie potrzeby popchnąć go do sprawniejszego przeprowadzenia procesu wróżenia.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
- Skąd w ogóle Bott w twoim mieszkaniu? - pytam, bo nie sądziłem, że Lea utrzymuje z nim jakiekolwiek stosunki i naprawdę myślałem, że śnię jak go tam spotkałem! No i to on pewnie krzyczał najgłośniej, a sam przecież miał niejedno za uszami. Co za ironia losu, że degenerat pozbywa się degenerata. Świat naprawdę bywał zabawny.
- A czy wróżby to nie są fakty zapisane gdzieś w gwiazdach i fusach, w liniach i kształtach, do których dostęp mają tylko ci, co potrafią otworzyć swoje trzecie oko? - pytam, unosząc obie brwi, ale i dla mnie to zwyczajna zabawa, nawet jeśli od pewnego felernego dnia wierzę, że dostrzeżenie ponuraka na dnie swojej filiżanki to nie przelewki. Jeszcze słyszę w uszach pisk opon jak o tym pomyślę.
- No dobra, jak wolisz, mam nadzieję, że to będzie złoty galeon. - aż zacieram ręce nad tą misą, bo ufam, że pisane mi jest bogactwo - Wiesz, że horoskop mi tak powiedział? Czeka cię deszcz galeonów! Będziesz bogaty, chłopie! No i gdzie to złoto ja się pytam? Od lipca już czekam i nic. - wywracam oczami, a zaraz sięgam po klucz i świecę, coby przelać przez otwór rozgrzany wosk. Kilka kropel zostaje na moich palcach, więc się nieznacznie krzywię, ale na gładkiej tafli wody zaczyna układać się jakiś kształt. Przekrzywiam głowę na jedną i drugą stronę, marszczę brwi oraz nos, starając się rozszyfrować symbol, to chyba...
'Wróżby' :
z.t x2
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Lorraine Prewett dnia 26.06.18 0:46, w całości zmieniany 2 razy
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset