Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Łuk Durdle Door
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Łuk Durdle Door
Nieco oddalony od Weymouth rozległy piaszczysty brzeg plaży, na którym co jakiś czas wznoszą się ostre, niebezpieczne skały, spośród których największą jest wapienny łuk Durdle Door. Mnogość naturalnych przeszkód uczyniła to miejsce trudnym szlakiem konnym wytyczonym dla doświadczonych jeźdźców, którzy już od wieków pokonują się wzajemnie w pomysłach na ominięcie piętrzących się na plaży kamieni, dosiadając skrzydlatych rumaków.
Przeżył już kilka końców świata.
Ziemia już nie jeden raz usunęła mu się spod stóp i wyrwała nagle, wypadając z orbity jak wystrzelony z procy kamień. Był przekonany, że jest już oswojony z tym strachem, z tym nagłym, bolesnym uciskiem w żołądku, uderzeniem adrenaliny do głowy, które w jego przypadku nigdy nie wołało uciekaj, zamiast tego nakazując mu walcz. Jeden z końców świata wydarzył się zresztą pod gradem pięści Benjamina, który znajdował się nareszcie tak blisko, nareszcie tak blisko jego różdżki, jego rąk i łokci, gotowych wywalczyć sobie sprawiedliwość potem i krwią- ale jednak za daleko. Zanim spostrzegł, szerokie plecy jego nemezis wyrwały do przodu, niesione bez trudu przez parskającego niespokojnie aeotana, a on spadał na ziemię. Znowu. Upadek zabolał, posiniaczone plecy na chwilę zapłonęły żywym ogniem, ale- dużo silniej zabolała urażona duma. Znowu, znowu byli w tym samym miejscu, tak, jakby ostatnie parę lat nie istniało, jakby wciąż był tym samym Theo tracącym bezpowrotnie szanse na świetlaną przyszłość i zaufanie do ukochanego przyjaciela. On znowu leżał na ziemi, krztusząc się pyłem, otrzepując z piasku, a Ben w świetle zachodzącego słońca pędził prosto ku wygranej. Ledwo widział jego drogę przez oczy przesłonięte czerwoną mgłą furii, i niemalże był gotów znów wyrwać do przodu, choćby na kolanach, wszystko jedno, wszystko jedno, skoro i tak został upokorzony-
-gdyby nie Billy. W pierwszej chwili był o włos od odwinięcia się i sprezentowania mu ciosu w nos, wciąż zatopiony w gorącej, nieokiełznanej furii; widział, jak usta Billy'ego ruszają się niemo, zapewne układając się w słowa, ale niemal go nie słyszał. Zupełnie tak, jakby znajdowali się pod wodą- z trudem był w stanie wyłuskać jakikolwiek sens, kiedy zgęstniałe nagle powietrze napierało na niego, wyduszając mu z piersi dech. Stracił pamięć, co to, do kurwy nędzy, miało znaczyć? Znał baśni, które zdawały się mieć więcej sensu niż to, co Billy wywrzaskiwał mu właśnie do ucha, i to właśnie zamierzał ryknąć w odpowiedzi, z trudem pomijając fakt zostania nazwanym durnym gumochłonem.
Ale nie zdążył, i wszystkie słowa uleciały mu nagle z głowy, kiedy dookoła rozbłysło światło tysiąca słońc i zaczął się koniec świata.
Znowu.
Właśnie był w trakcie układania ust do spóźnionej, wyjątkowo parszywej, złożonej inwektywy, kiedy na głowę spadło mu coś ciepłego i miękkiego, co zsunęło się w tył po jego włosach i z mdlącym mlaśnięciem wylądowało na ziemi. Odwrócił się powoli, zbyt powoli, zupełnie tak, jakby w głębi ducha wiedział, co zobaczy; sekundy wlekły się jak smoła, kiedy powoli odszukał wzrokiem martwego ptaka z niewidzącym spojrzeniem paciorkowatych oczu na zawsze wbitym w poszarzałe nagle niebo.
-Billy, co...- Zaczął cicho, zbyt cicho, żeby brat mógł go usłyszeć. Kolejny ptak wylądował koło jego stóp; następny minął o cal czuprynę siedzącej na aeotanie na przedzie wyścigu Liddy. Na Merlina, Liddy. Liddy tu była, i cokolwiek się działo, była w niebezpieczeństwie- Liddy i Billy. Obiecał ojcu, obiecał, że będzie się o nich troszczył, a teraz znaleźli się tutaj, pod niebem, z którego spadali właśnie wrzeszczący jeźdźcy i ich konie, i setki ptaków, a morze cofało się do horyzontu, przyciągane jakąś obcą, nieznaną, magnetyczną siłą. Matka zawsze mówiła, że czarne ptaki były omenem śmierci- a teraz czarne ptaki spadały spośród chmur jak żałobny deszcz, a Theo po raz pierwszy od długiego, długiego czasu poczuł się naprawdę obudzony.
I kurewsko przerażony.
Ziemia zaczynała już drżeć pod jego stopami, kiedy odwrócił się do Billy'ego z żołądkiem ściśniętym ze strachu, żeby odszukać echo tego samego lęku w oczach brata. Nie zamierzał kwestionować jego słów, nie teraz, nie mieli na to czasu, nie mieli czasu- ta świadomość wyciskała mu z piersi resztki tchu, kiedy łapał się na bezsensownej myśli, że już nie zdąży mu powiedzieć, że wcale nie uważał go za przeciętnego. I że nie zdąży oderwać głowy Wrighta od reszty ciała, żeby móc wbić ją na pal i podpalić- przy odrobinie szczęścia być może był on przynajmniej jednym z tych kształtów, który właśnie przecinały nagłą aksamitną ciemność spowijającą plażę w swoim ostatnim locie.
-Zabierz stąd Liddy- Odpowiedział więc tylko, posyłając bratu ostatnie, długie spojrzenie, po czym uścisnął jego ramię, raz, krótko. Podświadomie nie liczył już, że sam wyjdzie stąd żywy; jeśli świat miał się skończyć, jakie szanse on, kaleka, miał na wydostanie się z tego piekła, na ujście żywo z fali, która za parę chwil miała dosięgnąć ich wszystkich? Jego świat skończył się zresztą już dawno temu- ale ich nie. Liddy była jeszcze taka młoda, a Billy musiał doczekać przyjścia na świat swojego dziecka, musiał zaopiekować się Hannah, zaopiekować się Amelką. Ta myśl wystarczyła, żeby wyrwać go ze stuporu, w jaki zapadł- i wyrwać do przodu w kierunku prychających nerwowo i przestępujących w miejscu koni. Kiedy dopadł do nich, wolną ręką chwycił za wodze w bezskutecznej zapewne próbie zatrzymania zwierząt na miejscu.
-Weźcie ze sobą kogoś na grzbiet, jeśli dacie radę, i wynoście się z plaży, już!- Wrzasnął, uchylając głowę i w ostatnim momencie unikając tym samym uderzenia kolejnym martwym ptaszyskiem. Dopiero wtedy spojrzał na twarze jeźdźców, które okazały się należeć do ciemnowłosego nieznajomego i...
-Nie wierzę, kurwa- Wymamrotał bezsilnie, patrząc prosto w oczy Evelyn.- Mam nadzieję, że jeździsz konno tak dobrze, jak tańczysz. Uciekajcie, jazda!
Zanim odbiegł, wracając w stronę Billy'ego i Liddy, obejrzał się jeszcze przez ramię na Evelyn, tknięty nagłą, przerażoną myślą.
-SynEveretta. Jest tutaj?- Mógł tylko wznosić w myślach rozpaczliwe błagania, aby odpowiedź na to pytanie brzmiała nie, ale był w stanie przysiąc, że widział gdzieś wcześniej jego rozczochrane jasne włosy.
Z roztagnieniem kiwnął głową, słysząc skandowane przez Billy'ego Accio; dobry pomysł, w ten sposób mogli wydostać stąd więcej osób.
-Accio miotła!- Powtórzył więc, dobiegając wreszcie do Liddy. Błyskawicznie omiół ją wzrokiem, była cała, jeszcze była cała, i musiał ją stąd wydostać, czemu Billy jeszcze nie kazał jej się wynosić?
-Liddy, kocham Cię, i wynoś się stąd- Musiało wystarczyć, rzucił jej jeszcze ostatnie, błagalne spojrzenie, zanim obrócił się na pięcie i zatrzymał, żeby spojrzeć w niebo, tchnięty nagłym niepokojem. Justine udało się wzbić w powietrze, widział jej plecy wznoszące się na grzbiecie Brandy na krótką chwilę przed jego upadkiem. Zmrużył oczy, z trudem i sercem obijającym się rozpaczliwie o żebra próbując odnaleźć ją na nocnym niebie.
-Lento!- Wrzasnął, celując różdżkę w jej stronę, orientując się poniewczasie, jak rozpaczliwie, błagalnie zabrzmiał jego głos.
k1 na accio, k2 na lento
Ziemia już nie jeden raz usunęła mu się spod stóp i wyrwała nagle, wypadając z orbity jak wystrzelony z procy kamień. Był przekonany, że jest już oswojony z tym strachem, z tym nagłym, bolesnym uciskiem w żołądku, uderzeniem adrenaliny do głowy, które w jego przypadku nigdy nie wołało uciekaj, zamiast tego nakazując mu walcz. Jeden z końców świata wydarzył się zresztą pod gradem pięści Benjamina, który znajdował się nareszcie tak blisko, nareszcie tak blisko jego różdżki, jego rąk i łokci, gotowych wywalczyć sobie sprawiedliwość potem i krwią- ale jednak za daleko. Zanim spostrzegł, szerokie plecy jego nemezis wyrwały do przodu, niesione bez trudu przez parskającego niespokojnie aeotana, a on spadał na ziemię. Znowu. Upadek zabolał, posiniaczone plecy na chwilę zapłonęły żywym ogniem, ale- dużo silniej zabolała urażona duma. Znowu, znowu byli w tym samym miejscu, tak, jakby ostatnie parę lat nie istniało, jakby wciąż był tym samym Theo tracącym bezpowrotnie szanse na świetlaną przyszłość i zaufanie do ukochanego przyjaciela. On znowu leżał na ziemi, krztusząc się pyłem, otrzepując z piasku, a Ben w świetle zachodzącego słońca pędził prosto ku wygranej. Ledwo widział jego drogę przez oczy przesłonięte czerwoną mgłą furii, i niemalże był gotów znów wyrwać do przodu, choćby na kolanach, wszystko jedno, wszystko jedno, skoro i tak został upokorzony-
-gdyby nie Billy. W pierwszej chwili był o włos od odwinięcia się i sprezentowania mu ciosu w nos, wciąż zatopiony w gorącej, nieokiełznanej furii; widział, jak usta Billy'ego ruszają się niemo, zapewne układając się w słowa, ale niemal go nie słyszał. Zupełnie tak, jakby znajdowali się pod wodą- z trudem był w stanie wyłuskać jakikolwiek sens, kiedy zgęstniałe nagle powietrze napierało na niego, wyduszając mu z piersi dech. Stracił pamięć, co to, do kurwy nędzy, miało znaczyć? Znał baśni, które zdawały się mieć więcej sensu niż to, co Billy wywrzaskiwał mu właśnie do ucha, i to właśnie zamierzał ryknąć w odpowiedzi, z trudem pomijając fakt zostania nazwanym durnym gumochłonem.
Ale nie zdążył, i wszystkie słowa uleciały mu nagle z głowy, kiedy dookoła rozbłysło światło tysiąca słońc i zaczął się koniec świata.
Znowu.
Właśnie był w trakcie układania ust do spóźnionej, wyjątkowo parszywej, złożonej inwektywy, kiedy na głowę spadło mu coś ciepłego i miękkiego, co zsunęło się w tył po jego włosach i z mdlącym mlaśnięciem wylądowało na ziemi. Odwrócił się powoli, zbyt powoli, zupełnie tak, jakby w głębi ducha wiedział, co zobaczy; sekundy wlekły się jak smoła, kiedy powoli odszukał wzrokiem martwego ptaka z niewidzącym spojrzeniem paciorkowatych oczu na zawsze wbitym w poszarzałe nagle niebo.
-Billy, co...- Zaczął cicho, zbyt cicho, żeby brat mógł go usłyszeć. Kolejny ptak wylądował koło jego stóp; następny minął o cal czuprynę siedzącej na aeotanie na przedzie wyścigu Liddy. Na Merlina, Liddy. Liddy tu była, i cokolwiek się działo, była w niebezpieczeństwie- Liddy i Billy. Obiecał ojcu, obiecał, że będzie się o nich troszczył, a teraz znaleźli się tutaj, pod niebem, z którego spadali właśnie wrzeszczący jeźdźcy i ich konie, i setki ptaków, a morze cofało się do horyzontu, przyciągane jakąś obcą, nieznaną, magnetyczną siłą. Matka zawsze mówiła, że czarne ptaki były omenem śmierci- a teraz czarne ptaki spadały spośród chmur jak żałobny deszcz, a Theo po raz pierwszy od długiego, długiego czasu poczuł się naprawdę obudzony.
I kurewsko przerażony.
Ziemia zaczynała już drżeć pod jego stopami, kiedy odwrócił się do Billy'ego z żołądkiem ściśniętym ze strachu, żeby odszukać echo tego samego lęku w oczach brata. Nie zamierzał kwestionować jego słów, nie teraz, nie mieli na to czasu, nie mieli czasu- ta świadomość wyciskała mu z piersi resztki tchu, kiedy łapał się na bezsensownej myśli, że już nie zdąży mu powiedzieć, że wcale nie uważał go za przeciętnego. I że nie zdąży oderwać głowy Wrighta od reszty ciała, żeby móc wbić ją na pal i podpalić- przy odrobinie szczęścia być może był on przynajmniej jednym z tych kształtów, który właśnie przecinały nagłą aksamitną ciemność spowijającą plażę w swoim ostatnim locie.
-Zabierz stąd Liddy- Odpowiedział więc tylko, posyłając bratu ostatnie, długie spojrzenie, po czym uścisnął jego ramię, raz, krótko. Podświadomie nie liczył już, że sam wyjdzie stąd żywy; jeśli świat miał się skończyć, jakie szanse on, kaleka, miał na wydostanie się z tego piekła, na ujście żywo z fali, która za parę chwil miała dosięgnąć ich wszystkich? Jego świat skończył się zresztą już dawno temu- ale ich nie. Liddy była jeszcze taka młoda, a Billy musiał doczekać przyjścia na świat swojego dziecka, musiał zaopiekować się Hannah, zaopiekować się Amelką. Ta myśl wystarczyła, żeby wyrwać go ze stuporu, w jaki zapadł- i wyrwać do przodu w kierunku prychających nerwowo i przestępujących w miejscu koni. Kiedy dopadł do nich, wolną ręką chwycił za wodze w bezskutecznej zapewne próbie zatrzymania zwierząt na miejscu.
-Weźcie ze sobą kogoś na grzbiet, jeśli dacie radę, i wynoście się z plaży, już!- Wrzasnął, uchylając głowę i w ostatnim momencie unikając tym samym uderzenia kolejnym martwym ptaszyskiem. Dopiero wtedy spojrzał na twarze jeźdźców, które okazały się należeć do ciemnowłosego nieznajomego i...
-Nie wierzę, kurwa- Wymamrotał bezsilnie, patrząc prosto w oczy Evelyn.- Mam nadzieję, że jeździsz konno tak dobrze, jak tańczysz. Uciekajcie, jazda!
Zanim odbiegł, wracając w stronę Billy'ego i Liddy, obejrzał się jeszcze przez ramię na Evelyn, tknięty nagłą, przerażoną myślą.
-SynEveretta. Jest tutaj?- Mógł tylko wznosić w myślach rozpaczliwe błagania, aby odpowiedź na to pytanie brzmiała nie, ale był w stanie przysiąc, że widział gdzieś wcześniej jego rozczochrane jasne włosy.
Z roztagnieniem kiwnął głową, słysząc skandowane przez Billy'ego Accio; dobry pomysł, w ten sposób mogli wydostać stąd więcej osób.
-Accio miotła!- Powtórzył więc, dobiegając wreszcie do Liddy. Błyskawicznie omiół ją wzrokiem, była cała, jeszcze była cała, i musiał ją stąd wydostać, czemu Billy jeszcze nie kazał jej się wynosić?
-Liddy, kocham Cię, i wynoś się stąd- Musiało wystarczyć, rzucił jej jeszcze ostatnie, błagalne spojrzenie, zanim obrócił się na pięcie i zatrzymał, żeby spojrzeć w niebo, tchnięty nagłym niepokojem. Justine udało się wzbić w powietrze, widział jej plecy wznoszące się na grzbiecie Brandy na krótką chwilę przed jego upadkiem. Zmrużył oczy, z trudem i sercem obijającym się rozpaczliwie o żebra próbując odnaleźć ją na nocnym niebie.
-Lento!- Wrzasnął, celując różdżkę w jej stronę, orientując się poniewczasie, jak rozpaczliwie, błagalnie zabrzmiał jego głos.
k1 na accio, k2 na lento
Theo Moore
Zawód : eks-zawodnik Jastrzębi, obecnie magikowal
Wiek : 33
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
When the heart would cease
Ours never knew peace
Ours never knew peace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Theo Moore' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 49
--------------------------------
#2 'k100' : 84
#1 'k100' : 49
--------------------------------
#2 'k100' : 84
Serce łomotało jej w piersi tak mocno, że niewiele brakowało, by wyrwało się z piersi i runęło w dół, w rozgniewaną i niebezpiecznie szybko zbliżającą się toń. Panika pompowała w krew rozpaczliwe pragnienie wydostania się na powierzchnię zagrożenia. I to, na co postawiła, to aetonan. Skrzydlaty wierzchowiec, którem runąć do wody pozwolić nie mogła. Nie tylko dlatego, ze upatrywała w nim ratunku, ale i z czystej wiary, że zasługiwał na przeżycie.
Pęd, nie zatrzymał jej ruchów, gdy ciało nabrało zwinności. Wyrywał za to głos, który urwanym krzykiem wcześniej poniósł się po niebie. Szamoczące się na wietrze wodze znalazły się w jej dłoniach, potraktowała je jak kotwicę, którą przyciągnęła się do łapiącego równowagę aetonana. Zmusiła ciało, by przylgnąć do zwierzęcia - jeśli się udało, wdrapała się między skrzydła i na grzbiet, by nogami opleść możliwie stabilnie. Dopiero wtedy spróbowała sięgnąć różdżki, drżąc jak osika, wycelować jej koniec w wierzchowca - Arresto momentum - szans wielkich nie miała na to wiele, ale spróbować musiała, chociaż spowolnić pęd w dół i dać czas Espinesowi, by rozłożył skrzydła. Jeśli nie, oboje znajdą się pod wodą.
Pęd, nie zatrzymał jej ruchów, gdy ciało nabrało zwinności. Wyrywał za to głos, który urwanym krzykiem wcześniej poniósł się po niebie. Szamoczące się na wietrze wodze znalazły się w jej dłoniach, potraktowała je jak kotwicę, którą przyciągnęła się do łapiącego równowagę aetonana. Zmusiła ciało, by przylgnąć do zwierzęcia - jeśli się udało, wdrapała się między skrzydła i na grzbiet, by nogami opleść możliwie stabilnie. Dopiero wtedy spróbowała sięgnąć różdżki, drżąc jak osika, wycelować jej koniec w wierzchowca - Arresto momentum - szans wielkich nie miała na to wiele, ale spróbować musiała, chociaż spowolnić pęd w dół i dać czas Espinesowi, by rozłożył skrzydła. Jeśli nie, oboje znajdą się pod wodą.
...światło zbudź,
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
Aisha Doe
Zawód : tancerka, przyszły alchemik, siostra
Wiek : 18
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Prick your finger on a spinning wheel
But don’t make a sound
But don’t make a sound
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Aisha Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 100
'k100' : 100
Klacz wyciągała krok, przyspieszając raz za razem, a kobieta na jej grzbiecie skryła swe ciało za końską szyją. Prowadziła, choć przez to nie wiedziała, kto jest bezpośrednio za nią, ale nie miała zamiaru się odwracać, szczególnie, gdy trasa wcale nie była długa. Rozpędzała się bez przeszkód, delektując się własną chwilą beztroskiej wolności, chwaląc klacz głowem i zachęcając ją do przyspieszania tempa. Dopiero w wyznaczonym przez organizatorów miejscu odpuściła, powracając do pierwotnego dosiadu, miękko opadając w siodło, by dosiadem i ułożeniem rąk zacząć spowalniać. Skręciła klacz, nakierowując ją szerszym łukiem na drogę powrotną, z wolna wytrącając tempo do spokojnego kłusa. Obejrzała się przez ramię, by odszukać spojrzeniem wzlatujące w niebo aetonany, z dumą zauważając, że Everret i Arrax prowadzili całą stawkę.
- Jak tam, Wilkie? - zagadała do kuzyna, ciesząc się jak dziecko. - Oddajemy konie i idziemy do naszych? - zapytała, gdy byli już w okolicach miejsca startu, stąd mogli dotrzeć do jej stanowiska, gdzie powinni czekać na nich pozostali. W oddali dostrzegła Herberta z aparatem, pomachała więc mu żwawo, choć nie była pewna, czy ją zobaczy, skoro mógł być pochłonięty robieniem zdjęć. Od boku zauważyła trzech mężczyzn na piachu, jednego z pewnością widziała wcześniej, zresztą kojarzyła go z plakatów, nie widziała jednak pozostałych dwóch twarzy, ale nie przywiązywała do tego większej uwagi, zamiast tego skupiając się na własnym, małym zwycięstwie. - Wygląda na to, że sporo osób pospadało - skwitowała jedynie, uśmiechając się pod nosem. Niestety jazda konna zwykle była trudna, szczególnie na obcych zwierzętach, których reakcji nie szło przewidzieć, szczególnie w takim tłumie.
Podniosła głowę, chroniąc dłonią oczy przed blaskiem komety. Próbowała dostrzec w jej świetle sylwetki aetonanów i jeźdźców, wybadać, gdzie są ci, którym kibicowała. Miała wrażenie, że widzi aetonana Justine, zmrużyła więc oczy, by się przyjrzeć, a wtedy nastąpił niespodziewany, oślepiający błysk. Odruchowo zamknęła powieki, zaciskając je mocno, gdy ból wyzwolił zawilgocenie oczu pod napływem tak dużej ilości światła. Odruchowo mocniej zacisnęła palce obu dłoni na wodzach, zmuszając się do otwarcia oczu. Nagle było jakoś ciemniej, na niebie nie mogła odnaleźć jeźdźców, miała bowiem mroczki przed oczami; ktoś gdzieś krzyczał o fajerwerkach, ale przecież fajerwerki nie wywoływały po sobie takich ciemności. Wtedy też nieopodal niej coś spadło, jedno, a potem następne i chwilę zajęło jej, by zrozumieć, na co teraz właściwie patrzy. - Ptaki? - jęknęła, obserwując zwierzęce sylwetki utkwione w bezruchu. Nie miała szansy zareagować, przypatrzeć się ciałom, bo Jaskółka poczęła się płoszyć i cofać, lecz była to zupełnie naturalna reakcja zwierzęcia, które nie rozumiało, co się wokół niego dzieje, ba, ona sama nie do końca rozumiała, co właściwie ma miejsce. Jaskółka poczęła się cofać, ustępując bokiem w kierunku polan i lasu, pozornie bezpiecznej przestrzeni. Szkotka powiodła spojrzeniem za koniem, śledząc wodę i niepokojące, jaśniejsze odcięcie między zwyczajowym poziomem morza, a ciemnością nieba. Co to, u licha, jest? Nie rozumiała, nigdy nie mając styczności z podobnym obrazem. Miała wrażenie, że świat zwolnił i jedynie serce, teraz bijące gwałtowniej niż zwykle, usilnie pompując krew, wymusiło na niej wspomnienie czasu, gdy czuła się podobnie. Doskonale znała to uczucie, raz, raz jeden miała z nim do czynienia. Instynkt samozachowawczy zadziałał sam; ciało rwało się do ucieczki, do zabrania stąd tych, których należało stąd jak najszybciej ewakuować, bo cokolwiek właśnie miało miejsce, najwyraźniej nie było zaplanowanym spektaklem. Ewidentnie los kpił sobie z niej kolejny raz.
- Musimy... - zawahała się, urwała, nie wiedząc, co dokładnie powinna teraz zrobić. Everett i Justine wciąż byli gdzieś na niebie, ale nie mogła ich dostrzec, nie wiedząc już, gdzie podążać stalowoniebieskim spojrzeniem. Chaos się rozrastał, ptactwo spadało z nieba, woda powolnym ślizgiem wycofywała się wgłąb morza i jeszcze ta nagła ciemność, która zupełnie nie przypominała zwyczajowego mroku nastającego co wieczór. Działo się wiele naraz i trudno było ogarnąć to wszystko wzrokiem, by zrozumieć, co tak naprawdę miało teraz miejsce.
Potrząsnęła głową, do bólu zaciskając zęby, bo doskonale wiedziała, co powinna teraz zrobić, nawet jeśli oznaczało to, że nie będzie już spoglądać w niebo, by odnaleźć swojego wierzchowca i towarzyszącego mu jeźdźca. Weź się w garść, Arrax nie da zrobić mu krzywdy, zaraz tu wrócą, upomniała się w myślach, próbując wytrącić trwogę z umysłu. - Musimy odnaleźć naszych i się stąd zabierać, nim konie zaczną się wyrywać - powiedziała rzeczowo, zsiadając z końskiego grzbietu. Nie było sensu dłużej ich stresować, bo choć Jaskółka jedynie się cofała, strzygła uszami i parskała nerwowo, tak Nitka wyglądała na bardziej spanikowaną - swoją drogą jej się nie dziwiła, niecodziennie z nieba spadała chmara martwego ptactwa, prawda? - Słyszysz, Wilkie? - podniosła głos, patrząc przelotnie na kuzyna. Musieli czym prędzej wrócić do hodowlanego stanowiska, odnaleźć pomocników, hodowlane aetonany i stróżujących przy stanowisku znajomych, by sprawdzić, czy panują nad sytuacją i odstawić wszystkich do świstoklików. - Zdejmij koszulę i rób to, co ja. - Odwiązała wierzchnią, ozdobną warstwę materiału ze swojej jeździeckiej spódnicy, tę, która wcześniej rozlewała się po końskim grzbiecie, tworząc swego rodzaju derkę. - Pamiętasz, jak w dzieciństwie paliła nam się szopa? Jak ojciec wyprowadzał Athenę i małego Sophoclesa? - sapnęła, nie zastanawiając się zbyt długo, mówiąc cokolwiek, by nie pozwolić myślom mknąć ku trwodze o tych, którzy znajdowali się na niebie. Pamiętała tamten dzień, pożar i aetonany, które były tak zlęknione, że nie dawały sobie pomóc. Ojciec zasłonił im wtedy oczy, a one, pozbawione jednego ze zmysłów zmysłu, ufnie podążały za prowadzącą je ręką. Tym razem również musiało to zadziałać, uczynić je mniej wrażliwymi na nagły wzrost bodźców, uspokoić przynajmniej do stanu umożliwiającego ich dalsze prowadzenie. Szepcząc uspokajająco do klaczy, machinalnie przełożyła materiał na oczy Jaskółki, zahaczając go z jednej strony o pasek policzkowy ogłowia, tak, by w razie potrzeby móc jednym ruchem ściągnąć materiał z końskiego łba. - Zawiąż jej oczy i mów do niej, szepcz, śpiewaj, nuć, cokolwiek - poradziła, patrząc, czy kuzyn sobie poradzi, na wypadek, gdyby musiała przejąć od niego zwierzę. Nie miała zamiaru zostawić tych stworzeń samych sobie, nie, gdy puszczone luzem mogłyby w panice zacząć tratować ludzi na swojej drodze. Już otworzyła usta, by mówić dalej, ale dalszą wypowiedź przerwał Theo, który pojawił się znikąd, łapiąc wodze jeźdźców stojących obok. Złapała z nim kontakt wzrokowy, mierząc go na poły oziębłym, na poły zdezorientowanym spojrzeniem - wyglądał jakby oszalał. Mówił jej to, co już sama miała zamiar uczynić, jedynie potwierdzał, że jest tu niebezpiecznie. Czym mnie Merlin pokarał, że widzę barana drugi raz i to akurat, gdy znowu tkwię w pieprzonym chaosie? - Właśnie idziemy go... - urwała, nie mogąc znieść paniki, która najwyraźniej zapanowała nas mężczyzną. Nie mogli panikować, nie tu, nie przy i tak już przebodźcowanych koniach. - Na litość Merlina, opanuj się, Theo straszysz zwierzęta, chcesz zginąć pod kopytami? - burknęła do mężczyzny, a raczej już do jego pleców, ciesząc się, że przy tym nagłym spotkaniu częściowo zasłaniała kuzyna i jego klacz sobą i Jaskółką. Na szczęście mężczyzna prędko zniknął jej z pola widzenia, gnając gdzieś dalej. Żywiła nadzieję, że mimo wszystko ten nadęty buc - jak zwykła go określać ostatnio - nie zaliczy bliskiego spotkania z wystraszonym wierzchowcem, ale tej myśli poświęciła zaledwie jedno bicie serca, nim na powrót skupiła swe myśli na tych, o których bała się mocniej.
|staram się uspokoić klacz, ONMS III
- Jak tam, Wilkie? - zagadała do kuzyna, ciesząc się jak dziecko. - Oddajemy konie i idziemy do naszych? - zapytała, gdy byli już w okolicach miejsca startu, stąd mogli dotrzeć do jej stanowiska, gdzie powinni czekać na nich pozostali. W oddali dostrzegła Herberta z aparatem, pomachała więc mu żwawo, choć nie była pewna, czy ją zobaczy, skoro mógł być pochłonięty robieniem zdjęć. Od boku zauważyła trzech mężczyzn na piachu, jednego z pewnością widziała wcześniej, zresztą kojarzyła go z plakatów, nie widziała jednak pozostałych dwóch twarzy, ale nie przywiązywała do tego większej uwagi, zamiast tego skupiając się na własnym, małym zwycięstwie. - Wygląda na to, że sporo osób pospadało - skwitowała jedynie, uśmiechając się pod nosem. Niestety jazda konna zwykle była trudna, szczególnie na obcych zwierzętach, których reakcji nie szło przewidzieć, szczególnie w takim tłumie.
Podniosła głowę, chroniąc dłonią oczy przed blaskiem komety. Próbowała dostrzec w jej świetle sylwetki aetonanów i jeźdźców, wybadać, gdzie są ci, którym kibicowała. Miała wrażenie, że widzi aetonana Justine, zmrużyła więc oczy, by się przyjrzeć, a wtedy nastąpił niespodziewany, oślepiający błysk. Odruchowo zamknęła powieki, zaciskając je mocno, gdy ból wyzwolił zawilgocenie oczu pod napływem tak dużej ilości światła. Odruchowo mocniej zacisnęła palce obu dłoni na wodzach, zmuszając się do otwarcia oczu. Nagle było jakoś ciemniej, na niebie nie mogła odnaleźć jeźdźców, miała bowiem mroczki przed oczami; ktoś gdzieś krzyczał o fajerwerkach, ale przecież fajerwerki nie wywoływały po sobie takich ciemności. Wtedy też nieopodal niej coś spadło, jedno, a potem następne i chwilę zajęło jej, by zrozumieć, na co teraz właściwie patrzy. - Ptaki? - jęknęła, obserwując zwierzęce sylwetki utkwione w bezruchu. Nie miała szansy zareagować, przypatrzeć się ciałom, bo Jaskółka poczęła się płoszyć i cofać, lecz była to zupełnie naturalna reakcja zwierzęcia, które nie rozumiało, co się wokół niego dzieje, ba, ona sama nie do końca rozumiała, co właściwie ma miejsce. Jaskółka poczęła się cofać, ustępując bokiem w kierunku polan i lasu, pozornie bezpiecznej przestrzeni. Szkotka powiodła spojrzeniem za koniem, śledząc wodę i niepokojące, jaśniejsze odcięcie między zwyczajowym poziomem morza, a ciemnością nieba. Co to, u licha, jest? Nie rozumiała, nigdy nie mając styczności z podobnym obrazem. Miała wrażenie, że świat zwolnił i jedynie serce, teraz bijące gwałtowniej niż zwykle, usilnie pompując krew, wymusiło na niej wspomnienie czasu, gdy czuła się podobnie. Doskonale znała to uczucie, raz, raz jeden miała z nim do czynienia. Instynkt samozachowawczy zadziałał sam; ciało rwało się do ucieczki, do zabrania stąd tych, których należało stąd jak najszybciej ewakuować, bo cokolwiek właśnie miało miejsce, najwyraźniej nie było zaplanowanym spektaklem. Ewidentnie los kpił sobie z niej kolejny raz.
- Musimy... - zawahała się, urwała, nie wiedząc, co dokładnie powinna teraz zrobić. Everett i Justine wciąż byli gdzieś na niebie, ale nie mogła ich dostrzec, nie wiedząc już, gdzie podążać stalowoniebieskim spojrzeniem. Chaos się rozrastał, ptactwo spadało z nieba, woda powolnym ślizgiem wycofywała się wgłąb morza i jeszcze ta nagła ciemność, która zupełnie nie przypominała zwyczajowego mroku nastającego co wieczór. Działo się wiele naraz i trudno było ogarnąć to wszystko wzrokiem, by zrozumieć, co tak naprawdę miało teraz miejsce.
Potrząsnęła głową, do bólu zaciskając zęby, bo doskonale wiedziała, co powinna teraz zrobić, nawet jeśli oznaczało to, że nie będzie już spoglądać w niebo, by odnaleźć swojego wierzchowca i towarzyszącego mu jeźdźca. Weź się w garść, Arrax nie da zrobić mu krzywdy, zaraz tu wrócą, upomniała się w myślach, próbując wytrącić trwogę z umysłu. - Musimy odnaleźć naszych i się stąd zabierać, nim konie zaczną się wyrywać - powiedziała rzeczowo, zsiadając z końskiego grzbietu. Nie było sensu dłużej ich stresować, bo choć Jaskółka jedynie się cofała, strzygła uszami i parskała nerwowo, tak Nitka wyglądała na bardziej spanikowaną - swoją drogą jej się nie dziwiła, niecodziennie z nieba spadała chmara martwego ptactwa, prawda? - Słyszysz, Wilkie? - podniosła głos, patrząc przelotnie na kuzyna. Musieli czym prędzej wrócić do hodowlanego stanowiska, odnaleźć pomocników, hodowlane aetonany i stróżujących przy stanowisku znajomych, by sprawdzić, czy panują nad sytuacją i odstawić wszystkich do świstoklików. - Zdejmij koszulę i rób to, co ja. - Odwiązała wierzchnią, ozdobną warstwę materiału ze swojej jeździeckiej spódnicy, tę, która wcześniej rozlewała się po końskim grzbiecie, tworząc swego rodzaju derkę. - Pamiętasz, jak w dzieciństwie paliła nam się szopa? Jak ojciec wyprowadzał Athenę i małego Sophoclesa? - sapnęła, nie zastanawiając się zbyt długo, mówiąc cokolwiek, by nie pozwolić myślom mknąć ku trwodze o tych, którzy znajdowali się na niebie. Pamiętała tamten dzień, pożar i aetonany, które były tak zlęknione, że nie dawały sobie pomóc. Ojciec zasłonił im wtedy oczy, a one, pozbawione jednego ze zmysłów zmysłu, ufnie podążały za prowadzącą je ręką. Tym razem również musiało to zadziałać, uczynić je mniej wrażliwymi na nagły wzrost bodźców, uspokoić przynajmniej do stanu umożliwiającego ich dalsze prowadzenie. Szepcząc uspokajająco do klaczy, machinalnie przełożyła materiał na oczy Jaskółki, zahaczając go z jednej strony o pasek policzkowy ogłowia, tak, by w razie potrzeby móc jednym ruchem ściągnąć materiał z końskiego łba. - Zawiąż jej oczy i mów do niej, szepcz, śpiewaj, nuć, cokolwiek - poradziła, patrząc, czy kuzyn sobie poradzi, na wypadek, gdyby musiała przejąć od niego zwierzę. Nie miała zamiaru zostawić tych stworzeń samych sobie, nie, gdy puszczone luzem mogłyby w panice zacząć tratować ludzi na swojej drodze. Już otworzyła usta, by mówić dalej, ale dalszą wypowiedź przerwał Theo, który pojawił się znikąd, łapiąc wodze jeźdźców stojących obok. Złapała z nim kontakt wzrokowy, mierząc go na poły oziębłym, na poły zdezorientowanym spojrzeniem - wyglądał jakby oszalał. Mówił jej to, co już sama miała zamiar uczynić, jedynie potwierdzał, że jest tu niebezpiecznie. Czym mnie Merlin pokarał, że widzę barana drugi raz i to akurat, gdy znowu tkwię w pieprzonym chaosie? - Właśnie idziemy go... - urwała, nie mogąc znieść paniki, która najwyraźniej zapanowała nas mężczyzną. Nie mogli panikować, nie tu, nie przy i tak już przebodźcowanych koniach. - Na litość Merlina, opanuj się, Theo straszysz zwierzęta, chcesz zginąć pod kopytami? - burknęła do mężczyzny, a raczej już do jego pleców, ciesząc się, że przy tym nagłym spotkaniu częściowo zasłaniała kuzyna i jego klacz sobą i Jaskółką. Na szczęście mężczyzna prędko zniknął jej z pola widzenia, gnając gdzieś dalej. Żywiła nadzieję, że mimo wszystko ten nadęty buc - jak zwykła go określać ostatnio - nie zaliczy bliskiego spotkania z wystraszonym wierzchowcem, ale tej myśli poświęciła zaledwie jedno bicie serca, nim na powrót skupiła swe myśli na tych, o których bała się mocniej.
|staram się uspokoić klacz, ONMS III
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
The member 'Evelyn Despenser' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 30
'k100' : 30
Leniwy start Nitki przyjąłem ze spokojem, kąciki ust uniosły się w mimowolnym rozbawieniu, gdy nie zareagowała od razu - ani na sygnał, ani na ponaglenie. Kto mógł to zrozumieć lepiej niż ja? Mimo oporu zachęciłem klacz do działania, sam poddawałem się ekscytacji, emocjom, energia rozmywała mgłę sennego spojrzenia, a parskające za nami aetonany musiały dołożyć trzy knuty do motywacyjnej mowy. Wkrótce mknęliśmy, z ambicją starając się nadgonić dystans dzielący nas od Evelyn i przez chwilę było dobrze, na moment to radość znalazła się na piedestale, tuż obok dumy z kuzynki, której determinację i wolność niemal czułem na własnej skórze. Trudno było uwierzyć, że pierwszy raz dosiadała Jaskółki, ale i Nitka spisała się świetnie. Odbijając z głównej linii trasy zdążyłem już zapomnieć o opóźnionej reakcji, a kiedy zwolniliśmy, stopniowo przechodząc w kłus, pochwaliłem klacz - dobra robota - wtedy też zyskałem szansę na zorientowanie się w sytuacji gonitwy. Everett natychmiast wybił się na prowadzenie, co skwitowałem kompletnie niekontrolowanym, szerokim uśmiechem.
- Wygra to - podsumowałem z pewnością, zrównując się z Evelyn w trasie powrotnej na start wyścigu. Szczerze wierzyłem, że tak właśnie będzie - za moment dołączymy do jego syna i będziemy świętować zwycięstwo staruszka, wznosząc spontaniczne hasła. Mógłbym na chwilę cofnąć się w czasie, na trybuny hogwarckiego boiska. Raz jeszcze powiodłem spojrzeniem ku aetonanom, zamierzając odszukać innych jeźdźców, ale kiedy spojrzenie zahaczyło o kometę, znów kłującą paskudnym przeczuciem, tym samym od kiedy zajaśniała na niebie, oderwałem wzrok.
- Tak zróbmy - zgodziłem się, na fali pozytywnych odczuć usiłując nie brać do siebie niepokoju, który w ostatnich tygodniach zapuścił korzenie w codzienności. Od razu rozejrzałem się za Jarvisem, lokalizując chłopca na widowni przy Jasperze, gdzie mignęła mi też Szałwia, w tym samym czasie Ev musiała rozeznawać się w sytuacji reszty uczestników, co zasugerowały mi jej słowa - zdążyłem uśmiechnąć się pod nosem, wspominając rozkład kart (choć zaczynałem wątpić, że wskazały mi wyścig, prędzej zawiłości ludzkich relacji), i już miałem komentować pochopne decyzje, kiedy świat rozminął się z własnym tempem, zalewając nas oślepiającą falą.
Zacisnąłem powieki, w odruchowej próbie odwracałem się od źródła światła i niepotrzebnie pociągnąłem wodze, prędko tego żałując. Oczy zaszły łzami, mrugałem więc prędko, próbując się ich pozbyć, zaś Nitka zaczynała szarpać niespokojnie, szybciej niż strach zdążył przeszyć mój umysł, jeszcze nim wpadłem pod stłumione myśli. - Nitka... powoli, Nitka - powtarzałem, starając się brzmieć kojąco, gdy pochylałem się ku końskiej szyi - szukałem szansy na utrzymanie się w siodle, kiedy klacz próbowała stawać na tylnych nogach. Z trudem otworzyłem oczy, chcąc dostrzec cokolwiek, ale powitała mnie ciemność - i to ona zalała mnie prawdziwą trwogą, natychmiast budząc powidok z początku lipca, przenikliwe, zimne wspomnienie - dręczącej ciemności, która prześladowała mnie od wtedy regularnie, paraliżując przy wybudzaniu z przerażających snów. Raz, drugi, trzeci, bałem się o tym mówić, bałem się o tym myśleć, a teraz czułem się, jakbym trafił w sam środek koszmarów; o zgrozo, Nitka orała kopytami piach, cholerny piach, który zawsze dawał mi przewagę, piach, z którego powinienem wyczytać, co miało nadejść. Wiedziałem, że ten moment kiedyś nastanie, nieszczęścia atakowały z każdej strony - szczuły nas ponuraki, pękały lustra, za każdym rogiem czekał parszywy omen, a nad tym wszystkim kometa, katastrofa w pełnej krasie, bo co innego symbolizowała od zarania dziejów? Ognisty miecz wisiał nam nad karkami, gotowy opaść w gniewie. Wystarczyło na niego spojrzeć, na ten okropny warkocz, usłyszeć ponury zgrzyt - jeśli ktokolwiek nie czuł lęku, musiał kłamać. Lecz kiedy nam groził, było jasno. Przez chwilę miałem wrażenie, że trafiłem w jedną z wizji, że muszę tylko zejść niżej, przesypać suche ziarna między palcami, znaleźć odpowiedź w zaspach, dokopać się do prawdy jak najszybciej - na parę sekund zaćmiło mnie poczucie, że to sen, ale jakaś cząstka realności osiadała na sumieniu, coś było inaczej. Nie, przemknęło mi przez myśli i nie miałem pojęcia, czy mój głos podążył śladem zaprzeczenia, rzucając je w przestrzeń, czy tylko mi się wydawało - kręciłem głową, próbując zrozumieć, a Nitka wierciła się i drżała. W tym samym momencie, w którym udało mi się uwolnić wzrok okropnych mroczków, do uszu dobiegł znajomy głos. Ptaki? Jakie ptaki, Ev, u licha?
Ale była tu, była blisko, jej sylwetka odcinała się w półmroku. Poderwałem głowę, spoglądając na kuzynkę z przestrachem, bo choć zaczynałem cokolwiek widzieć, nadal było podejrzanie ciemno. Dopiero wtedy wyłapałem spadający kształt za jej plecami, łącząc głuche odgłosy z... ptakami. Z truchłem. Na piachu lądowały zesztywniałe, bezwładne ptaki. - Nie - wytchnęło z piersi, serce przyspieszało, ciało natychmiast reagowało na niepokojące oznaki, umysł coraz szybciej łączył wątki, ale Nitka nie dała mi się rozejrzeć, rwąc w panice. - Nitka, poradzimy sobie - mruknąłem, lecz marna to była pociecha, pusta. Mimo tego, skierowała moją uwagę na obecność innych istnień, pozwoliła wyjść z własnej głowy i wyzwoliła instynkt samozachowawczy. Spróbowałem zerknąć na niebo, przypłacając to kolejnym szarpnięciem - nie mogłem dostrzec jeźdźców, żołądek zawiązał się w supeł. - Szlag - mruknąłem tylko, próbując porozumieć się z Evelyn monosylabami, bo imię Everetta nie mogło przecisnąć się przez gardło, zdławione nagłym obrotem spraw. Co z Williamem, Justine? Nie wiedziałem, kto nie zdołał wzbić się w powietrze, nie miałem szans widzieć wszystkiego i wszystkich. Głos Ev znów ściągał mnie na zmianę, ale urwała prędko - mówiliśmy na zmianę, zszokowani, ale razem zawsze szło nam lepiej. Teraz też powinno. Musimy... - Jarvis - rzuciłem krótko, pod sobą czując następny zryw. - Ev, musimy znaleźć Jarvisa - i Jaspera, Szałwię, miałem ochotę wrzeszczeć, rwać się z miejsca, już i natychmiast. Co się działo? Dlaczego tego nie przewidziałem, dlaczego nikogo nie ostrzegłem, dlaczego znowu zawiodłem? Czy ta cholerna woda cofała się z brzegu? Cofało się morze? Znów mnie zmroziło, ciągnęło po karku dreszcze. Trzynasty, na litość, trzynasty.
Słyszysz, Wilkie? Evelyn była już na ziemi o wiele lepiej radząc sobie z nagłą sytuacją. Bez sprzeciwu i wątpliwości przyjąłem jej słowa, z dudniącym w uszach szumem usiłując zdjąć z siebie luźną, czarną tunikę i choć końskie podrygi nieco to utrudniały, wkrótce trzymałem materiał w dłoni. Śladem kuzynki postarałem się jak najszybciej i najostrożniej zsiąść z Nitki, w milczeniu przyjmując instrukcje.
- Nitka, pamiętasz jeszcze, jaka byłaś senna? - zdecydowanie pamięta, sen wydawał się teraz tak nierealny. Szkoda, że nie mogłem go kontrolować... Na tę myśl więcej słów nie przeszło przez gardło, zacząłem więc nucić, to było prostsze, kojące, nie tylko dla Nitki, ale i dla mnie. Usiłowałem nie myśleć o melodiach nuconych umierającej żonie. Nie znów, proszę, nie tym razem. Spróbowałem wyczuć odpowiedni moment na zakrycie zlęknionych końskich oczu pod materiałem tuniki, starając się związać rękawy, by został na miejscu, dodatkowo zabezpieczony ogłowiem. Ledwo zarejestrowałem obecność brata Williama, pamiętałem Theo ze szkoły, zamieszanie w świecie quidditcha też nie przeszło bez echa, jednak teraz moja koncentracja skupiała się na spanikowanej Nitce, nie przestawałem więc nucić, kątem oka i świadomości dostrzegając jego działania. Szarpał konie - spanikowane zwierzęta! - i klął do Evelyn, wydając nam rozkazy. Nie byłem tak porywczy, jak on, miałem swój priorytet, nie koncentrowałem się na padających zdaniach. Nitka. Najpierw Nitka. Szukałem spokoju dla siebie i dla niej.
| ONMS I, również staram się uspokoić klacz. Gdyby Nitka miała dobre ucho, śpiewam na I, tyle też wynosi siła mojej perswazji
| razem z Evelyn potrzebujemy uzupełniającego posta MG
| dorzucam perełkę do sountracku
- Wygra to - podsumowałem z pewnością, zrównując się z Evelyn w trasie powrotnej na start wyścigu. Szczerze wierzyłem, że tak właśnie będzie - za moment dołączymy do jego syna i będziemy świętować zwycięstwo staruszka, wznosząc spontaniczne hasła. Mógłbym na chwilę cofnąć się w czasie, na trybuny hogwarckiego boiska. Raz jeszcze powiodłem spojrzeniem ku aetonanom, zamierzając odszukać innych jeźdźców, ale kiedy spojrzenie zahaczyło o kometę, znów kłującą paskudnym przeczuciem, tym samym od kiedy zajaśniała na niebie, oderwałem wzrok.
- Tak zróbmy - zgodziłem się, na fali pozytywnych odczuć usiłując nie brać do siebie niepokoju, który w ostatnich tygodniach zapuścił korzenie w codzienności. Od razu rozejrzałem się za Jarvisem, lokalizując chłopca na widowni przy Jasperze, gdzie mignęła mi też Szałwia, w tym samym czasie Ev musiała rozeznawać się w sytuacji reszty uczestników, co zasugerowały mi jej słowa - zdążyłem uśmiechnąć się pod nosem, wspominając rozkład kart (choć zaczynałem wątpić, że wskazały mi wyścig, prędzej zawiłości ludzkich relacji), i już miałem komentować pochopne decyzje, kiedy świat rozminął się z własnym tempem, zalewając nas oślepiającą falą.
Zacisnąłem powieki, w odruchowej próbie odwracałem się od źródła światła i niepotrzebnie pociągnąłem wodze, prędko tego żałując. Oczy zaszły łzami, mrugałem więc prędko, próbując się ich pozbyć, zaś Nitka zaczynała szarpać niespokojnie, szybciej niż strach zdążył przeszyć mój umysł, jeszcze nim wpadłem pod stłumione myśli. - Nitka... powoli, Nitka - powtarzałem, starając się brzmieć kojąco, gdy pochylałem się ku końskiej szyi - szukałem szansy na utrzymanie się w siodle, kiedy klacz próbowała stawać na tylnych nogach. Z trudem otworzyłem oczy, chcąc dostrzec cokolwiek, ale powitała mnie ciemność - i to ona zalała mnie prawdziwą trwogą, natychmiast budząc powidok z początku lipca, przenikliwe, zimne wspomnienie - dręczącej ciemności, która prześladowała mnie od wtedy regularnie, paraliżując przy wybudzaniu z przerażających snów. Raz, drugi, trzeci, bałem się o tym mówić, bałem się o tym myśleć, a teraz czułem się, jakbym trafił w sam środek koszmarów; o zgrozo, Nitka orała kopytami piach, cholerny piach, który zawsze dawał mi przewagę, piach, z którego powinienem wyczytać, co miało nadejść. Wiedziałem, że ten moment kiedyś nastanie, nieszczęścia atakowały z każdej strony - szczuły nas ponuraki, pękały lustra, za każdym rogiem czekał parszywy omen, a nad tym wszystkim kometa, katastrofa w pełnej krasie, bo co innego symbolizowała od zarania dziejów? Ognisty miecz wisiał nam nad karkami, gotowy opaść w gniewie. Wystarczyło na niego spojrzeć, na ten okropny warkocz, usłyszeć ponury zgrzyt - jeśli ktokolwiek nie czuł lęku, musiał kłamać. Lecz kiedy nam groził, było jasno. Przez chwilę miałem wrażenie, że trafiłem w jedną z wizji, że muszę tylko zejść niżej, przesypać suche ziarna między palcami, znaleźć odpowiedź w zaspach, dokopać się do prawdy jak najszybciej - na parę sekund zaćmiło mnie poczucie, że to sen, ale jakaś cząstka realności osiadała na sumieniu, coś było inaczej. Nie, przemknęło mi przez myśli i nie miałem pojęcia, czy mój głos podążył śladem zaprzeczenia, rzucając je w przestrzeń, czy tylko mi się wydawało - kręciłem głową, próbując zrozumieć, a Nitka wierciła się i drżała. W tym samym momencie, w którym udało mi się uwolnić wzrok okropnych mroczków, do uszu dobiegł znajomy głos. Ptaki? Jakie ptaki, Ev, u licha?
Ale była tu, była blisko, jej sylwetka odcinała się w półmroku. Poderwałem głowę, spoglądając na kuzynkę z przestrachem, bo choć zaczynałem cokolwiek widzieć, nadal było podejrzanie ciemno. Dopiero wtedy wyłapałem spadający kształt za jej plecami, łącząc głuche odgłosy z... ptakami. Z truchłem. Na piachu lądowały zesztywniałe, bezwładne ptaki. - Nie - wytchnęło z piersi, serce przyspieszało, ciało natychmiast reagowało na niepokojące oznaki, umysł coraz szybciej łączył wątki, ale Nitka nie dała mi się rozejrzeć, rwąc w panice. - Nitka, poradzimy sobie - mruknąłem, lecz marna to była pociecha, pusta. Mimo tego, skierowała moją uwagę na obecność innych istnień, pozwoliła wyjść z własnej głowy i wyzwoliła instynkt samozachowawczy. Spróbowałem zerknąć na niebo, przypłacając to kolejnym szarpnięciem - nie mogłem dostrzec jeźdźców, żołądek zawiązał się w supeł. - Szlag - mruknąłem tylko, próbując porozumieć się z Evelyn monosylabami, bo imię Everetta nie mogło przecisnąć się przez gardło, zdławione nagłym obrotem spraw. Co z Williamem, Justine? Nie wiedziałem, kto nie zdołał wzbić się w powietrze, nie miałem szans widzieć wszystkiego i wszystkich. Głos Ev znów ściągał mnie na zmianę, ale urwała prędko - mówiliśmy na zmianę, zszokowani, ale razem zawsze szło nam lepiej. Teraz też powinno. Musimy... - Jarvis - rzuciłem krótko, pod sobą czując następny zryw. - Ev, musimy znaleźć Jarvisa - i Jaspera, Szałwię, miałem ochotę wrzeszczeć, rwać się z miejsca, już i natychmiast. Co się działo? Dlaczego tego nie przewidziałem, dlaczego nikogo nie ostrzegłem, dlaczego znowu zawiodłem? Czy ta cholerna woda cofała się z brzegu? Cofało się morze? Znów mnie zmroziło, ciągnęło po karku dreszcze. Trzynasty, na litość, trzynasty.
Słyszysz, Wilkie? Evelyn była już na ziemi o wiele lepiej radząc sobie z nagłą sytuacją. Bez sprzeciwu i wątpliwości przyjąłem jej słowa, z dudniącym w uszach szumem usiłując zdjąć z siebie luźną, czarną tunikę i choć końskie podrygi nieco to utrudniały, wkrótce trzymałem materiał w dłoni. Śladem kuzynki postarałem się jak najszybciej i najostrożniej zsiąść z Nitki, w milczeniu przyjmując instrukcje.
- Nitka, pamiętasz jeszcze, jaka byłaś senna? - zdecydowanie pamięta, sen wydawał się teraz tak nierealny. Szkoda, że nie mogłem go kontrolować... Na tę myśl więcej słów nie przeszło przez gardło, zacząłem więc nucić, to było prostsze, kojące, nie tylko dla Nitki, ale i dla mnie. Usiłowałem nie myśleć o melodiach nuconych umierającej żonie. Nie znów, proszę, nie tym razem. Spróbowałem wyczuć odpowiedni moment na zakrycie zlęknionych końskich oczu pod materiałem tuniki, starając się związać rękawy, by został na miejscu, dodatkowo zabezpieczony ogłowiem. Ledwo zarejestrowałem obecność brata Williama, pamiętałem Theo ze szkoły, zamieszanie w świecie quidditcha też nie przeszło bez echa, jednak teraz moja koncentracja skupiała się na spanikowanej Nitce, nie przestawałem więc nucić, kątem oka i świadomości dostrzegając jego działania. Szarpał konie - spanikowane zwierzęta! - i klął do Evelyn, wydając nam rozkazy. Nie byłem tak porywczy, jak on, miałem swój priorytet, nie koncentrowałem się na padających zdaniach. Nitka. Najpierw Nitka. Szukałem spokoju dla siebie i dla niej.
| ONMS I, również staram się uspokoić klacz. Gdyby Nitka miała dobre ucho, śpiewam na I, tyle też wynosi siła mojej perswazji
| razem z Evelyn potrzebujemy uzupełniającego posta MG
| dorzucam perełkę do sountracku
Wilkie Despenser
Zawód : wróżbita, zielarz
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
and so it goes
the stillness covers my ears
tenderly, until all sound disappears
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15 +2
UZDRAWIANIE : 5 +3
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
The member 'Wilkie Despenser' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 79
'k100' : 79
Konie były niespokojne. Przebierały nogami i podskakiwały nerwowo, kręciły łbami. Kiedy Evelyn i Wilkie zasłonili oczy Jaskółce i Nitce, przestały się kręcić, przestały się też wyrywać z miejsca, nie widząc nic, ale Evelyn wiedziała, że coś było nie tak — oba konie wciąż parskały i rżały niespokojnie, strzygąc uszami — bały się, oddychały prędko. Zaufanie jakie zyskały do swoich jeźdźców sprawiało, że lgnęły do nich, szukając ich bliskości i dotyku, ale chrapy poruszały się nieustannie.
To tylko uzupełnienie dla Despenserów.
Ramsey Mulciber
Rozpierała mnie euforia. Gnaliśmy przed siebie, gnaliśmy co sił, plasując się na czele stawki; nie wiedziałem na ile to zasługa doświadczenia z siodłem, a na ile szczęścia (lub też nieszczęścia moich rywali, zależy od której strony na to spojrzeć). Zaczynałem rozumieć, czym Arrax zasłużył sobie na miano ulubieńca Evelyn; nie wykazywał się upartością, przynajmniej jeszcze nie, do tego płynnie reagował na choćby i najsubtelniejsze gesty, dzięki czemu prędko zostawiliśmy za sobą pozostałych uczestników gonitwy – choć kątem oka widziałem, że nasza przewaga wcale nie należała do największych, ta dziewczyna z labiryntu dyszała mi w kark. Wystarczyłoby potknięcie się, ledwie chwila zawahania, bym utracił pozycję lidera. Jednak już docieraliśmy do końca plaży, dosiadany przeze mnie aetonan trzepotał skrzydłami, podrywając się do lotu. Usta wygiął mi uśmiech, nawet nie zauważyłem kiedy; nocne powietrze szarpało odzieniem, rozwiewało końską grzywę, to jednak nic. Lecieliśmy.
Wpierw tuż nad nieruchomą taflą wody, później – coraz wyżej i wyżej, w kierunku wytyczających trasę wyścigu obręczy. Bezwiednie przylgnąłem do końskiej szyi, by nie zsunąć się w tył, nie stracić równowagi. Sapnąłem z wysiłku, wypatrując wśród ciemności odpowiedniego kierunku, pierwszej przeszkody. I choć miałem ochotę obejrzeć się za siebie, skontrolować sytuację – czy rudowłosa młódka wciąż była obok, co z Tonks, gdzie podział się Theo? – to powstrzymałem się przed tym odruchem; wszak każda sekunda mogła okazać się na wagę złota. Poza tym, próbowałem uspokajać się myślą, że nie wygrana była najważniejsza, a samo uczestnictwo w wyścigu; że powinniśmy po prostu lecieć najlepiej jak tylko jesteśmy w stanie. Adrenalina robiła jednak swoje, ona i ta głęboko zakorzeniona potrzeba rywalizacji; niegdyś zaspokajana na boisku do Quidditcha, teraz tutaj, w gronie uczestników festiwalowej gonitwy. I nawet nie przeszkadzała mi bliska obecność komety, która łypała na nas od ponad miesiąca, która wciąż wisiała na niebie, przyćmiewając blask gwiazd i towarzyszącego im księżyca. Przynajmniej do czasu.
W pierwszej chwili ujrzałem wielobarwne iskry fajerwerków, zaraz później – nie widziałem już nic, oślepiony nagłym zjawiskiem. Próbowałem utrzymać się w siodle, zaplątać dłonie o wodze, lecz nie mogłem się skupić, nie mogłem myśleć trzeźwo, przytłoczony nieoczekiwanym bólem i ostrą, bezwzględną światłością, która przebijała się i przez zaciśnięte kurczowo powieki. Co u licha? Na usta cisnęło się niewybredne przekleństwo, jednak ostatecznie nie wybrzmiało ono, zamierając gdzieś w pół drogi; byle wytrzymać, byle cholerna jasność odeszła w niepamięć...
Przygasła równie szybko co rozbłysła, fakt ten powitałem z ulgą, niewypowiedzianą wdzięcznością. Odczucia te jednak prędko zbladły pod naporem dochodzącej do głosu paniki. Nie siedziałem już w siodle, nie czułem pod sobą Arraxa, nie ściskałem w palcach wodzy. Wciąż leciałem, owszem, lecz nie w górę, a w dół; pędziłem na spotkanie z ziemią, na złamanie karku – dosłownie i w przenośni – bezlitośnie szarpany powiewami wiatru, zaś głowa wciąż dudniła od echa niedawnego bólu. Tylko sekundy dzieliły mnie od rąbnięcia o taflę wody, skonstatowałem z pewną dozą lęku; nagły wyrzut adrenaliny – jeszcze większej dawki niż ta, którą zapewnił sam udział w gonitwie – pozwolił otrząsnąć się z paraliżu, z szoku. Aetonan musiał być blisko, tak przynajmniej pomyślałem, wytrzeszczonymi w przestrachu oczyma poszukując go wśród panującego w przestworzach chaosu; był cięższy, zapewne spadał szybciej, lecz gdyby tylko udało mi się sięgnąć jego wodzy, przytrzymać, może dałbym radę wdrapać się na jego grzbiet. A wtedy spróbować wspólnie wykaraskać się z tych tarapatów.
I miałem nadzieję, że ani Evelyn, ani Wilkie, ani tym bardziej Jarvis nie będą mogli dostrzec, co się z nami dzieje.
| przede wszystkim próbuję złapać się wodzy, będę jeszcze pisać
Wpierw tuż nad nieruchomą taflą wody, później – coraz wyżej i wyżej, w kierunku wytyczających trasę wyścigu obręczy. Bezwiednie przylgnąłem do końskiej szyi, by nie zsunąć się w tył, nie stracić równowagi. Sapnąłem z wysiłku, wypatrując wśród ciemności odpowiedniego kierunku, pierwszej przeszkody. I choć miałem ochotę obejrzeć się za siebie, skontrolować sytuację – czy rudowłosa młódka wciąż była obok, co z Tonks, gdzie podział się Theo? – to powstrzymałem się przed tym odruchem; wszak każda sekunda mogła okazać się na wagę złota. Poza tym, próbowałem uspokajać się myślą, że nie wygrana była najważniejsza, a samo uczestnictwo w wyścigu; że powinniśmy po prostu lecieć najlepiej jak tylko jesteśmy w stanie. Adrenalina robiła jednak swoje, ona i ta głęboko zakorzeniona potrzeba rywalizacji; niegdyś zaspokajana na boisku do Quidditcha, teraz tutaj, w gronie uczestników festiwalowej gonitwy. I nawet nie przeszkadzała mi bliska obecność komety, która łypała na nas od ponad miesiąca, która wciąż wisiała na niebie, przyćmiewając blask gwiazd i towarzyszącego im księżyca. Przynajmniej do czasu.
W pierwszej chwili ujrzałem wielobarwne iskry fajerwerków, zaraz później – nie widziałem już nic, oślepiony nagłym zjawiskiem. Próbowałem utrzymać się w siodle, zaplątać dłonie o wodze, lecz nie mogłem się skupić, nie mogłem myśleć trzeźwo, przytłoczony nieoczekiwanym bólem i ostrą, bezwzględną światłością, która przebijała się i przez zaciśnięte kurczowo powieki. Co u licha? Na usta cisnęło się niewybredne przekleństwo, jednak ostatecznie nie wybrzmiało ono, zamierając gdzieś w pół drogi; byle wytrzymać, byle cholerna jasność odeszła w niepamięć...
Przygasła równie szybko co rozbłysła, fakt ten powitałem z ulgą, niewypowiedzianą wdzięcznością. Odczucia te jednak prędko zbladły pod naporem dochodzącej do głosu paniki. Nie siedziałem już w siodle, nie czułem pod sobą Arraxa, nie ściskałem w palcach wodzy. Wciąż leciałem, owszem, lecz nie w górę, a w dół; pędziłem na spotkanie z ziemią, na złamanie karku – dosłownie i w przenośni – bezlitośnie szarpany powiewami wiatru, zaś głowa wciąż dudniła od echa niedawnego bólu. Tylko sekundy dzieliły mnie od rąbnięcia o taflę wody, skonstatowałem z pewną dozą lęku; nagły wyrzut adrenaliny – jeszcze większej dawki niż ta, którą zapewnił sam udział w gonitwie – pozwolił otrząsnąć się z paraliżu, z szoku. Aetonan musiał być blisko, tak przynajmniej pomyślałem, wytrzeszczonymi w przestrachu oczyma poszukując go wśród panującego w przestworzach chaosu; był cięższy, zapewne spadał szybciej, lecz gdyby tylko udało mi się sięgnąć jego wodzy, przytrzymać, może dałbym radę wdrapać się na jego grzbiet. A wtedy spróbować wspólnie wykaraskać się z tych tarapatów.
I miałem nadzieję, że ani Evelyn, ani Wilkie, ani tym bardziej Jarvis nie będą mogli dostrzec, co się z nami dzieje.
| przede wszystkim próbuję złapać się wodzy, będę jeszcze pisać
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Everett Sykes' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 59
'k100' : 59
Gdy tylko jej miotła odzyskała swoją normalną wielkość, Lidds wypuściła ją z ręki, tylko po to, żeby wypowiedzieć komendę „do mnie” i ponownie złapać jej trzonek. Chciała powiedzieć coś jeszcze Billowi… że wszystko będzie dobrze, że Hani i Amelce na pewno nic się nie stanie, żeby się nie martwił, ale… nie do końca stłumione przez nią wyrzuty sumienia nie pozwoliły, by coś takiego przeszło jej przez gardło.
- Uważajcie na siebie – powiedziała więc tylko, omiótłszy spojrzeniem brata i Freda, po czym przełożywszy nogę nad miotłą i schowawszy różdżkę, mocno odbiła się od ziemi i wystartowała.
W jednej chwili poczuła jakiś wewnętrzny spokój. Była w swoim żywiole i nie musiała się już martwić o to czy jej środek transportu nie strzeli przypadkiem focha i nie pójdzie spać. Nie, miotła stanowiła jej integralną część i nigdy jej jeszcze nie zawiodła. Zresztą dla Liddy nie była tylko "środkiem transportu", była niemal jak przyjaciel, na którym zawsze mogła polegać.
Początkowo Moore nie wzbijała się wysoko, ale pochylając się nad trzonkiem, żeby przyspieszyć lot, bardziej skupiała się na celu, a więc jak najszybszym dotarciu do konnych jeźdźców starając się wymijać przy tym spadające z nieba martwe ptaki.
- Zaraz wszystko zaleje fala, wynoście się stąd! – zawołała w locie do stojących w dole ludzi, bo ci, zamiast uciekać, tkwili w miejscu, częściowo zajęci swoimi spanikowanymi wierzchowcami, a częściowo…
Liddy wstępnie zakładała, że to właśnie im pomoże w pierwszej kolejności wydostać się z pola rażenia nadchodzącej fali, ale teraz, gdy znalazła się bliżej cofającego się morza, i podążyła wzrokiem za skierowaną w górę różdżką dziewczyny, która z nią startowała (Gwen), na niebie dostrzegła przerażający obraz spadających w dół jeźdźców i ich aetonany. Decyzję podjęła w ułamku sekundy, łudząc się, że ci na dole mają jeszcze czas przed spiętrzeniem się i uderzeniem fali, że mogą jakoś działać… spadający na odsłaniające się z każdą chwilą skaliste dno nie mieli ani czasu, ani zbyt wielu możliwości wykaraskania się z tarapatów.
Zamiast więc zwolnić, Liddy mocno zadarła trzonek miotły, by wzbić się wyżej. W przelocie złapała jeszcze zaniepokojone spojrzenie Theo. Wiedziała, że nie spodoba mu się, to, co zamierzała zrobić, ale... trudno. Widocznie miała dziś zawieść obu braci.
Dalej, no dalej! Szybciej! Szybciej! - myślała gorączkowo, jakby jej miotła lub cały świat mogły usłyszeć jej prośby, by zdążyła na czas. Robiła slalom pomiędzy walczącymi z grawitacją aetonanami i ich jeźdźcami. Jedni radzili sobie lepiej, inni gorzej, ale Lidce ciężko było to dokładnie ocenić w tak krótkiej chwili. Jej wzrok zaś już wcześniej przykuły rude włosy przyjaciółki, która ewidentnie miała kłopoty i Liddy się nie wahała.
- Nela! – krzyknęła starając się podlecieć do Gai i przyjaciółki tak, by nie oberwać końskim skrzydłem lub kopytem (co wcale nie było takie proste) i jednocześnie, by Neala miała szansę spaść na jej miotłę, a nie na obnażone przez cofające się morze skały pod nimi.
Post uzupełniający dwie pozostałe akcje
1 - k100 – wymijam spadające ptaki i aetonany (lot na miotle III)
2 - k100 – próbuję przechwycić spadającą Nealę (też lot na miotle?)
i mam szczęście jakby co!
- Uważajcie na siebie – powiedziała więc tylko, omiótłszy spojrzeniem brata i Freda, po czym przełożywszy nogę nad miotłą i schowawszy różdżkę, mocno odbiła się od ziemi i wystartowała.
W jednej chwili poczuła jakiś wewnętrzny spokój. Była w swoim żywiole i nie musiała się już martwić o to czy jej środek transportu nie strzeli przypadkiem focha i nie pójdzie spać. Nie, miotła stanowiła jej integralną część i nigdy jej jeszcze nie zawiodła. Zresztą dla Liddy nie była tylko "środkiem transportu", była niemal jak przyjaciel, na którym zawsze mogła polegać.
Początkowo Moore nie wzbijała się wysoko, ale pochylając się nad trzonkiem, żeby przyspieszyć lot, bardziej skupiała się na celu, a więc jak najszybszym dotarciu do konnych jeźdźców starając się wymijać przy tym spadające z nieba martwe ptaki.
- Zaraz wszystko zaleje fala, wynoście się stąd! – zawołała w locie do stojących w dole ludzi, bo ci, zamiast uciekać, tkwili w miejscu, częściowo zajęci swoimi spanikowanymi wierzchowcami, a częściowo…
Liddy wstępnie zakładała, że to właśnie im pomoże w pierwszej kolejności wydostać się z pola rażenia nadchodzącej fali, ale teraz, gdy znalazła się bliżej cofającego się morza, i podążyła wzrokiem za skierowaną w górę różdżką dziewczyny, która z nią startowała (Gwen), na niebie dostrzegła przerażający obraz spadających w dół jeźdźców i ich aetonany. Decyzję podjęła w ułamku sekundy, łudząc się, że ci na dole mają jeszcze czas przed spiętrzeniem się i uderzeniem fali, że mogą jakoś działać… spadający na odsłaniające się z każdą chwilą skaliste dno nie mieli ani czasu, ani zbyt wielu możliwości wykaraskania się z tarapatów.
Zamiast więc zwolnić, Liddy mocno zadarła trzonek miotły, by wzbić się wyżej. W przelocie złapała jeszcze zaniepokojone spojrzenie Theo. Wiedziała, że nie spodoba mu się, to, co zamierzała zrobić, ale... trudno. Widocznie miała dziś zawieść obu braci.
Dalej, no dalej! Szybciej! Szybciej! - myślała gorączkowo, jakby jej miotła lub cały świat mogły usłyszeć jej prośby, by zdążyła na czas. Robiła slalom pomiędzy walczącymi z grawitacją aetonanami i ich jeźdźcami. Jedni radzili sobie lepiej, inni gorzej, ale Lidce ciężko było to dokładnie ocenić w tak krótkiej chwili. Jej wzrok zaś już wcześniej przykuły rude włosy przyjaciółki, która ewidentnie miała kłopoty i Liddy się nie wahała.
- Nela! – krzyknęła starając się podlecieć do Gai i przyjaciółki tak, by nie oberwać końskim skrzydłem lub kopytem (co wcale nie było takie proste) i jednocześnie, by Neala miała szansę spaść na jej miotłę, a nie na obnażone przez cofające się morze skały pod nimi.
Post uzupełniający dwie pozostałe akcje
1 - k100 – wymijam spadające ptaki i aetonany (lot na miotle III)
2 - k100 – próbuję przechwycić spadającą Nealę (też lot na miotle?)
i mam szczęście jakby co!
OK, so now what?
we'll fight
Liddy Moore
Zawód : Fotografka i lotniczka w Oddziale Łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
You can count on me like:
1, 2, 3
I'll be there
1, 2, 3
I'll be there
OPCM : 7 +3
UROKI : 3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Liddy Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 57, 78
'k100' : 57, 78
Puściła ostatnie uśmiechy do znajomych, wsiadając na konia. Przekomarzania Billy’ego i Theo przypominało jej trochę Michaela i Gabriela w domu. Złość starszego Moora była zabawna, choć pracując na co dzień z mężczyznami wiedziała jak kruche potrafiło być męskie ego. Zwłaszcza, gdy podczas magicznych testów okazywali się słabsi od malutkiej, niepozornej blondynki. Obok niej znajdowała się młoda dziewczyna(Aisha) i gdy wyczuła na sobie jej spojrzenie zerknęła ku niej i puściła jej oczko rozciągając usta w uśmiechu. Ruszyli. Ruszyli do przodu. A ona… cóż, została właściwie w tyle. Ale jechała w przeciwieństwie do kilku, którzy znaleźli się już na ziemi. Dobrze Justine w takim razie, jeszcze nic straconego. Ale im dalej w las, tym mniej pewna była, czy podjęła odpowiednią decyzję. Co prawda nauczyła się jeździć na tych diabłach - ale bardziej z praktyczności. Unikała ich - a może nie zbliżała się zbyt często - od czasu wspomnianego gonga który otrzymała z kopyta. To nic, to zawsze była praktyka i nowe doświadczenie z którego mogła coś wyciągnąć. Raczej. Wyrotkowcy zostali za nimi, nie zdziwiło jej wcale, że to Evelyn przodowała w konnym wyścigu. Uśmiechnęła się półgębkiem, nachylając mocniej na koniu łapiąc wodze. Everett na przodzie trochę ją zaskoczył - ale cóż, nie widzieli się lata. Liczyła trochę na tym, że pójdzie im po równo - albo wygra teraz, skłamałaby mówiąc, że nie chciała się odegrać za Syrena. Może za chwilę, bo właśnie docierali do końcówki toru po ziemi. Kopyta oderwały się i wzbiły w powietrze. I szybko pożałowała tego, że ciągle marudziła na Brendana - musiała mu oddać, że jednak zawsze wiedział lepiej. A ledwie zipiąc z braku sił zarzekała się w myślach, czując mięśnie, że weźmie się ostro do roboty. Brendan by ją pewnie wyśmiał. Aurorka od siedmiu boleści ledwie siodła się trzyma. Pot zrosił jej czoło, a mimo prób, czuła jak po prostu grawitacja ciągnie ją do ziemi.
- Świetnie Tonks. - zaironizowała w myślach. - Przeżyłaś Azkaban i zginiesz spadając z durnego konia łamiąc sobie kark. - zerknęła w dół, a potem znów z górę zaciskając do bólu ręce na wodzach, ale to niewiele dało. Leciała a lecąc, pociągnęła wodze, których nie puściła, te pociągnęły diabła za sobą. Diabeł nie był zadowolony. On też nie. SZLAG. Zaklęła w myślach. Adrenalina zaczęła rozpychać jej się w krwi. I mimo zagrożenia, absurdalnie ironiczny uśmiech wszedł jej na wargi. Brandy szarpnęła się, ona zawirowała znajdując się nie pod, a nad nią. Wyciągnęła dłonie, siodło nie zadawało się daleko. Będzie w stanie? Szlag. Zaklęła w myślach ponownie, kiedy opuszki za pierwszym razem ledwie go dotknęły. Ale za drugim, zahaczyła o nie. A koń swoim skrzydłem, zamiast ją walnąć pomógł. Z niemałym trudem wciągnęła się na siodło, czując pot roszący jej ciało i adrenalinę obijającą się w uszach nie patrzyła na nic wokół skupiając się jedynie na zadaniu.
Ale nim zdążyła cokolwiek więcej zrobić, oślepiło ją rozlegające się światło. Mimowolnie, odruchowo przymknęła powieki, zaciskając je. Brany zdawała się odnaleźć drogę. Po fiasku we wzlocie wątpiła, że mogłaby cokolwiek wygrać. Planowała raczej zlecieć w dół niż próbować prześcignąć kogokolwiek. Ale kiedy je otworzyła zauważyła, że jej myśli chyba zbyt szybko i dosłownie się urzeczywistniają. Ile mieli do ziemi? Szybko kalkulowała próbując odnaleźć najlepsze wyjście z sytuacji. Szczerze wątpiła, że uda jej się zapanować nad koniem. Nie ufała mu i nie znała się na nich - ani na jeździe na nich dobrze. Jakie opcje jej pozostawały? Rozdzielić się, pozwolić zwierzęciu spróbować wyratować się bez jej krepującej ruchy czy zginąć? Cóż, zdecydowanie mocniej wierzyła we własne umiejętności. Sięgnęła po różdżkę marszcząc brwi w skupieniu. Musiała rzucić zaklęcie w dobrym momencie. Wzięła wdech w płuca. Czując pot przesuwający się po jej karku. I wątpliwości, które osiadały na jej ramionach mocniej od wydarzeń na wybrzeżu. Czy na pewno przemyślała wszystko dobrze? Czy mogła teraz w siebie wątpić? Nie mogła.
- Jeszcze nie. - szepnęła do siebie, położyła się bardziej na szyi konia, próbując ułożyć ciało równolegle do podłoża. Przełknęła ślinę. Była szalona? Nierozważna? Rozsądna? Teraz już sama nie wiedziała. A kiedy chwila zdawała jej się odpowiednia, szybkim ruchem wyciągnęła różdżkę z zapięcia, wykonując gest różdżką. - Abesio. - wypowiedziała, chciała teleportować się na ziemię pod sobą - a raczej kawałek obok, gdyby pęd aetonana na którym była miał ją zaskoczyć a kolano rozłupać czaszkę - szybciej, niż spadnie tam reszta, mając dalszy plan. Wiedziała, że musiała wyczekać dobry moment, chwilę w której zaklęcie dostarczy ją właśnie na ziemię, wtedy będzie miała sekundy, żeby rozejrzeć się, dostrzec tego, kto był najbliżej - a co za tym idzie najniżej.
| będę jeszcze pisać ( chyba że umarłam, heh ) więc proszę o uzupełnienie
- Świetnie Tonks. - zaironizowała w myślach. - Przeżyłaś Azkaban i zginiesz spadając z durnego konia łamiąc sobie kark. - zerknęła w dół, a potem znów z górę zaciskając do bólu ręce na wodzach, ale to niewiele dało. Leciała a lecąc, pociągnęła wodze, których nie puściła, te pociągnęły diabła za sobą. Diabeł nie był zadowolony. On też nie. SZLAG. Zaklęła w myślach. Adrenalina zaczęła rozpychać jej się w krwi. I mimo zagrożenia, absurdalnie ironiczny uśmiech wszedł jej na wargi. Brandy szarpnęła się, ona zawirowała znajdując się nie pod, a nad nią. Wyciągnęła dłonie, siodło nie zadawało się daleko. Będzie w stanie? Szlag. Zaklęła w myślach ponownie, kiedy opuszki za pierwszym razem ledwie go dotknęły. Ale za drugim, zahaczyła o nie. A koń swoim skrzydłem, zamiast ją walnąć pomógł. Z niemałym trudem wciągnęła się na siodło, czując pot roszący jej ciało i adrenalinę obijającą się w uszach nie patrzyła na nic wokół skupiając się jedynie na zadaniu.
Ale nim zdążyła cokolwiek więcej zrobić, oślepiło ją rozlegające się światło. Mimowolnie, odruchowo przymknęła powieki, zaciskając je. Brany zdawała się odnaleźć drogę. Po fiasku we wzlocie wątpiła, że mogłaby cokolwiek wygrać. Planowała raczej zlecieć w dół niż próbować prześcignąć kogokolwiek. Ale kiedy je otworzyła zauważyła, że jej myśli chyba zbyt szybko i dosłownie się urzeczywistniają. Ile mieli do ziemi? Szybko kalkulowała próbując odnaleźć najlepsze wyjście z sytuacji. Szczerze wątpiła, że uda jej się zapanować nad koniem. Nie ufała mu i nie znała się na nich - ani na jeździe na nich dobrze. Jakie opcje jej pozostawały? Rozdzielić się, pozwolić zwierzęciu spróbować wyratować się bez jej krepującej ruchy czy zginąć? Cóż, zdecydowanie mocniej wierzyła we własne umiejętności. Sięgnęła po różdżkę marszcząc brwi w skupieniu. Musiała rzucić zaklęcie w dobrym momencie. Wzięła wdech w płuca. Czując pot przesuwający się po jej karku. I wątpliwości, które osiadały na jej ramionach mocniej od wydarzeń na wybrzeżu. Czy na pewno przemyślała wszystko dobrze? Czy mogła teraz w siebie wątpić? Nie mogła.
- Jeszcze nie. - szepnęła do siebie, położyła się bardziej na szyi konia, próbując ułożyć ciało równolegle do podłoża. Przełknęła ślinę. Była szalona? Nierozważna? Rozsądna? Teraz już sama nie wiedziała. A kiedy chwila zdawała jej się odpowiednia, szybkim ruchem wyciągnęła różdżkę z zapięcia, wykonując gest różdżką. - Abesio. - wypowiedziała, chciała teleportować się na ziemię pod sobą - a raczej kawałek obok, gdyby pęd aetonana na którym była miał ją zaskoczyć a kolano rozłupać czaszkę - szybciej, niż spadnie tam reszta, mając dalszy plan. Wiedziała, że musiała wyczekać dobry moment, chwilę w której zaklęcie dostarczy ją właśnie na ziemię, wtedy będzie miała sekundy, żeby rozejrzeć się, dostrzec tego, kto był najbliżej - a co za tym idzie najniżej.
| będę jeszcze pisać ( chyba że umarłam, heh ) więc proszę o uzupełnienie
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 81
'k100' : 81
Łuk Durdle Door
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset