Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Łuk Durdle Door
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Łuk Durdle Door
Nieco oddalony od Weymouth rozległy piaszczysty brzeg plaży, na którym co jakiś czas wznoszą się ostre, niebezpieczne skały, spośród których największą jest wapienny łuk Durdle Door. Mnogość naturalnych przeszkód uczyniła to miejsce trudnym szlakiem konnym wytyczonym dla doświadczonych jeźdźców, którzy już od wieków pokonują się wzajemnie w pomysłach na ominięcie piętrzących się na plaży kamieni, dosiadając skrzydlatych rumaków.
Zabierz stąd Liddy.
Zacisnął zęby, kiwając sztywno głową, patrząc bratu w oczy – już w tamtym momencie wiedząc, że składa obietnicę być może niemożliwą do wypełnienia. Znał własną siostrę, zbyt wiele miała w sobie odwagi i troski wobec innych, żeby tak zwyczajnie rzucić się do ucieczki. – Zabierz stąd siebie – odpowiedział mu, raz jeszcze mocno ściskając go za ramię. – Wisisz mi tę b-b-butelkę miodu – dodał jeszcze, jakby ten zakład mógł zakląć rzeczywistość, zmuszając ją do umożliwienia im wyrównania rachunków. Wiedział doskonale, że świat tak nie działał, śmierć upominała się o nich bez pytania i bez litości, ale nie miał zamiaru tego zaakceptować. Nie mógł przeżyć Oazy tylko po to, żeby umrzeć tu teraz; nie mógł zawieść dwukrotnie w tej samej próbie.
Zabierz stąd Liddy, dzwoniło mu w uszach, kiedy podbiegał do siostry, doskonale wiedząc, co mu odpowie. Nie spodziewał się, że miała przy sobie miotłę, była taka sprytna – spojrzał na nią z zaskoczeniem, obserwując, jak przedmiot wraca do oryginalnych kształtów. Niewidzialna pięść na jego gardle zacisnęła się jeszcze mocniej, co powinien zrobić? Rzucić na nią zaklęcie i teleportować ją gdziekolwiek? Nie wybaczyłaby mu tego, poza tym: nie miał pewności, czy tam nie znalazłaby się w jeszcze większym niebezpieczeństwie. – Liddy – spróbował ostatni raz, ale ona już dosiadała miotły – wyciągnął więc w jej stronę rękę, żeby jeszcze chociaż na sekundę zwrócić jej uwagę. Miał później nienawidzić się za tę chwilę – jeżeli istniało dla niego w ogóle jeszcze jakieś później – ale gdzieś pomiędzy jednym przepraszam a drugim zrozumiał, że jego siostra od dawna nie była już małą dziewczynką podążającą śladami starszych braci. Była doskonałym lotnikiem, była częścią magicznego podziemia; a on nie miał prawa zabronić jej pomocy przyjaciołom. Mógł jedynie upewnić się, że wyjdzie z tego cało. – Jeśli zobaczysz, że fala się zb-b-bliża, uciekaj. Nie pozwól jej się prześcignąć – powiedział. Uniósł różdżkę, kierując ją w stronę siostry. – Cito maxima – rzucił. Leć z wiatrem, Liddy.
Śledził ją spojrzeniem uważnie, kiedy rzuciła się w stronę wody – samemu rzucając się do biegu wzdłuż plaży, tak, żeby to, co działo się na morzu, przez cały czas pozostawało w zasięgu jego wzroku. Nie miał zamiaru opuścić plaży przed nią. – NIECH WSZYSCY BIEGNĄ JAK NAJDALEJ OD WYBRZEŻA! – krzyknął ile sił w płucach, korzystając ze wzmocnionego magicznie głosu. Minął Wilkiego, posyłając mu krótkie spojrzenie, obok niego stała kobieta i dwa wierzchowce – czy mogli zabrać kogoś na ich grzbiecie? – ZBLIŻA SIĘ DO NAS FALA, ZA MOMENT DO NAS DOTRZE – KTO MA ŚWISTOKLIK, NIECH ZABIERZE TYLE OSÓB, ILE MOŻE. JEŚLI KTOŚ MA MIOTŁĘ, NIECH WZBIJE SIĘ WYSOKO I LECI JAK NAJDALEJ! – krzyczał dalej, nie wiedząc, czy ktoś mu uwierzy – czy ktoś go posłucha; zerknął w stronę widowni, widział tam Herberta – miał nadzieję, że wyprowadzi Kerstin. On sam dopadł do Gwen i Artemisa, zatrzymując się przy nich. – Uciekajcie, szybko – wydyszał, serce biło mu coraz mocniej – podejrzewał, że nie tylko ze względu na krótki bieg.
| jeśli się zagalopowałem, to wstrzymaj mekonie nogi, mistrzu gry
próbuję rzucić cito maxima na siostrę
Zacisnął zęby, kiwając sztywno głową, patrząc bratu w oczy – już w tamtym momencie wiedząc, że składa obietnicę być może niemożliwą do wypełnienia. Znał własną siostrę, zbyt wiele miała w sobie odwagi i troski wobec innych, żeby tak zwyczajnie rzucić się do ucieczki. – Zabierz stąd siebie – odpowiedział mu, raz jeszcze mocno ściskając go za ramię. – Wisisz mi tę b-b-butelkę miodu – dodał jeszcze, jakby ten zakład mógł zakląć rzeczywistość, zmuszając ją do umożliwienia im wyrównania rachunków. Wiedział doskonale, że świat tak nie działał, śmierć upominała się o nich bez pytania i bez litości, ale nie miał zamiaru tego zaakceptować. Nie mógł przeżyć Oazy tylko po to, żeby umrzeć tu teraz; nie mógł zawieść dwukrotnie w tej samej próbie.
Zabierz stąd Liddy, dzwoniło mu w uszach, kiedy podbiegał do siostry, doskonale wiedząc, co mu odpowie. Nie spodziewał się, że miała przy sobie miotłę, była taka sprytna – spojrzał na nią z zaskoczeniem, obserwując, jak przedmiot wraca do oryginalnych kształtów. Niewidzialna pięść na jego gardle zacisnęła się jeszcze mocniej, co powinien zrobić? Rzucić na nią zaklęcie i teleportować ją gdziekolwiek? Nie wybaczyłaby mu tego, poza tym: nie miał pewności, czy tam nie znalazłaby się w jeszcze większym niebezpieczeństwie. – Liddy – spróbował ostatni raz, ale ona już dosiadała miotły – wyciągnął więc w jej stronę rękę, żeby jeszcze chociaż na sekundę zwrócić jej uwagę. Miał później nienawidzić się za tę chwilę – jeżeli istniało dla niego w ogóle jeszcze jakieś później – ale gdzieś pomiędzy jednym przepraszam a drugim zrozumiał, że jego siostra od dawna nie była już małą dziewczynką podążającą śladami starszych braci. Była doskonałym lotnikiem, była częścią magicznego podziemia; a on nie miał prawa zabronić jej pomocy przyjaciołom. Mógł jedynie upewnić się, że wyjdzie z tego cało. – Jeśli zobaczysz, że fala się zb-b-bliża, uciekaj. Nie pozwól jej się prześcignąć – powiedział. Uniósł różdżkę, kierując ją w stronę siostry. – Cito maxima – rzucił. Leć z wiatrem, Liddy.
Śledził ją spojrzeniem uważnie, kiedy rzuciła się w stronę wody – samemu rzucając się do biegu wzdłuż plaży, tak, żeby to, co działo się na morzu, przez cały czas pozostawało w zasięgu jego wzroku. Nie miał zamiaru opuścić plaży przed nią. – NIECH WSZYSCY BIEGNĄ JAK NAJDALEJ OD WYBRZEŻA! – krzyknął ile sił w płucach, korzystając ze wzmocnionego magicznie głosu. Minął Wilkiego, posyłając mu krótkie spojrzenie, obok niego stała kobieta i dwa wierzchowce – czy mogli zabrać kogoś na ich grzbiecie? – ZBLIŻA SIĘ DO NAS FALA, ZA MOMENT DO NAS DOTRZE – KTO MA ŚWISTOKLIK, NIECH ZABIERZE TYLE OSÓB, ILE MOŻE. JEŚLI KTOŚ MA MIOTŁĘ, NIECH WZBIJE SIĘ WYSOKO I LECI JAK NAJDALEJ! – krzyczał dalej, nie wiedząc, czy ktoś mu uwierzy – czy ktoś go posłucha; zerknął w stronę widowni, widział tam Herberta – miał nadzieję, że wyprowadzi Kerstin. On sam dopadł do Gwen i Artemisa, zatrzymując się przy nich. – Uciekajcie, szybko – wydyszał, serce biło mu coraz mocniej – podejrzewał, że nie tylko ze względu na krótki bieg.
| jeśli się zagalopowałem, to wstrzymaj me
próbuję rzucić cito maxima na siostrę
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 84
'k100' : 84
Opłakiwała już zbyt wielu w swoim życiu, by pozwolić sobie na kolejny upadek na kolana. Przeszło osiem lat temu zniosła najgorsze krzywdy, widziała obrazy, które złamały jej kruchą wolę, doświadczyła bólu, porażki, upływającej z ciepłem ciała krwi i cichego umierania. Straciła wtedy wszystko, pozostawiono ją samotną, odrzuconą, ze skazą, brzemieniem i natłokiem odpowiedzialności. Była pustelnikiem, dziwadłem, straszydłem, nazywano ją wieloma określeniami w zależności od sytuacji, od tego, co się komu uwidziało. Była szorstka, nieustępliwa, krzywdząca, nosząc się dumnie z własnym jestestwem, z określeniami, które przypisywano jej tylko dlatego, że nikt nie chciał zobaczyć tego, co skrywa pod swoją skorupą - ile poświęceń, słabości i bólu musiała mieścić, dźwigać pod żelazną maską, próbując zapewnić sobie i własnym zwierzętom skąpe poczucie bezpieczeństwa. Odrzuciła dawne życie, jedyne, które znała, by móc stworzyć nowe, własne, poświęcone w całości temu, co było dla niej przez te wszystkie lata najważniejsze - szkockiej ziemi i hodowli. Miała za sobą lata jedzenia korzonków, w których wszystkie pieniądze Wykuła swoją siłę z ognia, decyzji, które musiała podejmować, by zapewnić sobie byt i bezpieczeństwo, choć wszystko miało swoją cenę, a konsekwencje niektórych wyborów miała nieść do końca życia. Pogodziła się z tym, pracowała ponad własne siły, by osiągnąć więcej, by wreszcie nie wegetować. Miała wiele powodów, które odbierały jej chęci, zsyłając ciemne myśli wprost nad jej głowę, ale ostatnio miała zdecydowanie więcej argumentów stojących za życiem, które tak ciężko odzyskiwała. Błagała Merlina o litość, a on zesłał jej coś, o co nawet nie miała odwagi prosić. Zesłał jej ludzi, tych, którzy stopniowo wznawiali w niej pozornie uśmiercone emocje, czyniąc ją żywą. Dopiero co zdążyła oswoić się z myślą, że może nie trzeba wszystkiego wiecznie kontrolować, że nie ma potrzeby wiecznego przybierania masek, a czerpanie radości z małych chwil spędzanych z innymi ludźmi nie jest czymś godnym potępienia. Nie zamierzała tego stracić.
Jej siła miała granicę, jednak trwała w niej na tyle, na ile umiała, wszak musiała być silniejsza, by zapewnić poczucie bezpieczeństwa kuzynowi, który teraz potrzebował jej najbardziej. To on uzupełniał jej rwane słowa, odnajdował drogę w ciemnościach myśli, popychał do stabilności. Nie musiał być taki, jak ona, wręcz nie zamierzała pozwolić, by coś złamało go tak, jak niegdyś ją. Nie było to standardowe postępowanie, kobiety zwykły polegać na mężczyznach, ale nie była jedyną, która wyłamywała się z ram, mając solidne powody, by to czynić. Czuła się głową rodziny, a tę należało chronić i tak, jak kiedyś mimo wszystko chroniła Sorena, tak teraz swoimi wyimaginowanymi skrzydłami chroniła Wilkiego. Jednak rodzina nie polegała jedynie na krwi i gdyby tylko teraz pozwoliła sobie na emocje, z pewnością żałowałaby niektórych wydarzeń, do których doprowadziła, choćby na przestrzeni tego lata. Dlatego później, gdy już uda im się odnaleźć Sykesów, własnych pomocników, aetonany i Szałwię, miała zamiar osłonić także i ich, na tyle, na ile była w stanie, za punkt honoru stawiając sobie wyprowadzenie wszystkich, którzy stanowili dla niej więcej, bez uwzględniania jakichkolwiek wyjątków i marginesów błędu. W grupie stanowili siłę, mieli większą szansę na powodzenie, a co za tym szło - na przetrwanie.
Pociągnęła spojrzeniem po niebie, dając dłoniom drżeć, choć zapewne teraz trzęsła się już od jakiegoś czasu cała, tylko tego nie zauważała. Nigdzie nie widziała gniadego Arraxa, ani nawet jego pobielałych końcówek lotek. Nic, ciemność nie pozwalała jej na dokładną obserwację, jednak była wystarczająca, by ukryć nagłą wilgoć w stalowoniebieskich oczach. Chciała się obudzić, obudzić z tego koszmaru.
Widziała, że poczynione przez nią i Wilkiego działania przyniosły częściowy skutek, że są w stanie prowadzić konie, jednak będą one niespokojne. Zwierzęta nie potrafiły kłamać, jeśli jej działania nie pomogły, to mogło oznaczać, że zagrożenie było silne, że naprawdę należało się stąd zbierać i to jak najszybciej. Miała wrażenie, że czaiło się wokół więcej zła, niż to, które zdążyła uchwycić swym wzrokiem i to wywoływało dreszcz przemieszczający się niekomfortowo wzdłuż kobiecego kręgosłupa. Jednak naprawdę należało się stąd zwijać.
W drodze, krótkiej co prawda, bo znajdowali się przecież blisko, uspokajająco głaskała klacz, próbując wyciszyć zarówno ją, jak i siebie. Musiała być silna, nawet jeśli oznaczało to, że w środku będzie się rozpadać. - Znajdujemy ich i spadamy stąd, dobrze? - powiedziała do czarodzieja idącego obok, choć tak po prawdzie te słowa kierowała bezpośrednio do siebie. Nie była w stanie wymówić imion, a co dopiero nazwisk. Najchętniej by zawróciła, sprawdziła swym okiem to, co działo się w górze, próbując coś zrobić, cokolwiek i choć wiedziała, że nie na tym polegał plan, to jednak jakaś część niej właśnie kalała się pod palącym bólem, odznaczającym się iluzorycznie dokuczliwym promieniowaniem w piersi. - Idziemy, znajdujemy, zabieramy, znikamy - powtórzyła szeptem do siebie samej, tak dla pewności, gdy szybkim krokiem starała się pokonać niewielką odległość do stanowisk z końmi.
- Teraz, poszukaj ich i wynośmy się - rzekła do kuzyna, a sama postąpiła kilka kroków wprzód, by zająć się przestrzeżeniem innych opiekunów zwierząt. Musiała to zrobić, tego chciałaby sama, przynajmniej w sytuacji zagrożenia. - Natychmiast wyprowadźcie stąd zwierzęta! Zaczynają się płoszyć! - w międzyczasie stanowczym, choć wzniosłym tonem, przemówiła w kierunku jeźdźców, hodowców i ich pracowników, a przynajmniej tych, którzy mogli ją usłyszeć. Niektórzy znali ją z corocznych zjazdów hodowców, inni widzieli, że w dzisiejszym otwarciu wyścigu znajdowała się na czele, a jeszcze inni musieli zauważyć, że stanowisko jej hodowli stało tu już od rana i choć nie wierzyła w pełni w ludzką pamięć, tak ufała sile własnego głosu - rzeczowego, nacechowanego przestrogą. Nie wiedziała, czy postępuje słusznie, ale jeżeli konie jej i Wilkiego bały się mimo prób uspokojenia, dawało jej to wyraźną sugestię, by mogła żądać stosownych czynów. Wtedy też usłyszała głos dziewczyny lecącej na miotle i choć nie zrozumiała wszystkich słów wyraźnie, tak miała wrażenie, że mówiła coś o nadchodzącej fali. Miała ochotę kląć, płakać, wrzeszczeć, ale z duszą na ramieniu starała się przemówić do tłumu. - Zabierzcie stąd konie i pod żadnym pozorem nie puszczajcie ich luzem! - zawołała ponownie, przestępując parę kroków naprzód do kolejnych zgromadzonych, możliwe, że niewiedzących i zdezorientowanych. Szła z klaczą z materiałem na łbie, to musiało im podpowiadać, że coś jest na rzeczy, o ile jeszcze o tym nie wiedzieli, o ile jeszcze nie zdążyli zaufać. Widzieli przecież dokładnie to, co ona, tylko z oddali, ale ta niewielka odległość nie stanowiła znaczenia - zaniepokojone stworzenia musiały podpowiadać im, że coś jest na rzeczy. Liczyła, że jeśli chociaż jedni zaczną wyprowadzać swe konie i aetonany, to inni podążą ich śladem i w ten sposób unikną przynajmniej małej części z najwyraźniej nadchodzącej tragedii.
| post uzupełniający, staram się przekonać ludzkie zbiorowisko do zabrania swych zwierząt, Perswazja II
Jej siła miała granicę, jednak trwała w niej na tyle, na ile umiała, wszak musiała być silniejsza, by zapewnić poczucie bezpieczeństwa kuzynowi, który teraz potrzebował jej najbardziej. To on uzupełniał jej rwane słowa, odnajdował drogę w ciemnościach myśli, popychał do stabilności. Nie musiał być taki, jak ona, wręcz nie zamierzała pozwolić, by coś złamało go tak, jak niegdyś ją. Nie było to standardowe postępowanie, kobiety zwykły polegać na mężczyznach, ale nie była jedyną, która wyłamywała się z ram, mając solidne powody, by to czynić. Czuła się głową rodziny, a tę należało chronić i tak, jak kiedyś mimo wszystko chroniła Sorena, tak teraz swoimi wyimaginowanymi skrzydłami chroniła Wilkiego. Jednak rodzina nie polegała jedynie na krwi i gdyby tylko teraz pozwoliła sobie na emocje, z pewnością żałowałaby niektórych wydarzeń, do których doprowadziła, choćby na przestrzeni tego lata. Dlatego później, gdy już uda im się odnaleźć Sykesów, własnych pomocników, aetonany i Szałwię, miała zamiar osłonić także i ich, na tyle, na ile była w stanie, za punkt honoru stawiając sobie wyprowadzenie wszystkich, którzy stanowili dla niej więcej, bez uwzględniania jakichkolwiek wyjątków i marginesów błędu. W grupie stanowili siłę, mieli większą szansę na powodzenie, a co za tym szło - na przetrwanie.
Pociągnęła spojrzeniem po niebie, dając dłoniom drżeć, choć zapewne teraz trzęsła się już od jakiegoś czasu cała, tylko tego nie zauważała. Nigdzie nie widziała gniadego Arraxa, ani nawet jego pobielałych końcówek lotek. Nic, ciemność nie pozwalała jej na dokładną obserwację, jednak była wystarczająca, by ukryć nagłą wilgoć w stalowoniebieskich oczach. Chciała się obudzić, obudzić z tego koszmaru.
Widziała, że poczynione przez nią i Wilkiego działania przyniosły częściowy skutek, że są w stanie prowadzić konie, jednak będą one niespokojne. Zwierzęta nie potrafiły kłamać, jeśli jej działania nie pomogły, to mogło oznaczać, że zagrożenie było silne, że naprawdę należało się stąd zbierać i to jak najszybciej. Miała wrażenie, że czaiło się wokół więcej zła, niż to, które zdążyła uchwycić swym wzrokiem i to wywoływało dreszcz przemieszczający się niekomfortowo wzdłuż kobiecego kręgosłupa. Jednak naprawdę należało się stąd zwijać.
W drodze, krótkiej co prawda, bo znajdowali się przecież blisko, uspokajająco głaskała klacz, próbując wyciszyć zarówno ją, jak i siebie. Musiała być silna, nawet jeśli oznaczało to, że w środku będzie się rozpadać. - Znajdujemy ich i spadamy stąd, dobrze? - powiedziała do czarodzieja idącego obok, choć tak po prawdzie te słowa kierowała bezpośrednio do siebie. Nie była w stanie wymówić imion, a co dopiero nazwisk. Najchętniej by zawróciła, sprawdziła swym okiem to, co działo się w górze, próbując coś zrobić, cokolwiek i choć wiedziała, że nie na tym polegał plan, to jednak jakaś część niej właśnie kalała się pod palącym bólem, odznaczającym się iluzorycznie dokuczliwym promieniowaniem w piersi. - Idziemy, znajdujemy, zabieramy, znikamy - powtórzyła szeptem do siebie samej, tak dla pewności, gdy szybkim krokiem starała się pokonać niewielką odległość do stanowisk z końmi.
- Teraz, poszukaj ich i wynośmy się - rzekła do kuzyna, a sama postąpiła kilka kroków wprzód, by zająć się przestrzeżeniem innych opiekunów zwierząt. Musiała to zrobić, tego chciałaby sama, przynajmniej w sytuacji zagrożenia. - Natychmiast wyprowadźcie stąd zwierzęta! Zaczynają się płoszyć! - w międzyczasie stanowczym, choć wzniosłym tonem, przemówiła w kierunku jeźdźców, hodowców i ich pracowników, a przynajmniej tych, którzy mogli ją usłyszeć. Niektórzy znali ją z corocznych zjazdów hodowców, inni widzieli, że w dzisiejszym otwarciu wyścigu znajdowała się na czele, a jeszcze inni musieli zauważyć, że stanowisko jej hodowli stało tu już od rana i choć nie wierzyła w pełni w ludzką pamięć, tak ufała sile własnego głosu - rzeczowego, nacechowanego przestrogą. Nie wiedziała, czy postępuje słusznie, ale jeżeli konie jej i Wilkiego bały się mimo prób uspokojenia, dawało jej to wyraźną sugestię, by mogła żądać stosownych czynów. Wtedy też usłyszała głos dziewczyny lecącej na miotle i choć nie zrozumiała wszystkich słów wyraźnie, tak miała wrażenie, że mówiła coś o nadchodzącej fali. Miała ochotę kląć, płakać, wrzeszczeć, ale z duszą na ramieniu starała się przemówić do tłumu. - Zabierzcie stąd konie i pod żadnym pozorem nie puszczajcie ich luzem! - zawołała ponownie, przestępując parę kroków naprzód do kolejnych zgromadzonych, możliwe, że niewiedzących i zdezorientowanych. Szła z klaczą z materiałem na łbie, to musiało im podpowiadać, że coś jest na rzeczy, o ile jeszcze o tym nie wiedzieli, o ile jeszcze nie zdążyli zaufać. Widzieli przecież dokładnie to, co ona, tylko z oddali, ale ta niewielka odległość nie stanowiła znaczenia - zaniepokojone stworzenia musiały podpowiadać im, że coś jest na rzeczy. Liczyła, że jeśli chociaż jedni zaczną wyprowadzać swe konie i aetonany, to inni podążą ich śladem i w ten sposób unikną przynajmniej małej części z najwyraźniej nadchodzącej tragedii.
| post uzupełniający, staram się przekonać ludzkie zbiorowisko do zabrania swych zwierząt, Perswazja II
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Słuchała wymiany zdań między Herbertem, a Kerstin, lecz nie dołączała do niej. Jedynie dowiedziała się, że dziewczyna, której dała szybkie wskazówki, jak poradzić sobie z koniem, nazywała się Gwen. Kiedy wyścig się rozpoczął, śledziła wzrokiem konie i jeźdźców na ich grzbietach. Pierwsze upadki nadeszły szybciej, niż się spodziewała i wyglądały naprawdę niebezpiecznie. Odruchowo przysłoniła dłonią usta i delikatnie skuliła ramiona, kiedy jeden z jeźdźców prawie wpadł pod końskie kopyta. To mogło skończyć się tragedią, której chyba nikt nie chciał na zakończeniu festiwalu. Powróciła wzrokiem do miejsca, skąd startowały konie, zaskoczona, że pozostała tam Liddy. Obserwowała, jak przyjaciółka szarpie się z wierzchowcem, ale ten ani drgnął. Rozbawienie zmieszało się ze współczuciem, bo Moore zdecydowanie rwała się ku rywalizacji. Dobrze, że chłopaków tutaj nie było, bo pewnie mieliby używanie, denerwując ją niepotrzebnie. Przeniosła wzrok na Freddiego, który znalazł się w przeciwnej sytuacji, bo koń gnał jak szalony, ale chłopak runął na ziemię. Skrzywiła się delikatnie, czując, że to musiało zaboleć. Zdążyła jeszcze upewnić się, gdzie jest Aisha i Neala, kiedy uwagę przyciągnęło coś innego. Wpatrywała się w niebo, przeskakując wzrokiem po ptasich sylwetkach i dopiero teraz słysząc jazgot, który niósł się w powietrzu. Poczuła niepokój, bo chociaż nie rozumiała przed czym alarmują zwierzęta, tak znała ich zachowanie. Szybciej od ludzi wiedziały o zagrożeniu, reagowały prędzej, niż mogli wszyscy zebrani na plaży. Jednak były przy tym, tak chaotyczne i niepodobnie do siebie niezgrane w locie.- Przed czym uciekacie.- szepnęła pod nosem, kiedy nurzyki wyraźnie gnały ku lądowi, byle dalej od wody. Co się działo? Co miało zaraz wydarzyć się? Odwróciła głowę, spoglądając przed ramię i tracąc całkowicie zainteresowanie wyścigiem. Mimowolnie napięła mięśnie, gotowa rzucić się do ucieczki, nawet jeżeli nadal nie widać było zagrożenia. Znów zadarła głowę ku górze, gdy niebo bez ostrzeżenia pojaśniało. Zasłoniła oczy, a cichy syk wyrwał się z gardła, kiedy blask był wręcz bolesny przez to, jak niespodziewanie pojawił się. Potarła oczy, które zaszły łzami, chcąc jak najszybciej odzyskać ostrość widzenia i spojrzeć do góry. Pierwsza dotarła do niej jednak cisza. Przeraźliwa i martwa, pozbawiona tych wszystkich ptasich dźwięków. Wzdrygnęła się, gdy na piasek spadł martwy nurzyk, patrząc na ostatnie drgnięcie skrzydeł. Kolejne głuche dźwięki spadających ciałek, rozchodziły się na około. Uniosła wzrok ku niebu, z przerażeniem obserwując spadające konie i jeźdźców. Odnalazła wśród nich Aishę, błagając w myślach, by dziewczyna wyszła z tego cało. Dawaj, mała. No już. Z plaży nie mogła nic zrobić, poza obserwowaniem i przełknięciem strachu o szwagierkę.
Obejrzała się na Herberta, kiedy był gotów zabrać je stąd.
- Idźcie.- odparła szybko, bo sama nie mogła stąd iść, chociaż dobiegające krzyki o nadciągającej fali, skłaniały do ucieczki.- Zabierz ją w bezpieczne miejsce.- dodała, a samej Kerstin posłała jedynie lekki uśmiech, który nie miał nic wspólnego z pogodnością. Krzyk Evelyn uświadomił jej, że musiała najszybciej, jak to możliwe dostać się do pozostawionej nieco dalej tinkerki. Kobyła miała być tutaj bezpieczna, ale nie wyszło. Ruszyła biegiem ku drewnianym słupkom przy których stała klacz. Musiała ją stąd zabrać.
| jeszcze będę pisać, póki co chce się dostać do Betty
Obejrzała się na Herberta, kiedy był gotów zabrać je stąd.
- Idźcie.- odparła szybko, bo sama nie mogła stąd iść, chociaż dobiegające krzyki o nadciągającej fali, skłaniały do ucieczki.- Zabierz ją w bezpieczne miejsce.- dodała, a samej Kerstin posłała jedynie lekki uśmiech, który nie miał nic wspólnego z pogodnością. Krzyk Evelyn uświadomił jej, że musiała najszybciej, jak to możliwe dostać się do pozostawionej nieco dalej tinkerki. Kobyła miała być tutaj bezpieczna, ale nie wyszło. Ruszyła biegiem ku drewnianym słupkom przy których stała klacz. Musiała ją stąd zabrać.
| jeszcze będę pisać, póki co chce się dostać do Betty
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
-Nie chciałem- wydyszałem, ale to było trudne. Ból w plecach rwał jak cholera, starałem się przeciągnąć, ale to było na nic. Mężczyźni zdawali się być zainteresowani tylko swoim towarzystwem, co było mi na rękę, dlatego wdrapałem się na Cienia, który łypał na nie spode łba dość nieprzychylnym spojrzeniem. Pewnie liczył na lepszego jeźdźca, ale nie mogłem nic poradzić na to, że byłem kompletnym nowicjuszem w prowadzeniu konia, nie wspominając już nawet o tym ze skrzydłami. Szaleństwo! Starałem się ruszyć ponowić ruch sprzed mety, kiedy nagle oślepiło mnie… światło? Zmrużyłem oczy, przetarłem je dłonią, cholernie piekły. Co się u licha działo? Jakiś amator wypalił znów te iskry, czy ktoś skończył wyścig i to było na jego cześć?
Uderzenie. Jedno, drugie, trzecie. Tego huku nie dało się z niczym innym pomylić. Zerknąłem na piach i dostrzegłem ptaki, które jeszcze starały się obrócić, ponownie wzbić do lotu. Były jednak martwe, nie miały żadnych szans w starciu z twardym podłożem, a te drgania to nie było nic innego jak mimowolne spięcia nerwów. Chyba, tak mi się coś kojarzyło. Jakieś impulsy czy coś w tym stylu. Siedziałem w siodle, nogi zdawały się odmawiać posłuszeństwa – nie ruszyłem, patrzyłem na to co się działo i nie byłem w stanie wykonać żadnego ruchu.
I nagle…
Oczom nie wierzyłem. Wpatrywałem się osłupiały w wodę, która zaczęła się cofać. Autentycznie, przesuwała się powiększając brzegową linię i ujawniając skrywane pod swą powierzchnią kamienie, roślinność oraz zagubione przez festiwalowiczów rzeczy. Cofała się i cofała, metr za metrem, stopa za stopą. Nie przestawała, a ja wpatrywałem się w nią zupełnie nie wiedząc, co może to zwiastować. Element zabawy? Organizatorzy przygotowali jakąś przeszkodę? Ale o co chodziło z tym ptactwem? To była iluzja? Do cholery nic dzisiaj nie brałem, to nie mogła być wyłącznie moja wyobraźnia.
Jakiś typek uniósł głos. Spojrzałem na niego, kto by nie spojrzał. Kazał mi uciekać. Uniosłem brwi nieco zaskoczony jego reakcją, bo choć brzmiał szczerze i zaczęło dziać się coś dziwnego, to raczej przesadzał. Bawiliśmy się, każdy z nas przyszedł tutaj dla rywalizacji, a ten sposób pozbycia się konkurenta był całkiem zrozumiały. Pokiwałem mu głową, ale nawet nie ruszyłem się z miejsca.
Uderzenie, dwudzieste, dwudzieste pierwsze i dwudzieste drugie. Do kurwy nędzy, czy organizowały to jakieś świry, czy naprawdę ten facet nie robił mnie w bambuko? Widziałem martwą zwierzynę, ale wciąż powtarzałem sobie, że to przecież miała być zabawa. Cholera rozrywka. Za chwile całe wybrzeże zmiecie fala Jaka fala, co on bredził? Znów musiałem na niego spojrzeć, a niech mnie trafi jak mu się to nie spodoba. Gadał jak najęty. I wtedy padło jej imię. Poczułem przeszywający chłód, drażnił mnie do szpiku kości. Podobnie jak złość – nie na niego, a na samego siebie, że nie odważyłem się wcześniej na nią spojrzeć. Byłem pewien, że była już wysoko. Przecież potrafiła, umiała wszystko.
Nie była. Znalazła się tuż przed nami i wymieniła kilka zdań z tym kolesiem. Przepraszała go i tłumaczyła się, a potem skupiła się na mnie. Eve, idź po Eve. Tylko jak? Tym stworzeniem? Przecież to on zaprowadzi mnie szybciej, jak ja jego. Wszyscy na plaży oszaleli, czy tylko ja nie wiedziałem co się właśnie działo?
Zeskoczyłem na równe nogi i chwyciłem wodze w dłoń. Skinąłem w jej kierunku głową nie mając zielonego pojęcia co pragnie uczynić, po czym szarpnąłem Cieniem w swoją stronę. -Słuchaj się, błagam cię. Wiesz, że nie mam zielonego pojęcia jak cię prowadzić- rzuciłem, a potem moich uszu doszedł dźwięk. Dziwny. Nietypowy. Obejrzałem się przez ramię, właściwie każdy trzymał różdżkę w dłoni, więc instynktownie sięgnąłem po swoją. To były tylko ptaki.. może jakaś zaraza, skąd ta panika? Tylko woda, morze element przeszkody. Ludzie…
Szedłem przed siebie, panika rosła. Konie podskakiwały, kręciły łbami. Ewidentnie były niespokojne, na pewno bardziej niż ja. Mijałem właśnie jakąś panią (Evelyn Despenser), która zaczęła krzyczeć, że zwierzęta się płoszą. No i nie chciałem, ale jakoś tak wolną dłonią sięgnąłem do jej kieszeni licząc, iż tam coś znajdę. Była zaaferowana sytuacją, była szansa, że nie poczuje.
Wtopiłem się w tłum, szukałem Eve. Tak jak prosiła Liddy. -Eve!- wołałem za nią, choć nie miałem okazji jej wcześniej zobaczyć. -Eve!- głośniej, donośniej. -Eve, gdzie jesteś?!- Cień się niecierpliwił, ja też. Znajomy głos krzyczał, że mamy uciekać i coraz bardziej przekonywałem się, że wcale nie żartował. Ale gdzie była Liddy? Obejrzałem się przez ramię, ale nic. Tylko tłum, tłum, który coraz bardziej panikował. Zaczęło wrzeć, hałas stawał się nie do zniesienia.
| zręczne ręce II
Uderzenie. Jedno, drugie, trzecie. Tego huku nie dało się z niczym innym pomylić. Zerknąłem na piach i dostrzegłem ptaki, które jeszcze starały się obrócić, ponownie wzbić do lotu. Były jednak martwe, nie miały żadnych szans w starciu z twardym podłożem, a te drgania to nie było nic innego jak mimowolne spięcia nerwów. Chyba, tak mi się coś kojarzyło. Jakieś impulsy czy coś w tym stylu. Siedziałem w siodle, nogi zdawały się odmawiać posłuszeństwa – nie ruszyłem, patrzyłem na to co się działo i nie byłem w stanie wykonać żadnego ruchu.
I nagle…
Oczom nie wierzyłem. Wpatrywałem się osłupiały w wodę, która zaczęła się cofać. Autentycznie, przesuwała się powiększając brzegową linię i ujawniając skrywane pod swą powierzchnią kamienie, roślinność oraz zagubione przez festiwalowiczów rzeczy. Cofała się i cofała, metr za metrem, stopa za stopą. Nie przestawała, a ja wpatrywałem się w nią zupełnie nie wiedząc, co może to zwiastować. Element zabawy? Organizatorzy przygotowali jakąś przeszkodę? Ale o co chodziło z tym ptactwem? To była iluzja? Do cholery nic dzisiaj nie brałem, to nie mogła być wyłącznie moja wyobraźnia.
Jakiś typek uniósł głos. Spojrzałem na niego, kto by nie spojrzał. Kazał mi uciekać. Uniosłem brwi nieco zaskoczony jego reakcją, bo choć brzmiał szczerze i zaczęło dziać się coś dziwnego, to raczej przesadzał. Bawiliśmy się, każdy z nas przyszedł tutaj dla rywalizacji, a ten sposób pozbycia się konkurenta był całkiem zrozumiały. Pokiwałem mu głową, ale nawet nie ruszyłem się z miejsca.
Uderzenie, dwudzieste, dwudzieste pierwsze i dwudzieste drugie. Do kurwy nędzy, czy organizowały to jakieś świry, czy naprawdę ten facet nie robił mnie w bambuko? Widziałem martwą zwierzynę, ale wciąż powtarzałem sobie, że to przecież miała być zabawa. Cholera rozrywka. Za chwile całe wybrzeże zmiecie fala Jaka fala, co on bredził? Znów musiałem na niego spojrzeć, a niech mnie trafi jak mu się to nie spodoba. Gadał jak najęty. I wtedy padło jej imię. Poczułem przeszywający chłód, drażnił mnie do szpiku kości. Podobnie jak złość – nie na niego, a na samego siebie, że nie odważyłem się wcześniej na nią spojrzeć. Byłem pewien, że była już wysoko. Przecież potrafiła, umiała wszystko.
Nie była. Znalazła się tuż przed nami i wymieniła kilka zdań z tym kolesiem. Przepraszała go i tłumaczyła się, a potem skupiła się na mnie. Eve, idź po Eve. Tylko jak? Tym stworzeniem? Przecież to on zaprowadzi mnie szybciej, jak ja jego. Wszyscy na plaży oszaleli, czy tylko ja nie wiedziałem co się właśnie działo?
Zeskoczyłem na równe nogi i chwyciłem wodze w dłoń. Skinąłem w jej kierunku głową nie mając zielonego pojęcia co pragnie uczynić, po czym szarpnąłem Cieniem w swoją stronę. -Słuchaj się, błagam cię. Wiesz, że nie mam zielonego pojęcia jak cię prowadzić- rzuciłem, a potem moich uszu doszedł dźwięk. Dziwny. Nietypowy. Obejrzałem się przez ramię, właściwie każdy trzymał różdżkę w dłoni, więc instynktownie sięgnąłem po swoją. To były tylko ptaki.. może jakaś zaraza, skąd ta panika? Tylko woda, morze element przeszkody. Ludzie…
Szedłem przed siebie, panika rosła. Konie podskakiwały, kręciły łbami. Ewidentnie były niespokojne, na pewno bardziej niż ja. Mijałem właśnie jakąś panią (Evelyn Despenser), która zaczęła krzyczeć, że zwierzęta się płoszą. No i nie chciałem, ale jakoś tak wolną dłonią sięgnąłem do jej kieszeni licząc, iż tam coś znajdę. Była zaaferowana sytuacją, była szansa, że nie poczuje.
Wtopiłem się w tłum, szukałem Eve. Tak jak prosiła Liddy. -Eve!- wołałem za nią, choć nie miałem okazji jej wcześniej zobaczyć. -Eve!- głośniej, donośniej. -Eve, gdzie jesteś?!- Cień się niecierpliwił, ja też. Znajomy głos krzyczał, że mamy uciekać i coraz bardziej przekonywałem się, że wcale nie żartował. Ale gdzie była Liddy? Obejrzałem się przez ramię, ale nic. Tylko tłum, tłum, który coraz bardziej panikował. Zaczęło wrzeć, hałas stawał się nie do zniesienia.
| zręczne ręce II
Jedną z bolączek współczesnego świata jest to, że nikt nie wie
kim tak naprawdę jest
kim tak naprawdę jest
The member 'Freddy Krueger' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 69
'k100' : 69
| za zgodą MG zakładam, że udało mi się złapać wodze
Spadałem szybko, zbyt szybko jak na mój gust, lecz nawet nie miałem czasu pochylić się nad kruchością ludzkiego żywota, bo zaglądająca w oczy śmierć oczyściła wciąż obolałą głowę z wszelkich zbędnych w tej chwili myśli; pęd powietrza wyciskał łzy z oczu, serce próbowało wyskoczyć z piersi, silniejszy od strachu był jednak instynkt przetrwania. To właśnie on nakazał sięgnąć ciągnących się za Arraxem wodzy, i on zachęcił mnie, bym – gdy już wyczułem palcami skórzane paski – uczepił się ich kurczowo, napiął mięśnie, próbując przyciągnąć jeszcze bliżej spanikowanego zwierzęcia. Chciałem powrócić do siodła, wcisnąć stopy w strzemiona, przylgnąć do końskiej szyi, bo ślepo wierzyłem, że razem mieliśmy wiele większe szanse na wyjście z tego w jednym kawałku. Poza tym, Evelyn udusiłaby mnie gołymi rękoma, gdybym porzucił jej aetonana na pastwę losu; ba, i bez tej dodatkowej motywacji w formie wizji rozgniewanej przyjaciółki nie potrafiłbym skupić się tylko i wyłącznie na sobie, zapomnieć o zagubionym, zlęknionym stworzeniu. – Leć, Arrax, leć! Ale już! – Próbowałem przekrzyczeć szum wiatru, dobiegające z oddali nawoływania, by zachęcić konia do szybszej reakcji; ziemia znajdowała się coraz bliżej, wierzchowiec musiał więc wykorzystać swe okazałe skrzydła i odzyskać równowagę, spowolnić upadek, teraz. W ostatniej chwili spróbowałem jeszcze sięgnąć po różdżkę – do tej pory bezpiecznie wciśniętą do kieszeni, na moje szczęście wciąż tam była, nie zginęła w morskiej toni czy odsłaniającym się piasku. – Lento! – warknąłem, celując drewienkiem w Arraxa. Nawet jeśli upadniemy, zderzymy się z ziemią, może chociaż magia uchroni nas przed połamaniem sobie wszystkich kości.
I niech Merlin ma nas w swojej opiece.
| druga akcja - próbuję wdrapać się na konia, a przy okazji nieśmiało zachęcić go do machania skrzydłami
trzecia akcja - Lento (ST 45, +13 do rzutu)
Spadałem szybko, zbyt szybko jak na mój gust, lecz nawet nie miałem czasu pochylić się nad kruchością ludzkiego żywota, bo zaglądająca w oczy śmierć oczyściła wciąż obolałą głowę z wszelkich zbędnych w tej chwili myśli; pęd powietrza wyciskał łzy z oczu, serce próbowało wyskoczyć z piersi, silniejszy od strachu był jednak instynkt przetrwania. To właśnie on nakazał sięgnąć ciągnących się za Arraxem wodzy, i on zachęcił mnie, bym – gdy już wyczułem palcami skórzane paski – uczepił się ich kurczowo, napiął mięśnie, próbując przyciągnąć jeszcze bliżej spanikowanego zwierzęcia. Chciałem powrócić do siodła, wcisnąć stopy w strzemiona, przylgnąć do końskiej szyi, bo ślepo wierzyłem, że razem mieliśmy wiele większe szanse na wyjście z tego w jednym kawałku. Poza tym, Evelyn udusiłaby mnie gołymi rękoma, gdybym porzucił jej aetonana na pastwę losu; ba, i bez tej dodatkowej motywacji w formie wizji rozgniewanej przyjaciółki nie potrafiłbym skupić się tylko i wyłącznie na sobie, zapomnieć o zagubionym, zlęknionym stworzeniu. – Leć, Arrax, leć! Ale już! – Próbowałem przekrzyczeć szum wiatru, dobiegające z oddali nawoływania, by zachęcić konia do szybszej reakcji; ziemia znajdowała się coraz bliżej, wierzchowiec musiał więc wykorzystać swe okazałe skrzydła i odzyskać równowagę, spowolnić upadek, teraz. W ostatniej chwili spróbowałem jeszcze sięgnąć po różdżkę – do tej pory bezpiecznie wciśniętą do kieszeni, na moje szczęście wciąż tam była, nie zginęła w morskiej toni czy odsłaniającym się piasku. – Lento! – warknąłem, celując drewienkiem w Arraxa. Nawet jeśli upadniemy, zderzymy się z ziemią, może chociaż magia uchroni nas przed połamaniem sobie wszystkich kości.
I niech Merlin ma nas w swojej opiece.
| druga akcja - próbuję wdrapać się na konia, a przy okazji nieśmiało zachęcić go do machania skrzydłami
trzecia akcja - Lento (ST 45, +13 do rzutu)
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Everett Sykes' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 83
--------------------------------
#2 'k100' : 96
#1 'k100' : 83
--------------------------------
#2 'k100' : 96
Nie zwracała dotąd uwagi na gnębiące ją złe przeczucia - nie było przecież nic dziwnego w zdrowym niepokoju o przyjaciół i o siostrę, którzy zdecydowali się wziąć udział w wyścigu konnym, odbywającym się w powietrzu wprost nad otwartym morzem. Pamiętała wszak nadal słoną bryzę, wichrzącą jej włosy nad Exmoor, niepohamowaną chęć zanurzenia się w falach, które mogły (miały) ją zabić. Pamiętała nadal smak własnej krwi i czarnej mazi wypełniającej jej usta. Nie chciała przelewać swoich niepokoi na podekscytowanych uroczystością znajomych ani na publikę towarzyszącą jej na plaży. Pożegnała Gwen ciepło, spojrzała ostatni raz w kierunku Justine, a potem dała się poprowadzić na niewielkie wzniesienie, gdzie przykucnęła na piasku, wciąż ciepłym po gorącym, sierpniowym dniu. Stamtąd mogła dobrze obserwować jeźdźców, nawet jeśli część koni po wzleceniu w powietrze zaczęła niknąć jej na tle czerwonej komety.
- Gdzie jest Gwen? - spytała ze ściśniętym gardłem bo nie zobaczyła jej w powietrzu. Przeszedł ją dreszcz, a potem zacisnęła zęby. Z dłońmi przytkniętymi do twarzy próbowała wypatrzeć też siostrę, wystarczająco niską i drobną, by dało się ją odróżnić od innych. Pamiętała jakiego wybrała konia, pamiętała... - Oni spadają! - krzyknęła nagle, zrywając się na proste nogi. Przez "oni" miała na myśli przede wszystkim Just, ale przecież siostra nie była jedyna. - Oni... musimy coś zrobić! - pisnęła wystarczająco głośno, by usłyszało ją wielu ludzi na plaży. Instynktownie odnalazła dłoń Eve i ścisnęła ją mocno, choć przecież wcale nie były przyjaciółkami.
Jej przyjaciółka zniknęła z jej pola widzenia. Może spadła już na ziemi? A może już tonęła?
Zanim zdążyłaby szarpnąć Cygankę w kierunku wybrzeża, niebo rozjarzyło się jasnością, która zupełnie ją oślepiła. Długo nie mogła otrzeć łez, słyszała jednak nerwowe słowa Herberta, a gdy w końcu rozchyliła obolałe powieki na ziemię wokół nich zaczęły spadać ptaki. Czy to wina aetonanów w powietrzu, czy może biedne stworzenia też zostały rozkojarzone przez ten... wybuch fajerwerków?
Przecież domyślasz się, że to nie to, przestań być naiwna.
- Herbercie, jest bardzo źle - wydusiła. Niezbyt błyskotliwie, bo popłoch na plaży udowadniał, że dostrzegli to już wszyscy. Czy dobrze widziała, że morze jest jakoś dalej niż było wcześniej? Nie wiedziała jeszcze co to oznacza, ale jak każdy instynktownie czuła, że grozi im niebezpieczeństwo. - Jak to? Ale... musimy im pomóc! - Herbert chciał uciekać, ale ona dalej nie wiedziała co z Justine. - JUST! - wrzasnęła przeraźliwie wprost w stronę morza. Nie mogła jej się stać krzywda, nie mogła, nie wtedy, kiedy dalej były pokłócone. Nie pożegnała się z nią przed wyścigiem, nie powiedziała jak bardzo ją kocha!
Nie wiedzieć kiedy zaczęła rozpaczliwie szlochać, choć głęboko w duszy czuła wstyd, że nie jest w stanie wziąć się w garść. Jesteś pielęgniarką, Tonks.
Ale nie dam rady pomóc wszystkim na raz!
Na pytanie o świstoklik pokręciła gwałtownie głową. Michael coś o nim kiedyś wspominał, ale nie miała przy sobie niczego takiego.
Pozwoliła złapać się za rękę, sama ścisnęła mocno dłoń Herberta, choć ledwie widziała przez łzy.
- Czy to oni, Herbert? Czy to Rycerze Walpurgii? - zapytała, łapiąc zadyszkę.
Wokół ludzie krzyczeli, wydawali polecenia. Mieli oddalić się od plaży. Ale co z tymi, którzy już nie mogli? Co z Justine? Co z Gwen?
W ostatnim akcie desperacji złapała mocno Eve za rękę, splotła ich palce, nie zamierzała jej puszczać. Nie zostawi jej tutaj, na pewno nie. Kiedy kazała im iść popatrzyła na nią z wyrzutem, z niemą prośbą, z protestem.
Eve, dziecko!
idę gdziekolwiek poprowadzi mnie Herbert ale ciągnę Eve za sobą, jeżeli mi się nie wyrwie (trzymam mocno)
- Gdzie jest Gwen? - spytała ze ściśniętym gardłem bo nie zobaczyła jej w powietrzu. Przeszedł ją dreszcz, a potem zacisnęła zęby. Z dłońmi przytkniętymi do twarzy próbowała wypatrzeć też siostrę, wystarczająco niską i drobną, by dało się ją odróżnić od innych. Pamiętała jakiego wybrała konia, pamiętała... - Oni spadają! - krzyknęła nagle, zrywając się na proste nogi. Przez "oni" miała na myśli przede wszystkim Just, ale przecież siostra nie była jedyna. - Oni... musimy coś zrobić! - pisnęła wystarczająco głośno, by usłyszało ją wielu ludzi na plaży. Instynktownie odnalazła dłoń Eve i ścisnęła ją mocno, choć przecież wcale nie były przyjaciółkami.
Jej przyjaciółka zniknęła z jej pola widzenia. Może spadła już na ziemi? A może już tonęła?
Zanim zdążyłaby szarpnąć Cygankę w kierunku wybrzeża, niebo rozjarzyło się jasnością, która zupełnie ją oślepiła. Długo nie mogła otrzeć łez, słyszała jednak nerwowe słowa Herberta, a gdy w końcu rozchyliła obolałe powieki na ziemię wokół nich zaczęły spadać ptaki. Czy to wina aetonanów w powietrzu, czy może biedne stworzenia też zostały rozkojarzone przez ten... wybuch fajerwerków?
Przecież domyślasz się, że to nie to, przestań być naiwna.
- Herbercie, jest bardzo źle - wydusiła. Niezbyt błyskotliwie, bo popłoch na plaży udowadniał, że dostrzegli to już wszyscy. Czy dobrze widziała, że morze jest jakoś dalej niż było wcześniej? Nie wiedziała jeszcze co to oznacza, ale jak każdy instynktownie czuła, że grozi im niebezpieczeństwo. - Jak to? Ale... musimy im pomóc! - Herbert chciał uciekać, ale ona dalej nie wiedziała co z Justine. - JUST! - wrzasnęła przeraźliwie wprost w stronę morza. Nie mogła jej się stać krzywda, nie mogła, nie wtedy, kiedy dalej były pokłócone. Nie pożegnała się z nią przed wyścigiem, nie powiedziała jak bardzo ją kocha!
Nie wiedzieć kiedy zaczęła rozpaczliwie szlochać, choć głęboko w duszy czuła wstyd, że nie jest w stanie wziąć się w garść. Jesteś pielęgniarką, Tonks.
Ale nie dam rady pomóc wszystkim na raz!
Na pytanie o świstoklik pokręciła gwałtownie głową. Michael coś o nim kiedyś wspominał, ale nie miała przy sobie niczego takiego.
Pozwoliła złapać się za rękę, sama ścisnęła mocno dłoń Herberta, choć ledwie widziała przez łzy.
- Czy to oni, Herbert? Czy to Rycerze Walpurgii? - zapytała, łapiąc zadyszkę.
Wokół ludzie krzyczeli, wydawali polecenia. Mieli oddalić się od plaży. Ale co z tymi, którzy już nie mogli? Co z Justine? Co z Gwen?
W ostatnim akcie desperacji złapała mocno Eve za rękę, splotła ich palce, nie zamierzała jej puszczać. Nie zostawi jej tutaj, na pewno nie. Kiedy kazała im iść popatrzyła na nią z wyrzutem, z niemą prośbą, z protestem.
Eve, dziecko!
idę gdziekolwiek poprowadzi mnie Herbert ale ciągnę Eve za sobą, jeżeli mi się nie wyrwie (trzymam mocno)
The member 'Kerstin Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 43
'k100' : 43
Zamieszanie, wszędzie krzyki i wrzaski. Panika, która zbierała się coraz mocniej, uderzała w niego ze zdwojoną siła, kiedy kolejni ludzie ich popychali i uciekali.
Ucieczka nie oznaczała tchórzostwa. Nie był tu sam. Nie mógł pozostawić kobiet samych. Kerstin drżała, szukała wzrokiem siostry, chciała mieć pewność, że nic się jej nie dzieje. Nie mógł wypatrzeć Justine, ale jedno wiedział; wierzył, że wyjdzie z tego. Poraniona, poturbowana ale żywa. Kobieta miała w sobie siłę, przeszła wiele i zdaje się, że posiadła niesamowitą zdolność przetrwania.
-Kerstin, spójrz na mnie! - Ujął ramiona dziewczyny zmuszając ją, aby spojrzała na niego. Chciał, aby skupiła się tylko na nim i jego głosie. -Gwen i Justine dadzą sobie radę. Nie pomożesz siostrze samej się narażając. - Co mogła zrobić w obliczu żywiołu jaki mógł zmieść ich z powierzchni ziemi. Wtedy też usłyszał głos Williama wzmocnionego zaklęciem. Szła na nich fala, wobec wody nie mieli szans. Wystarczyło mu, że parę razy przeżył sztorm i ulewy w trakcie swoich podróży. Nie potrzebował większej zachęty do schronienia się. -Inni są bliżej, na pewno im pomogą. Weźmiesz mój świstoklik, będziesz bezpieczna. - Nie chciał na spanikowanej dziewczynie używać magii, choć zaklęcie fortuno zdawało się teraz najbardziej adekwatne. Słysząc słowa drugiej kobiety pokręcił głową. -Zwariowałaś? - Zapytał nie rozumiejąc tego zachowania. -Zaraz wszystko znajdzie się pod wodą! - Zawołał wskazując na brzeg. Kątem oka wydawało mu się, że dostrzegł, że William dotarł do Gwen, ale nie był pewien. Możliwe, że to przywidzenie, że jego umysł chciał, aby tak się stało.
-Nie wiem. - Odpowiedział zgodnie z prawdą. Zawieszenie broni nadal trwało, czy wróg był tak pewny siebie, że pogwałcił umowę, którą sam zawarł. Nie zdziwiłby się, gdyby tak właśnie się stało. Rycerze Walpurgii uważali, że są władcami świata, że mogą dosłownie wszystko. Jednak czy potrafili rządzić żywiołami?-Chodźmy, na wzgórze! - Wskazał punkt ucieczki, gdzie mogli skorzystać ze świstoklika, przynajmniej Kerstin i Eva, bo nie miał zamiaru jej puszczać w dół plaży. -Gdzie biegniesz!? - Zawołał wściekły kiedy czarownica uznała, że musi zrobić coś innego niż ratować własne życie.
|Staram się uspokoić Kerstin, zaprowadzić ją w miejsce gdzie skorzysta ze świtoklika, staram się też zabrać ze sobą Eve.
Ucieczka nie oznaczała tchórzostwa. Nie był tu sam. Nie mógł pozostawić kobiet samych. Kerstin drżała, szukała wzrokiem siostry, chciała mieć pewność, że nic się jej nie dzieje. Nie mógł wypatrzeć Justine, ale jedno wiedział; wierzył, że wyjdzie z tego. Poraniona, poturbowana ale żywa. Kobieta miała w sobie siłę, przeszła wiele i zdaje się, że posiadła niesamowitą zdolność przetrwania.
-Kerstin, spójrz na mnie! - Ujął ramiona dziewczyny zmuszając ją, aby spojrzała na niego. Chciał, aby skupiła się tylko na nim i jego głosie. -Gwen i Justine dadzą sobie radę. Nie pomożesz siostrze samej się narażając. - Co mogła zrobić w obliczu żywiołu jaki mógł zmieść ich z powierzchni ziemi. Wtedy też usłyszał głos Williama wzmocnionego zaklęciem. Szła na nich fala, wobec wody nie mieli szans. Wystarczyło mu, że parę razy przeżył sztorm i ulewy w trakcie swoich podróży. Nie potrzebował większej zachęty do schronienia się. -Inni są bliżej, na pewno im pomogą. Weźmiesz mój świstoklik, będziesz bezpieczna. - Nie chciał na spanikowanej dziewczynie używać magii, choć zaklęcie fortuno zdawało się teraz najbardziej adekwatne. Słysząc słowa drugiej kobiety pokręcił głową. -Zwariowałaś? - Zapytał nie rozumiejąc tego zachowania. -Zaraz wszystko znajdzie się pod wodą! - Zawołał wskazując na brzeg. Kątem oka wydawało mu się, że dostrzegł, że William dotarł do Gwen, ale nie był pewien. Możliwe, że to przywidzenie, że jego umysł chciał, aby tak się stało.
-Nie wiem. - Odpowiedział zgodnie z prawdą. Zawieszenie broni nadal trwało, czy wróg był tak pewny siebie, że pogwałcił umowę, którą sam zawarł. Nie zdziwiłby się, gdyby tak właśnie się stało. Rycerze Walpurgii uważali, że są władcami świata, że mogą dosłownie wszystko. Jednak czy potrafili rządzić żywiołami?-Chodźmy, na wzgórze! - Wskazał punkt ucieczki, gdzie mogli skorzystać ze świstoklika, przynajmniej Kerstin i Eva, bo nie miał zamiaru jej puszczać w dół plaży. -Gdzie biegniesz!? - Zawołał wściekły kiedy czarownica uznała, że musi zrobić coś innego niż ratować własne życie.
|Staram się uspokoić Kerstin, zaprowadzić ją w miejsce gdzie skorzysta ze świtoklika, staram się też zabrać ze sobą Eve.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Chaos rozlewał się coraz dalej, narastająca fala rozedrganych głosów napływała do moich uszu i zmuszała serce do nieznośnie szybkich uderzeń. Za wskazówkami Evelyn poruszałem się jeszcze w szumie myśli - drążyłem najgorsze scenariusze, uczepiałem się znaków, próbowałem przyswoić rzeczywistość za pomocą sugestywnych symboli, czyli tego, co było mi najbardziej znane, ale sekunda po sekundzie, drgnięcie po drgnięciu, krok po kroku, to wszystko przestawało mieć znaczenie. Nie było czasu i dotarło to do mnie z kolejną falą przerażenia, dudniło w uszach i rwało mięśnie do roboty, kiedy adrenalina napływała gwałtownie. Nie było czasu. Wszystko świadczyło o tym, że powinniśmy stąd natychmiast wiać, uciekać, spierdalać, u licha, czym prędzej. Nie miałem nawet sił na zastanawianie się dokąd - jak najdalej od brzegu. Już.
- Dzielna jesteś, Nitka, idziemy - dłonią poklepałem klacz po szyi, z pośpiechem w głosie i krokach - zdenerwowanie zwierzęcia było aż nadto sugestywne, ale wyraźnie obdarzyła mnie zaufaniem. Świetnie, bo to ona była moją szansą, gdy pod stopami drżała ziemia. Przeniosłem rozbudzone spojrzenie na Ev.
- Czytasz mi w myślach - potwierdziłem zwięzły plan, starając się kotwiczyć myśli tylko wokół jego punktów. Chciałbym, by były proste. Nie tracąc czasu rozglądałem się po widowni, przy której cały czas się znajdowaliśmy - mając w pamięci punkt, w którym dostrzegłem wcześniej Jaspera z Jarvisem i Szałwią. Nawet jeśli zdążyli się ruszyć, nie mogli być daleko. - Szukam - poinformowałem jeszcze, gdy kuzynka realizowała swój plan, przestępując parę kroków.
- Szałwia! - zawołałem jak najdonośniej, licząc na wskazówkę od mojej towarzyszki, szczeknięcie, które mogłoby mnie nakierować, choć miałem podejrzenia, że psina mogła być równie zdenerwowana, co Nitka. Znała mój głos, opiekowała się mną, nosiła drugą klepsydrę, połączoną z tą, którą sam miałem na szyi. Parokrotnie uratowała mnie z potrzasku, teraz ja chciałem mieć pewność, że i ona wyjdzie z tego bezpieczna. Nie wiem, czy instynkt opiekuńczy mógł być silniejszy niż instynkt przetrwania, lecz miałem pewność co do jej oddania, a psia natura rządziła się swoimi prawami. Nie spodziewałem się ujrzeć w niej teraz wesołej goldenki, to nie były codzienne warunki, w których sapałaby wesoło. - Szałwia! Jasper! - wołałem do skutku, a kiedy wreszcie dostrzegłem znajome postaci, zbliżyłem się do nich natychmiast. Na moment zalał mnie chłód ulgi, prędko wyparty grozą sytuacji. Szybko. Szybko. Szybciej. - Mico - wypowiedziałem w pośpiechu, dobywszy różdżki. - Jasper, jeździsz konno? - pytałem gorączkowo, rzucając mu krótkie spojrzenie, zanim przeniosłem je na Jarvisa, a potem na dołączającą Evelyn. - Na aetonanach mamy większe szanse, szlag. Jak się dzielimy? Jarvis ze mną? - upewniałem się, naprędce szacując rozkład wagi i siłę wierzchowców - Jaskółka była wyraźnie silniejsza. Zamierzałem jak najszybciej wrócić na koński grzbiet, magią niewiele mogłem pomóc, cała nadzieja w klaczach. Głos Williama donośnie roztaczający się po okolicy wcale nie napawał optymizmem, ale przynajmniej wiedziałem, że żyje. Prawie zaśmiałem się nerwowo na myśl o cholernej wodzie, która najwyraźniej miała w planach zmieść nas dzisiaj z powierzchni. Dobrze, że przynajmniej mój pies potrafił pływać, bo ja - niekoniecznie. O ile była to fala, którą dało się przeżyć.
| szukam Jarvisa, Jaspera i Szałwii, następnie staram się rzucić Mico. W poście zakładam, że ich znajduję - jeśli jest inaczej, liczę na sprosotwanie MG i ucięcie moich akcji w miejscu, w którym powinny zostać ucięte
- Dzielna jesteś, Nitka, idziemy - dłonią poklepałem klacz po szyi, z pośpiechem w głosie i krokach - zdenerwowanie zwierzęcia było aż nadto sugestywne, ale wyraźnie obdarzyła mnie zaufaniem. Świetnie, bo to ona była moją szansą, gdy pod stopami drżała ziemia. Przeniosłem rozbudzone spojrzenie na Ev.
- Czytasz mi w myślach - potwierdziłem zwięzły plan, starając się kotwiczyć myśli tylko wokół jego punktów. Chciałbym, by były proste. Nie tracąc czasu rozglądałem się po widowni, przy której cały czas się znajdowaliśmy - mając w pamięci punkt, w którym dostrzegłem wcześniej Jaspera z Jarvisem i Szałwią. Nawet jeśli zdążyli się ruszyć, nie mogli być daleko. - Szukam - poinformowałem jeszcze, gdy kuzynka realizowała swój plan, przestępując parę kroków.
- Szałwia! - zawołałem jak najdonośniej, licząc na wskazówkę od mojej towarzyszki, szczeknięcie, które mogłoby mnie nakierować, choć miałem podejrzenia, że psina mogła być równie zdenerwowana, co Nitka. Znała mój głos, opiekowała się mną, nosiła drugą klepsydrę, połączoną z tą, którą sam miałem na szyi. Parokrotnie uratowała mnie z potrzasku, teraz ja chciałem mieć pewność, że i ona wyjdzie z tego bezpieczna. Nie wiem, czy instynkt opiekuńczy mógł być silniejszy niż instynkt przetrwania, lecz miałem pewność co do jej oddania, a psia natura rządziła się swoimi prawami. Nie spodziewałem się ujrzeć w niej teraz wesołej goldenki, to nie były codzienne warunki, w których sapałaby wesoło. - Szałwia! Jasper! - wołałem do skutku, a kiedy wreszcie dostrzegłem znajome postaci, zbliżyłem się do nich natychmiast. Na moment zalał mnie chłód ulgi, prędko wyparty grozą sytuacji. Szybko. Szybko. Szybciej. - Mico - wypowiedziałem w pośpiechu, dobywszy różdżki. - Jasper, jeździsz konno? - pytałem gorączkowo, rzucając mu krótkie spojrzenie, zanim przeniosłem je na Jarvisa, a potem na dołączającą Evelyn. - Na aetonanach mamy większe szanse, szlag. Jak się dzielimy? Jarvis ze mną? - upewniałem się, naprędce szacując rozkład wagi i siłę wierzchowców - Jaskółka była wyraźnie silniejsza. Zamierzałem jak najszybciej wrócić na koński grzbiet, magią niewiele mogłem pomóc, cała nadzieja w klaczach. Głos Williama donośnie roztaczający się po okolicy wcale nie napawał optymizmem, ale przynajmniej wiedziałem, że żyje. Prawie zaśmiałem się nerwowo na myśl o cholernej wodzie, która najwyraźniej miała w planach zmieść nas dzisiaj z powierzchni. Dobrze, że przynajmniej mój pies potrafił pływać, bo ja - niekoniecznie. O ile była to fala, którą dało się przeżyć.
| szukam Jarvisa, Jaspera i Szałwii, następnie staram się rzucić Mico. W poście zakładam, że ich znajduję - jeśli jest inaczej, liczę na sprosotwanie MG i ucięcie moich akcji w miejscu, w którym powinny zostać ucięte
Wilkie Despenser
Zawód : wróżbita, zielarz
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
and so it goes
the stillness covers my ears
tenderly, until all sound disappears
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15 +2
UZDRAWIANIE : 5 +3
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
The member 'Wilkie Despenser' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 44
'k100' : 44
Nie skupiała się już na słowach Herberta i Kerstin, to, gdzie planowali uciekać i jak, było ich sprawą. Ona musiała dotrzeć w inne miejsce, nie miała czasu, który mogłaby zmarnować. Widząc, że dziewczyna chce ją złapać za rękę, szarpnęła całą sylwetką w tył.- Co ty wyprawiasz, zostaw mnie.- syknęła, bo działo się to, czego chciała uniknąć. Tkwienia w miejscu bezsensownie, gdy mogła być już zdecydowanie dalej. Odwróciła głowę, kiedy dotarł do niej znajomy głos, krzyk wołający jej imię.
- Freddy! – machnęła ręką, aby dostrzegł ją w całym zamieszaniu. Mógł być jej ratunkiem i wsparciem w tej sytuacji, kompanem, który pomoże jej dopiąć celu.- Freddy, tutaj! – rzuciła jeszcze, widząc, że prowadził konia, którego niedawno wybrał na wyścig. Zacisnęła palce na jego koszulce dla pewności, że nie zostawi jej tutaj teraz. Potrzebowała go, teraz i natychmiast.
- Musisz mi pomóc, trzeba przegonić Betty w głąb lądu, jak najdalej w las.- wyrzuciła z siebie. Był na pewno szybszy od niej, dlatego miała nadzieję, że był w stanie dotrzeć do tinkerki, zanim cokolwiek złego wydarzy się tutaj.- Proszę, Freddy.- dodała, czując powoli, jak panika zaczyna odciskać na niej swoje piętno. To nie tak, że nie dbała o własną skórę, ale często przestawała myśleć o sobie. Teraz najbardziej bała się o Aishę, która była zbyta daleko i Betty, której mogła stać się krzywda, jeżeli krzyki o zbliżającej się fali były prawdziwe. Spojrzała na moment na wierzchowca, którego przyprowadził chłopak.- Możemy na nim uciec? Da radę? – spytała, chociaż skąd Krueger mógł to wiedzieć. Nie mniej późniejsze znalezienie się w powietrzu, było lepszą opcją, niż pozostanie na plaży. Zerknęła na leżące na ziemi truchło mewy, mając nadzieję, że nie spadną w podobny sposób.
| rzut na sprawność, żeby wyrwać się Kerstin
- Freddy! – machnęła ręką, aby dostrzegł ją w całym zamieszaniu. Mógł być jej ratunkiem i wsparciem w tej sytuacji, kompanem, który pomoże jej dopiąć celu.- Freddy, tutaj! – rzuciła jeszcze, widząc, że prowadził konia, którego niedawno wybrał na wyścig. Zacisnęła palce na jego koszulce dla pewności, że nie zostawi jej tutaj teraz. Potrzebowała go, teraz i natychmiast.
- Musisz mi pomóc, trzeba przegonić Betty w głąb lądu, jak najdalej w las.- wyrzuciła z siebie. Był na pewno szybszy od niej, dlatego miała nadzieję, że był w stanie dotrzeć do tinkerki, zanim cokolwiek złego wydarzy się tutaj.- Proszę, Freddy.- dodała, czując powoli, jak panika zaczyna odciskać na niej swoje piętno. To nie tak, że nie dbała o własną skórę, ale często przestawała myśleć o sobie. Teraz najbardziej bała się o Aishę, która była zbyta daleko i Betty, której mogła stać się krzywda, jeżeli krzyki o zbliżającej się fali były prawdziwe. Spojrzała na moment na wierzchowca, którego przyprowadził chłopak.- Możemy na nim uciec? Da radę? – spytała, chociaż skąd Krueger mógł to wiedzieć. Nie mniej późniejsze znalezienie się w powietrzu, było lepszą opcją, niż pozostanie na plaży. Zerknęła na leżące na ziemi truchło mewy, mając nadzieję, że nie spadną w podobny sposób.
| rzut na sprawność, żeby wyrwać się Kerstin
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Eve Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 92
'k100' : 92
Łuk Durdle Door
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset