Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Wybrzeże
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wybrzeże
Nie dajcie się zwieść, wybrzeże tylko z pozoru wygląda na spokojne. W ciągu chwili mogą powstać fale, szczególnie odczuwalne bliżej brzegu. Piasek miesza się z kamieniami, szczególnie w wodzie, gdzie głazy stają się coraz to większe, pokryte morskimi glonami, co czyni ich niebezpiecznie śliskimi. Nietrudno tutaj o niespodziewane wgłębienia, dlatego lepiej sprawdzać podłoże przy każdym kroku, oczywiście jeśli nie chce się zaliczyć kąpieli w morskiej pianie.
4 lipca
Z coraz większym trudem przychodziło mi spoglądanie na własne odbicie. Moja twarz jakby zmizerniała, straciła dawny blask, a nonszalancki uśmiech ustąpił miejsca marsowej minie, dalekiej od bystrego, lisiego wyrazu. I może byłoby inaczej, gdyby chodziło tylko o sprawy plugawej natury anomalii czy zorganizowanej grupy czarnoksiężników. Ale dziś, w drodze wyjątku, chodziło o coś zupełnie innego. O dziwaczną pustkę w życiu, o poczucie zmitrężenia kilku lat, poczucie wstydu i gniewu jednocześnie. Nie potrafiłem pogodzić się z odtrąceniem, jednocześnie usprawiedliwiając Lovegood, że przecież n i g d y nie chciała mnie w swoim życiu. A przynajmniej nie w roli, którą chciałem dla niej pełnić. Najgorsze było jednak poczucie, że przez moment naprawdę wierzyłem, że byłem dla niej kimś bardziej, więcej. Dałem się oszukać? A może byłem zwyczajnie zaślepiony, wierząc w to, co było dla mnie wygodne?
Jedno było pewne. Po Lovegood w sercu pozostał mi wyłącznie chaos.
No i tak wyszło, że nie czułem się szczególnie komfortowo, idąc wyławiać te cholerne wianki. W zwyczaju miałem raczej wyrywać się do tego typu zabaw, każda okazja do tańca była grą wartą świeczek. Ale ta radosna, ulotna atmosfera nie potrafiła już uwieść mojego serca. Bo zwyczajnie go nie miałem, w głupim geście oddając w ręce, które wcale go nie chciały. Był jednak ze mną Wright, który najwyraźniej miał wewnętrzne poczucie misji opatrznościowej nad moim lisim wrakiem. Zaciągnął mnie niemal siłą, zapewne wierząc, że robi dobrze. I że kilka roześmianych panien wystarczy, aby przywrócić mnie do stanu emocjonalnej używalności. Trochę zazdrościłem mu optymizmu, i zapewne gdyby nie rozbestwione jak dziadowski bicz anomalia uparłbym się, że zostaję w domu. Niemniej, aktualnie moja różdżka w starciu z mięśniami Jamiego mogła okazać się niewystarczająca, przybrałem więc na twarz nieco bardziej pogodną maskę i ruszyłem z nim do Dorset, z łatwością wchodząc w skórę Fantastycznego Pana Lisa – choć w kościach czułem, że spośród wszystkich zgromadzonych, Wright bynajmniej nie dał się nabrać na moją pogodną maskę. Towarzyszył mi także Oscar, który z pierwszym dniem wakacji zajął poddasze mojego domu. Jego ojczym wydawał się z ulgą przyjąć moją propozycję, podobnie jak i sam mlody Reid – albo raczej Foss. Lub Malfoy. A może Fox? W każdym razie, pomijając kłopotliwą kwestię nomenklatury, już pierwszego dnia okazało się, że moje umiejętności kulinarne, które dotychczas wydawały mi się wystarczające,wymagają znacznej poprawy. Przez te kilka dni bywało trochę dziwnie, trochę niezręcznie i jeszcze bardziej spontanicznie, ale w zasadzie cały pomysł spędzenia wspólnych wakacji w Londynie sam z siebie był już mocno awangardowy.
Cóż, najwyraźniej ta łatka przylgnęła do mnie na każdej możliwej płaszczyźnie życia.
Jamie co rusz podpuszczał mnie do wyścigów po kolejne, nadpływające wianki, ale dzisiaj nieszczególnie dawalem mu się sprowokować. Może głupio łudziłem się, że gdzieś na drugim brzegu w końcu ujrzę sylwetkę Osy, że jednak jej absencja w moim życiu wcale nie miała być tak naprawdę już na zawsze. Bo przecież nie byłby to pierwszy raz – ale tym razem towarzyszyło mi osobliwe przeczucie, całkiem paraliżujące, że od tej decyzji nie było już odwrotów.
I pewnie stałbym do samego rana jak skończony idiota, czekając na tę Lovegood, która nigdy miała nie nadejść, gdybym nie dostrzegł brodzącej po kostki w wodzie Hanki, której wianek – dość łatwy do wypatrzenia z uwagi na swoją skromność – z wolna zaczął sunąć po tafli, mimowolnie migrując w moją stronę. W zasadzie to mi się nawet ta ubogość tego wianka podobała. Nigdy nie byłem entuzjastą wyszukanych ozdób, a najlepszym przkładem był mój niemal ascetyczny pierścień Zakonu, nagi i drewniany, noszony na kciuku lewej dłoni. Niemniej, w głowie nadal miałem naszą wyprawę na cmentarz, Hankowy upór i przekonanie, że posiada nad wszystkim kontrolę. Trochę chciałem utrzeć jej nosa, a trochę ucieszyć Jamiego – dwie pieczenie na jednym ogniu. Z jednej – zapewnić go, że jednak świetnie się bawię, a z drugiej – zapewnić go, że jego siostra bawi się równie dobrze. Na pewno nie chciałby, aby Hankowy wianek trafił w ręce jakiegoś wymoczka, co to ją nawet do tańca nie poprosi. Więc może i nawet ten duch rywalizacji w końcu się we mnie obudził, tylko źródła miał jakieś takie dziwne, a ja z dzikim zacięciem na twarzy postanowiłem wyłowić niczyj inny, a właśnie ten wianek, który puściła na wodę Hanka.
+
Z coraz większym trudem przychodziło mi spoglądanie na własne odbicie. Moja twarz jakby zmizerniała, straciła dawny blask, a nonszalancki uśmiech ustąpił miejsca marsowej minie, dalekiej od bystrego, lisiego wyrazu. I może byłoby inaczej, gdyby chodziło tylko o sprawy plugawej natury anomalii czy zorganizowanej grupy czarnoksiężników. Ale dziś, w drodze wyjątku, chodziło o coś zupełnie innego. O dziwaczną pustkę w życiu, o poczucie zmitrężenia kilku lat, poczucie wstydu i gniewu jednocześnie. Nie potrafiłem pogodzić się z odtrąceniem, jednocześnie usprawiedliwiając Lovegood, że przecież n i g d y nie chciała mnie w swoim życiu. A przynajmniej nie w roli, którą chciałem dla niej pełnić. Najgorsze było jednak poczucie, że przez moment naprawdę wierzyłem, że byłem dla niej kimś bardziej, więcej. Dałem się oszukać? A może byłem zwyczajnie zaślepiony, wierząc w to, co było dla mnie wygodne?
Jedno było pewne. Po Lovegood w sercu pozostał mi wyłącznie chaos.
No i tak wyszło, że nie czułem się szczególnie komfortowo, idąc wyławiać te cholerne wianki. W zwyczaju miałem raczej wyrywać się do tego typu zabaw, każda okazja do tańca była grą wartą świeczek. Ale ta radosna, ulotna atmosfera nie potrafiła już uwieść mojego serca. Bo zwyczajnie go nie miałem, w głupim geście oddając w ręce, które wcale go nie chciały. Był jednak ze mną Wright, który najwyraźniej miał wewnętrzne poczucie misji opatrznościowej nad moim lisim wrakiem. Zaciągnął mnie niemal siłą, zapewne wierząc, że robi dobrze. I że kilka roześmianych panien wystarczy, aby przywrócić mnie do stanu emocjonalnej używalności. Trochę zazdrościłem mu optymizmu, i zapewne gdyby nie rozbestwione jak dziadowski bicz anomalia uparłbym się, że zostaję w domu. Niemniej, aktualnie moja różdżka w starciu z mięśniami Jamiego mogła okazać się niewystarczająca, przybrałem więc na twarz nieco bardziej pogodną maskę i ruszyłem z nim do Dorset, z łatwością wchodząc w skórę Fantastycznego Pana Lisa – choć w kościach czułem, że spośród wszystkich zgromadzonych, Wright bynajmniej nie dał się nabrać na moją pogodną maskę. Towarzyszył mi także Oscar, który z pierwszym dniem wakacji zajął poddasze mojego domu. Jego ojczym wydawał się z ulgą przyjąć moją propozycję, podobnie jak i sam mlody Reid – albo raczej Foss. Lub Malfoy. A może Fox? W każdym razie, pomijając kłopotliwą kwestię nomenklatury, już pierwszego dnia okazało się, że moje umiejętności kulinarne, które dotychczas wydawały mi się wystarczające,wymagają znacznej poprawy. Przez te kilka dni bywało trochę dziwnie, trochę niezręcznie i jeszcze bardziej spontanicznie, ale w zasadzie cały pomysł spędzenia wspólnych wakacji w Londynie sam z siebie był już mocno awangardowy.
Cóż, najwyraźniej ta łatka przylgnęła do mnie na każdej możliwej płaszczyźnie życia.
Jamie co rusz podpuszczał mnie do wyścigów po kolejne, nadpływające wianki, ale dzisiaj nieszczególnie dawalem mu się sprowokować. Może głupio łudziłem się, że gdzieś na drugim brzegu w końcu ujrzę sylwetkę Osy, że jednak jej absencja w moim życiu wcale nie miała być tak naprawdę już na zawsze. Bo przecież nie byłby to pierwszy raz – ale tym razem towarzyszyło mi osobliwe przeczucie, całkiem paraliżujące, że od tej decyzji nie było już odwrotów.
I pewnie stałbym do samego rana jak skończony idiota, czekając na tę Lovegood, która nigdy miała nie nadejść, gdybym nie dostrzegł brodzącej po kostki w wodzie Hanki, której wianek – dość łatwy do wypatrzenia z uwagi na swoją skromność – z wolna zaczął sunąć po tafli, mimowolnie migrując w moją stronę. W zasadzie to mi się nawet ta ubogość tego wianka podobała. Nigdy nie byłem entuzjastą wyszukanych ozdób, a najlepszym przkładem był mój niemal ascetyczny pierścień Zakonu, nagi i drewniany, noszony na kciuku lewej dłoni. Niemniej, w głowie nadal miałem naszą wyprawę na cmentarz, Hankowy upór i przekonanie, że posiada nad wszystkim kontrolę. Trochę chciałem utrzeć jej nosa, a trochę ucieszyć Jamiego – dwie pieczenie na jednym ogniu. Z jednej – zapewnić go, że jednak świetnie się bawię, a z drugiej – zapewnić go, że jego siostra bawi się równie dobrze. Na pewno nie chciałby, aby Hankowy wianek trafił w ręce jakiegoś wymoczka, co to ją nawet do tańca nie poprosi. Więc może i nawet ten duch rywalizacji w końcu się we mnie obudził, tylko źródła miał jakieś takie dziwne, a ja z dzikim zacięciem na twarzy postanowiłem wyłowić niczyj inny, a właśnie ten wianek, który puściła na wodę Hanka.
+
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
The member 'Frederick Fox' has done the following action : Rzut kością
'Wianki - M' :
'Wianki - M' :
Przysiągłby, że od ostatniego festiwalu lata minął zaledwie miesiąc. Dopiero co pojawiał się we włościach Prewettów po dłuższej nieobecności, wzbudzając powszechną sensację burdą, jaką rozpoczął na wiankach, a już wracał tu ponownie. Pamiętał tamte upalne dni, złote włosy Harriett, porywane nadmorską bryzą, krew wsiąkającą w piach, kotłującą się słoną wodę, krzyki publiczności oraz interwencję Seliny oraz Garretta. Weasleya, który zaginął a może i zginął w gruzach Ministerstwa Magii, spopielonego Szatańską Pożogą. Czas zdawał się stać w miejscu a jednak zmieniło się dosłownie wszystko. W ciągu ostatniego roku zdążył umrzeć i narodzić się na nowo, by stawiać pierwsze nieporadne kroki, wiedząc doskonale, że będzie kierował się ku zatraceniu. W imię dobra, Zakonu Feniksa; w imię słabszych i niewinnych, tłamszonych przez rosnące zagrożenie. Ohydny znak czaszki, wiszący nad płonącym symbolem politycznej jedności czarodziejskiej Anglii, nie znalazł się tam przez przypadek. To musieli być oni, zgraja szumowin i mętów, mających teraz na sumieniu kolejne dziesiątki istnień. Wright nie potrafił pogodzić się z ostatnimi wydarzeniami, przygnębiającymi go jeszcze bardziej, musiał jednak jakoś egzystować, zająć czymś myśli, odciąć się chociaż na moment od ciężaru odpowiedzialności za cały świat.
Robienie z siebie kretyna podczas letnich zabaw wydawało się całkiem sensowną opcją. Nie mógłby uprawiać tego typu eskapizmu sam, dlatego też namówił do eskapady Fredericka. We dwóch zawsze raźniej, niezależnie, czy chodziło o ratowanie mugoli, picie ognistej czy też uczestniczenie w zabawie dla rozochoconej gawiedzi, której Benjamin czuł się nieodłączną częścią. Kiedyś. Już nie czuł podekscytowania na myśl o pochwyceniu wianka, o ewentualnej potyczce, o zwycięstwie, jakie odniesie, gdy porwie ten konkretny wiecheć kwiatów. Ukrywał swe prawdziwe uczucia całkiem dobrze, przywdziewając na brodatą twarz uśmiech, choć oczy pozostały ciemne i dość smutne. Nawet w momencie, w którym słońce powoli zaczynało zachodzić, zwiastując noc pełną wrażeń, zapoczątkowaną jednak wyławianiem z wzburzonych morskich wód prawdziwych florystycznych klejnotów.
Nie znał się na tym. Z powątpiewaniem obserwował Lisa, rzucającego się do wody; chwilę trwało, zanim poszedł w jego ślady. Kątem oka zauważył stojącą na plaży Hanię - pomachał jej, obiecując sobie, że podejdzie do siostry za chwilę, gdy tylko wypełni swój męski obowiązek. Nie miał jednak do tego serca, to umarło bezpowrotnie; chwytał się więc okruchów normalności i wspomnień, podchodząc bliżej brzegu. Spostrzegł rude włosy Rowan, młodszej, uroczej siostry Sprout. Lubił ją, wydawała mu się rozkoszna, schlebiało mu jej zainteresowanie, należała do najwierniejszych fanek. Jeśli mógł umilić jej ten wieczór, był w stanie na chwilę schować swoją postępującą depresję do kieszeni. Niewiele myśląc podciągnął rękawy błękitnej koszuli, po czym rzucił się w toń, by spróbować złowić wianek należący do panny Rowan.
+
Robienie z siebie kretyna podczas letnich zabaw wydawało się całkiem sensowną opcją. Nie mógłby uprawiać tego typu eskapizmu sam, dlatego też namówił do eskapady Fredericka. We dwóch zawsze raźniej, niezależnie, czy chodziło o ratowanie mugoli, picie ognistej czy też uczestniczenie w zabawie dla rozochoconej gawiedzi, której Benjamin czuł się nieodłączną częścią. Kiedyś. Już nie czuł podekscytowania na myśl o pochwyceniu wianka, o ewentualnej potyczce, o zwycięstwie, jakie odniesie, gdy porwie ten konkretny wiecheć kwiatów. Ukrywał swe prawdziwe uczucia całkiem dobrze, przywdziewając na brodatą twarz uśmiech, choć oczy pozostały ciemne i dość smutne. Nawet w momencie, w którym słońce powoli zaczynało zachodzić, zwiastując noc pełną wrażeń, zapoczątkowaną jednak wyławianiem z wzburzonych morskich wód prawdziwych florystycznych klejnotów.
Nie znał się na tym. Z powątpiewaniem obserwował Lisa, rzucającego się do wody; chwilę trwało, zanim poszedł w jego ślady. Kątem oka zauważył stojącą na plaży Hanię - pomachał jej, obiecując sobie, że podejdzie do siostry za chwilę, gdy tylko wypełni swój męski obowiązek. Nie miał jednak do tego serca, to umarło bezpowrotnie; chwytał się więc okruchów normalności i wspomnień, podchodząc bliżej brzegu. Spostrzegł rude włosy Rowan, młodszej, uroczej siostry Sprout. Lubił ją, wydawała mu się rozkoszna, schlebiało mu jej zainteresowanie, należała do najwierniejszych fanek. Jeśli mógł umilić jej ten wieczór, był w stanie na chwilę schować swoją postępującą depresję do kieszeni. Niewiele myśląc podciągnął rękawy błękitnej koszuli, po czym rzucił się w toń, by spróbować złowić wianek należący do panny Rowan.
+
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : Rzut kością
'Wianki - M' :
'Wianki - M' :
Była prawie pewna, co do tego jak to wszystko się skończy. Przy odrobinie szczęścia jej wianek miał wyłowić jej brat, który najlepiej jak może uratowałby kobiecy honor. Bo Billy'ego nie było. Nie dostrzegła nigdzie jego młodzieńczej twarzy, szelmowskiego uśmiechu odznaczającego się bielą pięknych zębów, uśmiechu gwiazdora, którym nigdy nie był, a który tak skrycie uwielbiała, tęsknie powracając myślami do dni, w których jeszcze potrafiła być jego przyczyną. Beztroskich chwil, w których zapychali się sernikiem, popijali go piwem, komentując minione mecze, zagrywki zawodników i marne taktyki trenerów. Bez wstydliwych dwuznaczności, skrępowanej ciszy, bez kłamstw i utajonych motywów. Mijały tygodnie, w przeciągu których z niewiadomych dla niej powodów milczał jak zaklęty, unikając jej towarzystwa. Żołądek dotkliwie zaciskał się na samą myśl o wykluczeniu jej z codzienności, która niezauważalnie stała się jej własną i bez której — jak sądziła — nie umiałaby się odnaleźć. Na próżno przeczesywała wzrokiem otoczenie, na próżno wmawiała sobie, że nie jest naiwna — była, jak mało kto.
Joseph miał zbyt wielkie grono fanek, by miała serce im go oderwać, tu i teraz, podczas festiwalu. Nawet gdyby pochwycił jej wianek, spędziliby miło czas, a później oddałaby go fali, która poniosłaby go w rytm zabawy. Wbrew początkowym zamiarom, odwróciła się przez ramię, by spojrzeć na dryfujący wianek. W pierwszej chwili, gdzieś na końcu dostrzegła Benjamina. Choć to nie jego wyczekiwała, uniosła wysoko rękę i pomachała mu wyraźnie, by ją dostrzegł. Odmachał jej. Uśmiechał się, ale w jego uśmiechu nie było radości, którą pamiętała, mimo to cieszyła się, że przybył i spróbował. Nim jednak zdążyła ruszyć dalej spostrzegła, w czyim kierunku płynie splot jaśminu, bzu i głogu. I bynajmniej, nie był to Wielki Ben.
— Nie — szepnęła do siebie, czując jednocześnie jak krew odpływa jej z twarzy na widok Fredericka, który z niewyjaśnionych dla niej przyczyn postanowił przyjąć rolę festiwalowej foczki taplającej się w wodzie po pierś, goniącej za jej skromnym tworem. Wyprostowała się momentalnie niczym struna, ukradkiem zerkając w prawo i lewo. Czy ktoś zdołał to już zauważyć, czy może uda jej sie szybko zmienić sytuację? Ruszyła w jego stronę energicznym krokiem, zachowując równowagę w grząskim, piaszczystym brzegu, który co chwilę podmywała woda. Nie chciała brać udziału w cyrkowym przedstawieniu, o cokolwiek mu chodziło, cokolwiek chciał tym osiągnąć. Powtarzała sobie w myślach, że powinna zachować spokój, zimną krew i grzecznie poprosić go o wyjaśnienie — to była tradycja, w której wianki puszczały panny zainteresowanym kawalerom.
— Co ty tu robisz? — spytała, siląc się na grzeczny ton, choć cedziła przez zaciśnięte zęby. Czego się więc po niej spodziewał? Że głupia, zachichocze z uciechy na jego widok, obserwując z jakim poświęceniem i zaangażowaniem chwyta wianek? Była zła i rozczarowana, bo jednocześnie jej idiotyczne nadzieje legły w gruzach, po których wesoło zamierzał poskakać sobie Fox.— Puść ten wianek, Freddie — poprosiła go, starając się uśmiechnąć, lecz mięśnie na jej twarzy napięły się wyraźnie, a brwi ściągnęły ku sobie. — Czekam na kogoś innego — szepnęła w końcu bezmyślnie, od razu żałując swoich słów. Obróciła głowę w drugą stronę, a policzki w jednej chwili pokryły się pąsem. Przystanęła na brzegu, w piasku, częściowo zalanym przez wodę. Zignorowała również fakt, że jak na foczkę, Fox prezentował się całkiem przyzwoicie, gdy wyłonił się z morskiej toni niczym Wenus, a szaty wyjątkowo nieprzyzwoicie oblepiały jego ciało. Ponad jego ramieniem spojrzała na Benjamina, czując w kościach, że to wszystko było jego pomysłem. Tylko on mógł wpaść na tak beznadziejny plan przejęcia wianka nim dopłynie do Moore'a, choćby miało trwać to tydzień, a on miał dryfować za nim po morzu.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Ruszyła przed siebie, wraz z Jean i Jessą stanęła w tłumie innych dziewcząt, oczekujących na sygnał do rozpoczęcia poszukiwań. Trwały tak chwile, gdy nagle ktoś szarpnął Maxine za rękaw; obejrzała się i już chciała szosrtko poprosić, aby choć dziś zostawiono ją w spokoju, gdy rozpoznała znajomą twarz. Zamiast fanki rozpoznała w kobiecie dawną dobrą znajomą, z którą dzieliła dormitorium w Wieży Gryffindoru. Tak się zagadały, że na łące przy plaży zostały same, nawet Jean i Jessa ruszyły przed siebie; sygnał do ruszenia na poszukiwania już przebrzmiał, a Maxine dopiero ruszyła przed siebie. Nie chciała podążać za innymi dziewczętami, pewna, że wtedy nie zostanie dla niej nic, prócz podeptanych, najbrzydszych mleczy. Ruszyła więc w zupełnie inną stronę, podejmując ryzyko, lecz cóż - kto nie ryzykuje, ten nie pija szampana, czyż nie? Właściwie Maxine, jako sportowiec zawodowy, nie pijała go zbyt często, lecz to nie miało w tamtym momencie żadnego znaczenia. Zaczęła schodzić w dół, łagodnym zboczem, lecz pełnym kamieni. W tej części lasu dominowała jedynie zieleń, brakowało barwnych płatków i zaczęła wątpić w słuszność swej decyzji; mogła pójść za Jean, albo Jessą, z pewnością podzieliły by się z nią zdobyczą i uplotły urokliwi wianki; ale nie! Ona zawsze musiała się uprzeć i zrobić coś na przekór wszystkim. Czuła się poirytowana i jęła rozważać odwrót, aby podążyć za tłumem... Eskalacja złości miała miejsce, gdy znowu znalazła tylko mlecze i perz. Warknęła w przestrzeń, kopiąc byle jaki kamień; sokole oko szukającej dostrzegło jednak pewną nieprawidłowość. Nie był gładki i zwyczajny jak inne. Pochyliwszy się dostrzegła wyryty znak, którego nie rozpoznała, lecz domyślała się, że to runy. Podniosła go i schowała w kieszeni, mając zamiar dopytać o niego Jean - może był dostępny na jarmarku i ktoś go zgubił? Miała jedynie nadzieję, że nie nałożono na niego klątwy i nie zwiędnie jej prawa dłoń od samego dotyku.
To byłby dopiero pech.
Z ciężkim westchnieniem zawróciła, po drodze narywając kilka zielonych gałązek o pięknych listkach. Uplotła wianek prosty, o wielu odcieniach zieleni i brązy, bardzo minimalistyczny, lecz mający swój urok. Idąc łąką, ku brzegowi morze, zazdrośnie spoglądała na barwne i bogate wianki innych dziewcząt. Znowu głosik w jej głowie podpowiadał, że jak zawsze dostaje od życia za mało. Była mugolaczką z ubogiej rodziny i nawet ładnych kwiatów odnaleźć nie mogła. Spochmurniała, lecz starała się robić dobrą minę do złej gry. Nie wiedziała kogo może spotkać, a w tłumie już wcześniej dostrzegła wredną wiedźmę.
Na wybrzeżu pojawiła się sama. W lekkiej, czarodziejskiej szacie o brzoskwiniowej barwie, podkreślającej wcięcie w talii i złocistych włosach splecionych w niedbały warkocz, przerzucony przez ramię. Pantofle ze stóp zsunęła jeszcze na plaży, weszła do chłodnej wody, fala obmyła jej kostki i zmoczyła spódnicę. Pochyliła się i puściła wianek na wodę, hołdując czarodziejskiej tradycji, choć wciąż nie była pewna, czy należy do tego świata - bo on uparcie ją odrzucał.
To byłby dopiero pech.
Z ciężkim westchnieniem zawróciła, po drodze narywając kilka zielonych gałązek o pięknych listkach. Uplotła wianek prosty, o wielu odcieniach zieleni i brązy, bardzo minimalistyczny, lecz mający swój urok. Idąc łąką, ku brzegowi morze, zazdrośnie spoglądała na barwne i bogate wianki innych dziewcząt. Znowu głosik w jej głowie podpowiadał, że jak zawsze dostaje od życia za mało. Była mugolaczką z ubogiej rodziny i nawet ładnych kwiatów odnaleźć nie mogła. Spochmurniała, lecz starała się robić dobrą minę do złej gry. Nie wiedziała kogo może spotkać, a w tłumie już wcześniej dostrzegła wredną wiedźmę.
Na wybrzeżu pojawiła się sama. W lekkiej, czarodziejskiej szacie o brzoskwiniowej barwie, podkreślającej wcięcie w talii i złocistych włosach splecionych w niedbały warkocz, przerzucony przez ramię. Pantofle ze stóp zsunęła jeszcze na plaży, weszła do chłodnej wody, fala obmyła jej kostki i zmoczyła spódnicę. Pochyliła się i puściła wianek na wodę, hołdując czarodziejskiej tradycji, choć wciąż nie była pewna, czy należy do tego świata - bo on uparcie ją odrzucał.
That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?
Oczywiście, że Joseph Wright pojawił się na Festiwalu Lata. Jak co roku stawił się obowiązkowo, by zapolować i, rzecz jasna, pochwycić wianek Hani. Udawało mu się to niemal za każdym razem (raz uprzedził go jakiś chłopaczek i Joe trochę nieładnie podłożył delikwentowi nogę pod wodą, by zwinnie złapać kwiatowy twór swojej siostrzyczki, kiedy lebiega runęła w dół i puściła wianek - to chyba nawet nie było wbrew zasadom... tak mu się przynajmniej wydawało) i tym razem nie miało być inaczej. Taki przynajmniej był plan. Z tym małym szczegółem, że jak wiadomo wszech i wobec - Joe był beznadziejny w planowaniu.
Tragiczne wydarzenia i chaos, który jeszcze bardziej zawładnął Wielką Brytanią, były wciąż niezwykle świeże, ludzie bali się wyjść na ulicę, nie wiedzieli czy dziś ostatni raz nie widzą swych bliskich. Wielu z nich było zwyczajnie przerażonych, a jeśli nawet nie, to do dobrego nastroju z pewnością było im daleko.
Joe wbrew wszelkim pozorom nie był kreaturą bez serca i choć nieustraszony i wiecznie optymistyczny... też lękał się o bliskich, a to, co obserwował wokół... wystawiało na ciężką próbę jego pogodną naturę. Informacje dopływające do niego zewsząd oraz smętne towarzystwo czarodziejów i czarownic błyskawicznie zaczęły go przytłaczać i żeby się uwolnić od ciążących mu ponurych nastrojów, jeszcze bardziej niż zwykle zaczął uciekać w quidditch i nieustanne treningi. Dzięki nim był w stanie otrząsnąć się z niewesołych myśli i jako-tako utrzymać równowagę. Psychiczną. Ta akurat była bardzo ważna podczas rozgrywek i Wright jak nikt inny o tym wiedział, więc choć pamiętał, że dziś odbywa się Festiwal Lata z łapaniem wianków na czele, to jednak rozpoczął dzień jak każdy inny - od wczesnego zerwania się z łóżka i popędzenia na trening. Do tego momentu wszystko przebiegało zgodnie z planem... "schody" zaczęły się, kiedy mu oświadczono, że w związku z dzisiejszą imprezą będą ćwiczyć krócej. Ale... jak to: krócej? Trening to rzecz święta, nie można go tak po prostu skrócić! Cóż... o dziwo, był jednym z nielicznych, którzy tak do tego podchodzili. Paranoja! Bo wianki. Bo dziewczęta. Bo picie i zabawa. Jasne, że Festiwal Lata to ekstra sprawa, ale... co ma tłuczek do Gringotta? W sensie: można było spokojnie przeprowadzić normalny trening i pójść na imprezę... ale nie, oczywiście!
Nabzdyczony Joe został na boisku przedwcześnie sam, ale nie zamierzał odpuszczać i ćwiczył dalej. No i właśnie trochę mu się ten samotny trening przeciągnął, bo na wybrzeże dotarł dosłownie pół minuty za późno. Trochę zdyszany z jeszcze bardziej niż zwykle rozczochraną czupryną i w trochę wyświechtanej, nie pierwszej młodości koszuli wypadł na plażę. Buty pospiesznie ściągnął w biegu i rzucił gdzieś w piach, mknąc niczym strzała przez tłum czarodziejów i czarownic. Błyskawicznie wyłowił wzrokiem sylwetkę Hani... ale uśmiech zamarł na jego twarzy, kiedy spostrzegł, że jego siostra nie trzyma już wianka w dłoniach. Za to przy niej stał mężczyzna, którego jednak przez tłoczących się ludzi w pierwszej chwili nie rozpoznał.
Nie! To niemożliwe, że się spóźnił...! To z całą pewnością... nie...
Nie bacząc na nic, wbiegł do wody gotów jak przed laty powalić tego nieroztropnego zdobywcę wianka Hani i w ten sposób przejąć splecione kwiatki i uratować (w swoim mniemaniu) Hanię od natręta. Tym bardziej, że choć już biegł przez wodę wymijając czarownice i czarodziejów niewesołą minę siostry widział aż za dobrze, kiedy przemawiała do mężczyzny przed sobą. W Josephie momentalnie się zagotowało. To był poważny błąd, koleś, przemknęło mu jeszcze przez myśl, kiedy dzielił go od delikwenta dosłownie ostatni sus. I doskoczył do niego, a jakże, i nawet nie bawił się w jakieś sprytne zagrywki, tylko pociągnął go za ramię, żeby obrócić w swoją stronę już wyprowadzając cios...
- Niech to tłuczek świśnie, FOX! - wykrzyknął zaskoczony dosłownie w ostatnim momencie zatrzymując pięść przed twarzą Fredricka. Dzieliły je od siebie dosłownie milimetry.
- Na Merlina, prawie ci przywaliłem, słowo daję! - rzucił wciąż pod wpływem ciężkiego szoku. - Oszaleliście oboje?! - dodał pełnym pretensji głosem spoglądając już to na jedno, to na drugie. Tak, najwyraźniej właśnie im suszył głowy o to, że Lis wyłowił wianek Hani, a Hania miała taką minę, jakby to zrobił ktoś obcy i wyjątkowo niewłaściwy.
Joe wypuścił głośno powietrze i odsunął rękę od twarzy lisiego brata.
- Nie wierzę, prawie ci przywaliłem - powtórzył i pokręciwszy głową parsknął śmiechem. Chęć mordu opuściła go w jednym momencie.
- Spóźniłem się - dodał, jakby ktokolwiek tego faktu nie zauważył. - Dobrze, że mnie zastąpiłeś - klepnął Friedricka po plecach, a do Hani uśmiechnął się rozpromieniony, chyba już kompletnie ignorując jej minę. - W takim razie bawcie się dobrze, a ja poszukam sobie innej ofiary - dodał wesoło już się od nich oddalając, brodząc w wodzie w poszukiwaniu colepszej pa... co lepszego wianka oczywiście. I zauważył takowy, a jakże. Pewna zupełnie przypadkowa i ani trochę mu nieznana Harpia właśnie posyłała swój prosty, upleciony z gałązek wianek w morską toń. Joe uśmiechnął się do siebie szelmowsko ruszając za nim w pościg. Tak właśnie - za wiankiem Maxine.
+
Tragiczne wydarzenia i chaos, który jeszcze bardziej zawładnął Wielką Brytanią, były wciąż niezwykle świeże, ludzie bali się wyjść na ulicę, nie wiedzieli czy dziś ostatni raz nie widzą swych bliskich. Wielu z nich było zwyczajnie przerażonych, a jeśli nawet nie, to do dobrego nastroju z pewnością było im daleko.
Joe wbrew wszelkim pozorom nie był kreaturą bez serca i choć nieustraszony i wiecznie optymistyczny... też lękał się o bliskich, a to, co obserwował wokół... wystawiało na ciężką próbę jego pogodną naturę. Informacje dopływające do niego zewsząd oraz smętne towarzystwo czarodziejów i czarownic błyskawicznie zaczęły go przytłaczać i żeby się uwolnić od ciążących mu ponurych nastrojów, jeszcze bardziej niż zwykle zaczął uciekać w quidditch i nieustanne treningi. Dzięki nim był w stanie otrząsnąć się z niewesołych myśli i jako-tako utrzymać równowagę. Psychiczną. Ta akurat była bardzo ważna podczas rozgrywek i Wright jak nikt inny o tym wiedział, więc choć pamiętał, że dziś odbywa się Festiwal Lata z łapaniem wianków na czele, to jednak rozpoczął dzień jak każdy inny - od wczesnego zerwania się z łóżka i popędzenia na trening. Do tego momentu wszystko przebiegało zgodnie z planem... "schody" zaczęły się, kiedy mu oświadczono, że w związku z dzisiejszą imprezą będą ćwiczyć krócej. Ale... jak to: krócej? Trening to rzecz święta, nie można go tak po prostu skrócić! Cóż... o dziwo, był jednym z nielicznych, którzy tak do tego podchodzili. Paranoja! Bo wianki. Bo dziewczęta. Bo picie i zabawa. Jasne, że Festiwal Lata to ekstra sprawa, ale... co ma tłuczek do Gringotta? W sensie: można było spokojnie przeprowadzić normalny trening i pójść na imprezę... ale nie, oczywiście!
Nabzdyczony Joe został na boisku przedwcześnie sam, ale nie zamierzał odpuszczać i ćwiczył dalej. No i właśnie trochę mu się ten samotny trening przeciągnął, bo na wybrzeże dotarł dosłownie pół minuty za późno. Trochę zdyszany z jeszcze bardziej niż zwykle rozczochraną czupryną i w trochę wyświechtanej, nie pierwszej młodości koszuli wypadł na plażę. Buty pospiesznie ściągnął w biegu i rzucił gdzieś w piach, mknąc niczym strzała przez tłum czarodziejów i czarownic. Błyskawicznie wyłowił wzrokiem sylwetkę Hani... ale uśmiech zamarł na jego twarzy, kiedy spostrzegł, że jego siostra nie trzyma już wianka w dłoniach. Za to przy niej stał mężczyzna, którego jednak przez tłoczących się ludzi w pierwszej chwili nie rozpoznał.
Nie! To niemożliwe, że się spóźnił...! To z całą pewnością... nie...
Nie bacząc na nic, wbiegł do wody gotów jak przed laty powalić tego nieroztropnego zdobywcę wianka Hani i w ten sposób przejąć splecione kwiatki i uratować (w swoim mniemaniu) Hanię od natręta. Tym bardziej, że choć już biegł przez wodę wymijając czarownice i czarodziejów niewesołą minę siostry widział aż za dobrze, kiedy przemawiała do mężczyzny przed sobą. W Josephie momentalnie się zagotowało. To był poważny błąd, koleś, przemknęło mu jeszcze przez myśl, kiedy dzielił go od delikwenta dosłownie ostatni sus. I doskoczył do niego, a jakże, i nawet nie bawił się w jakieś sprytne zagrywki, tylko pociągnął go za ramię, żeby obrócić w swoją stronę już wyprowadzając cios...
- Niech to tłuczek świśnie, FOX! - wykrzyknął zaskoczony dosłownie w ostatnim momencie zatrzymując pięść przed twarzą Fredricka. Dzieliły je od siebie dosłownie milimetry.
- Na Merlina, prawie ci przywaliłem, słowo daję! - rzucił wciąż pod wpływem ciężkiego szoku. - Oszaleliście oboje?! - dodał pełnym pretensji głosem spoglądając już to na jedno, to na drugie. Tak, najwyraźniej właśnie im suszył głowy o to, że Lis wyłowił wianek Hani, a Hania miała taką minę, jakby to zrobił ktoś obcy i wyjątkowo niewłaściwy.
Joe wypuścił głośno powietrze i odsunął rękę od twarzy lisiego brata.
- Nie wierzę, prawie ci przywaliłem - powtórzył i pokręciwszy głową parsknął śmiechem. Chęć mordu opuściła go w jednym momencie.
- Spóźniłem się - dodał, jakby ktokolwiek tego faktu nie zauważył. - Dobrze, że mnie zastąpiłeś - klepnął Friedricka po plecach, a do Hani uśmiechnął się rozpromieniony, chyba już kompletnie ignorując jej minę. - W takim razie bawcie się dobrze, a ja poszukam sobie innej ofiary - dodał wesoło już się od nich oddalając, brodząc w wodzie w poszukiwaniu co
+
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Joseph Wright' has done the following action : Rzut kością
'Wianki - M' :
'Wianki - M' :
Młodsze panny były szybsze. Niczym skoczne łanie, roześmiane i pogodne okoliły krzak bzu murem nie do powalenia. Szczupłe, długie rączki wyciągały wysoko, wysoko, dobywając najdorodniejszych gałązek ukwieconych ciemną jagodą pięknie pachnącego bzu. Słodka, przyjemna woń szturmem rozeszła się po polanie, oszałamiając Salome i zmuszając do wycofania się o kilka kroków. Nie przedrze się, nawet nie zamierzała. Chciała to wziąć na spokojnie, wszak po raz pierwszy uczestniczyła w angielskich celebracjach pór roku. We Francji miłość obecna była na każdym kroku, tu jednak, pośród ognisk, w ciemnych lasach, nad spokojnym, piaszczystym brzegiem jej umiarkowane dawkowanie wręcz pęczniało magią. Obleczone w zwiewne sukienki młode driady szczebiotały niczym małe paszki, zapuszczając się głębiej i głębiej w pachnący gąszcz traw i kolorowych kwiatów. Ona jednak pragnęła celebrować to ze spokojem. Nie oddalała się zbytnio, za plecami chowając gwar rozentuzjazmowanych rozmów, by za nim, jak po sznurku, wyjść z labiryntu ziół i wysokich krzewów.
Krzak hortensji o brudnej, złamanej szarością bieli wyrósł przed jej oczami niczym piękny diament. Zbliżyła się trwożnie, niepewna czy znowu nie ujrzy wianuszka dziewcząt splatających swoje własne przypieczętowanie tego wieczoru. Ciepło ognisk unosiło rdzawo-złote świetliki ognia ku ciemniejącemu niebu, zaś cicha cykada świerszczy tłumiła rozmowy nieopodal. Nikt nie zainteresował się kwiatami, dlatego obracając głowę za siebie i sięgając ku gałęziom oberwała kilka dorodnych kiści, sadowiąc je w zgięciu łokcia niczym nowo narodzone dziecię. Ostrożnie, z uczuciem, dbając o miękkie płatki i delikatne kwiatostany. Miała ich dość by obdarować szczodrze inne damy, którym szczęście dziś nie dopisało zaś pod palcami znalazły jedynie smutne, wątłe łodyżki. Tak też zamierzała, wycofując się powoli, namyślając się nad każdym krokiem i bacząc, by nie urazić się o żaden występ, czy dobrze ukryty dołek. Nie uszła jednak daleko, gdy jej oko przykuł różowiejący w mroku krzak wawrzynka. Wilczełyko obrodziło przepięknie, uginając giętkie, długie gałązki ku ziemi w pokłonie dla samego siebie. Nie namyślała się wiele, sięgając i ku niemu, wzbogacając swój blado biały bukiet jasnym, pastelowym odcieniem. Chyba jej się udało, splot winien wypaść więcej niż zgodnie z oczekiwaniami. Nieco pachnących ziół, zielonych traw i byłaby kompletna, okazałością swej letniej ozdoby przyćmiewając szlacheckie diademy. Przykucnęła nisko, sięgając dłonią ku trawom, zrywając kilka długich źdźbeł i układając je na ramieniu, gdy szczęście uśmiechnęło się do niej po raz trzeci. Merlin nad nią czuwał, widocznie pragnął by i ona zapomniała o niepowodzeniach jakie ostatnio ją spotykały, dlatego ukwiecony bukiet wspomogło jeszcze kilka niewielkich gałązek czarnych jak nocne niebo jagód. Część wsunęła do ust powracając na plażę, część pogubiła w trawie, jednak pozostało jej ich tyle, by ozdobić biało-różowy wianek ciemnym, mocnym akcentem. Nie był on może najbardziej udanym tworem na świecie, jednak dumna z niego Salome po kostki zanurzyła się w zimnej wodzie, kładąc na jej tafli wianek i popychając go ku głębinom. Nie spodziewała się że ktokolwiek się na niego pokusi, to była igraszka młodych, nastoletnich wróżek, które śmiało, w akompaniamencie driadziego chichotu podkasały zwiewne sukienki i zanurzywszy się nieco w chłodzie wody utęsknieniem wyglądały pochwycenia ich pachnących koron przez równie młodych, przystojnych młodzieńców. Zzute pantofle ułożyła na piachu, siadając lekko i wpatrując się, to w ciemne niebo, to w morską toń, gdzie splot hortensji, wawrzynka i jagód dryfował posłuszny przybrzeżnym falom.
Krzak hortensji o brudnej, złamanej szarością bieli wyrósł przed jej oczami niczym piękny diament. Zbliżyła się trwożnie, niepewna czy znowu nie ujrzy wianuszka dziewcząt splatających swoje własne przypieczętowanie tego wieczoru. Ciepło ognisk unosiło rdzawo-złote świetliki ognia ku ciemniejącemu niebu, zaś cicha cykada świerszczy tłumiła rozmowy nieopodal. Nikt nie zainteresował się kwiatami, dlatego obracając głowę za siebie i sięgając ku gałęziom oberwała kilka dorodnych kiści, sadowiąc je w zgięciu łokcia niczym nowo narodzone dziecię. Ostrożnie, z uczuciem, dbając o miękkie płatki i delikatne kwiatostany. Miała ich dość by obdarować szczodrze inne damy, którym szczęście dziś nie dopisało zaś pod palcami znalazły jedynie smutne, wątłe łodyżki. Tak też zamierzała, wycofując się powoli, namyślając się nad każdym krokiem i bacząc, by nie urazić się o żaden występ, czy dobrze ukryty dołek. Nie uszła jednak daleko, gdy jej oko przykuł różowiejący w mroku krzak wawrzynka. Wilczełyko obrodziło przepięknie, uginając giętkie, długie gałązki ku ziemi w pokłonie dla samego siebie. Nie namyślała się wiele, sięgając i ku niemu, wzbogacając swój blado biały bukiet jasnym, pastelowym odcieniem. Chyba jej się udało, splot winien wypaść więcej niż zgodnie z oczekiwaniami. Nieco pachnących ziół, zielonych traw i byłaby kompletna, okazałością swej letniej ozdoby przyćmiewając szlacheckie diademy. Przykucnęła nisko, sięgając dłonią ku trawom, zrywając kilka długich źdźbeł i układając je na ramieniu, gdy szczęście uśmiechnęło się do niej po raz trzeci. Merlin nad nią czuwał, widocznie pragnął by i ona zapomniała o niepowodzeniach jakie ostatnio ją spotykały, dlatego ukwiecony bukiet wspomogło jeszcze kilka niewielkich gałązek czarnych jak nocne niebo jagód. Część wsunęła do ust powracając na plażę, część pogubiła w trawie, jednak pozostało jej ich tyle, by ozdobić biało-różowy wianek ciemnym, mocnym akcentem. Nie był on może najbardziej udanym tworem na świecie, jednak dumna z niego Salome po kostki zanurzyła się w zimnej wodzie, kładąc na jej tafli wianek i popychając go ku głębinom. Nie spodziewała się że ktokolwiek się na niego pokusi, to była igraszka młodych, nastoletnich wróżek, które śmiało, w akompaniamencie driadziego chichotu podkasały zwiewne sukienki i zanurzywszy się nieco w chłodzie wody utęsknieniem wyglądały pochwycenia ich pachnących koron przez równie młodych, przystojnych młodzieńców. Zzute pantofle ułożyła na piachu, siadając lekko i wpatrując się, to w ciemne niebo, to w morską toń, gdzie splot hortensji, wawrzynka i jagód dryfował posłuszny przybrzeżnym falom.
make me
believe
Salome Despiau
Zawód : Magizoolog stacjonarny, pretendentka do nagrody Darwina
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
When I walking brother don't you forget
It ain't often you'll ever find a friend
It ain't often you'll ever find a friend
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jedna jaskółka wiosny nie czyni. Nie czyni pewnie też lata, a jednak Frances zdecydowała się pójść za trzepotem ptasich skrzydeł, nie szumem rozmów i śmiechów. Ptaszyna krążyła wokół jej głowy, jakby we włosach Frani zaplątane były gałązki potrzebne jaskółce do uwicia gniazda. Utożsamiając się z tą wyimaginowaną potrzebą posiadania domu, Frances zdjąwszy buty ruszyła dziarsko tam, gdzie jaskółka prowadziła. Szła dalej nawet, gdy stopa obsunęła jej się na grząskim podmokłym gruncie i po kostkę wpadła w błoto. Węzeł zawiązany u dołu sukienki okazał się zupełnie płonnym wysiłkiem – materiał był już zniszczony i mokry, oblepiał jej nogi, gdy mimo to stąpała dalej. Bagnista okolica okazała się nadzwyczaj urodzajną – na wilgotnej ziemi rosły wysokie łodygi tataraku, z których uplotła podstawę – obręcz, do której wplecie inne kwiaty. Polnych chabrów nie udało jej się nigdzie znaleźć, ale napotkała na swojej drodze irysy. Ich ciemnoniebieska, wpadająca w fiolet barwa urzekła Frances, zerwała więc kilka ładniejszych kwiatów i jęła rozglądać się za jaśniejszymi, by przełamać granat i uczynić swój wianek nieco bardziej radosnym. Mijała jednak tylko mikre krzaczki kaczeńców, na których kwiatki pochylały się już ku ziemi. Zostawiła je w spokoju, chcąc w razie potrzeby ozdobić wianek po prostu żywo zielonymi liśćmi. Chociażby paproci, a wyjątkowo dorodna przedstawicielka tego gatunku rosła akurat pod drzewem rzucającym cień na bajorko, zwykle pewnie niepozorne, ale dziś przybierające postać wyroku śmierci na koronkę, jaką od dołu była sukienka Frani. Uznając, że i tak już się ubrudziła, a morskiemu brzegowi nie zrobi różnicy, czy stanie przed nim przyozdobiona odrobiną błota, wzięła kolejny krok naprzód. Przedzierała się przez liście, odrzucając te wielkie, które opadały by z wianka i przesłaniały połowę jej twarzy (gdyby, oczywiście, przed poświęceniem go morzu zechciała go włożyć); odgarnęła kolejny, by dotrzeć do młodszych, bardziej soczyście zielonych i mniejszych liści i… zamarła. Gdyby nie to, że rękami powstrzymywała liście od ukrycia go przed światem, przetarła by oczy, by przekonać się, że nie śni. Kwiat paproci! Legendarnie rzadki, bohater niejednej bajki, kwitnący tylko raz w roku. Według folkloru było już dla niego za późno; powinien pojawić się tylko w noc letniego przesilenia, dwudziestego czwartego czerwca. Tymczasem wciąż tu był, kwitł, okazały i zdrowy, odcinając się swą śnieżną bielą od jednolitej zieleni leśnego poszycia. Niewielka ilość światła, jaka padała na Frances i krzew paproci spomiędzy gałęzi drzewa zdawała się skrzyć na płatkach kwiatu. Frania zerwała go ostrożnie, a w tej samej chwili jaskółka, którą ją tam doprowadziła zaczęła śpiewać. Zmroziło ją, zadarła wzrok niespokojnie, przestraszona, że złamała jakąś żelazną zasadę, oblała test, jakiemu poddała ją matka natura. Tymczasem ptak śpiewał po prostu, z tonu na ton coraz weselej, co Frances przyjęła za dobry omen. Zapatrzona w kwiat paproci przysiadła na suchym skrawku ziemi porośniętym mchem, by wpleść zebrane kwiaty i kilka liści paproci między łodygi tataraku. Układała irysy jeden obok drugiego, w kolejności od najmniejszego do największego, a na samym środku, jak klejnot wieńczący koronę, umieściła kwiat paproci. Obchodziła się z nim uważnie, ale mimo tego szybko uwinęła się ze zrobieniem wianka. Zajrzawszy między gałęzie, by dojrzeć swą przewodniczkę jaskółkę i podziękować, sprowokowała ją do ruchu. Gałęzie drgnęły, a na rękę Frances coś upadło. W pierwszej chwili myślała, że to pająk albo żuk, okazało się jednak odłamkiem jakiejś skały. Zdawało jej się, że to spadająca gwiazda. Mając więc przy sobie aż dwa baśniowe atrybuty (choćby w magicznym świecie były całkiem zwyczajne, akurat dzisiaj myślała o nich trochę tak, jakby myślała o nich mała Frania), ruszyła przez plażę. Stojąc nad brzegiem, wstrzymała oddech. Nie znała morza zbyt dobrze; za każdym razem robiło na niej ogromne wrażenie. Jak okiem sięgnąć, roztaczała się przed nią woda. Zostawiła w piasku trzewiki i zbliżała się do niej, a z każdym krokiem słyszała coraz głośniej kojący szum wody; ludzkie głosy pozostawały z tyłu, zostawiając ją samą na brzegu wielkiej wody. Czuła, jakby coś ciągnęło ją dalej, chciała wejść głębiej. Zrobiła jednak tylko jeden krok. Po raz ostatni raz przyjrzała się wplecionemu w wianek kwiatowi paproci, oderwała jeden płatek irysa i roztarła między palcami, wdychając jego słodki zapach. Po tym małym pożegnaniu, rzuciła wianek w wodę, posyłając go razem z całusem między morskie fale.
Frances Montgomery
Zawód : nauczycielka Zaklęć w Hogwarcie
Wiek : 26
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
Would it be all right
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cressida w otoczeniu natury zawsze czuła się dobrze. Była w końcu Flintem, lubiła przebywać na świeżym powietrzu, wśród zieleni i kwiatów. W tym roku brakowało jej kwiatów, ale miała nadzieję, że Prewettowie zadbali o to, by cokolwiek zakwitło mimo kapryśnej pogody ostatnich miesięcy. Pamiętała też, że sama miała babcię pochodzącą z tego rodu, to właśnie po niej odziedziczyła tak prewettowską aparycję – rude włosy i piegi. W dzieciństwie babcia wiele jej opowiadała o dawnych festiwalach lata, w których brała udział jako młoda dziewczyna, zanim wyszła za mąż za Ollivandera i powiła dzieci, w tym matkę Cressidy. Jej matka też uczestniczyła w Festiwalach Lata, teraz robiła to ona, a za kilkanaście lat to jej dzieci będą bawić się w tym miejscu, szukać kwiatów i łowić wianki. Taka była tradycja, której oddawało się wiele pokoleń czarodziejów przed nimi i która miała przetrwać nawet kiedy ich już tu nie będzie.
Pokrzepiona napotkaniem Nephthys udała się na łąkę w raźniejszym nastroju, ciesząc się, że wreszcie może napotkać przyjaciółkę. W lipcu wymieniły trochę listów, za sprawą których Cressida wiedziała już, że Neph została zaręczona ze swoim dużo starszym kuzynem. Jeszcze nie miały okazji porozmawiać o tym osobiście, ale zamierzała poruszyć temat, kiedy już zbiorą kwiaty.
W którymś momencie najwyraźniej się rozdzieliły. Cressida zboczyła w jedną z leśnych ścieżek, która wyglądała na nieprzetartą. Uznała, że może łatwiej znajdzie kwiaty tam, gdzie jeszcze nie dotarły inne dziewczęta. Zawsze zresztą mogła poprosić o pomoc ptaki, żyjące tu okazy na pewno doskonale wiedziały, gdzie znajdują się najpiękniejsze kwiaty.
Nagle zobaczyła przed sobą drobnego szpiczaka, który zaczął się w nią intensywnie wpatrywać. Obeznana z leśnymi stworzeniami Cressida wiedziała, że są one niegroźne. Kiedy stworzonko przypominające jeża zaczęło przed nią dreptać, postanowiła ruszyć za nim. Nie była jeżousta, ale zdecydowała się zaufać stworzeniu i poszła za nim, po chwili docierając do niewielkiego gaiku, w którym kwitły drzewa owocowe i wielobarwne nasturcje.
Drobny rudzik o pomarańczowej piersi złożył na jej dłoni żółte kwiaty na szmaragdowych łodyżkach, wrona podarowała jej mocne źdźbła trawy, którymi mogła spleść kwiaty w wianek, a tuż obok mała mysz rozkopała kamienie, odsłaniając przed nią błyszczące okruchy, wyglądające jak odłamki spadającej gwiazdy. Cressida zebrała je starannie i schowała do kieszonki wszytej w suknię, po czym podziękowała stworzeniom. Znała tylko język ptaków, więc z jej ust wydobyły się melodyjne ćwierknięcia. W czasach mieszkania w Charnwood często spotykała się z tym, że ptaki same ją odnajdywały i mówiły do niej.
Z drobną pomocą ptaszyn splotła wianek. A właściwie dwa, bo drugi, mniejszy i skromniejszy, zrobiła dla siebie i umieściła go na własnej głowie. Idąc przez las z rudzikiem na ramieniu i z wiankiem na głowie naprawdę wyglądała jak leśna nimfa. Wianek, który miała puścić na morskie fale, był wykonany z żółtych kwiatów podarowanych przez rudzika, nasturcji oraz jabłoni i wiśni, które przez zamieszanie w pogodzie najwyraźniej zakwitły dopiero teraz zamiast wiosną. Splotła je źdźbłami traw, przez co cała konstrukcja trzymała się mocno. Uplotła w swoim życiu na tyle dużo wianków, że potrafiła to zrobić jak należy.
Idąc w stronę wybrzeża napotkała Nephthys.
- O, tu jesteś – powiedziała z entuzjazmem. – Udało mi się znaleźć piękne kwiaty, a jak twoje poszukiwania? Podobało ci się? – zapytała ją, spoglądając na jej wianek. Rudzik odleciał z jej ramienia, kiedy dotarły w miejsce gdzie było więcej ludzi. Cressie została z przyjaciółką.
- Jeszcze nie miałam okazji ci pogratulować – odezwała się po chwili, choć zdawała sobie sprawę, że zaczynała trudny temat. Kiedy jej oświadczył się William, na początku też było jej z tym trudno, miała przecież wtedy tylko osiemnaście lat i była zaledwie parę miesięcy po ukończeniu szkoły.
Teraz pozostawała jej ciekawość, czy jej mąż oraz narzeczony Nephthys pojawią się tutaj, by złowić ich wianki. Cressida wolną od kwiatów dłonią zakasała nieznacznie poły błękitnej sukni, żałując, że nie wypada jej zdjąć bucików i boso wejść do wody. Niestety jako mężatka musiała zachować w towarzystwie pewną stateczność, dlatego ostrożnie położyła wianek na wodzie, uważając, by nie zamoczyć ani sukienki ani butków.
Pokrzepiona napotkaniem Nephthys udała się na łąkę w raźniejszym nastroju, ciesząc się, że wreszcie może napotkać przyjaciółkę. W lipcu wymieniły trochę listów, za sprawą których Cressida wiedziała już, że Neph została zaręczona ze swoim dużo starszym kuzynem. Jeszcze nie miały okazji porozmawiać o tym osobiście, ale zamierzała poruszyć temat, kiedy już zbiorą kwiaty.
W którymś momencie najwyraźniej się rozdzieliły. Cressida zboczyła w jedną z leśnych ścieżek, która wyglądała na nieprzetartą. Uznała, że może łatwiej znajdzie kwiaty tam, gdzie jeszcze nie dotarły inne dziewczęta. Zawsze zresztą mogła poprosić o pomoc ptaki, żyjące tu okazy na pewno doskonale wiedziały, gdzie znajdują się najpiękniejsze kwiaty.
Nagle zobaczyła przed sobą drobnego szpiczaka, który zaczął się w nią intensywnie wpatrywać. Obeznana z leśnymi stworzeniami Cressida wiedziała, że są one niegroźne. Kiedy stworzonko przypominające jeża zaczęło przed nią dreptać, postanowiła ruszyć za nim. Nie była jeżousta, ale zdecydowała się zaufać stworzeniu i poszła za nim, po chwili docierając do niewielkiego gaiku, w którym kwitły drzewa owocowe i wielobarwne nasturcje.
Drobny rudzik o pomarańczowej piersi złożył na jej dłoni żółte kwiaty na szmaragdowych łodyżkach, wrona podarowała jej mocne źdźbła trawy, którymi mogła spleść kwiaty w wianek, a tuż obok mała mysz rozkopała kamienie, odsłaniając przed nią błyszczące okruchy, wyglądające jak odłamki spadającej gwiazdy. Cressida zebrała je starannie i schowała do kieszonki wszytej w suknię, po czym podziękowała stworzeniom. Znała tylko język ptaków, więc z jej ust wydobyły się melodyjne ćwierknięcia. W czasach mieszkania w Charnwood często spotykała się z tym, że ptaki same ją odnajdywały i mówiły do niej.
Z drobną pomocą ptaszyn splotła wianek. A właściwie dwa, bo drugi, mniejszy i skromniejszy, zrobiła dla siebie i umieściła go na własnej głowie. Idąc przez las z rudzikiem na ramieniu i z wiankiem na głowie naprawdę wyglądała jak leśna nimfa. Wianek, który miała puścić na morskie fale, był wykonany z żółtych kwiatów podarowanych przez rudzika, nasturcji oraz jabłoni i wiśni, które przez zamieszanie w pogodzie najwyraźniej zakwitły dopiero teraz zamiast wiosną. Splotła je źdźbłami traw, przez co cała konstrukcja trzymała się mocno. Uplotła w swoim życiu na tyle dużo wianków, że potrafiła to zrobić jak należy.
Idąc w stronę wybrzeża napotkała Nephthys.
- O, tu jesteś – powiedziała z entuzjazmem. – Udało mi się znaleźć piękne kwiaty, a jak twoje poszukiwania? Podobało ci się? – zapytała ją, spoglądając na jej wianek. Rudzik odleciał z jej ramienia, kiedy dotarły w miejsce gdzie było więcej ludzi. Cressie została z przyjaciółką.
- Jeszcze nie miałam okazji ci pogratulować – odezwała się po chwili, choć zdawała sobie sprawę, że zaczynała trudny temat. Kiedy jej oświadczył się William, na początku też było jej z tym trudno, miała przecież wtedy tylko osiemnaście lat i była zaledwie parę miesięcy po ukończeniu szkoły.
Teraz pozostawała jej ciekawość, czy jej mąż oraz narzeczony Nephthys pojawią się tutaj, by złowić ich wianki. Cressida wolną od kwiatów dłonią zakasała nieznacznie poły błękitnej sukni, żałując, że nie wypada jej zdjąć bucików i boso wejść do wody. Niestety jako mężatka musiała zachować w towarzystwie pewną stateczność, dlatego ostrożnie położyła wianek na wodzie, uważając, by nie zamoczyć ani sukienki ani butków.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Zawsze lubiłem podobne wydarzenia. Towarzyszyła im specyficzna atmosfera, której nigdy nie potrafiłem zignorować - było tak miło i radośnie, a szczególnie w dzisiejszych czasach potrzeba nam było takiego odpoczynku. W związku z tym nie mogłem się tutaj po prostu nie pojawić, dlatego napisałem do Frances list i odetchnąłem z ulgą, kiedy odpowiedziała na niego pozytywnie. Oczywiście tak czy inaczej bym się tutaj pojawił, ale samemu nie byłoby takiej frajdy jak we dwoje. Wyjątkowo nie chciałem też ciągnąć ze sobą Florence - powinna czasem ode mnie odpocząć. Ostatnio coraz częściej miewałem takie myśli, wszystko przez Zakon; kiedyś może mi się coś stać i zostanie wtedy całkiem sama. Nie chciałbym tego, dlatego życzyłbym sobie, żeby puściła dzisiaj ten wianek, ot co! Podejrzewałem jednak, że nie miałaby większej chęci tego robić.
Za to Frances chciała upleść wianek. Mi nieszczególnie wypadało jej przy tym towarzyszyć, więc rozdzieliliśmy się. Spacerowałem w tę i z powrotem po terenie festiwalu, zaglądając w każdy zakamarek. Ludzie dookoła śmiali się i podskakiwali w rytm grającej w tle muzyki. Gdybym był artystą, z pewnością zainspirowałoby mnie to do namalowania radosnego obrazu albo skomponowania równie przyjemnego utworu. Byłem jednak lodziarzem i jedyne na co mogłem wpaść to nowy projekt rożków. Błękitnych jak dzisiejsze niebo z lodami lekkimi jak białe chmurki.
Mój spacer skończył się na wybrzeżu. Nie mogłem wyjść z podziwu jak przepiękne były to tereny! Lubię swoje niewielkie mieszkanko na Pokątnej, ale nie obraziłbym się za równie maleńki domek gdzieś w tych okolicach. Może Prewettowie odstąpiliby mi niewielki skrawek ziemi? Mieli jej przecież tak dużo, a ja na pewno nie byłbym uciążliwym sąsiadem.
Stanąłem nieopodal reszty mężczyzn (ze wszystkimi się witając) i obserwowałem jak kobiety puszczają na wodę swoje wianki. Szczerze mówiąc, nie byłem przekonany co do tej tradycji. Z jednej strony wydawała się urocza - kolorowe kwiaty prezentowały się przepięknie, a samo ich plecenie z pewnością było miłą i uspokajającą czynnością. Tylko co potem? Niezłapany wianek zapewne śnił się tym biednym dziewczynom przez cały rok, bo choć każdy uważał to tylko za zabobon, to jednak trochę w niego wierzył. Pewnie sam poczułbym się nieswojo (chociaż już dawno temu stwierdziłem, że najwyraźniej jest mi pisany żywot starego kawalera).
W końcu pośród kobiet zauważyłem Frances i to na niej skupiłem swój wzrok, kiedy coraz bardziej zbliżała się do niespokojnej tafli wody. Rzuciła swój wianek - i choć wszystko trwało dosłownie parę sekund, w mojej głowie czas zwolnił i mógłbym przysiąść, że trwało to o wiele dłużej - patrzyłem jak buja się na morskich falach i niewiele myśląc rzuciłem się za nim do wody. Nie mogłem pozwolić, żeby po prostu poszedł na dno - Frania nie mogła zostać jedną z tych biednych i smutnych panien, które pod każdym uśmiechem kryją podobne niepowodzenia! Poczułem nagły przypływ energii i ogromną determinację, by wyłowić jej wianek.
Łapię wianek Frances!
+
Za to Frances chciała upleść wianek. Mi nieszczególnie wypadało jej przy tym towarzyszyć, więc rozdzieliliśmy się. Spacerowałem w tę i z powrotem po terenie festiwalu, zaglądając w każdy zakamarek. Ludzie dookoła śmiali się i podskakiwali w rytm grającej w tle muzyki. Gdybym był artystą, z pewnością zainspirowałoby mnie to do namalowania radosnego obrazu albo skomponowania równie przyjemnego utworu. Byłem jednak lodziarzem i jedyne na co mogłem wpaść to nowy projekt rożków. Błękitnych jak dzisiejsze niebo z lodami lekkimi jak białe chmurki.
Mój spacer skończył się na wybrzeżu. Nie mogłem wyjść z podziwu jak przepiękne były to tereny! Lubię swoje niewielkie mieszkanko na Pokątnej, ale nie obraziłbym się za równie maleńki domek gdzieś w tych okolicach. Może Prewettowie odstąpiliby mi niewielki skrawek ziemi? Mieli jej przecież tak dużo, a ja na pewno nie byłbym uciążliwym sąsiadem.
Stanąłem nieopodal reszty mężczyzn (ze wszystkimi się witając) i obserwowałem jak kobiety puszczają na wodę swoje wianki. Szczerze mówiąc, nie byłem przekonany co do tej tradycji. Z jednej strony wydawała się urocza - kolorowe kwiaty prezentowały się przepięknie, a samo ich plecenie z pewnością było miłą i uspokajającą czynnością. Tylko co potem? Niezłapany wianek zapewne śnił się tym biednym dziewczynom przez cały rok, bo choć każdy uważał to tylko za zabobon, to jednak trochę w niego wierzył. Pewnie sam poczułbym się nieswojo (chociaż już dawno temu stwierdziłem, że najwyraźniej jest mi pisany żywot starego kawalera).
W końcu pośród kobiet zauważyłem Frances i to na niej skupiłem swój wzrok, kiedy coraz bardziej zbliżała się do niespokojnej tafli wody. Rzuciła swój wianek - i choć wszystko trwało dosłownie parę sekund, w mojej głowie czas zwolnił i mógłbym przysiąść, że trwało to o wiele dłużej - patrzyłem jak buja się na morskich falach i niewiele myśląc rzuciłem się za nim do wody. Nie mogłem pozwolić, żeby po prostu poszedł na dno - Frania nie mogła zostać jedną z tych biednych i smutnych panien, które pod każdym uśmiechem kryją podobne niepowodzenia! Poczułem nagły przypływ energii i ogromną determinację, by wyłowić jej wianek.
Łapię wianek Frances!
+
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Florean Fortescue' has done the following action : Rzut kością
'Wianki - M' :
'Wianki - M' :
Upleciony wianek sprawiał jej dziwną satysfakcję. Nie spokojne myśli odpływały równie wartko, jak fale przy brzegu plaży. Nie potrafiła zatrzymać uśmiechu, bo jej wykonanie wyraźnie kojarzyło się z alchemią. Ktoś, kto ją znał i widział na brzegu, mógł spokojnie obstawiać właścicielkę wianka, w którym liście jemioły oplatały magojagody. Alchemiczna wersja kwiatów idealnie komponowała się także z maleńką gałązką bzu i delikatnymi, barwionymi fioletem, płatki bzu. Wplotła je w ostatnim momencie, wyciągając ukrytą tęsknotę z kieszeni. Jeśli miał się pojawić Percy... chciała, żeby przyszedł. Nawet jeśli ostatnie wydarzenia wytrącały z równowagi.
Festiwal bez kłopotu pociągał nuty wspomnień i ich pierwszego spotkania po długiej nieobecności. Zgubiony wtedy wisiorek zapoczątkował serię nieoczekiwanych sytuacji. Przymknęła powieki, obracając w palcach wianek, ale wciąż go nie puszczała na wodę. Podniosła jedna dłoń do szyi, by musnąć błękit naszyjnika. Ten sam, który znalazł Percy. Ten sam, który wiązał więcej wspomnień, niż kiedyś.
Powoli podeszła w stronę brzegu, nie łopocząc się zmoczonymi brzegami spódnicy. Wolałaby zdjąć botki i iść boso, ale pogoda nie pozwalała na podobne zabiegi. Nachyliła się lekko, a kaskada rozpuszczonych włosów rozsypała się na ramiona i przysłoniła policzki. Dopiero teraz dostrzegła, że w czarnych pasmach zaplatały się maleńkie listki i naderwane płatki kwiatów. Efekt jej dziwnej potyczki z chochlikami, które - w ostatecznym rozrachunku - pomogły odnaleźć urokliwy zakątek.
Czuła się trochę nieswojo stojąc samej na plaży. Gdzie zniknęły jej przyjaciółki? Czuła się w tej materii opuszczona, a ostatnimi czasy bardziej skłaniając sie ku obecności Evandry. Mimowolnie opuściła dłoń, by przesunąć palcami po brzuchu, które teraz zaczynał być już widoczny. Jednak półdługi , zapinany powyżej pasa płaszcz i długa materia spódnicy kryły jej stan. Zdążyła sie przyzwyczaić do zmiennych nastrojów i narastających napięć. Odnajdowała spokój, jak zawsze w pracowni alchemicznej i... w jego ramionach. Jeśli tylko nie znikał gdzieś, zdobywając kolejne rany. On nie mówił, ona nie pytała. Nawet jeśli czuła i dostrzegała zbierający się w jego oczach cień. Czy wciąż była światłem, o którym kiedyś mówił?
Kucnęła ostrożnie, nie przejmując się wodą, która zmoczyła buciki i brzegi spódnicy. Zanurzyła obie dłonie w wodzie, popychając wianek akurat, gdy fala wracała na głębsze wody. Chłód orzeźwiał, ale Inara zacisnęła palce ze sobą, szukając skradzionego ciepła. Prze kilka uderzeń serca przyglądała się, jak puszczony wianek unosił się na ciemnym błękicie wody, by dołączyć do falującej tratwy kwiatów, liści, zaplecionych traw i kolorów.
Znajdź mnie - zdążyła pomyśleć i przymknęła powieki, zasłaniając kotarą rzęs widok, który odbijał się w myślach, jak lustrzana tafla.
Festiwal bez kłopotu pociągał nuty wspomnień i ich pierwszego spotkania po długiej nieobecności. Zgubiony wtedy wisiorek zapoczątkował serię nieoczekiwanych sytuacji. Przymknęła powieki, obracając w palcach wianek, ale wciąż go nie puszczała na wodę. Podniosła jedna dłoń do szyi, by musnąć błękit naszyjnika. Ten sam, który znalazł Percy. Ten sam, który wiązał więcej wspomnień, niż kiedyś.
Powoli podeszła w stronę brzegu, nie łopocząc się zmoczonymi brzegami spódnicy. Wolałaby zdjąć botki i iść boso, ale pogoda nie pozwalała na podobne zabiegi. Nachyliła się lekko, a kaskada rozpuszczonych włosów rozsypała się na ramiona i przysłoniła policzki. Dopiero teraz dostrzegła, że w czarnych pasmach zaplatały się maleńkie listki i naderwane płatki kwiatów. Efekt jej dziwnej potyczki z chochlikami, które - w ostatecznym rozrachunku - pomogły odnaleźć urokliwy zakątek.
Czuła się trochę nieswojo stojąc samej na plaży. Gdzie zniknęły jej przyjaciółki? Czuła się w tej materii opuszczona, a ostatnimi czasy bardziej skłaniając sie ku obecności Evandry. Mimowolnie opuściła dłoń, by przesunąć palcami po brzuchu, które teraz zaczynał być już widoczny. Jednak półdługi , zapinany powyżej pasa płaszcz i długa materia spódnicy kryły jej stan. Zdążyła sie przyzwyczaić do zmiennych nastrojów i narastających napięć. Odnajdowała spokój, jak zawsze w pracowni alchemicznej i... w jego ramionach. Jeśli tylko nie znikał gdzieś, zdobywając kolejne rany. On nie mówił, ona nie pytała. Nawet jeśli czuła i dostrzegała zbierający się w jego oczach cień. Czy wciąż była światłem, o którym kiedyś mówił?
Kucnęła ostrożnie, nie przejmując się wodą, która zmoczyła buciki i brzegi spódnicy. Zanurzyła obie dłonie w wodzie, popychając wianek akurat, gdy fala wracała na głębsze wody. Chłód orzeźwiał, ale Inara zacisnęła palce ze sobą, szukając skradzionego ciepła. Prze kilka uderzeń serca przyglądała się, jak puszczony wianek unosił się na ciemnym błękicie wody, by dołączyć do falującej tratwy kwiatów, liści, zaplecionych traw i kolorów.
Znajdź mnie - zdążyła pomyśleć i przymknęła powieki, zasłaniając kotarą rzęs widok, który odbijał się w myślach, jak lustrzana tafla.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Idąc, natrafiła na wąską ścieżkę, która nie wyglądała na uczęszczaną, ale nie zrażało jej to. Wolała spacerować w samotności, poza tym wybieranie najprostszych rozwiązań nie leżało w jej naturze. Kiedy wiele dziewcząt nie oddaliło się zbytnio od łąki, Sophia raźnym krokiem ruszyła przed siebie, zmierzając w stronę lasu. Nie bała się zapuszczać w nieznane ani wytyczać własnych ścieżek.
Przesuwając się dróżką wyczuwała przyjemny, kwiatowy zapach; gdzieś w pobliżu musiały znajdować się jakieś kwiaty. Zamierzała nazrywać trochę i upleść coś, co choć trochę przypominałoby wianek. To nie powinno być bardzo trudne, prawda?
Przed sobą dostrzegła niewysoką skałę, a dzięki spostrzegawczości szybko zlokalizowała na niej kwiaty. Zanim jednak podeszła bliżej, nagle usłyszała narastający szelest. W ostatniej chwili odskoczyła, kiedy z zarośli wyskoczył sporych rozmiarów jeleń, najwyraźniej spłoszony jej obecnością. Odsunęła się na bok, a spłoszone zwierzę odbiło się od skały, zahaczając o nie jednym z rogów. Jeleń jednak szybko zniknął, uciekając dalej w gęstwinę, a jedynym, co po nim pozostało, był odłamany fragment poroża. Sophia chwyciła go w dłoń, oglądając z ciekawością. Z pewnością był bardziej interesujący niż kwiaty, więc schowała go do kieszeni. Dopiero po tym wspięła się na skałę i zerwała kilka garści fioletowych kwiatków, być może goryczek. Nie znała się na roślinach zbyt dobrze, musi potem zapytać Rowan, co to było.
Niestety sporo kwiatów zepsuła, zanim udało jej się spleść wianek. Przy pierwszych próbach co chwila rozpadał się w którymś miejscu i nie trzymał się okręgu, a raczej nie mogła rzucić do wody prostego sznura z kwiatkami. W końcu spróbowała posplatać kruche łodyżki źdźbłami trawy. Na szczęście miała zręczne ręce, więc kiedy już pokonała początkową niedogodność i własne niedoświadczenie w kwestii robienia wianków, coś jej wyszło, choć z pewnością nie będzie to najpiękniejszy wianek na festiwalu.
Starając się nie zepsuć swojego i tak dość nieforemnego „dzieła” ruszyła w stronę wybrzeża, w końcu docierając do plaży, na której gromadziły się dziewczęta, a mężczyźni wbiegali do wody po pierwsze wianki. Nie spodziewała się, by ktokolwiek miał wyłowić jej własny, ale w ogóle jej na tym nie zależało. Przyszła tu po to, by popatrzeć i pośmiać się w duchu z naiwności tych młódek, które wciąż nie straciły wiary w uczucia i w przesądy, jakoby wyłowienie ich wianka miało im je zapewnić.
W końcu jednak zlokalizowała charakterystyczną czuprynę Rowan, rudą jak jej własna, i podeszła do niej, w międzyczasie zdejmując buty i idąc po piasku boso, z wiankiem w jednej dłoni i płaskimi butami w drugiej.
- Widzisz, dotrzymałam słowa – zaczęła, prezentując koślawy wianek. – Co to w ogóle za kwiatki? Kto by pomyślał, że dam się na to namówić, ale za dobrze wiem, jaką potrafisz być upartą męczybułą – dodała z przymrużeniem oka, przecież obie wiedziały, że bardzo lubiła Rowan, była nie tylko jej kuzynką ale i w pewnym sensie przyjaciółką, z którą mogła się czasem droczyć.
Rzuciła wianek do wody i wróciła do Rowan.
- No, to czekamy, kto wyłowi twój – rzuciła do niej.
Wbiła wzrok w wodzie. Nie interesowała się szczególnie swoim wiankiem, ale szybko dostrzegła wielką, pokaźną męską sylwetkę rzucającą się po wianuszek jej kuzynki.
- Patrz, czy to nie Benjamin Wright? – zapytała; sama kojarzyła Wrighta przede wszystkim z Zakonu Feniksa, ale wiedziała też, że swego czasu był znanym graczem quidditcha, a Rowan żywo interesowała się tym sportem, nawet bardziej, niż Sophia, która przez aurorski kurs i pracę poważnie zaniedbała latanie, o quidditchu nie wspominając, i dopiero w ostatnich miesiącach zaczęła nadrabiać braki. Zwłaszcza że po nawaleniu teleportacji i sieci Fiuu najczęściej podróżowała właśnie na miotle. – Wygląda na to, że masz dziś wielkie szczęście – znowu do niej mrugnęła, spodziewając się, że na pewno będzie tym zachwycona.
Przesuwając się dróżką wyczuwała przyjemny, kwiatowy zapach; gdzieś w pobliżu musiały znajdować się jakieś kwiaty. Zamierzała nazrywać trochę i upleść coś, co choć trochę przypominałoby wianek. To nie powinno być bardzo trudne, prawda?
Przed sobą dostrzegła niewysoką skałę, a dzięki spostrzegawczości szybko zlokalizowała na niej kwiaty. Zanim jednak podeszła bliżej, nagle usłyszała narastający szelest. W ostatniej chwili odskoczyła, kiedy z zarośli wyskoczył sporych rozmiarów jeleń, najwyraźniej spłoszony jej obecnością. Odsunęła się na bok, a spłoszone zwierzę odbiło się od skały, zahaczając o nie jednym z rogów. Jeleń jednak szybko zniknął, uciekając dalej w gęstwinę, a jedynym, co po nim pozostało, był odłamany fragment poroża. Sophia chwyciła go w dłoń, oglądając z ciekawością. Z pewnością był bardziej interesujący niż kwiaty, więc schowała go do kieszeni. Dopiero po tym wspięła się na skałę i zerwała kilka garści fioletowych kwiatków, być może goryczek. Nie znała się na roślinach zbyt dobrze, musi potem zapytać Rowan, co to było.
Niestety sporo kwiatów zepsuła, zanim udało jej się spleść wianek. Przy pierwszych próbach co chwila rozpadał się w którymś miejscu i nie trzymał się okręgu, a raczej nie mogła rzucić do wody prostego sznura z kwiatkami. W końcu spróbowała posplatać kruche łodyżki źdźbłami trawy. Na szczęście miała zręczne ręce, więc kiedy już pokonała początkową niedogodność i własne niedoświadczenie w kwestii robienia wianków, coś jej wyszło, choć z pewnością nie będzie to najpiękniejszy wianek na festiwalu.
Starając się nie zepsuć swojego i tak dość nieforemnego „dzieła” ruszyła w stronę wybrzeża, w końcu docierając do plaży, na której gromadziły się dziewczęta, a mężczyźni wbiegali do wody po pierwsze wianki. Nie spodziewała się, by ktokolwiek miał wyłowić jej własny, ale w ogóle jej na tym nie zależało. Przyszła tu po to, by popatrzeć i pośmiać się w duchu z naiwności tych młódek, które wciąż nie straciły wiary w uczucia i w przesądy, jakoby wyłowienie ich wianka miało im je zapewnić.
W końcu jednak zlokalizowała charakterystyczną czuprynę Rowan, rudą jak jej własna, i podeszła do niej, w międzyczasie zdejmując buty i idąc po piasku boso, z wiankiem w jednej dłoni i płaskimi butami w drugiej.
- Widzisz, dotrzymałam słowa – zaczęła, prezentując koślawy wianek. – Co to w ogóle za kwiatki? Kto by pomyślał, że dam się na to namówić, ale za dobrze wiem, jaką potrafisz być upartą męczybułą – dodała z przymrużeniem oka, przecież obie wiedziały, że bardzo lubiła Rowan, była nie tylko jej kuzynką ale i w pewnym sensie przyjaciółką, z którą mogła się czasem droczyć.
Rzuciła wianek do wody i wróciła do Rowan.
- No, to czekamy, kto wyłowi twój – rzuciła do niej.
Wbiła wzrok w wodzie. Nie interesowała się szczególnie swoim wiankiem, ale szybko dostrzegła wielką, pokaźną męską sylwetkę rzucającą się po wianuszek jej kuzynki.
- Patrz, czy to nie Benjamin Wright? – zapytała; sama kojarzyła Wrighta przede wszystkim z Zakonu Feniksa, ale wiedziała też, że swego czasu był znanym graczem quidditcha, a Rowan żywo interesowała się tym sportem, nawet bardziej, niż Sophia, która przez aurorski kurs i pracę poważnie zaniedbała latanie, o quidditchu nie wspominając, i dopiero w ostatnich miesiącach zaczęła nadrabiać braki. Zwłaszcza że po nawaleniu teleportacji i sieci Fiuu najczęściej podróżowała właśnie na miotle. – Wygląda na to, że masz dziś wielkie szczęście – znowu do niej mrugnęła, spodziewając się, że na pewno będzie tym zachwycona.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Wybrzeże
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset