Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Wybrzeże
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wybrzeże
Nie dajcie się zwieść, wybrzeże tylko z pozoru wygląda na spokojne. W ciągu chwili mogą powstać fale, szczególnie odczuwalne bliżej brzegu. Piasek miesza się z kamieniami, szczególnie w wodzie, gdzie głazy stają się coraz to większe, pokryte morskimi glonami, co czyni ich niebezpiecznie śliskimi. Nietrudno tutaj o niespodziewane wgłębienia, dlatego lepiej sprawdzać podłoże przy każdym kroku, oczywiście jeśli nie chce się zaliczyć kąpieli w morskiej pianie.
Ku wybrzeżu puściła się niemal biegiem. Jak to z resztą często było w przypadku dzieci, Kyra była przepełniona ekscytacją i radością w takim stopniu, że niemal z niej kipiało. Nie przejmowała się nawet specjalnie odświętnym ubraniem, które już zdążyło się lekko pobrudzić i porwać na rękawie. Wiedziała, że mama nie będzie zadowolona, widząc że nowa sukienka już jest uszkodzona, ale nie można było przecież winić Kyry!
Dziewczynka zatrzymała się dopiero, gdy już dotarła na wybrzeże. Chciała zająć najlepsze miejsce, a co za tym idzie mieć również najlepszy widok! Nie puszczała swojego wianka od razu, wolała najpierw poobserwować innych. Gdy więc dostrzegła pierwszych mężczyzn, którzy wskoczyli do wody, by sięgnąć po kwiaty dryfujące na powierzchni fal, aż zaklaskała w ręce. Podobało jej się dosłownie wszystko - nawet to drobne nieporozumienie, gdy jakichś dwóch panów rzuciło się ku temu samemu wiankowi. Nie znając ani jednego, ani drugiego, Kyra oczywiście nie miała pojęcia, czego dotyczyła ta niewielka sprzeczka. Ona już wymyśliła sobie swoją własną historię - oto dwóch mężnych wojowników oddało serca tej samej damie i postanowiło zawalczyć o jej względy! Konfrontacja nastąpiła już w wodzie, gdy obaj skoczyli by wyłowić jej wianek! ... chociaż z jej opowieścią troszkę kłócił się fakt, że jeden z walczących dosłownie po sekundzie odpuścił, sięgając po kwiaty splecione przez jakąś inną niewiastę... Ech, co to miało być? Nie, tak tej historii nie będzie opowiadać. Na pewno rozpowie w domu, że obaj mężowie walczyli o wianek do upadłego i że jeden z nich został pokonany a potem utonął! Tak będzie dużo ciekawiej.
Dopiero, gdy na wodzie pojawiło się jeszcze trochę wianków, Kyra postanowiła puścić swój. W myślach uznała, że tak będzie bardziej odpowiednio. Jej wybranek będzie musiał odnaleźć jej kwiaty pośród wielu innych! No bo czy to nie będzie ukazywało dobitnie, że to przeznaczenie ich ze sobą związało?
Młoda, nie zważając na swoją opiekunkę, krzyczącą coś o tym, że morze jest niebezpieczne, ruszyła ochoczo w kierunku brzegu. Nie przejmowała się zamoczonymi butami. Zdjęła z głowy swój wianek, jeszcze raz obejrzała go z każdej strony a potem pocałowała lekko, w myślach wypowiadając życzenie. Może nie tak to miało działać, ale hej! Kto jej zabroni? Dopiero potem wypuściła go do wody. Płyń, płyń wianeczku!
Dziewczynka zatrzymała się dopiero, gdy już dotarła na wybrzeże. Chciała zająć najlepsze miejsce, a co za tym idzie mieć również najlepszy widok! Nie puszczała swojego wianka od razu, wolała najpierw poobserwować innych. Gdy więc dostrzegła pierwszych mężczyzn, którzy wskoczyli do wody, by sięgnąć po kwiaty dryfujące na powierzchni fal, aż zaklaskała w ręce. Podobało jej się dosłownie wszystko - nawet to drobne nieporozumienie, gdy jakichś dwóch panów rzuciło się ku temu samemu wiankowi. Nie znając ani jednego, ani drugiego, Kyra oczywiście nie miała pojęcia, czego dotyczyła ta niewielka sprzeczka. Ona już wymyśliła sobie swoją własną historię - oto dwóch mężnych wojowników oddało serca tej samej damie i postanowiło zawalczyć o jej względy! Konfrontacja nastąpiła już w wodzie, gdy obaj skoczyli by wyłowić jej wianek! ... chociaż z jej opowieścią troszkę kłócił się fakt, że jeden z walczących dosłownie po sekundzie odpuścił, sięgając po kwiaty splecione przez jakąś inną niewiastę... Ech, co to miało być? Nie, tak tej historii nie będzie opowiadać. Na pewno rozpowie w domu, że obaj mężowie walczyli o wianek do upadłego i że jeden z nich został pokonany a potem utonął! Tak będzie dużo ciekawiej.
Dopiero, gdy na wodzie pojawiło się jeszcze trochę wianków, Kyra postanowiła puścić swój. W myślach uznała, że tak będzie bardziej odpowiednio. Jej wybranek będzie musiał odnaleźć jej kwiaty pośród wielu innych! No bo czy to nie będzie ukazywało dobitnie, że to przeznaczenie ich ze sobą związało?
Młoda, nie zważając na swoją opiekunkę, krzyczącą coś o tym, że morze jest niebezpieczne, ruszyła ochoczo w kierunku brzegu. Nie przejmowała się zamoczonymi butami. Zdjęła z głowy swój wianek, jeszcze raz obejrzała go z każdej strony a potem pocałowała lekko, w myślach wypowiadając życzenie. Może nie tak to miało działać, ale hej! Kto jej zabroni? Dopiero potem wypuściła go do wody. Płyń, płyń wianeczku!
The member 'Kyra Ollivander' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Znowu kaczy dziób, aż trudno w to uwierzyć. Już raz jej się to zdarzyło, nie martwiła się więc - wiedziała że nie jest to nic groźnego i, że samo zniknie za niedługo. Zaklepotała nim do jakiejś dziewczynki, którą to widocznie bawiło i uśmiechnęła się wesoło, nie zbaczając z drogi. Anomalie które krążyły dookoła były niekiedy niebezpieczne, jednak tym razem miała szczęście. Szła więc dalej w najładniejszej letniej sukience jaką miała - na pewno nie równała się z żadną dookoła, jednak nie zamierzała się tym teraz martwić - z pięknym, wiankiem w dłoniach, zaplecionym z bzu i nieznanych jej bliżej zielonych roślin i uśmiechała się wesoło swoim kaczym dziobem.
Było pięknie. Mimo wszystkiego co się działo choć nie powinno, czuła się jakoś tak lekko i wesoło. Widziała gdzieś przed sobą zamieszanie dookoła jakiejś dziewczynki. Nie zbliżała się zbytnio, nie chcąc rykoszetem oberwać magicznymi dziwami które w tej chwili trzymają się dzieci - jej wystarczy dziób, przynajmniej jest niegroźny. Mijała po drodze też Bena, stał z jakimś człowiekiem, którego nigdy wcześniej nie widziała.
- Udanych łowów!
Pomachała mu wesoło, nie zatrzymywała się jednak, zaraz szła niezmiennie dalej - jej celem była woda. Piękna, pełna w tej chwili kolorowych kółek, kwiatków i ludzi którzy za nimi wskakiwali. Weszła powoli do wody, była strasznie zimna, mroźna wręcz, jednak w jakiś sposób było to nawet przyjemne. Poczekała chwilkę żeby trochę przyzwyczaić się do zimna i zrobiła jeszcze kilka niewielkich kroków, przytrzymując sukienkę żeby chronić ją przed zbyt mocnym zamoczeniem. W końcu puściła swój wianek do wody i nie spiesząc się nadmiernie wycofała się z powrotem na piasek, gdzie siadła w spokoju i przyglądała się kolejnym paniom puszczającym na wodę swoje wianki i panom, którzy wskakiwali do wody i łowili je, wychodzili mokrzy by ostatecznie oddać zguby właściwym osobom. Całkiem było to urocze, trzeba przyznać. Zerknęła dookoła ciekawa, czy Ollivander jest już w okolicy, nie szukała go jednak zbyt uparcie, po prostu spokojnie czekała.
Było pięknie. Mimo wszystkiego co się działo choć nie powinno, czuła się jakoś tak lekko i wesoło. Widziała gdzieś przed sobą zamieszanie dookoła jakiejś dziewczynki. Nie zbliżała się zbytnio, nie chcąc rykoszetem oberwać magicznymi dziwami które w tej chwili trzymają się dzieci - jej wystarczy dziób, przynajmniej jest niegroźny. Mijała po drodze też Bena, stał z jakimś człowiekiem, którego nigdy wcześniej nie widziała.
- Udanych łowów!
Pomachała mu wesoło, nie zatrzymywała się jednak, zaraz szła niezmiennie dalej - jej celem była woda. Piękna, pełna w tej chwili kolorowych kółek, kwiatków i ludzi którzy za nimi wskakiwali. Weszła powoli do wody, była strasznie zimna, mroźna wręcz, jednak w jakiś sposób było to nawet przyjemne. Poczekała chwilkę żeby trochę przyzwyczaić się do zimna i zrobiła jeszcze kilka niewielkich kroków, przytrzymując sukienkę żeby chronić ją przed zbyt mocnym zamoczeniem. W końcu puściła swój wianek do wody i nie spiesząc się nadmiernie wycofała się z powrotem na piasek, gdzie siadła w spokoju i przyglądała się kolejnym paniom puszczającym na wodę swoje wianki i panom, którzy wskakiwali do wody i łowili je, wychodzili mokrzy by ostatecznie oddać zguby właściwym osobom. Całkiem było to urocze, trzeba przyznać. Zerknęła dookoła ciekawa, czy Ollivander jest już w okolicy, nie szukała go jednak zbyt uparcie, po prostu spokojnie czekała.
One day
the Grave-Digger had been approached by the stranger, who asked the way to town. He seemed strangely familiar, although they had never met.
The member 'Charlotte Moore' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Z początku towarzyszył siostrze, podążając za nią krok w krok, jak jakiś cień - tam gdzie ganała mała Kyra, tam gnał i on, co rusz przytakując gdy wystawiała swoje dziecięce ręce wskazując palcem kolejne atrakcje. Przytaknął nawet wtedy, kiedy kategorycznie zabroniła mu łowić swój wianek, nawet jeśli przez chwilę się z nią droczył obiecując, że nie da szansy żadnemu kawalerowi i rzuci się po splecione przezeń kwiaty jak tylko wypuści je z dłoni. Ale tak po prawdzie wypatrywał innej roślinnej korony, tej która nie należała do żadnej księżniczki, chociaż pani Ollivander jasno dała mu do zrozumienia, iż ma nadzieję, że tym razem wróci do zamku Lancaster z jakąś uroczą szlachcianką na rękach, coby ją od razu przez próg przenieść. W każdym razie stracił Kyrę z oczu kiedy ta pod opieką opiekunki pognała na łąkę by ze wszystkich rosnących tam kwiatów wybrać te najpiękniejsze. A Titus? Titus w tym czasie włóczył się po wybrzeżu obserwując panny zalegające przy linii wody - widział znajome twarze - delikatnym ukłonem powitał pannę Shafiq i kuzynkę Cressidę, którą nie tak dawno temu osobiście wyciągał z kominka w posiadłości Ollivanderów. Całkiem zabawna sytuacja, chociaż dziewczątko pewnie powiedziałoby coś innego. Obserwował mężczyzn rzucających się w morskie fale po wypatrzone uprzednio wianki i wreszcie dostrzegł gdzieś znajomy kontur twarzy, nawet jeśli zamiast nosa jawił się kaczy dziób. Wbił spojrzenie w rude kosmyki włosów i przesunął wzrokiem po letniej sukience otulającej sylwetkę panny Moore. To było całkiem naturalne, że jego usta wygięły się w uśmiechu, a oczy ostatecznie zatrzymały na niesionym przez dziewczynę wianku splecionym z gałązek bzu, pomiędzy które wcisnęła drobny prezent podarowany przez samego panicza Ollivandera. Patrzył jak ląduje na wodzie i spokojnie unosi się na niej wśród innych naturalnych diademów. Drgnął, ale odczekał chwilę, by w końcu ruszyć w kierunku tafli i zanurzyć stopy w chłodnej wodzie - włosy na ciele momentalnie stanęły dęba, a on sam uniósł nieco swoją elegancką szatę, zanurzając się coraz bardziej i bardziej. Nie umiał pływać, więc przyspieszył by złapać wieniec zanim podryfuje hen na głębiny i chociaż z początku jakby czaił się do innego, to ostatecznie, pozornie omyłkowo, zacisnął palce na delikatnych kwiatach bzu, uprzednio splecionych dłońmi samej Charlotte.
+
+
Every great wizard in history has started out as nothing more than what we are now, students.
If they can do it,
why not us?
If they can do it,
why not us?
The member 'Titus F. Ollivander' has done the following action : Rzut kością
'Wianki - M' :
'Wianki - M' :
Nie lubię utartych ścieżek - jestem prawdziwym Sproutem i niesie mnie wszędzie, gdzie tylko wzrok poniesie. Nic dziwnego, że decyduję się na mało uczęszczane drogi. Co więcej, nie zamierzam wspinać się na palce starając się dosięgnąć kwietnych gałęzi drzew i krzewów, psuje to nie tylko kompozycję wianka, ale też kruchość natury, o którą powinniśmy dbać. Zbieranie kwiatów z ziemi to coś innego, po prostu wystarczy dobrze uciąć, żeby roślina odrosła silna i piękna, jak przedtem. Mam przy sobie nawet niewielki nożyk - jestem przygotowana na każdą okazję. Zresztą, kto inny jak nie zielarka?
Trochę niepewnie idę wśród wyboistej ścieżki, oglądam się na ziemię oraz na boki, ale głosy innych dziewcząt szybko milkną. To nic. Mijam kolejne, bujne krzewy uprzejmie ich nie zauważając, nucę sobie najnowsze piosenki zasłyszane w radiu. Niestety idę tak i idę, a końca nie widać. W pewnym momencie wręcz nie wiem dokąd się udałam. Wpadam w lekki popłoch, ale chwilę później przychodzi reprymenda - jesteś silna, Pom, poradzisz sobie przecież. Stwierdziwszy oczywistość ruszam dalej, zresztą i tak nie mam innej alternatywy.
Wreszcie docieram do przyjemnego gaiku, ale w nim również nie widzę niczego, co nadawałoby się dla wybrednej zielarki. Żadnych maków, chabrów, żadnych stokrotek nawet. Koniczyn! Niczego. Panika zdaje się narastać gdzieś w moim serduszku, ale nie daję jej nad sobą panować. Zdeterminowana przyspieszam, odnajdując ostatecznie cel mojej tułaczki. Pięknie pachnący jaśmin - idealnie delikatny na tak osobliwą plecionkę. Szybkimi, płynnymi ruchami odcinam łodyżki, potem oplatam je ze sobą. Podobnie robię też przewspaniałym, różowym głogiem oraz jego gałązkami tworzącymi misterną, trwałą konstrukcję kwietnej korony. Biały bez ma być dopełnieniem osobliwego tworu wychodzącego spod moich palców, ale niespodziewanie w dłoni zostają mi dwa odłamki spadającej gwiazdy. Uśmiecham się szeroko, wciskając je do sukienkowej kieszonki. Kończę wtedy budowę wianka i jakimś cudem niedługo potem odnajduję się na wybrzeżu, gdzie reszta kobiet woduje swoje wianki. Tak robię także ja, przykucnąwszy przy brzegu. Żegnajcie jaśminy, głogi i bzy, macham im na pożegnanie kiedy porywa je leniwy prąd wody.
Wyprostowując się i rozglądając dookoła dostrzegam płomiennie rudą czuprynę Julki, do której żwawym krokiem podchodzę i ściskam na powitanie.
- Juleczka! - krzyczę może zbyt entuzjastycznie, ale taka już jestem. Przytrzymuję opadający na czoło kapelusz. - Ty już masz swojego kawalera, ja nie mam żadnego, więc proponuję korzystać z uroków Weymouth, co ty na to? - rzucam propozycją, która zaraz zostaje zaakceptowana. - Tak ci zazdroszczę, że tu mieszkasz. Okolica jest absolutnie piękna. Wiesz, powtarzałam ostatnio kroki tańca jakie mi pokazywałaś. A co u ciebie? Jak się czujesz przed ślubem? Opowiadaj! - zagaduję ją energicznym ćwierkaniem nie dając nawet dojść do głosu. Grunt, że zabieram ją pod pachę i żegnamy piękne wybrzeże.
zt.
Trochę niepewnie idę wśród wyboistej ścieżki, oglądam się na ziemię oraz na boki, ale głosy innych dziewcząt szybko milkną. To nic. Mijam kolejne, bujne krzewy uprzejmie ich nie zauważając, nucę sobie najnowsze piosenki zasłyszane w radiu. Niestety idę tak i idę, a końca nie widać. W pewnym momencie wręcz nie wiem dokąd się udałam. Wpadam w lekki popłoch, ale chwilę później przychodzi reprymenda - jesteś silna, Pom, poradzisz sobie przecież. Stwierdziwszy oczywistość ruszam dalej, zresztą i tak nie mam innej alternatywy.
Wreszcie docieram do przyjemnego gaiku, ale w nim również nie widzę niczego, co nadawałoby się dla wybrednej zielarki. Żadnych maków, chabrów, żadnych stokrotek nawet. Koniczyn! Niczego. Panika zdaje się narastać gdzieś w moim serduszku, ale nie daję jej nad sobą panować. Zdeterminowana przyspieszam, odnajdując ostatecznie cel mojej tułaczki. Pięknie pachnący jaśmin - idealnie delikatny na tak osobliwą plecionkę. Szybkimi, płynnymi ruchami odcinam łodyżki, potem oplatam je ze sobą. Podobnie robię też przewspaniałym, różowym głogiem oraz jego gałązkami tworzącymi misterną, trwałą konstrukcję kwietnej korony. Biały bez ma być dopełnieniem osobliwego tworu wychodzącego spod moich palców, ale niespodziewanie w dłoni zostają mi dwa odłamki spadającej gwiazdy. Uśmiecham się szeroko, wciskając je do sukienkowej kieszonki. Kończę wtedy budowę wianka i jakimś cudem niedługo potem odnajduję się na wybrzeżu, gdzie reszta kobiet woduje swoje wianki. Tak robię także ja, przykucnąwszy przy brzegu. Żegnajcie jaśminy, głogi i bzy, macham im na pożegnanie kiedy porywa je leniwy prąd wody.
Wyprostowując się i rozglądając dookoła dostrzegam płomiennie rudą czuprynę Julki, do której żwawym krokiem podchodzę i ściskam na powitanie.
- Juleczka! - krzyczę może zbyt entuzjastycznie, ale taka już jestem. Przytrzymuję opadający na czoło kapelusz. - Ty już masz swojego kawalera, ja nie mam żadnego, więc proponuję korzystać z uroków Weymouth, co ty na to? - rzucam propozycją, która zaraz zostaje zaakceptowana. - Tak ci zazdroszczę, że tu mieszkasz. Okolica jest absolutnie piękna. Wiesz, powtarzałam ostatnio kroki tańca jakie mi pokazywałaś. A co u ciebie? Jak się czujesz przed ślubem? Opowiadaj! - zagaduję ją energicznym ćwierkaniem nie dając nawet dojść do głosu. Grunt, że zabieram ją pod pachę i żegnamy piękne wybrzeże.
zt.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Ja tam nie wiem nic o żadnym Festiwalu Lata i pewnie nigdy bym się nie dowiedział, gdyby nie seria niefortunnych wydarzeń układająca się w dziwny zbieg okoliczności. Nie pytajcie skąd znam takie słowa, chyba Valerij kiedyś coś rzucił takim podobnym, ale to nieważne. Ważne, że siedzę sobie w knajpce i popijam piwko, które smakuje jak siki (i pewnie nimi jest), aż tu nagle wpada zdyszany koleś do środka. To znaczy, koleś jak koleś, nie zasługuje na nic innego niż pogardliwe spojrzenie, ale nie o to chodzi. On jednak nie ma instynktu samozachowawczego i się do mnie sadzi. Do mnie! Toż to istna masakra. Tak sobie myślę (tak, tak), że on to chyba rozumu nie ma. Nie wnikam. W każdym razie twierdzi, że zbiłem ostatnio jego brata i że mam sobie nie wyobrażać. Tak jakbym wiedział co to znaczy. No więc łypię na niego złowrogo, bo mi kurwa przeszkadza w dywasertacji nad sensem istnienia, ale on nie odpuszcza. Wymachuje przede mną swoimi nędznymi piąstkami, a że ja w gorącej wodzie kąpany, to wstaję wywracając krzesło, stolik i kufel na raz. Chyba dopiero teraz widzi, jaki jestem zajebiście wysoki, bo robi wielkie oczy i zaczyna spierdalać. To ja go gonię, bo to nie może być tak, że będzie się rządził na mojej dzielni. I biegniemy tak i biegniemy, aż on dopada do kominka i znika w zieleni płomieni. Myślę sobie, że nie będę kurwa gorszy i też tak robię. Tylko chyba coś mi się powaliło w wymowie, bo zjawiam się nagle gdzieś w karczmie na jakimś zadupiu. Kiedy z niej wychodzę, to widzę tylko lasy i pola i ludzi tłumnie schodzących się w jakieś miejsce. No to stwierdzam, że może tam się ukrył ten knypek. Ale nie dostrzegam go nigdzie w tłumie. W ogóle wszyscy wyglądają na jakichś wypacykowanych gogusiów i nadęte lafiryndy, ale nic to, nie zrażam się. Nie takie rzeczy się w życiu przeżywało. Idę dalej i wszyscy się na mnie jakoś tak dziwnie patrzą, jakby dużego chłopa nie widzieli. Może to był zjazd patykowatych konusów? Och, gdybym tylko wiedział, że ten cały cyrk organizuje rodzina mojego przyjaciela ze szkolnych lat!
Niestety nie wiem. W każdym razie jak tak idę to docieram do jakiejś wody. I autentycznie nie wiem co się dzieje. Część rzuca do wody jakieś chwasty, część się na nie czai i je wyławia staczając bój na śmierć i życie. Nie wiem, po co tak, ale tak sobie teraz uzmysławiam, że chyba liczą na kasę ze znaleźnego. Uczciwa propozycja.
- Ej, blondas, ile płacą za sztukę? - pytam więc jakiegoś kurdupla obok, ale on robi tylko wielkie oczy, chwyta lasię za rękę i spieprzają gdzieś. Wzruszam ramionami, bo już mam dość biegania za frajerami dzisiaj. Stwierdzam po prostu, że też coś wyłowię i zażądam jakiejś przypadkowej sumy kasiory.
- Siema Salome! Zgubiłaś coś! - krzyczę do jedynej znajomej mordy jaką tu widzę. Zdejmuję więc buty i podwijam nogawki spodni, po czym postanawiam te badyle wydostać z tej wody. Zupełnie nie rozumiem po co Salomka w ogóle rzucała to świństwo tam, ale nie wnikam, może wypadło jej z rąk. Trochę tylko głupio, że muszę po znajomości spuścić cenę, ale może uda się wyłowić coś jeszcze i fatyga mi się zwróci.
+
Niestety nie wiem. W każdym razie jak tak idę to docieram do jakiejś wody. I autentycznie nie wiem co się dzieje. Część rzuca do wody jakieś chwasty, część się na nie czai i je wyławia staczając bój na śmierć i życie. Nie wiem, po co tak, ale tak sobie teraz uzmysławiam, że chyba liczą na kasę ze znaleźnego. Uczciwa propozycja.
- Ej, blondas, ile płacą za sztukę? - pytam więc jakiegoś kurdupla obok, ale on robi tylko wielkie oczy, chwyta lasię za rękę i spieprzają gdzieś. Wzruszam ramionami, bo już mam dość biegania za frajerami dzisiaj. Stwierdzam po prostu, że też coś wyłowię i zażądam jakiejś przypadkowej sumy kasiory.
- Siema Salome! Zgubiłaś coś! - krzyczę do jedynej znajomej mordy jaką tu widzę. Zdejmuję więc buty i podwijam nogawki spodni, po czym postanawiam te badyle wydostać z tej wody. Zupełnie nie rozumiem po co Salomka w ogóle rzucała to świństwo tam, ale nie wnikam, może wypadło jej z rąk. Trochę tylko głupio, że muszę po znajomości spuścić cenę, ale może uda się wyłowić coś jeszcze i fatyga mi się zwróci.
+
no one cares
Oli Ogden
Zawód : zbir
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
- Kup mi whiskey.
- Będziesz pił whiskey? Jest 10 rano.
- W takim razie kup whiskey i płatki.
- Będziesz pił whiskey? Jest 10 rano.
- W takim razie kup whiskey i płatki.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półolbrzym
Nieaktywni
The member 'Oli Ogden' has done the following action : Rzut kością
'Wianki - M' :
'Wianki - M' :
Jasne palce zaciskały się kurczowo na lekko rozkloszowanej spódnicy równie jasnej sukienki, mnąc materiał nerwowo. Choć było to nader głupiutkie z jej strony, a wcześniejsze słowa skierowane do wianka wydawały się tchnąć ślepym pogodzeniem z losem — tak jakieś napięcie oraz niepewność wstrząsały niewielkim ciałem, zaś przejęte spojrzenie podjęło próby wypatrzenia kwiecia hortensji przezeń zerwanego. Podświadomie wiedziała, iż jako dojrzała — przynajmniej fizycznie, bo umysł jej posiadał czasem swoje smarkate momenty — niewiasta spełniona zawodowo oraz towarzysko, winna kpić z miłości i być może nawet wyśmiewać te wszystkie młodziutkie dziewczątka stłoczone na plaży, wierzące, iż ten, kto zdobędzie ich wiecheć kwiatów, będzie tym przeznaczonym. Ale nie potrafiła, nie kiedy serce trzepotało rozpaczliwie w piersi, a usta zaciskały się w wąską linię, zupełnie tak jakby to mogło powstrzymać ładnie skrojone wargi od wykrzywiania się w pełnym zawodu wyrazie, kiedy to kolejne męskie sylwetki mijały Rowanowy wianeczek. Uśmiechała się zaraz, dobywała się nawet na ucieszony śmiech, gdy znajome panienki podbiegały do niej uradowane, chwaląc się, iż niedane im będzie spędzić tego wieczoru samotnie. I życzyła im jak najlepiej, naprawdę! Ona będzie mieć lemura, one zaś tańce przy ognisku. Tylko jedną osobę by z chęcią za włosy wytargała, ot tuż obok stała dokładnie ta arystokratka, która ledwie kilka dni temu jakże podstępnie pozbawiła Sproutównę cennych malin. Z tym że teraz nie tchnęła od niej nieśmiałość, a pewnego rodzaju wywyższenie, gdy tak dziwnym trafem błyskała w stronę rudzielca pierścionkiem zaręczynowym. Oż ty flądro! Już gotowa była zacisnąć dłonie w pięści i z typowym dla siebie impetem rozpocząć coroczną kotłowaninę, lecz przybycie kuzynki skutecznie odwróciło jej uwagę. Ale ona będzie pamiętać, bo słonie nigdy nie zapominają podobnie jak zawzięte uzdrowicielki rozmawiające z gryzoniami.
— To się nazywa nieustępliwość oraz umiejętność postawienia na swoim — zauważyła beznamiętnie Red, choć czerń ślepi błysnęła rozbawieniem. Tak, była upartą męczybułą. Była też nieznośna, gderliwa i wymagająca. I zdecydowanie nie przyjmowała słowa `nie` jako odpowiedź, przynajmniej w tak rzekomo błahych sprawach. Co jak co, ale Carterównie należała się chwila wytchnienia. I odrobina miłości. I może wina — Goryczka, oznacza wewnętrzną wartość. Była też stosowana podobno w rytuałach miłosnych, żeby podtrzymać pożądanie. O ty spryciulo! — zawołała, przyjaźnie klepiąc ją po plecach. Wzrokiem poprowadziła znajomego rudzielca, który i swój nader koślawy wianek postanowił oddać morskiej toni, nie zdobywając się na słowa wyjaśniające, iż jej Sproutowski wianek ma w sobie duszę wędrowca i prawdopodobnie przyjdzie mu zwiedzić świat. Milczenie zostało zaraz to przerwane, gdy dosłyszała z ust Sophii znajome imię.
— GDZIE?!! — złapała kurczowo za ramiona nieszczęsną panią auror, z taką desperacją oraz rozpaczliwą potrzebą natychmiastowego zlokalizowania Wrighta, iż strwożona mina towarzyszki nawet nie dziwiła. Rowan w takich momentach potrafiła być przerażająca...i nieco żałosna, lecz strach zdecydowanie wygrywał. Puściła zaraz kobietę i gorączkowo jęła przeszukiwać wybrzeże, chcąc dojrzeć ogromną sylwetkę eks-gwiazdy quidditcha. Cała wręcz tchnęła ekscytacją, a przecież nie powinna. Znała Bena już jakiś czas, dzięki jej najukochańszej i najwspanialszej siostrze, lecz zachwyt nie mijał. Bo... Bo to był Benjamin Wright! Benjamin Wright, na którego mecze chodziła i którego plakaty zbierała, czytała nawet wywiady...jak przystało na fankę quidditcha. Biedne siostry Leighton regularnie były nagabywane o bilety.
— O matkomatkomatkomatko Sophia, powiedz, że to nie żadna anomalia — poprosiła drżącym, cichutkim głosem, niemalże podskakując w miejscu. Jednak to nie była anomalia, Jamie naprawdę złapał jej — Jej! Jejejejejejej — wianek i teraz kierował się na plażę, w jej stronę. Rowan. Rowan! Rowan, proszę zachowaj resztki godności, narratorka cię prosi. Rowan stop, nie piszcz. Uff, nie piszczysz. Dobrze. Teraz spokojnie, jakoś przez to przebrniemy z wdziękiem. Albo z umiarkowanym upokorzeniem. Tylko. Zachowaj. Spokój.
— Jaimie... — wita się z nim, z szerokim uśmiechem na twarzy. Nie bardzo wie, co więcej powiedzieć, nie kiedy świdrują ją uważnie złotawe oczy kuzynki. Cholera, dlaczego ma wrażenie, że ta będzie się z niej naśmiewać przez długi czas? A zresztą, chrzanić to! Toż to Benjamin Wright! Benjamin Wright! Tutaj. Z jej wiankiem. Jej!
— To się nazywa nieustępliwość oraz umiejętność postawienia na swoim — zauważyła beznamiętnie Red, choć czerń ślepi błysnęła rozbawieniem. Tak, była upartą męczybułą. Była też nieznośna, gderliwa i wymagająca. I zdecydowanie nie przyjmowała słowa `nie` jako odpowiedź, przynajmniej w tak rzekomo błahych sprawach. Co jak co, ale Carterównie należała się chwila wytchnienia. I odrobina miłości. I może wina — Goryczka, oznacza wewnętrzną wartość. Była też stosowana podobno w rytuałach miłosnych, żeby podtrzymać pożądanie. O ty spryciulo! — zawołała, przyjaźnie klepiąc ją po plecach. Wzrokiem poprowadziła znajomego rudzielca, który i swój nader koślawy wianek postanowił oddać morskiej toni, nie zdobywając się na słowa wyjaśniające, iż jej Sproutowski wianek ma w sobie duszę wędrowca i prawdopodobnie przyjdzie mu zwiedzić świat. Milczenie zostało zaraz to przerwane, gdy dosłyszała z ust Sophii znajome imię.
— GDZIE?!! — złapała kurczowo za ramiona nieszczęsną panią auror, z taką desperacją oraz rozpaczliwą potrzebą natychmiastowego zlokalizowania Wrighta, iż strwożona mina towarzyszki nawet nie dziwiła. Rowan w takich momentach potrafiła być przerażająca...i nieco żałosna, lecz strach zdecydowanie wygrywał. Puściła zaraz kobietę i gorączkowo jęła przeszukiwać wybrzeże, chcąc dojrzeć ogromną sylwetkę eks-gwiazdy quidditcha. Cała wręcz tchnęła ekscytacją, a przecież nie powinna. Znała Bena już jakiś czas, dzięki jej najukochańszej i najwspanialszej siostrze, lecz zachwyt nie mijał. Bo... Bo to był Benjamin Wright! Benjamin Wright, na którego mecze chodziła i którego plakaty zbierała, czytała nawet wywiady...jak przystało na fankę quidditcha. Biedne siostry Leighton regularnie były nagabywane o bilety.
— O matkomatkomatkomatko Sophia, powiedz, że to nie żadna anomalia — poprosiła drżącym, cichutkim głosem, niemalże podskakując w miejscu. Jednak to nie była anomalia, Jamie naprawdę złapał jej — Jej! Jejejejejejej — wianek i teraz kierował się na plażę, w jej stronę. Rowan. Rowan! Rowan, proszę zachowaj resztki godności, narratorka cię prosi. Rowan stop, nie piszcz. Uff, nie piszczysz. Dobrze. Teraz spokojnie, jakoś przez to przebrniemy z wdziękiem. Albo z umiarkowanym upokorzeniem. Tylko. Zachowaj. Spokój.
— Jaimie... — wita się z nim, z szerokim uśmiechem na twarzy. Nie bardzo wie, co więcej powiedzieć, nie kiedy świdrują ją uważnie złotawe oczy kuzynki. Cholera, dlaczego ma wrażenie, że ta będzie się z niej naśmiewać przez długi czas? A zresztą, chrzanić to! Toż to Benjamin Wright! Benjamin Wright! Tutaj. Z jej wiankiem. Jej!
I'd rather watch my kingdom fall
...I want it all or not at all
Rowan Sprout
Zawód : Uzdrowicielka na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you take my hand,
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Wokół panowała atmosfera sielanki i beztroski. Ludzie szukali zapomnienia i odskoczni od ostatnich dramatycznych wydarzeń, a dawne tradycje były ostoją stabilności i spokoju. Rozumiała to, nawet jeśli sama była daleka od podobnej ekscytacji i niezbyt ją obchodziło, czy ktoś złowi jej wianek, czy też nie. Jej jedyna miłość leżała w grobie kilka tysięcy kilometrów stąd i nigdy nie myślała o kolejnej, oddając się pracy. Rozmyślnie przedłożyła ją nad życie prywatne, bo i tak nie wyobrażała sobie siebie jako statecznej żony i matki. Nie chciałaby zostać kurą domową, jak jej matka, która poświęciła życie wychowywaniu dzieci i opiece nad domem. Teraz były trochę inne czasy, a Sophia czuła w sobie powołanie do aurorstwa, nie do tradycyjnych kobiecych ról. Obce były jej też romantyczne podrygi serca. Nigdy nie zaczytywała się w romansidłach ani nie chichotała na widok chłopców. James ujął ją między innymi tym, że akceptował ją taką i nie oczekiwał od niej, że po ślubie rzuciłaby wszystko i zostałaby w domu. Spędzili razem cudowne miesiące, często podróżując po Ameryce jako dobrzy, rozumiejący się partnerzy. Ale jego nie było, nie żył, tak samo jak jej rodzice. Była na świecie praktycznie sama, ale nie planowała zmieniać tego stanu rzeczy. Puszczenie wianka na wodę było dla niej wyłącznie pustym rytuałem wypełnionym po to, by sprawić radość lubianej kuzynce. Nic jej to nie kosztowało.
Kiedy inne dziewczęta piszczały z uciechy i robiły maślane oczka do mężczyzn łowiących ich wianki, Sophia niewzruszona stała na brzegu, wciskając palce w wilgotny piach i czując jak drapie ją w stopy, a także jak nadmorska bryza rozwiewa jej włosy i omiata odsłonięte łydki. Dawno nie była nad morzem, a to było takie przyjemne uczucie! I tak stały obok siebie dwa rudzielce, różniące się głównie wzrostem (Sophia była prawie głowę wyższa od kuzynki) i barwą tęczówek. Te Rowan były czarne, a Sophii przywodziły na myśl płynne złoto.
- Potrafisz to robić bardzo dobrze – rzuciła do Rowan, bardzo zadowolona z jej towarzystwa. Przyjemnie było się spotkać; choćby z tego względu warto było odstawiać tą całą komedię z wiankiem. Kiedy Rowan zaczęła mówić o kwiatach, spojrzała na swój koślawy wiecheć wciąż podrygujący na falach. Uniosła brwi. – Wiesz, że nie przykładam wagi do takich spraw. Moją jedyną namiętnością jest praca i nie potrzebuję w swoim życiu żadnego mężczyzny. Co najwyżej jako przyjaciół. – Były to postępowe poglądy jak na brytyjskie realia, ale Sophia taka już była. – To przypadek. Pierwsze lepsze kwiaty, jakie znalazłam. Chyba nie muszę wspominać, że trochę to trwało, zanim zrobiłam z nich coś przypominającego wianek?
Uśmiechnęła się, patrząc na wianek Rowan, który właśnie został pochwycony przez Wrighta. Jak się spodziewała, ta wieść wprawiła jej kuzynkę w dziką ekscytację.
- On naprawdę tam jest – potwierdziła, uśmiechnięta od ucha do ucha, bo udzielił jej się dobry nastrój Sproutówny, choć nie ekscytowała się tak jak ona. Choć lubiła quidditcha, nigdy nie miękły jej kolana na widok sławnych graczy. Na niczyj widok nie miękły jej kolana, bo po prostu nie była tym typem kobiety, która przykładała wagę do czyjejś sławy, popularności i wyglądu.
- Mój wianek pewnie zjedzą ryby, przynajmniej nie będą dziś głodne – dodała z rozbawieniem, patrząc, jak Rowan podskakuje z ekscytacji. To był całkiem zabawny widok; stateczna pani uzdrowiciel cieszy się jak nastolatka patrząc na mężczyznę niosącego jej wianek. Ale to dobrze, w tych przykrych czasach radość i takie czyste szczęście, nawet jeśli z błahego powodu, były bardzo cenne.
Kiedy inne dziewczęta piszczały z uciechy i robiły maślane oczka do mężczyzn łowiących ich wianki, Sophia niewzruszona stała na brzegu, wciskając palce w wilgotny piach i czując jak drapie ją w stopy, a także jak nadmorska bryza rozwiewa jej włosy i omiata odsłonięte łydki. Dawno nie była nad morzem, a to było takie przyjemne uczucie! I tak stały obok siebie dwa rudzielce, różniące się głównie wzrostem (Sophia była prawie głowę wyższa od kuzynki) i barwą tęczówek. Te Rowan były czarne, a Sophii przywodziły na myśl płynne złoto.
- Potrafisz to robić bardzo dobrze – rzuciła do Rowan, bardzo zadowolona z jej towarzystwa. Przyjemnie było się spotkać; choćby z tego względu warto było odstawiać tą całą komedię z wiankiem. Kiedy Rowan zaczęła mówić o kwiatach, spojrzała na swój koślawy wiecheć wciąż podrygujący na falach. Uniosła brwi. – Wiesz, że nie przykładam wagi do takich spraw. Moją jedyną namiętnością jest praca i nie potrzebuję w swoim życiu żadnego mężczyzny. Co najwyżej jako przyjaciół. – Były to postępowe poglądy jak na brytyjskie realia, ale Sophia taka już była. – To przypadek. Pierwsze lepsze kwiaty, jakie znalazłam. Chyba nie muszę wspominać, że trochę to trwało, zanim zrobiłam z nich coś przypominającego wianek?
Uśmiechnęła się, patrząc na wianek Rowan, który właśnie został pochwycony przez Wrighta. Jak się spodziewała, ta wieść wprawiła jej kuzynkę w dziką ekscytację.
- On naprawdę tam jest – potwierdziła, uśmiechnięta od ucha do ucha, bo udzielił jej się dobry nastrój Sproutówny, choć nie ekscytowała się tak jak ona. Choć lubiła quidditcha, nigdy nie miękły jej kolana na widok sławnych graczy. Na niczyj widok nie miękły jej kolana, bo po prostu nie była tym typem kobiety, która przykładała wagę do czyjejś sławy, popularności i wyglądu.
- Mój wianek pewnie zjedzą ryby, przynajmniej nie będą dziś głodne – dodała z rozbawieniem, patrząc, jak Rowan podskakuje z ekscytacji. To był całkiem zabawny widok; stateczna pani uzdrowiciel cieszy się jak nastolatka patrząc na mężczyznę niosącego jej wianek. Ale to dobrze, w tych przykrych czasach radość i takie czyste szczęście, nawet jeśli z błahego powodu, były bardzo cenne.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Długo nie traciła swojego wianka z oczu. Stała niewzruszona o kilka kroków dalej niż przedtem, już po kostki w wodzie, a wokół niej tłoczyli się ludzie. W biegu mijali ją mężczyźni chcący dopaść do wianka swojej wybranki przed konkurencją. W szarży brali też udział bracia Hani, a nawet ona sama mignęła gdzieś Frances, kiedy szła przez plażę. Obejrzała się przez ramię, by przekonać się na pewno, że widziała jednak Wrightównę, nie myśląc wiele o tym, że może stracić z oczu swój kwiat paproci. Żal zrobiło jej się tak rzadkiej zdobyczy. Inne dziewczęta nie żałowały swoich kwiatów, w końcu odgrywały drugoplanową rolę w całej tej aferze; wokół rozlegały się piski, krzyki i brawa dopingujące kandydatów na księcia z bajki.
Nie słychać było kopyt białych koni, wiatr nie mierzwił grzyw, a ogary nie szczekały. Korona nikomu z głowy nie spadła, książąt nie było zatem w towarzystwie. Znalazł się natomiast jej towarzysz, ku wielkiemu zdziwieniu Frani, nie tylko na plaży, ale zaraz potem w wodzie, po kostki i po kolana, by pozbawić morskie odmęty pokarmu z nadziei kolejnej samotnej panny.
Jaka bajka, taki książę, przemknęło jej przez myśl, gdy patrzyła, jak Florean wychodzi z wody z jej wiankiem w ręce. Twarz jej ozdobił rozczulony do granic uśmiech. Po tym, jak nie chciał słyszeć o pleceniu wianków i jak bezdusznie zostawiła go, by myszkował po jarmarku i innych atrakcjach samej oddalając się za spragnionymi kawalerów dziewczętami… On wyratował jej cudny kwiat paproci, i całą resztę wianka, z wody, dokonując tym samym czynu, jakim nie mógł pochwalić się jeszcze nikt. Nawet gdyby brak jej drobnej ofiary na dnie morza miał narazić ją na gniew morskich stworzeń i bóstw, Frances nie dotknęło to szczególnie. Dziwnie ucieszyło ją, że Florean postarał się i wziął udział w durnej zabawie. Nie poczuła się może uratowana, a wianek nie zapewnił jej też randki z pięknym tajemniczym nieznajomym, ale mając do wyboru podniosłe marzenia, nieprzyzwoite sny, albo pomysły na nowe waniliowe rożki, Frances zdecydowanie wolała inspirować w mężczyznach to ostatnie (albo przynajmniej tak nauczyła się myśleć w ostatnich latach, w których tajemniczych nieznajomych było niewielu, a wspaniałych rożków i innych przysmaków – pod dostatkiem). W końcu zapowiadało przynajmniej, że ją na tego rożka kiedyś zaprosi.
- Och, Florean – po tak rycerskim wyczynie, wśród dobierających się już na plaży pierwszych par, i on nie mógł pozostać bez nagrody. Frances doskoczyła do przyjaciela roześmiana, wsuwając mu rękę pod ramię. – Jeśli chcesz mnie poprosić do tańca, to zgodziłabym się i bez wianka. Mogłeś próbować szczęścia u innej panny. - taniec i Florean to wszak dwie z jej ogromnych słabości i połączeniu ich w jedno nie umiałaby się oprzeć. - Ale spójrz tylko. – w jego zimnych od morskiej wody dłoniach obróciła wianek, by mógł przyjrzeć się jej znalezisku. – Kwiat paproci, dasz wiarę? Mugole wierzą, że ma magiczne zdolności, pamiętam, jak tata czytał mi o nim. Pamiętam też, jak była o nim mowa na zielarstwie, ale to mniej przyjemne wspomnienia. – skrzywiła się, lecz tylko na krótką chwilę. Odrobinę dłużej za to stała przed Floreanem niepewna, co właściwie teraz robić. Po raz pierwszy miała przed sobą kawalera (i to nie tak starego jeszcze, jakim planował zostać Fortescue) z jej wiankiem w ręku. I chociaż Florek to Florek, tradycja to tradycja. Każde rządzi się swoimi prawami; być może pokrewnymi tylko trochę przez łączący je element przyzwyczajenia.
Nie słychać było kopyt białych koni, wiatr nie mierzwił grzyw, a ogary nie szczekały. Korona nikomu z głowy nie spadła, książąt nie było zatem w towarzystwie. Znalazł się natomiast jej towarzysz, ku wielkiemu zdziwieniu Frani, nie tylko na plaży, ale zaraz potem w wodzie, po kostki i po kolana, by pozbawić morskie odmęty pokarmu z nadziei kolejnej samotnej panny.
Jaka bajka, taki książę, przemknęło jej przez myśl, gdy patrzyła, jak Florean wychodzi z wody z jej wiankiem w ręce. Twarz jej ozdobił rozczulony do granic uśmiech. Po tym, jak nie chciał słyszeć o pleceniu wianków i jak bezdusznie zostawiła go, by myszkował po jarmarku i innych atrakcjach samej oddalając się za spragnionymi kawalerów dziewczętami… On wyratował jej cudny kwiat paproci, i całą resztę wianka, z wody, dokonując tym samym czynu, jakim nie mógł pochwalić się jeszcze nikt. Nawet gdyby brak jej drobnej ofiary na dnie morza miał narazić ją na gniew morskich stworzeń i bóstw, Frances nie dotknęło to szczególnie. Dziwnie ucieszyło ją, że Florean postarał się i wziął udział w durnej zabawie. Nie poczuła się może uratowana, a wianek nie zapewnił jej też randki z pięknym tajemniczym nieznajomym, ale mając do wyboru podniosłe marzenia, nieprzyzwoite sny, albo pomysły na nowe waniliowe rożki, Frances zdecydowanie wolała inspirować w mężczyznach to ostatnie (albo przynajmniej tak nauczyła się myśleć w ostatnich latach, w których tajemniczych nieznajomych było niewielu, a wspaniałych rożków i innych przysmaków – pod dostatkiem). W końcu zapowiadało przynajmniej, że ją na tego rożka kiedyś zaprosi.
- Och, Florean – po tak rycerskim wyczynie, wśród dobierających się już na plaży pierwszych par, i on nie mógł pozostać bez nagrody. Frances doskoczyła do przyjaciela roześmiana, wsuwając mu rękę pod ramię. – Jeśli chcesz mnie poprosić do tańca, to zgodziłabym się i bez wianka. Mogłeś próbować szczęścia u innej panny. - taniec i Florean to wszak dwie z jej ogromnych słabości i połączeniu ich w jedno nie umiałaby się oprzeć. - Ale spójrz tylko. – w jego zimnych od morskiej wody dłoniach obróciła wianek, by mógł przyjrzeć się jej znalezisku. – Kwiat paproci, dasz wiarę? Mugole wierzą, że ma magiczne zdolności, pamiętam, jak tata czytał mi o nim. Pamiętam też, jak była o nim mowa na zielarstwie, ale to mniej przyjemne wspomnienia. – skrzywiła się, lecz tylko na krótką chwilę. Odrobinę dłużej za to stała przed Floreanem niepewna, co właściwie teraz robić. Po raz pierwszy miała przed sobą kawalera (i to nie tak starego jeszcze, jakim planował zostać Fortescue) z jej wiankiem w ręku. I chociaż Florek to Florek, tradycja to tradycja. Każde rządzi się swoimi prawami; być może pokrewnymi tylko trochę przez łączący je element przyzwyczajenia.
Frances Montgomery
Zawód : nauczycielka Zaklęć w Hogwarcie
Wiek : 26
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
Would it be all right
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedy przy którymś z późnowieczornych obiadów padły w kuchni na Earl’s Court słowa o ewentualnym wyjeździe nad morze, gdy będzie trwał coroczny festiwal u Prewettów, nie było odwrotu. Aldrich miał przynajmniej kolejną lekcję, by nie rzucać słów (nawet obwarowanych tuzinem „może”) na wiatr przy chrześnicy wcale nie tak śpiącej, na jaką wygląda. Musiał zatem zaplanować sierpniowy pobyt w Dorset; dzięki stażowi w szpitalu i sympatii współpracowników udało mu się wytargować kilka dni bez dyżuru. Zapłaci za to za tydzień lub dwa, biorąc zmiany kolegów, którzy teraz wyświadczali mu przysługę, ale czego się nie robi dla uroków plaży w pełni lata? Nie mówiąc już o całej reszcie atrakcji, jakie zapewniał festiwal lata. Aldrich chętnie przeszedłby się obejrzeć spadające gwiazdy i posłuchać przy tym gadki starego maniaka astronomii, którego miał przyjemność nazywać przyjacielem; niewykluczone, że spróbowałby się też z wiklinowym magiem, ale dla jego chrześnicy nie było większej rozrywki nad wycieczki na plażę, więc i to znalazło się w planie dnia. Szczególnie, gdy powiedział jej rano, że dziś dzień plecenia wianków, podekscytowała się szczególnie mocno i od rana chciała obserwować wyplecione przez dziewczęta wianki i zmagania chłopców z przeznaczeniem i oporem wzburzonych od wiatru fal.
Aldrich najchętniej przedrzemałby godziny poranne, zaleczył poważne niedobory snu, jakich nabawił się ostatnio, a szum fal kołysał bardzo skutecznie. Musiał jednak mieć oko na małą; nie miał serca fatygować żadnej z opiekunek, które pomagały mu zajmować się chrześnicą podczas pracy. W końcu im też należała się odrobina zabawy przy letniej pogodzie, a nie ciągłe ganianie za rozbrykanymi cudzymi dziećmi. Dlatego też Al nie drzemał, grając zamiast tego w kółko i krzyżyk patykami na piasku i podejmując żałosne próby nauczenia siostrzenicy, jak pleść wianki z listków rosnącej na obrzeżach plaży wysokiej trawy. Nie miał żadnego doświadczenia w tej materii, mógł improwizować tylko coś pomiędzy warkoczem a węzłem chirurgicznym, ale do czasu, gdy do morza rzucono pierwsze wianki, konstrukcje jego siostrzenicy nawet się już nie rozpadały tak szybko. Dziewczynka straciła jednak zainteresowanie rzucaniem własnych maleńkich wianków do wody, kiedy nad brzegiem rozpoznała znajomą sylwetkę.
- Al, patrz, patrz, Sophia tam jest! – o ile sam zawsze był „Alem” i nie nakazywał siostrzenicy żadnych wujków, ni tym bardziej stryjków, to przed imię Sophii i innych znajomych Aldricha czasem wkradała się maleństwu jakaś „ciocia”. Mieli w Anglii tak małą rodzinę, że sama najwyraźniej miała potrzebę powiększenia jej i „adoptowania” wielu z jego przyjaciół. – Też rzuciła wianek! Złapiesz go? – rozbrajająco skutecznie mała spiorunowała go wzrokiem. Aldrich zmieszał się nieco, choć także rozpoznał w rudej kobiecie stojącej nad brzegiem Sophię. Nie spodziewał się znaleźć jej tutaj, wszystko, co o niej wiedział przeczyło wyobrażeniu, jakoby wyplatanie wianków było dla niej rozrywką. Nie dało się jednak ukryć, że wianek uplotła i wyrzuciła, i nikt jak dotąd nie wydobył go z wody.
Chrześnica Ala spróbowała jeszcze raz namówić go do ruszenia w pogoń za wiankiem Sophii, przecież się ucieszy!, aż w końcu sama puściła się biegiem do wody. Nie przewidział takiego obrotu spraw i pobiegł za nią, by nie wpadła w fale i nie zrobiła sobie krzywdy. Mała cwaniara jednak zatrzymała się tuż przy brzegu i z triumfalnym uśmiechem pokazała mu, w którą stronę odpływał wianek Sophii.
- Nie rób mi więcej takich numerów, chochliku. – upomniał ją Aldrich, zsuwając buty i podwijając nogawki spodni. – I czekaj tu na mnie, złapię już ten wianek. - nie wiedząc samemu dlaczego, wlazł w końcu do wody.
+
Aldrich najchętniej przedrzemałby godziny poranne, zaleczył poważne niedobory snu, jakich nabawił się ostatnio, a szum fal kołysał bardzo skutecznie. Musiał jednak mieć oko na małą; nie miał serca fatygować żadnej z opiekunek, które pomagały mu zajmować się chrześnicą podczas pracy. W końcu im też należała się odrobina zabawy przy letniej pogodzie, a nie ciągłe ganianie za rozbrykanymi cudzymi dziećmi. Dlatego też Al nie drzemał, grając zamiast tego w kółko i krzyżyk patykami na piasku i podejmując żałosne próby nauczenia siostrzenicy, jak pleść wianki z listków rosnącej na obrzeżach plaży wysokiej trawy. Nie miał żadnego doświadczenia w tej materii, mógł improwizować tylko coś pomiędzy warkoczem a węzłem chirurgicznym, ale do czasu, gdy do morza rzucono pierwsze wianki, konstrukcje jego siostrzenicy nawet się już nie rozpadały tak szybko. Dziewczynka straciła jednak zainteresowanie rzucaniem własnych maleńkich wianków do wody, kiedy nad brzegiem rozpoznała znajomą sylwetkę.
- Al, patrz, patrz, Sophia tam jest! – o ile sam zawsze był „Alem” i nie nakazywał siostrzenicy żadnych wujków, ni tym bardziej stryjków, to przed imię Sophii i innych znajomych Aldricha czasem wkradała się maleństwu jakaś „ciocia”. Mieli w Anglii tak małą rodzinę, że sama najwyraźniej miała potrzebę powiększenia jej i „adoptowania” wielu z jego przyjaciół. – Też rzuciła wianek! Złapiesz go? – rozbrajająco skutecznie mała spiorunowała go wzrokiem. Aldrich zmieszał się nieco, choć także rozpoznał w rudej kobiecie stojącej nad brzegiem Sophię. Nie spodziewał się znaleźć jej tutaj, wszystko, co o niej wiedział przeczyło wyobrażeniu, jakoby wyplatanie wianków było dla niej rozrywką. Nie dało się jednak ukryć, że wianek uplotła i wyrzuciła, i nikt jak dotąd nie wydobył go z wody.
Chrześnica Ala spróbowała jeszcze raz namówić go do ruszenia w pogoń za wiankiem Sophii, przecież się ucieszy!, aż w końcu sama puściła się biegiem do wody. Nie przewidział takiego obrotu spraw i pobiegł za nią, by nie wpadła w fale i nie zrobiła sobie krzywdy. Mała cwaniara jednak zatrzymała się tuż przy brzegu i z triumfalnym uśmiechem pokazała mu, w którą stronę odpływał wianek Sophii.
- Nie rób mi więcej takich numerów, chochliku. – upomniał ją Aldrich, zsuwając buty i podwijając nogawki spodni. – I czekaj tu na mnie, złapię już ten wianek. - nie wiedząc samemu dlaczego, wlazł w końcu do wody.
+
Aldrich McKinnon
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I am and always will be the optimist. The hoper of far-flung hopes and the dreamer of improbable dreams.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Aldrich McKinnon' has done the following action : Rzut kością
'Wianki - M' :
'Wianki - M' :
Nie znał się na festiwalach, ale zawsze podobało mu się przebywanie wokół ludzi w tak zatrważającej nawet ilości, jaka przelewała się przez tereny Prewettów. Mógł dostrzec wiele znajomych twarzy, które napawały go właściwym dlań optymizmem. Smutnym zwieńczeniem była jego nieświadomość związana z wydarzeniami, które rozegrały się jakiś czas temu na samotnej wyspie, gdzie grupa śmiałków stała się ofiarami paskudnego fortelu. Myśli wciąż uciekały mu w kierunku kuzynek, a wzrok nieświadomie szukał znajomych rysów. Raz na jakiś czas serce podskakiwało mu w piersi, gdy zdawało się, że dostrzega zaciętą buzię Mii lub krótkawe włosy Pandory. Zaraz jednak musiał radzić sobie z zawodem, który przychodził wraz ze zdaniem sobie sprawy, że żadna z tych osób nie była nimi. I nigdy nie miała być. Póki co czerpał z błogiej nieświadomości, a uczestnicy Festiwalu Lata mogli doświadczać jego wykładu i towarzystwa, gdy tylko sobie tego zażyczyli. Nieskrępowany żadnymi z problemów Jayden chętnie uczestniczył we wszystkich rozmowach, kibicując młodym i starszym biorącym udział w atrakcjach i konkursach. Cieszył się też radością bliskich sobie osób, które wkraczały w nowy rozdział w życiu. Nie poznał narzeczonego lady Marine Lestrange, lecz jej uśmiech mógł odczytać tylko w jeden sposób. Jak mógł nie być dumny z tego, kim się stała? Było to dopiero drugiego dnia festynu; co więc miało się wydarzyć przed jego końcem? Być może nic, a być może wszystko. Profesor dostrzegał, że nie wszyscy oddawali się radości, doskonale rozumiejąc, że nie wszyscy mieli ku niej powody. Wszak sam byłby jednym z nich, gdyby przyszło mu znać straszną prawdę. Lecz póki co wszystko toczyło się swoim rytmem i nawet wrogowie zawiesili topory wojenne, dając sobie odetchnąć w trakcie toczącego się konfliktu. Zresztą każdy mógł znaleźć tu grupkę dla siebie. Lordowie i socjeta dyskutowała o scenie politycznej oraz o Ministerstwie Magii (nawet spytano go o to, skoro niektóre z departamentów przeniesiono do Hogwartu), damy kręciły się dokoła jarmarku, szukając unikatowej biżuterii i materiałów, mówiąc w kółko o koleżankach i najnowszych krzykach mody, dzieci ganiały ze sztucznymi ogniami, a młodzież znajdowała pod wieczór ustronne miejsca, by cieszyć się swoim towarzystwem. Tak. To był udany Festiwal i nie można było temu zaprzeczyć. Jayden od jakiegoś czas spacerował wybrzeżem z profesorem Normanem Cattermole, który był specjalistą w historii magii, a także astronomem-amatorem. Wspólnie dwójka ludzi nauki toczyła dyskusję już którąś godzinę, nie czując jak czas uciekał na zegarach. I zapewne jeszcze jakiś czas by się tym zajmowali, gdyby Vane nie skupił się na czymś po lewej.
- O. Wianek - rzucił, widząc niedaleko wędrujący po tafli wody wieniec, zamierzając wyłowić go i kto wie? Może nawet założyć na głowę. Bo czemu by nie? Nie miał za bardzo pojęcia o tym, że ta zabawa miała swój cel. Pochłonięty rozmową o wykładzie, musiał przegapić te ogłoszenia, ale czy to sprawiało, że unieważniał cały system? Otóż nie. Przeprosił swojego towarzysza i oddalił się na chwilę w stronę morza. Poszedł po plecione cudo, nie zdając sobie sprawy, że rękodzieło należało do Pomony.
|zt
+
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wybrzeże
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset