Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Wybrzeże
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wybrzeże
Nie dajcie się zwieść, wybrzeże tylko z pozoru wygląda na spokojne. W ciągu chwili mogą powstać fale, szczególnie odczuwalne bliżej brzegu. Piasek miesza się z kamieniami, szczególnie w wodzie, gdzie głazy stają się coraz to większe, pokryte morskimi glonami, co czyni ich niebezpiecznie śliskimi. Nietrudno tutaj o niespodziewane wgłębienia, dlatego lepiej sprawdzać podłoże przy każdym kroku, oczywiście jeśli nie chce się zaliczyć kąpieli w morskiej pianie.
Bardzo spodobała jej się wieść, że Johnatan teraz znalazł tak ciekawe zajęcie. Podróże są niesamowite, sama chciałaby się kiedyś wybrać w jakąś, ale nie do końca miała jak przeznaczyć na takową pieniądze. Z resztą była pewna, że kiedyś sobie jeszcze pojeździ po świecie i sobie odreaguje. Chwilowo wystarczało jej to zabiegane, zapracowane życie.
- Hooo, rzeczywiście, taka praca byłaby niebezpieczna gdy się nie umie pływać. - kiwnęła głową ze zrozumieniem. - Choć nie zliczę nawet ilu bohaterów książek znam, którzy pływali na statkach, nie potrafiąc pływać! Zawsze kończyło się to tym, że trzeba było ich ratować podczas katastrofy. Czytałeś może Dziewczynkę bez palca? Tam właśnie bohaterka za namową ojca wyruszyła na taką wyprawę...
Uśmiechnęła się pogodnie. Rzeczywiście, mógł czuć się dumny ze swojego osiągnięcia. Sama Stephanie, choć bardzo lubiła swoją pracę, to trudno było jej mówić o tym jak o wielkim osiągnięciu. Mimo to, w ogóle nie narzekała i na pewno byłaby skłonna bronić swojego miejsca pracy, nieważne jakie złe opinie by o nim krążyły. Chyba pierwszy raz aż tak zżyła się z zakładem pracy.
- Kto to mówi! Sam na drugim roku byłeś ode mnie wyższy tylko przez te loki. - Zaśmiała się cicho. - Minęło trochę latek, kiedy Ty siedziałeś na statku, mi się parę centymetrów urosło. - wypięła dumnie pierś, chociaż nie do końca wiedziała co może być w tym dumnego. Przyznać trzeba było, że przez tę parę lat Johnatan nieco wydoroślał i wyprzystojniał. Aż ciekawe czy przyszedł tutaj sam.
- Chętnie. Dawno nie jadłam pianek. A życie płynie mi spokojnie, pracuję teraz w lodziarni. - Splotła dłonie ze sobą z przodu ciała i lekko pobujała się na stopach do przodu i do tyłu. Infantylnie niczym mała dziewczynka. Nie potrzebowała teraz powagi, miała zamiar się wyłącznie bawić. W dodatku nawet to, że jej ubrania były mokre miały swoje plusy - przynajmniej nie doskwierał jej letni upał. Kiwnęła lekko głową w stronę ogniska.
- Chodź, John. Zanim zajmą nam wszystkie miejsca. - Już kierując się powoli w odpowiednim kierunku, wyciągnęła do mężczyzny dłoń. Nie myślała wiele o tym geście, po prostu, uznała że tak będzie wyglądało to odpowiednio.
zt.
- Hooo, rzeczywiście, taka praca byłaby niebezpieczna gdy się nie umie pływać. - kiwnęła głową ze zrozumieniem. - Choć nie zliczę nawet ilu bohaterów książek znam, którzy pływali na statkach, nie potrafiąc pływać! Zawsze kończyło się to tym, że trzeba było ich ratować podczas katastrofy. Czytałeś może Dziewczynkę bez palca? Tam właśnie bohaterka za namową ojca wyruszyła na taką wyprawę...
Uśmiechnęła się pogodnie. Rzeczywiście, mógł czuć się dumny ze swojego osiągnięcia. Sama Stephanie, choć bardzo lubiła swoją pracę, to trudno było jej mówić o tym jak o wielkim osiągnięciu. Mimo to, w ogóle nie narzekała i na pewno byłaby skłonna bronić swojego miejsca pracy, nieważne jakie złe opinie by o nim krążyły. Chyba pierwszy raz aż tak zżyła się z zakładem pracy.
- Kto to mówi! Sam na drugim roku byłeś ode mnie wyższy tylko przez te loki. - Zaśmiała się cicho. - Minęło trochę latek, kiedy Ty siedziałeś na statku, mi się parę centymetrów urosło. - wypięła dumnie pierś, chociaż nie do końca wiedziała co może być w tym dumnego. Przyznać trzeba było, że przez tę parę lat Johnatan nieco wydoroślał i wyprzystojniał. Aż ciekawe czy przyszedł tutaj sam.
- Chętnie. Dawno nie jadłam pianek. A życie płynie mi spokojnie, pracuję teraz w lodziarni. - Splotła dłonie ze sobą z przodu ciała i lekko pobujała się na stopach do przodu i do tyłu. Infantylnie niczym mała dziewczynka. Nie potrzebowała teraz powagi, miała zamiar się wyłącznie bawić. W dodatku nawet to, że jej ubrania były mokre miały swoje plusy - przynajmniej nie doskwierał jej letni upał. Kiwnęła lekko głową w stronę ogniska.
- Chodź, John. Zanim zajmą nam wszystkie miejsca. - Już kierując się powoli w odpowiednim kierunku, wyciągnęła do mężczyzny dłoń. Nie myślała wiele o tym geście, po prostu, uznała że tak będzie wyglądało to odpowiednio.
zt.
The reason the world appears to be so ugly,
is we're always trying to paint over it.
is we're always trying to paint over it.
Zanim położyła swój wianek na wodzie szukała spojrzeniem Jean; miała nadzieję, że zrobią to razem. Wszystko robiły razem (no, prawie!), lecz młodszej siostry nigdzie nie było. Zmartwiła się nieco, lecz starała się stłumić niepokój; cóż się mogło jej stać? Poszła jedynie do lasu szukać kwiatów tak jak inne dziewczęt.a. Cały tłum dziewcząt, którym nie przydarzyło się nic złego. Na pewno po prosto zboczyła ze ścieżki, bądź uparcie szukała co piękniejszych kwiatów do wianka i niebawem się pojawi. Z pochmurną miną wkroczyła do morza i położyła swoje proste dzieło na wodzie; trwała tak chwilę, patrząc jak porywają go fale, po czym zawróciła na brzeg. Wahała się moment, zastanawiała, czy na pewno chce się obejrzeć i zobaczyć kto za tym wiankiem w pościg ruszył; szczerze mówiąc spodziewała się fana Harpii z Holyhead, których z pewnością tu nie brakowało. Nie, żeby za nimi nie przepadała, lecz ich towarzystwo bywało męczące.
Stanęła na brzegu, trzymając pantofle w butach i zwróciła się w stronę morza... Aż usta otworzyła ze zdziwienia, gdy zobaczyła kto walczy o jej wianek z innym mężczyzną.
- Wright, co ty wyrabiasz! - zawołała Maxine, nie wiedząc, czy czuła się rozbawiona, czy może podirytowana.
Starała się ukryć prawdziwe emocje pod pokerową miną, gdy wrócił na brzeg; niestety drżące kąciki ust ją zdradziły, roześmiała się w końcu szczerze - to niezapomniany widok. Joseph Wright walczący o jej wianek jak o kafla. Właściwie tego mogła się spodziewać; ścigający Zjednoczonych miał dziwną skłonność do pojawiania się tam, gdzie ona i smalenia cholewek w najmniej odpowiednich momentach - chociaż zaraz, właściwie dzień dzisiejszy był momentem bardzo odpowiednim. Niegdyś nawet jej to schlebiało (nadal trochę schlebiało, ale o tym wiedzieć nie musiał), lubiła się z nim droczyć i śmiać, lecz przekreślił to szczeniackim zachowaniem.
Właśnie - szczeniackim. Dziś byli dorosłymi ludźmi, więc może powinna była dać mu szansę? Odmówić spędzenia wieczoru w jego towarzystwie nie mogła, tego zakazywała tradycja.
- Złapałeś właśnie złotego znicza tego Festiwalu, co? - rzuciła do niego z łobuzerskim uśmiechem, kiedy wyszedł już na brzeg trzymając w dłoniach dzieło jej rąk. Maxine nie słynęła ze skromności, lecz znali się na tyle długo, by wiedział, że lubi sobie też pożartować.
Stanęła na brzegu, trzymając pantofle w butach i zwróciła się w stronę morza... Aż usta otworzyła ze zdziwienia, gdy zobaczyła kto walczy o jej wianek z innym mężczyzną.
- Wright, co ty wyrabiasz! - zawołała Maxine, nie wiedząc, czy czuła się rozbawiona, czy może podirytowana.
Starała się ukryć prawdziwe emocje pod pokerową miną, gdy wrócił na brzeg; niestety drżące kąciki ust ją zdradziły, roześmiała się w końcu szczerze - to niezapomniany widok. Joseph Wright walczący o jej wianek jak o kafla. Właściwie tego mogła się spodziewać; ścigający Zjednoczonych miał dziwną skłonność do pojawiania się tam, gdzie ona i smalenia cholewek w najmniej odpowiednich momentach - chociaż zaraz, właściwie dzień dzisiejszy był momentem bardzo odpowiednim. Niegdyś nawet jej to schlebiało (nadal trochę schlebiało, ale o tym wiedzieć nie musiał), lubiła się z nim droczyć i śmiać, lecz przekreślił to szczeniackim zachowaniem.
Właśnie - szczeniackim. Dziś byli dorosłymi ludźmi, więc może powinna była dać mu szansę? Odmówić spędzenia wieczoru w jego towarzystwie nie mogła, tego zakazywała tradycja.
- Złapałeś właśnie złotego znicza tego Festiwalu, co? - rzuciła do niego z łobuzerskim uśmiechem, kiedy wyszedł już na brzeg trzymając w dłoniach dzieło jej rąk. Maxine nie słynęła ze skromności, lecz znali się na tyle długo, by wiedział, że lubi sobie też pożartować.
That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?
W. Black
Pośród młodych dziewcząt i ich dzielnych rycerzy, wyławiających splecione na łące wianki, pośród par patrzących sobie w oczy i niezauważających niczego poza sobą, a wreszcie pośród kłócących się współmałżonków i biegających boso dzieci, przechadzała się ona. Walburga Black, trzydziestoletnia, niezamężna czarownica. Czarne niczym smoła włosy opadały kaskadą na plecy; rzadko kiedy pozostawały nieupięte, lecz dziś zrobiła wyjątek. Zamiast ciemnego stroju, wybrała białą, zwiewną suknię, symbolizującą czystość i niewinność – ironiczny półuśmiech nie schodził jej z twarzy, gdy wędrowała plażą, szukając najdogodniejszego miejsca na puszczenie swojego wianka. Wiedziała doskonale, że nikt nie będzie rzucał się za nim w morską toń i wcale tego nie oczekiwała. Pragnęła jedynie po raz kolejny obserwować, jak dzieło jej rąk wznosi się i opada na falach, a w efekcie odpływa tak daleko, że nikt nie jest w stanie już go schwycić, nawet gdyby próbował. Jeszcze kilka lat temu czuła żal i głęboką zazdrość, a wścibskie spojrzenia innych ludzi doprowadzały ją do białej gorączki. Był taki okres, w którym uparcie odmawiała uczestnictwa w Festiwalu Lata, lecz teraz wydawała się być odporna na wszystkie negatywne emocje, jakie mogły nią zawładnąć.
A trzeba przyznać, że Walburga tylko z pozoru wydawała się być spokojną, opanowaną czarownicą – w głębi duszy była straszliwą choleryczką, poddającą się emocjom wyzwalającym w niej nawet niepożądane zachowania. Szczyciła się tym, że znała granicę i nigdy jej nie przekraczała, a na dodatek ćwiczyła własną cierpliwość, właśnie choćby przez takie spacery. Ominąć rudego Weasleya i nie rzucić nań klątwy, nie zamachnąć się różdżką na widok tego dewianta Croucha, nie zakpić głośno z płytkiego zachowania panienek Greengrass… to dopiero był wyczyn! Ręka świerzbiła ją do dobycia różdżki, lecz nic takiego nie nastąpiło. Szara eminencja swojego rodu kroczyła z podniesioną głową prosto ku morzu, pragnąc położyć na wodzie swój wianek.
Uplotła go z niebieskiego ostu i innych polnych kwiatów; wpasowywał się idealnie w skromny wizerunek starej panny, jaki dziś prezentowała Walburga. Poza wiankiem i strojem nie było w niej nic skromnego – wiedziała doskonale, że jest lepsza od wszystkich tutaj zebranych. Mąż nie był jej potrzebny do szczęścia, mimo jego braku mogła realizować swoją pasję – nie wyobrażała sobie siebie szczebioczącej nad ogniskiem lub wpatrującej się w zaręczynowy pierścionek niczym w najcenniejszy artefakt. Ścisnęła wianek mocniej, gdy grupa głupich, szlacheckich jałówek zagrodziła jej drogę i niemalże wepchnęła do morza. Wargi ułożyły się w wąską kreskę, lecz panna Black powstrzymała wybuch złości; zamiast tego odeszła kilka kroków dalej i bez oglądania się za siebie stanęła na mokrym piasku, pochyliła się i oddała swój wianek morskim falom. Te natychmiast go podchwyciły, a twarz Walburgi wykrzywiła się w cynicznym grymasie. Tradycji stało się za dość, przypieczętowała swój los na kolejny rok. Być może kiedyś znudzi jej się to igranie z własną reputacją, lecz na razie stanowiło ono doskonałą rozrywkę. Nie mogła się doczekać lamentów matki, jakie usłyszy zapewne tego wieczora, gdy tylko wróci do domu. Nie miała najmniejszej ochoty zostawać na tańcach, choć ogień niewątpliwie był jej żywiołem.
Pośród młodych dziewcząt i ich dzielnych rycerzy, wyławiających splecione na łące wianki, pośród par patrzących sobie w oczy i niezauważających niczego poza sobą, a wreszcie pośród kłócących się współmałżonków i biegających boso dzieci, przechadzała się ona. Walburga Black, trzydziestoletnia, niezamężna czarownica. Czarne niczym smoła włosy opadały kaskadą na plecy; rzadko kiedy pozostawały nieupięte, lecz dziś zrobiła wyjątek. Zamiast ciemnego stroju, wybrała białą, zwiewną suknię, symbolizującą czystość i niewinność – ironiczny półuśmiech nie schodził jej z twarzy, gdy wędrowała plażą, szukając najdogodniejszego miejsca na puszczenie swojego wianka. Wiedziała doskonale, że nikt nie będzie rzucał się za nim w morską toń i wcale tego nie oczekiwała. Pragnęła jedynie po raz kolejny obserwować, jak dzieło jej rąk wznosi się i opada na falach, a w efekcie odpływa tak daleko, że nikt nie jest w stanie już go schwycić, nawet gdyby próbował. Jeszcze kilka lat temu czuła żal i głęboką zazdrość, a wścibskie spojrzenia innych ludzi doprowadzały ją do białej gorączki. Był taki okres, w którym uparcie odmawiała uczestnictwa w Festiwalu Lata, lecz teraz wydawała się być odporna na wszystkie negatywne emocje, jakie mogły nią zawładnąć.
A trzeba przyznać, że Walburga tylko z pozoru wydawała się być spokojną, opanowaną czarownicą – w głębi duszy była straszliwą choleryczką, poddającą się emocjom wyzwalającym w niej nawet niepożądane zachowania. Szczyciła się tym, że znała granicę i nigdy jej nie przekraczała, a na dodatek ćwiczyła własną cierpliwość, właśnie choćby przez takie spacery. Ominąć rudego Weasleya i nie rzucić nań klątwy, nie zamachnąć się różdżką na widok tego dewianta Croucha, nie zakpić głośno z płytkiego zachowania panienek Greengrass… to dopiero był wyczyn! Ręka świerzbiła ją do dobycia różdżki, lecz nic takiego nie nastąpiło. Szara eminencja swojego rodu kroczyła z podniesioną głową prosto ku morzu, pragnąc położyć na wodzie swój wianek.
Uplotła go z niebieskiego ostu i innych polnych kwiatów; wpasowywał się idealnie w skromny wizerunek starej panny, jaki dziś prezentowała Walburga. Poza wiankiem i strojem nie było w niej nic skromnego – wiedziała doskonale, że jest lepsza od wszystkich tutaj zebranych. Mąż nie był jej potrzebny do szczęścia, mimo jego braku mogła realizować swoją pasję – nie wyobrażała sobie siebie szczebioczącej nad ogniskiem lub wpatrującej się w zaręczynowy pierścionek niczym w najcenniejszy artefakt. Ścisnęła wianek mocniej, gdy grupa głupich, szlacheckich jałówek zagrodziła jej drogę i niemalże wepchnęła do morza. Wargi ułożyły się w wąską kreskę, lecz panna Black powstrzymała wybuch złości; zamiast tego odeszła kilka kroków dalej i bez oglądania się za siebie stanęła na mokrym piasku, pochyliła się i oddała swój wianek morskim falom. Te natychmiast go podchwyciły, a twarz Walburgi wykrzywiła się w cynicznym grymasie. Tradycji stało się za dość, przypieczętowała swój los na kolejny rok. Być może kiedyś znudzi jej się to igranie z własną reputacją, lecz na razie stanowiło ono doskonałą rozrywkę. Nie mogła się doczekać lamentów matki, jakie usłyszy zapewne tego wieczora, gdy tylko wróci do domu. Nie miała najmniejszej ochoty zostawać na tańcach, choć ogień niewątpliwie był jej żywiołem.
I show not your face but your heart's desire
Ostatnio zmieniony przez Ain Eingarp dnia 12.10.18 15:37, w całości zmieniany 1 raz
Szczerze mówiąc Joeyowi ulżyło podwójnie: po pierwsze - już nie musiał się martwić, że Hania wyląduje na resztę wieczoru z jakimś podejrzanym typem (nie bratem), a po drugie - chociaż było naprawdę blisko, nie złamał Foxowi nosa. Kto jak kto, ale właśnie Fox był ostatnim, którego chciałby w jakikolwiek sposób kiedykolwiek i z jakiegokolwiek powodu znokautować.
Ale mniejsza już o to, bo wyglądało na to, że nie on jeden miał chrapkę na wianek panny Desmond... w zasadzie nic dziwnego - od zawsze miała w sobie coś hipnotyzującego i ten swój charakterek...no i piekielnie dobrze prezentowała się na miotle podczas meczu. Bez wątpienia miała cały zastęp fanów, z czego pewnie duża ich część przybyła na popularny przecież Festiwal Lata. Joe mógłby się założyć, że mężczyzna, który wraz z nim ruszył w pościg za wiankiem Maxine, był jednym z tychże właśnie fanów. To by dopiero było szczęście - wyłowić wianek swojej ulubionej gwiazdy quidditcha, co?
Wright uśmiechnął się do siebie szerzej i o wiele drapieżniej niż jeszcze przed chwilą. Niedoczekanie twoje, bratku. Pojawienie się rywala w ogóle go nie zraziło. Ba! Tym bardziej zmotywowało, budząc w nim tak lubiane przez niego uczucie współzawodnictwa. Co to by było za zwycięstwo bez jakichś przeszkód i konkurencji? Z pewnością niczym specjalnym.
Tym razem nie miał zamiaru uciekać się do podstępów (wdawanie się z tym mężczyzną w dyskusje nie przyszło mu nawet do głowy), po prostu przyspieszył jeszcze, na co rywal zareagował podobnie. Nie minęła chwila, a już obaj pędzili przez fale rozchlapując wokół wodę. Raz jeden, raz drugi wychodził na prowadzenie, ale na koniec i tak biegli ramię w ramię. Wyścig jednak nie mógł skończyć się inaczej niż pochwyceniem wianka przez Joeya i to przed samym nosem przeciwnika. Refleks ścigającego - cóż więcej rzec?
Wright wyjątkowo z siebie zadowolony (gdyby po tych szaleńczych biegach nie był przemoczony niemal do suchej nitki, to z pewnością puszyłby się teraz jak paw) wymaszerował żwawo z wody. Tylko już właściwie na mieliźnie dostrzegł coś migoczącego w piasku. Nie namyślając się zbyt wiele, schylił się po trzy lśniące kawałki... skały(?) i wsunął do mokrej kieszeni równie przemoczonych spodni. Potem będzie się zastanawiał co to jest, teraz zaś stanął wciąż na bosaka (niestety w pełnej krasie ociekający morską wodą) przed szukającą Harpii.
- Panno Desmond, czy nie tego panienka szukała? - zapytał uśmiechając się zawadiacko. Przez chwilę stał tak z tym wiankiem, jakby nie będąc pewnym czy go jej po prostu nie podać, ale w ostatecznym rozrachunku uniósł też wciąż trochę mokry splot gałązek wyżej, by ozdobić nim głowę Maxine.
Złoty znicz, tak? Zmarszczył lekko ten swój krzywy nos, choć uśmiech nie zniknął mu z twarzy.
- Powiedziałbym raczej, że zdobyłem sto sześćdziesiąt punktów podczas jednego, w sumie niezbyt wymagającego meczu - zaczął nonszalancko przy okazji równie nonszalancko wyciskając ze swojej koszuli wodę (na ile się dało bez ściągania jej z grzbietu) - i mimo, że przeciwnik złapał złoty zniczy, to i tak moja drużyna zwyciężyła - uśmiechnął się półgębkiem. - Ale na jedno wychodzi, więc dziś wyjątkowo nie będę się z tobą kłócił, milady - zakończył pogodnie wciąż wyraźnie z siebie zadowolony.
Szczerze mówiąc, podobał mu się ten niekwiecisty wianek. Na tle całej reszty mieniących się wszystkimi kolorami tęczy, ten się wyróżniał. I... pasował do Maxine tą swoją surowością, jakby został upleciony z gałązek na przekór wszystkim innym dziewczętom. Miało to swój urok, musiał przyznać... choć obecnie spoglądał nie na wianek, ale dziewczynę nim zwieńczoną.
- Domyślam się, że jak na przekorną Harpię przystało, nie hołdujesz zasadom i tradycjom, więc wolę zapytać: zaszczycisz mnie tańcem, Desmond? - łobuzerski uśmiech nie znikał z jego brodatej twarzy. - Czarownica powinna mieć o czym pisać po Festiwalu, nie sądzisz? - dodał, gestem proponując jej swe... no mokre, co tu kryć, ramię. Szczerze mówiąc, jej zgoda, byłaby mu bardzo na rękę, bo tańce jak zawsze odbywały się przy ogniskach... a przemoczonemu i wystawionemu na chłodny, porywisty, morski wiatr Joeyowi, powoli zaczynało się robić zimno.
Ale mniejsza już o to, bo wyglądało na to, że nie on jeden miał chrapkę na wianek panny Desmond... w zasadzie nic dziwnego - od zawsze miała w sobie coś hipnotyzującego i ten swój charakterek...
Wright uśmiechnął się do siebie szerzej i o wiele drapieżniej niż jeszcze przed chwilą. Niedoczekanie twoje, bratku. Pojawienie się rywala w ogóle go nie zraziło. Ba! Tym bardziej zmotywowało, budząc w nim tak lubiane przez niego uczucie współzawodnictwa. Co to by było za zwycięstwo bez jakichś przeszkód i konkurencji? Z pewnością niczym specjalnym.
Tym razem nie miał zamiaru uciekać się do podstępów (wdawanie się z tym mężczyzną w dyskusje nie przyszło mu nawet do głowy), po prostu przyspieszył jeszcze, na co rywal zareagował podobnie. Nie minęła chwila, a już obaj pędzili przez fale rozchlapując wokół wodę. Raz jeden, raz drugi wychodził na prowadzenie, ale na koniec i tak biegli ramię w ramię. Wyścig jednak nie mógł skończyć się inaczej niż pochwyceniem wianka przez Joeya i to przed samym nosem przeciwnika. Refleks ścigającego - cóż więcej rzec?
Wright wyjątkowo z siebie zadowolony (gdyby po tych szaleńczych biegach nie był przemoczony niemal do suchej nitki, to z pewnością puszyłby się teraz jak paw) wymaszerował żwawo z wody. Tylko już właściwie na mieliźnie dostrzegł coś migoczącego w piasku. Nie namyślając się zbyt wiele, schylił się po trzy lśniące kawałki... skały(?) i wsunął do mokrej kieszeni równie przemoczonych spodni. Potem będzie się zastanawiał co to jest, teraz zaś stanął wciąż na bosaka (niestety w pełnej krasie ociekający morską wodą) przed szukającą Harpii.
- Panno Desmond, czy nie tego panienka szukała? - zapytał uśmiechając się zawadiacko. Przez chwilę stał tak z tym wiankiem, jakby nie będąc pewnym czy go jej po prostu nie podać, ale w ostatecznym rozrachunku uniósł też wciąż trochę mokry splot gałązek wyżej, by ozdobić nim głowę Maxine.
Złoty znicz, tak? Zmarszczył lekko ten swój krzywy nos, choć uśmiech nie zniknął mu z twarzy.
- Powiedziałbym raczej, że zdobyłem sto sześćdziesiąt punktów podczas jednego, w sumie niezbyt wymagającego meczu - zaczął nonszalancko przy okazji równie nonszalancko wyciskając ze swojej koszuli wodę (na ile się dało bez ściągania jej z grzbietu) - i mimo, że przeciwnik złapał złoty zniczy, to i tak moja drużyna zwyciężyła - uśmiechnął się półgębkiem. - Ale na jedno wychodzi, więc dziś wyjątkowo nie będę się z tobą kłócił, milady - zakończył pogodnie wciąż wyraźnie z siebie zadowolony.
Szczerze mówiąc, podobał mu się ten niekwiecisty wianek. Na tle całej reszty mieniących się wszystkimi kolorami tęczy, ten się wyróżniał. I... pasował do Maxine tą swoją surowością, jakby został upleciony z gałązek na przekór wszystkim innym dziewczętom. Miało to swój urok, musiał przyznać... choć obecnie spoglądał nie na wianek, ale dziewczynę nim zwieńczoną.
- Domyślam się, że jak na przekorną Harpię przystało, nie hołdujesz zasadom i tradycjom, więc wolę zapytać: zaszczycisz mnie tańcem, Desmond? - łobuzerski uśmiech nie znikał z jego brodatej twarzy. - Czarownica powinna mieć o czym pisać po Festiwalu, nie sądzisz? - dodał, gestem proponując jej swe... no mokre, co tu kryć, ramię. Szczerze mówiąc, jej zgoda, byłaby mu bardzo na rękę, bo tańce jak zawsze odbywały się przy ogniskach... a przemoczonemu i wystawionemu na chłodny, porywisty, morski wiatr Joeyowi, powoli zaczynało się robić zimno.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Biorąc pod uwagę, że właśnie rzuciłam to na wodę, to raczej nie - odparła w połowie zarozumiałym, a w połowie rozbawionym tonem. W duchu nie mogła zaprzeczyć, że ta waleczna walka o jej wianek w wykonaniu Josepha jej schlebiła, chociaż głośno przyznałaby się do tego wyłącznie Jean. Jeszcze by sobie pomyślał nie wiadomo co! Czasami za często się puszył, a pewnością siebie zawstydzał nawet największych narcyzów - ale taki był już jego urok, któremu nierzadko trudno było się oprzeć.
- Gratulacje, wygrywasz Puchar Festiwalu Lata - odparła ironicznie Maxine, przyjmując identycznie nonszalancką pozę i niby niezainteresowaną minę; kąciki ust drżały, bo miała ochotę się roześmiać. - Dobrze, że chociaż takie mecze zwyciężasz. Nawet tobie od życia się coś należy - dodała jeszcze, nie potrafiąc powstrzymać się od drobnej uszczypliwości; na dalsze słowa Wrighta skinęła głową - niech mu będzie, w dniu dzisiejszym niech kłótnie i sprzeczki o to, która drużyna wygra następny mecz, mistrzostwo i zapisze się w historii jako ta [i]najlepsza[i] niech odejdzie w niepamięć. Ona także nie chciała (wyjątkowo) uprzykrzać dziś innym życia i psuć radosnych nastrojów przez podobne spory (bo i tak wiedziała, że najlepsze są Harpie z Holyhead - oczywiście!).
Poczuła jak morska woda, którą ociekł skromny wianek z zielonych gałązek moczy jej włosy, a krople spływają po gorącej od upałów skórze karku i szyi; to było przyjemne uczucie. Nie sądziła, że tak szybko swoje dzieło odzyska; miała zamiar uciekać jak przed tłuczkiem, jeśli wianek pochwyci jeden z wielu fanów - a potrafiła to robić nadzwyczaj zwinnie!
Wright, zgodnie z tradycją, zapytał czy spędzi z nim resztę wieczoru i zatańczy; według obyczaju nie miała prawa odmówić, lecz to przecież nie mogło być takie proste! Nie z nią. Inaczej nie nazywałaby się Maxine Desmond. Zrobiła najbardziej wyniosłą minę na jaką było ją stać; uniosła brodę, zadarła nosek i lustrowała Josepha spojrzeniem zmrużonych, modrych oczu, jakby zastanawiała się, czy na pewno jest tego wart - a gdy wszelkie znaki na niebie i ziemi mówiły, że zaraz dostanie od niej kosza, westchnęła bardzo ciężko, jakby ubolewała nad wszystkimi nieszczęściami tego świata, po czym ujęła podane jej ramię.
Musiała przyznać, że Joseph Wright w mokrej koszuli, z tym swoim łobuzerskim uśmiechem na ustach, prezentował się wyjątkowo korzystnie.
- Zaszczycę, niech będzie - odparła z łaskawością godną samej królowej angielskiej. - Ostatnio publikowali same nudy, uczyńmy ich pracę ciut ciekawszą - w końcu szczery uśmiech wychynął na pełne usta Maxine; nie przeszkadzało jej, że gdy złapała go pod ramię, sama nieco zmokła. Już i tak spódnicę obmyła jej fala, było cierpło, zaraz wyschnie.
Ledwie wyszli na brzeg, a usłyszała charakterystyczny trzask flesza; no oczywiście, te łachudry musiały być wszędzie. Najpewniej śledziły albo ją, albo Wrighta od samego początku; Maxine uśmiechnęła się kpiąco i pomachała mu. Przywykła już do plotek na własny temat wypisywanych w mediach; zawsze był to stek bzdur. Pomyślała jednak jak wścieknie się Hannah Wright, gdy zobaczy to zdjęcie... Uśmiechnęła się szerzej i przysunęła bliżej jej brata. A co.
- A potrafisz w ogóle tańczyć, panie Wright? - spytała zaczepnie.
- Gratulacje, wygrywasz Puchar Festiwalu Lata - odparła ironicznie Maxine, przyjmując identycznie nonszalancką pozę i niby niezainteresowaną minę; kąciki ust drżały, bo miała ochotę się roześmiać. - Dobrze, że chociaż takie mecze zwyciężasz. Nawet tobie od życia się coś należy - dodała jeszcze, nie potrafiąc powstrzymać się od drobnej uszczypliwości; na dalsze słowa Wrighta skinęła głową - niech mu będzie, w dniu dzisiejszym niech kłótnie i sprzeczki o to, która drużyna wygra następny mecz, mistrzostwo i zapisze się w historii jako ta [i]najlepsza[i] niech odejdzie w niepamięć. Ona także nie chciała (wyjątkowo) uprzykrzać dziś innym życia i psuć radosnych nastrojów przez podobne spory (bo i tak wiedziała, że najlepsze są Harpie z Holyhead - oczywiście!).
Poczuła jak morska woda, którą ociekł skromny wianek z zielonych gałązek moczy jej włosy, a krople spływają po gorącej od upałów skórze karku i szyi; to było przyjemne uczucie. Nie sądziła, że tak szybko swoje dzieło odzyska; miała zamiar uciekać jak przed tłuczkiem, jeśli wianek pochwyci jeden z wielu fanów - a potrafiła to robić nadzwyczaj zwinnie!
Wright, zgodnie z tradycją, zapytał czy spędzi z nim resztę wieczoru i zatańczy; według obyczaju nie miała prawa odmówić, lecz to przecież nie mogło być takie proste! Nie z nią. Inaczej nie nazywałaby się Maxine Desmond. Zrobiła najbardziej wyniosłą minę na jaką było ją stać; uniosła brodę, zadarła nosek i lustrowała Josepha spojrzeniem zmrużonych, modrych oczu, jakby zastanawiała się, czy na pewno jest tego wart - a gdy wszelkie znaki na niebie i ziemi mówiły, że zaraz dostanie od niej kosza, westchnęła bardzo ciężko, jakby ubolewała nad wszystkimi nieszczęściami tego świata, po czym ujęła podane jej ramię.
Musiała przyznać, że Joseph Wright w mokrej koszuli, z tym swoim łobuzerskim uśmiechem na ustach, prezentował się wyjątkowo korzystnie.
- Zaszczycę, niech będzie - odparła z łaskawością godną samej królowej angielskiej. - Ostatnio publikowali same nudy, uczyńmy ich pracę ciut ciekawszą - w końcu szczery uśmiech wychynął na pełne usta Maxine; nie przeszkadzało jej, że gdy złapała go pod ramię, sama nieco zmokła. Już i tak spódnicę obmyła jej fala, było cierpło, zaraz wyschnie.
Ledwie wyszli na brzeg, a usłyszała charakterystyczny trzask flesza; no oczywiście, te łachudry musiały być wszędzie. Najpewniej śledziły albo ją, albo Wrighta od samego początku; Maxine uśmiechnęła się kpiąco i pomachała mu. Przywykła już do plotek na własny temat wypisywanych w mediach; zawsze był to stek bzdur. Pomyślała jednak jak wścieknie się Hannah Wright, gdy zobaczy to zdjęcie... Uśmiechnęła się szerzej i przysunęła bliżej jej brata. A co.
- A potrafisz w ogóle tańczyć, panie Wright? - spytała zaczepnie.
That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?
Ktoś inny mógłby obruszyć się na podobne określenie, ale Benjamin miał do siebie wielki dystans - przynajmniej w rejonach, które nie poruszały największej słabości - dlatego też określenie dziadka raczej go rozczuliło. Zmarszczył jednak brwi z pozorną zgrozą, niczym faktycznie wiekowy brodacz, myślami będąc zafrasowanym własnymi odczuciami. Co się z nim działo? Dlaczego Rowan tak łatwo poruszała w nim jakąś ckliwą strunę, pragnącą akceptacji i zwykłej, wesołej rozmowy? Przywykł do wielkich problemów i stawiania poważnych pytań. Do rozmów o śmierci i poświęceniu. Do widoku twarzy wykrzywionych poczuciem winy, do goryczy porażki, do niepokoju o każde kolejne słowo, mogące obnażyć potworność, do jakiej przyłożył rękę. Przy Sprout czuł się tak, jakby trafił do zupełnie innego świata. Lżejszego, ciepłego niczym odcień jej włosów, pełnego uspokajającego żaru. Może nie musiał codziennie biczować się za winy swoje i świata. Może nie musiał skazywać się na wieczne cierpienie. Może nie musiał dokładać sobie bólu - to, co działo się w Anglii, karało go wystarczająco mocno. Westchnął, niby z rozbawieniem, lecz tak naprawdę do swoich myśli, kiwając z powagą głową. - Ta wizja jest faktycznie zachwycająca. Ty, kafel i zwycięski punkt - zgodził się z wyobrażeniem Rowan mknącej ku wygranej, lecz nie byłby sobą, gdyby nie okrasił jej odpowiednią dozą realizmu. Albo z trudem odkrywanej miłości własnej. - Ziściłaby się, gdyby nie posłany przeze mnie tłuczek, przeszkadzający ci w tym zapierającym dech w piersiach manewrze - zapowiedział, doskonale wiedząc, że nie miałby problemu z tym przemocowym zagraniem wobec kobiety. Na boisku panowało równouprawnienie, a kariera w niezwykle brutalnych Jastrzębiach wyzbyła Benjamina z jakichkolwiek zasad podniebnej etykiety. Wszystko, byle zwyciężyć. - Ale może zdołasz przed nim umknąć, kto wie - puścił do niej oczko, jeszcze nie podejmując decyzji, czy próbować swych sił w festiwalowym meczu. Perspektywa starcia się z Rowan w powietrzu kusiła, lecz od dawna nie myślał już wyłącznie o sobie.
- Zamieniam się w słuch - zadeklamował odrobinę nonszalancko, czekając niemalże z zapartym tchem na rodzinną tajemnicę Sproutów. Patrząc na wygląd sióstr mógł wywnioskować o jaki sekret chodzi, ale powstrzymał głupie, szczeniackie myśli, pasujące raczej Nokturnowym mętom niż godnemu Gwardziście. Rubaszne żarty umarły razem z ludźmi, których stracił na Wyspie Rzeźb, lecz tak jak duchy ofiar nawiedzało go także echo bardziej nonszalanckiej wersji siebie. Wersji, w której zadurzyła się młodziutka Rowan. Nie chciał konfrontować jej ze zmianami, jakie w nim zaszły, trochę ze wstydu, głównie jednak z troski. Według Bena była zbyt młoda, by tracić raz na zawsze radość życia. Wystarczyło, że Pomona złożyła swój los w ogień pieśni Feniksa. - Taktyczny odwrót? - zmarszczył brwi, słysząc w końcu tajemniczą cechę panienek Sprout. Spodziewał się czegoś innego, widział też w oczach rudzielca specyficzny błysk, sugerujący, że mogła mieć na myśli coś innego, ale uznał to za lśnienie delikatnego flirtu. - Czy to znak, że chcesz odmówić mi tańca? - zmartwił się sekundę przed finalną odpowiedzią na propozycję udania się w pobliże wielkiego ogniska. Zgodę przyjął z uśmiechem, machając lekceważąco ręką na zapewnienia o nieumiejętnym korzystaniu z dwóch przepięknych nóg, które z pewnością posiadała Rowan. - Przy tobie niczego się nie boję. Nawet swych zabójczych gabarytów - odparł siląc się na powagę. Nie zastanawiał się nad tym jak będą wyglądali we dwoje - drobny rudzielec i pokaźny brodacz, obydwoje niepotrafiący tańczyć. Zapewne wzbudzą popłoch wśród reszty, ale miał nadzieję, że tym razem obejdzie się bez ofiar.
Te zapowiadały się raczej na wybrzeżu, tym razem padające nie z jego ręki - choć z dłoni innego Wrighta. Ciągle wpatrzony w Hanię, pokręcił głową. - Moja siostra jest już dużą dziewczynką, poradzi sobie sama - wyjaśnił, nie kryjąc dumy. Zamierzał jednak potem dopytać Foxa o nastrój Hannah oraz upewnić się, że uczynił wszystko, by zapamiętała ten wieczór jako beztroski i radosny. Powrócił spojrzeniem do Rowan, uśmiechając się do niej szeroko, po czym chwycił jej drobniutką, delikatną dłoń w swoją - szeroką i szorstką, by pociągnąć dziewczynę za sobą w stronę ogniska. Tej nocy miał zamiar zapomnieć o problemach - w najlepszym towarzystwie, na jakie mógł natrafić.
| Rowan i Ben zt
- Zamieniam się w słuch - zadeklamował odrobinę nonszalancko, czekając niemalże z zapartym tchem na rodzinną tajemnicę Sproutów. Patrząc na wygląd sióstr mógł wywnioskować o jaki sekret chodzi, ale powstrzymał głupie, szczeniackie myśli, pasujące raczej Nokturnowym mętom niż godnemu Gwardziście. Rubaszne żarty umarły razem z ludźmi, których stracił na Wyspie Rzeźb, lecz tak jak duchy ofiar nawiedzało go także echo bardziej nonszalanckiej wersji siebie. Wersji, w której zadurzyła się młodziutka Rowan. Nie chciał konfrontować jej ze zmianami, jakie w nim zaszły, trochę ze wstydu, głównie jednak z troski. Według Bena była zbyt młoda, by tracić raz na zawsze radość życia. Wystarczyło, że Pomona złożyła swój los w ogień pieśni Feniksa. - Taktyczny odwrót? - zmarszczył brwi, słysząc w końcu tajemniczą cechę panienek Sprout. Spodziewał się czegoś innego, widział też w oczach rudzielca specyficzny błysk, sugerujący, że mogła mieć na myśli coś innego, ale uznał to za lśnienie delikatnego flirtu. - Czy to znak, że chcesz odmówić mi tańca? - zmartwił się sekundę przed finalną odpowiedzią na propozycję udania się w pobliże wielkiego ogniska. Zgodę przyjął z uśmiechem, machając lekceważąco ręką na zapewnienia o nieumiejętnym korzystaniu z dwóch przepięknych nóg, które z pewnością posiadała Rowan. - Przy tobie niczego się nie boję. Nawet swych zabójczych gabarytów - odparł siląc się na powagę. Nie zastanawiał się nad tym jak będą wyglądali we dwoje - drobny rudzielec i pokaźny brodacz, obydwoje niepotrafiący tańczyć. Zapewne wzbudzą popłoch wśród reszty, ale miał nadzieję, że tym razem obejdzie się bez ofiar.
Te zapowiadały się raczej na wybrzeżu, tym razem padające nie z jego ręki - choć z dłoni innego Wrighta. Ciągle wpatrzony w Hanię, pokręcił głową. - Moja siostra jest już dużą dziewczynką, poradzi sobie sama - wyjaśnił, nie kryjąc dumy. Zamierzał jednak potem dopytać Foxa o nastrój Hannah oraz upewnić się, że uczynił wszystko, by zapamiętała ten wieczór jako beztroski i radosny. Powrócił spojrzeniem do Rowan, uśmiechając się do niej szeroko, po czym chwycił jej drobniutką, delikatną dłoń w swoją - szeroką i szorstką, by pociągnąć dziewczynę za sobą w stronę ogniska. Tej nocy miał zamiar zapomnieć o problemach - w najlepszym towarzystwie, na jakie mógł natrafić.
| Rowan i Ben zt
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Naprawdę była wdzięczna Eileen za jej kojące towarzystwo, które z jakiegoś powodu miało w sobie coś z domowej aury bezpieczeństwa i ciepła, promieniującej od jej sylwetki jak niewidzialna aureola i sprawiającej, że niechciane myśli – te ponure i mroczne – umykały do ciemniejszych, odległych kątów jej własnego umysłu, na jakiś czas pozwalając o sobie zapomnieć. Odczuła to już wtedy, w trakcie ich dwuosobowej misji przy londyńskiej fontannie i później; wyglądało na to, że to wspólne doświadczenia postanowiły zbliżyć je do siebie, cementując nieuchwytną, ale niewątpliwie zauważalną więź. Być może chodziło o sam fakt przynależności do Zakonu Feniksa, chociaż Margaux podejrzewała, że nie tylko o to.
Weszła między drzewa razem z przyjaciółką, teoretycznie rozglądając się już za kwiatami, ale w rzeczywistości większą część uwagi skupiając na płynących z ust świeżo upieczonej pani Bartius słowach; uśmiechnęła się, odwracając się jeszcze przez ramię i zawieszając spojrzenie na migających wzdłuż wybrzeża twarzach przyjaciół. – Powinien chociaż na chwilę oderwać się od pracy – stwierdziła, chociaż ona sama od jakiegoś czasu wychodziła z niej rzadko; odkąd Magiczne Pogotowie Ratunkowe zostało przeniesione do szpitala, spędzała tam jeszcze więcej godzin niż wcześniej, wykorzystując okazję do pomagania tam, gdzie tylko mogła, przy okazji dyskretnie zasięgając pomocy zaprzyjaźnionych uzdrowicieli w kwestiach związanych z zaklinaniem magii leczniczej w przedmiotach. Większość okazywała się nastawiona sceptycznie, ale kilku wyraziło żywe zainteresowanie i nawet podzieliło się z nią źródłami, które w innym wypadku z całą pewnością byłyby dla niej nieosiągalne.
Oczywiście wciąż jeszcze raczkowała, starając się wyłuskać sens z długich numerologicznych ciągów najstarszą na świecie metodą prób i błędów, ale wmawiała sobie uparcie, że każdy dzień nieuchronnie przybliżał ją do celu. – Twój język jest zdecydowanie bardziej zrozumiały niż autora podręcznika, więc na pewno się przydadzą – odpowiedziała; nagromadzenie naukowych terminów i skrótów myślowych nie raz i nie dwa w początkowych etapach przysporzyło jej silnego bólu głowy, i zdarzało się, że miała ochotę po prostu rzucić książką przez zamknięte okno (nie zrobiła tego, głównie przez wzgląd na szacunek do pożyczonej od Eileen własności). Do niedawna jeszcze wstydziła się do tego przyznać – obecnie robiła wszystko, by po prostu nauczyć się więcej.
Zachęcona słowami przyjaciółki, na moment zupełnie już porzuciła rozglądanie się za kwiatami, pochylając się w jej stronę. – Chodzi o numerologiczny rozkład przepływu magicznej energii w każdej kolejnej fazie działania zaklęcia. Jestem w stanie zrozumieć, jak działa to dla uroku rzucanego tu i teraz, ale co jeżeli potrzebuję, by między rzuceniem zaklęcia, a rozpoczęciem reakcji działania, minęło więcej czasu? Czy proces należałoby podzielić na dwa osobne, czy po prostu rozciągnąć środkową jego część? Wiem, że w rozdziale czternastym jest funkcja, która opisuje długofalowe działanie zaklęć, ale ma tyle zmiennych, że za nic nie mogę jej rozłożyć – odpowiedziała, rzucając kobiecie pytające spojrzenie. Domyślała się, że jej problem ma najprawdopodobniej proste rozwiązanie – tylko jeszcze nie potrafiła go dostrzec.
Przypadkowe odnalezienie rannego zwierzęcia kazało jej na moment odciągnąć myśli od numerologicznych zagwozdek; po wezwaniu pomocy zaczęła więc w końcu niespiesznie szukać odpowiednich ziół i kwiatów, mimowolnie oddalając się od Eileen. Nie potrafiła jednak skupić się na nieistniejącym jeszcze wianku, czy to ze względu na własny mętlik w głowie, czy senną, prawie błogą atmosferę otaczającego ją lasu. Jej umysł zdawał się dryfować swobodnie, ściągnięty na ziemię dopiero głośnym brzęczeniem, po którym nastąpiło ostre ukłucie piekącego bólu; szarpnęła lewą ręką odruchowo, instynktownie chcąc uwolnić się od niespodziewanego napastnika, z przerażeniem rozpoznając w nim bahankę. Niegroźną, ale jadowitą; spojrzała w dół, na zaczerwiony fragment szybko puchnącej skóry; gdyby chciała, zapewne odpowiednim zaklęciem byłaby w stanie spowolnić działanie trucizny, ale wiązałoby się to z ryzykiem wywołania anomalii znacznie groźniejszej, niż zwyczajne ugryzienie. Zdecydowała się więc na powrót, nieco niedbale wrzucając do koszyka kilka garści zawilców, nie przejmując się nawet, że znalazły się wśród nich kamienie; u brzegu i tak nie czekał nikt, kto mógłby wyłowić jej wianek.
Na szczęście odnalezienie Eileen nie przysporzyło jej trudności, podobnie jak otrzymanie fachowej pomocy, więc chwilę później przykucała już przy brzegu, z przedramieniem starannie zawiniętym w schludny opatrunek. Jej wiązanka nie wyróżniała się niczym szczególnym – upleciona głównie z zawilców i skromnych liści, zdecydowanie nie zwracała na siebie uwagi, jednak obserwując, jak zabiera ją fala, poczuła coś w rodzaju spokoju. Sięgnęła za uchwyt koszyka, chcąc wysypać z niego zebrane przez przypadek kamienie i dopiero wtedy zauważając błyszczący na dnie fluoryt. Zamarła na moment, biorąc znalezisko w dłoń i obracając go między palcami. – Kto by pomyślał – mruknęła cicho, częściowo do Eileen, częściowo jedynie do siebie; drugi kryształ, niemal identyczny, znajdował się już na zwisającym z jej szyi rzemyku.
Odwróciła się, zawieszając spojrzenie na dryfujących wiankach. – Hereward przyjdzie wyłowić twój? – zapytała, posyłając przyjaciółce ciepły uśmiech i niemal odruchowo rozglądając się za charakterystycznymi, rudymi włosami.
Weszła między drzewa razem z przyjaciółką, teoretycznie rozglądając się już za kwiatami, ale w rzeczywistości większą część uwagi skupiając na płynących z ust świeżo upieczonej pani Bartius słowach; uśmiechnęła się, odwracając się jeszcze przez ramię i zawieszając spojrzenie na migających wzdłuż wybrzeża twarzach przyjaciół. – Powinien chociaż na chwilę oderwać się od pracy – stwierdziła, chociaż ona sama od jakiegoś czasu wychodziła z niej rzadko; odkąd Magiczne Pogotowie Ratunkowe zostało przeniesione do szpitala, spędzała tam jeszcze więcej godzin niż wcześniej, wykorzystując okazję do pomagania tam, gdzie tylko mogła, przy okazji dyskretnie zasięgając pomocy zaprzyjaźnionych uzdrowicieli w kwestiach związanych z zaklinaniem magii leczniczej w przedmiotach. Większość okazywała się nastawiona sceptycznie, ale kilku wyraziło żywe zainteresowanie i nawet podzieliło się z nią źródłami, które w innym wypadku z całą pewnością byłyby dla niej nieosiągalne.
Oczywiście wciąż jeszcze raczkowała, starając się wyłuskać sens z długich numerologicznych ciągów najstarszą na świecie metodą prób i błędów, ale wmawiała sobie uparcie, że każdy dzień nieuchronnie przybliżał ją do celu. – Twój język jest zdecydowanie bardziej zrozumiały niż autora podręcznika, więc na pewno się przydadzą – odpowiedziała; nagromadzenie naukowych terminów i skrótów myślowych nie raz i nie dwa w początkowych etapach przysporzyło jej silnego bólu głowy, i zdarzało się, że miała ochotę po prostu rzucić książką przez zamknięte okno (nie zrobiła tego, głównie przez wzgląd na szacunek do pożyczonej od Eileen własności). Do niedawna jeszcze wstydziła się do tego przyznać – obecnie robiła wszystko, by po prostu nauczyć się więcej.
Zachęcona słowami przyjaciółki, na moment zupełnie już porzuciła rozglądanie się za kwiatami, pochylając się w jej stronę. – Chodzi o numerologiczny rozkład przepływu magicznej energii w każdej kolejnej fazie działania zaklęcia. Jestem w stanie zrozumieć, jak działa to dla uroku rzucanego tu i teraz, ale co jeżeli potrzebuję, by między rzuceniem zaklęcia, a rozpoczęciem reakcji działania, minęło więcej czasu? Czy proces należałoby podzielić na dwa osobne, czy po prostu rozciągnąć środkową jego część? Wiem, że w rozdziale czternastym jest funkcja, która opisuje długofalowe działanie zaklęć, ale ma tyle zmiennych, że za nic nie mogę jej rozłożyć – odpowiedziała, rzucając kobiecie pytające spojrzenie. Domyślała się, że jej problem ma najprawdopodobniej proste rozwiązanie – tylko jeszcze nie potrafiła go dostrzec.
Przypadkowe odnalezienie rannego zwierzęcia kazało jej na moment odciągnąć myśli od numerologicznych zagwozdek; po wezwaniu pomocy zaczęła więc w końcu niespiesznie szukać odpowiednich ziół i kwiatów, mimowolnie oddalając się od Eileen. Nie potrafiła jednak skupić się na nieistniejącym jeszcze wianku, czy to ze względu na własny mętlik w głowie, czy senną, prawie błogą atmosferę otaczającego ją lasu. Jej umysł zdawał się dryfować swobodnie, ściągnięty na ziemię dopiero głośnym brzęczeniem, po którym nastąpiło ostre ukłucie piekącego bólu; szarpnęła lewą ręką odruchowo, instynktownie chcąc uwolnić się od niespodziewanego napastnika, z przerażeniem rozpoznając w nim bahankę. Niegroźną, ale jadowitą; spojrzała w dół, na zaczerwiony fragment szybko puchnącej skóry; gdyby chciała, zapewne odpowiednim zaklęciem byłaby w stanie spowolnić działanie trucizny, ale wiązałoby się to z ryzykiem wywołania anomalii znacznie groźniejszej, niż zwyczajne ugryzienie. Zdecydowała się więc na powrót, nieco niedbale wrzucając do koszyka kilka garści zawilców, nie przejmując się nawet, że znalazły się wśród nich kamienie; u brzegu i tak nie czekał nikt, kto mógłby wyłowić jej wianek.
Na szczęście odnalezienie Eileen nie przysporzyło jej trudności, podobnie jak otrzymanie fachowej pomocy, więc chwilę później przykucała już przy brzegu, z przedramieniem starannie zawiniętym w schludny opatrunek. Jej wiązanka nie wyróżniała się niczym szczególnym – upleciona głównie z zawilców i skromnych liści, zdecydowanie nie zwracała na siebie uwagi, jednak obserwując, jak zabiera ją fala, poczuła coś w rodzaju spokoju. Sięgnęła za uchwyt koszyka, chcąc wysypać z niego zebrane przez przypadek kamienie i dopiero wtedy zauważając błyszczący na dnie fluoryt. Zamarła na moment, biorąc znalezisko w dłoń i obracając go między palcami. – Kto by pomyślał – mruknęła cicho, częściowo do Eileen, częściowo jedynie do siebie; drugi kryształ, niemal identyczny, znajdował się już na zwisającym z jej szyi rzemyku.
Odwróciła się, zawieszając spojrzenie na dryfujących wiankach. – Hereward przyjdzie wyłowić twój? – zapytała, posyłając przyjaciółce ciepły uśmiech i niemal odruchowo rozglądając się za charakterystycznymi, rudymi włosami.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
- Rzuciłaś? - zrobił zaskoczoną minę - Wybacz, sądziłem, że upuściłaś i porwał go nurt - dodał rzecz jasna się zgrywając.
A że wygrał Puchar Festiwalu Lata? Uśmiechnął się zawadiacko.
- Niezmiennie od tylu lat... - westchnął, jakby zdobył ich co najmniej sto. Tylko rysy twarzy mu się wyostrzyły, kiedy bezczelna Harpia postanowiła się z nim podrażnić. Spojrzał na nią nagle bystrzejszym wzrokiem jak przed samym momentem przejęcia przez niego kafla podczas meczu.
- Kochana... ja zwyciężam we wszystkich meczach - raczył ją oświecić... i faktycznie: skromnością nie grzeszył. - Po prostu czasem się zdarza, że znicz wleci w szukającego przeciwników - dodał nie zamierzając pozostać dłużnym pannie Desmond. - Ot, trafi się jak ślepej kurze ziarno... - zakończył nieśpiesznie i z taką lekkością, jakby spoglądając na gęstniejące chmury stwierdził, że: "zaraz zacznie padać". A mugolskie powiedzenie... pewnie było jej równie dobrze znane jak i jemu. I to wcale nie tak, że właśnie nazwał ją ślepą kurą! On? W żadnym razie, przecież by nie śmiał! To tylko niewinne, drobne uszczypliwości.
Jeśli mieli sobie odpuścić kłótnie i docinki na temat drużyn, to zdecydowanie Maxine powinna je ukrócić jako pierwsza - to oczywiste, że Joe raczej nie byłby w stanie puścić mimo uszu żadnej złośliwej uwagi pod adresem swoim bądź jego drużyny... a to przecież ona zaczęła! (Typowa wymówka trzylatka).
Już po chwili jednak miała okazję, żeby mu się odpłacić przedłużając znacznie decyzję co do spędzenia z nim wieczoru. Szczerze mówiąc, Joe wcale nie był pewny jaki werdykt zapadnie i nie zdziwiłby się, gdyby tu, w tym tłumie radosnych czarownic i czarodziejów dostał od Harpii kosza i to z wielkim hukiem. Po Maxine wszystkiego można się było spodziewać, a to jej zadzieranie nosa i mierzenie Joe wzrokiem... nie wróżyło szczerze mówiąc niczego dobrego. Już był niemal pewny, że Harpia odegra tu przy wszystkich piękne przedstawienie tylko po to, żeby mu dopiec... kiedy ujęła jego ramię. Uniósł wyżej brwi tylko odrobinę pokazując swoje zaskoczenie takim obrotem spraw. No tak, to jej ciężkie westchnięcie... Przecież nie mogłaby się obyć bez pokazania mu, że zgadza się na taniec z wielką łaską i tylko dlatego, że w Czarownicy ostatnio nie ma nic ciekawego.
Uśmiechnął się lekko i jakby z niedowierzaniem nieznacznie pokręcił głową. Dobrze, niech tym razem postawi na swoim.
Sam zaś nachylił się lekko ku niej i tak, by do żadnego postronnego ucha nie dotarła ani jedna głoska, szepnął w zasadzie banalne: "ślicznie dziś wyglądasz, Maxine". Bo faktycznie wyglądała! Harpia zieleń już mu się dawno przejadła, a w tym... pomarańczowym(?) - dla niego przynajmniej to był pomarańczowy - kolorze było jej bardzo do twarzy. Nawet kiedy zadzierała nosa i mu dopiekała.
Gdy wyszli już całkiem na brzeg, owszem, usłyszał trzask flesza, nawet go na ułamek sekundy oślepiono, ale sam kompletnie to zignorował i nie raczył choćby spojrzeć w stronę fotoreportera. W zasadzie czemu miałby? Właśnie zwycięsko wyłowił wianek pięknej panny i prowadził ją na tańce. I wbrew temu, co wcześniej mówił... był tu od teraz dla niej, a nie dla Czarownicy, Proroka Codziennego czy innego pisadła.
- To próba ubliżenia mi czy wyzwanie, panno Desmond? - odparł pytaniem na jej powątpiewanie w jego umiejętności taneczne, po czym nim się obejrzała, ujął ją za dłoń i zgrabnie okręcił wokół jej osi. Chyba znów trzasnął flesz, ale Joe ani go nie usłyszał ani nie zobaczył już prowadząc Maxine w stronę tej części plaży, gdzie co roku zapalane były ogniska. Łatwo było trafić - muzyka, jaką przy nich grano, niosła się daleko.
[zt x2?]
A że wygrał Puchar Festiwalu Lata? Uśmiechnął się zawadiacko.
- Niezmiennie od tylu lat... - westchnął, jakby zdobył ich co najmniej sto. Tylko rysy twarzy mu się wyostrzyły, kiedy bezczelna Harpia postanowiła się z nim podrażnić. Spojrzał na nią nagle bystrzejszym wzrokiem jak przed samym momentem przejęcia przez niego kafla podczas meczu.
- Kochana... ja zwyciężam we wszystkich meczach - raczył ją oświecić... i faktycznie: skromnością nie grzeszył. - Po prostu czasem się zdarza, że znicz wleci w szukającego przeciwników - dodał nie zamierzając pozostać dłużnym pannie Desmond. - Ot, trafi się jak ślepej kurze ziarno... - zakończył nieśpiesznie i z taką lekkością, jakby spoglądając na gęstniejące chmury stwierdził, że: "zaraz zacznie padać". A mugolskie powiedzenie... pewnie było jej równie dobrze znane jak i jemu. I to wcale nie tak, że właśnie nazwał ją ślepą kurą! On? W żadnym razie, przecież by nie śmiał! To tylko niewinne, drobne uszczypliwości.
Jeśli mieli sobie odpuścić kłótnie i docinki na temat drużyn, to zdecydowanie Maxine powinna je ukrócić jako pierwsza - to oczywiste, że Joe raczej nie byłby w stanie puścić mimo uszu żadnej złośliwej uwagi pod adresem swoim bądź jego drużyny... a to przecież ona zaczęła! (Typowa wymówka trzylatka).
Już po chwili jednak miała okazję, żeby mu się odpłacić przedłużając znacznie decyzję co do spędzenia z nim wieczoru. Szczerze mówiąc, Joe wcale nie był pewny jaki werdykt zapadnie i nie zdziwiłby się, gdyby tu, w tym tłumie radosnych czarownic i czarodziejów dostał od Harpii kosza i to z wielkim hukiem. Po Maxine wszystkiego można się było spodziewać, a to jej zadzieranie nosa i mierzenie Joe wzrokiem... nie wróżyło szczerze mówiąc niczego dobrego. Już był niemal pewny, że Harpia odegra tu przy wszystkich piękne przedstawienie tylko po to, żeby mu dopiec... kiedy ujęła jego ramię. Uniósł wyżej brwi tylko odrobinę pokazując swoje zaskoczenie takim obrotem spraw. No tak, to jej ciężkie westchnięcie... Przecież nie mogłaby się obyć bez pokazania mu, że zgadza się na taniec z wielką łaską i tylko dlatego, że w Czarownicy ostatnio nie ma nic ciekawego.
Uśmiechnął się lekko i jakby z niedowierzaniem nieznacznie pokręcił głową. Dobrze, niech tym razem postawi na swoim.
Sam zaś nachylił się lekko ku niej i tak, by do żadnego postronnego ucha nie dotarła ani jedna głoska, szepnął w zasadzie banalne: "ślicznie dziś wyglądasz, Maxine". Bo faktycznie wyglądała! Harpia zieleń już mu się dawno przejadła, a w tym... pomarańczowym(?) - dla niego przynajmniej to był pomarańczowy - kolorze było jej bardzo do twarzy. Nawet kiedy zadzierała nosa i mu dopiekała.
Gdy wyszli już całkiem na brzeg, owszem, usłyszał trzask flesza, nawet go na ułamek sekundy oślepiono, ale sam kompletnie to zignorował i nie raczył choćby spojrzeć w stronę fotoreportera. W zasadzie czemu miałby? Właśnie zwycięsko wyłowił wianek pięknej panny i prowadził ją na tańce. I wbrew temu, co wcześniej mówił... był tu od teraz dla niej, a nie dla Czarownicy, Proroka Codziennego czy innego pisadła.
- To próba ubliżenia mi czy wyzwanie, panno Desmond? - odparł pytaniem na jej powątpiewanie w jego umiejętności taneczne, po czym nim się obejrzała, ujął ją za dłoń i zgrabnie okręcił wokół jej osi. Chyba znów trzasnął flesz, ale Joe ani go nie usłyszał ani nie zobaczył już prowadząc Maxine w stronę tej części plaży, gdzie co roku zapalane były ogniska. Łatwo było trafić - muzyka, jaką przy nich grano, niosła się daleko.
[zt x2?]
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pozostawałem rozczarowany. Wciąż, choć już nie w tak spektakularny sposób niż jakieś dwa tygodnie temu. Pogodziłem się z utratą narzeczonej, z którą nie dotrwałem dłużej niż do festiwalu lata, tak szumnie obchodzonego. Z Victorią łączyła nas pewna zażyłość, nić porozumienia, ale nawet ona musiała się zakończyć wraz z zerwaniem zaręczyn oraz wyjazdem lady Parkinson do Francji. Widocznie tam miała być bezpieczniejsza, w dodatku z realną szansą na karierę w zawodzie perfumiarskim. Nie chciałem stać jej na drodze. Życzyłem jej jak najlepiej.
Ale nie zmieniało to faktu, że byłem zły. Teraz, kiedy zostałem sam, kiedy mógłbym po raz kolejny spróbować paść na kolana przed Aurelią, ona miała zaręczyć się z Alphardem. Los ze mnie brutalnie zakpił.
Przyszedłem tutaj bardziej ze złości niż z faktycznego zainteresowania terenami Prewettów. Niesmak wzbudzało uczestnictwo w tym wszystkim osób o niższym stanie, ba, pewnie nawet znalazłbym wśród gości paskudne szlamy, co samo w sobie irytowało mnie jeszcze bardziej. Ale dziwna siła gniewu ciągnęła mnie dalej, w głąb łąk oraz lasów, aż dotarłem do wybrzeża. Oddychałem ciężko, starając się uspokoić; nie wypadało Blackowi okazywać jakiekolwiek uczucia. Powinienem stać niewzruszony pośród całego zbiegowiska, ewentualnie uśmiechać się ironicznie na widok zmagań mężczyzn z wodnymi falami. Nie zamierzałem się rzucać po żaden z wianków skoro miałem niewdzięczną, bo niewdzięczną, ale narzeczoną. Zachowanie przypadkowych osobników powinno zostać przednią rozrywką. Ciekaw byłem, czy ktokolwiek z mojego rodu dał się podpuścić. A i owszem. Dostrzegłem Cygnusa mokrego jak wylizany pudel i widok ten wprawił mnie w lepszy nastrój. Współczułem mu konieczności ożenku z Rosierówną, ale z drugiej strony odkrywałem w tym pewnego rodzaju przyjemność, że to wreszcie on był w czymś poszkodowany, nie my z Alphardem. Jego nie dało mi się wypatrzyć pośród zbiegowiska, ale za to dostrzegłem inną, ciekawą twarz. Walburga. Zdusiłem prychnięcie śmiechem, bo widok siostry w bieli jak starała się pozostać opanowaną bez względu na wszystko i z gracją ułożyć wianek na tafli pozwolił mi zapomnieć o przykrości dzisiejszego dnia. Takie zaskoczenie, jak odczekałem chwilę, a nikt nie rzucał się bohatersko po twórczość staropanieńskich dłoni, by wyłowić ją na brzeg. Spontanicznie pozwoliłem sobie na zdjęcie butów, skarpet i podwinięcie spodni, a potem udanie się wprost po ten kwiecisty skarb naszego rodu. Zamierzałem jej dopiec i oczywiście pomóc, bo przecież nie godzi się, aby kolejny rok z rzędu jej wianek dryfował samotnie wśród fal. Byłem wzorowym bratem. I troskliwym. I skromnym.
+
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ale nie zmieniało to faktu, że byłem zły. Teraz, kiedy zostałem sam, kiedy mógłbym po raz kolejny spróbować paść na kolana przed Aurelią, ona miała zaręczyć się z Alphardem. Los ze mnie brutalnie zakpił.
Przyszedłem tutaj bardziej ze złości niż z faktycznego zainteresowania terenami Prewettów. Niesmak wzbudzało uczestnictwo w tym wszystkim osób o niższym stanie, ba, pewnie nawet znalazłbym wśród gości paskudne szlamy, co samo w sobie irytowało mnie jeszcze bardziej. Ale dziwna siła gniewu ciągnęła mnie dalej, w głąb łąk oraz lasów, aż dotarłem do wybrzeża. Oddychałem ciężko, starając się uspokoić; nie wypadało Blackowi okazywać jakiekolwiek uczucia. Powinienem stać niewzruszony pośród całego zbiegowiska, ewentualnie uśmiechać się ironicznie na widok zmagań mężczyzn z wodnymi falami. Nie zamierzałem się rzucać po żaden z wianków skoro miałem niewdzięczną, bo niewdzięczną, ale narzeczoną. Zachowanie przypadkowych osobników powinno zostać przednią rozrywką. Ciekaw byłem, czy ktokolwiek z mojego rodu dał się podpuścić. A i owszem. Dostrzegłem Cygnusa mokrego jak wylizany pudel i widok ten wprawił mnie w lepszy nastrój. Współczułem mu konieczności ożenku z Rosierówną, ale z drugiej strony odkrywałem w tym pewnego rodzaju przyjemność, że to wreszcie on był w czymś poszkodowany, nie my z Alphardem. Jego nie dało mi się wypatrzyć pośród zbiegowiska, ale za to dostrzegłem inną, ciekawą twarz. Walburga. Zdusiłem prychnięcie śmiechem, bo widok siostry w bieli jak starała się pozostać opanowaną bez względu na wszystko i z gracją ułożyć wianek na tafli pozwolił mi zapomnieć o przykrości dzisiejszego dnia. Takie zaskoczenie, jak odczekałem chwilę, a nikt nie rzucał się bohatersko po twórczość staropanieńskich dłoni, by wyłowić ją na brzeg. Spontanicznie pozwoliłem sobie na zdjęcie butów, skarpet i podwinięcie spodni, a potem udanie się wprost po ten kwiecisty skarb naszego rodu. Zamierzałem jej dopiec i oczywiście pomóc, bo przecież nie godzi się, aby kolejny rok z rzędu jej wianek dryfował samotnie wśród fal. Byłem wzorowym bratem. I troskliwym. I skromnym.
+
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Lupus Black dnia 12.07.18 12:11, w całości zmieniany 1 raz
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Lupus Black' has done the following action : Rzut kością
'Wianki - M' :
'Wianki - M' :
Nie miałam problemu z tym, że mój wianek dryfował na wodzie i nie wzbudzał szczególnego zainteresowania, gdy ja zajęłam się analizowaniem zachowań osób uznających się za wyższy stan. W wielu przypadkach miałam wrażenie, że wyższy stan zawdzięczały tylko i wyłącznie urodzeniu się w danej rodzinie, niż faktycznym cechom opisującym lady, czy lorda, ale nie poświęciłam tej kwestii zbyt wiele czasu, bowiem Cyrusa dostrzegłam natychmiastowo i to wcale nie przez to, że od samego pojawienia się tutaj wodziłam wzrokiem za jego sylwetką. Martwiłam się tym, że pobiegł za przeklętym wiankiem tam, gdzie znaczna część panów wpadała do wody i wychodziła z niej mokra a dziwne uczucie niepokoju zaprzątnęło moją głowę. Czy on w ogóle potrafił pływać? Ja nie, nie wiedziałabym nawet jak wyciągnąć go z tej wody. Odruchowo rozejrzałam się za Justine i jakimkolwiek postawnym znajomym, który mógłby mi pomóc ratować biednego Snape'a, kiedy ten zaskakująco – chyba dla siebie samego również – wyszedł wraz ze zdobytym wiankiem na plażę.
Przetarłam oczy ze zdumienia, żeby wreszcie podnieść się z piasku a kiedy otrzepałam sukienkę z paprochów, powoli podeszłam do brzegu. Ze stoickim spokojem obserwowałam jak zmierzał ku mnie i nie rozumiałam skąd pojawiła się w nim ta chęć do włażenia do lodowatej wody. Znałam przecież jego podejście do wszelkich zabaw – zresztą z wzajemnością – i to, jak później wspólnie narzekaliśmy na udział chociażby w wyścigu na saneczkach. Ale pomimo to miło wspominałam tamten wspólnie spędzony czas, nawet jeśli najpierw się kłóciliśmy a potem dwukrotnie obsmarkałam mu plecy, tuż po znokautowaniu paskudnego, tańczącego bałwanka. I nieważne, że potem długo byłam chora, przez przeklęte chochliki, które zabrały nam czapki i szaliki, bo liczyło się to, że zjedliśmy świeżo ugotowaną – przeze mnie, oczywiście – zupę na rozgrzanie, popijając ją aromatyczną herbatą cytrynową. Serce zabiło mi mocniej, gdy Cyrus stanął przede mną. Próbowałam się nie uśmiechać, zgrywać obojętną, ale jedynym, co mi naprawdę wyszło, było ogromne zaskoczenie i typowa dla mnie pobłażliwa mina.
– Postradałeś zmysły wchodząc do tej wody. – Zaczęłam spokojnie, prostując się i wzrokiem wodząc po zmoczonych kwiatach. Cieszyłam się nawet, że to on okazał się moim partnerem do tańca i różańca, chociaż miałam wątpliwości, czy znowu nie rozdzielimy się w tłumie. – Nie jest ci zimno? – Dodałam po chwili, trochę nieświadomie i niezamierzenie sugerując mu, że nie jest mi wcale obojętny jego aktualny stan.
Przetarłam oczy ze zdumienia, żeby wreszcie podnieść się z piasku a kiedy otrzepałam sukienkę z paprochów, powoli podeszłam do brzegu. Ze stoickim spokojem obserwowałam jak zmierzał ku mnie i nie rozumiałam skąd pojawiła się w nim ta chęć do włażenia do lodowatej wody. Znałam przecież jego podejście do wszelkich zabaw – zresztą z wzajemnością – i to, jak później wspólnie narzekaliśmy na udział chociażby w wyścigu na saneczkach. Ale pomimo to miło wspominałam tamten wspólnie spędzony czas, nawet jeśli najpierw się kłóciliśmy a potem dwukrotnie obsmarkałam mu plecy, tuż po znokautowaniu paskudnego, tańczącego bałwanka. I nieważne, że potem długo byłam chora, przez przeklęte chochliki, które zabrały nam czapki i szaliki, bo liczyło się to, że zjedliśmy świeżo ugotowaną – przeze mnie, oczywiście – zupę na rozgrzanie, popijając ją aromatyczną herbatą cytrynową. Serce zabiło mi mocniej, gdy Cyrus stanął przede mną. Próbowałam się nie uśmiechać, zgrywać obojętną, ale jedynym, co mi naprawdę wyszło, było ogromne zaskoczenie i typowa dla mnie pobłażliwa mina.
– Postradałeś zmysły wchodząc do tej wody. – Zaczęłam spokojnie, prostując się i wzrokiem wodząc po zmoczonych kwiatach. Cieszyłam się nawet, że to on okazał się moim partnerem do tańca i różańca, chociaż miałam wątpliwości, czy znowu nie rozdzielimy się w tłumie. – Nie jest ci zimno? – Dodałam po chwili, trochę nieświadomie i niezamierzenie sugerując mu, że nie jest mi wcale obojętny jego aktualny stan.
Woda wydzierała oddech z płuc swoimi lodowatymi objęciami, ale chyba wewnętrzne zacięcie go ogrzewało, bo wypłynął w pogoni za wiankiem całkiem daleko. Z morzem nigdy nie był za pan brat, nie ciągnęło go do ciemnej toni czy żeglarstwa, zdecydowanie bardziej preferując pewny grunt pod stopami. Czasem jednak cel uświęcał środki i właśnie na tym się skupił, starając się nie tracić z oczu zbożowego splotu. Po drodze natrafił jednak na wyjątkowo trzpiotliwe elfiki, których nastrój zmieniał się niczym w kalejdoskopie. Latały dokoła i odwracały uwagę od tego, po co w ogóle się tu pojawił, co wyjątkowo było mu nie na rękę. Wianek stracić z oczu było irracjonalnie łatwo, wystarczyła jedna, większa fala, a ginęły w toni i tyle z tego było. Elfom chyba nie spodobało się, że zaczął ją ignorować, bo z komplementów w jego stronę płynnie przeszły do obelg. Nie spodziewając się po nich popisu dobrych manier, tylko przez chwilę puszczał je mimo uszu. Problem pojawił się dopiero wówczas, gdy w jego stronę poleciał pierwszy mały kamyk. Ostrzegł raz; następnej szansy miało nie być. Wścibskie istotki za nic miały jednak groźby, a ostatnim, na co Shafiq miał ochotę, to użerać się z krnąbrnymi stworzeniami, których małe piąstki okazywały się wyjątkowo celne. Teraz już całkiem poirytowany, gdzieś po kolejnym Twoja matka to sklątka tylnowybuchowa, zmiótł je zaklęciem. Nad taflą wody znowu zapanowała błoga cisza, kiedy tylko piskliwe głosiki zamilkły. Nie zamierzał czekać, aż z odsieczą przybędą kolejne. Złapał pewnie wianek i skierował się z powrotem w stronę brzegu, zaczesując do tyłu ręką mokre włosy. Potoczył po wybrzeżu ciemnym spojrzeniem, gdy jego stopy dotknęły już dna, a dostrzegłszy Nephthys i lady Fawley, w tamtą stronę się skierował, nie spiesząc się zanadto. O utratę równowagi w obliczu fal dobijających do brzegu nie było trudno.
Zaciskając palce na zdobyczy, nieświadom, że był przed chwilą tematem rozmowy dwóch dam, stanął przed Nephthys, a trzymając wianek oburącz, strącił z niego krople chłodnej wody.
— Lady Fawley. Kiedy ostatnio miałem przyjemność cię oglądać, sabotowałaś ojcu polowanie. Jak zdrowie dzieci? — Przywitał się z Cressidą, okraszając wyraźnie żartobliwe słowa uśmiechem. Jak nakazywała etykieta, zupełnie jakby właśnie zupełnie wbrew takowej nie rzucił się do wody po to, żeby złowić wianek. Po tej drobnej wymianie uprzejmości utkwił spojrzenie już tylko w Nephthys.
— Chyba coś zgubiłaś — rzekł, błyskając zębami w przelotnym uśmiechu. Nie była zadowolona; wiedział o tym. To nie kwestia tej sytuacji, a całokształtu ich narzeczeństwa. Rozumiał, co miała mu za złe, nawet jeżeli starała się dzielnie udawać, że tak wcale nie jest. Mógł jedynie liczyć, że z czasem to wszystko odejdzie w zapomnienie. Sam jeszcze się miotał pomiędzy należną mu świadomością, że jeśli czegoś chce, to zwykle to dostaje, a tym, że dobrze wiedział, jak bardzo instytucja małżeństwa młodziutką kuzynkę przeraża. Dlatego choć nie powinien, odczuwał jakiś dziwny i całkiem niepotrzebny tryumf, gdy dostrzegał błysk pierścienia zaręczynowego na jej palcu. Przecież czyż to nie z jego powodu wyruszył na spotkanie falom?
— Tu jest jego miejsce — dodał nieco ciszej, po arabsku, a z wyrazem skupienia odmalowanego na twarzy, złożył odsączony już z wody wianek na skroni Nephthys, nie spuszczając jej z oka nawet na sekundę. Był ciekaw, czy spodziewała się, że jak smarkacz zanurkuje w końcu po nieszczęsną ozdobę, co stanowiło przejaw jego dobrej woli. Zboże nie zwiędło w starciu z wodą, kłosy pozostały nienaruszone, zatem musiał pogratulować narzeczonej wyboru, nawet jeżeli nie miało to większego znaczenia. Jeszcze nie dotarło do niego, jak bardzo zimno zrobiło się, gdy mokre ubranie przywarło do ciała wystawione na działanie porywistego, lodowatego wiatru nadciągającego ze strony otwartej przestrzeni morza. A choć wydawało się, że zrobi coś jeszcze, zawisł w pół drogi, by w końcu się odsunąć, posławszy dziewczynie jeszcze jedno spojrzenie. — Jak się paniom podoba obserwowanie, jak mężczyźni ku waszej uciesze rzucają się w toń? — Zagaił po chwili żartobliwie, sięgając po różdżkę i osuszając ubranie wprawnie rzuconym zaklęciem.
Zaciskając palce na zdobyczy, nieświadom, że był przed chwilą tematem rozmowy dwóch dam, stanął przed Nephthys, a trzymając wianek oburącz, strącił z niego krople chłodnej wody.
— Lady Fawley. Kiedy ostatnio miałem przyjemność cię oglądać, sabotowałaś ojcu polowanie. Jak zdrowie dzieci? — Przywitał się z Cressidą, okraszając wyraźnie żartobliwe słowa uśmiechem. Jak nakazywała etykieta, zupełnie jakby właśnie zupełnie wbrew takowej nie rzucił się do wody po to, żeby złowić wianek. Po tej drobnej wymianie uprzejmości utkwił spojrzenie już tylko w Nephthys.
— Chyba coś zgubiłaś — rzekł, błyskając zębami w przelotnym uśmiechu. Nie była zadowolona; wiedział o tym. To nie kwestia tej sytuacji, a całokształtu ich narzeczeństwa. Rozumiał, co miała mu za złe, nawet jeżeli starała się dzielnie udawać, że tak wcale nie jest. Mógł jedynie liczyć, że z czasem to wszystko odejdzie w zapomnienie. Sam jeszcze się miotał pomiędzy należną mu świadomością, że jeśli czegoś chce, to zwykle to dostaje, a tym, że dobrze wiedział, jak bardzo instytucja małżeństwa młodziutką kuzynkę przeraża. Dlatego choć nie powinien, odczuwał jakiś dziwny i całkiem niepotrzebny tryumf, gdy dostrzegał błysk pierścienia zaręczynowego na jej palcu. Przecież czyż to nie z jego powodu wyruszył na spotkanie falom?
— Tu jest jego miejsce — dodał nieco ciszej, po arabsku, a z wyrazem skupienia odmalowanego na twarzy, złożył odsączony już z wody wianek na skroni Nephthys, nie spuszczając jej z oka nawet na sekundę. Był ciekaw, czy spodziewała się, że jak smarkacz zanurkuje w końcu po nieszczęsną ozdobę, co stanowiło przejaw jego dobrej woli. Zboże nie zwiędło w starciu z wodą, kłosy pozostały nienaruszone, zatem musiał pogratulować narzeczonej wyboru, nawet jeżeli nie miało to większego znaczenia. Jeszcze nie dotarło do niego, jak bardzo zimno zrobiło się, gdy mokre ubranie przywarło do ciała wystawione na działanie porywistego, lodowatego wiatru nadciągającego ze strony otwartej przestrzeni morza. A choć wydawało się, że zrobi coś jeszcze, zawisł w pół drogi, by w końcu się odsunąć, posławszy dziewczynie jeszcze jedno spojrzenie. — Jak się paniom podoba obserwowanie, jak mężczyźni ku waszej uciesze rzucają się w toń? — Zagaił po chwili żartobliwie, sięgając po różdżkę i osuszając ubranie wprawnie rzuconym zaklęciem.
Gość
Gość
Ria stąpała delikatnie po zielonym dywanie traw, ale dzisiejszego dnia nie mogła zaliczyć do grona tych udanych. Nieprzyjemną aurę przeczuwała już od samego poranka, gdy siedząc na parapecie i trzymając w dłoniach ulubiony kubek z gorącą czekoladą i trzema listkami mięty wpatrywała się w jaśniejący horyzont nad linią drzew. Kolory zdobiące niebo wyglądały na przygaszone, smutne. Niepewność w rudowłosej wzrastała wraz z mijającymi minutami, aż podejrzanie dobry humor matki wywołał w jej córce napad podejrzliwości. Zmarszczyła piegowate czoło – wraz z nim brwi. Przeżuwając kolejne kęsy szpinakowego tostu nie przerywała bacznej obserwacji. Skupiony wzrok zawiesiła na szczupłej sylwetce cicho pogwizdującej przy szafkach rodzicielki. Pytania, jakie Weasley wtedy zadała, pozostały bez odpowiedzi aż do czasu wyjścia z domu. Na miejscu okazało się, że nic już nie będzie takie samo jak wcześniej. Początek tradycji wyplatania wianka nie dawał nadziei na lepszą aurę tego dnia - rudowłosa na przekór wszelkim znakom zadecydowała, że uda jej się biec pod prąd, w nosie mając przeczucia. Zdolność do wyginania szumnie opisywanego w literaturze przeznaczenia postanowiła zignorować.
Zupełnie niesłusznie. Udała się na poszukiwania kwiatów bez pokory, przygotowania oraz wsparcia ze strony najbliższych. Przez krótką chwilę błąkała się w towarzystwie Max oraz Rowan, ale szybko musiała zrezygnować z bycia ogonem w królewskim orszaku - Ria doznała poważnej kontuzji. Uszła ledwie kilka kroków zanim poczuła ból w stopie. Zerknęła w dół z wymalowanym na twarzy zdziwieniem. Nie dostrzegła niczego niepokojącego, dlatego kontynuowała spacer, acz ból nie ustępował. Nasilał się. Podeszwa zaczęła nieprzyjemnie pulsować; Weasley kuśtykała, ale wkrótce dostrzegła nieznaczny szkarłat plamiący niektóre kępki traw. Syknęła niezadowolona i usiadła na najbliższym kamieniu. Dostrzegła rozwalony but, który po zdjęciu ukazał zakrwawioną, krótką pończochę. Harpia pozbyła się jej jednym, płynnym ruchem odrzucając na leśne runo. Rana nie wydawała się ani głęboka, ani poważna - a jednak nie zasklepiała się. Szczęściem w nieszczęściu była obecność bardzo uprzejmej czarownicy w podstawowym stopniu znającej się na magii leczniczej. Rhiannon uśmiechnęła się do niej wdzięcznie.
- Dziękuję! - powiedziała uradowana, że sytuacja została opanowana. Nie było jej żal stopy, tylko zniszczonego trzewika. Miała nadzieję pochodzić w tym obuwiu jeszcze długi czas, ale niestety okazało się, że musiała wydać pieniądze na głupoty. Pomimo odczuwanego dyskomfortu założyła buta na okaleczoną nogę i bez szemrania kontynuowała rozpoczętą kilkanaście minut temu wędrówkę. Rana jak na złość intensywnie kuła nie pozwalając Rii na wzięcie oddechu. Nie minęło zbyt wiele czasu, aż czarownica odczuła zmęczenie oraz frustrację wywołaną tym wydarzeniem. Na dosłownie moment przycupnęła na kolejnej podpórce z kamienia i westchnęła ciężko. Podparła brodę o dłonie mając ochotę na rezygnację z tej mało przyjemnej zabawy, ale przecież Weasley nigdy się nie poddaje. To sprawiło, że zaczęła rwać rosnącą dookoła niej soczyście zieloną koniczynę. W zasięgu wzroku kobiety nie znalazło się nic więcej, czego mogłaby użyć do zaplecenia jakiegokolwiek wianka. Szczupłymi palcami manewrowała tak, żeby czym prędzej ukończyć swoje dzieło - liche, pozbawione kolorów oraz wyrazu. Niezadowolona rudowłosa potarła piegowaty nos starając się ukryć zdenerwowanie towarzyszące jej już od początku wędrówki, ale wtedy los postanowił wręczyć jej nagrodę pocieszenia. Okaz czterolistnej koniczyny ucieszył pieguskę - od razu schowała roślinkę do kieszeni sukni. Tak samo zrobiła z dziwnym przedmiotem leżącym tuż obok. Nie wiedziała co to, ale skoro leżało pod przynoszącym szczęście kwiatem to musiało być wyjątkowe, prawda? Może Urien będzie wiedział czym było wyjątkowe znalezisko siostry?
Niezadowolenie odeszło w niepamięć, ale widać było, że Ria kuśtykała całą drogę na wybrzeże. To dlatego się spóźniła, a jej wianek został pochłonięty przez wodę jako ostatni. Odwróciła rudą głowę nie chcąc patrzeć na godny pożałowania wiecheć. W oddali zobaczyła plecy Rowan oraz wyjątkowo rosłego mężczyzny; nie zdążyła mu się dokładniej przyjrzeć. Za to pomachała do Max i Jo; wyglądali razem bezapelacyjnie fantastycznie. Uśmiechnęła się do nich szeroko, a złociste plamki na policzkach zmieniły położenie. Ona sama przysiadła na brzegu i podciągnęła kolana pod brodę, okalając je szczupłymi ramionami. Roziskrzonym wzrokiem wpatrywała się w kilka ostatnich, jeszcze niewyłowionych wianków - prezentowały się naprawdę pięknie. Przymknęła oczy dając się porwać cichnącej atmosferze spowodowanej przerzedzaniem się osób.
Zupełnie niesłusznie. Udała się na poszukiwania kwiatów bez pokory, przygotowania oraz wsparcia ze strony najbliższych. Przez krótką chwilę błąkała się w towarzystwie Max oraz Rowan, ale szybko musiała zrezygnować z bycia ogonem w królewskim orszaku - Ria doznała poważnej kontuzji. Uszła ledwie kilka kroków zanim poczuła ból w stopie. Zerknęła w dół z wymalowanym na twarzy zdziwieniem. Nie dostrzegła niczego niepokojącego, dlatego kontynuowała spacer, acz ból nie ustępował. Nasilał się. Podeszwa zaczęła nieprzyjemnie pulsować; Weasley kuśtykała, ale wkrótce dostrzegła nieznaczny szkarłat plamiący niektóre kępki traw. Syknęła niezadowolona i usiadła na najbliższym kamieniu. Dostrzegła rozwalony but, który po zdjęciu ukazał zakrwawioną, krótką pończochę. Harpia pozbyła się jej jednym, płynnym ruchem odrzucając na leśne runo. Rana nie wydawała się ani głęboka, ani poważna - a jednak nie zasklepiała się. Szczęściem w nieszczęściu była obecność bardzo uprzejmej czarownicy w podstawowym stopniu znającej się na magii leczniczej. Rhiannon uśmiechnęła się do niej wdzięcznie.
- Dziękuję! - powiedziała uradowana, że sytuacja została opanowana. Nie było jej żal stopy, tylko zniszczonego trzewika. Miała nadzieję pochodzić w tym obuwiu jeszcze długi czas, ale niestety okazało się, że musiała wydać pieniądze na głupoty. Pomimo odczuwanego dyskomfortu założyła buta na okaleczoną nogę i bez szemrania kontynuowała rozpoczętą kilkanaście minut temu wędrówkę. Rana jak na złość intensywnie kuła nie pozwalając Rii na wzięcie oddechu. Nie minęło zbyt wiele czasu, aż czarownica odczuła zmęczenie oraz frustrację wywołaną tym wydarzeniem. Na dosłownie moment przycupnęła na kolejnej podpórce z kamienia i westchnęła ciężko. Podparła brodę o dłonie mając ochotę na rezygnację z tej mało przyjemnej zabawy, ale przecież Weasley nigdy się nie poddaje. To sprawiło, że zaczęła rwać rosnącą dookoła niej soczyście zieloną koniczynę. W zasięgu wzroku kobiety nie znalazło się nic więcej, czego mogłaby użyć do zaplecenia jakiegokolwiek wianka. Szczupłymi palcami manewrowała tak, żeby czym prędzej ukończyć swoje dzieło - liche, pozbawione kolorów oraz wyrazu. Niezadowolona rudowłosa potarła piegowaty nos starając się ukryć zdenerwowanie towarzyszące jej już od początku wędrówki, ale wtedy los postanowił wręczyć jej nagrodę pocieszenia. Okaz czterolistnej koniczyny ucieszył pieguskę - od razu schowała roślinkę do kieszeni sukni. Tak samo zrobiła z dziwnym przedmiotem leżącym tuż obok. Nie wiedziała co to, ale skoro leżało pod przynoszącym szczęście kwiatem to musiało być wyjątkowe, prawda? Może Urien będzie wiedział czym było wyjątkowe znalezisko siostry?
Niezadowolenie odeszło w niepamięć, ale widać było, że Ria kuśtykała całą drogę na wybrzeże. To dlatego się spóźniła, a jej wianek został pochłonięty przez wodę jako ostatni. Odwróciła rudą głowę nie chcąc patrzeć na godny pożałowania wiecheć. W oddali zobaczyła plecy Rowan oraz wyjątkowo rosłego mężczyzny; nie zdążyła mu się dokładniej przyjrzeć. Za to pomachała do Max i Jo; wyglądali razem bezapelacyjnie fantastycznie. Uśmiechnęła się do nich szeroko, a złociste plamki na policzkach zmieniły położenie. Ona sama przysiadła na brzegu i podciągnęła kolana pod brodę, okalając je szczupłymi ramionami. Roziskrzonym wzrokiem wpatrywała się w kilka ostatnich, jeszcze niewyłowionych wianków - prezentowały się naprawdę pięknie. Przymknęła oczy dając się porwać cichnącej atmosferze spowodowanej przerzedzaniem się osób.
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Letnie słońce powróciło wraz z wakacyjną porą, a po śniegu z początku czerwca nie został nawet ślad. Marce był zachwycony - delikatne promienie znakomicie działają na porcelanową cerę, więc skrzętnie korzystał z nadarzających się okazji, jedynie sporadycznie osłaniając się parasolką. Oczywiście, chamsko opalona twarz przystawała jedynie parobkom, ale oblicze muśnięte złotem idealnie podkreślało jego wyraziste rzęsy i ciepłe oczy. Pomimo zamieszania z teleportacją i siecią Fiuu, za nic nie przgapiłby okazji stawienia się na festiwalu Prewettów i zaprezentowania wszystkim u boku najpiękniejszej z dam. Półwile, z natury urokliwe, nawet do pięt nie dorastały jego najdroższej Odette. W rozczochranych myślach Marcela powoli kwitnął plan, by napisać do Czarownicy z propozycją stworzenia plebiscytu na najpiękniejszą parę. Z całą pewnością zajęliby pierwsze miejsce i to wcale nie korzystając z udziałów Parkinsonów w czasopiśmie! Niechętnie rozdzielił się z Odette, wiedząc, że dama potrzebuje czasu, aby przygotować swój wianek, który bohatersko dla niej wyłowi. Gdy był mały, obserwował swoją siostrę i dwórki plotące kwietne wieńce i wiedział, iż wykonanie naprawdę ślicznego, godnego królowej, nie należy do najprostszych czynności. Wierzył jednak w zręczne palce swej narzeczonej i zamiast wypatrywać jej u wybrzeża, rozglądał się wyłącznie za tym jednym, najpiękniejszym wiankiem, przemykającym po srebrzystej toni. Nie miał wątpliwości, iż właśnie ten będzie należał do jego wybranki serca. Ślub już niedługo, a Marcela absolutnie nie martwiła wizja skucia złotą obrączką. Od kiedy zapałał uczuciem do Odette przyjemności, w jakich gustował stały się niemal obce, a jego myśli zaprzątało wyłącznie dziewczę, które pragnął poślubić.
Zauważył ją i natychmiast posłał w jej stronę najpiękniejszy uśmiech. Kilka dziewcząt aż westchnęło i załopotało rzęsami, zapewne sądząc, iż to do nich są skierowane awanse młodego lorda. Marce aż pokraśnił - mimo bicica serca, komplementy były mu drogie - ale natychmiast posłał całusa już bezpośrdnio do Odette, tak, by wszystko stało się jasne. Miał jedną panią, którą kochał i dla niej rzucił się w chłodną toń, pragnąc pochwycić wianek, wyrwać go z bałwanów, przypieczętować obietnice i móc spędzić z nią resztę uroczego wieczoru.
+
Zauważył ją i natychmiast posłał w jej stronę najpiękniejszy uśmiech. Kilka dziewcząt aż westchnęło i załopotało rzęsami, zapewne sądząc, iż to do nich są skierowane awanse młodego lorda. Marce aż pokraśnił - mimo bicica serca, komplementy były mu drogie - ale natychmiast posłał całusa już bezpośrdnio do Odette, tak, by wszystko stało się jasne. Miał jedną panią, którą kochał i dla niej rzucił się w chłodną toń, pragnąc pochwycić wianek, wyrwać go z bałwanów, przypieczętować obietnice i móc spędzić z nią resztę uroczego wieczoru.
+
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Marcel Parkinson' has done the following action : Rzut kością
'Wianki - M' :
'Wianki - M' :
Wybrzeże
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset