Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Wybrzeże
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wybrzeże
Nie dajcie się zwieść, wybrzeże tylko z pozoru wygląda na spokojne. W ciągu chwili mogą powstać fale, szczególnie odczuwalne bliżej brzegu. Piasek miesza się z kamieniami, szczególnie w wodzie, gdzie głazy stają się coraz to większe, pokryte morskimi glonami, co czyni ich niebezpiecznie śliskimi. Nietrudno tutaj o niespodziewane wgłębienia, dlatego lepiej sprawdzać podłoże przy każdym kroku, oczywiście jeśli nie chce się zaliczyć kąpieli w morskiej pianie.
Dziewczynka z zapartym tchem obserwowała jak jej wianek jest porywany przez morską toń. Nie był wcale najpiękniejszy, ale zupełnie nie przejmowała się tym faktem, liczyło się tylko to, że nie zatonął ani nie rozpadł się - o co zadbała sama opiekunka, bo przecież gdyby twór małej dziewczynki rozwiązałby się, histeria była murowana. Wtedy nic tylko oczekiwać katastrofy, jaką byłby atak choroby dziewczynki.
I kiedy tak spoglądała za swoim wiankiem, poczuła, że coś jednak jest nie tak. Nie była to serpentyna, atak tego przeklętego obciążenia genetycznego zaczynał się zupełnie inaczej. Najpierw poczuła mrowienie a potem coś zaczęło ją łaskotać. I jak nagle nie strzeliło wyładowanie!
Kyra wydała z siebie cichy okrzyk, szczególnie gdy nagle jej opiekunka zachciała się, porażona prądem. Dziewczynka początkowo odwróciła się do niej, na chwilę tracąc swój wianek z oczu, mocno przejęta całą sytuacją. Gdy jednak okazało się, że kobieta dochodzi do siebie, mała lady Ollivander znów skierowała swoje oczy na kwiaty - nie mogła stracić z pola widzenia! Jeszcze by przegapiła moment, gdy jej książę z bajki skoczy po nie do wody!
Jak się okazało, jej wianek został pochwycony w sumie dość wcześnie - akurat w momencie gdy Kyra ponownie spoglądała na wodę. Sama nie wiedziała, czego się spodziewać, po swoim wybranku. Na pewno nie sądziła, że będzie to jakiś dorosły, muskularny i zarośnięty mężczyzna, a kilku takich na wybrzeżu widziała! Na pewno jednak nie pomyślałaby, że jej wianek wyłowi z wody... chłopiec. W sumie dość przeciętnej urody, chudy, ale jednak dość odważny - bo ona sama bałaby się wejść do wody tak głęboko!
Gdy dostrzegła jak ów śmiałek kieruje się w jej stronę, Kyra także wybiegła mu na spotkanie. Spodziewała się, że teraz porozmawiają i pobawią się razem! On w końcu wciąż był dzieckiem, tak samo jak ona! No i wedle tradycji teraz on powinien oddać jej wianek i chyba powinni wspólnie udać się na tańce? Kyra wydała z siebie oburzony okrzyk, gdy chłopiec jednak odwrócił się na pięcie i zaraz zniknął w tłumie. Niewiele myśląc, pognała za nim. A jej opiekunka za nią.
zt
I kiedy tak spoglądała za swoim wiankiem, poczuła, że coś jednak jest nie tak. Nie była to serpentyna, atak tego przeklętego obciążenia genetycznego zaczynał się zupełnie inaczej. Najpierw poczuła mrowienie a potem coś zaczęło ją łaskotać. I jak nagle nie strzeliło wyładowanie!
Kyra wydała z siebie cichy okrzyk, szczególnie gdy nagle jej opiekunka zachciała się, porażona prądem. Dziewczynka początkowo odwróciła się do niej, na chwilę tracąc swój wianek z oczu, mocno przejęta całą sytuacją. Gdy jednak okazało się, że kobieta dochodzi do siebie, mała lady Ollivander znów skierowała swoje oczy na kwiaty - nie mogła stracić z pola widzenia! Jeszcze by przegapiła moment, gdy jej książę z bajki skoczy po nie do wody!
Jak się okazało, jej wianek został pochwycony w sumie dość wcześnie - akurat w momencie gdy Kyra ponownie spoglądała na wodę. Sama nie wiedziała, czego się spodziewać, po swoim wybranku. Na pewno nie sądziła, że będzie to jakiś dorosły, muskularny i zarośnięty mężczyzna, a kilku takich na wybrzeżu widziała! Na pewno jednak nie pomyślałaby, że jej wianek wyłowi z wody... chłopiec. W sumie dość przeciętnej urody, chudy, ale jednak dość odważny - bo ona sama bałaby się wejść do wody tak głęboko!
Gdy dostrzegła jak ów śmiałek kieruje się w jej stronę, Kyra także wybiegła mu na spotkanie. Spodziewała się, że teraz porozmawiają i pobawią się razem! On w końcu wciąż był dzieckiem, tak samo jak ona! No i wedle tradycji teraz on powinien oddać jej wianek i chyba powinni wspólnie udać się na tańce? Kyra wydała z siebie oburzony okrzyk, gdy chłopiec jednak odwrócił się na pięcie i zaraz zniknął w tłumie. Niewiele myśląc, pognała za nim. A jej opiekunka za nią.
zt
The member 'Kyra Ollivander' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Trudno było opisać jak ogromnie się cieszyła, że jej towarzyszem była osoba o równie ogromnych pokładach energii. Dla Stephanie zabawa z wiankami nie była niezręczną próbą pokazania drugiej osobie, że jest nią zainteresowana. Gdyby chciała to pokazać komukolwiek, zapewne pokazałaby to w zupełnie inny sposób, niż przez zwyczaje... W tym akurat chodziło o radość, zabawę, coś z czego wyjdzie zadowolona, ale zmęczona jak nigdy. Ostatnio tak rzadko pozwalała sobie na tak nagłe, szybkie imprezy, że postanowiła korzystać tak dużo jak mogła, gdy nadarzyła się okazja. Zapewne stąd ten niesamowity entuzjazm... Bo aż jej się twarz cieszyła, kiedy przez myśl przechodziły te tańce... Uwielbiała tańczyć, naprawdę! Choć to nie więcej niż stawianie nogi obok nogi w rytm muzyki, dawało jej niesamowite, niewyjaśnione uczucie wolności. W tańcu zawsze czuła się tak, jakby nikogo nie było w pokoju.
Mocno zacisnęła dłonie na koszuli Johnatana, splatając ramiona mocno, aby przypadkiem nie spaść na piasek. Śmiała się przy tym ciepło, ale po którymś obrocie zaczynało już się jej kręcić w głowie, więc upadek w wodę nie był aż takim złym pomysłem. Chłód szybko ją delikatnie otrzeźwił, kiedy pod plecami miała mokry piasek. Na szczęście podniosła się zanim kolejna fala zmoczyła całe jej ubranie i udało się uniknąć zamoczenia całej twarzy. Odsunęła tylko włosy do tyłu mokrą dłonią, a przytrzymał je już jej własny wianek. Dziewczę rozpromieniło się niesamowicie.
- Gdzieżbym śmiała Ci odmówić. I nie udawaj, że po prostu nie jesteś w stanie unieść tego umięśnionego ciała! - Pokręciła lekko głową po czym pokazała mu swoją kompletnie pozbawioną jakiejkolwiek masy mięśniowej rękę. Po takim wysiłku należała mu się dobra nagroda. Poprawiła tylko delikatnie kwiaty na głowie, przy czym wyglądała jeszcze bardziej pociesznie - z miną niesamowicie skupioną na poprawie wyglądu wianka, gdy całe ubranie miała przemoczone i brudne od złotego błota. - Chyba nie myślisz, że wyciągnę Cię tylko na tańce. Musisz mi tyle opowiedzieć. Choćby to, gdzie się teraz nauczyłeś tak pływać!
Zaśmiała się pod nosem po czym zebrała się do podniesienia się z chłodnego piasku. Zebrała nieco dłońmi brzeg swojej spódnicy i chociaż trochę wycisnęła z niej wodę.
Mocno zacisnęła dłonie na koszuli Johnatana, splatając ramiona mocno, aby przypadkiem nie spaść na piasek. Śmiała się przy tym ciepło, ale po którymś obrocie zaczynało już się jej kręcić w głowie, więc upadek w wodę nie był aż takim złym pomysłem. Chłód szybko ją delikatnie otrzeźwił, kiedy pod plecami miała mokry piasek. Na szczęście podniosła się zanim kolejna fala zmoczyła całe jej ubranie i udało się uniknąć zamoczenia całej twarzy. Odsunęła tylko włosy do tyłu mokrą dłonią, a przytrzymał je już jej własny wianek. Dziewczę rozpromieniło się niesamowicie.
- Gdzieżbym śmiała Ci odmówić. I nie udawaj, że po prostu nie jesteś w stanie unieść tego umięśnionego ciała! - Pokręciła lekko głową po czym pokazała mu swoją kompletnie pozbawioną jakiejkolwiek masy mięśniowej rękę. Po takim wysiłku należała mu się dobra nagroda. Poprawiła tylko delikatnie kwiaty na głowie, przy czym wyglądała jeszcze bardziej pociesznie - z miną niesamowicie skupioną na poprawie wyglądu wianka, gdy całe ubranie miała przemoczone i brudne od złotego błota. - Chyba nie myślisz, że wyciągnę Cię tylko na tańce. Musisz mi tyle opowiedzieć. Choćby to, gdzie się teraz nauczyłeś tak pływać!
Zaśmiała się pod nosem po czym zebrała się do podniesienia się z chłodnego piasku. Zebrała nieco dłońmi brzeg swojej spódnicy i chociaż trochę wycisnęła z niej wodę.
The reason the world appears to be so ugly,
is we're always trying to paint over it.
is we're always trying to paint over it.
W tym momencie przypomniałem sobie dlaczego zawsze lubiłem to beztroskie dziewczę - radość aż od niej promieniowała, a w takim towarzystwie można było na moment zapomnieć o wszystkich cieniach tego świata.
- Łał! - aż gwizdnąłem z wrażenia - Gdzieś nabrała takiej muskulatury? - śmieję się, kiwając z uznaniem głową i tykam palcem napięte dziewczęce mięśnie, a raczej ich całkowity brak - Nieźle pływam, nie? - poruszam brwiami w górę i w dół, chociaż pewnie giną gdzieś pod moją mokrą czupryną - Tam hen daleko, za horyzontem! - przesuwam ręką w powietrzu, prezentując jej bezkresne wody i tak jak moja towarzyszka powoli wstaję z piasku. Poprawiam galoty i wsadzam w nie brudną koszulę. To też ironia losu, że raz w życiu człowiek chciał jakoś wyglądać, a tu masz babo placek - już mi wszędzie piasek chrupał.
- Twój stary znajomy co rusz wypływa na nieznane wody, jestem żeglarzem. Po skończeniu szkoły pracowałem trochę w Dziurawym Kotle, a później udało mi się zaciągnąć na statek. Pływałem pod banderą Traversów. - wypinam dumnie pierś, bo niezaprzeczalnie był to powód do dumy - ja, Johnatan Bojczuk, na pokładzie sławnego kapitana Glaucusa! To były cudowne czasy, kiedy płynęliśmy w świat przeżywać kolejne przygody. Niestety to już minęło, zostawiając po sobie tylko słodki smak niesamowitych wojaży... Łezka mi się w oku kręciła za każdym razem jak o tym myślałem, ale nie teraz - ostatecznie nie przyszedłem tutaj by się smucić, tylko świętować! A było co świętować - Festiwal Lata był w końcu niemałym wydarzeniem.
- A jak tobie płynie życie? Wydoroślałaś, pamiętam jeszcze tą małą Stefę biegającą po pokoju wspólnym. - śmieję się w głos, a gdy czuję na kostkach jak woda dalej faluję, to cofam się kilka kroków wgłąb plaży - Chcesz trochę wyschnąć przy ognisku przed tańcami? Może mają tam pianki. - każdy lubił pianki, czysta słodycz na patyku. Oby tylko nie kazali za nie płacić, bo w mojej sakiewce piszczała bieda. Jak zwykle zresztą. A podobno czekał mnie deszcz galeonów! Tylko gdzie on jest ja się pytam? No gdzie?
- Łał! - aż gwizdnąłem z wrażenia - Gdzieś nabrała takiej muskulatury? - śmieję się, kiwając z uznaniem głową i tykam palcem napięte dziewczęce mięśnie, a raczej ich całkowity brak - Nieźle pływam, nie? - poruszam brwiami w górę i w dół, chociaż pewnie giną gdzieś pod moją mokrą czupryną - Tam hen daleko, za horyzontem! - przesuwam ręką w powietrzu, prezentując jej bezkresne wody i tak jak moja towarzyszka powoli wstaję z piasku. Poprawiam galoty i wsadzam w nie brudną koszulę. To też ironia losu, że raz w życiu człowiek chciał jakoś wyglądać, a tu masz babo placek - już mi wszędzie piasek chrupał.
- Twój stary znajomy co rusz wypływa na nieznane wody, jestem żeglarzem. Po skończeniu szkoły pracowałem trochę w Dziurawym Kotle, a później udało mi się zaciągnąć na statek. Pływałem pod banderą Traversów. - wypinam dumnie pierś, bo niezaprzeczalnie był to powód do dumy - ja, Johnatan Bojczuk, na pokładzie sławnego kapitana Glaucusa! To były cudowne czasy, kiedy płynęliśmy w świat przeżywać kolejne przygody. Niestety to już minęło, zostawiając po sobie tylko słodki smak niesamowitych wojaży... Łezka mi się w oku kręciła za każdym razem jak o tym myślałem, ale nie teraz - ostatecznie nie przyszedłem tutaj by się smucić, tylko świętować! A było co świętować - Festiwal Lata był w końcu niemałym wydarzeniem.
- A jak tobie płynie życie? Wydoroślałaś, pamiętam jeszcze tą małą Stefę biegającą po pokoju wspólnym. - śmieję się w głos, a gdy czuję na kostkach jak woda dalej faluję, to cofam się kilka kroków wgłąb plaży - Chcesz trochę wyschnąć przy ognisku przed tańcami? Może mają tam pianki. - każdy lubił pianki, czysta słodycz na patyku. Oby tylko nie kazali za nie płacić, bo w mojej sakiewce piszczała bieda. Jak zwykle zresztą. A podobno czekał mnie deszcz galeonów! Tylko gdzie on jest ja się pytam? No gdzie?
Festyn, na którym tak naprawdę jego noga nie powinna była stanąć. Nie powinien być u Prewettów. Nie dlatego, że ich stosunki były negatywne, niemniej oba ich rody dość klarownie określiły już swoje poglądy, Nie bez kozery zresztą, Shafiq nie wypatrzył w tłumie zbyt wielu twarzy znajomych czy partnerów biznesowych. Mogli wszyscy udawać, że nie wiedzą, co się dzieje; mogli się bawić, hołdować tradycjom, które zresztą Ramesesowi były całkowicie obce, ale nie dało się zaczarować rzeczywistości. Stali na skraju wojny i nie mógł się nadziwić, że odkąd się tu pojawił, nie było to w ogóle dostrzegalne. Atmosfera radości i zabawy wylewała się z każdego zakamarka, a on nie potrafił pojąć, czy wszyscy są faktycznie tak beztrosko i naiwnie ślepi, czy aż tak dobrze udają. A może to on był przewrażliwiony? Nie narzekał jednak, bo sam zgodził się tu przyjść w towarzystwie kilku krewniaków, a co najważniejsze - Nephthys, która gdzieś mu zniknęła z oczu w towarzystwie lady Fawley. Zwykle w takich chwilach uświadamiał sobie, że się zdążył nieźle postarzeć, skoro mała dziewczynka, którą pamiętał z lasu Charnwood rozmawiającą z ptakami, by ostrzec je przed polowaniem, była już dorosła i zamężna. Pokręcił się chwilę w pobliżu wybrzeża, zamieniając parę słów z ewentualnymi znajomymi, których mógł napotkać na swej drodze, by w końcu wypatrzeć wianki dryfujące w morze. Tradycja Shafiqom znana tylko w teorii; ignorancją byłoby nic nie wiedzieć o angielskich zwyczajach, nawet jeśli zazwyczaj nie brał w nich udziału. Pewnie tak byłoby i dzisiaj; postałby chwilę, pośmiał pod nosem z poważnych zazwyczaj i statecznych mężczyzn, którzy wybiegali na spotkanie falom, byle tylko wyłowić ten jeden, szczególny wianek, a potem odszedł w swoją stronę. Dostrzegłszy jednak dwie znajome postaci, nieco zdziwiony tym, co widzi, zmienił zdanie. Nie spodziewał się, że zobaczy swoją narzeczoną, jakkolwiek obco to jeszcze i dziwnie brzmiało, rzucającą wianek w wodę. W otoczce surowego wybrzeża i porywistego wiatru wyglądała, jakby zupełnie nie pasowała do tego obrazka. Nieświadoma być może bacznego, czarnego wzroku, który śledził jej ruchy; poruszała jakąś dawno już zastaną strunę w sercu, które jak sądził, zdążyło już dawno przejść w stan uśpienia.
I choć z pewnością nie należał do osób, które można by określić mianem statecznych, w każdych innych warunkach nie wszedłby do wody, choćby z czystej niechęci ku czynieniu czegoś, co w tak oczywistym stopniu było angielskie. Niemniej jednak, skoro panna której wianek się złowi, była potem winna swoje towarzystwo, uznał, że w zasadzie czemu nie. Kto wie, ile takich festynów wszak jeszcze się odbędzie w obecnej sytuacji? A wianek popłynął. Z czystej przekory, żeby nie pokusił się na niego przypadkiem ktoś inny, mimo że pomyśleć by można, że obowiązuje go powściągliwość, jak zwykle nie zamierzał się dopasowywać do sztywnych ram cudzych oczekiwań. Podwinął rękawy achkanu i zamierzając się potem osuszyć zaklęciem, wszedł między fale, za przewodnika mając wianek spleciony ze zbóż, dzieło rąk Nephthys. Szybko okazało się, że morze jest zimniejsze niż przewidywały jego najśmielsze oczekiwania, ale gorącokrwisty z natury nie zamierzał się tym przecież przejmować, nawet jeśli falom daleka było od ciepłych wód morza śródziemnego.
+
Gość
Gość
The member 'Rameses Shafiq' has done the following action : Rzut kością
'Wianki - M' :
'Wianki - M' :
Po alchemicznym konkursie Cyrus nie miał się już nigdy więcej pojawić w Weymouth. Nie dlatego, że nie podobała mu się okolica - wręcz przeciwnie - lecz nade wszystko nienawidził tłumów. Źle czuł się wśród takiej ilości czarodziejów i czarownic, a fakt, że nikt go nie zauważał, nie miał dlań znaczenia. Ostatnio ubrał się dość swobodnie jak na magiczne standardy, brnąc bardziej w mugolską modę i zrobił to po raz pierwszy od dawien dawna, głównie ze względu na podwyższone temperatury powietrza. Żałował. Odzwyczaił się od klasycznych strojów lat pięćdziesiątych pomimo ubierania się w nie w dni wolne od szkoły aż do końca siódmej klasy. Później nosił się raczej jako czarodziej bojąc się szykan oraz prześladowań ze strony co bardziej fanatycznych magów. Dyskomfort spowodował u niego rezygnację z dotychczasowego stroju oraz przywdzianie tradycyjnej, ciemnej szaty. Musiał wyróżniać się na tle wystrojonych ludzi mijających go w wybornych humorach. Snape miał minę raczej neutralną, zabarwioną lekkim cieniem zniechęcenia. Umówił się na miejscu z pewnym dostawcą ingrediencji, który upierał się, że jako zagorzały fan dorocznego festiwalu lata nie spotka się z Cyrusem aż do zakończenia podniosłego wydarzenia. Mógłby to uczynić dopiero po siódmym sierpnia, co dla mugolaka było stanowczo za późno. Zaproponował zatem, że spotkają się na miejscu, na wybrzeżu i tam wymienią się dobrami - on odda mu zamówione składniki alchemiczne, Snape zapłaci mu za to galeonami. Plan był nadzwyczaj prosty przynajmniej do momentu, w którym okazało się, że ludzi w tym miejscu było znacznie więcej niż przewidywał alchemik. Przetarł więc oczy chcąc dostrzec wśród mężczyzn tego, z którym się umówił. Jak na złość nikt na niego nie patrzył - wszyscy wypatrywali na horyzoncie wianków swych wybranek. Trudny do określenia ból zakołatał w klatce piersiowej mężczyzny; mógł być już szczęśliwym mężem, mieć rodzinę i świętować ten dzień z najbliższymi w atmosferze ogólnej radości. Uśmiechnął się kwaśno na tę myśl na chwilę zapominając o powodzie dla którego zjawił się w Weymouth.
Z otępienia ocknęły go dopiero żywe głosy dookoła niego. Zauważył między zbiorowiskiem Leanne najpierw układającą swój wianek na wodzie, a następnie siadającą na trawie. Z ciekawości obserwował kto taki zdecyduje się ruszyć po wytwór jej dłoni, lecz czas mijał, a nikt się nie zjawiał. Snape poczuł się niepewnie - czy to oznaczało, że on powinien to zrobić? Czy on chciał to zrobić? Nabrał powietrza w płuca, a po zdjęciu butów, skarpet i podwinięciu nogawek rzucił się w wodę po wianek Tonks. Pożałował tego w momencie, w którym stopy zalało zimno.
+
Z otępienia ocknęły go dopiero żywe głosy dookoła niego. Zauważył między zbiorowiskiem Leanne najpierw układającą swój wianek na wodzie, a następnie siadającą na trawie. Z ciekawości obserwował kto taki zdecyduje się ruszyć po wytwór jej dłoni, lecz czas mijał, a nikt się nie zjawiał. Snape poczuł się niepewnie - czy to oznaczało, że on powinien to zrobić? Czy on chciał to zrobić? Nabrał powietrza w płuca, a po zdjęciu butów, skarpet i podwinięciu nogawek rzucił się w wodę po wianek Tonks. Pożałował tego w momencie, w którym stopy zalało zimno.
+
Love ain't simple
Promise me no promises
Promise me no promises
Cyrus Snape
Zawód : Alchemik
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I wish
we could take it
back in time,
before we crossed the line,
no now, baby
we see a storm is closing in,
I reach out for your hand.
we could take it
back in time,
before we crossed the line,
no now, baby
we see a storm is closing in,
I reach out for your hand.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Cyrus Snape' has done the following action : Rzut kością
'Wianki - M' :
'Wianki - M' :
Co by było gdyby lubowało się w słodyczy ułudy pięknie tworzonych w umyśle wizji, w podsycaniu płonnej nadziei tlącej się w szaleńczo trzepocącym sercu. Karmiąc się pozornie niewinnymi gestami, wypaczało rzeczywistość, szukając w każdym ruchu ukrytego przekazu, drugiego dna rozniecając pragnienia dotąd ograniczające się do li jedynie snutych fantazji. Co by było gdyby było niebezpieczne, bowiem w większości przypadków kończyło się rozdzierającym duszę rozczarowaniem, głębokim smutkiem oraz wręcz niewyobrażalnym upokorzeniem. A tego młodziutka Sprout znieść nie mogła, dlatego też oddawała się co by było gdyby w zaciszu swego domostwa, wodze wyobraźni kierując jedynie na fikcyjnych bohaterów czytanych opowieści oraz równie fikcyjne sytuacje, nie pozwalając sobie, by podobne marzenia dotykały osobę żywą, z krwi i kości. Dlatego też czerpiąc radość z towarzystwa postawnego mężczyzny, to rude stworzenie nie kierowało się iście karkołomnie w tenże labirynt bez wyjścia, miast tego w zadowoleniu łechtała swe ego, iż oto idol ze szkolnych lat dobrowolnie pragnie spędzać z nią czas. A fakt, że miała oczy i robiła z nich słuszny użytek, nie miał z co by było gdyby nic wspólnego.
Ciemne ślepia mimowolnie śledziły dłoń mężczyzny, przeczesującą czarne kosmyki i siła tego gestu, tak dobrze znanego ze zdjęć oraz nad wyraz drogich plakatów, nie osłabła ni odrobinę. Potwierdzić to mogło kilka panien wciąż na brzegu stłoczonych, namiętnie wypatrujących swego wianka, choć obecnie namiętność ta mogła nie być tak do końca kierowana na puszczone po wodzie splecione kwiatki.
— Oczywiście dziadku, w końcu kiedyś trzeba rozruszać te stare kości — odpowiedziała, niewinnie trzepocąc rzęsami, choć psotny uśmiech nakazał odsłonić biel zębów. Na kolejne jego słowa, zareagowała lekkim zmarszczeniem brwi oraz nieznaczną urazą niemal niezauważalnie przemykającą przez jej lica — Ooch, a wiesz jaka perspektywa byłaby o wiele bardziej kusząca? — zapytała, zniżając głos niemalże do kociego pomruku — Ja, trzymająca w ramionach kafla i zmierzająca prosto do pętli, by zdobyć punkty — odpowiedziała już normalnym tonem, ucieszona samą tą perspektywą. Bo nie pozwoli sobie odebrać gry! Przynajmniej tak zakładała, choć znając życie chwałę na boisku przejmą zawodowi gracze — Wiesz, byłam kapitanem Puchonów i też z chęcią przypomniałabym sobie młode lata — dodała, poruszając sugestywnie brwiami w ramach żartu. Bo pasja wobec quidditcha nie opuściła rudowłosego dziewczęcia w momencie, gdy po raz ostatni żegnała się ze znajomymi murami Hogwartu, tym samym wkraczając w dorosłe życie. Kultywowała ją podczas licznych meczów, podczas których ścierali się zawodowi gracze, a ona zaś krzykiem komentowała — często obraźliwie — każdy manewr przezeń wykonywany. Podczas tych wakacyjnych rozgrywek, gdzie wraz z krewnymi śmigała na miotłach, chcąc pomóc Hyacinthowi rozwinąć jego zdolności. A nawet w wolnych chwilach, gdy oddawała się zwykłemu lataniu, ciesząc się wiatrem smagającym lica oraz nieskończoną wolnością. Uwielbiała ten sport całym swoim samolubnym sercem i nie potrafiłaby nigdy z niego zrezygnować. Nawet jeśli miałaby zbankrutować.
Słysząc odpowiedź odnośnie swojego imienia, wzruszyła jedynie ramionami, jakby chciała rzec `skoro tak twierdzisz`. Lubiła być nazywana Red, choć przywilej ten zwykł należeć się osobom jej bliskim, których towarzystwo wyjątkowo ceniła. Nic poza tym.
— Cóż... — przyjrzała się Benjaminowi, od stóp do głów swoją przy tym znacznie zadzierając. Wzrok jej był nader zamyślony, jakby właśnie zastanawiała się, czy faktycznie byłby zdolny sprostać tylu wyzwaniom rzuconym podczas konkursu — Myślę, że poradziłbyś sobie całkiem dobrze, chociaż z pewnością w gorszym stylu. Widzisz, my Sproutowie posiadamy specjalną umiejętność, przekazywaną z pokolenia na pokolenie — mówiąc to, Rowan niemal nieświadomie myślami sięgnęła ku własnej zdolności porozumiewania się z gryzoniami. Czy gdyby Jaimie się o niej dowiedział, czułby podziw, czy też zniesmaczenie? Szczury miały zdecydowanie złą sławę, jakim więc plugawcem musiałaby być osoba zdolna do prowadzenia z nimi rozmowy? Nie chciała znać jego reakcji. W zasadzie, niczyjej reakcji pod tym względem. Bycie zwierzęcoustym było tylko jej — A nazywa się ona `taktyczny odwrót`, tudzież `nic tutaj nie widziałam` — dodała beztrosko, tłumiąc wszelkie rozterki skutecznie. I och...oooochhh. Wręcz zajaśniała, słysząc samą propozycję Wrighta — Uczynię to z radością oraz podziwem, iż nie lękasz się o swe stopy — oświadczyła, bo tańczyć nie potrafiła wcale. Co nie przeszkadzało jej wykonywać iście kocich ruchów podczas ulubionych piosenek słyszanych w radiu, w salonie, kiedy to żadne wścibskie oczy jej nie sięgały. Śpiewać też nie potrafiła, acz oddawała się temu z radością. W zasadzie to pod względem artystycznym talentów żadnych nie miała, chyba że w kwestiach makijażu. Ten wychodził jej wyjątkowo dobrze.
— Chcesz do nich podejść? — zapytała grzecznie Red, podążając za spojrzeniem towarzysza. Nie znała w ogóle pary, na którą patrzył z taką troską i czujnością, sprawiającą, iż mimowolnie spinał mięśnie. Czyżby tamta kobieta była w jakiś sposób mu bliska? Och, no cóż.
Ciemne ślepia mimowolnie śledziły dłoń mężczyzny, przeczesującą czarne kosmyki i siła tego gestu, tak dobrze znanego ze zdjęć oraz nad wyraz drogich plakatów, nie osłabła ni odrobinę. Potwierdzić to mogło kilka panien wciąż na brzegu stłoczonych, namiętnie wypatrujących swego wianka, choć obecnie namiętność ta mogła nie być tak do końca kierowana na puszczone po wodzie splecione kwiatki.
— Oczywiście dziadku, w końcu kiedyś trzeba rozruszać te stare kości — odpowiedziała, niewinnie trzepocąc rzęsami, choć psotny uśmiech nakazał odsłonić biel zębów. Na kolejne jego słowa, zareagowała lekkim zmarszczeniem brwi oraz nieznaczną urazą niemal niezauważalnie przemykającą przez jej lica — Ooch, a wiesz jaka perspektywa byłaby o wiele bardziej kusząca? — zapytała, zniżając głos niemalże do kociego pomruku — Ja, trzymająca w ramionach kafla i zmierzająca prosto do pętli, by zdobyć punkty — odpowiedziała już normalnym tonem, ucieszona samą tą perspektywą. Bo nie pozwoli sobie odebrać gry! Przynajmniej tak zakładała, choć znając życie chwałę na boisku przejmą zawodowi gracze — Wiesz, byłam kapitanem Puchonów i też z chęcią przypomniałabym sobie młode lata — dodała, poruszając sugestywnie brwiami w ramach żartu. Bo pasja wobec quidditcha nie opuściła rudowłosego dziewczęcia w momencie, gdy po raz ostatni żegnała się ze znajomymi murami Hogwartu, tym samym wkraczając w dorosłe życie. Kultywowała ją podczas licznych meczów, podczas których ścierali się zawodowi gracze, a ona zaś krzykiem komentowała — często obraźliwie — każdy manewr przezeń wykonywany. Podczas tych wakacyjnych rozgrywek, gdzie wraz z krewnymi śmigała na miotłach, chcąc pomóc Hyacinthowi rozwinąć jego zdolności. A nawet w wolnych chwilach, gdy oddawała się zwykłemu lataniu, ciesząc się wiatrem smagającym lica oraz nieskończoną wolnością. Uwielbiała ten sport całym swoim samolubnym sercem i nie potrafiłaby nigdy z niego zrezygnować. Nawet jeśli miałaby zbankrutować.
Słysząc odpowiedź odnośnie swojego imienia, wzruszyła jedynie ramionami, jakby chciała rzec `skoro tak twierdzisz`. Lubiła być nazywana Red, choć przywilej ten zwykł należeć się osobom jej bliskim, których towarzystwo wyjątkowo ceniła. Nic poza tym.
— Cóż... — przyjrzała się Benjaminowi, od stóp do głów swoją przy tym znacznie zadzierając. Wzrok jej był nader zamyślony, jakby właśnie zastanawiała się, czy faktycznie byłby zdolny sprostać tylu wyzwaniom rzuconym podczas konkursu — Myślę, że poradziłbyś sobie całkiem dobrze, chociaż z pewnością w gorszym stylu. Widzisz, my Sproutowie posiadamy specjalną umiejętność, przekazywaną z pokolenia na pokolenie — mówiąc to, Rowan niemal nieświadomie myślami sięgnęła ku własnej zdolności porozumiewania się z gryzoniami. Czy gdyby Jaimie się o niej dowiedział, czułby podziw, czy też zniesmaczenie? Szczury miały zdecydowanie złą sławę, jakim więc plugawcem musiałaby być osoba zdolna do prowadzenia z nimi rozmowy? Nie chciała znać jego reakcji. W zasadzie, niczyjej reakcji pod tym względem. Bycie zwierzęcoustym było tylko jej — A nazywa się ona `taktyczny odwrót`, tudzież `nic tutaj nie widziałam` — dodała beztrosko, tłumiąc wszelkie rozterki skutecznie. I och...oooochhh. Wręcz zajaśniała, słysząc samą propozycję Wrighta — Uczynię to z radością oraz podziwem, iż nie lękasz się o swe stopy — oświadczyła, bo tańczyć nie potrafiła wcale. Co nie przeszkadzało jej wykonywać iście kocich ruchów podczas ulubionych piosenek słyszanych w radiu, w salonie, kiedy to żadne wścibskie oczy jej nie sięgały. Śpiewać też nie potrafiła, acz oddawała się temu z radością. W zasadzie to pod względem artystycznym talentów żadnych nie miała, chyba że w kwestiach makijażu. Ten wychodził jej wyjątkowo dobrze.
— Chcesz do nich podejść? — zapytała grzecznie Red, podążając za spojrzeniem towarzysza. Nie znała w ogóle pary, na którą patrzył z taką troską i czujnością, sprawiającą, iż mimowolnie spinał mięśnie. Czyżby tamta kobieta była w jakiś sposób mu bliska? Och, no cóż.
I'd rather watch my kingdom fall
...I want it all or not at all
Rowan Sprout
Zawód : Uzdrowicielka na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you take my hand,
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Zupełnie przeliczyła się jeżeli sądziła, iż będzie to kilka spokojnych chwil. Nie spodziewała się, czy też może nie chciała oczekiwać niemożliwego, w ostateczności uzmysławiając sobie, że los bywa bardziej przewrotny niż sądziła. Uciekając od dręczących ją złych myśli weszła między ludzi by wchłonąć ich szczęście, potańczyć, może się czegoś napić i zupełnie nie spodziewała się, że tak niedawne złe przygody znajdą ją właśnie tutaj – nie samotną pośród czterech ścian wśród ujadania psów i zapachu świeżej żywicy. Tutaj, ubraną jak lalka, otoczoną wiankiem rozchichotanych młódek i kawalerów, skurczoną na piasku w wygodnej, zebranej pozycji. Nie udawała nawet iż widok Oliego jej nie zadziwił – talent aktorski opuścił ją wraz z mlecznymi zębami.
- Oli Ogdenie, co za niespodziewane spotkanie. – Otworzyła szerzej oczy, wstając z piasku i otrzepując kwiecistą spódnicę. Co takiego miała mu powiedzieć? Miło Cię widzieć? Oczywiście że było jej miło; krnąbrny, egocentryczny półolbrzym zaskarbił sobie jej sympatię oślim uporem i prostolinijnością, jakiej poskąpiono innym czarodziejom. Niemniej jednak jego twarz przypominała jej to, o czym próbowała zapomnień. Smutne oczy chłopca, kamienie ściskane w pięści, szaleńczy bieg ku ratunkowi i oddech – ciężki oddech z trudem przedostający się przez zaciśnięte gardło, gdy połykane łzy mieszały się z kurzem i niedowierzaniem. Zła decyzja, już nigdy nie zaufa podejrzanym listom...
Pewnie aż nie zastanie jej kolejny.
- Istotnie, to chyba moje. Nie chcesz go zatrzymać? Tuszę że będzie to niezwykły widok i nawet nie zacznę kłamać, że nie chciałabym go zobaczyć. – Uśmiechnęła się w jego kierunku delikatnie, wycofując się nieco głębiej w kierunku lądu, gdy już z wiankiem w dłoni górował ponad cokolwiek zdekoncentrowanymi czarodziejami. - Ozdobiony kwiatami robiłbyś zdecydowanie większą furorę. – To nie wymagało nawet odpowiedzi. Zdecydowanie półolbrzym w wianku byłby ozdobą całego tego wieczoru. I chociaż zdawała sobie sprawę z własnej niemocy nakłonienia mężczyzny do takiego ustępstwa (prawdopodobnie uznał to za niemądre lub bezsensowne), nie wyciągnęła rąk po własną zgubę. Wianek nie był jej do niczego potrzebny, nie zamierzała też wdziewać go na głowę. Chociaż całkiem przyjemnie poddawało jej się rokrocznej tradycji i zabawie, brnięcie na oślep we wszystko nie było zgodne z tym, co w danej chwili sobą reprezentowała. Przede wszystkim nie miała w zamiarze chichotać jak podlotek i wdzięczyć się do niego, chociaż i ten widok pewnie byłby wart kilku galeonów wyszarpanych z sakiewki. - Jestem winna Ci taniec przy ognisku za te kwiatki, wiesz? Nie jestem dobrą tancerką. Prawdopodobnie wpadłabym w ogień. Ale możemy trochę nagiąć zasady, podobno wystawiają tu gdzieś rzadkie okazy zwierząt. Chciałbyś je zobaczyć?
- Oli Ogdenie, co za niespodziewane spotkanie. – Otworzyła szerzej oczy, wstając z piasku i otrzepując kwiecistą spódnicę. Co takiego miała mu powiedzieć? Miło Cię widzieć? Oczywiście że było jej miło; krnąbrny, egocentryczny półolbrzym zaskarbił sobie jej sympatię oślim uporem i prostolinijnością, jakiej poskąpiono innym czarodziejom. Niemniej jednak jego twarz przypominała jej to, o czym próbowała zapomnień. Smutne oczy chłopca, kamienie ściskane w pięści, szaleńczy bieg ku ratunkowi i oddech – ciężki oddech z trudem przedostający się przez zaciśnięte gardło, gdy połykane łzy mieszały się z kurzem i niedowierzaniem. Zła decyzja, już nigdy nie zaufa podejrzanym listom...
Pewnie aż nie zastanie jej kolejny.
- Istotnie, to chyba moje. Nie chcesz go zatrzymać? Tuszę że będzie to niezwykły widok i nawet nie zacznę kłamać, że nie chciałabym go zobaczyć. – Uśmiechnęła się w jego kierunku delikatnie, wycofując się nieco głębiej w kierunku lądu, gdy już z wiankiem w dłoni górował ponad cokolwiek zdekoncentrowanymi czarodziejami. - Ozdobiony kwiatami robiłbyś zdecydowanie większą furorę. – To nie wymagało nawet odpowiedzi. Zdecydowanie półolbrzym w wianku byłby ozdobą całego tego wieczoru. I chociaż zdawała sobie sprawę z własnej niemocy nakłonienia mężczyzny do takiego ustępstwa (prawdopodobnie uznał to za niemądre lub bezsensowne), nie wyciągnęła rąk po własną zgubę. Wianek nie był jej do niczego potrzebny, nie zamierzała też wdziewać go na głowę. Chociaż całkiem przyjemnie poddawało jej się rokrocznej tradycji i zabawie, brnięcie na oślep we wszystko nie było zgodne z tym, co w danej chwili sobą reprezentowała. Przede wszystkim nie miała w zamiarze chichotać jak podlotek i wdzięczyć się do niego, chociaż i ten widok pewnie byłby wart kilku galeonów wyszarpanych z sakiewki. - Jestem winna Ci taniec przy ognisku za te kwiatki, wiesz? Nie jestem dobrą tancerką. Prawdopodobnie wpadłabym w ogień. Ale możemy trochę nagiąć zasady, podobno wystawiają tu gdzieś rzadkie okazy zwierząt. Chciałbyś je zobaczyć?
make me
believe
Salome Despiau
Zawód : Magizoolog stacjonarny, pretendentka do nagrody Darwina
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
When I walking brother don't you forget
It ain't often you'll ever find a friend
It ain't often you'll ever find a friend
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chyba żadna z nich, ani Poppy, ani Sally nie były pewne swojej obecności na Festiwalu Lata. Wszyscy wokół byli tak radośni, rozgadani, roześmiani; a one trzymały się siebie blisko z niepewynmi minami i głowami pełnymi wątpliwości. Wbrew pozorom słuchała jednak Sally; pokiwała ze zrozumieniem głową, gdy przyjaciółka wyjawiła jej przykrą historię koloru swojej sukienki. Zlustrowała ją wówczas uważnym spojrzeniem, badając, czy nigdzie nie ma przebarwień i wygląda jak należy; na całe szczęście szata Sally wyglądała tak, jakby od zawsze była tak niebieska jak niebo. Odetchnęła z ulgą. Chwyciła przyjaciółkę pod ramię, jednocześnie dłoń splatając z jej, by ścisnąć ją lekko w pocieszycielskim geście. - Ja także bardzo się cieszę, że tu jesteś - odparła Poppy, uśmiechając się szczerze i ciepło; nie wiedziała, co by zrobiła, gdyby nie miała takiej przyjaciółki jak ona. Obecność Sally obok była prawdziwą pociechą w chwili, gdy wszystko przypominało jej o utraconej miłości. - Wyglądasz bardzo dobrze. Nie widać po niej żadnych przebojowych historii - zapewniła Moore, strzepując jej ze spódnicy nieistniejący pyłek. - Tak dobrze, że panowie będą się pojedynkować o ten wianek, zobaczysz. W błękitnym ci do twarzy - mówiła dalej, widząc, że Sally się stresuje; absolutnie to rozumiała, bo sama czuła się podobnie.
Widząc bojową minę dziewczyny pociągnęła ją w stronę tłumu; skoro już tu były, nie będą się przecież wycofywać! Dziewcząt wokół było tak dużo, jakaś czarownica wepchała się pomiędzy przyjaciółki, odepchnęła Poppy w bok i straciła Sally z oczu; a wtem rozległ się sygnał do ruszenia na poszukiwania kwiatów i nie miała czasu, by jej szukać. Była dorosła, z pewnością sobie poradzi. Panna Pomfrey skręciła mocno w prawo, oddalając się od innych, wierząc, że na mniej wydeptanej ścieżce odnajdzie umiłowane, polne kwiaty. Szła dość długo, zagłębiając się w gęsty, ciemny las. Przez gęste korony drzew przedzierało się zaledwie kilka promieni, jakoś tu było głucho i ciemno, i cicho... Zadrżała lekko, lecz w zasadzie - przecież nic złego jej tu nie spotka, tereny Festiwalu były strzeżone. Panna Pomfrey spacerowała więc dalej, rozglądając się na próżno, bo wokół nie dostrzegała nic ponad paprocie i mchy. Dotarłszy do brzegu rzeki ujrzała po drugiej stronie łąkę pełną barwnych roślin: klasnęła z uciechy dłonie i ruszyła ku kłodzie, po której chciała przejść; mogła oczywiście przekroczyć rzekę, chyba nie była zbyt głęboka, lecz nie chciała wyjść z lasu cała przemoczona.
Los miał wobec niej jednak inne plany
Ledwie Poppy uczyniła kilka chwiejnych kroków po kodzie, a straciła równowagę i wpadła do wody z piskiem. Nie odpłynęła daleko, rzeka była zbyt płytka, lecz włosy i sukienkę miała już mokre. Podnosiła się z mielizny z ciężkim westchnieniem; teraz to już z pewnością nikt nie wyłowi jej wianka, skro wyglądała jak siedem nieszczęść. Wychodząc na brzeg uwagę Poppy przykuł dziwny błysk na płyciźnie; a pochyliwszy się odnalazła białą perłę - uśmiechnęła się szeroko, uradowana tym znaleziskiem i wsunęła ją do kieszeni mokrej spódnicy. Powróciła na łąkę, gdzie uklęknąwszy na trawie zaczęła pleść wianek z zawilców, stokrotek i niezapominajek; nim skończyła sukienka zdążyła nawet nieco podeschnąć przez upalny dzień.
Z lasu wyłoniła się zmęczona, lecz uśmiechnięta, dzierżąc w dłoniach swoje dzieło - była z niego dumna. Jako mała dzieczyna często z matką plotła wianki; nierzadko spędzały tak całe dnie, leżąc na łąkach klifu w Blackpool. Polne kwiaty pachniały właśnie nią. Wspomnienia wracały, przynosżac ze sobą smutek, którym podszyty byy uśmiech Poppy; zwłaszcza, gdy znalazła się na wybrzeżu i rozejrzała wokół.
Nie było go wśród innych mężczyzn.
Nie mogło go tu być od dawna; poszukiwanie go spojrzeniem było jednak niezależne d woli. Zsunęła pantofle ze stóp i trzymając je w lewej dłoni zaczęła szukać Sally; chciała mieć ją obok. Stanąwszy obok przyjaciółki uśmiechnęła się blado.
- Jest naprawdę piękny, Sally - pochwaliła jej dzieło stworzone z kwiatów goryczki. - Czy masz specjalne życzenia co do kawalera, który miałby go złapać? - dopytywała, ciekawa uczuć przyjaciółki. - Znalazłam białą perłę, wiesz?
Rzuciła buty gdzieś na plaży i wkroczyła do morskiej toni; chłodna woda obmyła jej kostki. Chwilę trwała w bezruchu, niezdecydowana, czy naprawdę powinna położyć na wodzie wianek; ściskała kurczowo swoje biało-błękitne dzieło i obejrzała się na Sally, by bezgłośnie wyszeptać I tak nikt go nie złapie. Bo nie miał już kto.
Głupio byłoby się jednak teraz wycofywać. Zwłaszcza, że nie wiedziała kto patrzył. Panna Pomfrey westchnęła więc ciężko i ostrożnie położyła swój wianek na wodzie, pozwalając mu odpłynąć.
Widząc bojową minę dziewczyny pociągnęła ją w stronę tłumu; skoro już tu były, nie będą się przecież wycofywać! Dziewcząt wokół było tak dużo, jakaś czarownica wepchała się pomiędzy przyjaciółki, odepchnęła Poppy w bok i straciła Sally z oczu; a wtem rozległ się sygnał do ruszenia na poszukiwania kwiatów i nie miała czasu, by jej szukać. Była dorosła, z pewnością sobie poradzi. Panna Pomfrey skręciła mocno w prawo, oddalając się od innych, wierząc, że na mniej wydeptanej ścieżce odnajdzie umiłowane, polne kwiaty. Szła dość długo, zagłębiając się w gęsty, ciemny las. Przez gęste korony drzew przedzierało się zaledwie kilka promieni, jakoś tu było głucho i ciemno, i cicho... Zadrżała lekko, lecz w zasadzie - przecież nic złego jej tu nie spotka, tereny Festiwalu były strzeżone. Panna Pomfrey spacerowała więc dalej, rozglądając się na próżno, bo wokół nie dostrzegała nic ponad paprocie i mchy. Dotarłszy do brzegu rzeki ujrzała po drugiej stronie łąkę pełną barwnych roślin: klasnęła z uciechy dłonie i ruszyła ku kłodzie, po której chciała przejść; mogła oczywiście przekroczyć rzekę, chyba nie była zbyt głęboka, lecz nie chciała wyjść z lasu cała przemoczona.
Los miał wobec niej jednak inne plany
Ledwie Poppy uczyniła kilka chwiejnych kroków po kodzie, a straciła równowagę i wpadła do wody z piskiem. Nie odpłynęła daleko, rzeka była zbyt płytka, lecz włosy i sukienkę miała już mokre. Podnosiła się z mielizny z ciężkim westchnieniem; teraz to już z pewnością nikt nie wyłowi jej wianka, skro wyglądała jak siedem nieszczęść. Wychodząc na brzeg uwagę Poppy przykuł dziwny błysk na płyciźnie; a pochyliwszy się odnalazła białą perłę - uśmiechnęła się szeroko, uradowana tym znaleziskiem i wsunęła ją do kieszeni mokrej spódnicy. Powróciła na łąkę, gdzie uklęknąwszy na trawie zaczęła pleść wianek z zawilców, stokrotek i niezapominajek; nim skończyła sukienka zdążyła nawet nieco podeschnąć przez upalny dzień.
Z lasu wyłoniła się zmęczona, lecz uśmiechnięta, dzierżąc w dłoniach swoje dzieło - była z niego dumna. Jako mała dzieczyna często z matką plotła wianki; nierzadko spędzały tak całe dnie, leżąc na łąkach klifu w Blackpool. Polne kwiaty pachniały właśnie nią. Wspomnienia wracały, przynosżac ze sobą smutek, którym podszyty byy uśmiech Poppy; zwłaszcza, gdy znalazła się na wybrzeżu i rozejrzała wokół.
Nie było go wśród innych mężczyzn.
Nie mogło go tu być od dawna; poszukiwanie go spojrzeniem było jednak niezależne d woli. Zsunęła pantofle ze stóp i trzymając je w lewej dłoni zaczęła szukać Sally; chciała mieć ją obok. Stanąwszy obok przyjaciółki uśmiechnęła się blado.
- Jest naprawdę piękny, Sally - pochwaliła jej dzieło stworzone z kwiatów goryczki. - Czy masz specjalne życzenia co do kawalera, który miałby go złapać? - dopytywała, ciekawa uczuć przyjaciółki. - Znalazłam białą perłę, wiesz?
Rzuciła buty gdzieś na plaży i wkroczyła do morskiej toni; chłodna woda obmyła jej kostki. Chwilę trwała w bezruchu, niezdecydowana, czy naprawdę powinna położyć na wodzie wianek; ściskała kurczowo swoje biało-błękitne dzieło i obejrzała się na Sally, by bezgłośnie wyszeptać I tak nikt go nie złapie. Bo nie miał już kto.
Głupio byłoby się jednak teraz wycofywać. Zwłaszcza, że nie wiedziała kto patrzył. Panna Pomfrey westchnęła więc ciężko i ostrożnie położyła swój wianek na wodzie, pozwalając mu odpłynąć.
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nikt dzisiaj nie powinien być sam. Tak uważała i z tego założenia wychodziła. I nieważne było, czy wianek miał trafić w ręce młodzieńca, zostać zjedzony przez jakieś zgłodniałe ryby, czy utonąć gdzieś wśród fal. Najważniejszy był czas spędzony w towarzystwie kogoś, na kim można było polegać – przyjaciółki, kuzynki, siostry, matki. Kogokolwiek. Festiwal Lata dotyczył magii miłości samej w sobie i oczywiście, chodziło o miłość romantyczną, tę łączącą dwie połówki jednego jabłka w pełen owoc, ale Eileen głęboko wierzyła w to, że to wydarzenie łączyło w sobie wszystkich, którzy darzyli się jakimkolwiek uczuciem. Kiedy wysyłała list Margie, pomyślała o tym, że być może kierowało nią przywiązanie, które czuły do Garretta. Ona jako kuzynka, ona jako jego prawdziwa miłość. I chociaż nie chciała już poruszać tego tematu, bo dość przyszło im wypłakać łez przy początku lipca, to gdzieś z tyłu głowy czuła wciąż ciężar tej swoistej nici, która powstały między nią a Vance.
– Nie zamierzałam na szczęście – odparła bez wahania, z cichym śmiechem plączącym się między kącikami jej ust. Powietrze nie było tak ciepłe, jak ciepłe powinno być w sierpniu, a jego wysoka wilgotność wskazywała na wiecznie wiszący w chmurach deszcz, ale nawet to nie mogło zepsuć humorów zgromadzonych na łące dziewcząt, idąc dalej – nawet wszystkich czarodziejów. W ślad za Margie rozejrzała się po twarzach, wychwytując jeszcze kilka z nich, które dobrze znała. – Pewnie! – uśmiechnęła się nieco szerzej. – Ciekawe, czy Sam będzie na wybrzeżu.
Dobrze im życzyła – jak każdemu w tych czasach – bo chociaż Samuel był gwardzistą, oboje zasługiwali na choć odrobinę szczęścia. Ona i Hereward nie ukradli przecież wszystkich jego pokładów, skazując swoich przyjaciół na śmierć w samotności.
Wewnętrznie odetchnęła, słysząc lekkość w głosie Margaux. Nie chciała poruszać niewygodnych dla nich tematów krążących wokół sylwetki Garretta, wałkować słów, które już raz padły. Numerologia była znacznie bezpieczniejszym gruntem, po którym obie mogły bezpiecznie kroczyć.
– Należały jeszcze do mojego ojca… ale to już chyba mówiłam. Ale to dobrze, że jednak ci się przydały. Niedawno przypomniałam sobie, że na rozdziale o schematycznym rozkładzie numerycznym zostawiłam chyba swoje notatki. Mam nadzieję, że też się przydadzą – kąciki po raz kolejny uniosły się ku górze. Wciąż była blada, ale w związku z tym, że mdłości zdarzały się odrobinę rzadziej, wracała powoli do siebie. – Margie, nawet nie pytaj! Wpadaj na Lord Street, kiedy tylko będziesz miała ochotę. To znaczy… tylko wyślij mi kilka minut wcześniej sowę, bo Barty ochronił nasze mieszkanie zaklęciami i… sama rozumiesz. Ale zawsze chętnie ci pomogę! Z czym dokładnie masz problem?
Nawet nie wiedziała, kiedy razem weszły między rzadko rosnące drzewa, oddzielając się od reszty dziewcząt. Nie planowała rozdzielać się z Margaux z dwóch powodów: po pierwsze, zwyczajnie wolała dzisiejszy dzień spędzić w jej towarzystwie, a po drugie, bała się, że nie odnajdzie drogi powrotnej na łąkę. W Zakazanym Lesie czuła się jak u siebie, ale tutejszych terenów nie znała, więc mogły okazać się zdradzieckie. Patrzyła pod nogi, idąc powoli przed siebie, kiedy nagle dotarł do jej uszu dziwny dźwięk. Znajomy.
– Słyszałaś to? – spojrzała na przyjaciółkę, jednak nie zaczekała na jej odpowiedź i ruszyła w stronę źródła odgłosów, czując napierający na nią z każdej strony instynkt.
Niewiele zrobiła kroków, kiedy jej oczom ukazał się rosły jeleń z uwięzioną między kamieniami nogą. Przeraziła się, ale zareagowała szybko – różdżkę wystawiła ku górze i wypuściła z niej snopy czerwonych iskier w niewerbalnym zaklęciu Periculum. Pomoc przybyła szybko, jednak zanim rogacz uciekł, zauważyła ten dziwny ruch jego głowy. Jakby wskazywał jej drogę swoim porożem. W Zakazanym Lesie nauczyła się, że każde żywe stworzenie, jeśli tylko okażesz mu odrobinę współczucia, ono w zamian okaże ci swoją wdzięczność. Poszła więc za jego wskazówką – i wcale się nie pomyliła.
Zebrała na gęsto ukwieconej łące wszystkie potrzebne kwiaty, konwalii jednak zrywając najwięcej. Palcami natknęła się na dziwny, twardy kształt, ostrożnie więc odchyliła liście i ostrożnie ujęła w palce przecięty bruzdami oderwany kawałek jeleniego poroża. Schowała go do kieszeni sukienki. Kiedy tylko odnalazła Margaux (bo okazało się, że wyjście z brzozowego lasku znajduje się tuż przed nimi), nieco przestraszoną, razem udały się najpierw odszukać odpowiednią pomoc, a dopiero potem oddały się spokojnie pleceniu wianków. Ten, który zrobiła Eileen, głównie składał się z konwaliowych dzwonków, podstawę stanowił jednak gęsto upleciony z maciejek i niezapominajek warkocz, podwiązany drobniejszymi źdźbłami traw. Gdy obie były gotowe, udały się nad wybrzeże.
– Gotowa? – spojrzała na Margie z jasnymi płomykami jarzącymi się wesoło w oczach.
Ukucnęła, ostrożnie kładąc kwiatową koronę na niepewnej, falującej wodzie. Nadmorski wiatr szarpał już nie tylko sukienkami, ale i włosami, więc musiała przytrzymać je dłonią, żeby rozejrzeć się wśród zgromadzonych na wybrzeżu mężczyzn. Szukała tej jednej, tej jedynej w swoim rodzaju marchewkowo rudej czupryny. Wianek był przecież przeznaczony tylko jemu.
– Nie zamierzałam na szczęście – odparła bez wahania, z cichym śmiechem plączącym się między kącikami jej ust. Powietrze nie było tak ciepłe, jak ciepłe powinno być w sierpniu, a jego wysoka wilgotność wskazywała na wiecznie wiszący w chmurach deszcz, ale nawet to nie mogło zepsuć humorów zgromadzonych na łące dziewcząt, idąc dalej – nawet wszystkich czarodziejów. W ślad za Margie rozejrzała się po twarzach, wychwytując jeszcze kilka z nich, które dobrze znała. – Pewnie! – uśmiechnęła się nieco szerzej. – Ciekawe, czy Sam będzie na wybrzeżu.
Dobrze im życzyła – jak każdemu w tych czasach – bo chociaż Samuel był gwardzistą, oboje zasługiwali na choć odrobinę szczęścia. Ona i Hereward nie ukradli przecież wszystkich jego pokładów, skazując swoich przyjaciół na śmierć w samotności.
Wewnętrznie odetchnęła, słysząc lekkość w głosie Margaux. Nie chciała poruszać niewygodnych dla nich tematów krążących wokół sylwetki Garretta, wałkować słów, które już raz padły. Numerologia była znacznie bezpieczniejszym gruntem, po którym obie mogły bezpiecznie kroczyć.
– Należały jeszcze do mojego ojca… ale to już chyba mówiłam. Ale to dobrze, że jednak ci się przydały. Niedawno przypomniałam sobie, że na rozdziale o schematycznym rozkładzie numerycznym zostawiłam chyba swoje notatki. Mam nadzieję, że też się przydadzą – kąciki po raz kolejny uniosły się ku górze. Wciąż była blada, ale w związku z tym, że mdłości zdarzały się odrobinę rzadziej, wracała powoli do siebie. – Margie, nawet nie pytaj! Wpadaj na Lord Street, kiedy tylko będziesz miała ochotę. To znaczy… tylko wyślij mi kilka minut wcześniej sowę, bo Barty ochronił nasze mieszkanie zaklęciami i… sama rozumiesz. Ale zawsze chętnie ci pomogę! Z czym dokładnie masz problem?
Nawet nie wiedziała, kiedy razem weszły między rzadko rosnące drzewa, oddzielając się od reszty dziewcząt. Nie planowała rozdzielać się z Margaux z dwóch powodów: po pierwsze, zwyczajnie wolała dzisiejszy dzień spędzić w jej towarzystwie, a po drugie, bała się, że nie odnajdzie drogi powrotnej na łąkę. W Zakazanym Lesie czuła się jak u siebie, ale tutejszych terenów nie znała, więc mogły okazać się zdradzieckie. Patrzyła pod nogi, idąc powoli przed siebie, kiedy nagle dotarł do jej uszu dziwny dźwięk. Znajomy.
– Słyszałaś to? – spojrzała na przyjaciółkę, jednak nie zaczekała na jej odpowiedź i ruszyła w stronę źródła odgłosów, czując napierający na nią z każdej strony instynkt.
Niewiele zrobiła kroków, kiedy jej oczom ukazał się rosły jeleń z uwięzioną między kamieniami nogą. Przeraziła się, ale zareagowała szybko – różdżkę wystawiła ku górze i wypuściła z niej snopy czerwonych iskier w niewerbalnym zaklęciu Periculum. Pomoc przybyła szybko, jednak zanim rogacz uciekł, zauważyła ten dziwny ruch jego głowy. Jakby wskazywał jej drogę swoim porożem. W Zakazanym Lesie nauczyła się, że każde żywe stworzenie, jeśli tylko okażesz mu odrobinę współczucia, ono w zamian okaże ci swoją wdzięczność. Poszła więc za jego wskazówką – i wcale się nie pomyliła.
Zebrała na gęsto ukwieconej łące wszystkie potrzebne kwiaty, konwalii jednak zrywając najwięcej. Palcami natknęła się na dziwny, twardy kształt, ostrożnie więc odchyliła liście i ostrożnie ujęła w palce przecięty bruzdami oderwany kawałek jeleniego poroża. Schowała go do kieszeni sukienki. Kiedy tylko odnalazła Margaux (bo okazało się, że wyjście z brzozowego lasku znajduje się tuż przed nimi), nieco przestraszoną, razem udały się najpierw odszukać odpowiednią pomoc, a dopiero potem oddały się spokojnie pleceniu wianków. Ten, który zrobiła Eileen, głównie składał się z konwaliowych dzwonków, podstawę stanowił jednak gęsto upleciony z maciejek i niezapominajek warkocz, podwiązany drobniejszymi źdźbłami traw. Gdy obie były gotowe, udały się nad wybrzeże.
– Gotowa? – spojrzała na Margie z jasnymi płomykami jarzącymi się wesoło w oczach.
Ukucnęła, ostrożnie kładąc kwiatową koronę na niepewnej, falującej wodzie. Nadmorski wiatr szarpał już nie tylko sukienkami, ale i włosami, więc musiała przytrzymać je dłonią, żeby rozejrzeć się wśród zgromadzonych na wybrzeżu mężczyzn. Szukała tej jednej, tej jedynej w swoim rodzaju marchewkowo rudej czupryny. Wianek był przecież przeznaczony tylko jemu.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Ostatnio zmieniony przez Eileen Bartius dnia 03.06.18 20:48, w całości zmieniany 1 raz
Nephthys również zdarzało się pleść wianki, choć bez zbędnego entuzjazmu. Rośliny interesowały ją głównie pod kątem przydatności eliksirów, niekoniecznie ozdób, a wianek wszak w jakiś sposób taką właśnie miał tworzyć. Za wyjątkiem tych dzisiejszych; one miały popłynąć, niknąc z oczu w głębokiem toni. Być może wyłowi je ktoś po drugiej stronie, nie mając pojęcia o tym, cóż to za zwyczaje?
- Dziękuję - odparła, uśmiechając się lekko. Skłamałaby mówiąc, że podeszła do tego na tyle poważnie, by przejąć się tym, czy jej wianek wyróżnia się, czy nie. Skoro już jednak miał płynąć, niechże chociaż jakoś wygląda. - Sporo tutaj ludzi, bardzo możliwe, że już po niego wskoczył - oceniła z rozbawieniem, rozglądając się po zebranych. Tradycja wydawała się cieszyć niesłabnącą popularnością wśród wszystkich warstw społecznych. Zresztą, skoro nawet pannę Shafiq w końcu tu ściągnęła, mimo braku powiązania z angielską tradycją, musiało być w tym coś wyjątkowego. I było, gdy stała na piasku i obserwowała wszystkie wianki płynące w dal, jedne prędzej, drugie później, łapane przez śmiałków nie obawiających się spotkania z lodowatą tonią. Obserwowała ich zmagania z cieniem uśmiechu na twarzy, uważając za w gruncie rzeczy całkiem pocieszne.
- Wiem coś o tym - odparła cicho, tylko bardzo pobieżnie prześlizgując spojrzeniem po kamieniu zdobiącym jej palec. Był ciężki, dosłownie i w przenośni. Nie przywykła do takich ozdób, na razie jedynie przeszkadzał, wyciągając nici z delikatnego materiału sukni i potrącając fiolki z ingrediencjami. Przywyknie, jak do wszystkiego; na razie jednak jeszcze ciążył. Nie wykazywała entuzjazmu należnemu młodej, zakochanej po uszy dziewczynie; ciężko było domniemywać, czy to przez jej raczej skrytą naturę, czy faktyczny brak zadowolenia z tego faktu. Zaręczyny narobiły wokół niej szumu, do którego nie przywykła i którego nie lubiła. Wszelkie zainteresowanie jej osobą, zwykle zbywała machnięciem dłoni i zmianą tematu. Teraz nie miała takiej możliwości, napotykając konieczność cierpliwego odpowiadania na pytania o to, na kiedy została wyznaczona data ślubu.
Neph popadła w chwilowe roztargnienie, gdy śledziła spojrzeniem swój wianek, który odpływał niczym metafora jej panieńskiej wolności. Dopiero pytanie Cressidy wyrwało ją z tego odrętwienia i odwróciła twarz w jej stronę, tylko przez krótką chwilę nie rozumiejąc, kogo właściwie ma na myśli. Chyba jeszcze sporo czasu minie nim dotrze do niej, że nie będzie już dłużej szła przez świat sama i musi przywyknąć do pytań o poczynania kogoś jeszcze.
- Nie sądzę, myślę, że ma poważniejsze sprawy na głowie. Sporo tu czarodziejów, z którymi łączą go interesy - odparła w końcu, zgodnie z tym, co myślała. Zupełnie nieświadoma, że gdzieś tam Shafiq był i je obserwował, nie zaprzątała sobie głowy myśleniem o tym, że jednak mógłby się tu zjawić. Choć tak naprawdę nie miała go za jednego z grona szajchów zbyt poważnych, by wziąć udział w jakiejkolwiek zabawie, nie sądziła też, by miał ochotę wskakiwać do wody na modłę jakiejś angielskiej tradycji. Nie oczekiwała tego od niego, ba, nie chciała. - Doprawdy? To wszystko jest takie dziwne, zupełnie nic o nim nie wiem - westchnęła, teraz już autentycznie zdziwiona słowami Cressidy. Nie sądziła, że mogli się znać w jakikolwiek sposób, dlatego też ta informacja wydawała jej się dziwna. Inni mogli śmiało zakładać, że fakt iż są z jednej rodziny automatycznie sprawia, że wszystko o sobie wiedzą, ale tak naprawdę było dokładnie na odwrót. Stopień pokrewieństwa był między nimi zresztą taki sam, jak pomiędzy niektórymi małżonkami z angielskich rodów. Nephthys mogła się tylko cieszyć, że padło na Ramesesa, a nie na jakiegoś kuzyna z Egiptu; wówczas z Cressidą raczej nie miałaby już okazji do spotkań. Nie zdążyła jednak dopytać o szczegóły, bo zupełnie nagle straciła swój wianek z oczu całkowicie. Nie dostrzegła mężczyzny, który ze zdobyczą w dłoni wychodził na brzeg, bo i nie spodziewała się go widzieć, zniknięcie ozdoby przypisując pogrzebaniu pod spienioną falą.
- Dziękuję - odparła, uśmiechając się lekko. Skłamałaby mówiąc, że podeszła do tego na tyle poważnie, by przejąć się tym, czy jej wianek wyróżnia się, czy nie. Skoro już jednak miał płynąć, niechże chociaż jakoś wygląda. - Sporo tutaj ludzi, bardzo możliwe, że już po niego wskoczył - oceniła z rozbawieniem, rozglądając się po zebranych. Tradycja wydawała się cieszyć niesłabnącą popularnością wśród wszystkich warstw społecznych. Zresztą, skoro nawet pannę Shafiq w końcu tu ściągnęła, mimo braku powiązania z angielską tradycją, musiało być w tym coś wyjątkowego. I było, gdy stała na piasku i obserwowała wszystkie wianki płynące w dal, jedne prędzej, drugie później, łapane przez śmiałków nie obawiających się spotkania z lodowatą tonią. Obserwowała ich zmagania z cieniem uśmiechu na twarzy, uważając za w gruncie rzeczy całkiem pocieszne.
- Wiem coś o tym - odparła cicho, tylko bardzo pobieżnie prześlizgując spojrzeniem po kamieniu zdobiącym jej palec. Był ciężki, dosłownie i w przenośni. Nie przywykła do takich ozdób, na razie jedynie przeszkadzał, wyciągając nici z delikatnego materiału sukni i potrącając fiolki z ingrediencjami. Przywyknie, jak do wszystkiego; na razie jednak jeszcze ciążył. Nie wykazywała entuzjazmu należnemu młodej, zakochanej po uszy dziewczynie; ciężko było domniemywać, czy to przez jej raczej skrytą naturę, czy faktyczny brak zadowolenia z tego faktu. Zaręczyny narobiły wokół niej szumu, do którego nie przywykła i którego nie lubiła. Wszelkie zainteresowanie jej osobą, zwykle zbywała machnięciem dłoni i zmianą tematu. Teraz nie miała takiej możliwości, napotykając konieczność cierpliwego odpowiadania na pytania o to, na kiedy została wyznaczona data ślubu.
Neph popadła w chwilowe roztargnienie, gdy śledziła spojrzeniem swój wianek, który odpływał niczym metafora jej panieńskiej wolności. Dopiero pytanie Cressidy wyrwało ją z tego odrętwienia i odwróciła twarz w jej stronę, tylko przez krótką chwilę nie rozumiejąc, kogo właściwie ma na myśli. Chyba jeszcze sporo czasu minie nim dotrze do niej, że nie będzie już dłużej szła przez świat sama i musi przywyknąć do pytań o poczynania kogoś jeszcze.
- Nie sądzę, myślę, że ma poważniejsze sprawy na głowie. Sporo tu czarodziejów, z którymi łączą go interesy - odparła w końcu, zgodnie z tym, co myślała. Zupełnie nieświadoma, że gdzieś tam Shafiq był i je obserwował, nie zaprzątała sobie głowy myśleniem o tym, że jednak mógłby się tu zjawić. Choć tak naprawdę nie miała go za jednego z grona szajchów zbyt poważnych, by wziąć udział w jakiejkolwiek zabawie, nie sądziła też, by miał ochotę wskakiwać do wody na modłę jakiejś angielskiej tradycji. Nie oczekiwała tego od niego, ba, nie chciała. - Doprawdy? To wszystko jest takie dziwne, zupełnie nic o nim nie wiem - westchnęła, teraz już autentycznie zdziwiona słowami Cressidy. Nie sądziła, że mogli się znać w jakikolwiek sposób, dlatego też ta informacja wydawała jej się dziwna. Inni mogli śmiało zakładać, że fakt iż są z jednej rodziny automatycznie sprawia, że wszystko o sobie wiedzą, ale tak naprawdę było dokładnie na odwrót. Stopień pokrewieństwa był między nimi zresztą taki sam, jak pomiędzy niektórymi małżonkami z angielskich rodów. Nephthys mogła się tylko cieszyć, że padło na Ramesesa, a nie na jakiegoś kuzyna z Egiptu; wówczas z Cressidą raczej nie miałaby już okazji do spotkań. Nie zdążyła jednak dopytać o szczegóły, bo zupełnie nagle straciła swój wianek z oczu całkowicie. Nie dostrzegła mężczyzny, który ze zdobyczą w dłoni wychodził na brzeg, bo i nie spodziewała się go widzieć, zniknięcie ozdoby przypisując pogrzebaniu pod spienioną falą.
شاهدني من فوق
/ z łąki na plaży
- Kiedy byłam w twoim wieku, też uwielbiałam stokrotki i też zastanawiałam się dlaczego nazywają się stokrotkami, a wcale nie mają stu płatków. Jak widać kochanie, niektórych tajemnic nie da się odkryć. - odpowiedziała na słowa córki kiedy rozglądały się za idealnymi kwiatkami. Postanowiły, że ich wianki będą bardzo podobne, a różnic się będą tak naprawdę tylko niektórymi elementami. W końcu były jedną krwią, jaka matka taka córka. Miriam z wyglądu niezbyt przypominała Lorraine i w ogóle Abbottów. Nic dziwnego. Geny Prewettów były mocne i ciężko było z nimi konkurować. Lorraine wcale to nie przeszkadzało bo jeśli chodziło o charakter to zacięcie Miriam i ciekawość każdego aspektu świata zdecydowanie należała do Abbottów. O to mogła być spokojna. - Jaskółka? - nie wiedziała dlaczego miały za nią iść, ale czuła, że to może być dobra zabawa i dla małej księżniczki i dla niej samej. Wyprawa za jaskółką choć na początku była dobrym pomysłem tak w późniejszym czasie okazało się iż Lorraine nie zna każdego zakątku ich terytorium. Nie pomyślała, że mogłaby się tak zakopać w błoto. Nie przeszkadzało jej to zupełnie. To wszystko było zabawą, a ona właśnie to miała zamiar robić. Dobrze się bawić. Zasługiwała na to jej cała rodzina, ona też. Kiedy udało im się w końcu upleść wianki, znaleźć kawałek gwiazdy i dotrzeć na wybrzeże odetchnęła. - To była jednak ciężka przeprawa – skomentowała poprawiając córce wianek, który założyła jej po drodze na głowę. - Pięknotka - powiedziała i uśmiechnęła się szeroko. Wielu gromadziło się już tutaj by po prostu obejrzeć wianki, ale było także wiele panien, które brały udział czekając na odpowiedniego kawalera. Często to jedna z okazji na poznanie swojej drugiej połówki. Prewettówna znała takie przypadki choć przykładem tego nie była. Jej historia miłosna było trochę bardziej skomplikowana. - Pamiętasz jak to wygląda? - zapytała jeszcze córkę. Wbrew wszystkiemu dziewczynka choć prawdopodobnie należała do najmądrzejszych dzieci jakie chodziły po ziemi to miała prawo zapomnieć. Z roku na rok dorastała i uczyła się czegoś nowego. - Najpierw panie rzucają swoje wianki na wodę, a później panowie je łowią. Wianek, który złowi kawaler doprowadzi go do panny, z którą będzie dzisiaj tańczyć. - przypomniała kiedy podchodziły do brzegu. - Pomieszałam coś? - zapytała jeszcze zastanawiając się czy Miriam pamięta rzucanie wianków z poprzedniego lata. Przez myśl kobiecie przyszło, że nie ma pojęcia jak będzie wyglądał festiwal lata za rok. Nie mogła przewidzieć jak zmieni się ich świat do tego czasu. Mogło być lepiej lub gorzej. Mogli świętować, albo… cierpieć jeszcze bardziej. Dzisiaj nie chciała o tym myśleć. Dzisiaj naprawdę chciała wyrzucić to wszystko z głowy i się dobrze bawić. Czy to było możliwe? Widząc uśmiechniętą twarz córki wiedziała, że tak.
- Kiedy byłam w twoim wieku, też uwielbiałam stokrotki i też zastanawiałam się dlaczego nazywają się stokrotkami, a wcale nie mają stu płatków. Jak widać kochanie, niektórych tajemnic nie da się odkryć. - odpowiedziała na słowa córki kiedy rozglądały się za idealnymi kwiatkami. Postanowiły, że ich wianki będą bardzo podobne, a różnic się będą tak naprawdę tylko niektórymi elementami. W końcu były jedną krwią, jaka matka taka córka. Miriam z wyglądu niezbyt przypominała Lorraine i w ogóle Abbottów. Nic dziwnego. Geny Prewettów były mocne i ciężko było z nimi konkurować. Lorraine wcale to nie przeszkadzało bo jeśli chodziło o charakter to zacięcie Miriam i ciekawość każdego aspektu świata zdecydowanie należała do Abbottów. O to mogła być spokojna. - Jaskółka? - nie wiedziała dlaczego miały za nią iść, ale czuła, że to może być dobra zabawa i dla małej księżniczki i dla niej samej. Wyprawa za jaskółką choć na początku była dobrym pomysłem tak w późniejszym czasie okazało się iż Lorraine nie zna każdego zakątku ich terytorium. Nie pomyślała, że mogłaby się tak zakopać w błoto. Nie przeszkadzało jej to zupełnie. To wszystko było zabawą, a ona właśnie to miała zamiar robić. Dobrze się bawić. Zasługiwała na to jej cała rodzina, ona też. Kiedy udało im się w końcu upleść wianki, znaleźć kawałek gwiazdy i dotrzeć na wybrzeże odetchnęła. - To była jednak ciężka przeprawa – skomentowała poprawiając córce wianek, który założyła jej po drodze na głowę. - Pięknotka - powiedziała i uśmiechnęła się szeroko. Wielu gromadziło się już tutaj by po prostu obejrzeć wianki, ale było także wiele panien, które brały udział czekając na odpowiedniego kawalera. Często to jedna z okazji na poznanie swojej drugiej połówki. Prewettówna znała takie przypadki choć przykładem tego nie była. Jej historia miłosna było trochę bardziej skomplikowana. - Pamiętasz jak to wygląda? - zapytała jeszcze córkę. Wbrew wszystkiemu dziewczynka choć prawdopodobnie należała do najmądrzejszych dzieci jakie chodziły po ziemi to miała prawo zapomnieć. Z roku na rok dorastała i uczyła się czegoś nowego. - Najpierw panie rzucają swoje wianki na wodę, a później panowie je łowią. Wianek, który złowi kawaler doprowadzi go do panny, z którą będzie dzisiaj tańczyć. - przypomniała kiedy podchodziły do brzegu. - Pomieszałam coś? - zapytała jeszcze zastanawiając się czy Miriam pamięta rzucanie wianków z poprzedniego lata. Przez myśl kobiecie przyszło, że nie ma pojęcia jak będzie wyglądał festiwal lata za rok. Nie mogła przewidzieć jak zmieni się ich świat do tego czasu. Mogło być lepiej lub gorzej. Mogli świętować, albo… cierpieć jeszcze bardziej. Dzisiaj nie chciała o tym myśleć. Dzisiaj naprawdę chciała wyrzucić to wszystko z głowy i się dobrze bawić. Czy to było możliwe? Widząc uśmiechniętą twarz córki wiedziała, że tak.
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Niektóre tradycje były po prostu miłe. Robienie wianków i rzucanie ich na fale także takie było. Miła, nieszkodliwa tradycja, w której brali udział różni ludzie. Cressida nie widziała nic niewłaściwego w tym, że i Nephthys dołączyła dziś do tego brytyjskiego zwyczaju. Cieszyła się, mogąc tu być w jej towarzystwie. Choć były tak różne, także pod względem wyglądu, stały teraz obok siebie, patrząc na swoje wianki i na innych czarodziejów. Rzeczywiście było coś pociesznego w dorosłych mężczyznach rzucających się do zimnej wody po kwieciste sploty, zwłaszcza, że robili to też poważni lordowie, jak jej mąż i wielu innych.
Także Cressida odruchowo przesunęła dłonią po swojej obrączce, symbolu tego, że już należała do męża. Ale miała tamten początkowy czas niepewności za sobą, była już spokojna, bo wiedziała, że William był dla niej dobry i szanował ją, mimo że i on został w pewnym sensie przymuszony do ślubu, gdyż jego rodzina straciła cierpliwość do jego przedłużania kawalerskiego stanu. W ich warstwie społecznej związki zawierane z miłości były rzadkością. Wiele dziewcząt takich jak one było stawianych przez rodziny przed faktem dokonanym, przed już przypieczętowanym układem dwóch rodów, lub jak w przypadku Nephthys – jednego. Ale i w ich świecie nie były rzadkością śluby osób spokrewnionych, dlatego Cressida nie czuła się zdziwiona czy zgorszona. Była po prostu ciekawa, tym bardziej, że był to jeden z nielicznych Shafiqów, którego poznała, i naprawdę życzyła przyjaciółce szczęścia.
- A może jednak? – zastanowiła się z wyraźną ciekawością, czy poważany czarodziej, który nie był już beztroskim młodzieńcem, uda się po wianek narzeczonej. – Och, to byłoby takie... urocze i miłe, gdyby to dla ciebie zrobił. – Zachwyciła się tym wyobrażeniem. W końcu który mężczyzna nie doceniałby takiej narzeczonej?
- Naprawdę? – zdziwiła się. – Przecież chyba jesteście rodziną?
Wydawało jej się naturalne, że członkowie rodziny się znają. Zwłaszcza tak hermetycznej rodziny, nieufnej wobec obcych. Sama znała większość swoich kuzynów przynajmniej z widzenia z salonowych spotkań, nawet jeśli z niektórymi z racji dużej różnicy wieku nie podtrzymywała bliskich relacji. Lepiej znała tych we w miarę bliskim sobie wieku, podtrzymując kontakty zarówno z krewnymi ze strony ojca, jak i matki.
- To było bardzo krótkie spotkanie. Nie wiem nawet, czy mnie pamięta, ale ja pamiętam jego. Nakrył mnie na rozmawianiu z ptakami w lesie, i nie wydał mnie mojemu ojcu – kontynuowała mimo nagłego umilknięcia Neph. Nie wiedziała, czy Rameses mógł ją pamiętać. Ale ona zapamiętała, że był wtedy w porządku, porozmawiał z nią chwilę, i rzeczywiście nie zdradził jej ojcu, że próbowała ostrzec ptaki. Co prawda Leander Flint i tak się pewnego dnia dowiedział, ale Rameses pozostawił po sobie całkiem miłe, choć onieśmielające wrażenie.
Znów rozejrzała się po brzegu, nagle zauważając opaloną sylwetkę ze zbożowym wiankiem.
- Ooooch, patrz! – powiedziała z wyraźnym zachwytem, gdyż wydawało jej się to niezwykle romantyczne i urocze, że mężczyzna jednak się pojawił i wszedł do wody po wianek swojej narzeczonej. Oczywiście nie znała jego prawdziwych pobudek i nie zastanawiała się nad nimi, bo przecież to musiała być oznaka tego, że mu zależało.
Także Cressida odruchowo przesunęła dłonią po swojej obrączce, symbolu tego, że już należała do męża. Ale miała tamten początkowy czas niepewności za sobą, była już spokojna, bo wiedziała, że William był dla niej dobry i szanował ją, mimo że i on został w pewnym sensie przymuszony do ślubu, gdyż jego rodzina straciła cierpliwość do jego przedłużania kawalerskiego stanu. W ich warstwie społecznej związki zawierane z miłości były rzadkością. Wiele dziewcząt takich jak one było stawianych przez rodziny przed faktem dokonanym, przed już przypieczętowanym układem dwóch rodów, lub jak w przypadku Nephthys – jednego. Ale i w ich świecie nie były rzadkością śluby osób spokrewnionych, dlatego Cressida nie czuła się zdziwiona czy zgorszona. Była po prostu ciekawa, tym bardziej, że był to jeden z nielicznych Shafiqów, którego poznała, i naprawdę życzyła przyjaciółce szczęścia.
- A może jednak? – zastanowiła się z wyraźną ciekawością, czy poważany czarodziej, który nie był już beztroskim młodzieńcem, uda się po wianek narzeczonej. – Och, to byłoby takie... urocze i miłe, gdyby to dla ciebie zrobił. – Zachwyciła się tym wyobrażeniem. W końcu który mężczyzna nie doceniałby takiej narzeczonej?
- Naprawdę? – zdziwiła się. – Przecież chyba jesteście rodziną?
Wydawało jej się naturalne, że członkowie rodziny się znają. Zwłaszcza tak hermetycznej rodziny, nieufnej wobec obcych. Sama znała większość swoich kuzynów przynajmniej z widzenia z salonowych spotkań, nawet jeśli z niektórymi z racji dużej różnicy wieku nie podtrzymywała bliskich relacji. Lepiej znała tych we w miarę bliskim sobie wieku, podtrzymując kontakty zarówno z krewnymi ze strony ojca, jak i matki.
- To było bardzo krótkie spotkanie. Nie wiem nawet, czy mnie pamięta, ale ja pamiętam jego. Nakrył mnie na rozmawianiu z ptakami w lesie, i nie wydał mnie mojemu ojcu – kontynuowała mimo nagłego umilknięcia Neph. Nie wiedziała, czy Rameses mógł ją pamiętać. Ale ona zapamiętała, że był wtedy w porządku, porozmawiał z nią chwilę, i rzeczywiście nie zdradził jej ojcu, że próbowała ostrzec ptaki. Co prawda Leander Flint i tak się pewnego dnia dowiedział, ale Rameses pozostawił po sobie całkiem miłe, choć onieśmielające wrażenie.
Znów rozejrzała się po brzegu, nagle zauważając opaloną sylwetkę ze zbożowym wiankiem.
- Ooooch, patrz! – powiedziała z wyraźnym zachwytem, gdyż wydawało jej się to niezwykle romantyczne i urocze, że mężczyzna jednak się pojawił i wszedł do wody po wianek swojej narzeczonej. Oczywiście nie znała jego prawdziwych pobudek i nie zastanawiała się nad nimi, bo przecież to musiała być oznaka tego, że mu zależało.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Wybrzeże
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset