Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Wybrzeże
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wybrzeże
Nie dajcie się zwieść, wybrzeże tylko z pozoru wygląda na spokojne. W ciągu chwili mogą powstać fale, szczególnie odczuwalne bliżej brzegu. Piasek miesza się z kamieniami, szczególnie w wodzie, gdzie głazy stają się coraz to większe, pokryte morskimi glonami, co czyni ich niebezpiecznie śliskimi. Nietrudno tutaj o niespodziewane wgłębienia, dlatego lepiej sprawdzać podłoże przy każdym kroku, oczywiście jeśli nie chce się zaliczyć kąpieli w morskiej pianie.
Ruchem odgarnął mokre włosy opadające na czoło, gdy już wracał z wody trzymając zarówno wianek jak i kilka odłamków spadającej gwiazdy. Ostre krawędzie wbijały mu się w skórę, lecz chłód znieczulił zakończenia nerwów, że praktycznie nic nie czuł. Nie obserwował innych, nie zwracała na nich uwagi, wiedząc, że nie miało go to w żaden sposób zadowolić czy wybić między szeregami. Nie interesowały go żadne z wyzwań czy konkursów, mających na celu wykazania się i udowodnienia swojej męskości. Był dziedzicem niepokonanych wojowników i niczego nie musiał pokazywać. Towarzystwo również nie należało do tych, w którym obracałby się z własnej woli. Jego obecność na Festiwalu Lata była podyktowana przede wszystkim obecnością swojej narzeczonej i faktu, że nie zamierzał pozwolić jej przebywać samej na jego terenie. Nie oznaczało to, że nie miał jej odstępować na krok, zdając sobie doskonale sprawę, że nowy stan nie oznaczał więziennictwa ani niewolnictwa, w którym kobieta stawała się własnością mężczyzny. Widok jednak nawet rozdzielonych młodych nie był tak poruszający i nie w tonie, gdyby jedno z nich w ogóle się nie pojawiło, podczas gdy drugie bawiło się świetnie. To było okrutne, lecz Morgoth zdawał sobie doskonale sprawę, że lady Lestrange ponosiła na swych barkach tę prawdę i nie oczekiwała po nim gwałtownych uniesień pięknem otaczających ich atrakcji. Zresztą Yaxley nigdy nie potrafiłby dać się ponieść podobnym rzeczom - doceniał sztukę, lecz w jej najbardziej czystej postaci i były to wewnętrzne rozważania; nie słowa i gesty pochwalne. Skryty i zamknięty w sobie nie uzewnętrzniał się, preferując trzymanie prywatności z daleka od oczu pozostałych ludzi. Tutaj, na ziemiach Dorset, czuł się źle, jednak prócz typowego dla siebie, surowego oblicza nie można było dokładnie odczytać, co tak naprawdę go dotykało. Polityka potrafiła odsłonić wiele laikom, którzy nie znali powiązań między rodami, lecz nie zamierzał im tego ułatwiać ani się tym przejmować. Pogardę do mugolskich pochlebców wyrażał przez wychowanie i pochodzenie. Jego czyny były postrzegane przez ludzkość jako ślepe zawierzenie ojcu, lojalność, oddanie; mało kto mógł zajrzeć głębiej i zobaczyć krew znaczącą dłonie młodego arystokraty i nie małą ilość kapiącą z rozciętej skóry do słonej rody morza. Jego twarz mokra od wód Lira w rzeczywistości lepiła się od czerwieni, a gardło przesycał metaliczny posmak. Nic jednak nie było w stanie obmyć go do czysta i wybielić czynów, których dokonał i oddać żyć, które zabrał ze sobą jako zwycięski wieniec. Ten, który trzymał w zmarzniętej dłoni w swej niewinnej bieli, został już ochrzczony jego krwią, która wsiąkała w delikatne płatki i upodabniała się do szkarłatu. Szczypanie mającej właściwości lecznice i dezynfekujące soli zawartej w wodzie sprawiało mu mały dyskomfort, ale nie sprawiło to, że zwolnił kroku lub musiał coś zrobić z tą raną. Żal było mu wianka, który teraz był przyozdobiony odmiennie od reszty - nie był tak nieskalany jak wcześniej, ale to nie on miał decydować czy go przyjmie w takiej formie. Podnosząc spojrzenie znad fal, widział ją i dostrzegał znajomą sylwetkę trwającą na brzegu, oczekującą zwrócenia własności. Znalezienie się niedaleko niej było kolejną walką z rozbudzonym morzem, lecz nie zrzuciło go z nóg. Droga powrotna powinna okazać się łatwiejsza, lecz wcale taka nie była i gdy w końcu stanął naprzeciw po kolana zanurzony w odmęcie, oddychał przez moment szybciej niż normalnie, pozwalając by wyrównywał się parę chwil, bez których nie byłby w stanie normalnie funkcjonować. Nie zamierzałby paść tutaj powalony kolejnym atakiem Ondyny, która już kilka razy zdradzała go w najmniej oczekiwanych momentach. Odłamki gwiazdy wciąż trzymał w jednej z dłoni, nie zamierzając wkładać ich do kieszeni spodni i poharatać się jeszcze mocniej. Odszukał wciąż leżącą na piasku marynarkę, którą uprzednio zostawił przed wejściem do wody, wiedząc, że ostatnią rzeczą, której potrzebował to kolejna warstwa ciągnąca go ku dnu. Miał też nadzieję, że był to ich ostatni Festiwal organizowany przez rodzinę Prewett na którym pojawią się ci z nazwiskiem Yaxley. Nie było go pierwszego sierpnia na przemowie otwierającej, lecz można było ją przeczytać na małych ulotkach witających i wielu gości bardzo ów słowa przeżywały. Morgothowi dały wystarczającą odpowiedź na to, jakie stanowisko zamierzał zająć ród gospodarzy. Brało go obrzydzenie, gdy tylko o tym pomyślał, lecz sam szybko naprostował się i odgonił głośne myśli, wiedząc, że powinien skupić je na kimś innym. Zanim przeszedł dzielący ich dystans, uklęknął na jedno kolano i sięgnął poranioną dłonią ku piaskom, mając nadzieję, że drobinki zasklepią rozcięcie. Nie było ono tak głębokie, by pozostała blizna, a Morgoth nosił już za wiele znamion, by w tak prędkim czasie doszło mu kolejne. Podnosząc się, wpatrywał się już tylko w twarz lady Lestrange, by koniec końców stanąć tuż obok i przez moment nic nie mówić. Kawałki gwiazdy rzucił na własną marynarkę niedaleko niej i wolną ręką przegarnął szalejące na wietrze rozpuszczone włosy. Przytrzymał je i delikatnie ułożył na skroniach dziewczyny wieniec, z którego liści i kwiatów kapała wciąż woda i naznaczała skórę szlachcianki labiryntem uciekających kropli.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Trwało to chwilę, w końcu jednak udało mu się w talii złapać panienkę Lovegood i z nią wywrócić się na piach. Opadł zaraz obok niej, z wesołym uśmiechem wsłuchując się w jej śmiech, zamknął na moment oczy i przez chwilę udawał, że wszystko jest dokładnie takie, jak być powinno.
- Hmm, jestem pewien że widziałem gdzieś budkę z dyniowymi lodami. Myślisz, że Fortescue nam wybaczą zdradę jeśli skoczymy na gałkę? - spytał niby to poważnie się zastanawiając, bo w końcu istnieje tylko jedna prawidłowa i właściwa lodziarnia. - Możemy w ramach zadość uczynienia powiedzieć, że są gorsze niż na Pokątnej.
Dodał z zastanowieniem, kręcąc przy tym lekko nosem, decyzja w jego głowie już dawno została podjęta i tylko jedna białogłowa mogła w tej chwili ją zmienić. Czy tak się stanie? Nie sądził, z Sue jednak nigdy niczego tak właściwie nie wiadomo.
Na wspomnienie o chandrunach uśmiechnął się tylko lekko, bo coś kojarzył, chyba słyszał jak komuś o nich mówiła albo opowiadała i jemu, nie był pewien, ale to miało być coś związanego ze złym humorem. Dobrze więc, choć w sumie słyszał jej śmiech i musiał przyznać rację. Jeśli jakikolwiek chandrun tu do niedawna był, niewątpliwie uciekł w popłochu.
- Tak. Cwana, co nie?
Puścił jej oczko na wspomnienie ptaka i także siadł po turecku. Piasek poprzyklejał się do jego mokrych ubrań, w końcu dopiero co pływał w poszukiwaniu wianka dla siebie i towarzyszki dzisiejszego wieczoru. Otrzepał się lekko, choć bez nadmiernej dbałości nauczony, że człowiek z piaskiem nigdy nie wygra i to piasek musi zadecydować o tym, kiedy rozstaną się całkowicie.
- To jak, sprawdzamy czy nie ma jakichś chandrun do przegonienia na jarmarku?
Zagadnął jeszcze, choć w sumie to nie chciało mu się wstawać, może jeszcze chwilka. Uniósł się na łokcie i spojrzał na wodę, ta okolica jest świetna. Bott zawsze wolał góry i lasy od otwartej wody, minęły wieki odkąd ostatnio był nad morzem - i w sumie to chyba będzie musiał to jeszcze nadrobić.
- Prewettowie mają farta.
- Hmm, jestem pewien że widziałem gdzieś budkę z dyniowymi lodami. Myślisz, że Fortescue nam wybaczą zdradę jeśli skoczymy na gałkę? - spytał niby to poważnie się zastanawiając, bo w końcu istnieje tylko jedna prawidłowa i właściwa lodziarnia. - Możemy w ramach zadość uczynienia powiedzieć, że są gorsze niż na Pokątnej.
Dodał z zastanowieniem, kręcąc przy tym lekko nosem, decyzja w jego głowie już dawno została podjęta i tylko jedna białogłowa mogła w tej chwili ją zmienić. Czy tak się stanie? Nie sądził, z Sue jednak nigdy niczego tak właściwie nie wiadomo.
Na wspomnienie o chandrunach uśmiechnął się tylko lekko, bo coś kojarzył, chyba słyszał jak komuś o nich mówiła albo opowiadała i jemu, nie był pewien, ale to miało być coś związanego ze złym humorem. Dobrze więc, choć w sumie słyszał jej śmiech i musiał przyznać rację. Jeśli jakikolwiek chandrun tu do niedawna był, niewątpliwie uciekł w popłochu.
- Tak. Cwana, co nie?
Puścił jej oczko na wspomnienie ptaka i także siadł po turecku. Piasek poprzyklejał się do jego mokrych ubrań, w końcu dopiero co pływał w poszukiwaniu wianka dla siebie i towarzyszki dzisiejszego wieczoru. Otrzepał się lekko, choć bez nadmiernej dbałości nauczony, że człowiek z piaskiem nigdy nie wygra i to piasek musi zadecydować o tym, kiedy rozstaną się całkowicie.
- To jak, sprawdzamy czy nie ma jakichś chandrun do przegonienia na jarmarku?
Zagadnął jeszcze, choć w sumie to nie chciało mu się wstawać, może jeszcze chwilka. Uniósł się na łokcie i spojrzał na wodę, ta okolica jest świetna. Bott zawsze wolał góry i lasy od otwartej wody, minęły wieki odkąd ostatnio był nad morzem - i w sumie to chyba będzie musiał to jeszcze nadrobić.
- Prewettowie mają farta.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wcale nie czuł się zażenowany, jednak doskonale wiedział, że przynajmniej powinien udawać zakłopotanie, jeśli chce utrzymywać, że ten konkretny wianek wyłowił przez całkowity przypadek. Gra aktorska nigdy nie było jego mocną stroną, jednak zdążył przez te wszystkie lata nauczyć się tego, jak lawirować pomiędzy półprawdami, niekoniecznie uciekając się przy tym do kłamstwa.
– To ja powinienem przeprosić – odparł niezbyt gładko na jej słowa. Już dawno przestał się wysilać podczas jakichkolwiek rozmów, nawet tych prowadzonych z kobietami. Gubił się w całej tej kurtuazji, bo nigdy dobrze nie pojmował jej istoty, a stan ten pogłębił się po śmierci małżonki. W Abigail zawsze było coś takiego, co nakazywało mu wielbić ją bezgranicznie, a tego tajemniczego pierwiastka nie był w stanie dostrzec u innych niewiast. Dla niej był gotów wypowiadać wylewne komplementy, wsparte nieraz na poezji. Ale w tej chwili do uprzejmości mocno się zmuszał. Chciał wierzyć, że nie rzuca się to tak bardzo w oczy. – Prawdopodobnie swoją nieuwagą zniszczyłem miłe plany na ten dzień – po tych słowach mimowolnie zaczął rozglądać się wokół, próbując wypatrzyć postać Jackie. Jego córka wpatrywała się z jakąś złością w morskie fale, rozpoznał tę emocję przez zmarszczone srogo brwi i zaciśnięte usta. A potem dostrzegł dzieciaka z wiankiem w dłoni. Wydał mu się jakoś znajomy, ale pełno dzieciaków bawiło się na festiwalu, dlatego niezbyt się tym przejął. – Ktoś już zdążył wyłowić jej wianek – oznajmił bezbarwnym głosem, lecz w głębi niebieskich oczu można było dostrzec, że jest z tego faktu całkiem zadowolony. Nie zazdrościł użerania się z obcym dzieciakiem, ale przynajmniej żaden dryblas nie będzie czynił żadnych umizgów.
– Mogę przynajmniej postarać się zabawić pannę rozmową – zaproponował bez entuzjazmu, samemu nie wierząc w to, że byłby w stanie stać się miłym towarzystwem. Skoro jednak udało już mu się wyłowić ten nieszczęsny wianek, powinien wreszcie zrobić coś w kierunku realizacji tych ukrytych motywów. Czyż to nie one doprowadziły do tej sytuacji, że oto stał w spore części mokry tuż przed młodą panną? Zdecydowanie zbyt młodą dla niego, widział te krzywe spojrzenia posyłane w jego stronę. – Zastanawia mnie jedna rzecz – zaczął po chwili, nie odrywając od niej uważnego spojrzenia. – Noc spadających gwiazd otwierał profesor Vane. Czy to jakiś pani krewny? Naucza w Hogwarcie, z tego co wiem.
Był wręcz pewny odpowiedzi twierdzącej, w końcu zbieżność nazwisk w przypadku czarodziejskiego społeczeństwa nie miała racji bytu.
– To ja powinienem przeprosić – odparł niezbyt gładko na jej słowa. Już dawno przestał się wysilać podczas jakichkolwiek rozmów, nawet tych prowadzonych z kobietami. Gubił się w całej tej kurtuazji, bo nigdy dobrze nie pojmował jej istoty, a stan ten pogłębił się po śmierci małżonki. W Abigail zawsze było coś takiego, co nakazywało mu wielbić ją bezgranicznie, a tego tajemniczego pierwiastka nie był w stanie dostrzec u innych niewiast. Dla niej był gotów wypowiadać wylewne komplementy, wsparte nieraz na poezji. Ale w tej chwili do uprzejmości mocno się zmuszał. Chciał wierzyć, że nie rzuca się to tak bardzo w oczy. – Prawdopodobnie swoją nieuwagą zniszczyłem miłe plany na ten dzień – po tych słowach mimowolnie zaczął rozglądać się wokół, próbując wypatrzyć postać Jackie. Jego córka wpatrywała się z jakąś złością w morskie fale, rozpoznał tę emocję przez zmarszczone srogo brwi i zaciśnięte usta. A potem dostrzegł dzieciaka z wiankiem w dłoni. Wydał mu się jakoś znajomy, ale pełno dzieciaków bawiło się na festiwalu, dlatego niezbyt się tym przejął. – Ktoś już zdążył wyłowić jej wianek – oznajmił bezbarwnym głosem, lecz w głębi niebieskich oczu można było dostrzec, że jest z tego faktu całkiem zadowolony. Nie zazdrościł użerania się z obcym dzieciakiem, ale przynajmniej żaden dryblas nie będzie czynił żadnych umizgów.
– Mogę przynajmniej postarać się zabawić pannę rozmową – zaproponował bez entuzjazmu, samemu nie wierząc w to, że byłby w stanie stać się miłym towarzystwem. Skoro jednak udało już mu się wyłowić ten nieszczęsny wianek, powinien wreszcie zrobić coś w kierunku realizacji tych ukrytych motywów. Czyż to nie one doprowadziły do tej sytuacji, że oto stał w spore części mokry tuż przed młodą panną? Zdecydowanie zbyt młodą dla niego, widział te krzywe spojrzenia posyłane w jego stronę. – Zastanawia mnie jedna rzecz – zaczął po chwili, nie odrywając od niej uważnego spojrzenia. – Noc spadających gwiazd otwierał profesor Vane. Czy to jakiś pani krewny? Naucza w Hogwarcie, z tego co wiem.
Był wręcz pewny odpowiedzi twierdzącej, w końcu zbieżność nazwisk w przypadku czarodziejskiego społeczeństwa nie miała racji bytu.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Po długim okresie rozcieńczonych smutkiem przeżyć, radość uderzyła w Sue z solidnym impetem, dźwięcząc we wszelkich możliwych ochotach - do żartów, tańca, śpiewu. Rozpierana entuzjazmem przeszła w drugą skrajność, jaka wbrew pozorom nie była dla niej aż tak charakterystyczna - zazwyczaj była pogodna, bujała z głową w chmurach, żyła we własnych światach i krainach, ale nie skakała jak sprężynka. Musiała odreagować, trudno było ją winić.
W tym momencie wszystko naprawdę było takie, jak powinno.
Na propozycję Botta przyłożyła w zastanowieniu palec do ust, wodząc wzrokiem po podniebnych owieczkach. Zdecydowanie miała ochotę na lody, zwłaszcza dyniowe. Połączyłaby je z jakimś smakiem, który według dziewięćdziesięciu procent społeczeństwa nie pasowałby do dyni. - Stoi, ale jeśli będą lepsze, trzeba ich koniecznie przekonać do polepszenia receptury - uznała, skinieniem głowy znów upewniając siebie samą, co do wypowiedzianego zdania. - Wiesz, to tylko rozeznanie w konkurencji, muszą być najlepsi - zawyrokowała z uporem, pięścią uderzając o otwartą dłoń na znak wyprzedzenia wszystkich innych lodziarni. Już oni się tym zajmą, już oni im pomogą i na przód wyprowadzą, jeśli tylko Fortescue stracą miejsce.
Jaskółka, a raczej jej niecny plan, była już ponad granice Susie - wytrzeszczyła duże oczy i złapała się za wianek w całym tym zdumieniu. Nie minęły dwie sekundy a głowa pękała od teorii na temat małego, magicznego ptaszka. - Czy to jakiś znak? - zapytała, ni to retorycznie, ni to w oczekiwaniu odpowiedzi. - Trzeba go koniecznie zinterpretować - podążała wzrokiem po niebie, na wszelki wypadek szukając jaskółki gdzieś ponad nimi. Zniknęła. - A jeśli ma dla nas misję? - zupełnie serio, wierzyła w to, nawet trochę się nakręciła. - A może to animag - no prawie się powietrzem zachłysnęła! Nie, nie, to musiała być misja. Na pytanie Bertiego odnośnie jarmarku otworzyła lekko usta - trybiki zadziałały.
- Może chce żebyśmy rozprawili się z chandrunami, może trapią jej dzieci! - tak na pewno było! Tym bardziej musieli się tym zająć, nie mogli zostawić biednej jaskółki samej z tymi małymi potworami, odbierającymi szczęście małym ptaszkom. - Nie, nie, na jarmark się pewnie nie zapuszczają - oceniła, za dużo ludzi - była tam już. Tam chandruny dostawałyby wariacji, nie wiedząc, które uszy wybrać. - Możemy poszukać przy jej gnieździe, ale nie wiem, gdzie jest - westchnęła. Cóż, Bertie miał jeszcze szansę wybić te absurdy z jasnej główki, lecz już zdołała przesiąknąć wizją pomocy udręczonym pisklętom.
W tym momencie wszystko naprawdę było takie, jak powinno.
Na propozycję Botta przyłożyła w zastanowieniu palec do ust, wodząc wzrokiem po podniebnych owieczkach. Zdecydowanie miała ochotę na lody, zwłaszcza dyniowe. Połączyłaby je z jakimś smakiem, który według dziewięćdziesięciu procent społeczeństwa nie pasowałby do dyni. - Stoi, ale jeśli będą lepsze, trzeba ich koniecznie przekonać do polepszenia receptury - uznała, skinieniem głowy znów upewniając siebie samą, co do wypowiedzianego zdania. - Wiesz, to tylko rozeznanie w konkurencji, muszą być najlepsi - zawyrokowała z uporem, pięścią uderzając o otwartą dłoń na znak wyprzedzenia wszystkich innych lodziarni. Już oni się tym zajmą, już oni im pomogą i na przód wyprowadzą, jeśli tylko Fortescue stracą miejsce.
Jaskółka, a raczej jej niecny plan, była już ponad granice Susie - wytrzeszczyła duże oczy i złapała się za wianek w całym tym zdumieniu. Nie minęły dwie sekundy a głowa pękała od teorii na temat małego, magicznego ptaszka. - Czy to jakiś znak? - zapytała, ni to retorycznie, ni to w oczekiwaniu odpowiedzi. - Trzeba go koniecznie zinterpretować - podążała wzrokiem po niebie, na wszelki wypadek szukając jaskółki gdzieś ponad nimi. Zniknęła. - A jeśli ma dla nas misję? - zupełnie serio, wierzyła w to, nawet trochę się nakręciła. - A może to animag - no prawie się powietrzem zachłysnęła! Nie, nie, to musiała być misja. Na pytanie Bertiego odnośnie jarmarku otworzyła lekko usta - trybiki zadziałały.
- Może chce żebyśmy rozprawili się z chandrunami, może trapią jej dzieci! - tak na pewno było! Tym bardziej musieli się tym zająć, nie mogli zostawić biednej jaskółki samej z tymi małymi potworami, odbierającymi szczęście małym ptaszkom. - Nie, nie, na jarmark się pewnie nie zapuszczają - oceniła, za dużo ludzi - była tam już. Tam chandruny dostawałyby wariacji, nie wiedząc, które uszy wybrać. - Możemy poszukać przy jej gnieździe, ale nie wiem, gdzie jest - westchnęła. Cóż, Bertie miał jeszcze szansę wybić te absurdy z jasnej główki, lecz już zdołała przesiąknąć wizją pomocy udręczonym pisklętom.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
W istocie Marcel wygląda jak prawdziwy, mityczny bóg - prący przez przeciwności losu, staczając z nimi bój oraz powracając w chwale z moim wiankiem. I wygląda przy tym wciąż nienagannie, a opinająca się na ciele z powodu wody szata tylko dodaje mu uroku, chociaż wydawałoby się, że to niemożliwe. Nikt nie może być doskonalszym od lorda Parkinsona, zwłaszcza przepełnionym takim ogromem szczęścia, dumy oraz miłości iskrzącej w spojrzeniu. To ono ostatecznie mnie obłaskawia sprawiając, że litościwie nie rzucam w jego adoratorki kulami ognia. Mogłabym, ale pokazałabym brak klasy i pewnie szybko musielibyśmy ewakuować się z Weymouth. Byłaby wielka szkoda, gdyż spodobało mi się to miejsce. Czas płynie tu zdecydowanie inaczej, wolniej. Leniwie. I idyllicznie. Kwietne polany, dywany z dorodnych traw, rozłożyste drzewa oraz równie imponujące krzewy, skrząca się od złocistego blasku woda oraz powoli dogasający światłem horyzont - to wszystko mile łechta rozszalałe z emocji serce. I przywodzi na myśl chwile błogiego spokoju. Na zewnątrz może toczyć się wojna, ale grunt, że my stoimy pewnie, nietknięci zbliżającym się kataklizmem. Zmartwienia polityczne nie są dla nas, najdroższy. Powinniśmy chełpić się swoim szczęściem i żyć w iluzorycznej bajce złudzeń - pięknych, zachwycających. Cała reszta jest niewarta chociażby jednej myśli.
- Nie wątpiłam w twój sukces - powiedziałam trochę głośniej, jeszcze zanim spotkaliśmy się tuż obok siebie. Niech te wszystkie smarkule słyszą, że Marcel jest zajęty i z wiankiem idzie w moją stronę, nie mając czasu ani ochoty na obdarzanie ich łaskawą uwagą. Może rzeczywiście większość nie zna francuskiego, ale obawiam się, że akurat te arystokratyczne, natrętne muchy doskonale wiedzą o czym mówimy. Tym lepiej. Cała reszta jest bez znaczenia, gdyż lord Parkinson na pewno się nimi nie zainteresuje.
Za to bardzo interesuje się mną - cieszy mnie to. Uśmiecham się szeroko, naprawdę czarująco. A kiedy na moich skroniach pojawia się kwiecista korona, to te kilka kropel słonej wody skapującej na włosy oraz twarz nie są mi straszne - to świadczy o prawdziwej głębi mojej miłości. Uczucie ponad wygląd, nic innego nie mogłoby mnie skłonić do ustawienia w ten sposób priorytetów.
- Spróbowałbyś nie - chichoczę niemal do męskiego torsu narzeczonego, chociaż nie żartuję tak naprawdę. Skoro już zdecydował się wyjawić swoje uczucia oraz oświadczyć się, to musi brnąć w to do samego końca - inaczej spalę go żywcem, gdyż nie zwykłam wybaczać zniewagi! Na szczęście nie muszę się tym martwić i mogę nacechować wypowiedź żartem.
Bardzo chciałabym poflirtować dalej, ale pojawienie się (czy już raczej odejście) Solene z tajemniczym kawalerem całkowicie pochłania moją uwagę. Chcę wiedzieć co to za jeden i czy mogę mieć nadzieję, że siostra ułoży sobie życie u boku znakomitego faceta, na którego zasługuje. Uważnie słucham odpowiedzi Marcela wpatrując się w znikające na horyzoncie sylwetki. - Macmillan - powtarzam po nim, krzywiąc się nieznacznie. Oni nie dogadują się z Parkinsonami, ale może nie oznaczałoby to konieczności spotykania się w tajemnicy? - Wdowiec - analizuję dalej. To nawet dobrze. - A ma dziecko? - dopytuję, chcąc wiedzieć więcej. Gdyby miał już dziedzica, ślub z panną Baudelaire nie byłby żadną przeszkodą. Pewnie też ma już trochę lat na karku, co sprawia, że jest dodatkowym plusem. Z drugiej jednak strony Macmillanowie to mi się kojarzą, że i tak robią co chcą, więc chyba martwię się na zapas. Zapominając, że nie są tak konserwatywni jak rodzina mojego narzeczonego. Milczę chwilę pogrążając się w myślach, zaś pytanie jakie pojawia się w mojej głowie wprawia mnie w lekki popłoch. - Tak naprawdę to o tym nie myślałam - przyznaję szczerze, bo komu jak komu, ale ukochanemu mogę powiedzieć wszystko, włącznie z najstraszniejszą prawdą. - Kiedy się zaręczaliśmy nie byłyśmy pogodzone. I los Solene nieszczególnie mnie interesował - przyznaję ze skruchą oraz poczuciem wstydu. Tak, odczuwam czasem coś podobnego. - Myślisz, że to niewłaściwe? - pytam przejęta. Z troską oraz obawą. Co, jeśli musimy przełożyć ślub? Co, jeśli starsza z sióstr Baudelaire zapragnie wolności do końca życia? Och, to brzmi tak potwornie!
- Nie wątpiłam w twój sukces - powiedziałam trochę głośniej, jeszcze zanim spotkaliśmy się tuż obok siebie. Niech te wszystkie smarkule słyszą, że Marcel jest zajęty i z wiankiem idzie w moją stronę, nie mając czasu ani ochoty na obdarzanie ich łaskawą uwagą. Może rzeczywiście większość nie zna francuskiego, ale obawiam się, że akurat te arystokratyczne, natrętne muchy doskonale wiedzą o czym mówimy. Tym lepiej. Cała reszta jest bez znaczenia, gdyż lord Parkinson na pewno się nimi nie zainteresuje.
Za to bardzo interesuje się mną - cieszy mnie to. Uśmiecham się szeroko, naprawdę czarująco. A kiedy na moich skroniach pojawia się kwiecista korona, to te kilka kropel słonej wody skapującej na włosy oraz twarz nie są mi straszne - to świadczy o prawdziwej głębi mojej miłości. Uczucie ponad wygląd, nic innego nie mogłoby mnie skłonić do ustawienia w ten sposób priorytetów.
- Spróbowałbyś nie - chichoczę niemal do męskiego torsu narzeczonego, chociaż nie żartuję tak naprawdę. Skoro już zdecydował się wyjawić swoje uczucia oraz oświadczyć się, to musi brnąć w to do samego końca - inaczej spalę go żywcem, gdyż nie zwykłam wybaczać zniewagi! Na szczęście nie muszę się tym martwić i mogę nacechować wypowiedź żartem.
Bardzo chciałabym poflirtować dalej, ale pojawienie się (czy już raczej odejście) Solene z tajemniczym kawalerem całkowicie pochłania moją uwagę. Chcę wiedzieć co to za jeden i czy mogę mieć nadzieję, że siostra ułoży sobie życie u boku znakomitego faceta, na którego zasługuje. Uważnie słucham odpowiedzi Marcela wpatrując się w znikające na horyzoncie sylwetki. - Macmillan - powtarzam po nim, krzywiąc się nieznacznie. Oni nie dogadują się z Parkinsonami, ale może nie oznaczałoby to konieczności spotykania się w tajemnicy? - Wdowiec - analizuję dalej. To nawet dobrze. - A ma dziecko? - dopytuję, chcąc wiedzieć więcej. Gdyby miał już dziedzica, ślub z panną Baudelaire nie byłby żadną przeszkodą. Pewnie też ma już trochę lat na karku, co sprawia, że jest dodatkowym plusem. Z drugiej jednak strony Macmillanowie to mi się kojarzą, że i tak robią co chcą, więc chyba martwię się na zapas. Zapominając, że nie są tak konserwatywni jak rodzina mojego narzeczonego. Milczę chwilę pogrążając się w myślach, zaś pytanie jakie pojawia się w mojej głowie wprawia mnie w lekki popłoch. - Tak naprawdę to o tym nie myślałam - przyznaję szczerze, bo komu jak komu, ale ukochanemu mogę powiedzieć wszystko, włącznie z najstraszniejszą prawdą. - Kiedy się zaręczaliśmy nie byłyśmy pogodzone. I los Solene nieszczególnie mnie interesował - przyznaję ze skruchą oraz poczuciem wstydu. Tak, odczuwam czasem coś podobnego. - Myślisz, że to niewłaściwe? - pytam przejęta. Z troską oraz obawą. Co, jeśli musimy przełożyć ślub? Co, jeśli starsza z sióstr Baudelaire zapragnie wolności do końca życia? Och, to brzmi tak potwornie!
Oni będą ślicznie żyli,
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
Odette I. Parkinson
Zawód : śpiewaczka operowa
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
Staniesz w ogniu, ogień zaprószysz,
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Odbiła w las, pragnąc zapachu sosnowych igieł oraz spokoju ukrytego skrzętnie pomiędzy wysokimi drzewami - nawet jeśli nie wierzyła, że teraz może znaleźć go gdziekolwiek poza znajomą pracownią. Szczęście nie sprzyjało, nienagannej aparycji towarzyszył wyraz zrezygnowania i smutku, kiedy nie musiała świecić przykladem. Elegancko upięte włosy czekały na wianek, lecz kwiatów nie widziała - parę smętnych zarośli, z których wybrała co ładniejsze okazy. Nie byłoby z nich nawet połowy splotu, więc zmusiła się do bardziej zaangażowanych poszukiwań, za nic nie mogąc pozwolić sobie na poczwarę w złotych kosmykach. Pojedyncze z nich układały się lekko przy twarzy, subtelnymi falami zdobiąc śliczną twarz, a zielone spojrzenie czujnie rozglądało się na boki - zapominając o istotnym w drodze środku, zablokowanym konarem.
Ból powrócił z całą mocą, kiedy wyładowała na ziemi pełnej gałązek i leśnych skarbów, przez dłuższą chwilę walczyła ze łzami w oczach - czymże jednak była taka drobnostka w porównaniu z ćwiczeniami, z każdym dźwignięciem się na obolałe nogi? Wsparła się na dłoniach, chcąc ułatwić cały proces (ta cholerna łydka!), i wlasnie wtedy dostrzegła feerię barw, ukrytą za niepozornym chaszczami. Bingo. Przynajmniej mogła uratować wianek i swój honor, kiedy już osypała z sukni - na szczęście całej - pył. Ciemnofioletowy materiał, skrojony prosto, z falującą przy obrotach spódnicą, przeszytą delikatnie o ton jaśniejszą nicią, trzymał się dobrze; nawet matowy szal w dopasowanym kolorze zdołał wyjść z wypadku cało - okryła nim ponownie ramiona, przedzierając się do urokliwej polanki. Miętę wyczuła już na wejściu, jej listki sprawiły, że twór nie tylko wyglądał, ale również pachniał cudownie. Mając duży wybór wśród kolorów, postanowiła trzymać się stroju, ograniczając gamę do fioletów, liściastej zieleni, włączając w to jasne tony, współgrające z tęczówkami, paru błękitnych niezapominajek oraz skromnych konwalii, przebłyskującymi nieśmiało czystą bielą. Przy okazji w ręce wpadły jej dwa odłamki spadających gwiazd, które ułożyła ostrożnie w koszyku, znając ich wartość w alchemii. Z gotowym wiankiem na delikatnych dłoniach ruszyła w stronę plaży, kolejny raz starając się wyglądać porządnie.
Wiatr płatał figle, plącząc lekką suknię, kiedy układała kwietną konstrukcję na słonych falach. Cofnęła się prędko, zostawiajac nikłe ślady stóp na brzegu, zaraz zmyte przez wodę, po czym usiadła na szalu, obserwując z odległości zmagania mężczyzn z silnym żywiołem. Nie wątpiła, że jej wianek zostanie wyłowiony - mężczyźni nie mogli oderwać od niej wzroku, pewne rzeczy były niezmienne. Dziś - niezmiennie bolesne. Chciała spokoju.
Ból powrócił z całą mocą, kiedy wyładowała na ziemi pełnej gałązek i leśnych skarbów, przez dłuższą chwilę walczyła ze łzami w oczach - czymże jednak była taka drobnostka w porównaniu z ćwiczeniami, z każdym dźwignięciem się na obolałe nogi? Wsparła się na dłoniach, chcąc ułatwić cały proces (ta cholerna łydka!), i wlasnie wtedy dostrzegła feerię barw, ukrytą za niepozornym chaszczami. Bingo. Przynajmniej mogła uratować wianek i swój honor, kiedy już osypała z sukni - na szczęście całej - pył. Ciemnofioletowy materiał, skrojony prosto, z falującą przy obrotach spódnicą, przeszytą delikatnie o ton jaśniejszą nicią, trzymał się dobrze; nawet matowy szal w dopasowanym kolorze zdołał wyjść z wypadku cało - okryła nim ponownie ramiona, przedzierając się do urokliwej polanki. Miętę wyczuła już na wejściu, jej listki sprawiły, że twór nie tylko wyglądał, ale również pachniał cudownie. Mając duży wybór wśród kolorów, postanowiła trzymać się stroju, ograniczając gamę do fioletów, liściastej zieleni, włączając w to jasne tony, współgrające z tęczówkami, paru błękitnych niezapominajek oraz skromnych konwalii, przebłyskującymi nieśmiało czystą bielą. Przy okazji w ręce wpadły jej dwa odłamki spadających gwiazd, które ułożyła ostrożnie w koszyku, znając ich wartość w alchemii. Z gotowym wiankiem na delikatnych dłoniach ruszyła w stronę plaży, kolejny raz starając się wyglądać porządnie.
Wiatr płatał figle, plącząc lekką suknię, kiedy układała kwietną konstrukcję na słonych falach. Cofnęła się prędko, zostawiajac nikłe ślady stóp na brzegu, zaraz zmyte przez wodę, po czym usiadła na szalu, obserwując z odległości zmagania mężczyzn z silnym żywiołem. Nie wątpiła, że jej wianek zostanie wyłowiony - mężczyźni nie mogli oderwać od niej wzroku, pewne rzeczy były niezmienne. Dziś - niezmiennie bolesne. Chciała spokoju.
you're a chemical that burns, there's nothing but this
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
Jego zachowanie nie rzucało się w oczy i nie trąciło fałszem ani ukrytymi zamiarami, może dlatego, że po nie najmłodszym już, doświadczonym życiowo aurorze raczej nie spodziewała się ani wielkiej kurtuazji, ani starannych intryg. Nie był elementem świata salonowych gierek i fałszywych pochlebstw, wydawał się od niego tak daleki jak to tylko było możliwe, i wcale nie musiała go znać, żeby to wyczuć. W swojej z trudem ukrywanej szorstkości wydawał się bardziej prawdziwy niż większość ludzi, przy których chciałaby ją widzieć matka, a wyłowienie niewłaściwego wianka nie wydawało się czymś podejrzanym, dlatego nie doszukiwała się usilnie kłamstwa i drugiego dna. Uwierzyła, że naprawdę się pomylił, szukając wianka córki w całym stadku pływających po wodzie kwietnych koron. Wciąż wyobrażała sobie, że ta córka to nastolatka, którą ojciec broni przed zakusami młodzieńców. Niestety jej własny tego nie robił, wiecznie zajęty pracą i niezwykle bierny życiowo. Dawniej jeszcze poświęcał jej uwagę i przybliżał swój świat, ale ostatnimi czasy coraz bardziej wycofywał się w świat pracy, rzadko znajdując dla córek choć chwilę, i jedynie chora żona, którą darzył beznadziejnym i nigdy nieodwzajemnionym uczuciem, potrafiła skraść jego uwagę na dłużej. Mając takie wzorce w rodzinie i Josie wyrosła na osobę bierną i niezdecydowaną światopoglądowo, unikającą zaangażowania. Tylko Tom wyłamał się z tej rodzinnej bierności i neutralności, ale o tym nie mogła wiedzieć.
- Te plany prawdopodobnie i tak by nie wypaliły. Czekałam tu już dość długo, zanim pan nieoczekiwanie się pojawił z moim wiankiem – rzekła cicho, wiedząc, że przystojni, szlachetni młodzieńcy nie rwali się do jej wianka, mając wokół tyle atrakcyjniejszych celów. Żaden nawet na nią nie spojrzał, kiedy puściła wianek na wodę. I tak najprawdopodobniej czekałby ją samotny dzień, a tak to przynajmniej ktokolwiek wyłowił jej wianek, nawet jeśli, jak myślała, przez pomyłkę. Nie miała ukochanego, który by do niej wzdychał i zabiegał o jej względy. Była sama, a brak romantycznej natury dodatkowo sprawiał, że główną szansą na małżeństwo było ustalenie go przez rodzinę, sama jakoś nie przyciągała do siebie młodzieńców. Może toksyczna rodzina wypaczyła ją zbyt mocno, by potrafiła się w kimś zakochać?
- Dziękuję za dobre chęci – zgodziła się, grzecznie kiwając głową, choć była trochę onieśmielona i zdziwiona, że chciał z nią rozmawiać dłużej nawet po wyjaśnieniu tej „pomyłki” z wiankiem. Nie była aż tak biegła w sztuce podtrzymywania konwersacji, nie należała do najbardziej gadatliwych osób. Nie odziedziczyła po swojej matce zbyt wiele manipulatorskiej natury, którą Thea posiadała w dużej obfitości, choć ostatnio częściej pluła jadem niż grała troskliwą matkę, być może uznając, że to przestało być konieczne, może już powoli tracąc nadzieję, że córki osiągną jej ambicje, albo że są już tak zmanipulowane, że to nic nie zmieni – choć oczywiście Josie nie była do końca świadoma, że przez całe życie była ofiarą manipulacji i że jej matka nie była zdolna do prawdziwego kochania dzieci ani niczego innego poza szlacheckim życiem które straciła; nigdy nie chciała tego dostrzec, latami karmiąc się ułudą, że zasłużenie na jej uwagę i miłość jest możliwe, jeśli tylko będzie spełniać oczekiwania.
Ale zawsze to jakieś towarzystwo, i to inne niż zazwyczaj. Jocelyn może i wiodła dość nudne życie, ale czasem i ona pragnęła odrobiny odmiany od codziennej rutyny. Wianki miały tę zaletę, że niekiedy umożliwiały zawarcie nowych znajomości. Bardziej ją dziwiło, że mężczyzna taki jak Rineheart chciał poświęcać czas obcej dwudziestolatce której wianek wyłowił przypadkowo. Czyżby i on się nudził i szukał odstępstwa od rutyny wypełnionej pracą, kogoś, kto nie jest ani innym aurorem, ani ściganym przestępcą?
- Rzeczywiście, to samo nazwisko to nie przypadek, łączy nas pewne pokrewieństwo. I rzeczywiście jest nauczycielem astronomii w Hogwarcie. Ma naprawdę rozległą wiedzę – przytaknęła w odpowiedzi na jego pytanie. Które też jej nie zdziwiło, bo już parę osób na festiwalu ją pytało, czy jest spokrewniona z profesorem, który zrobił wykład, bo nosi takie samo nazwisko. Świat czarodziejów był na tyle niewielki, że trudno było o zbieżność nazwisk, wszyscy Vane’owie byli ze sobą w mniejszym lub większym stopniu spokrewnieni, chociaż matka raczej odsuwała ją od rodziny męża, woląc, by córki spędzały więcej czasu z tą szlachetną częścią rodziny niż z tą, którą reprezentował wzgardzony przez nią mąż. – Zna go pan? Czy może to jego wykład tak bardzo zapadł panu w pamięć? – zapytała po chwili. Może auror znał jej krewniaka, skoro o niego pytał, a może po prostu był na wykładzie i skojarzył nazwisko, i zapytał o to, żeby podtrzymać rozmowę z młódką, o której nie wiedział niczego poza tym, że była stażystką uzdrowicielstwa.
- Te plany prawdopodobnie i tak by nie wypaliły. Czekałam tu już dość długo, zanim pan nieoczekiwanie się pojawił z moim wiankiem – rzekła cicho, wiedząc, że przystojni, szlachetni młodzieńcy nie rwali się do jej wianka, mając wokół tyle atrakcyjniejszych celów. Żaden nawet na nią nie spojrzał, kiedy puściła wianek na wodę. I tak najprawdopodobniej czekałby ją samotny dzień, a tak to przynajmniej ktokolwiek wyłowił jej wianek, nawet jeśli, jak myślała, przez pomyłkę. Nie miała ukochanego, który by do niej wzdychał i zabiegał o jej względy. Była sama, a brak romantycznej natury dodatkowo sprawiał, że główną szansą na małżeństwo było ustalenie go przez rodzinę, sama jakoś nie przyciągała do siebie młodzieńców. Może toksyczna rodzina wypaczyła ją zbyt mocno, by potrafiła się w kimś zakochać?
- Dziękuję za dobre chęci – zgodziła się, grzecznie kiwając głową, choć była trochę onieśmielona i zdziwiona, że chciał z nią rozmawiać dłużej nawet po wyjaśnieniu tej „pomyłki” z wiankiem. Nie była aż tak biegła w sztuce podtrzymywania konwersacji, nie należała do najbardziej gadatliwych osób. Nie odziedziczyła po swojej matce zbyt wiele manipulatorskiej natury, którą Thea posiadała w dużej obfitości, choć ostatnio częściej pluła jadem niż grała troskliwą matkę, być może uznając, że to przestało być konieczne, może już powoli tracąc nadzieję, że córki osiągną jej ambicje, albo że są już tak zmanipulowane, że to nic nie zmieni – choć oczywiście Josie nie była do końca świadoma, że przez całe życie była ofiarą manipulacji i że jej matka nie była zdolna do prawdziwego kochania dzieci ani niczego innego poza szlacheckim życiem które straciła; nigdy nie chciała tego dostrzec, latami karmiąc się ułudą, że zasłużenie na jej uwagę i miłość jest możliwe, jeśli tylko będzie spełniać oczekiwania.
Ale zawsze to jakieś towarzystwo, i to inne niż zazwyczaj. Jocelyn może i wiodła dość nudne życie, ale czasem i ona pragnęła odrobiny odmiany od codziennej rutyny. Wianki miały tę zaletę, że niekiedy umożliwiały zawarcie nowych znajomości. Bardziej ją dziwiło, że mężczyzna taki jak Rineheart chciał poświęcać czas obcej dwudziestolatce której wianek wyłowił przypadkowo. Czyżby i on się nudził i szukał odstępstwa od rutyny wypełnionej pracą, kogoś, kto nie jest ani innym aurorem, ani ściganym przestępcą?
- Rzeczywiście, to samo nazwisko to nie przypadek, łączy nas pewne pokrewieństwo. I rzeczywiście jest nauczycielem astronomii w Hogwarcie. Ma naprawdę rozległą wiedzę – przytaknęła w odpowiedzi na jego pytanie. Które też jej nie zdziwiło, bo już parę osób na festiwalu ją pytało, czy jest spokrewniona z profesorem, który zrobił wykład, bo nosi takie samo nazwisko. Świat czarodziejów był na tyle niewielki, że trudno było o zbieżność nazwisk, wszyscy Vane’owie byli ze sobą w mniejszym lub większym stopniu spokrewnieni, chociaż matka raczej odsuwała ją od rodziny męża, woląc, by córki spędzały więcej czasu z tą szlachetną częścią rodziny niż z tą, którą reprezentował wzgardzony przez nią mąż. – Zna go pan? Czy może to jego wykład tak bardzo zapadł panu w pamięć? – zapytała po chwili. Może auror znał jej krewniaka, skoro o niego pytał, a może po prostu był na wykładzie i skojarzył nazwisko, i zapytał o to, żeby podtrzymać rozmowę z młódką, o której nie wiedział niczego poza tym, że była stażystką uzdrowicielstwa.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
- Oczywiście. Przecież muszą być najlepsi. - zgodził się zaraz, zdrowa konkurencja to nic złego, a dążenie do perfekcji ma prawie same zalety. Szczególnie jeśli chodzi o perfekcję słodyczową. Zaraz zaśmiał się pod nosem widząc, że doskonale się z Suzanne zgadzają w tej wierze w przyjaciół i najlepszą lodziarnię na Pokątnej, w Londynie, w Anglii czy nawet na całych wyspach. Albo i dalej! No, w każdym razie lody mieli już ustalone, trzeba spróbować tych na jarmarku. Niechaj będą zimne, słodkie i dyniowe.
Zaraz z resztą Sue zgubiła jeden wątek na rzecz innego i zafascynowała się istotą jaskółki, która dążyła do jej wianka. Bertie uśmiechnął się tylko po swojemu, dość rozbawiony i spojrzał na Sue słuchając jej kolejnych szalonych teorii. Animag - to by było coś, a tak na prawdę nigdy nie wiadomo. Kiedyś Bertie słyszał, że bardzo wielu animagów nigdy się nie zarejestrowało.
A misja? Cóż, misje docierają do nich inaczej. Choć może to w głowie Bertiego zbyt mocno to słowo kojarzyło się z jednym, niedługo miał wyruszyć na swoją i coraz więcej myślał o tym, jak się przygotować.
- Myślę, że gdyby potrzebowała pomocy, nie odleciałaby tak łatwo. Raczej wskazała mi twój wianek bo uznała, że będziemy dziś wspaniałą parą i zamierza latać nad ogniskiem i patrzeć jak świetnie nam idą tańce. - stwierdził, bo choć kochał lasy i parki, poszukiwanie gniazda w tej chwili go jakoś nie kusiło. W wielu wypadkach spełniał szalone decyzje Sue, nawet dobrze się przy tym bawiąc i po prostu poddając jej wyobraźni, dzisiaj jednak chciał po prostu lodów na jarmarku. - W końcu w głównej mierze skupiła się na wianku, prawda?
Dodał jeszcze. W końcu podniósł się i wyciągnął ręce w kierunku Sue, by pomóc jej wstać i, o ile tylko nie uparła się na poszukiwanie jaskółek, zabrać ją na jarmark. Siedziały mu te lody w głowie. Ostatecznie ruszyli razem, trochę w rytm muzyki, trochę się obijając, choć były to zdecydowanie wesołe obijańce, potem w tłumie na jarmarku trochę spokojniej - już na jeden stragan Bertie wleciał, wystarczy.
A lody były wspaniałe. Ale nie lepsze niż na Pokątnej!
zt x 2
Zaraz z resztą Sue zgubiła jeden wątek na rzecz innego i zafascynowała się istotą jaskółki, która dążyła do jej wianka. Bertie uśmiechnął się tylko po swojemu, dość rozbawiony i spojrzał na Sue słuchając jej kolejnych szalonych teorii. Animag - to by było coś, a tak na prawdę nigdy nie wiadomo. Kiedyś Bertie słyszał, że bardzo wielu animagów nigdy się nie zarejestrowało.
A misja? Cóż, misje docierają do nich inaczej. Choć może to w głowie Bertiego zbyt mocno to słowo kojarzyło się z jednym, niedługo miał wyruszyć na swoją i coraz więcej myślał o tym, jak się przygotować.
- Myślę, że gdyby potrzebowała pomocy, nie odleciałaby tak łatwo. Raczej wskazała mi twój wianek bo uznała, że będziemy dziś wspaniałą parą i zamierza latać nad ogniskiem i patrzeć jak świetnie nam idą tańce. - stwierdził, bo choć kochał lasy i parki, poszukiwanie gniazda w tej chwili go jakoś nie kusiło. W wielu wypadkach spełniał szalone decyzje Sue, nawet dobrze się przy tym bawiąc i po prostu poddając jej wyobraźni, dzisiaj jednak chciał po prostu lodów na jarmarku. - W końcu w głównej mierze skupiła się na wianku, prawda?
Dodał jeszcze. W końcu podniósł się i wyciągnął ręce w kierunku Sue, by pomóc jej wstać i, o ile tylko nie uparła się na poszukiwanie jaskółek, zabrać ją na jarmark. Siedziały mu te lody w głowie. Ostatecznie ruszyli razem, trochę w rytm muzyki, trochę się obijając, choć były to zdecydowanie wesołe obijańce, potem w tłumie na jarmarku trochę spokojniej - już na jeden stragan Bertie wleciał, wystarczy.
A lody były wspaniałe. Ale nie lepsze niż na Pokątnej!
zt x 2
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
W oddali słyszał siarczyste nie, jednak zignorował je na rzecz kpiącego uśmiechu malującego się na ustach. Nie miał wówczas czasu na pędzenie za dziewczyną, bowiem aby tradycji stała się zadość – a tym samym ziścił niecny plan – musiał wyłowić wianek, aby inne, ciekawskie spojrzenia nie widziały nic nadzwyczajnego w jego szachowaniu. Chciał jej dogryźć, zniszczyć wieczór.
Podwinąwszy nogawki wszedł na mieliznę dostrzegając parę ćwierćinteligentów początkowo będących pozytywnie nastwionych do jego osoby, jednak gdy tylko wiatr mocniej zawiał ich aprobata momentalnie zniknęła na miejsce szczeniackiej agresji. Kamienie pofrunęły w jego stronę, co wyraźnie mu się nie spodobało, dlatego jednym ruchem różdżki pozbył się upierdliwych, niechcianych towarzyszów. Musiał jedynie zdobyć ten parszywy zlepek kwiatów pływający już znacznie głębiej, niżeli miał zamiar wchodzić.
Umoczony i wyraźnie poirytowany rozbił taflę wody wychodząc na piaszczystą plażę. Dwa odłamki spadającej gwiazdy – wzięte wcześniej za kamienie - uwierające go w okolicach kołnierza schował do kieszeni nie będąc przekonanym, iż do czegoś mu się przydadzą.
-Poczekaj ma miła, dziś jesteś mą wybraną.- rzucił głośniej bez krzty kpiny, choć ona znała go doskonale i zapewne była przekonana o jego teatralnym podejściu. Po ostatnim spotkaniu Tonks figurowała na liście wrogów kosztem wspomnień i przeżyć, których przecież mieli całkiem sporą ilość, więc bycie wobec niej miłym było ostatnim na co by się zdał.
-Piękny wieczór.- dodał podchodząc zdecydowanie bliżej jasnowłosej nieustannie wyciskając przemoknięte rękawy koszuli. -Dzisiejsza noc będzie cudowna.- niezadowolenie dziewczyny wprawiło go w jeszcze lepszy nastrój. Kogo się tu spodziewała? Księcia? Któż mógł ją chcieć?
-Możesz mi podziękować, iż zdobyłem się na ten heroiczny czyn i nie pozostawiłem Cię samej na brzegu, kiedy inne panny zabawiałyby się w męskim towarzystwie. Chyba nie liczyłaś, że ktoś chociażby skupi na Tobie wzrok?- uniósł brew wysuwając ramię w jednoznacznym geście – festiwal miłości, łowienie wianków, musiał być dżentelmenem na pokaz – wiedząc, że odważy się złapać go. Walka, walka, walka – gdzie w tym wszystkim było miejsce na zabawę?
Podwinąwszy nogawki wszedł na mieliznę dostrzegając parę ćwierćinteligentów początkowo będących pozytywnie nastwionych do jego osoby, jednak gdy tylko wiatr mocniej zawiał ich aprobata momentalnie zniknęła na miejsce szczeniackiej agresji. Kamienie pofrunęły w jego stronę, co wyraźnie mu się nie spodobało, dlatego jednym ruchem różdżki pozbył się upierdliwych, niechcianych towarzyszów. Musiał jedynie zdobyć ten parszywy zlepek kwiatów pływający już znacznie głębiej, niżeli miał zamiar wchodzić.
Umoczony i wyraźnie poirytowany rozbił taflę wody wychodząc na piaszczystą plażę. Dwa odłamki spadającej gwiazdy – wzięte wcześniej za kamienie - uwierające go w okolicach kołnierza schował do kieszeni nie będąc przekonanym, iż do czegoś mu się przydadzą.
-Poczekaj ma miła, dziś jesteś mą wybraną.- rzucił głośniej bez krzty kpiny, choć ona znała go doskonale i zapewne była przekonana o jego teatralnym podejściu. Po ostatnim spotkaniu Tonks figurowała na liście wrogów kosztem wspomnień i przeżyć, których przecież mieli całkiem sporą ilość, więc bycie wobec niej miłym było ostatnim na co by się zdał.
-Piękny wieczór.- dodał podchodząc zdecydowanie bliżej jasnowłosej nieustannie wyciskając przemoknięte rękawy koszuli. -Dzisiejsza noc będzie cudowna.- niezadowolenie dziewczyny wprawiło go w jeszcze lepszy nastrój. Kogo się tu spodziewała? Księcia? Któż mógł ją chcieć?
-Możesz mi podziękować, iż zdobyłem się na ten heroiczny czyn i nie pozostawiłem Cię samej na brzegu, kiedy inne panny zabawiałyby się w męskim towarzystwie. Chyba nie liczyłaś, że ktoś chociażby skupi na Tobie wzrok?- uniósł brew wysuwając ramię w jednoznacznym geście – festiwal miłości, łowienie wianków, musiał być dżentelmenem na pokaz – wiedząc, że odważy się złapać go. Walka, walka, walka – gdzie w tym wszystkim było miejsce na zabawę?
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Coś, co jest tworzone z uczuciem, zawsze jest wyjątkowe – mówi, a ja patrze na niego jakby odkrył przede mną kosmos.
- Jest pan bardzo... poetycki – wyznaję z przejęciem. Może w tym momencie zachowuję się jak typowa spragniona czaru wieśniara której nie wiele trzeba ale co ja zrobię. Nie wiem trochę co zrobić przy tym z rękoma więc tak bezwiednie zaciskam je na połach sukienki przynajmniej do chwili w której następuje ta nieco krępująca chwila przedstawienia się. Chciałam by było dobrze, lecz trochę mnie poniosło bo gdy podałam mu dłoń on tak lekko mnie ujął, a ja...zafundowałam mu porządny uścisk godny niejednego siłującego się na rękę chłopa. Dobrze, że nie zaczęłam nią trząść.
- Och, przepraszam... - pobladłam luzując palce bojąc się czy abym mu czegoś w tych rękach nie uszkodziłam, potem oczywiście zalała mnie kolejna fala oszołomienia gdy usta jego musnęły moje knykcie.
- Ernie - powtórzyłam jego imię. Zamrugałam potem szybko - Jak tak patrzysz to trochę mnie onieśmielasz, Ernie - zdradzam szczerze, czując, ze nie wiem gdzie się podziać bo chcę być w jednej chwili wszędzie - To nie jest złe ale nie wiem jak mam się zachować. Mam wrażenie, że zaraz palnę ci coś głupiego bo wiesz... to mój pierwszy wianek. W sensie pierwszy raz uczestniczę w łowieniu wianków. Tak w ogóle. I pierwszy raz zdarzyło mi się być w towarzystwie takiego mężczyzny jak ty i czuję się zakłopotana. Mam nadzieję, że to jakoś nie razi - szczerze mówię co mi się po głowie plącze nie chcę by uznał mnie za nudną. Ręce mi się troszkę z tych nerwów pociły. Jednak udawało mi się zachować spokój bo Ernie zaś zdawał się zachowywać tak, jakby wiedział od samego początku jak ma wyglądać przebieg całego tego wszystkie mającego nastąpić po złowieniu wianka - Sally wystarczy - uśmiecham się do niego szerzej - Jeśli będziesz pilnował moich kroków, Ernie. Jestem okropną tancerką, lecz bardzo się staram! - zapewniam pociesznie.
- Jest pan bardzo... poetycki – wyznaję z przejęciem. Może w tym momencie zachowuję się jak typowa spragniona czaru wieśniara której nie wiele trzeba ale co ja zrobię. Nie wiem trochę co zrobić przy tym z rękoma więc tak bezwiednie zaciskam je na połach sukienki przynajmniej do chwili w której następuje ta nieco krępująca chwila przedstawienia się. Chciałam by było dobrze, lecz trochę mnie poniosło bo gdy podałam mu dłoń on tak lekko mnie ujął, a ja...zafundowałam mu porządny uścisk godny niejednego siłującego się na rękę chłopa. Dobrze, że nie zaczęłam nią trząść.
- Och, przepraszam... - pobladłam luzując palce bojąc się czy abym mu czegoś w tych rękach nie uszkodziłam, potem oczywiście zalała mnie kolejna fala oszołomienia gdy usta jego musnęły moje knykcie.
- Ernie - powtórzyłam jego imię. Zamrugałam potem szybko - Jak tak patrzysz to trochę mnie onieśmielasz, Ernie - zdradzam szczerze, czując, ze nie wiem gdzie się podziać bo chcę być w jednej chwili wszędzie - To nie jest złe ale nie wiem jak mam się zachować. Mam wrażenie, że zaraz palnę ci coś głupiego bo wiesz... to mój pierwszy wianek. W sensie pierwszy raz uczestniczę w łowieniu wianków. Tak w ogóle. I pierwszy raz zdarzyło mi się być w towarzystwie takiego mężczyzny jak ty i czuję się zakłopotana. Mam nadzieję, że to jakoś nie razi - szczerze mówię co mi się po głowie plącze nie chcę by uznał mnie za nudną. Ręce mi się troszkę z tych nerwów pociły. Jednak udawało mi się zachować spokój bo Ernie zaś zdawał się zachowywać tak, jakby wiedział od samego początku jak ma wyglądać przebieg całego tego wszystkie mającego nastąpić po złowieniu wianka - Sally wystarczy - uśmiecham się do niego szerzej - Jeśli będziesz pilnował moich kroków, Ernie. Jestem okropną tancerką, lecz bardzo się staram! - zapewniam pociesznie.
– Teraz już się tego nie dowiemy – odparł nad wyraz spokojnie, przez co jego głos zabrzmiał niczym wielce znużony. Jakby struny głosowe nie były przyzwyczajone do tak łagodnego przemawiania. I może rzeczywiście nie były, zbyt mocno nadszarpnięte już tymi wszystkimi wrogimi warknięciami, niewyraźnymi mruknięciami, ale przede wszystkim chrapliwymi krzykami. Niewątpliwie miał problem z odpowiednią werbalizacją własnych myśli i uczuć. Ale ważniejsze było to, że młoda panna nie miała mu za złe zaprzepaszczenia reszty dnia. Sam fakt, iż podjęła się stażu w Mungu, sugerował, że nie jest skora do robienia jakichkolwiek scen, mimo to różnie przecież mogła zareagować na widok mężczyzny po pięćdziesiątce z jej wiankiem w ręku.
Drgnął, jakby się opamiętał i bez słowa oddał kwiecistą plecionkę do rąk właścicielki. Gdyby ozdobił nią własnoręcznie jej skroń, dopiero ściągnąłby na nich krzywe spojrzenia. Potrafił jednak je zbywać, uparcie stojąc przed młódką i przyglądając się jej z niemałym skupieniem. Mógł się dziwić, czemu jedna z urodziwych panien nie zdobyła uwagi żadnego kawalera, bo taki wniosek wysnuł wówczas, gdy nikt nie stanął mu na drodze do tego konkretnego wianka. Choć również dobrze wybranek mógł się zwyczajnie nie pojawić tego dnia, sam przecież raz prawie zapomniał o tej zabawie. Przypomniał sobie o samym festiwalu w ostatniej chwili, kiedy pewnego sierpniowego dnia, lata temu, nie zastał w domu uroczej małżonki i ich potomstwa. Rozmowa jednak ruszyła dalej, pokierowana chwilę wcześniej w odpowiednią stronę.
– Nie miałem okazji poznać profesora, tylko trochę o nim słyszałem – odparł prawie konwersacyjnym tonem, choć niezbyt uśmiechało mu się rozmawiać o mężczyźnie, który opuścił szeregi Zakonu przez jakże śmieszne rozterki moralne. Na takie zwyczajnie nie było miejsca, gdy stali na progu wojny. Lecz niewiele osób zdawało sobie z tego sprawę, na festiwalu dane mu było ujrzeć jedynie twarze pełne radości. Błoga nieświadomość czy ignorancja? A może ucieczka od strachu, ot wykradnięcie kilku dni z szarej rzeczywistości? – Pamiętam, że wiele o nim mówiono, gdy obejmował posadę nauczyciela w Hogwarcie, nawet Prorok o tym wspomniał w jakiejś pomniejszej rubryczce. Zaczęto o nim mówić również na festiwalu z powodu jego mowy. Sam nie obserwowałem gwiazd, więc jej nie słyszałem, ale jej fragmenty obiły mi się o uszy.
Spojrzał w morze, następnie zerknął w stronę, gdzie wcześniej widział Jackie. Wciąż tkwiła w tym samym miejscu i naprawdę cieszyło go to, że bawi się tak dobrze. Zaraz jednak skierował uwagę na młodą towarzyszkę.
– Może przejdziemy się kawałek? – zaproponował w końcu. – Nie chcę trzymać pani przy sobie. Możemy ruszyć w stronę jarmarku i spróbować porozmawiać – z pewnością młoda Vane już wyczuła, że nie ma do czynienia z człowiekiem towarzyskim. Uprzejmie czekał na jej odpowiedź, zasygnalizowanie postawienia pierwszego kroku w jakimkolwiek kierunku. – Pamiętam też, że ktoś o nazwisku Vane tkwił na liście osób zaginionych – napomknął w końcu, dobrze pamiętając imię poszukiwanego osobnika. Thomas. – Mam nadzieję, że to jednak nikt z pani bliskich. Albo zwyczajnie pamięć zaczyna mi szwankować, choć zawsze uznawałem ją za swój walor.
Jakże ciężko mu było układać neutralne zdania! Męczył się przy tym niemiłosiernie, jednak miał swój cel, z którego wcale nie zamierzał rezygnować.
Drgnął, jakby się opamiętał i bez słowa oddał kwiecistą plecionkę do rąk właścicielki. Gdyby ozdobił nią własnoręcznie jej skroń, dopiero ściągnąłby na nich krzywe spojrzenia. Potrafił jednak je zbywać, uparcie stojąc przed młódką i przyglądając się jej z niemałym skupieniem. Mógł się dziwić, czemu jedna z urodziwych panien nie zdobyła uwagi żadnego kawalera, bo taki wniosek wysnuł wówczas, gdy nikt nie stanął mu na drodze do tego konkretnego wianka. Choć również dobrze wybranek mógł się zwyczajnie nie pojawić tego dnia, sam przecież raz prawie zapomniał o tej zabawie. Przypomniał sobie o samym festiwalu w ostatniej chwili, kiedy pewnego sierpniowego dnia, lata temu, nie zastał w domu uroczej małżonki i ich potomstwa. Rozmowa jednak ruszyła dalej, pokierowana chwilę wcześniej w odpowiednią stronę.
– Nie miałem okazji poznać profesora, tylko trochę o nim słyszałem – odparł prawie konwersacyjnym tonem, choć niezbyt uśmiechało mu się rozmawiać o mężczyźnie, który opuścił szeregi Zakonu przez jakże śmieszne rozterki moralne. Na takie zwyczajnie nie było miejsca, gdy stali na progu wojny. Lecz niewiele osób zdawało sobie z tego sprawę, na festiwalu dane mu było ujrzeć jedynie twarze pełne radości. Błoga nieświadomość czy ignorancja? A może ucieczka od strachu, ot wykradnięcie kilku dni z szarej rzeczywistości? – Pamiętam, że wiele o nim mówiono, gdy obejmował posadę nauczyciela w Hogwarcie, nawet Prorok o tym wspomniał w jakiejś pomniejszej rubryczce. Zaczęto o nim mówić również na festiwalu z powodu jego mowy. Sam nie obserwowałem gwiazd, więc jej nie słyszałem, ale jej fragmenty obiły mi się o uszy.
Spojrzał w morze, następnie zerknął w stronę, gdzie wcześniej widział Jackie. Wciąż tkwiła w tym samym miejscu i naprawdę cieszyło go to, że bawi się tak dobrze. Zaraz jednak skierował uwagę na młodą towarzyszkę.
– Może przejdziemy się kawałek? – zaproponował w końcu. – Nie chcę trzymać pani przy sobie. Możemy ruszyć w stronę jarmarku i spróbować porozmawiać – z pewnością młoda Vane już wyczuła, że nie ma do czynienia z człowiekiem towarzyskim. Uprzejmie czekał na jej odpowiedź, zasygnalizowanie postawienia pierwszego kroku w jakimkolwiek kierunku. – Pamiętam też, że ktoś o nazwisku Vane tkwił na liście osób zaginionych – napomknął w końcu, dobrze pamiętając imię poszukiwanego osobnika. Thomas. – Mam nadzieję, że to jednak nikt z pani bliskich. Albo zwyczajnie pamięć zaczyna mi szwankować, choć zawsze uznawałem ją za swój walor.
Jakże ciężko mu było układać neutralne zdania! Męczył się przy tym niemiłosiernie, jednak miał swój cel, z którego wcale nie zamierzał rezygnować.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Z Odette stanowili parę jak z obrazka. Oczywiści tego najpiękniejszego, pędzla samego Michała Anioła, ewentualnie rzeźby ciosanej dłutem Fidiasza. Żaden Picasso czy inny uzurpator sztuki nie uzyskałby od Marcela żadnej szansy na wykonanie ich narzeczeńskiego portretu. Ba, obyliby się smakiem samej audiencji u przyszłej lady Parkinson, która wszak ze wszelkimi arkanami estetyki była bardziej za pan brat, niż jakieś tam adeptki ze szkoły Lestrange'ów czy Fawleyów. Marce popatrzył z czułością na Odette, doskonale grającą u jego boku. Słońce spośród wszystkich niewiast ją najhoniej obsypywało swymi promieniami, przez co zdawała się błyszczeć i jaśnieć, nie tylko ze względu na swój wili czar, ale też względy, którymi obdarzała ją Natura.
-Weymouth dzięki tobie jest piękniejsze niż zwykle, moja kochana - zagruchał, ruchem ręki zagarniając krajobraz przed nimi, gdzie na horyzoncie majaczyły morskie fale w cudownie niespotykanym, turkusowym kolorze - ale Prewettowie muszą pamiętać, że ten skarb będzie klejnotem w koronie Gloucestershire - stwierdził kołtuńsko zadowolony, acz również odpowiednio męsko nasrożony. Niech by ktoś tylko spróbował wykraść mu panienkę Baudelaire, to pożałuje! Marce nasłałby na śmiałka najlepszych zbójów i awanturników, by przetrzepali delikwentowi skórę. A po wszystkim kazałaby zabrać mu jego ubrania i zostawić mu odzienie modne sezon temu, co już w ogóle powinno utrzeć nosa hipotetycznemu porywaczowi.
-Nasz sukces, Odette. Gdybyś wtedy nie powiedziała t a k - Parkinson urwał, ukradkiem wycierając łzy wzruszenia, spływające po chłopięco zarumienionych policzkach - nie miałbym dla kogo wykazać się bohaterstwem - zakończył romantyczne wyznanie. Czy zrobił nim wrażenie na swej przyszłej żonie? Nie wątpił ani przez chwilę, chciał jej imponować, jednak inaczej niż kiedyś. Wcześniej poczuwał się nieco do roli starszego brata i opiekuna, obecnie braterską troskę zastąpiło uczucie znacznie bardziej doniosłe i wyjątkowe. Musiał do niego dojrzeć, lecz kiedy przejrzał na oczy, nie miał już żadnych wątpliwości. A nawet jeśli, odgoniłby ich resztki, wdychając niesamowity zapach Odette. Jak to się działo, że kobiety były idealnie skonstruowane do wtulania się między męskie barki, tak, że czubek ich głowy prawie muskał jego nos? Zmysł powonienia Marce miał dość wrażliwy, więc niemalże ugiął kolana pod naporem ulubionych afrodyzjaków.
-Wydaje mi się, że ma już męskiego dziedzica - zaspokoił ciekawość Odette, w zastanowieniu gładząc jej ramię. Dziwne, że biogramy historycznych postaci ledwie wbijał do głowy, zaś z najnowszymi plotkami był na bieżąco, choćby nie wiadomo co - zamierzasz poznać siostrę z miłym kawalerem? Możemy zaaranżować milusie spotkanie we czwórkę - zaproponował niewinnie, rad z pomysłu zabawienia się w swatkę Solene oraz możliwością naprawy dość oziębłych stosunków między nimi. Dotąd nie wiedział, co takiego ugryzło starszą Baudelaireównę, że syczy jak wściekła kotka, jak tylko go zobaczy, a do diaska, jego przecież lubił każdy!
-Absolutnie, mon cherie - zaprzeczył żywo, unosząc jej dłoń do swych ust i obsypując ją setką pocałunków ze swych idealnie wykrojonych warg - siebie zawsze masz stawiać na piedestale, ponad innymi - prawie nakazał, tak przystało lady, tak przystało madame Baudelaire, która nie posiadała na charakterze najmniejszej skazy - za wyjątkiem ukochanego małżonka - zachichotał, w przypływie odwagi skradając pocałunek z jej bladego policzka. Może zapłonie dla niego szkarłatem i podkreśli nową szatę z letniej kolekcji Parkinsonów.
-Weymouth dzięki tobie jest piękniejsze niż zwykle, moja kochana - zagruchał, ruchem ręki zagarniając krajobraz przed nimi, gdzie na horyzoncie majaczyły morskie fale w cudownie niespotykanym, turkusowym kolorze - ale Prewettowie muszą pamiętać, że ten skarb będzie klejnotem w koronie Gloucestershire - stwierdził kołtuńsko zadowolony, acz również odpowiednio męsko nasrożony. Niech by ktoś tylko spróbował wykraść mu panienkę Baudelaire, to pożałuje! Marce nasłałby na śmiałka najlepszych zbójów i awanturników, by przetrzepali delikwentowi skórę. A po wszystkim kazałaby zabrać mu jego ubrania i zostawić mu odzienie modne sezon temu, co już w ogóle powinno utrzeć nosa hipotetycznemu porywaczowi.
-Nasz sukces, Odette. Gdybyś wtedy nie powiedziała t a k - Parkinson urwał, ukradkiem wycierając łzy wzruszenia, spływające po chłopięco zarumienionych policzkach - nie miałbym dla kogo wykazać się bohaterstwem - zakończył romantyczne wyznanie. Czy zrobił nim wrażenie na swej przyszłej żonie? Nie wątpił ani przez chwilę, chciał jej imponować, jednak inaczej niż kiedyś. Wcześniej poczuwał się nieco do roli starszego brata i opiekuna, obecnie braterską troskę zastąpiło uczucie znacznie bardziej doniosłe i wyjątkowe. Musiał do niego dojrzeć, lecz kiedy przejrzał na oczy, nie miał już żadnych wątpliwości. A nawet jeśli, odgoniłby ich resztki, wdychając niesamowity zapach Odette. Jak to się działo, że kobiety były idealnie skonstruowane do wtulania się między męskie barki, tak, że czubek ich głowy prawie muskał jego nos? Zmysł powonienia Marce miał dość wrażliwy, więc niemalże ugiął kolana pod naporem ulubionych afrodyzjaków.
-Wydaje mi się, że ma już męskiego dziedzica - zaspokoił ciekawość Odette, w zastanowieniu gładząc jej ramię. Dziwne, że biogramy historycznych postaci ledwie wbijał do głowy, zaś z najnowszymi plotkami był na bieżąco, choćby nie wiadomo co - zamierzasz poznać siostrę z miłym kawalerem? Możemy zaaranżować milusie spotkanie we czwórkę - zaproponował niewinnie, rad z pomysłu zabawienia się w swatkę Solene oraz możliwością naprawy dość oziębłych stosunków między nimi. Dotąd nie wiedział, co takiego ugryzło starszą Baudelaireównę, że syczy jak wściekła kotka, jak tylko go zobaczy, a do diaska, jego przecież lubił każdy!
-Absolutnie, mon cherie - zaprzeczył żywo, unosząc jej dłoń do swych ust i obsypując ją setką pocałunków ze swych idealnie wykrojonych warg - siebie zawsze masz stawiać na piedestale, ponad innymi - prawie nakazał, tak przystało lady, tak przystało madame Baudelaire, która nie posiadała na charakterze najmniejszej skazy - za wyjątkiem ukochanego małżonka - zachichotał, w przypływie odwagi skradając pocałunek z jej bladego policzka. Może zapłonie dla niego szkarłatem i podkreśli nową szatę z letniej kolekcji Parkinsonów.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Myśli, wirowały nietuzinkowym młynkiem od chmurnej aury, która od jakiegoś czasu się jej trzymała, by kilka momentów potem przeskoczy iskrą na teraźniejszość, niczym płomień skaczący po słowach palonego listu. Patrzyła na ciemny błękit wody, czuła wilgoć na brzegach długiej spódnicy i wiatr, który niczym psotny urwis, chwytał czarne kosmyki, tworząc chwilami kruczą aureolę wokół twarzy. Przynajmniej - do czasu na jej głowie nie pojawił się wianek. Strumyki wody opadały na włosy i zatrzymywały się w artystycznym błysku opadających kropel. Skupiła się więc na nim. Ścigający się z Wiatrem. Ten sam spotkany w podniebnej scenerii. Ten sam otulony wodną smugą z mokrymi ubraniami klejącymi się do ciała, czarnymi włosami opadającymi zawadiacko na skronie i równie ciemnymi oczami, które rzucały wyzwanie w każdej możliwej formie. Jej, wodzie, otaczającym ich sylwetkom. Jakbym czołowym zadaniem była swoista, wyznaniowa gra, której reguły, sama kiedyś podejmowała często. Na łobuzersko wygiętych kącikach ust, na ostrym zarysie uniesionego podbródka, na przenikliwym spojrzeniu, w którym tańczył nieuchwytny cień - rwała się wolność. Jak lustro, w którym widziała swoje inne życie. Tęsknota. To widziała wyraźniej. Żywe, równie wyzywające odbicie jej własnej emocji.
Niespokojnie poruszona struna zaśpiewała pod skórą i czarnowłosa instynktownie, wyzywająco utkwiła wzrok w źrenicach - wciąż-nieznajomego-znajomego - ...a może była to bezczelnie utkana pułapka? - w oczach błysnęła zadziorność, a czerwień ust zadrgała, gdy rozchyliła je w ciężkim do odczytania uśmiechu - Nie jestem twoja. Nigdy nie będę - przechyliła głowę, zgarniając ciemne pasmo, które zatańczyło, gdy męskie dłonie znalazły sie przy jej twarzy. Blisko. Na tyle, że czuła zapach skóry zmieszany z wilgocią wody, którą przesiąkł. Tylko po to, by na głowie pojawił się wianek. Krople zatańczyły na włosach i osiadły delikatna koroną - ale będę towarzyszką wieczoru - zakończyła, nadal nie odrywając wzroku. Nie bała się. Nie wstydziła, podejmując dawną grę. Na chwilę. Na jeden wieczór. Na czas ulotnej tęsknoty osiadłej na dnie serca - Moja przyjaciółka znajduje się dalej niż myślisz. Jest za to ktoś bliżej, niż się spodziewasz - obietnica, groźba, czy zapowiedź? Nie byłą sama pewna, ale na języku zatlił się śmiech, który wypuściła w rozbawieniu - Ktoś może uznać, że ukradłeś mu skarb - wciąż nie dostrzegała nigdzie zieleni źrenic, które przecięłyby przestrzeń obecnością. Drgnęła, gdy męska dłoń owinęła się wokół nadgarstka, dotyk zupełnie inny niż ten, który ukochała. A jednak w zaskoczeniu pozwoliła się poprowadzić w stronę płonących jasno ognisk. Iskry niosły się w górę, znacząc ciemne niebo czerwienią.
Niespokojnie poruszona struna zaśpiewała pod skórą i czarnowłosa instynktownie, wyzywająco utkwiła wzrok w źrenicach - wciąż-nieznajomego-znajomego - ...a może była to bezczelnie utkana pułapka? - w oczach błysnęła zadziorność, a czerwień ust zadrgała, gdy rozchyliła je w ciężkim do odczytania uśmiechu - Nie jestem twoja. Nigdy nie będę - przechyliła głowę, zgarniając ciemne pasmo, które zatańczyło, gdy męskie dłonie znalazły sie przy jej twarzy. Blisko. Na tyle, że czuła zapach skóry zmieszany z wilgocią wody, którą przesiąkł. Tylko po to, by na głowie pojawił się wianek. Krople zatańczyły na włosach i osiadły delikatna koroną - ale będę towarzyszką wieczoru - zakończyła, nadal nie odrywając wzroku. Nie bała się. Nie wstydziła, podejmując dawną grę. Na chwilę. Na jeden wieczór. Na czas ulotnej tęsknoty osiadłej na dnie serca - Moja przyjaciółka znajduje się dalej niż myślisz. Jest za to ktoś bliżej, niż się spodziewasz - obietnica, groźba, czy zapowiedź? Nie byłą sama pewna, ale na języku zatlił się śmiech, który wypuściła w rozbawieniu - Ktoś może uznać, że ukradłeś mu skarb - wciąż nie dostrzegała nigdzie zieleni źrenic, które przecięłyby przestrzeń obecnością. Drgnęła, gdy męska dłoń owinęła się wokół nadgarstka, dotyk zupełnie inny niż ten, który ukochała. A jednak w zaskoczeniu pozwoliła się poprowadzić w stronę płonących jasno ognisk. Iskry niosły się w górę, znacząc ciemne niebo czerwienią.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Jocelyn nie była typem dziewczyny, która robiła publicznie sceny i ostentacyjnie okazywała swoje niezadowolenie. Była raczej spokojna i opanowana, także teraz, mimo że wciąż trapiła ją pewna konsternacja podszyta zaskoczeniem, bo z pewnością nie spodziewała się takiego obrotu spraw i statecznego, dojrzałego aurora pojawiającego się na plaży z jej wiankiem. Zdawała sobie sprawę, że w tej zabawie brali udział głównie młodzi. Niezamężne panny, a także mężatki, które chciały przypieczętować swoje związki. Starszych czarodziejów wchodzących w fale widziała o wiele mniej, choć i tacy się zdarzali, bywali ludzie, którzy kochali się nawet po upływie wielu lat od ślubu. Dla Josie dorastającej w tak toksycznej rodzinie było to coś niepojętego – że dwoje ludzi może latami tak się kochać. Jej serce póki co wciąż było puste i nie biło dla nikogo, nikt też nie czekał z zapartym tchem na jej wianek.
Przyjęła go z powrotem, ale nie nałożyła na głowę, patrząc na niego z tym samym zdumieniem, czując, jak z kwietnej plecionki skapują krople morskiej wody. Miała wrażenie, że stojący w pobliżu ludzie rzeczywiście ich obserwowali, niektórzy ze zdziwieniem, inni z niechęcią. Dzieląca ich różnica wieku była widoczna z daleka, chociaż wiedziała, że takie związki też istniały, głównie aranżowane, kiedy podstarzali wdowcy brali sobie na kolejne żony młódki, i liczyła się z tym, że sama też może tak skończyć – jako żona wdowca w wieku jej ojca, bo jako gorszy towar nie mogła liczyć na najlepszych kawalerów.
Jocelyn nie mogła wiedzieć o tym, w jakich okolicznościach Rineheart poznał jej krewniaków. Założyła, że to zwykła ciekawość lub próba grzecznościowego nawiązania rozmowy – a nawiązanie do profesora o takim samym nazwisku, który robił wykład, wydawało się całkiem naturalnym początkiem pogawędki dwójki obcych ludzi spotykających się na festiwalu.
- Pojawienie się nowego nauczyciela chyba zawsze budzi zainteresowanie, a i jego mowa też na pewno takie wzbudziła, noc spadających gwiazd jest świętowana chyba podczas każdego festiwalu, prawda? Nie zdążyłam wysłuchać całości wykładu, ale ludzie o nim rozmawiali. – Z tego co słyszała, mowa budziła pewną konsternację w młodych dziewczętach, które liczyły na romantyczną opowieść o spadających gwiazdach, a otrzymały wykład naukowy. Jej samej to nawet odpowiadało, bo nie była szczególnie romantyczna.
Kiedy zaproponował przejście się, skinęła głową, zgadzając się. Tutaj było dużo ludzi, chętnie by stąd odeszła, oddaliła się od spojrzeń. Mogli pójść w stronę jarmarku, poogląda sobie wystawione tam przedmioty. Ruszyła powoli w stronę, gdzie jak wiedziała, mogli dojść do jarmarku. Przez chwilę szli w milczeniu, a Josie pogrążyła się w myślach, zastanawiając się, co powiedzieć.
Słysząc słowa o zaginionym Vanie uniosła brwi, ale potem przypomniała sobie, że po zniknięciu Toma przeszło rok temu ojciec zgłosił jego zaginięcie, ministerialne służby szukały go, choć dość opieszale i bezskutecznie, a potem sprawa Toma została z czasem zmarginalizowana i zapomniana, bo nie znaleziono przesłanek, że jego zniknięcie było skutkiem jakiegoś przestępstwa, uznano zapewne, że dorosły mężczyzna mógł wyjechać nie informując o tym rodziny, i sprawę zawieszono. Rineheart musiał mieć dobrą pamięć do detali, skoro o tym pamiętał.
- Owszem – potwierdziła więc. Nieco dziwny temat na rozmowę po złowieniu wianka, ale może aurorzy tak mieli, zwłaszcza tacy starsi służbiści, nawet w takich okazjach próbując sprowadzić rozmowę na znane sobie tory: pracę. Jej ojciec też mógłby godzinami opowiadać o swojej pracy, nie bacząc na to, czy rozmówcę to interesowało. – Ale najwyraźniej wcale nie ma pan takiej słabej pamięci, skoro pamięta tę sprawę, zwłaszcza że... no cóż, nie była prowadzona zbyt efektywnie. Nie spodziewałabym się, że ktokolwiek w ogóle o tym pamięta – dodała, pozwalając sobie na szczerość, echo dawnej złości, którą czuła, kiedy wszyscy rozkładali ręce, nie potrafiąc powiedzieć, gdzie jest Tom, oraz jej własnych wyrzutów sumienia, że była tak bierna i nie zauważyła jego problemów, nie pomogła mu, kiedy jeszcze mogła. Nie wiedziała jednak, czy Rineheart był jakoś powiązany z poszukiwaniami Toma, czy po prostu o sprawie usłyszał lub przeczytał w aktach, i zapamiętał krótkie, charakterystyczne nazwisko. – Jeśli mówimy o tej samej sprawie, to niestety dotyczyła ona mojego brata, który rzeczywiście zniknął, ale na szczęście już się odnalazł – i to bez pomocy aurorów ani innych służb, pomyślała, wypowiadając te słowa – chyba że mówi pan o jeszcze innym zaginionym Vanie. – Tak naprawdę nie była pewna, jak to było z tym odnalezieniem się, bo Tom pojawił się u niej raptem dwa razy, raz w czerwcu, kiedy zaledwie dwa dni przed feralnym pożarem ministerstwa odwiedził ją w Mungu, a potem dopiero miesiąc później. Po tamtym lipcowym spotkaniu znowu przepadł i nie wiedziała, co się z nim działo, choć na festiwalu wypatrywała go, nawet jeśli bez większych nadziei, nie pasował do tego miejsca ze swą posępną aurą, jaką roztaczał podczas tych dwóch spotkań. Wiedziała przynajmniej, że żył, ale co robił i z kim się zadawał? Nie miała pojęcia. Ale czuła, że to już nie był jej brat, który kiedyś opowiadał jej o Hogwarcie, a obcy człowiek z twarzą jej brata, zachowujący się jak wyzuta z emocji kukła. Ten dawny Thomas Vane najwyraźniej nie żył już od lat.
Nie wiedziała o tym, że powód, dla którego auror wspomniał o tej starej sprawie, był znacznie głębszy niż tylko chęć porozmawiania o tym, skąd kojarzył nazwisko Vane, by uprzejmie podtrzymać konwersację, co najwyraźniej nie było jego najmocniejszą stroną, skoro sprowadził temat na coś związanego poniekąd ze swoją pracą. I kiedy rozmowa niechcący zeszła na ten temat, Josie poczuła żal i tęsknotę za tym, kim kiedyś był jej brat, zanim systematycznie zniszczyła go nienawiść, którą darzyła go matka, którą zatruwała go od pierwszych chwil życia, nigdy nawet nie próbując być dla niego dobrą matką, bo był chłopcem, jakiego nie mogła sprzedać żadnemu podstarzałemu lordowi na żonę i spełnić swoich ambicji. Miał pozostać Vanem, kopią jej wzgardzonego męża.
Przyjęła go z powrotem, ale nie nałożyła na głowę, patrząc na niego z tym samym zdumieniem, czując, jak z kwietnej plecionki skapują krople morskiej wody. Miała wrażenie, że stojący w pobliżu ludzie rzeczywiście ich obserwowali, niektórzy ze zdziwieniem, inni z niechęcią. Dzieląca ich różnica wieku była widoczna z daleka, chociaż wiedziała, że takie związki też istniały, głównie aranżowane, kiedy podstarzali wdowcy brali sobie na kolejne żony młódki, i liczyła się z tym, że sama też może tak skończyć – jako żona wdowca w wieku jej ojca, bo jako gorszy towar nie mogła liczyć na najlepszych kawalerów.
Jocelyn nie mogła wiedzieć o tym, w jakich okolicznościach Rineheart poznał jej krewniaków. Założyła, że to zwykła ciekawość lub próba grzecznościowego nawiązania rozmowy – a nawiązanie do profesora o takim samym nazwisku, który robił wykład, wydawało się całkiem naturalnym początkiem pogawędki dwójki obcych ludzi spotykających się na festiwalu.
- Pojawienie się nowego nauczyciela chyba zawsze budzi zainteresowanie, a i jego mowa też na pewno takie wzbudziła, noc spadających gwiazd jest świętowana chyba podczas każdego festiwalu, prawda? Nie zdążyłam wysłuchać całości wykładu, ale ludzie o nim rozmawiali. – Z tego co słyszała, mowa budziła pewną konsternację w młodych dziewczętach, które liczyły na romantyczną opowieść o spadających gwiazdach, a otrzymały wykład naukowy. Jej samej to nawet odpowiadało, bo nie była szczególnie romantyczna.
Kiedy zaproponował przejście się, skinęła głową, zgadzając się. Tutaj było dużo ludzi, chętnie by stąd odeszła, oddaliła się od spojrzeń. Mogli pójść w stronę jarmarku, poogląda sobie wystawione tam przedmioty. Ruszyła powoli w stronę, gdzie jak wiedziała, mogli dojść do jarmarku. Przez chwilę szli w milczeniu, a Josie pogrążyła się w myślach, zastanawiając się, co powiedzieć.
Słysząc słowa o zaginionym Vanie uniosła brwi, ale potem przypomniała sobie, że po zniknięciu Toma przeszło rok temu ojciec zgłosił jego zaginięcie, ministerialne służby szukały go, choć dość opieszale i bezskutecznie, a potem sprawa Toma została z czasem zmarginalizowana i zapomniana, bo nie znaleziono przesłanek, że jego zniknięcie było skutkiem jakiegoś przestępstwa, uznano zapewne, że dorosły mężczyzna mógł wyjechać nie informując o tym rodziny, i sprawę zawieszono. Rineheart musiał mieć dobrą pamięć do detali, skoro o tym pamiętał.
- Owszem – potwierdziła więc. Nieco dziwny temat na rozmowę po złowieniu wianka, ale może aurorzy tak mieli, zwłaszcza tacy starsi służbiści, nawet w takich okazjach próbując sprowadzić rozmowę na znane sobie tory: pracę. Jej ojciec też mógłby godzinami opowiadać o swojej pracy, nie bacząc na to, czy rozmówcę to interesowało. – Ale najwyraźniej wcale nie ma pan takiej słabej pamięci, skoro pamięta tę sprawę, zwłaszcza że... no cóż, nie była prowadzona zbyt efektywnie. Nie spodziewałabym się, że ktokolwiek w ogóle o tym pamięta – dodała, pozwalając sobie na szczerość, echo dawnej złości, którą czuła, kiedy wszyscy rozkładali ręce, nie potrafiąc powiedzieć, gdzie jest Tom, oraz jej własnych wyrzutów sumienia, że była tak bierna i nie zauważyła jego problemów, nie pomogła mu, kiedy jeszcze mogła. Nie wiedziała jednak, czy Rineheart był jakoś powiązany z poszukiwaniami Toma, czy po prostu o sprawie usłyszał lub przeczytał w aktach, i zapamiętał krótkie, charakterystyczne nazwisko. – Jeśli mówimy o tej samej sprawie, to niestety dotyczyła ona mojego brata, który rzeczywiście zniknął, ale na szczęście już się odnalazł – i to bez pomocy aurorów ani innych służb, pomyślała, wypowiadając te słowa – chyba że mówi pan o jeszcze innym zaginionym Vanie. – Tak naprawdę nie była pewna, jak to było z tym odnalezieniem się, bo Tom pojawił się u niej raptem dwa razy, raz w czerwcu, kiedy zaledwie dwa dni przed feralnym pożarem ministerstwa odwiedził ją w Mungu, a potem dopiero miesiąc później. Po tamtym lipcowym spotkaniu znowu przepadł i nie wiedziała, co się z nim działo, choć na festiwalu wypatrywała go, nawet jeśli bez większych nadziei, nie pasował do tego miejsca ze swą posępną aurą, jaką roztaczał podczas tych dwóch spotkań. Wiedziała przynajmniej, że żył, ale co robił i z kim się zadawał? Nie miała pojęcia. Ale czuła, że to już nie był jej brat, który kiedyś opowiadał jej o Hogwarcie, a obcy człowiek z twarzą jej brata, zachowujący się jak wyzuta z emocji kukła. Ten dawny Thomas Vane najwyraźniej nie żył już od lat.
Nie wiedziała o tym, że powód, dla którego auror wspomniał o tej starej sprawie, był znacznie głębszy niż tylko chęć porozmawiania o tym, skąd kojarzył nazwisko Vane, by uprzejmie podtrzymać konwersację, co najwyraźniej nie było jego najmocniejszą stroną, skoro sprowadził temat na coś związanego poniekąd ze swoją pracą. I kiedy rozmowa niechcący zeszła na ten temat, Josie poczuła żal i tęsknotę za tym, kim kiedyś był jej brat, zanim systematycznie zniszczyła go nienawiść, którą darzyła go matka, którą zatruwała go od pierwszych chwil życia, nigdy nawet nie próbując być dla niego dobrą matką, bo był chłopcem, jakiego nie mogła sprzedać żadnemu podstarzałemu lordowi na żonę i spełnić swoich ambicji. Miał pozostać Vanem, kopią jej wzgardzonego męża.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Idąc na wybrzeże nie byłam zbyt zadowolona. Moje zbieranie kwiatów do wianka nie poszło tak, jakbym sobie tego życzyła. Wszystko wokół mnie jakby wołało że nie powinno mnie tu być, chociażby dlatego, że nic nie szło po mojej myśli. Najpierw zdarta stopa i dół sukni ubrudzony resztkami krwi, mój wianek składał się właściwie z samych koniczyn, a na domiar złego siedząc na tym przeklętym kamieniu tuż pod nogami znalazłam starą, szczurzą czaszkę. O ironio, przykryta była czterolistną koniczyną. Zerwałam się z piskiem i stwierdziłam, że dość mam tego plecenia wianka i kuśtykając wyruszyłam na wybrzeże. Podróż ta nie była ani szybka ani przyjemna, ponieważ przy każdym stanięciu na uszkodzoną stopę ta mnie bolała, więc musiałam iść dużo ostrożniej niż zazwyczaj.
Z moich myśli uleciało wszystko to, co zaprzątało mi głowę jeszcze przed chwilą. Teraz martwiłam się tylko i wyłącznie o to, że mój wianek nie jest tak piękny i okazały jakbym tego chciała. Trochę marny, same koniczyny nie mogły stanowić jego głównej części. Były bardzo dobrym dodatkiem, ba, nawet ta czterolistna byłaby idealna, gdyby nie fakt, że zabrakło mi kolorów. Idąc tak bardzo mocno zastanawiałam się, czy puszczenie wianka jest na pewno dobrym pomysłem. Mogłam powiedzieć, że źle się czuję, poprosić by Cyneric towarzyszył mi w drodze powrotnej do domu. Nikt by nie był na mnie o to zły, a wręcz przeciwnie, w świat ruszyłyby różnorakie plotki o moim stanie. W końcu wszyscy czekali już, aż tylko ogłosimy moją ewentualną brzemienność. Westchnęłam cicho.
Wybrzeże było już dość niedaleko, trzymałam mocno wianek licząc na to, że nie rozpadnie się gdy tylko wpuszczę go do wody. Piasek wbijał się boleśnie w draśnięcie na stopie i o ile do tej pory starałam się jakoś chociaż udawać, że nic mi się nie stało, tak teraz trudno było mi powstrzymać grymas i poddając się zdecydowanie słabiej stawiałam stopę na ziemi. Na plaży zauważyłam wiele znajomych twarzy, nie byłam więc już pierwszą, która swój wianek puściła. I nic nie ma w tym dziwnego, ponieważ takim ślimaczym tempem jak tu szłam, to Cyneric by zdążył ze sto razy przebiegnąć całą plażę. Starałam się utkwić gdzieś swoje spojrzenie, aby nie musieć spoglądać na osoby, których nie chciałam oglądać, więc skupiłam się na swoim kuzynie, Morgothu, który akurat z wiankiem wychodził z wody i kierował się w stronę swojej narzeczonej. Czułam że to się tak skończy i moja kobieca intuicja absolutnie mnie nie zawiodła. Chociaż cieszyłam się bardzo, że i mój kuzyn będzie miał już swoją ukochaną, to póki co nie byłam do końca pewna czy cieszyłam się z faktu, że była to właśnie panna Lestrange. W sumie, to nawet jej zbytnio nie znałam. Była bardzo młoda, a charakter mojego kuzyna dość specyficzny. I nie można było tego ukryć.
A potem dostrzegłam nieopodal nich Cynerica i uśmiech zaraz pojawił się na mojej twarzy. Zastanawiać się nad panną Lestrange będę później, teraz musiałam w końcu puścić swój wianek, bo mój mąż czekał, aby móc go wyłowić. Przechodząc obok spojrzałam najpierw na wianek, a potem na niego przepraszająco. Liczył pewnie na coś lepszego, a mi było aż wstyd, że puszczam mu taki ochłap. Ale weszłam dzielnie do wody. Sięgała mi do połowy łydek. Gdy tylko pojawiła się fala schyliłam się i ułożyłam na niej swoje kwiaty. A potem już pozostało mi tylko patrzeć jak odpływają i obserwować zmagania swojego męża. Oby chociaż to poszło zgodnie z planem i udało mu się wyciągnąć z wody wianek.
Z moich myśli uleciało wszystko to, co zaprzątało mi głowę jeszcze przed chwilą. Teraz martwiłam się tylko i wyłącznie o to, że mój wianek nie jest tak piękny i okazały jakbym tego chciała. Trochę marny, same koniczyny nie mogły stanowić jego głównej części. Były bardzo dobrym dodatkiem, ba, nawet ta czterolistna byłaby idealna, gdyby nie fakt, że zabrakło mi kolorów. Idąc tak bardzo mocno zastanawiałam się, czy puszczenie wianka jest na pewno dobrym pomysłem. Mogłam powiedzieć, że źle się czuję, poprosić by Cyneric towarzyszył mi w drodze powrotnej do domu. Nikt by nie był na mnie o to zły, a wręcz przeciwnie, w świat ruszyłyby różnorakie plotki o moim stanie. W końcu wszyscy czekali już, aż tylko ogłosimy moją ewentualną brzemienność. Westchnęłam cicho.
Wybrzeże było już dość niedaleko, trzymałam mocno wianek licząc na to, że nie rozpadnie się gdy tylko wpuszczę go do wody. Piasek wbijał się boleśnie w draśnięcie na stopie i o ile do tej pory starałam się jakoś chociaż udawać, że nic mi się nie stało, tak teraz trudno było mi powstrzymać grymas i poddając się zdecydowanie słabiej stawiałam stopę na ziemi. Na plaży zauważyłam wiele znajomych twarzy, nie byłam więc już pierwszą, która swój wianek puściła. I nic nie ma w tym dziwnego, ponieważ takim ślimaczym tempem jak tu szłam, to Cyneric by zdążył ze sto razy przebiegnąć całą plażę. Starałam się utkwić gdzieś swoje spojrzenie, aby nie musieć spoglądać na osoby, których nie chciałam oglądać, więc skupiłam się na swoim kuzynie, Morgothu, który akurat z wiankiem wychodził z wody i kierował się w stronę swojej narzeczonej. Czułam że to się tak skończy i moja kobieca intuicja absolutnie mnie nie zawiodła. Chociaż cieszyłam się bardzo, że i mój kuzyn będzie miał już swoją ukochaną, to póki co nie byłam do końca pewna czy cieszyłam się z faktu, że była to właśnie panna Lestrange. W sumie, to nawet jej zbytnio nie znałam. Była bardzo młoda, a charakter mojego kuzyna dość specyficzny. I nie można było tego ukryć.
A potem dostrzegłam nieopodal nich Cynerica i uśmiech zaraz pojawił się na mojej twarzy. Zastanawiać się nad panną Lestrange będę później, teraz musiałam w końcu puścić swój wianek, bo mój mąż czekał, aby móc go wyłowić. Przechodząc obok spojrzałam najpierw na wianek, a potem na niego przepraszająco. Liczył pewnie na coś lepszego, a mi było aż wstyd, że puszczam mu taki ochłap. Ale weszłam dzielnie do wody. Sięgała mi do połowy łydek. Gdy tylko pojawiła się fala schyliłam się i ułożyłam na niej swoje kwiaty. A potem już pozostało mi tylko patrzeć jak odpływają i obserwować zmagania swojego męża. Oby chociaż to poszło zgodnie z planem i udało mu się wyciągnąć z wody wianek.
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Wybrzeże
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset