Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Wybrzeże
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wybrzeże
Nie dajcie się zwieść, wybrzeże tylko z pozoru wygląda na spokojne. W ciągu chwili mogą powstać fale, szczególnie odczuwalne bliżej brzegu. Piasek miesza się z kamieniami, szczególnie w wodzie, gdzie głazy stają się coraz to większe, pokryte morskimi glonami, co czyni ich niebezpiecznie śliskimi. Nietrudno tutaj o niespodziewane wgłębienia, dlatego lepiej sprawdzać podłoże przy każdym kroku, oczywiście jeśli nie chce się zaliczyć kąpieli w morskiej pianie.
Pozwoliłam się podciągnąć, bo właściwie to nie wiem, dlaczego nie miałabym na to pozwolić. Nie zrobił nigdy nic takiego, żeby wziąć i mu nie ufać, albo bać się, że jak złapie to upuści. Zmarszczyłam lekko brwi gdy tak tę rękę moją wokół własnego pasa opatulił a swoją mój objął. Spojrzałam na niego nie bardzo wiedząc co też mu w ogóle chodzi. Ale nim zapytać zdążyłam i w oczy spojrzeć on już w chmury się wpatrywał. Spojrzałam w górę za jego wzrokiem myśląc, że coś tam dostrzegł i dlatego tak patrzy, ale poza chmurami nic nie zdawało się zakłócać błękitnego nieba.
- No ty, ty. Z tobą przecież rozmawiam. - potwierdziła trochę niespokojnie zdziwiona. Może coś mu zaszkodziło czy coś. Że nie słyszał jak mówiła do niego. Ale długo na odpowiedź nie musiałam czekać, bo Hiacynt zaraz zaczął barwnie opowiadać o wszystkim. Oczy rozszerzyły mi się ze zdumienia.
- To ty gotować umiesz? - zadziwiła się, marszcząc brwi i patrząc na niego trochę podejrzliwie. Brendan jak kanapki potrafił sobie zrobić sam, to już za sukces uznawałam, a Hiacynt twierdził, że w konkursie udział brać będzie. To co on chce podać, chleb z masłem i szynką? Może nie wie, że na takim konkursie, to więcej trzeba. Ale znów wspomina o obiadach i kolacjach, a nikt o zdrowych zmysłach - a wierzę, że pani Sprout zmysły zdrowe ma - nie zgodziłby się na jedzenie przez tydzień kanapek z szynką. Marszczę więc brwi mocniej, ale nim zdążę zapytać, ten temat zmieniać, jak rzeka swój nurt. Szybko i gwałtownie. Na zielarstwie to się jedynie trochę znam. Prawie nic, to co mi kuzyneczka powiedziała. ale na kolejne rewelacje jeszcze mocniej mi się oczy otwierają. - Ojej, naprawdę?! - pytam, ale każde kolejne słowo jasno świadczy o tym, że to tak całkowicie na poważnie. - Chyba gratuluję! - mówię z większym entuzjazmem. Marszczę brwi na zadane pytanie.
- W sumie to dobrze nawet. Nawet bardzo. - odpowiadam więc nieskromnie zgodnie z prawdą. - Mam dobrych nauczycieli. I trochę dorabiam u pana Celeba. Nie jest źle. Trochę szkoda, że nie w Hogwarcie, ale tak też jest dobrze. - stwierdzam po prostu. Bo trochę jest mi szkoda, ale znów też wiem, że pomocna bywam dla Brendana - póki go nie martwię. Dochodzimy do ogniska i spoglądam na dłonie wyciągnięte w moją stronę. Unoszę też spojrzenie na Hiacynta, a potem znów na nie. Wzruszam ramionami.
- A może pan. - zgadzam się w końcu, starając się dygnąć jak te panie na tych wielkich dworach w tych wielkich domach w których tak mało serca jest.
- No ty, ty. Z tobą przecież rozmawiam. - potwierdziła trochę niespokojnie zdziwiona. Może coś mu zaszkodziło czy coś. Że nie słyszał jak mówiła do niego. Ale długo na odpowiedź nie musiałam czekać, bo Hiacynt zaraz zaczął barwnie opowiadać o wszystkim. Oczy rozszerzyły mi się ze zdumienia.
- To ty gotować umiesz? - zadziwiła się, marszcząc brwi i patrząc na niego trochę podejrzliwie. Brendan jak kanapki potrafił sobie zrobić sam, to już za sukces uznawałam, a Hiacynt twierdził, że w konkursie udział brać będzie. To co on chce podać, chleb z masłem i szynką? Może nie wie, że na takim konkursie, to więcej trzeba. Ale znów wspomina o obiadach i kolacjach, a nikt o zdrowych zmysłach - a wierzę, że pani Sprout zmysły zdrowe ma - nie zgodziłby się na jedzenie przez tydzień kanapek z szynką. Marszczę więc brwi mocniej, ale nim zdążę zapytać, ten temat zmieniać, jak rzeka swój nurt. Szybko i gwałtownie. Na zielarstwie to się jedynie trochę znam. Prawie nic, to co mi kuzyneczka powiedziała. ale na kolejne rewelacje jeszcze mocniej mi się oczy otwierają. - Ojej, naprawdę?! - pytam, ale każde kolejne słowo jasno świadczy o tym, że to tak całkowicie na poważnie. - Chyba gratuluję! - mówię z większym entuzjazmem. Marszczę brwi na zadane pytanie.
- W sumie to dobrze nawet. Nawet bardzo. - odpowiadam więc nieskromnie zgodnie z prawdą. - Mam dobrych nauczycieli. I trochę dorabiam u pana Celeba. Nie jest źle. Trochę szkoda, że nie w Hogwarcie, ale tak też jest dobrze. - stwierdzam po prostu. Bo trochę jest mi szkoda, ale znów też wiem, że pomocna bywam dla Brendana - póki go nie martwię. Dochodzimy do ogniska i spoglądam na dłonie wyciągnięte w moją stronę. Unoszę też spojrzenie na Hiacynta, a potem znów na nie. Wzruszam ramionami.
- A może pan. - zgadzam się w końcu, starając się dygnąć jak te panie na tych wielkich dworach w tych wielkich domach w których tak mało serca jest.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- A umiem! Jeszcze jak! Wszystkie Sprouty gotują! No może oprócz Rowan, ale Rowan to po prostu... Rowan. - wzrusza lekko ramionami, bo przecież nic wiecej nie trzeba dodawać; szczególnie, że Neala znała sproutowską Jarzębinkę i doskonale wiedziała jaka jest. Primrose wiodła w kuchni prym, to ona nauczyła go podstaw, pózniej w Hogwarcie szybko odnalazł przejście za obrazem z gruszką, a jako człowiek o dobrym sercu i przyjaznej naturze odnalazł wspólny język nawet z domowymi skrzatami. One to dopiero były mistrzami w tek dziedzinie. I tak wlasnie Hiacynt Sprout nauczył się gotować.
- Dzięki. - uśmiecha się. Wakacje były super, ale właściwie nie mógł się juz doczekać powrotu na boisko. W przestworzach czuł się nawet lepiej niż na ziemi, zaś na samą myśl, że będzie mógł przetestować nową, wymyśloną przez siebie strategię, świeciły mu się oczy.
- Kim jest pan Celeb i co u niego robisz? - pyta, spoglądając z ukosa na dziewczynę. Zawsze trochę żałował, że panna Weasley nie została w Hogwarcie, ale wierzył także, że jej brat podjął dobrą decyzję. Wtedy faktycznie czarne chmury zbierały się ponad szczytami szkockiego zamku, teraz jednak było tam całkiem w porządku. Szkolny świat jakby trochę wrócił do normalności.
- No to hop! - chwyta lekko jej dłoń, coby porwać dziewczę w wir szalonego tańca. Dźwięki lutni oraz harfy mieszały się z głośnymi śmiechami niesionymi wraz z wiatrem od strony plaż. Ledwie widoczne iskry ulatywały z potężnych ognisk prosto do coraz bardziej szkarlatnego nieba, czasem tylko opadając na różnokolorowe pasma włosów niczego nieświadomych czarodziejów. Kilka z nich zalęgło się pewnie także pomiędzy rudymi lokami Sprouta oraz w błękitnych oczkach niezapominajek, które zdobiły głowę jego dzisiejszej partnerki. Kręcili się w szaleńczych podrygach, bo tutaj, na Festiwalu Lata, można było poczuć sie wolnym, oddać nieskrępowanym niczym tańcom - całkowicie hulaszczym. O dziwo nie był nawet aż taką łamagą, jakby się mogło wydawać na pierwszy rzut oka. Ot, raczej przeciętniakiem, który z tańca wlasnie czerpał sporo radości.
- Dzięki. - uśmiecha się. Wakacje były super, ale właściwie nie mógł się juz doczekać powrotu na boisko. W przestworzach czuł się nawet lepiej niż na ziemi, zaś na samą myśl, że będzie mógł przetestować nową, wymyśloną przez siebie strategię, świeciły mu się oczy.
- Kim jest pan Celeb i co u niego robisz? - pyta, spoglądając z ukosa na dziewczynę. Zawsze trochę żałował, że panna Weasley nie została w Hogwarcie, ale wierzył także, że jej brat podjął dobrą decyzję. Wtedy faktycznie czarne chmury zbierały się ponad szczytami szkockiego zamku, teraz jednak było tam całkiem w porządku. Szkolny świat jakby trochę wrócił do normalności.
- No to hop! - chwyta lekko jej dłoń, coby porwać dziewczę w wir szalonego tańca. Dźwięki lutni oraz harfy mieszały się z głośnymi śmiechami niesionymi wraz z wiatrem od strony plaż. Ledwie widoczne iskry ulatywały z potężnych ognisk prosto do coraz bardziej szkarlatnego nieba, czasem tylko opadając na różnokolorowe pasma włosów niczego nieświadomych czarodziejów. Kilka z nich zalęgło się pewnie także pomiędzy rudymi lokami Sprouta oraz w błękitnych oczkach niezapominajek, które zdobiły głowę jego dzisiejszej partnerki. Kręcili się w szaleńczych podrygach, bo tutaj, na Festiwalu Lata, można było poczuć sie wolnym, oddać nieskrępowanym niczym tańcom - całkowicie hulaszczym. O dziwo nie był nawet aż taką łamagą, jakby się mogło wydawać na pierwszy rzut oka. Ot, raczej przeciętniakiem, który z tańca wlasnie czerpał sporo radości.
- Wszystkie? - zdziwiłam się unosząc do góry brwi. Bo w sumie to dość nietypowe. Bo jakoś też nie wyobrażałam sobie, że takim gotowaniem mogą się wszyscy zajmować w rodzinie. Zwłaszcza, kiedy na myśl mi przyszedł Brendan stojący przy garnkach. Trochę wątpiłam, że byłby w stanie ziemniaki poprawnie ugotować, a co dopiero cały obiad. Na szczęście miał mnie, a aa wiedziałam zarówno jak ugotować ziemniaki i jak zrobić cały obiad. Więc mogłam dbać o to, żeby nie chodził głodny. Bo w sumie to byłam taka prawie pewna całkowicie, że gdyby nie ja, to by tylko dniami i nocami tą swoją kawę pił i chleb suchy jadł jak już żołądek będzie się domagał czegoś innego.
- Pan Celeb to.. - wzruszyłam lekko ramionami - Pan Celeb. - wytłumaczyłam mu, bo nie bardzo wiedziałam dokładniej co miałabym o nim powiedzieć. - On sklep na Pokątnej ma z drobnostkami. I ma też całkiem sporo ciekawych ksiąg, których nie dostaniesz w księgarni. No i pomagam mu, tu sprzątnę, tam ustawię. A ostatnio! - uniosłam palec i wypięłam dumnie pierś do przodu.- Ostatnio nawet sama zostałam i klienta obsłużyłam, co się pieklił, bo zapomniał hasła do swojego magicznego pudełka. - pochwaliłam się wędrując obok niego dalej w kierunku ogniska. Z wiankiem na głowi o którego istnieniu w sumie zapomniałam do czasu, aż jakaś zbłąkana kropla nie spadła mi na nos. Ale nie przejęłam się nią za bardzo bo Hiacynt już chwytał moją dłoń i ciągnął mnie prowadząc w tańcu, a ja jakoś tak sobie wtedy uświadomiłam, że w sumie to od dawna już nie tańczyłam. A nawet bardzo dawna, bo ostatnio to chyba jak jeszcze mama żyła a my z Brendanem przy kominku próbowaliśmy nauczyć go, jak stawiać krok za krokiem. I taka nagła radość w moim sercu się zjawiła na to wspomnienie, które tak mocno przypominały mi odległe czasu. A Sprout, choć tak różny, teraz zdawał mi się bardziej Brendana przypominać i aż przez głowę przebiegła mi myśl jaki on będzie, za tą dekadę i czy zmieni się bardzo, czy pozostanie taki sam?
- Pan Celeb to.. - wzruszyłam lekko ramionami - Pan Celeb. - wytłumaczyłam mu, bo nie bardzo wiedziałam dokładniej co miałabym o nim powiedzieć. - On sklep na Pokątnej ma z drobnostkami. I ma też całkiem sporo ciekawych ksiąg, których nie dostaniesz w księgarni. No i pomagam mu, tu sprzątnę, tam ustawię. A ostatnio! - uniosłam palec i wypięłam dumnie pierś do przodu.- Ostatnio nawet sama zostałam i klienta obsłużyłam, co się pieklił, bo zapomniał hasła do swojego magicznego pudełka. - pochwaliłam się wędrując obok niego dalej w kierunku ogniska. Z wiankiem na głowi o którego istnieniu w sumie zapomniałam do czasu, aż jakaś zbłąkana kropla nie spadła mi na nos. Ale nie przejęłam się nią za bardzo bo Hiacynt już chwytał moją dłoń i ciągnął mnie prowadząc w tańcu, a ja jakoś tak sobie wtedy uświadomiłam, że w sumie to od dawna już nie tańczyłam. A nawet bardzo dawna, bo ostatnio to chyba jak jeszcze mama żyła a my z Brendanem przy kominku próbowaliśmy nauczyć go, jak stawiać krok za krokiem. I taka nagła radość w moim sercu się zjawiła na to wspomnienie, które tak mocno przypominały mi odległe czasu. A Sprout, choć tak różny, teraz zdawał mi się bardziej Brendana przypominać i aż przez głowę przebiegła mi myśl jaki on będzie, za tą dekadę i czy zmieni się bardzo, czy pozostanie taki sam?
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Kiwa tylko głową, że wszystkie co do joty, wyliczając tylko Rowan, ale jej można przecież wybaczyć ten brak zdolności kulinarnych, bo nadrabia w innych dziedzinach. Na miotle świetnie lata i skleja ludzi w szpitalu, plecie bransoletki i w ogóle, robi mnóstwo innych świetnych rzeczy.
- Łał, poważna praca. Fajnie. - kiwa głową. Nie nudziła się przynajmniej, bo wiedział doskonale, że w pracy z ludźmi nudzić się nie da. On sam również stał czasem za ladą w rodzinnej aptece i podawał ludziom leki, albo polecał maści. Czasem ucierał zioła na zapleczu, a czasem zamiatał salę, wesoło gawędząc ze starą panią Pinkstone, która przychodziła w każdą środę, opowiadała co u niej i częstowała ciasteczkami twardymi jak kamienie. Nie dało się tego jeść, ale żeby nie sprawiać jej przykrości Hiacynt zawsze łamał sobie na nich zęby i udawał, że są wyborne. A ona uśmiechała się lekko i ten właśnie uśmiech był całkowicie bezcenny.
Cichy chichot co rusz wypadał spomiędzy jego wąskich warg. Stawiali razem kolejne kroki, lawirując zręcznie wokół ogniska, pomiędzy innymi roztańczonymi parami, których przecież było tu całkiem sporo. Śliczne panny i ich dzielni kawalerowie, których szaty nosiły jeszcze ślady bliskiego spotkania z morską wodą - i odzienie Sprouta nie zdążyło jeszcze wyschnąć, ale kompletnie się tym nie przejmował, wirując w szaleńczym tańcu, który był połączeniem tańców balowych i tych z kompletnie innych kręgów, tych całkiem współczesnych.
- Neala! Ty świetnie tańczysz! - rzucił, przekrzykując głośny tłum i uniósł lekko rękę, okręcając dziewczynę wokół jej własnej osi. To było naprawdę miłe spotkanie i żałował czasem, że widują się tak rzadko. Będzie musiał odwiedzić kiedyś włości Weasleyów, teraz, zanim wakacje dobiegną końca, a on wróci do Hogwartu na kolejny, przedostatni już rok. Jak ten czas szybko leciał! Zanim się obejrzy będzie już dorosłym czarodziejem i co dalej? Jaką drogą podąży?... Okaże się, póki co jednak nie zaprzątał sobie tym głowy, mając w umyśle tylko to by nie podeptać Neali, nie pomylić kroków i nie wpaść na jakąś inną wirującą parę.
/ztx2
- Łał, poważna praca. Fajnie. - kiwa głową. Nie nudziła się przynajmniej, bo wiedział doskonale, że w pracy z ludźmi nudzić się nie da. On sam również stał czasem za ladą w rodzinnej aptece i podawał ludziom leki, albo polecał maści. Czasem ucierał zioła na zapleczu, a czasem zamiatał salę, wesoło gawędząc ze starą panią Pinkstone, która przychodziła w każdą środę, opowiadała co u niej i częstowała ciasteczkami twardymi jak kamienie. Nie dało się tego jeść, ale żeby nie sprawiać jej przykrości Hiacynt zawsze łamał sobie na nich zęby i udawał, że są wyborne. A ona uśmiechała się lekko i ten właśnie uśmiech był całkowicie bezcenny.
Cichy chichot co rusz wypadał spomiędzy jego wąskich warg. Stawiali razem kolejne kroki, lawirując zręcznie wokół ogniska, pomiędzy innymi roztańczonymi parami, których przecież było tu całkiem sporo. Śliczne panny i ich dzielni kawalerowie, których szaty nosiły jeszcze ślady bliskiego spotkania z morską wodą - i odzienie Sprouta nie zdążyło jeszcze wyschnąć, ale kompletnie się tym nie przejmował, wirując w szaleńczym tańcu, który był połączeniem tańców balowych i tych z kompletnie innych kręgów, tych całkiem współczesnych.
- Neala! Ty świetnie tańczysz! - rzucił, przekrzykując głośny tłum i uniósł lekko rękę, okręcając dziewczynę wokół jej własnej osi. To było naprawdę miłe spotkanie i żałował czasem, że widują się tak rzadko. Będzie musiał odwiedzić kiedyś włości Weasleyów, teraz, zanim wakacje dobiegną końca, a on wróci do Hogwartu na kolejny, przedostatni już rok. Jak ten czas szybko leciał! Zanim się obejrzy będzie już dorosłym czarodziejem i co dalej? Jaką drogą podąży?... Okaże się, póki co jednak nie zaprzątał sobie tym głowy, mając w umyśle tylko to by nie podeptać Neali, nie pomylić kroków i nie wpaść na jakąś inną wirującą parę.
/ztx2
28.10
Plaża w Dorset łagodnie zniżała się do morza, ale gdzieniegdzie wybrzeże i tak opadało ku wodzie skalistymi klifami. To właśnie po nich spacerował teraz Michael Tonks, nieświadomie formułując w głowie myśl, że wcale nie wyglądają jak te w Kent (wyglądały). Zresztą, nieważne. Jedna sytuacja, o której starał się nie myśleć, nie sprawi, że spacery nad morzem staną się mniej relaksujące. Przy plaży znajdował się nawet jego własny dom, co zapwniało rzadkie momenty odpoczynku i wytchnienia. Ostatnio dużo próbował tam wypoczywać, korzystając z ostatnich chwil nie-lodowatej pogody, starając się trzymać na dystans nawet od wnętrz Wrzosowego Wybrzeża i od ludzi. Wypadki w październiku sprawiły, że z wolna przestawał ufać samemu sobie, choć z całych sił starał się odzyskać kontrolę nad sobą, nad własną głową. Nosił się z zamiarem pójścia do magipsychiatry, ale jak miał pójść do Alexa, skoro w Azkabanie wilczy głos kazał mu go zjeść? Musiał z tym odczekać, jeszcze trochę. Na razie przyjmował przepisane mu eliksiry uspokajające, co zdawało się odrobinę pomagać, choć wpędzało go w senność i apatię. Senny nastrój usiłował zresztą rozchodzić teraz, korzystając z rzadkich kilku godzin dla siebie. Teleportował się z dala od Somerset, chcąc trochę zmienić otoczenie, rozchodzić stres.
Spróbować poćwiczyć. Zamknąć umysł. Już dawno próbował nauczyć się oklumencji, ale nie dociągnął tych wysiłków do końca, a po aresztowaniu Justine całkowicie zaniechał treningów. Nie mógł się wtedy na nich skupić, nadal zresztą nie mógł. Ale musiał próbować. Próbował więc zamknąć umysł, odegnać emocje i wspomnienia, zamknąć i odgrodzić od siebie jego, ale Fenrir ciągle przeszkadzał. Mike przyśpieszył kroku, czując pod czaszką inną obecność, zirytowaną i krnąbrną i nieposłuszną.
Obiecałeś...
Tak, obiecał, obiecał mu chwilę wolności, ale ta już była i co dobrego Fenrir z nią zrobił?! Mogli zginąć.
Zacisnął ze złością pięści, usiłując odgrodzić od siebie złość, tak jak chciał. Tyle, że był zły na siebie samego. Spróbował wsłuchać się w fale, ostatnio nie mógł znieść ciszy i...
...coś go rozproszyło. Ktoś. Samotna sylwetka na kolejnym klifie, ktoś długowłosy i stojący niebezpiecznie blisko krawędzi. Mike zmrużył oczy, bo sylwetka wydawała się dziwnie znajoma. Odruchowo przyśpieszył kroku, sięgając po różdżkę. Zdąży tam dobiec? A może powinien się tam teleportować? Ten człowiek nie wyglądał, jakby niewinnie patrzył w fale.
A może sam powinienem skoczyć.
Ani mi się waż!
zirytowałem Fenrira, rzucam kostką na efekty po Azkabanie
Plaża w Dorset łagodnie zniżała się do morza, ale gdzieniegdzie wybrzeże i tak opadało ku wodzie skalistymi klifami. To właśnie po nich spacerował teraz Michael Tonks, nieświadomie formułując w głowie myśl, że wcale nie wyglądają jak te w Kent (wyglądały). Zresztą, nieważne. Jedna sytuacja, o której starał się nie myśleć, nie sprawi, że spacery nad morzem staną się mniej relaksujące. Przy plaży znajdował się nawet jego własny dom, co zapwniało rzadkie momenty odpoczynku i wytchnienia. Ostatnio dużo próbował tam wypoczywać, korzystając z ostatnich chwil nie-lodowatej pogody, starając się trzymać na dystans nawet od wnętrz Wrzosowego Wybrzeża i od ludzi. Wypadki w październiku sprawiły, że z wolna przestawał ufać samemu sobie, choć z całych sił starał się odzyskać kontrolę nad sobą, nad własną głową. Nosił się z zamiarem pójścia do magipsychiatry, ale jak miał pójść do Alexa, skoro w Azkabanie wilczy głos kazał mu go zjeść? Musiał z tym odczekać, jeszcze trochę. Na razie przyjmował przepisane mu eliksiry uspokajające, co zdawało się odrobinę pomagać, choć wpędzało go w senność i apatię. Senny nastrój usiłował zresztą rozchodzić teraz, korzystając z rzadkich kilku godzin dla siebie. Teleportował się z dala od Somerset, chcąc trochę zmienić otoczenie, rozchodzić stres.
Spróbować poćwiczyć. Zamknąć umysł. Już dawno próbował nauczyć się oklumencji, ale nie dociągnął tych wysiłków do końca, a po aresztowaniu Justine całkowicie zaniechał treningów. Nie mógł się wtedy na nich skupić, nadal zresztą nie mógł. Ale musiał próbować. Próbował więc zamknąć umysł, odegnać emocje i wspomnienia, zamknąć i odgrodzić od siebie jego, ale Fenrir ciągle przeszkadzał. Mike przyśpieszył kroku, czując pod czaszką inną obecność, zirytowaną i krnąbrną i nieposłuszną.
Obiecałeś...
Tak, obiecał, obiecał mu chwilę wolności, ale ta już była i co dobrego Fenrir z nią zrobił?! Mogli zginąć.
Zacisnął ze złością pięści, usiłując odgrodzić od siebie złość, tak jak chciał. Tyle, że był zły na siebie samego. Spróbował wsłuchać się w fale, ostatnio nie mógł znieść ciszy i...
...coś go rozproszyło. Ktoś. Samotna sylwetka na kolejnym klifie, ktoś długowłosy i stojący niebezpiecznie blisko krawędzi. Mike zmrużył oczy, bo sylwetka wydawała się dziwnie znajoma. Odruchowo przyśpieszył kroku, sięgając po różdżkę. Zdąży tam dobiec? A może powinien się tam teleportować? Ten człowiek nie wyglądał, jakby niewinnie patrzył w fale.
A może sam powinienem skoczyć.
Ani mi się waż!
zirytowałem Fenrira, rzucam kostką na efekty po Azkabanie
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k8' : 5
'k8' : 5
| 1 listopada '57 |
Był poranek. Próbował zapomnieć, a one wracały. Czekoladowe, piwne, nawet te dwukolorowe… dość?. Nie był w stanie ich zapomnieć. Każda obietnica, ich błysk w oczach, które przecież w tamtych konkretnych momentach wydawały się płomykiem nadziei, tej samej, która napędzała jego do działania. Zawiódł. Historia powtarzała się ponownie, jednak tym bardziej było to coś innego niż brak możliwości powrotu do rodziny. Teraz wszystko zdarzyło się z jego winy. Potrafił spieprzyć każdą dobrą rzecz, która mogła trwać trochę dłużej, bo przecież same mówiły, że one też czegoś chciały, pragnęły, marzyły, a on psuł. Nie była to kwestia, tylko jego niedotrzymanych obietnic, chodziło o coś więcej, ten brak działania i niezdecydowanie. Zagubiony pomiędzy zbaczającą ze ścieżki moralnością a tym okrutnym uczuciem, że powinien coś zrobić, tylko co? Każda z nich była wyjątkowa. Nie rozumiał, dlaczego przytrafiało mu się to wtedy, kiedy nie był pewien kolejnego dnia, gdy na głowę runęły nie tylko największe marzenia, ale również dotychczas niby rozumiany świat.
Nie wiedział, kiedy znalazł się w znajomej okolicy. Nie pamiętał, kiedy z determinacją szedł do jakiegoś punktu, upragnionego celu, który zdawał się jedynym odpowiednim, by uciec od myśli, poczucia żalu, wstydliwego zawodu, parzącej nienawiści i obrzydzenia wobec samego siebie. Potrafił zliczyć na palcach dwóch dłoni moment, w którym stracił głowę w imię… czegoś. Wszystko zdawało się świeże, tak żywo przeżywane w głowie, bo wciąż pamiętał przysięgi złożone z prostych słów, te, które zdradził poprzez kolejne kłamstwa wypowiadane przez znienawidzone czucie. Nie chciał tego czucia, ale było już za późno. Z każdym krokiem bliżej klifu wyczuwał narastający powiew orzeźwiającego powietrza. Tego też nie zamierzał przeżywać, bo po co ponownie udawać, że chłód zastąpi czymś ulotnie ciepłym? Że będzie lepiej? Że zdoła je wszystkie przeprosić? Co miały do tego błahe słowa, kiedy wypowiedział ich zbyt wiele, gdy przełamał każdą ze swoich zasad i zatracił się we własnych kłamstwach? Po co dalej to ciągnąć? Przecież zasługiwał na najgorsze, a jednak budzenie się rano z pulsującą głową i obrzydliwym odorem z ulicy miał już za sobą, tak samo balansowanie z wytrzymałością organizmu, który powinien już dawno temu się poddać. Tego dnia miał zamiar sobie pomóc ze wszystkim, chociaż raz skupić się na sobie i wymierzyć odpowiednią karę, bo przecież powinien. Nie odrywał wzroku od wschodzącego słońca nad wodą. Było pięknie. Na to też nie zasługiwał patrzeć. Oczy spoczęły na krawędzi, przy której przystanął nieporuszony tym, że instynkt kazał się odsunąć, bo po co? Przecież ktoś musiał go skarcić, a co jest mocniejszego, jeśli nie wieczne potępienie?
Nawet nie zauważył kogoś obecności w pobliżu, bo przecież to nie był nikogo interes, on chciał tylko pochylić się lekko do przodu, prawie jakby leciał na miotle. Wzrok był pusty, a twarz blada. Każdy z piegów odznaczał się, jakby dobrze przewidywały, co nastąpi, kiedy zdecyduje się na tę niewypowiedzianą myśl, przed którą obejmowało go zbyt wiele emocji, by móc wybrać choćby jedną z nich. A wiatr wciąż wpadał za kołnierz.
Za chwilę przestanie.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Głowa mu pękała, poranek był... dziwny. Tangwystl, tamte słodycze, totalny kac. Spacer wcale nie pomagał, szczególnie, gdy zobaczył tą sylwetkę nad klifem. Wziął głęboki oddech, próbując uciszyć pulsowanie w skroniach i gniewny głos Fenrira.
Prawie się udało. Wilk miał ochotę na krew, na ofiary, ale nie teraz. Może dzisiaj, ale nie teraz. Mike musiał się nauczyć nad tym panować, minął już ponad miesiąc od powrotu z Azkabanu, a wcale nie było lepiej i...
...ta sylwetka stała tak blisko krawędzi klifu, tak bardzo blisko. Powracając z ciemności własnego umysłu do rzeczywistości, zamrugał powoli i wreszcie zrozumiał.
Czy ten ktoś chce...?
Otrząsnął się z marazmu, bo nie było czasu do stracenia.
Skupił się. Nie było czasu do stracenia, a sam nie znajdował się w sytuacji zagrożenia. Nie on. Ten drugi.
Teleportował się więc za plecy mężczyzny i wtedy go rozpoznał. Na moment go zatkało, ale ciało zareagowało szybciej niż emocje. Szarpnął mocno Reggiego za barki, by odciągnąć go od krawędzi klifu. Nie było czasu do stracenia, szczególnie jeśli trzask teleportacji zaalarmował mężczyznę.
-Reggie?! Co... co ty tu robisz? - wydusił, gdy znaleźli się już odrobinę dalej od krawędzi. Nadal mocno trzymał rudzielca za ramię, usiłując - jednocześnie - trzymać go w bezpiecznej odległości od przepaści, a zarazem odwrócić w swoją stronę. Podchwycić jego spojrzenie.
Dziwnie puste.
Nie, na pewno nie...
Chciałby nie widzieć, nie rozpoznać tego spojrzenia. Naprawdę bardzo by chciał. Może kiedyś zdołałby je zignorować, zignorować dziwnie bladą twarz, wmówić sobie, że Reggie tylko podziwia krajobrazy.
Ale nie dzisiaj. Nie po tym, gdy sam niejednokrotnie chciał skoczyć, sięgnąć po sznur, skończyć ze sobą. Nie po tym, gdy poznawał już tą minę i pustkę w źrenicach z własnego lustra.
Spodziewał się tego po samym sobie. Likantropia, pobyt w Azkabanie, wojna, przypadkowe przemiany, przygoda z narkotykami, to wszystko nim wstrząsnęło, zachwiało wiarę we własne człowieczeństwo.
Ale... Reggie?
Po nim się tego nie spodziewał.
Nigdy.
a rzucę sobie na sprawność!
Prawie się udało. Wilk miał ochotę na krew, na ofiary, ale nie teraz. Może dzisiaj, ale nie teraz. Mike musiał się nauczyć nad tym panować, minął już ponad miesiąc od powrotu z Azkabanu, a wcale nie było lepiej i...
...ta sylwetka stała tak blisko krawędzi klifu, tak bardzo blisko. Powracając z ciemności własnego umysłu do rzeczywistości, zamrugał powoli i wreszcie zrozumiał.
Czy ten ktoś chce...?
Otrząsnął się z marazmu, bo nie było czasu do stracenia.
Skupił się. Nie było czasu do stracenia, a sam nie znajdował się w sytuacji zagrożenia. Nie on. Ten drugi.
Teleportował się więc za plecy mężczyzny i wtedy go rozpoznał. Na moment go zatkało, ale ciało zareagowało szybciej niż emocje. Szarpnął mocno Reggiego za barki, by odciągnąć go od krawędzi klifu. Nie było czasu do stracenia, szczególnie jeśli trzask teleportacji zaalarmował mężczyznę.
-Reggie?! Co... co ty tu robisz? - wydusił, gdy znaleźli się już odrobinę dalej od krawędzi. Nadal mocno trzymał rudzielca za ramię, usiłując - jednocześnie - trzymać go w bezpiecznej odległości od przepaści, a zarazem odwrócić w swoją stronę. Podchwycić jego spojrzenie.
Dziwnie puste.
Nie, na pewno nie...
Chciałby nie widzieć, nie rozpoznać tego spojrzenia. Naprawdę bardzo by chciał. Może kiedyś zdołałby je zignorować, zignorować dziwnie bladą twarz, wmówić sobie, że Reggie tylko podziwia krajobrazy.
Ale nie dzisiaj. Nie po tym, gdy sam niejednokrotnie chciał skoczyć, sięgnąć po sznur, skończyć ze sobą. Nie po tym, gdy poznawał już tą minę i pustkę w źrenicach z własnego lustra.
Spodziewał się tego po samym sobie. Likantropia, pobyt w Azkabanie, wojna, przypadkowe przemiany, przygoda z narkotykami, to wszystko nim wstrząsnęło, zachwiało wiarę we własne człowieczeństwo.
Ale... Reggie?
Po nim się tego nie spodziewał.
Nigdy.
a rzucę sobie na sprawność!
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 29
'k100' : 29
Zdecydowanie nie powinien patrzeć, a tym bardziej widzieć tych wszystkich oczu, które pojawiały się i znikały w jego wyobraźni, tworząc potężny chaos. Nie był w stanie nad tym zapanować, bo jak można sprawić, aby świadomość zdrady zniknęła w niebycie? Wiedział, że przydałaby mu się jakaś znieczulica w postaci flaszki, ale przecież obiecał sam sobie, że nie sięgnie po to nigdy więcej. Zrobił krzywdę jednej, potem prawie drugiej, a trzecia... zjawiła się znikąd, tak jak on pojawił się wczorajszego dnia za sprawą przeklętego ciastka i wciąż nie potrafił pozbyć się jej z własnej głowy. Czekoladowe oczy, tak podobno-niepodobne do tych piwnych, a zielononiebieskie? Też zapadały w pamięć, każda z nich sprawiała, że mętlik w głowie jedynie się pogłębiał, tworząc jakąś tragiczną pułapkę bez dna, znowu się topił, tylko tym razem nie było tu jego kotwicy, za którą mógł złapać już nie tylko czysto fizycznie, ale również mentalnie, bo to właśnie jej obiecał wszystko, a potem skusił się do słodkiego grzechu.
Być może nie powinien być dla siebie tak ostry, ale cóż z tego, kiedy nie chodziło już o same słowa, ale także myśli. Starał się być tym, który mówi i adekwatnie do tego robi, co należy, a wychodził na najgorszy spośród wszystkich gatunków, ten niegodny zaufania. Wydawało się, że kajanie samego siebie nie jest dobrym pomysłem, a jednak w pewien sposób dodawało mu to odwagi w krokach, które jakoś bezwiednie przestały iść dalej przy skraju. To było bez sensu. Wszystko było bez sensu.
Najpierw nietrzeźwy zrobił krzywdę Celinie, potem wykazał się aktem agresji na Philippie, żeby finalnie spróbować przeprosić jedną i drugą, do których ciągnęło go bardziej niż ktokolwiek, kiedykolwiek byłby w stanie przypuszczać. Nagłość zwykle jawiła się w jego życiu jako podstawa, a jednak tym razem nie był w stanie nad tym zapanować. Przeproszenie sąsiadki o piwnych oczach, która dała mu dostęp, było czymś więcej, niż tylko spotkaniem i to też nie powinno mieć miejsca. Nigdy nikt tak się nie obnażył z własnych problemów, jakby nie było już żadnej ucieczki od bólu, a przecież on zawsze starał się pomóc. Elektryczny prąd przechodził wtedy nie tylko przez ciało, ale również gdzieś w środku, bo dobrze pamiętał to uczucie rozpędzonej piersi, które miało całkiem inne przełożenie w stosunku do klęczącej przed nim narkomanki. Na domiar wszystkiego pojawiła się ona, ta, której w żaden sposób nie spodziewał się spotkać w takich okolicznościach i z takim uczuciem. Hannah nigdy nie była przez niego brana pod uwagę inaczej niż... jako koleżanka z drużyny, bo czymże więcej mogła być! Może i rozmawiał na temat dziewczyn, ale w przypadku drużyny zawsze chodziło o Quidditch i właśnie to było najważniejsze. Wtedy, teraz czasy nieziemsko się zmieniły i sam nie potrafił już odnaleźć pomiędzy tym wszystkim balansu. Pojechał do Archibalda na terapię, bo przecież nie chciał nikogo krzywdzić, nie kiedy piwne tęczówki zawładnęły całym jego światem, przewracając wszystko po kolei, obrywając go z każdej możliwej osłony, którą podnosił. Chciał wrócić na Pont Street, a jednak nie potrafił zdradzać jej w ten sposób. Magicznie wręcz spędzone dni, kiedy głównie milczeli, napawając się sobą wzajemnie, musiały szybko przejść do momentu przełamania, gdy wyruszył załatwiać sprawy... a w ich trakcie wyzbył się myśli o niej na dobę i wciąż ledwo potrafił to zrozumieć, bo zamiast o swoim ratunku, myślał o czekoladzie rozpływającej się w oczach Hannah. Coraz mniej intensywnie, a jednak ten uśmiech, który serwowała mu za każdym razem, nie był w stanie ulecieć z jego głowy. Był tak głęboko zatracony, a wystarczyło tylko zrobić krok dalej i już praktycznie się na to odważył, kiedy coś strzeliło za plecami, zaraz szarpiąc do tyłu.
Niczym kłoda dał się odciągnąć w tył, robią kilka sztywnych kroków. Jakoś nie bardzo rozumiał, że ktoś tam był, bo po co? Przecież zdrajcy nie powinni żyć, nie tacy, którzy krzywdzą i zamiast coś naprawiać, jedynie niszczą bardziej. Puste oczy odnalazły jakąś brodę, wydawała się dosyć znajoma, tylko co z tego? Bez większego entuzjazmu, podniósł wzrok, odnajdując Michaela, którego, nawet jeśli rozpoznał, to przez chwilę nie wydusił z siebie ani słowa. Dopiero po chwili dotarło do niego, że Tonks tam rzeczywiście był. Zasłonił mu klif i możliwość zrobienia kroku, wbijając przy tym dłoń w jego ramię. Chyba nawet bolało, ale to też nie był problem. Nie do końca potrafił odpowiedzieć siłą na siłę, bo już nie było w nim ani krzty chęci walki.
- Mike - bardziej mruknął, niż wypowiedział zdrobnienie jego imienia. - Co Ty tu robisz? - spytał jałowo, powtarzając po nim pytanie, bo przecież wcale nie zamierzał nic mówić... nic a nic... a oczy powędrowały mu nad ramieniem Tonksa, gdzie był horyzont. - Ja... nie zasługuję na życie. - stwierdził pusto, nawet nie próbował wyłapać wzroku gościa, który świecił mu przykładem. Zdawało się, że pierwszy raz faktycznie mówił coś... szczerze? Głęboko? Raczej tak bezpośrednio od siebie. Nie było w tym ani grama sielanki, jaka odbyła się w Norwegii, choć również tam na karku czuć było obowiązki, to przecież nigdy nie byli na takim poziomie, żeby móc mówić o swoich błędach. Taras zmienił trochę postać Tonksa w jego oczach, ale teraz już w sumie to też nie miało znaczenia, bo przecież zrobi ten krok dalej, wystarczyło, tylko żeby Mike zasłonił oczy.
Spróbował mu się wyrwać.
| Też sobie rzucam na sprawność, a co! (Wtedy jeszcze było S: 7) - przeciwstawny
Być może nie powinien być dla siebie tak ostry, ale cóż z tego, kiedy nie chodziło już o same słowa, ale także myśli. Starał się być tym, który mówi i adekwatnie do tego robi, co należy, a wychodził na najgorszy spośród wszystkich gatunków, ten niegodny zaufania. Wydawało się, że kajanie samego siebie nie jest dobrym pomysłem, a jednak w pewien sposób dodawało mu to odwagi w krokach, które jakoś bezwiednie przestały iść dalej przy skraju. To było bez sensu. Wszystko było bez sensu.
Najpierw nietrzeźwy zrobił krzywdę Celinie, potem wykazał się aktem agresji na Philippie, żeby finalnie spróbować przeprosić jedną i drugą, do których ciągnęło go bardziej niż ktokolwiek, kiedykolwiek byłby w stanie przypuszczać. Nagłość zwykle jawiła się w jego życiu jako podstawa, a jednak tym razem nie był w stanie nad tym zapanować. Przeproszenie sąsiadki o piwnych oczach, która dała mu dostęp, było czymś więcej, niż tylko spotkaniem i to też nie powinno mieć miejsca. Nigdy nikt tak się nie obnażył z własnych problemów, jakby nie było już żadnej ucieczki od bólu, a przecież on zawsze starał się pomóc. Elektryczny prąd przechodził wtedy nie tylko przez ciało, ale również gdzieś w środku, bo dobrze pamiętał to uczucie rozpędzonej piersi, które miało całkiem inne przełożenie w stosunku do klęczącej przed nim narkomanki. Na domiar wszystkiego pojawiła się ona, ta, której w żaden sposób nie spodziewał się spotkać w takich okolicznościach i z takim uczuciem. Hannah nigdy nie była przez niego brana pod uwagę inaczej niż... jako koleżanka z drużyny, bo czymże więcej mogła być! Może i rozmawiał na temat dziewczyn, ale w przypadku drużyny zawsze chodziło o Quidditch i właśnie to było najważniejsze. Wtedy, teraz czasy nieziemsko się zmieniły i sam nie potrafił już odnaleźć pomiędzy tym wszystkim balansu. Pojechał do Archibalda na terapię, bo przecież nie chciał nikogo krzywdzić, nie kiedy piwne tęczówki zawładnęły całym jego światem, przewracając wszystko po kolei, obrywając go z każdej możliwej osłony, którą podnosił. Chciał wrócić na Pont Street, a jednak nie potrafił zdradzać jej w ten sposób. Magicznie wręcz spędzone dni, kiedy głównie milczeli, napawając się sobą wzajemnie, musiały szybko przejść do momentu przełamania, gdy wyruszył załatwiać sprawy... a w ich trakcie wyzbył się myśli o niej na dobę i wciąż ledwo potrafił to zrozumieć, bo zamiast o swoim ratunku, myślał o czekoladzie rozpływającej się w oczach Hannah. Coraz mniej intensywnie, a jednak ten uśmiech, który serwowała mu za każdym razem, nie był w stanie ulecieć z jego głowy. Był tak głęboko zatracony, a wystarczyło tylko zrobić krok dalej i już praktycznie się na to odważył, kiedy coś strzeliło za plecami, zaraz szarpiąc do tyłu.
Niczym kłoda dał się odciągnąć w tył, robią kilka sztywnych kroków. Jakoś nie bardzo rozumiał, że ktoś tam był, bo po co? Przecież zdrajcy nie powinni żyć, nie tacy, którzy krzywdzą i zamiast coś naprawiać, jedynie niszczą bardziej. Puste oczy odnalazły jakąś brodę, wydawała się dosyć znajoma, tylko co z tego? Bez większego entuzjazmu, podniósł wzrok, odnajdując Michaela, którego, nawet jeśli rozpoznał, to przez chwilę nie wydusił z siebie ani słowa. Dopiero po chwili dotarło do niego, że Tonks tam rzeczywiście był. Zasłonił mu klif i możliwość zrobienia kroku, wbijając przy tym dłoń w jego ramię. Chyba nawet bolało, ale to też nie był problem. Nie do końca potrafił odpowiedzieć siłą na siłę, bo już nie było w nim ani krzty chęci walki.
- Mike - bardziej mruknął, niż wypowiedział zdrobnienie jego imienia. - Co Ty tu robisz? - spytał jałowo, powtarzając po nim pytanie, bo przecież wcale nie zamierzał nic mówić... nic a nic... a oczy powędrowały mu nad ramieniem Tonksa, gdzie był horyzont. - Ja... nie zasługuję na życie. - stwierdził pusto, nawet nie próbował wyłapać wzroku gościa, który świecił mu przykładem. Zdawało się, że pierwszy raz faktycznie mówił coś... szczerze? Głęboko? Raczej tak bezpośrednio od siebie. Nie było w tym ani grama sielanki, jaka odbyła się w Norwegii, choć również tam na karku czuć było obowiązki, to przecież nigdy nie byli na takim poziomie, żeby móc mówić o swoich błędach. Taras zmienił trochę postać Tonksa w jego oczach, ale teraz już w sumie to też nie miało znaczenia, bo przecież zrobi ten krok dalej, wystarczyło, tylko żeby Mike zasłonił oczy.
Spróbował mu się wyrwać.
| Też sobie rzucam na sprawność, a co! (Wtedy jeszcze było S: 7) - przeciwstawny
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
The member 'Reggie Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 71
'k100' : 71
Zmusił Reggiego do spojrzenia na siebie, do odwrócenia się od krawędzi klifu - zdawało mu się, że to sukces, że będzie dobrze.
Tylko zdawało.
Bowiem wyraz twarzy Weasleya i nieobecna pustka w źrenicach przeraziły Michaela równie mocno - jeśli nie mocniej - niż świadomość, że przyjaciel znajduje się na krawędzi wysokiej skały.
Przeraziły stokroć mocniej, niż gdyby widział tą scenę jeszcze kilka lat temu.
Dlatego, że były tak bardzo znajome. Przez mgnienie sekundy nie widział przed sobą twarzy przyjaciela, rudych włosów, spojrzenia, które czasami próbował rozpoznać nawet pod metamorfomagiczną przemianą. Dorastał w końcu z Just gdy odkrywała własny talent, ćwiczył na niej spostrzegawczość, chciał znać swoich bliskich - nawet gdy przybierali inne ciała. Dzisiaj Reggie był sobą, nie przyjął żadnej maski - a mimo wszystko był jakby obcy.
Bo jego puste źrenice zdały się Michaelowi lustrzanym odbiciem własnych. Dłoń na ramieniu przyjaciela zadrżała lekko, gdy w Tonksa uderzyła chaotyczna faeria skojarzeń i emocji, gdy wspomnienia odezwały się uczuciami. Jednym uczuciem.
Zaczęło mu towarzyszyć odkąd obudził się w szpitalu z pogryzionym barkiem. Z różną intensywnością. Czasem spychał je na dno świadomości. Czasem próbował o nim zapomnieć. Czasem zaś owładnięty był tylko tą jedną myślą, negocjował z samym sobą, odwlekał nieuchronne, wmawiał sobie, że wojna stanie się szlachetniejszym spełnieniem tego destrukcyjnego i jakże kuszącego pragnienia.
Pragnienia śmierci.
Całe życie wyrastał w pragnieniu sprawiedliwości, więc gdy sam zaczął upadać - logicznym wydawało się wymierzenie sobie kary.
Kara śmierci byłaby przecież odpowiednia. Przez jego błąd w ocenie sytuacji od kłów wilkołaka zginęła dwójka dobrych aurorów. A potem katastrofy tylko się mnożyły - wszyscy ludzie, których nie zdążył uratować na wojnie, Hannah, której zagroził gdy była gościem pod jego własnym dachem, smak ludzkiej krwi na własnych wilczych zębach, niemoc w obliczu pocałunku dementora, niemoc w obliczu Crucio, ta straszna niemoc i odrętwienie, a wreszcie egoistyczne sięgnięcie po coś całkowicie szalonego i nieodpowiedzialnego, z kimś całkowicie niewinnym (bo nawyków trudno się wyzbyć, a Mike wciąż uważał młodzieńca z narkotykami za mniej winnego całej sytuacji niż samego siebie).
Michael Tonks pragnął umrzeć, a zarazem pragnął żyć i właśnie to pragnienie śmierci - przeplecione z czystą rezygnacją, nieskażone wolą walki - zobaczył w oczach człowieka, który był mu bliski niczym brat.
Nawet gdyby nie widział, to Reggie sam to powiedział. Szczerze. Dobitnie. Głosem tak głuchym, że mrożącym krew w żyłach.
-Co... - wydusił Mike tylko, bezsilnie, niedowierzająco. Wiedział, jak to jest, ale...
...nie mógł dopasować własnego dramatu do osoby Reggiego, nie potrafił. Trzeba bardzo siebie nienawidzić, by skazać się na śmierć. Trzeba zrobić coś niewybaczalnego. Michael słyszał już od Reggiego, co stało się w Oslo, ale gdy rozmawiali we wrześniu - Weasley wydawał się gotowy do działania, wydawał się jakoś dźwigać na nogi. Wypadki w pracy były zresztą nieodłączną częścią ich pracy, ten Michaela po prostu splótł się nieszczęśliwie z likantropią i osobistymi tragediami. Wstrzymał oddech, zastanawiając się, czy powinien był dopytywać te dwa miesiące temu, czy czegoś nie zauważył. Co się mogło stać? Czy coś musiało się stać?
W głębi serca nie wierzył przecież, że cokolwiek się stało.
Miał Reggiego za dobrego i prawego człowieka. Cudownego przyjaciela - pomimo wszystkich piw i dowcipów, które stały się zarzewiem ich przyjaźni, widział przecież w Weasleyu kogoś poważnego, o szlachetnym sercu. Kogoś, kim sam chciałby być. Kogoś, kto nigdy nie zrobiłby nic podłego.
Nawet nie wiedział, jak bardzo obydwoje wyidealizowali siebie nawzajem i jak bardzo może zaboleć szczerość.
Nie mógł zebrać słów, sercem targały jedynie lęk i niedowierzanie - na szczęście, Reggie zadał mu pytanie, co pomogło się nieco otrząsnąć.
-Spaceruję. - szczęśliwy zbieg okoliczności? Wziął głębszy wdech, zmarszczył lekko brwi. -Oczywiście, że zasługujesz. Nie mów tak Reggie, nawet tak nie myśl. Odsuńmy się od tej krawędzi. - zaproponował, powoli, a łagodność w przedziwny sposób mieszała się w głosie ze stanowczością. Był w końcu nauczony komunikować się konkretnie, po aurorsku - ale zarazem Weasleya traktował niczym brata, a nie kolegę po fachu.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby Reggie mu się nie wyszarpnął. Mocno, strząsając lewą dłoń Tonksa ze swojego ramienia.
Spojrzał na niego z niedowierzaniem i zareagował całkowicie instynktownie.
-Protego Totalum! - szepnął, chwytając mocniej różdżkę w prawej dłoni - narzędzie magii było pod ręką, w końcu się tutaj teleportował. Pragnął odgrodzić siebie i Reggiego od wszystkiego, dosłownie stworzyć im bezpieczne miejsce, miejsce, z którego Weasley nie mógł nieopatrznie się cofnąć i zbyt szybko zbliżyć do krawędzi klifu. Wciąż mógł, ale magiczna bariera nieco go opóźni - a Michaelowi da czas na reakcję.
-Spokojnie, Reggie. Jesteśmy bezpieczni, sami. Powiesz mi - przełknął ślinę, świadom, że zupełnie nie umiał o tym rozmawiać.
Nie umiał nawet sobie z tym poradzić.
-co się stało...? - wychrypiał, odciągając Reggiego od brzegu. Miał wrażenie, że jego przyjaciel urwał się z księżyca.
/zt
połowicznie udane (95) protego totalum, pewnie chroni gorzej niż całkiem udane, ale Michaelowi chodziło o to, że wyjście z kopuły jest akcją
Tylko zdawało.
Bowiem wyraz twarzy Weasleya i nieobecna pustka w źrenicach przeraziły Michaela równie mocno - jeśli nie mocniej - niż świadomość, że przyjaciel znajduje się na krawędzi wysokiej skały.
Przeraziły stokroć mocniej, niż gdyby widział tą scenę jeszcze kilka lat temu.
Dlatego, że były tak bardzo znajome. Przez mgnienie sekundy nie widział przed sobą twarzy przyjaciela, rudych włosów, spojrzenia, które czasami próbował rozpoznać nawet pod metamorfomagiczną przemianą. Dorastał w końcu z Just gdy odkrywała własny talent, ćwiczył na niej spostrzegawczość, chciał znać swoich bliskich - nawet gdy przybierali inne ciała. Dzisiaj Reggie był sobą, nie przyjął żadnej maski - a mimo wszystko był jakby obcy.
Bo jego puste źrenice zdały się Michaelowi lustrzanym odbiciem własnych. Dłoń na ramieniu przyjaciela zadrżała lekko, gdy w Tonksa uderzyła chaotyczna faeria skojarzeń i emocji, gdy wspomnienia odezwały się uczuciami. Jednym uczuciem.
Zaczęło mu towarzyszyć odkąd obudził się w szpitalu z pogryzionym barkiem. Z różną intensywnością. Czasem spychał je na dno świadomości. Czasem próbował o nim zapomnieć. Czasem zaś owładnięty był tylko tą jedną myślą, negocjował z samym sobą, odwlekał nieuchronne, wmawiał sobie, że wojna stanie się szlachetniejszym spełnieniem tego destrukcyjnego i jakże kuszącego pragnienia.
Pragnienia śmierci.
Całe życie wyrastał w pragnieniu sprawiedliwości, więc gdy sam zaczął upadać - logicznym wydawało się wymierzenie sobie kary.
Kara śmierci byłaby przecież odpowiednia. Przez jego błąd w ocenie sytuacji od kłów wilkołaka zginęła dwójka dobrych aurorów. A potem katastrofy tylko się mnożyły - wszyscy ludzie, których nie zdążył uratować na wojnie, Hannah, której zagroził gdy była gościem pod jego własnym dachem, smak ludzkiej krwi na własnych wilczych zębach, niemoc w obliczu pocałunku dementora, niemoc w obliczu Crucio, ta straszna niemoc i odrętwienie, a wreszcie egoistyczne sięgnięcie po coś całkowicie szalonego i nieodpowiedzialnego, z kimś całkowicie niewinnym (bo nawyków trudno się wyzbyć, a Mike wciąż uważał młodzieńca z narkotykami za mniej winnego całej sytuacji niż samego siebie).
Michael Tonks pragnął umrzeć, a zarazem pragnął żyć i właśnie to pragnienie śmierci - przeplecione z czystą rezygnacją, nieskażone wolą walki - zobaczył w oczach człowieka, który był mu bliski niczym brat.
Nawet gdyby nie widział, to Reggie sam to powiedział. Szczerze. Dobitnie. Głosem tak głuchym, że mrożącym krew w żyłach.
-Co... - wydusił Mike tylko, bezsilnie, niedowierzająco. Wiedział, jak to jest, ale...
...nie mógł dopasować własnego dramatu do osoby Reggiego, nie potrafił. Trzeba bardzo siebie nienawidzić, by skazać się na śmierć. Trzeba zrobić coś niewybaczalnego. Michael słyszał już od Reggiego, co stało się w Oslo, ale gdy rozmawiali we wrześniu - Weasley wydawał się gotowy do działania, wydawał się jakoś dźwigać na nogi. Wypadki w pracy były zresztą nieodłączną częścią ich pracy, ten Michaela po prostu splótł się nieszczęśliwie z likantropią i osobistymi tragediami. Wstrzymał oddech, zastanawiając się, czy powinien był dopytywać te dwa miesiące temu, czy czegoś nie zauważył. Co się mogło stać? Czy coś musiało się stać?
W głębi serca nie wierzył przecież, że cokolwiek się stało.
Miał Reggiego za dobrego i prawego człowieka. Cudownego przyjaciela - pomimo wszystkich piw i dowcipów, które stały się zarzewiem ich przyjaźni, widział przecież w Weasleyu kogoś poważnego, o szlachetnym sercu. Kogoś, kim sam chciałby być. Kogoś, kto nigdy nie zrobiłby nic podłego.
Nawet nie wiedział, jak bardzo obydwoje wyidealizowali siebie nawzajem i jak bardzo może zaboleć szczerość.
Nie mógł zebrać słów, sercem targały jedynie lęk i niedowierzanie - na szczęście, Reggie zadał mu pytanie, co pomogło się nieco otrząsnąć.
-Spaceruję. - szczęśliwy zbieg okoliczności? Wziął głębszy wdech, zmarszczył lekko brwi. -Oczywiście, że zasługujesz. Nie mów tak Reggie, nawet tak nie myśl. Odsuńmy się od tej krawędzi. - zaproponował, powoli, a łagodność w przedziwny sposób mieszała się w głosie ze stanowczością. Był w końcu nauczony komunikować się konkretnie, po aurorsku - ale zarazem Weasleya traktował niczym brata, a nie kolegę po fachu.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby Reggie mu się nie wyszarpnął. Mocno, strząsając lewą dłoń Tonksa ze swojego ramienia.
Spojrzał na niego z niedowierzaniem i zareagował całkowicie instynktownie.
-Protego Totalum! - szepnął, chwytając mocniej różdżkę w prawej dłoni - narzędzie magii było pod ręką, w końcu się tutaj teleportował. Pragnął odgrodzić siebie i Reggiego od wszystkiego, dosłownie stworzyć im bezpieczne miejsce, miejsce, z którego Weasley nie mógł nieopatrznie się cofnąć i zbyt szybko zbliżyć do krawędzi klifu. Wciąż mógł, ale magiczna bariera nieco go opóźni - a Michaelowi da czas na reakcję.
-Spokojnie, Reggie. Jesteśmy bezpieczni, sami. Powiesz mi - przełknął ślinę, świadom, że zupełnie nie umiał o tym rozmawiać.
Nie umiał nawet sobie z tym poradzić.
-co się stało...? - wychrypiał, odciągając Reggiego od brzegu. Miał wrażenie, że jego przyjaciel urwał się z księżyca.
/zt
połowicznie udane (95) protego totalum, pewnie chroni gorzej niż całkiem udane, ale Michaelowi chodziło o to, że wyjście z kopuły jest akcją
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 28.10.21 18:29, w całości zmieniany 1 raz
przychodzimy stąd
Stevie uniósł wyżej brew zaciekawiony nawet mocniej tematem. Co prawda z architekturą nigdy w życiu nie miał nic wspólnego, ale zdarzało mu się załatać dziurę w dachu, naprawić okno, albo przemalować płot. Spodziewał się jednak, że podobne czynności niewiele mają wspólnego z tym, czym zajmowała się pani Flume.
— Architekturze mugolskiej? — zaciekawił się jeszcze mocniej, usiłując pociągnąć kobietę za język, aby wyjawiła mu więcej. Nie było problemem i ciekawym zagadnieniem budownictwo samo w sobie, a konkretny zbiór informacji, który mógłby zostać przez niego wykorzystany w przypadku innych konstrukcji. Może kwestie typowo inżynierskie były tam opisane szczególnie ciekawie? Na przykład zawsze interesowało go jaki rodzaj prętów, o jakim skręcie mógłby utrzymać warsztat w górze. Dla czystego eksperymentu chętnie uniósłby dom do góry, ale prawdopodobnie zakończyłoby się to fiaskiem i kompletną demolką. Nie było sensu psuć tego, co jeszcze było zdatne do użycia. Posmutniał na chwilę gdy na myśl wpadła tęcza, a właściwie jej brak pod ciężkimi chmurami, które osiadły nad Anglią, ale przecież życie musiało jakoś się toczyć.
— Nie ma co, tak jest! — dziarskim tonem potwierdził słowa kobiety, próbując rzeczywiście w nie uwierzyć. Smutek obejmował jego serce zbyt długo już, ale wojna rzucała na taśmę adrenalinę, a on chętnie podążał w wir wydarzeń, dał się pognać zawierusze. Teraz czekało na nich jednak zadanie stosunkowo bezpieczne, ale szczególnie ważne, o ile radio miało porządnie zacząć działać już z końcem stycznia. Zjawiając się w kolejnych domach, próbował więc z całych sił przekonać do pomocy ich mieszkańców, zapewniał o tym jak działa Zakon Feniksa, i że nie są sami, że wszystko będzie dobrze. Tonący brzytwy się chwyta. Często zostawiał tam nadmiar pluskiew, prosił, aby ponieśli je dalej.
Musieli jednak ruszyć dalej, zostawiając kawałek Dorset za sobą. Targ w centrum Bournemouth był doskonałą okazją do spotkania większej ilości ludzi, którzy rzeczywiście chcieliby ich słuchać. Umawiając się na dokładne miejsce spotkania, teleportował się po to, aby niedługo potem odnaleźć z powrotem swoją towarzyszkę.
— Jak minęła podróż? — wysilił się nawet na krótki żart, bo ta nie była przesadnie długa, przecież widzieli się minutę wcześniej. Na targu nie było zbędnego przepychu. Podstawowe produkty żywnościowe, pojedyncze ubrania, wełniane rękawiczki i czapki, a nawet meble, które wyraźnie swoje najlepsze lata miały już za sobą. Wokół panował mróz. Zima stulecia, która nawiedziła Anglię, nie zwiastowała niczego dobrego, na szczęście nad tym terenem był dach. Przynajmniej nie padało im na głowy.
— Peter! — przywitał uściskiem dłoni starego znajomego, który sam wspierał Zakon Feniksa swoimi działaniami w terenie. — Poznaj, proszę, to pani Moira Flume — przedstawił towarzyszkę, na co Peter uśmiechnął się szarmancko i zanim Stevie zdążył cokolwiek dodać, schylił głowę, ściągając czapkę.
— Cóż za przyjemność, całuję rączki — jak powiedział, tak zrobił, chwytając za dłonie kobiety.
— Peter, mamy pluskwy. ZNACZY! Nie takie co siadają na psach. Radiowe pluskwy, spójrz — z torby wyciągnął kilka małych urządzeń i konspiracyjnym szeptem nachylił się do niego, spojrzeniem zapraszając też Moirę. — Ruszamy z Ptasim Radiem. 31 stycznia, już zaraz. To jest do odbiorników, wsadzasz takie i radio nadaje. Ma podwójny system weryfikacji — spojrzał jeszcze na kobietę, aby ta objaśniła szczegóły, a sam schylił się do walizki, wyciągając z niej więcej urządzeń.
Stevie uniósł wyżej brew zaciekawiony nawet mocniej tematem. Co prawda z architekturą nigdy w życiu nie miał nic wspólnego, ale zdarzało mu się załatać dziurę w dachu, naprawić okno, albo przemalować płot. Spodziewał się jednak, że podobne czynności niewiele mają wspólnego z tym, czym zajmowała się pani Flume.
— Architekturze mugolskiej? — zaciekawił się jeszcze mocniej, usiłując pociągnąć kobietę za język, aby wyjawiła mu więcej. Nie było problemem i ciekawym zagadnieniem budownictwo samo w sobie, a konkretny zbiór informacji, który mógłby zostać przez niego wykorzystany w przypadku innych konstrukcji. Może kwestie typowo inżynierskie były tam opisane szczególnie ciekawie? Na przykład zawsze interesowało go jaki rodzaj prętów, o jakim skręcie mógłby utrzymać warsztat w górze. Dla czystego eksperymentu chętnie uniósłby dom do góry, ale prawdopodobnie zakończyłoby się to fiaskiem i kompletną demolką. Nie było sensu psuć tego, co jeszcze było zdatne do użycia. Posmutniał na chwilę gdy na myśl wpadła tęcza, a właściwie jej brak pod ciężkimi chmurami, które osiadły nad Anglią, ale przecież życie musiało jakoś się toczyć.
— Nie ma co, tak jest! — dziarskim tonem potwierdził słowa kobiety, próbując rzeczywiście w nie uwierzyć. Smutek obejmował jego serce zbyt długo już, ale wojna rzucała na taśmę adrenalinę, a on chętnie podążał w wir wydarzeń, dał się pognać zawierusze. Teraz czekało na nich jednak zadanie stosunkowo bezpieczne, ale szczególnie ważne, o ile radio miało porządnie zacząć działać już z końcem stycznia. Zjawiając się w kolejnych domach, próbował więc z całych sił przekonać do pomocy ich mieszkańców, zapewniał o tym jak działa Zakon Feniksa, i że nie są sami, że wszystko będzie dobrze. Tonący brzytwy się chwyta. Często zostawiał tam nadmiar pluskiew, prosił, aby ponieśli je dalej.
Musieli jednak ruszyć dalej, zostawiając kawałek Dorset za sobą. Targ w centrum Bournemouth był doskonałą okazją do spotkania większej ilości ludzi, którzy rzeczywiście chcieliby ich słuchać. Umawiając się na dokładne miejsce spotkania, teleportował się po to, aby niedługo potem odnaleźć z powrotem swoją towarzyszkę.
— Jak minęła podróż? — wysilił się nawet na krótki żart, bo ta nie była przesadnie długa, przecież widzieli się minutę wcześniej. Na targu nie było zbędnego przepychu. Podstawowe produkty żywnościowe, pojedyncze ubrania, wełniane rękawiczki i czapki, a nawet meble, które wyraźnie swoje najlepsze lata miały już za sobą. Wokół panował mróz. Zima stulecia, która nawiedziła Anglię, nie zwiastowała niczego dobrego, na szczęście nad tym terenem był dach. Przynajmniej nie padało im na głowy.
— Peter! — przywitał uściskiem dłoni starego znajomego, który sam wspierał Zakon Feniksa swoimi działaniami w terenie. — Poznaj, proszę, to pani Moira Flume — przedstawił towarzyszkę, na co Peter uśmiechnął się szarmancko i zanim Stevie zdążył cokolwiek dodać, schylił głowę, ściągając czapkę.
— Cóż za przyjemność, całuję rączki — jak powiedział, tak zrobił, chwytając za dłonie kobiety.
— Peter, mamy pluskwy. ZNACZY! Nie takie co siadają na psach. Radiowe pluskwy, spójrz — z torby wyciągnął kilka małych urządzeń i konspiracyjnym szeptem nachylił się do niego, spojrzeniem zapraszając też Moirę. — Ruszamy z Ptasim Radiem. 31 stycznia, już zaraz. To jest do odbiorników, wsadzasz takie i radio nadaje. Ma podwójny system weryfikacji — spojrzał jeszcze na kobietę, aby ta objaśniła szczegóły, a sam schylił się do walizki, wyciągając z niej więcej urządzeń.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
- Dokładnie tak! Można się zdziwić, jakie mugole posiadają ciekawe mechanizmy i pomysły, sama często bywałam zaskoczona! Potrafią tworzyć takie cuda bez magii.. zresztą wielu z nich poznałam i są to naprawdę niesamowici artyści! Warto zobaczyć to wszystko na własne oczy, porozmawiać z nimi, większość architektów to naprawdę interesujące osobowości, całkiem łatwo do nich dotrzeć. Kilka lat temu poznałam takiego profesora, który wykładał w Londynie, mam nawet jego książkę, jeśli miałbyś ochotę, mogę Ci pożyczyć!- rzekła z entuzjazmem. Sporo podróżowała w swoim życiu, a głównym celem jej wędrówki po świecie było właśnie podziwianie piękna świata, w szczególności architektury. Po to właściwie to robiła, aby mieć się czym inspirować w swojej pracy.
- Takie podejście zdecydowanie bardziej mi się podoba! Wiem, że bywa ciężko, wszyscy widzimy, jak jest. Trzeba się jednak pozytywnie nastawić, może brzmi to głupio, jednak wierzę, że myśli przyciągają wydarzenia.. lepiej więc nastawić się pozytywnie, jeśli ma to zadziałać.- może nie brzmiało to wszystko zbyt poważnie, jednak gdzieś w głębi serca naprawdę wierzyła w to, że tak jest. Wolała szukać pozytywów, chociaż nie było ich zbyt wielu. Na świecie robiło się coraz bardziej niebezpiecznie, wróg czaił się za każdym rogiem, pozostawała im jednak wiara i nadzieja na lepsze jutro. To właściwie utrzymywało ją przy życiu, w końcu ta sytuacja nie może trwać wiecznie.
Postanowili udać się dalej. Moirze podobała się perspektywa dalszego rozdawania pluskiew. Szczególnie po tym, gdy zobaczyła, jak reagują ludzie na wynalazek Steviego, można by powiedzieć, że te reakcje uskrzydlały i powodowały, że chciało się informować więcej osób. Cieszyło ją to ogromnie, widać było, że innym również zależy na tym, aby słyszeć dobre nowiny. Potrzebowali czegoś takiego, odrobiny nadziei, która będzie im przekazywana dzięki wynalazkowi pana Becketta. Teleportowała się chwilę po Steviem. Poprawiła dłonią włosy, które wiatr jej czesał pomimo cylindra, którego miała na czubku głowy. - Szybko.- rzekła z uśmiechem do mężczyzny.
Wtem pojawił się znajomy Becketta, musiał być znajomym skoro mężczyzna znał jego imię. Skłoniła się, kiedy została przedstawiona. - Miło mi Pana poznać.- posłała mężczyźnie ciepły uśmiech.
- To pluskwa radiowa, trzeba ją włożyć do odbiornika, jakiegokolwiek. Wtedy ustawić na częstotliwość 101,1, trzeba to zapamiętać 101,1, ważne aby się nie pomylić. Następnie wpisać kod 10 07 19 55 i wrócić na oryginalną częstotliwość. Bardzo proste, nieprawdaż? Rozumie Pan, czy może powtórzyć.
Kiedy skończyli rozmawiać z mężczyzną, przypomniała sobie o jednej istotnej rzeczy. - Byłabym zapomniała! Przyniosłam coś dla cechu, kilka składników, które mogą się Wam przydać. Znalazłam u siebie srebrny gwiezdny pył (3), sproszkowany meteoryt (4), księżycowy pył, złoto (2), ołów, krzem, myślę, że będziesz wiedział jak to dobrze wykorzystać.- przekazała mężczyźnie komponenty, po czym się z nim pożegnała i teleportowała do siebie.
// zt
- Takie podejście zdecydowanie bardziej mi się podoba! Wiem, że bywa ciężko, wszyscy widzimy, jak jest. Trzeba się jednak pozytywnie nastawić, może brzmi to głupio, jednak wierzę, że myśli przyciągają wydarzenia.. lepiej więc nastawić się pozytywnie, jeśli ma to zadziałać.- może nie brzmiało to wszystko zbyt poważnie, jednak gdzieś w głębi serca naprawdę wierzyła w to, że tak jest. Wolała szukać pozytywów, chociaż nie było ich zbyt wielu. Na świecie robiło się coraz bardziej niebezpiecznie, wróg czaił się za każdym rogiem, pozostawała im jednak wiara i nadzieja na lepsze jutro. To właściwie utrzymywało ją przy życiu, w końcu ta sytuacja nie może trwać wiecznie.
Postanowili udać się dalej. Moirze podobała się perspektywa dalszego rozdawania pluskiew. Szczególnie po tym, gdy zobaczyła, jak reagują ludzie na wynalazek Steviego, można by powiedzieć, że te reakcje uskrzydlały i powodowały, że chciało się informować więcej osób. Cieszyło ją to ogromnie, widać było, że innym również zależy na tym, aby słyszeć dobre nowiny. Potrzebowali czegoś takiego, odrobiny nadziei, która będzie im przekazywana dzięki wynalazkowi pana Becketta. Teleportowała się chwilę po Steviem. Poprawiła dłonią włosy, które wiatr jej czesał pomimo cylindra, którego miała na czubku głowy. - Szybko.- rzekła z uśmiechem do mężczyzny.
Wtem pojawił się znajomy Becketta, musiał być znajomym skoro mężczyzna znał jego imię. Skłoniła się, kiedy została przedstawiona. - Miło mi Pana poznać.- posłała mężczyźnie ciepły uśmiech.
- To pluskwa radiowa, trzeba ją włożyć do odbiornika, jakiegokolwiek. Wtedy ustawić na częstotliwość 101,1, trzeba to zapamiętać 101,1, ważne aby się nie pomylić. Następnie wpisać kod 10 07 19 55 i wrócić na oryginalną częstotliwość. Bardzo proste, nieprawdaż? Rozumie Pan, czy może powtórzyć.
Kiedy skończyli rozmawiać z mężczyzną, przypomniała sobie o jednej istotnej rzeczy. - Byłabym zapomniała! Przyniosłam coś dla cechu, kilka składników, które mogą się Wam przydać. Znalazłam u siebie srebrny gwiezdny pył (3), sproszkowany meteoryt (4), księżycowy pył, złoto (2), ołów, krzem, myślę, że będziesz wiedział jak to dobrze wykorzystać.- przekazała mężczyźnie komponenty, po czym się z nim pożegnała i teleportowała do siebie.
// zt
Kobiety słuchał z wyraźnym zainteresowaniem. Miała rację. Mugole potrafili czynić cuda, a nie korzystali przy tym z magii. Zwykle siła ich umysłów, matematyka, liczby, doświadczenie... Ta wiedza wcale nie leżała na ulicach w magicznym świecie, a Stevie nie mógł być bardziej wdzięczny, że miał dostęp i mógł czerpać z obydwu na raz. — Z przyjemnością pożyczę — odparł, bo głód wiedzy był w nim silny i nic nie mogło go zastąpić, a na pewno nie ot tak. Kto wie, może budownictwo i architektura, to kolejny obszar, który warto było poznać? Pani Flume wyraźnie była zachwycona tematem, tak więc numerolog nie śmiał jej przerywać, kiwając głową na wszystko, co mówiła, aby zapamiętać jak najwięcej słów.
Była wyraźną optymistką, w przeciwieństwie do niego. Widziała we wszystkim dobro i, jeśli miałby być szczery, było to nawet ciekawe. Wojna jednak obdzierała z podobnej naiwności. Dobre wydarzenia przyciągały złe i jedyne, na co mogli mieć jeszcze nadzieję to to, że będą w stanie odpierać ataki. Radio mogło, chociaż częściowo zabezpieczyć ich przed dezinformacją, ale to tyle... Dać energię, dać motywacje, dać siłę. Może wtedy, może wspólnymi drobnymi krokami, może coś uda się zmienić.
Szybko załapała, o co tak naprawdę chodzi w tych całych pluskwach i ku uciesze Steviego pani Flume radziła sobie z opowiadaniem o nich wręcz doskonale. Uśmiechnął się nieco szerzej, natychmiast odwracając wzrok w stronę Petera, a jego oczy wyrażały swoistą dumę i podziw, że tak świetnie sobie radziła. Stary znajomy był zdziwiony, ale starał się zapamiętać wszystko. Działali po jednej stronie, musiał wiedzieć, jak ważne są to urządzenia. — Jak ktoś was złapie, wystarczy podać mu błędny kod, wszystko inne może być poprawne. Nie złapią nas wtedy, dostaną to co chcemy by dostali — skończył opowieść.
— To na pewno bezpieczne? — mężczyzna podrapał się po policzku z lekką niepewnością. — Stevie, ufam ci, ale cholera, jak kogoś z tym złapią to...
— To nic się nie stanie. Nie podawajcie im tylko poprawnych kodów, ja zajmę się resztą — lecz znacznie lepiej byłoby, aby zwyczajnie ich nie złapali. Zmierzyli na chwilę spojrzenia, jakby w cichym porozumieniu, po czym Beckett wyjął z walizki co najmniej kilkanaście pluskiew i wręczył worek znajomemu. — Rozdaj je i powtórz to co powiedziała Moira, dobrze? Naprawdę bardzo na ciebie liczę. To ważne... Cholera, Peter, wiesz, że to ważne — nie odpuszczał, dopóki mężczyzna nie kiwnął mu głową w niemym porozumieniu. Mógł rozdysponować pluskwy dalej, dzięki czemu większa część regionu będzie zabezpieczona informacjami. — Ruszamy za kilka dni, nasłuchujcie nas od 30 stycznia — pożegnali się, ale Stevie nie odszedł jeszcze, spoglądając na nową znajomą.
— Dziękuję za pomoc i za to... TO naprawdę się przyda. Skorzystamy na tym — odpowiedział z nieukrywaną wdzięcznością, gdy kobieta wręczała mu pakunki. Było tego mnóstwo, naprawdę mnóstwo. Widać doświadczony numerolog wiedział, jak zabrać się do pracy i gdzie szukać ingrediencji. Może już długo leżały w jej regałach, ale jeśli tak — tym bardziej był jej wdzięczny za to wsparcie. Każdy z tych pyłów mógł uratować komuś życie, każdy z tych kamieni zresztą też. Pożegnanie było krótkie, ale wrażenie dobrego dnia zostało na dłużej.
zt
Była wyraźną optymistką, w przeciwieństwie do niego. Widziała we wszystkim dobro i, jeśli miałby być szczery, było to nawet ciekawe. Wojna jednak obdzierała z podobnej naiwności. Dobre wydarzenia przyciągały złe i jedyne, na co mogli mieć jeszcze nadzieję to to, że będą w stanie odpierać ataki. Radio mogło, chociaż częściowo zabezpieczyć ich przed dezinformacją, ale to tyle... Dać energię, dać motywacje, dać siłę. Może wtedy, może wspólnymi drobnymi krokami, może coś uda się zmienić.
Szybko załapała, o co tak naprawdę chodzi w tych całych pluskwach i ku uciesze Steviego pani Flume radziła sobie z opowiadaniem o nich wręcz doskonale. Uśmiechnął się nieco szerzej, natychmiast odwracając wzrok w stronę Petera, a jego oczy wyrażały swoistą dumę i podziw, że tak świetnie sobie radziła. Stary znajomy był zdziwiony, ale starał się zapamiętać wszystko. Działali po jednej stronie, musiał wiedzieć, jak ważne są to urządzenia. — Jak ktoś was złapie, wystarczy podać mu błędny kod, wszystko inne może być poprawne. Nie złapią nas wtedy, dostaną to co chcemy by dostali — skończył opowieść.
— To na pewno bezpieczne? — mężczyzna podrapał się po policzku z lekką niepewnością. — Stevie, ufam ci, ale cholera, jak kogoś z tym złapią to...
— To nic się nie stanie. Nie podawajcie im tylko poprawnych kodów, ja zajmę się resztą — lecz znacznie lepiej byłoby, aby zwyczajnie ich nie złapali. Zmierzyli na chwilę spojrzenia, jakby w cichym porozumieniu, po czym Beckett wyjął z walizki co najmniej kilkanaście pluskiew i wręczył worek znajomemu. — Rozdaj je i powtórz to co powiedziała Moira, dobrze? Naprawdę bardzo na ciebie liczę. To ważne... Cholera, Peter, wiesz, że to ważne — nie odpuszczał, dopóki mężczyzna nie kiwnął mu głową w niemym porozumieniu. Mógł rozdysponować pluskwy dalej, dzięki czemu większa część regionu będzie zabezpieczona informacjami. — Ruszamy za kilka dni, nasłuchujcie nas od 30 stycznia — pożegnali się, ale Stevie nie odszedł jeszcze, spoglądając na nową znajomą.
— Dziękuję za pomoc i za to... TO naprawdę się przyda. Skorzystamy na tym — odpowiedział z nieukrywaną wdzięcznością, gdy kobieta wręczała mu pakunki. Było tego mnóstwo, naprawdę mnóstwo. Widać doświadczony numerolog wiedział, jak zabrać się do pracy i gdzie szukać ingrediencji. Może już długo leżały w jej regałach, ale jeśli tak — tym bardziej był jej wdzięczny za to wsparcie. Każdy z tych pyłów mógł uratować komuś życie, każdy z tych kamieni zresztą też. Pożegnanie było krótkie, ale wrażenie dobrego dnia zostało na dłużej.
zt
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Wybrzeże
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset