Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Pomost
Liczne mniejsze ogniska ciągnące się wzdłuż plaży wydawały się nieco bardziej ustronne. Przy kilku serwowano ciepłe pieczone ziemniaczki z solą, odrobiną masła i kubkiem orzeźwiającej maślanki. W tej okolicy dało się również spotkać najwięcej starszych czarodziejów, którzy odpoczywali, ciesząc się widokiem bawiącej się młodzieży i wspominając własną młodość, wielu z nich opowiadało przy ogniskach interesujące historie sprzed dziesiątek lat, a najstarszy spośród nich - nawet sprzed wieku. Ciekawi dawnych zwyczajów młodzi czarodzieje wysłuchiwali tego z zapartym tchem. Pozostali odchodzili niewzruszeni, dołączając do beztroskich zabaw. Wybrzmiewała wyliczanka chodzi lisek koło drogi śpiewana w rytm prymitywnej fujarki, gdy spore grono młodych czarodziejów bawiło się w tę zabawę, chętnie witając każdego, kto zechciał do nich dołączyć.
Im dalej od głównych ognisk tym okolica wydawała się cichsza i ustronniejsza. Odpoczywający tutaj czarodzieje nie mieli na twarzach tej pogodnej radości, wydawali się zatroskani. Wiele kobiet siedziało z dziećmi, ale bez ojców, wielu mężczyzn było okaleczonych. Okryci kocami, które rozdawano przy straganach na jarmarku, szukali wytchnienia.
Na plaży rozstawiono wiklinowy kosz z białymi lampionami. Wieczorem, kiedy słońce zachodzi za horyzont, a wiatr zaczyna wiać w stronę morza, uczestnicy festiwalu mogą zapalić je prostym zaklęciem i posłać do nieba wraz ze swoimi marzeniami. Na koszu wisi szarfa z mottem Prewettów: ab imo pectore, a same lampiony mają symbolizować miłosny lot Aenghusa i Caer – bohaterów rodowej legendy, którzy w postaci łabędzi spędzili w powietrzu trzy dni i trzy noce.
Na mniej zatłoczonej plaży najłatwiej jest odnaleźć bursztyn - zwany morskim złotem - wyrzucany przez fale. Jest to znalezisko rzadkie, lecz magiastronomowie twierdzą, iż święto żniw związane jest z ruchami gwiazd, które wywołują przypływy niosące magiczną aurą ściągającą ten cenny i piękny surowiec do brzegu. Aby przeszukać piasek nad brzegiem należy rzucić kością k10, w przypadku uzyskania wyniku 1-3 można rzucać ponownie w kolejnym poście. W przypadku uzyskania wyników 1-3 trzy razy z rzędu postaci marzną dłonie i może próbować ponownie dopiero po ogrzaniu się przy ognisku.
- Bursztyny:
- 1: Nic nie znajdujesz.
2: Nic nie znajdujesz.
3: Nic nie znajdujesz.
4: Znajdujesz mały bursztyn o jasnozłotym ubarwieniu.
5: Znajdujesz mały bursztyn o miodowym ubarwieniu.
6: Znajdujesz mały bursztyn o kasztanowym ubarwieniu.
7: Znajdujesz nieco większy bursztyn z inkluzją owada.
8: Znajdujesz nieco większy bursztyn z inkluzją rośliny.
9: Znajdujesz duży ładny bursztyn z inkluzją rzadkiego pięknego kwiatu paproci.
10: Znajdujesz duży bursztyn, który nieznacznie połyskuje ciepłą aurą pomimo wyjęcia go z zimnej wody. Postać z geomancją na poziomie I rozpozna w nim świetlny bursztyn (Kwiat paproci zatopiony w bursztynie, który można oprawić w wisior albo pierścień lub rozbić na bransoletę albo naszyjnik. Legenda głosi, że podarowana od ukochanej osoby zaklina w sobie miłość i ogrzewa Bije ciepłem, działa tylko na obdarowaną osobę - chroni przed zimnem, a nawet zamarznięciem. Rzucenie zaklęć związanych z zimnem na osobę posiadającą bursztyn wymaga o 10 oczek więcej), po rozpoznaniu możesz zgłosić się po jego dopisanie do ekwipunku postaci w aktualizacjach.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:09, w całości zmieniany 1 raz
Przymknęła oczy, sycąc się ciepłymi promieniami słońca, które powoli szykowało się ku zachodowi, aby ustąpić miejsca księżycowi. Srebrzystej i niepełnej tarczy, która kontrastować będzie z ciągle obecną kometą. Nie zamierzała tu dziś przychodzić, a jednak kroki stawiane wręcz na oślep, zaprowadziły ją na plażę i nie próbowała już szukać swego miejsca gdzieś indziej. Trzymane w dłoni sandały bujały się lekko, gdy dłonie powoli poruszały się w swym rytmie, nadając pozornej chwiejności całej sylwetce. Chwila spędzona w wodzie dała przyjemny kontrast wobec temperatury powietrza, ale teraz siedziała na ziemi, kawałek od wszystkich. Mokra sukienka kleiła się do długich nóg, w drażniąco lepki sposób dotykając skóry, ale nadal kojąco chłodziła rozgrzane ciało. Podparta dla wygody z tyłu rękoma, słuchała śmiechów i rozmów toczonych się na około. Chociaż nie rozglądała się, to czuć było, że plaża i rozsiane po niej ogniska powoli przyciągając tłumy. Festiwal nie kończył się wraz z zachodem, a zdawał dopiero rozpoczynać. Pary i grupy, pojedyncze osoby i całe rodziny przychodziłyby podziwiać znikające za horyzontem słońce i oddać się zabawie do rana. Od czasu do czasu powietrze przedzierały pełne zachwytu krzyki i brawa dla chabrowych małżeństw. Ktoś zaczynał śpiewać przyśpiewki, których melodie znała, lecz nie potrafiła przypomnieć sobie słów. Gdzieś z boku stara czarownica opowiadała jakąś historię, zyskując coraz więcej słuchaczy. Dzieciaki bawiły się, korzystając z okazji, że dorośli nie gonili ich spać. Było coraz bardziej gwarno i przez chwilę miała wrażenie, że słyszy rozmowę toczoną po romsku, lecz nie odważyła się szukać źródła. Kącik jej ust drgnął i uniósł się leniwie, bo było jej tu dobrze, pośród tego hałasu. Pozostawała niezauważona, ale chyba tego teraz potrzebowała być i ginąć pośród innych. Uniosła powieki, by spojrzeć w bok na dwie dziewczyny, które piskliwymi głosami naradzały się, co do dzisiejszego wieczoru. Swoich planów i oczekiwań, prostych nadziei. Zachwycały chłopcami, którzy mieli do nich dołączyć. Wywróciła oczami, czując gorycz rozlewającą się po ciele, gdy ich naiwność w nią uderzyła. Wyprostowała się nieco, marszcząc lekko nos i otrzepując dłonie z piasku. Bywała jak one, a nawet więcej, bo długo była właśnie taka... podekscytowana. Zniecierpliwienie i radość ze spotkania zalewały ciało falami, sprawiały, że cały świat nie miał znaczenia wobec chwili. Tęskniła za tym, gdzieś skrycie i głęboko w sobie. Wtedy było łatwiej, być po prostu taką głupiutką i niczym się nie przejmować. Chociaż z drugiej strony czy straciła to? Wracając myślami do wczorajszego spotkania, chwili kiedy on znalazł się w zasięgu wzroku. Czy nie czuła tego samego?
Wypuściła powietrze z płuc, odwracając tym samym spojrzenie na jedno z wielu ognisk. Czuła się skołowana i bardziej niż kiedykolwiek zagubiona. Spotkanie z Ianem zatrzymało ją jednak w tym błędnym kole, zmusiło by przestała ślepo brnąć w te same błędy. Kazało stanąć w miejscu i później ruszyć się znów z nową świadomością. Słowa przyjaciela wracały do niej natrętnie, to rozbawione Słyszałaś o czymś takim, jak uszczęśliwianie na siłę? Nie wiesz, kiedy przestać, co? Musiała przestać. Wiedziała, że pogubiła się i straciła samą siebie dla kogoś, kto i tak tego nie doceni. Powtarzane w kółko, że nie był sam, sprawiały tylko, że to ona pozostawała sama. Wytrącona z otoczenia, które wcale jej nie odrzucało, ale to ona nie umiała odnaleźć wspólnego rytmu z najbliższymi przyjaciółmi. Przejmowała się rzeczami, które powinny stać się obojętne po tylu porażkach.
Odchyliła się ponownie, prostując długie nogi i znów podpierając rękoma z tyłu. Palce zagłębiły się w piasku, jakby chciały złapać się stabilnego gruntu, którego teraz potrzebowała ponad wszystko. Ten festiwal był stracony dla niej, lecz wiedziała, że więcej na to nie pozwoli. Nigdy więcej.
Przekrzywiła delikatnie głowę, a niesforny, długi kosmyk opadł jej na czoło i zakołysał się między oczami. Spojrzenie osiadło na sylwetce, która odcięła się od zebranych przy ognisku. Mogła odwrócić głowę, udać, że go nie zauważyła i zagapić się w jakieś inne miejsce, ale był zbyt charakterystyczny. Podobnie, jak ona wyróżniał się romską urodą i wybijał na tle nijakich anglików. Obserwowała go, gdy on najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z jej obecności. Był pijany? Upojony używkami, które tutaj stawały się łatwiej dostępne? Może przyszedł tu dla kogoś, może na kogoś czekał? Pytania kłębiły się w głowie, ale przypuszczała, że żadne z nich nie zostanie wypowiedziane.
Uniosła nieco brew, kiedy ich spojrzenia skrzyżowały się, chociaż ciemne tęczówki nie rzucały wyzwania. Mimika nie zdradzała nic i na próżno było szukać tego ładnego uśmiechu, który zwykle błąkał się po pełnych ustach na widok znajomych osób.
Obserwowała z czujnością, czując narastającą niepewność.
- Cześć.- rzuciła jedynie, niezobowiązujące poruszenie ust, bo dystans między nimi nadal był zbyt duży, aby to usłyszał. Mógł ją zignorować i iść w swoją stronę, wrócić do przyjaciół. Unikała go przez te wszystkie dni, ale była już tym zmęczona. Kiedy skończy się festiwal, wrócą do codzienności, gdzie nie miała na tyle uporu, aby traktować go jak powietrze. Mimo największej złości, nie potrafiła być taka jak on. Czekała na jego ruch, nie zakładając niczego.
Use what you have.
Do what you can.
Jeśli niemyślenia nie było, szukał zapomnienia. Otoczony wpierw gęsto, a potem coraz luźniej wiankiem najlepszych przyjaciół. Marcel stał się synonimem codzienności znacznie wcześnej. Nierozłączny trójkąt, który tworzyli razem z Eve przepadł bezpowrotnie. To on mu towarzyszył w samotności, odkąd tylko dotarł do Londynu. On był na każde jego zawołanie i nie, intuicyjnie będąc w pobliżu zawsze gdy tego potrzebował. Był, kiedy jego świat zaczynał się składać do kupy, a potem znów walić. I był teraz, przy tym wszystkim. Nie wyobrażał sobie, by jutro miało go nie być. Spośród nich wszystkich to właśnie on zawsze był. Gdy oni wszyscy odchodzili, był. Dlatego w chwilach takich, jak ta, rozglądał się za nim odruchowo. Przed chwilą tu był, szedł obok niego cały czas. Gdzie się zgubił? Dokąd poszedł? Gdyby kogoś spotkał, pociągnąłby go za sobą. Musieli się rozdzielić, kiedy przedzierali się przez tłum, ale przecież lada moment tu będzie. Tu szli. Oszukiwali samych siebie, przekonując, że ten festiwal był najlepszym ze wszystkich — bo śmichu było co nie miara, głupich pomysłów nie brakowało, dorosłość dała im dostępu do używek, których nigdy wcześniej w takim stopniu nie kosztowali. Mimo to, zwyczajnie próbowali się ukryć. Nie stawiać czoła prawdzie było razem raźniej.
Pognieciona koszula wyraźnie podkreślała intensywność kilkudniowej zabawy. Gdzieniegdzie była brudna z trawy, gdzieniegdzie z piasku i ziemi. Podwinięte mankiety nad łokcie były wygodniejsze przy takiej temperaturze. Szelki trzymały luźne spodnie na miejscu, niewiele jadł w ostatnich dniach, co na nim było widać. Nietrzeźwienie i niewielka ilośc sny odbijały się na jego twarzy lekkimi sińcami pod oczami, ale usta wykrzywiał uśmiech; uśmiech kłamcy, który bawił się z każdym dniem coraz gorzej — a odkąd porzucił ich Steffen, dość marnie. Wszystko zaczęło się rozpadać nawet paczka nieustraszonych. Wiedząc, że przyjaciel dołączy do niego lada moment bez porów zbliżył się do ognia, szukając obecności innych ludzi, przyjemnego ciepła i trudnych wspomnień, które pojawiały się w obecności płomieni. Ktoś zaproponował przyśpiewkę, ale jego głos był osamotniony, gdzieś obok kobiecina opowiadała historię. Zawtórował mu, a że głos miał dosadny i dźwięczny, pozbawionym fałszu tonem pociągnął starą, angielską przyśpiewkę. Szybko ciężka ręka towarzysza spoczęła na jego kościstych barkach, obaj zakołysali się. Śpiewając dalej wydostał się z uścisku, a potem zaśmiał i na moment spoważniał — dalekie to było do prawdziwej beztroski i zabawy. Jego spojrzenie spoczęło na Eve, której nie widział tu wcześniej. Jej uniesiona brew wyglądała jak dezaprobata dla jego przybycia, a może zachowania? Wyglądu? Choć żaden dźwięk nie dotarł do jego uszu, jej nieme powitanie nie powinno być zignorowane. W końcu trudno byłoby teraz udać, że jednak jej nie zauważył. Nie był nawet pewien, czy miał po co udawać. Nie unikał jej i nie pilnował się, by jej nie spotkać. Był zdziwiony, że natknęli się na siebie tak późno.
— Cześć — odpowiedział jej nie ruszając się z miejsca. Co powinien zrobić? Czy powinien cokolwiek? Nie czuł już do niej żalu, który zakwitł w nim po tamtej rozmowie. Pozostał już tylko wstyd. I smutek, który próbował wyplenić, ale był jak chwast, który wciąż odrastał. Odwrócił od niej wzrok, by spojrzeć na obcego mężczyznę, który znów podjął próbę porwania tłumu przy ognisku swoim śpiewem i uśmiechnął się słabo bez polotu, próbując mu jednak dodać nieco otuchy, gdy ten patrzył po wszystkich zachęcając do tego samego.
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
Wyprostowała się, kolejny raz otrzepując dłonie z piasku, gdy odpowiedział na jej powitanie. Tylko tyle? Na pewnych ustach na moment pojawił się odrobinę brzydki uśmiech. Również spojrzała na mężczyznę, który najwyraźniej nie tracił nadziei, że porwie więcej osób do śpiewu, skoro już udało się z jedną. Tylko że otaczających ich ludzie nie wydawali się dziś chętni, a już zwłaszcza, kiedy słońce prawie schowało się za horyzont, otulając plażę ciepłym światłem. Podniosła się, chcąc podobnie, jak część osób podejść bliżej wody i poobserwować zachód z lepszego miejsca. Jednak na drodze stał jeszcze James, którego minięcie, jakby nie istniał, było dla niej trudniejsze niż dla niego kilka dni temu. Spojrzała na niego ponownie, podchodząc te kilka kroków, które ich dzieliły. Nie wiedziała, jak przerwać ciszę i co powiedzieć, nawet kiedy stanęła praktycznie przed nim. Nie czuła się swobodnie, nie jak przy przyjacielu czy partnerze i to próbowała uświadamiać mu długo, ale dziś już nie miała na to siły. Mdliło ją na samą myśl, że miałaby znów przejść przez to samo i kolejny raz nie osiągnąć nic.
Uniosła wzrok na jego twarz, czując się źle z tym, w jakim miejscu w życiu teraz stali, jak źle to wyglądało. Nabrała powietrza, a pełne usta rozchyliły się lekko, gdy szukała jakichś słów, czegokolwiek. No już, no dalej.
- Chodź.- rzuciła miękko, a kącik ust drgnął fałszywie. Minęła go, by przejść po plaży, tam, gdzie zamierzała od początku.- Dziś jest ponoć najpiękniejszy zachód słońca. Większość z tych osób przyszła go obejrzeć, a później będą puszczać lampiony. Dwa dni temu widziałam, jak kilka osób to robiło... ale dziś może to wyglądać lepiej.- słowa popłynęły same, słowotok zaskoczył nawet ją, ale tak kiedyś radziła sobie z niepokojem i napięciem. Stres zagadywała głupotami, które mogły nikogo nie interesować.- Potem zaczyna się tu impreza, te dwie grupy.- mówiąc to, skinęła na sporą bandę okupującą dwa ogniska.- Chowały po krzakach litry alkoholu przed starszymi.- dodała z prychnięciem. Zatrzymała się prawie przy linii wody, zerkając w kierunku słońca, któremu niewiele już zostało, zanim zniknie za horyzontem.
- W ogóle gdzie zgubiłeś Marcela i pozostałych? – spytała, zamieniając temat i dopiero teraz oglądając się na Jamesa, czy w ogóle poszedł za nią.
Use what you have.
Do what you can.
Blednący księżyc jeszcze nigdy nie wydawał mi się tak ładny. Prosty, tak samo biało-srebrny, tak samo duży, nigdy tak ciekawy; spojrzenie biegnie za nim, pokonuje wędrówkę kolejnych kroków wzdłuż morskiego brzegu, na którym dogorywają ostatnie rozmowy, dogasają ostatnie ogniska, zasypiają ostatni uczestnicy Festiwalu. Nasz namiot jest dość daleko stąd - chyba, bo w całej tej swobodnej beztrosce chyba straciłam rachubę czasu i odległości, pozwalając bosym stopom zasmakować czegoś, co kiedyś nazywałabym wolnością; ale kiedy chłodne języki fal delikatnie muskają nagą skórę, rzeczywiście czuję się tak, jakbym miała o kilka mniej lat niż w rzeczywistości.
Powoli wyzbywam się tego głupiego nawyku zerkania na własną dłoń; na prawą rękę, której serdeczny palec zdobi prowizoryczna biżuteria z kawałka miedzianego drucika, za który wsunięto maleńkie stokrotki - choć to niestabilna konstrukcja, i pozornie warta tyle co nic, jeszcze nigdy nie dbałam o coś tak małostkowego tak bardzo.
Dudniące w piersi przekonanie, że wszystko jest jak najbardziej w porządku dyktuje w końcu kolejną ścieżkę, tym razem z daleka od wody, a w kierunku przyjemnych płomieni pomarańczu i czerwieni; trzaskające wesoło ogniska zrzeszają różnych ludzi - tych, którzy lubią opowiastki po zmroku, tych, którzy w swoich objęciach rzeczywiście celebrują festiwal miłości, w końcu tych, którzy w skocznej, nieco koślawej melodii oddają się tańcu - ostatnią grupkę dostrzegam gdzieś po swojej lewej, z rozbawieniem kręcąc sobie samej głową, finalnie wybierając jeden z pozbawionych ludzkiej obecności skwerków. Ognisko nie jest tak wysokie jak inne, jest przed nim jednak prowizoryczna ławeczka, a tyle mi wystarczy.
Wymięte i nieco zawilgocone papierosy wysuwam z kieszeni obszernej spódnicy; uszyłam ją sto lat temu, z dobrodziejstwa własnego pomysłu (który ówczesne koleżanki z oburzeniem wyśmiały) czerpiąc do teraz - kieszenie są nad wyraz wygodnym wynalazkiem. Końcówkę bibułki jednego z niedbale skręconych odpalam z pomocą wolnych płomieni ogniska, które tańczą w zasięgu wzroku i dość prędko obejmują przyjemnym ciepłem odkryte partie skóry. W innej sytuacji żałowałabym, że nie zabrałam swetra, ale teraz - teraz wszystko wydaje się tak jaskrawie dobre, że zimno przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie.
Drobny obłoczek dymu wpływa w usta i sunie w dół, później chmura materializuje się przede mną, a wraz z nią czyjaś sylwetka; kolejno, mój uśmiech.
- Cześć - w innej sytuacji pewnie nie patrzyłabym na niego tak długo, nie uśmiechałabym się tak szeroko i nie czuła słowotoku pchającego się na język. Ale teraz, tutaj, z pierścionkiem na palcu i ogniskiem obok, z otwartym niebem i przestrzenią w sercu, nie potrafię postąpić inaczej.
- Co? Skąd, coś ty, siadaj - rzucam kolejnymi słowami, gestem zachęcając go do dołączenia do ogniska, tym samym robiąc mu miejsce na ławce przed paleniskiem. Mu - temu, któremu przyglądam się coraz bardziej, strzepując z końcówki papierosa spalony popiół.
- Czekaj, ty..... Sykes? Jareth Sykes - wyrokuję, marszcząc brwi, w rozbawieniu malującym usta ślizgając się spojrzeniem po jego twarzy - Och, Merlinie, kopę lat - rozbawienie brzmi w śmiechu, kiedy wsuwam między zęby papierosa, by wolną dłoń wyciągnąć w jego stronę.
- McKinnon, Nena McKinnon. Nie pamiętasz mnie pewnie, bo byłam gówniarą kiedy widzieliśmy się ostatni raz.
Ostatnio zmieniony przez Nena McKinnon dnia 23.10.23 10:18, w całości zmieniany 1 raz
tęsknotę w każdy dzień
You'll never settle any of your scores
Lubiła towarzystwo. Chociaż mimo wcale dojrzałego wieku wciąż czuła się często jak nieśmiała nastolatka i nie zawsze wiedziała jak zaczynać rozmowę, lubiła kręcić się tam gdzie kręciło się dużo ludzi, było gwarno, grała muzyka i mogła po prostu pouśmiechać się i popatrzeć na tych, którzy się cieszą. Karmiła się uśmiechami, nawet w szpitalu w Londynie, w którym na większości poszarzałych twarzy widniało tylko cierpienie, apatia i lęk - nawet tam robiła wszystko, by oferować ciężko chorym choć maleńki promyk światła. Ciepłym słowem, złapaniem za rękę, żartem rzuconym w odpowiednim momencie. Często słyszała od pacjentów, że ma zaraźliwy uśmiech.
Tyle że teraz miała wrażenie, że zaraźliwy jest tylko jej smutek.
Od początku festiwalu czuła, że coś jest nie na swoim miejscu. Hałasy zbyt często zlewały się w jedno i przypominały natarczywe szepty, cienie na krawędzi wzroku robiły się wielkie, kiedy wokół rozpalono zbyt wiele ognisk. Co rusz łapała się na tym, że oddala się od miejsc, w których inni ludzie się bawią, żeby znaleźć cichy zakątek, w którym może usiąść i obserwować wodę. Nie miała pojęcia co ją tak do niej ciągnie - poza pozostałościami dziwnego przeświadczenia, że jeśli tam wejdzie, to się utopi. Próbowała z tym walczyć, tak jak próbowała walczyć ze wspomnieniami. Wyparła z głowy rozmowę z Jamesem, przynajmniej na razie, wzięła sobie do serca rady i chciała po prostu... po prostu spędzić miło czas zanim zawieszenie broni się skończy i wszystko wróci do szarej, ciemnej rzeczywistości. Obawiała się kolejnej zimy, tego czy będzie tak samo surowa. Czy znowu ktoś jej bliski wyląduje w więzieniu, czy posłaniec przybiegnie do lecznicy, żeby jej powiedzieć, że jej brat zginął w eksplozji albo ataku albo na jakiejś misji.
Ale nie tylko tego, ale też, że natknie się znowu w Dolinie na Jamesa, Aishę albo Eve. Że od nich usłyszy, że jest winna zaginięciu Thomasa i że w jakiś sposób rozdarła ich rodzinę. Nie wiedziała co przerażało ją bardziej. To, że ją tak okrutnie pomawiali czy to że mogli mieć rację.
Nie miała pojęcia.
Miała mętlik w głowie.
Próbowała coś na niego zaradzić wstając z grubego koca, który rozłożyła w okolicach pomostu i korzystając z tej samej rozrywki co wielu innych festiwalowiczów. Szukała bursztynów w chłodnej, morskiej wodzie, nie wchodząc jednak nigdy głębiej niż do połowy łydek, nie tylko dlatego, że wtedy zmoczyłaby sobie swoją czerwoną spódnicę, ale dlatego, że im więcej wody omywało jej ciało, tym większy niepokój odczuwała. Być może nie była jeszcze na to wszystko gotowa. Wyszła z morza z pustymi rękoma i zarumienionymi policzkami, trochę zawstydzona, a głównie rozżalona.
Czy naprawdę nic jej ostatnio nie wychodziło?
Obmyła swoje trzewiki z mokrego piasku i wsunęła je razem z pończochami na zmarznięte nogi. Mimowolnie zaczęła rozglądać się za ogniskiem, w którego kierunku mogłaby przysunąć swój koc i się ogrzać, ale jedyne ognisko, które nie było zupełnie zatłoczone było bardzo małe, prawie kameralne i no... siedział przy nim tylko jeden chłopiec, zapatrzony w morze.
Wstyd nie pozwoliłby jej do niego podejść gdyby nie to, że przyglądając mu się dłużej zaczęła rozpoznawać rysy. To był Marcel Carrington, chłopiec-przyjaciel Jamesa Doe. Serce momentalnie zabiło jej szybciej.
Pamiętała ich ostatnie spotkanie, to jak okropnie przykro i źle czuła się później, jak próbowała naprawić te błędy jakimiś tam prezentami, które z perspektywy czasu zdawały jej się puste. Przypływ awersji i strachu przed tym, że znów zostanie oskarżona o coś złego sprawił, że się nieco zatrząsnęła, ale ciekawość była silniejsza. Bo chociaż przyjaźnił się z Jamesem i był na nią już raz zły, i wyglądał tak bardzo młodo, to czy Michael nie darzył go jakimś tam szacunkiem? Pamiętała przecież, że to głównie z nim rozmawiał, jego słów słuchał, mimo tego, że Marcel odważał się mówić bardzo nieuprzejme rzeczy wobec kogoś dużo od siebie starszego. A jednak Michael nie był wściekły. Nawet zdawał się słuchać. Postawił go wtedy na jednej pozycji z Justine, a chociaż nie umiała już sobie przypomnieć o co dokładnie chodziło, nie po kwietniu i czerwcu, to czuła podświadomie, że musiał być dobrym człowiekiem. A przynajmniej lepszym niż James. Może wiedział coś więcej niż ona, więcej niż chcieli jej powiedzieć Just i Michael, którzy nigdy nie odpowiadali wprost na jej pytania... może on by odpowiedział. Nie tylko o Thomasa, ale też o tę rodzinę w Dolinie Godryka, o Michaela, o to kim w ogóle był.
I tak była tu zupełnie sama, i tak pewnie sama zostanie. Nic nie szkodziło spróbować.
Zbliżyła się do ogniska ostrożnie, ściskając swój koc w ramionach, jakby chciała w nim znaleźć otuchę.
- Dzień dobry, pa... panie Marcelu. - zająknęła się, pokręciła głową, żeby wziąć się w garść. - Nazywam się Kerstin, pamięta mnie pan? Kerstin Tonks, jestem siostrą Michaela Tonksa. - Dygnęła lekko, a potem powoli opuściła swój koc na ziemię obok niego. - Chce pan usiąść na moim kocu? - To było pytanie prawie tak głupie jak ona sama. Zaczerwieniła się. - Znaczy... chciałam się tylko dowiedzieć, czy u pana wszystko w porządku. Jak rozumiem, pan pracuje z moim bratem. To znaczy, że też jest pan aurorem? - Przygryzła wargę. - Dostał pan... znaczy, czy sweter był dobry? Wymierzyłam go trochę na oko, ale wydawało mi się, że jesteście z Cas... z Olivierem dość podobni. No, trochę jest pan niższy - Urwała i nerwowo poprawiła warkocz, żeby się jeszcze bardziej nie wplątać.
Jej brzydki uśmiech będący odpowiedzią na jego powitanie ubódł go, rozjaśniając niewiadomą sprzed chwili — myślała więc o nim źle. Nieszczerość wymalowana na jej twarzy w ułamku sekundy stała się widoczna, a potem zniknęła, powracając do obojętności niewyrażającej całkiem nic. Gdyby był psidwakiem, nastroszyłby sierść na karku i skulił po sobie uszy w ostrzeżeniu — w reakcji na jej sygnał. Nie był, więc przewrócił oczami i skupił się na mężczyźnie jeszcze przez chwilę, nim towarzystwo nie zaczęło się rozpadać. Podeszła do niego, ale jej powitanie sprzed chwili naznaczyło już ramy tego spotkania i nastrój. Zmusiły go do przyjęcia postawy obronnej. Nie jesteś głupią cipą, James. Przestań zachowywać się jak cipa, pomyślał. Po tamtej rozmowie czuł się fatalnie. Słaby, obnażony i nierozumiany — bo wbrew temu, co próbowała mu przekazać nie rozumiała go ani trochę, a puste słowa nie miały w sobie żadnego zapewnienia o zaufaniu i bezpieczeństwie. I jaki teraz miał być? Słaby? Złamany? By mogła przyjąć na siebie rolę opiekunki według własnych zasad, a nie tego, czego naprawdę potrzebował?
— Dlaczego najpiękniejszy? — spytał posępnie, spoglądając w kierunku słońca. — Bo nie ma chmur? Wiatru? Dla mnie wygląda jak każdy poprzedni — mruknął posępnie i nieszczerze, nie odrywając spojrzenia od chylącego się ku zachodowi słońca. Wrażliwość pozwalała mu docenić piękno natury, otaczającej go przyrody. Potrafił zachwycać się chwilami i ulotnymi momentami; ale nie dziś, nie ostatnio. Chłopięca beztroska opuściła go bez ostrzeżenia wiele miesięcy temu, odbierając radość życia.— Po co te lampiony? — spytał przenosząc wzrok na nią. krótkie i przelotne, bo zaraz pociągnął nim dalej po plaży. Spojrzał na ludzi, których mu wskazała, unosząc brew. Oni nie przejmowali się starszymi, nie przejmowali się tym, że brali ich za degeneratów i zakłucaczy porządku. Mieli to wszystko w poważaniu; choć teraz, jak o tym pomyślał dziwił się, że dziewczynom nie zależało na tym równie mocno. Zatrzymał się w wodzie, nie miał na sobie butów. Te zostawił przed namiotem, jak przez większość dni w trakcie festiwalu poruszając się po okolicy całkim boso. Chłód morza, gdy zetknął się z rozgrzanym ciałem wywołał gęsią skórkę. I jakieś dziwne uczucie strachu sprzed chwili; złe wspomnienia sprzed paru dni. Uczucie nie było przyjemne, woda była naprawdę zimna, ale wiedział, że za kilka chwil pewnie przywyknie. Nie zamierzał jednak wchodzić już głębiej. Opór zatrzymał go na brzegu.
— Nie wiem — wzruszył ramionami i obejrzał się przez ramię. — Szedłem tu z Marcelem, ale musieliśmy się gdzieś rozdzielić w tłumie. Pewnie zaraz tu będzie. — Szli na ogniska, więc o ile nie spotka kogoś znajomego po drodze z pewnością za moment tu dotrze. Nie widząc go w pobliżu, obrócił się znów twarzą ku wodzie. — Steffen wrócił do domu, bo ta jego fałszywa, głupia szlachcianka zgubiła się w drodze do Francji i biedulka wróciła do domu. Finn, nie mam pojęcia, Neala chyba jest w namiocie z Anne, Liddy i moją siostrą, a Celine pewnie się szlaja z... A Betty? — spytał o kobyłę, spoglądając na Eve, urywając wieści o Celine. Wystarczyło mu już tego tematu.
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
-Gorąco, ale nie nazbyt gorąco. I słonecznie. Tak, jak powinno być na Festiwalu. - kontynuował, udając, że nie widzi jak Just powstrzymuje uśmiech. -I nawet noc ślubu była ciepła... - mruknął ciszej, jeszcze bardziej niepewnie, co zdradzało, że ewidentnie przymierza się do jakiegoś tematu. Tego tematu. -Deszcz to deszcz, nawet ciepły. - wymamrotał filozoficznie, a dowcip o komecie skwitował bladym uśmiechem zamiast tubalnym śmiechem. Wyborne żarty Just zwykle szczerze go bawiły, ale nie dzisiaj.
-A ciekaw jestem, kto się przy niej kręci. - odparł prostolinijnie, przypatrując się Just z ukosa. -Przy was. - poprawił się, nie chcąc wykluczać jej z braterskich obserwacji. -Ale ty... ty jesteś silna, a Kerrie... - ścisnął piasek w dłoni, zakłopotany. Nie chciał mówić, że nie jest ale... była inna. Od Just. I jej doświadczenia z chłopcami, z mężczyznami, też były inne. -Kerrie jest jakaś markotna ostatnio. W lipcu dostała jakiś list, taki idiotyczny wierszyk... myślała, że to od tamtego Cygana. Chcę teraz reagować szybciej, zanim wpadnę komuś do domu i zanim się sparzy. - zwierzył się, marszcząc z zaniepokojeniem brwi. -Ty jesteś kobietą. - stwierdził błyskotliwie. -Myślisz, że nadal jej smutno po tamtym? Że... to wszystko odbiera jej młodość? - wojna, zamknięcie w domu, ich listy gończe, nadopiekuńczość związana nie tylko z rodziną, ale i z bezpieczeństwem ich tajemnic. Uniósł brwi, przyjmując bursztyn od Just. Przyjrzał się mu uważniej. -Ej, patrz, ale znalazłaś skarb! - uśmiechnął się jak dzieciak, nieświadom, że te kamienie kojarzą się siostrze źle. Czasem bywał ślepy na...takie rzeczy. -Tu jest paprotka, paprotka Prewettów. Idealna pamiątka z Weymouth. - orzekł tonem znawcy, a potem wyciągnął na otwartej dłoni własny bursztyn. Cieplejszy. -Weź ten. - poprosił, tonem innym niż Just jego. Spoglądał na nią trochę nieśmiało, trochę smutno, pamiętając jaka mała była gdy była mała (i właściwie nadal) i jak zziębniętą znaleźli ją w Azkabanie. Słyszał o działaniu świetlnych bursztynów, o tym, że zawsze mogły zagwarantować posiadaczom ciepło. Czy w jej nowym domu było ciepło? Kto porąbał jej tam drewno, skoro nie on, Mike? Czy w zimne noce nawiedzało ją wspomnienie dementorów? -Ten jest magiczny, jeśli podaruje się go kochanej osobie. - wytłumaczył, na wypadek gdyby nie wiedziała, bo lubił tłumaczyć siostrom świat gdy jeszcze były mniejsze. Kerrie nadal mógł, magia nieustannie ją zaskakiwała. -A ja cię... no, wiesz. - szturchnął ją łokciem z głupim uśmiechem. Zawsze byli tylko oni, Tonksowie, choć kiedyś sądził, że to Just pierwsza wyjdzie za mąż. Teraz... teraz trochę się pozmieniało i to szybko. Niby sama go zachęcała, ale... -Noś go, żeby pamiętać o mnie, hm? I że zawsze masz dokąd przyjść. Będzie prawie jak dawniej, bo wyciszymy z Addą sypialnię żeby Kerrie nic nie słyszała. - błysnął zębami w bezczelnym uśmiechu.
I żeby nie budziło jej dziecko.
Trochę zrzedła mu mina, poczuł jakieś napięcie. Zdawało mu się, że zawisło między nimi wspomnienie początku kwietnia, dni ciszy, Kerrie pod drzwiami pokoju Just, jego własnej bezradności. Ale tylko mu się zdawało, bo siostra zażartowała, prawdziwie w swoim stylu. Wypuścił powietrze z płuc, bo faktycznie musiał się stresować i nadymać, skoro wytknęła mu głupią minę.
-Taaak, to dobrze... - uśmiechnął się, wciąż blado, ale trochę szerzej. -Ja też się cieszę. - mruknął, zapatrzywszy się w horyzont i tym razem przyznając to na głos z większą łatwością. -Choć... - urwał, trochę zakłopotany, ale w końcu wziął głębszy oddech. -Czasem myślę o Peterze. - kursancie, z którym pracował w Biurze w 1957mym. -Zginął w Bezksiężycową Noc, a jego wdowa i roczne dziecko mieszkają w Oazie. - przygryzł policzek i spuścił głowę.
przekazuję Justine świetlny bursztyn
Can I not save one
from the pitiless wave?
Chociaż myślała, że wszystko jest już w porządku, że pozbierała sama siebie i poukładała, by iść przez ten festiwal dalej, teraz czuła, że to kłamstwo. Zagubienie potęgowało się z każdą chwilą, a towarzystwo Jamesa odbierało jej upór i pewność, że da sobie radę. Jego spojrzenie wytrącało ją z wygodnej obojętności, nikłe powitanie dotknęło w ten okropny sposób. Wzięła głębszy wdech, aby to zatrzymać, wyciszyć na nowo gonitwę myśli. Brzydki uśmiech, który zatańczył krótko na jej ustach, był wydźwiękiem tego chaosu, lecz nie dbała chwilowo, jak został odebrany. Czuła, jak serce zaczyna być szaleńczo, gdy napięcie nie znikało mimo mijających minut. Słowa, które popłynęły, nie niosły ulgi.
Miała ochotę skulić się i na nowo usiąść na ziemi, może stać się niewidoczną dla świata. To byłoby wygodne i bezpieczniejsze. Mimo to stała twardo na nogach, mając go już gdzieś za plecami.
- Po części tak, żadna chmura nie przysłania tego widoku, a brak wiatru uspokoił morze.- odparła, wędrując wzrokiem po otoczeniu. Obejrzała się na niego, ciemne tęczówki osiadły na moment na twarzy chłopaka.- Niebo jest mocniej nasycone czerwienią, odbijając ostatnie promienie słońca. Spójrz dalej, widzisz, jak przechodzi w delikatny róż? Nie robi to żadnego ważenia na tobie? – spytała, czując powątpienie, ale dusiła w sobie to.- Wcale nie jest, jak wcześniejsze. Wczoraj był całkiem inny, przedwczoraj też.- dodała. Nie miało to żadnego znaczenia, tylko niebo i zachód słońca, a jednak temat wydawał się bezpieczny. Był gruntem po którym nie obawiała się poruszać, bo nie zwiastował żadnej kłótni albo taką miała nadzieje, a ta jak wiadomo, umiera ostatnia.
Spojrzała w kierunku najbliższego kosza z którego kilka osób już wzięło lampiony. Poczuła, jak ścisnęło ją w żołądku. Milczała dłuższą chwilę, niepewna co mu powiedzieć, ale w końcu postanowiła tyle, ile wiedziała.- Mają nieść marzenia ku niebu, każdy wypuszcza je z własnym, licząc, że się spełni.- głos miała cichszy, ale wiedziała, że ją słyszał.- Według legendy lampiony symbolizują miłosny lot Aenghusa i Caer. Pod postacią łabędzi spędzili ze sobą w powietrzu trzy dni i trzy noce.- miała dość czasu, by przez ostatnie dni nasłuchać się historii i legend. Poznawała nowe, spijając kolejne opowieści z zainteresowaniem. Tym było łatwo zająć myśli, a dodatkowo zaspokajało to ciekawość, która leżała w jej naturze.
Spojrzała na wodę do której wszedł James, zawahała się na krótki moment, zanim upuściła swoje buty na piasek i podążyła za nim. Czuła to zimno, ale nie przeszkadzało jej jakoś wyjątkowo. Może po prostu niczego innego się nie spodziewała? Morze nie było tutaj ciepłe, a już zwłaszcza wieczorami. Rozejrzała się powoli, szukając sylwetki przyjaciela gdzieś wśród zebranych tu osób, ale nie dostrzegała go nigdzie. Poczuła się nieco lepiej ze świadomością, że mąż przyszedł tu z przyjacielem, a nie z... Pokręciła lekko głową, ganiąc samą siebie w myślach. Słysząc, że Marcel zaraz powinien tu dotrzeć, zawahała się nieco. Palce nieco nerwowo zacisnęły się na materiale spódnicy, zdradzając podenerwowanie.
- Mam sobie iść? – spytała, nie będąc pewną czy powinna tu być, czy się zmyć, usunąć w cień, gdzieś poza zasięg wzroku. Jednak mimo pytania, przeszła jeszcze krok, by stanąć z Jamesem ramię w ramie. Wzrok utkwiła w barwach, którymi zalewane było niebo.
Przekrzywiła nieco głowę, gdy usłyszała o Steffenie i jego żonie. Nie spodziewała się, że Bella wróci, ale może to dobrze. Może chociaż jedno małżeństwo mimo przeciwności okaże się szczęśliwe ze sobą. Nie wypowiedziała jednak tego na głos, nie chcąc prowokować. Dobrze wiedziała, co James myślał o wybrance Steffena. Pokiwała głową, przyswajając wiadomości o każdym z przyjaciół.
Zerknęła na niego, gdy wspomniał, że Celina z kimś się szlajała. Nie z Marcelem? Była gotowa dopytać, ale wtedy padło pytanie o Betty.
- Kawałek za terenem festiwalu jest łąka, gdzie jeden pan z córką zostawili swoje konie. Rozmawiałam z nimi dziś i zostawiłam tam Betty na w sumie już trzy godziny. Chyba brakowało jej takiego zwierzęcego towarzystwa, bo jak zaglądałam do niej, przed przyjściem tutaj to wydawała się dogadywać z pozostałymi.- wyjaśniła. Konie były stadnymi zwierzętami i dobrze o tym wiedziała, więc może nawet lepiej, że Betty nie była teraz sama.
Spojrzała w bok, kiedy jakaś para stanęła kawałek dalej, by też z wody podziwiać widok. Odwróciła od nich wzrok, by ciemne tęczówki wbić w wodę. Brązowe kosmyki opadły jej delikatnie na twarz, gdy przyglądała się odbiciu. Mimowolnie zerknęła na dłoń Jamesa, zwieszoną luźno przy ciele, a jej palce delikatnie drgnęły, gdy oparła się chęci, by zamknąć dłoń na jego. Powinna? Mogła? Naprawdę chciała?
Use what you have.
Do what you can.
Trzymając Anne w ramionach trudno było uwierzyć w tę lichą kapkę szczęścia, w miły znak od losu, który przecież od czasu do czasu podsuwał Sue pod nos miłe niespodzianki. Znalazła ją, choć nie mogła odnaleźć tylu zagubionych dusz, Alexandra... marny z niej był detektyw, musiała szukać zupełnie na oślep, a jednak była właśnie tutaj, zaraz obok. Gdzieś w rozpaczy, złości i przerażeniu migotały odblaski ulgi oraz wdzięczności - przyswajała ten fakt powoli, próbując zapanować nad emocjami, ale czy to było potrzebne? Ucieczka od wewnętrznej wrzawy? Mogłaby zdusić je w sobie - niestety wydarzenia ostatnich lat utwardzały nawet jej wrażliwe serce, pozwalając przetrwać, przejść Azkaban, traumy, widok martwych ciał, pustych spojrzeń, ognia trawiącego rodzinę, torturowanego Bertiego. Mogłaby zepchnąć choć część emocji i szukać w sobie chłodu, ale docierało do niej, że tego nie chciała, że to wcale nie była oznaka siły, nie w takiej chwili. Na dźwięk znajomego głosu palce same zacisnęły się mocniej na splocie swetra, a głowa pokręciła w niemym zaprzeczeniu, chcąc powiedzieć, że to nieważne jak, że sobie radzi i nią nie trzeba się przejmować, prędko jednak dotarło do niej, jak niezdrowy odruch wykształcała w sobie ostatnimi miesiącami. Anne miała prawo dociekać, miała prawo do troski, nawet jeśli w subiektywnej ocenie to pannę Beddow należało teraz otoczyć opieką oraz wsparciem.
- Wszystko w porządku - odpowiedziała więc, ponownie starając się rozjaśnić twarz uśmiechem, choć bladym, ale łzy już zgromadziły się w oczach i spłynęły pojedynczymi strugami. Zamrugała zaskoczona, czując jak drżenie śmiechu ciśnie się na usta, nie trzymała go w sobie dłużej. Zawibrował ulgą, przetknięty nutką rozpaczy trwał krótko, lecz wybił się śpiewnie w słowach, przejętych losem kochanej duszki. - Już nie sama - przyznała, tym razem unosząc kąciki ust, ozdobionych szczerą troską. - Nic się nie martw, jestem bezpieczna - zapewniła z większym spokojem, pragnąc odegnać znad młodej głowy przynajmniej to zmartwienie, niepotrzebną chmurę.
Ruch dawał wytchnienie, odkąd pamiętała był sposobem na odreagowanie, na wydarcie z ciała najtrudniejszych zrywów, teraz nie było inaczej. Starała się iść powoli, ale wolna dłoń, którą nie sięgnęła do palców Anne, dryfowała falami w powietrzu w tańcu niezrozumiałym nikogo poza nią samą. - Och, wiesz, tu i tam - odpowiedziała z melancholią, na moment uciekając spojrzeniem w fale. - Dużo się dzieje, chciałam pomóc w obozach, zatroszczyć się o potrzebujących, jeśli tylko mogłam. Chyba trochę po drodze zbłądziłam - przyznała spokojnie, wracając smutniejszym spojrzeniem do znajomych tęczówek. Może była w podobnej sytuacji. Może mogła zawrócić z tej drogi trochę szybciej. - Odsunęłam się od bliskich żeby nie obarczać ich swoim cierpieniem, to był błąd - pokręciła głową, równie spokojnie, nie szukając wzniosłych słów, mówiła prosto z serca, szczerze, choć nie odważyła się wcześniej przyznać tego przed nikim, nawet sobą. - Wiele mnie ominęło, o wielu rzeczach dowiedziałam się późno - kontynuowała, czując, jak głos łamie się nagle, wbrew woli, brwi zadrżały, więc wzięła oddech, na próżno, nic nie pomagało, kiedy przed oczami stawało wyraźne wspomnienie przyjaciela. Zamrugała, nie mając pojęcia, jakie słowa mogą być odpowiednie. Nie było takich, każde bolały, każde otwierały rany i oprószały je solą. - Wiem o nim - powiedziała, walcząc ze słabością, mimowolnie mocniej zaciskając dłoń na dłoni - od lipca, szukałam cię wszędzie, gdzie byłaś, Anne? - to nigdy nie powinno się stać, Peter zawsze powinien przy niej być, walczyć o nią. Może nie powinna drążyć tematu, nie tak szybko i nie teraz, lecz kiedyś musiały do tego dojść.
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Spoglądał w stronę horyzontu, feerii barw eksplodujących na niebie. Przyroda zawsze kreowała najpiękniejsze spektakle, natura była niepowstrzymana i niemożliwa do podrobienia. Była inspiracją dla artystów, dla niego nieraz także. Śpiew ptaków tworzył melodie, które zapadały w pamięci, szum wiatru, szum morza, czy jesiennych liści. Rozmaite dźwięki towarzyszyły mu całe życie od mugolskich samochodów, grzmotu fabryk, po melodię nocnych świerszczy czy prychanie zniecierpliwionego konia. Nie był obojętny na takie widoki, ale trudno mu było się nimi zachwycać dzisiaj. Wszystkie wydarzenia wkoło go przytłaczały, przez cały festiwal robił wszystko, by utrzymywać względnie dobry poziom zabawy, ale to wszystko było ciągłą, uporczywą walką o każdy uśmiech, chwilę beztroski. Gdyby nie przyjaciele, niewiele byłoby w tym szczerości.
Wzruszył ramionami, otwierając usta, ale w pierwszych chwilach nie wiedział, co powiedzieć. Czy ten zachód był inny? Bardziej wyjątkowy? Ostatnio miał wrażenie, że każdy jeden był taki sam i to zupełnie bez wielkiego znaczenia.
— Nie wiem — powiedział w końcu szczerze i spojrzał na nią. — Może masz rację, może jest piękny — przyznał, odwracając się znów na zachód. Bardzo chciał tak na to wszystko spojrzeć. Wrażliwość na piękno było dla niego naturalne; stanowiło ważną część jego tożsamości. A jednak tak nie potrafił spojrzeć na zjawiskowy zachód słońca, tak jak nie potrafił wyciągnąć smyczka i zagrać na skrzypcach, choć melodia wyrażała go przez całe życie. Potrafiła oddać jego emocje, wyrazić je, ale też wyciągnąć z głębi serca i puścić w eter by zaraz o tym zapomnieć. Miała też rację w tym, że każdy dzień był inny, różnił się od poprzedniego, przynajmniej powinien. Jego zlewały się ze sobą, trudno było mu odróżnić je od siebie, szczególnie teraz podczas festiwalu, kiedy nie musiał chodzić do pracy, która wyznaczała rytm tygodnia, a używki mieszały się ze sobą wpędzając go w niekończący się wir.
Podążył spojrzeniem za jej wzrokiem na lampiony i ludzi, którzy zamierzali je puścić do nieba. Nie słyszał o tej legendzie, wysłuchał jej więc z ciekawością. Był przesądny, rozumiał już czemu to miało służyć. Czy miał jakieś marzenia, które mógł puścić w stronę nieba?
— Co się potem stało? Po tych trzech dniach? — spytał z zaciekawieniem, wracając o niej wzrokiem. — Chcesz iść puścić lampion? Poczekam — zaproponował. — Nigdzie się nie ruszę — obiecał na wypadek, gdyby zakładała, że zostanie tutaj miało być wymówką do ucieczki. Nie planował uciekać, nie miał po co ani dokąd. Przyjaciele odpoczywali, Marcel miał lada moment dołączyć. Co innego miał robić, jeśli nie czekać? — Iść? Dlaczego? — spytał, unosząc wysoko brwi. Dlaczego miałaby? Nie rozumiał tej obawy, niepewności — w szkole trzymali się razem. Ona była jego stałą ze świata poza szkołą; taką jak on inną, a on mostem łączącym go ze światem na zewnątrz; przyjacielem. Nigdy wcześniej nie dostrzegał tych wątpliwości, ale być może dlatego, że wtedy byli dziećmi, które nie doszukiwały się we wszystkim podstępu, naiwnie wierząc we własne słowa i intencje. Byli przyjaciółmi we trójkę, spędzali ze sobą czas nie pytając czy powinni iść, czy mogli zostać. Co się zmieniło? Jak bardzo się od siebie oddalili? Nie wierzył, że ten rok mógł wywołać takie dysproporcje. To ona musiała uciekać. To ona ciągle uciekała od nich, a on goniąc jej cień przez dwa lata chciał w końcu przestać. — Nie musisz — odpowiedział w końcu, kręcąc głową. Była jego żoną; nie przyjaciółką już, to wiedział. Miała takie samo prawo tu być jak każde z nich.
Słysząc o Betty uśmiechnął się pogodnie, kiwając głową.
— W Dolinie nie ma kogoś, kto ma konie? — Betty przywykła do towarzystwa, samotność tak jak na każde z nich źle działała. Do Devon nie mógł jej zabierać, podróż nią trwałaby tam kilka dni. Wiedział, że Eve nie chciała opuścić Doliny Godryka, domu, który zajmowali. Może miała rację, opuszczenie tego miejsca w ich sytuacji było głupotą. Nie był pewien, kiedy ma dojść do rozwiązania, odsuwał od siebie ten czas, ale musiała mieć zapewnione bezpieczne warunki. Dom nie było łatwo ogrzać, już to wiedział, ale znacznie bezpieczniej będzie jej w salonie przy kominku niż wozie zimą. Co zrobią z koniem na ten czas nie wiedział. Betty nie pracowała, nie mieli stodoły, w której mogliby ją trzymać. Nie przemyślał tego.
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
- Jest.- szepnęła w cichym zapewnieniu, lecz bez nachalności. Powinien w to uwierzyć, chociaż nie zamierzała go zmuszać. Niech sam ocenia.
Obserwowała kolejne osoby sięgające po lampiony i gotowych, by swymi marzeniami rozświetlić niebo. Zastanawiała się, jak musiałoby to wyglądać, gdyby w górę poleciało setki takich światełek. Wydawało się pięknym wyobrażeniem. Słysząc pytanie, przeniosła swą uwagę na Jamesa.
- Aenghus i Caer wzięli ślub i żyli szczęśliwie, póki Caer nie zaszła w ciążę. Nie przeżyła porodu.- dopowiedziała legendę do końca, takiego jak poznała. Nie brzmiało to tak pięknie, jak sam miłosny lot pary łabędzi. Czuła chłód, który przeszedł przez ciało, ale starała się tym nie przejmować.- Ta historia ma tylko piękny początek.- mruknęła pod nosem. Pokręciła głową, kiedy zaproponował, by dołączyła do innych, jeżeli chciała. Tylko że nie chciała.
- Nie mam marzeń, które mógłby ponieść lampion.- odparła jedynie, a mimo to zawiesiła znów spojrzenie na koszu w którym pozostało jeszcze kilka. Kiedyś marzyła dużo i o wielu rzeczach, część była po prostu wybujałą wyobraźnią, inne kaprysami, a reszta nieśmiałymi prośbami do losu, aby obdarzył ją czymś. Wieloma dzieliła się z Jamesem, gdy byli jeszcze dzieciakami i później, gdy świeżo po ślubie, upajali się rozpoczętym wspólnym życiem. Dziś wydawało się to niebezpieczne, gdy naiwnie brnęło się w wiarę w coś, co nigdy nie nastąpi. Stwarzało grunt pod rozczarowanie.
Wzruszyła ramionami, kiedy wyraźnie zaskoczyła go pytaniem. Mogła sobie pójść, nie musiał tracić na nią czasu, kiedy pokazywał na każdym kroku, że milsze mu jest towarzystwo innych. Pokazał jej to dobitnie na wiankach, kilkoma gestami wskazując jej miejsce w szeregu. Nie wiedziała, czy był tego nawet świadom do końca, ale nie potrafiła już o to zapytać. Nie była jego przyjaciółką, chociaż nigdy nie chciała przestać nią być. Długo gotowa była zrobić dla niego wszystko, nie oceniając za chwilę słabości, nawet kiedy próbował spalić ich żywcem, bo umysł podle go oszukiwał. Dziś nie miała pewności czy potrafiłaby zrobić cokolwiek. Czuła się wytrącona w jakiś dziwny sposób.
Skinęła tylko, przyjmując taki stan rzeczy. Zgodę by została obok.
Kolejne pytanie sprawiło, że barki znów uniosły się i opadły płynnie.
- Nie wiem, nie kojarzę nikogo, kto miałby konie.- póki Betty nie pojawiła się w ich życiu za sprawą Jamesa, nie słyszała w okolicy rżenia koni ani stukoty kopyt na ulicy.- Może ktoś w sąsiednich miasteczkach ma albo wsiach. Można poszukać jej jakiegoś towarzystwa.- dodała zaraz. Wypadało to zrobić. Uniosła wzrok na niebo, które zdążyło już pociemnieć i stracić wszystkie możliwe odcienie czerwieni. Kolory zniknęły na chwilę, ale zaraz pierwsze lampiony uniosły się w powietrze i zaczęły rozświetlać niebo, czyniąc równie piękną konkurencję dla nieśmiało pojawiających się gwiazd. Było dla nich jeszcze za jasno, nawet dla księżyca. Tylko kometa niewzruszenie wisiała nad nimi, nie dając się przyćmić lampionom. Przyglądając się temu, sięgnęła w bok na oślep, nie chcąc odrywać wzroku od tego, co rozciągało się nad nią. Smukłe palce zamknęły się niepewnie na dłoni Jamesa, obdzierając ją z kłamliwej obojętności już do końca.
Use what you have.
Do what you can.
Westchnął ciężko spoglądając w dół, ma wodę. Nie miał dla niej słów pocieszenia, nie miał też komentarza dla tragicznej historii.
— To trochę smutne — skwitował jej słowa o lampionie. — Czy ludzie w naszym wieku nie powinni ich mieć? Marzyć o wielkim domu, dobrej pracy? Podróżach po kraju? O końcu wojny? Suto zastawionych stołach? — Wymieniał to, co przyszło mu do głowy. Wiedział o czym mógłby marzyć Marcel i wydawało mu się, że wiedział o czym mogłaby marzyć Eve, a jednak zaskoczyła go swoją odpowiedzią. Nie był pewien, czy sam miał o czym. Kiedyś wydawało mu się, że marzenia mogły być piękne, miały dawać nadzieję, wyznaczać cel, do którego się dążyło. Jeszcze przed rokiem, marzył o tym, by odnaleźć swoją rodzinę. Nie ustawał w poszukiwaniach, nawet kiedy widział w oczach najlepszego przyjaciela, że może trzeba było zacząć się już godzić z tym, że będzie tak zawsze. Wojna niszczyła wszystko i wszystkich wokół, ale miał wielką wolę życia, a świat nigdy nie był dla niego łaskawy. Wszystko posypało się niedługo potem. Parszywy Pasażer rozpoczął serię niefortunnych zdarzeń. Spotkanie Sallowa, który stał się zwiastunem nieszczęścia, cierpienia i bólu. Nie odpowiedziała mu, choć czekał. Aż wyjaśni z czego brała się ta dziwna i niezrozumiała niechęć, poczucie bycia nie na miejscu, kiedy otaczali ich przyjaciele, kiedy był z nimi Marcel. Dawniej rozumieli się doskonale, trzymali razem. Czy naprawdę czas tak bardzo nadszarpnął ich relację?
— Spytałem dlaczego — powtórzył, choć wiedział, że słyszała. Nie chciała odpowiadać, ale jak miał zrozumieć jej tok myślenia, jeśli zbywała go w tak prostych próbach komunikacji. — Dlaczego miałabyś sobie iść — chciał wiedzieć, potrzebował się dowiedzieć, co nią kierowało, gdzie tkwił problem. Miał pozostać milczącym obserwatorem, mógł. Mógł pozostać tam gdzie stał, pozwalając by to wszystko zmieniało się w pył. Pozwolić na egzystencję, trwanie pozbawione najmniejszego sensu. — Chcesz o tym pogadać? — spytał, odwracając wzrok w stronę morza. — O tym, co się wydarzyło? — O tamtej rozmowie i tym, jak się zakończyła, o tym jakie dała mu przyzwolenie, a potem z zwodem pozostawiła wszystkich przyjaciół na plaży. Chyba powinni, choć nie wiedział jak. Nie chciał wychodzić z tą myślą i propozycją pierwszy, bo był tchórzem, ale jeśli tak miały wyglądać kolejne dni po powrocie z festiwalu, to wcale nie chciał by ten się kończył. Tu, wśród przyjaciół był na miejscu, wśród swoich. A tam? Zamierzał zostawić pracę u Neali, pomówić z jej wujem, ale dziś pewien był, że tam wróci. Do stajni pachnącej sianem, do ciepło posiłku, który otrzymywał w ciągu dnia, do zapachu końskiej sierści i świszczącego przez drewniane ściany wiatru.
— Coś wymyślimy. — Jeszcze nie wiedział co, ale na pewno coś.
Wzrokiem prześlizgiwał się po linii morza przed sobą, lekko falującej tafli, kiedy złapała go za rękę. Brew mu lekko drgnęła, podążył więc spojrzeniem w dół, jakby chciała sprawdzić, czy się nie pomyliła, a potem na twarz, szukając na niej oznak zmieszania. Nie dopatrzył się przypadkowości, nie w pierwszej chwili. Patrzyła na powoli i nieśmiało pojawiające się gwiazdy nad ich głowami, na kometę. Podążył za nią spojrzeniem, a potem znów opuścił je na morze. Tak spokojne i tak niebezpieczne zarazem, zamykając palce na jej dłoni, trzymając ją za rękę nie mówił nic. Nie potrzebował też nic więcej, to było wystarczające.
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
Szedł wodą - boso - podwinięte nogawki spodni pozostały suche, wpatrzony w jego spienione fale. Nabrał do nich szacunku, wiedział już, jak niebezpieczne były. Nie chciał przecież. Naprawdę nie chciał zrobić mu krzywdy. Nie chciał? Był wściekły, a całą tę wściekłość skupił na nim. Był wściekły bo Jim zrobił to, czego Marcel się bał. Bał się, że nic nie będzie takie jak wcześniej. Że przyjaźń, jego i Celine, skruszeje i zwiędnie, gdy pragnienia nie dojrzeją do wzajemności. I oto się stało - nic już jak dawniej nie będzie. Uciekła z płaczem, nie potrafiąc na niego spojrzeć. Stracił ją - stracił ją dwa razy, dzień po dniu, najpierw jej serce, potem jej dłoń. Ale Jim nie chciał źle. Ale Marcel zareagował jak wściekłe zwierzę, nie przyjaciel. Było mu wstyd. Że to zrobił, że na to pozwolił, że wszyscy to widzieli. Co by się stało, gdyby nie dali rady go wyciągnąć? Gdyby wtedy, leżąc na piasku, nie otworzył oczu? Gdyby Steffen nie poruszył wodą? Gdyby Lidds nie wskoczyła do wody? Gdyby Anne mu nie pomogła? Gdyby Neala nie wiedziała tak dużo i nie potrafiła go uleczyć? Sama myśl o tym go szokowała. Nie dowierzał, a jednak, zaczynało do niego docierać, jak kruche i krótkie potrafi być życie. Jak głupi i lekkomyślny potrafił być on. Nigdy, przenigdy nie chciał widzieć go naprawę martwego. Był na niego po prostu zły. Kłębiły się w nim emocje. Złe emocje. Czy taki był jego ojciec? Czy tak próbował się usprawiedliwiać? Wciąż miał szkliste spojrzenie, kiedy o tym myślał. Nie potrafił sobie wybaczyć. Nie potrafił siebie zrozumieć. Niechętnie odszedł w kierunku pobliskiego ogniska, które tliło się samotnie; opadł na piasek obok, pozostając w jego świetle. Ze spojrzeniem skierowanym w kierunku morskiego żywiołu - powtarzał sobie w myślach, dlaczego? Od dwóch dni nie był sobą - był jak kamienna lawina, która tylko przybierała na sile, by finalnie roztrzaskać się boleśnie i to na głowie najbliższej mu osoby. Bezwiednie gładził kształt blizny na wewnętrznej dłoni, kiedy usłyszał obok kobiecy głos.
Odwrócił się w jej stronę, bez przekonania, kiedy nazwała go panem Marcelem. Początkowo jej nie poznał, ale kiedy się przedstawiła - wszystkie wspomnienia powróciły. Nie zdążył nic odpowiedzieć, kiedy zaczęła rozkładać kocyk obok niego - nie wiedział co odpowiedzieć, bezgłośnie wypuścił z ust powietrze w niemym rozbawieniu. Nie miałby odwagi usiąść na jej kocyku - była grzeczna i czysta - a on ubrudziłby go całym sobą. Cały był z piasku. W zasadzie był też trochę wczorajszy. Nie był pewien, jak powinien na nią zareagować. Wiedział, że pokłóciła się z Jimem.
- Cześć - odpowiedział, choć zaraz zrobiło mu się głupio, powinien był powiedzieć dzień dobry? - Co? - spytał jeszcze mniej elegancko, kiedy spytała, czy jest aurorem, jego usta wygięły się w uśmiechu, rozbawionym, pokręcił przeczaco głową. - Nie - zaprzeczył od razu, może gdyby okoliczności były inne bawiłoby go to jakiś czas, ale nie dzisiaj. - Nie jestem aurorem - A o tym kim jestem w zasadzie wolę nie mówić. - Mamy po prostu... wspólne sprawy - Nie wiedział, ile Kerstin wiedziała o Zakonie Feniksa, ale nie od niego powinna się tego dowiadywać. Zmarszczył brwi, kiedy spytała o sweter. - Nie pomyliłaś mnie z kimś? Nie dałaś mi żadnego swetra - przypomniał, nic nie rozumiejąc też z jej dalszych słów. - Nie kojarzę też Oliviera - Znał go jako Castora, nigdy nie przedstawił mu się inaczej. - Tak, pewnie, wszystko u mnie gra. A u ciebie? Jesteś tu sama? - Od dawna nikt nie widział Thomasa. Przez jakiś czas sądził, że zniknął razem z nią - ale ona najwyraźniej nigdzie się nie wybierała.
bursztyn - nic nie znalazłem
Na szczęście z pomocą przyszedł inny temat, mimo że nadal krążący wokół lampionów. Równie przygnębiający, ale o tym jednak mogła porozmawiać. Nie mogła nie zgodzić się z nim, że było to smutne, ale czy chciała wchodzić w szczegóły? Zdecydowanie nie.
- Powinni, ale co to zmienia? – spytała, zerkając na niego przelotnie. Na dłużej zawiesiła spojrzenie na wodzie, szukając w toni spokoju.- Marzenia są niebezpieczne i rozczarowujące. Pozwalają się łudzić i znikają, gdy zderzamy się z rzeczywistością, a świata nie interesuje o czym się marzyło.- odparła, odwróciła głowę ku kobiecie, która kucając, podawała lampion chłopcu. Uniosła wzrok na Jamesa, milcząc chwilę.- Masz jakieś marzenia? Miałbyś jakieś, by powierzyć je lampionowi, który uniósłby je w niebo? – spytała. Był zdolny marzyć?
Cisza, która zapadła między nimi, nie przeszkadzała jej wcale. Odnajdywała się w milczeniu coraz bardziej, gdy stało się, nieodłącznym elementem codzienności. Ze zdumieniem spojrzała na Jamesa, kiedy odezwał się. Ciemne tęczówki osiadły na jego twarzy, badawczo błądziły między oczami a ustami z których popłynęły słowa. Stanowczość jego głosu sprawiła, że poczuła zmieszanie i niepewność. Nie rozumiała, po co dociekał, dlaczego nagle było to dla niego interesujące.
- Nie chcę ci przeszkadzać i być na siłę obok, jeżeli wolisz przyjaciół.- odparła i chociaż chciała postawić na szczerość, czuła, że przeważyła ostrożność. Miała wrażenie, jakby wchodziła znów na niepewny grunt i wcale nie chciała się na nim znajdować. Te dni dały jej do myślenia, podobnie, jak decyzje Jamesa.- Dlatego mogę odejść, byś się bawił bez przeszkód.- dodała, a wzrok znów uciekł na otoczenie. Po co miał kombinować, jak ominąć ją wzrokiem, omiatając spojrzeniem przyjaciół. Zastanawiać się, jak ją zignorować, by nie olać nikogo z pozostałych. Straciła tę zaciętość, by być z nim, gdy on w towarzystwie pokazywał jej na każdym kroku, że nie chce jej obok. Poczuła chłód rozlewający się po ciele i napięcie, które pojawiło się moment później. Ukłucie niepokoju i potrzeba by się wycofać. Nie wiedziała, skąd jego chęć by porozmawiali, wrócili do tego, co stało się przed kilkoma dniami. Do czego chciał doprowadzić i po co? Kolejnej kłótni, by zostawić ją za sobą? Mógł to zrobić i bez tego, dała mu przecież wyjście, wystarczyło powiedzieć, żeby sobie poszła. Nie wiedziała co mu odpowiedzieć, sięgnąć po tą szansę czy odtrącić ją, przewidując, jak to się skończy. Wypuściła powietrze z płuc, powoli i spokojnie. Tego potrzebowała, spokoju.
- Nie wiem.- szepnęła w końcu, by nie przeciągać ciszy.- Boję się, że to skończy się kolejną kłótnią i niczym więcej. Następnym zawodem, który sobie sprawimy.- dodała równie cicho. Czuła, że ma dość, walczenia na to, kto ma rację. Skapitulowała, dziś bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Kiedyś chciałaby to wyjaśnić, ba, nawet kilka dni temu, byłaby gotowa nacisnąć na rozmowę. Dziś nie miała żadnej pewności, że to jest jakakolwiek droga do czegoś więcej.
Pokiwała powoli głową, kiedy temat zszedł na Betty. Musieli coś wymyśleć i to dość szybko, bo niedługo rzeczywistość wywróci się do góry nogami i nie będzie na to czasu. Wiedziała jednak, że to temat, który wróci do nich dopiero po festiwalu, gdy znów będą w Dolinie.
Wzrok utkwiony na niebie, przeskakujący między pojawiającymi się gwiazdami, pozwolił uciszyć chaotyczne myśli i stłumić emocje. Przynajmniej dopóki tknięta chęcią, nie zamknęła dłoń na dłoni Jamesa. Ciepła skóra zdawała się teraz wręcz gorąca, prawie paląca, ale to minęło, kiedy poczuła, jak odwzajemnił gest. Mimowolnie przymknęła powieki, tracąc chwilowo zainteresowanie nocnym niebem. Chłonęła te sekundy, spodziewając się, że tylko je będzie miała. Spojrzała na niego, na profil, gdy patrzył w wodę. Bez słowa, bez żadnego więcej gestu. Cisza na powrót zawisła między nimi, ale wcale nie była zła.
Use what you have.
Do what you can.
— Marzenia nie są niebezpieczne. To ludzie, którym je powierzamy są. — Bo potrafią je zdeptać, nie bacząc na nic. — To my się łudzimy, licząc, że marzenie wystarczy, ale to zawsze jest za mało. Nic samo się nie dzieje, nic samo nie przychodzi. Nie można być rozczarowanym za brak uśmiechu losu — skontrował ją, ale bez ostrości w głosie. Nigdy nie wierzył, że to wystarczy. Nigdy nie liczył na to, że trzymanie się marzeń wpędzi go w rozczarowanie. marzenia pozwalały mu się oderwać od szarej, przykrej rzeczywistości, zarazić go nadzieją na nowe, lepsze życie. Od niego zależało, czy się uda. Od jego działań zależały porażki — czasem brakowało mu odwagi, by podjąć ryzyko, ale nie miał do nikogo pretensji, że się nie udało. Nauczony ciężkiej pracy od dziecka zawał sobie sprawę, że pieniądz nie spadnie z nieba, a szacunku nie zyska uśmiechem. Był naiwny, ale nie tak jak Eve. Nie na tyle, by całe życie oddawać marzeniom.— Nie wiem. Nie wiem czy to są marzenia. Nie wiem czy to coś tak wielkiego, wzniosłego. Nie wiem czy to jest na tyle silne, by nimi być, czy po prostu byłbym zadowolony gdyby się stało. Ja... nie wiem, po prostu. — Zakłopotany i zmieszany wzruszył ramionami. Miał pragnienia, to oczywiste. — Może mam — mógłby spróbować. Uwierzyć, postarać się. A tak naprawdę poprosić te wielkie moce, które spisywały i los o odrobinę pomyślności. Spojrzał na nią, gdy umilkła nagle, niespodziewanie na dłużej.
— Niczego nie przemyślałaś przez te dni, prawda? — spytał ją. Nie dlatego, że on to robił, bo starał się chwytać wszystkiego byle tylko nie myśleć. Spytał ją bo zdawało mu się, że dokładnie to samo już przerabiali. Chwilę temu, parę dni. Nabrał powietrza w płuca i powoli puścił jej dłoń, by obiema przeczesać opadające na czoło włosy. — Nie chce zadawać w kółko tych samych pytań— pytań, dlaczego nieustannie stawiała się w kontrze do przyjaciół, dlaczego nie mogli być nimi oni wszyscy razem z nią. Tak chciał ją traktować. Chciał mieć ją za przyjaciółkę wciąż, chciał, by była jedną z nich, a ona uparcie przekonywała go, że to się nie wydarzy. — Nie chcę w kółko powtarzać tych samych deklaracji — że ci przyjaciele byli dla niego jak rodzina. Bo byli przy nim wtedy, kiedy nie było krewnych. Nie było żony, nie było siostry i brata. — Nie będę wybierał. To ty dokonujesz tego wyboru za każdym razem — Zawsze kiedy się odwraca, odchodzi. Cierpiała, była smutna, zła i niezadowolona. To nie tak, że tego nie widział. Nie rozumiał tego. Powinna wiedzieć ile dla niego znaczyli i ile znaczyła ona. Jeśli chciała go zabrać, nie pójdzie za nią. — Nie jesteś i nigdy nie byłaś przeszkodą w mojej zabawie, nie chcę ciągle się z tego tłumaczyć i tłumaczyć tego tobie. To wciąż chodzi o mnie? O to, czego ja chce lub nie chcę czy o to, czego ty nie chcesz bym chciał? Mówiłem ci już, że możemy tu być wszyscy razem i wszyscy możemy się bawić. Nadal nie chcesz?— wciąż będzie zrzucać odpowiedzialność na innych i to, że mają swoje życie? — Jestem tu z każdym kto chce tu być ze mną w tej chwili. Nikogo nie zmuszam, nikogo nie wybieram, nikogo nie wykluczam... Po prostu jestem — Bo kim był właściwie by musieć to robić? Dlaczego miałby jej mówić, że ma iść, dlaczego miałby ją prosić by została, jeśli to wciąż było ich wspólne grono przyjaciół? — Masz takie samo prawo tu być ja ja, Marcel, Lydia, Steffen. Możesz jeśli chcesz, nie musisz jeśli... — Wzruszył ramionami. W jego głosie nie było determinacji, siły, agresji. Było zmęczenie i znużenie. Starał się nie angażować, nie denerwować. Potrzebował tylko zrozumieć. — Żeby doświadczyć zawodu trzeba mieć jakieś oczekiwania, a ja nie mam już wobec ciebie żadnych, Eve. Po prostu nie rozumiem tego wszystkiego. Twoich słów, twoich sygnałów, ukrytych oczekiwań, pragnień, a nawet marzeń, których nie masz. Po prostu... jak to sobie wyobrażasz? Że będziemy rozmawiać tylko o pogodzie? Mamy się wymieniać z przyjaciółmi, dzielić na duety albo podgrupy? Jeśli tak, po prostu to powiedz. Jeśli nie chcesz rozmawiać wcale to też powiedz. Powiedz mi cokolwiek, bo ja też nie chcę się kłócić. N i e r o z u m i e m, więc musisz mi to wyjaśnić. Jak to sobie wyobrażasz?— Poprosił ją z rezygnacją, a ramiona opadły mu nieco.
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset