Kuchnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kuchnia
To, co widzicie na zdjęciu, wbrew pozorom nie jest wcale bałaganem - to idealnie ułożona kompozycja, pozwalająca właścicielce zlokalizować puszkę z ulubioną herbatą w ułamku sekundy. Po prostu puszek jest dużo, podobnie jak słoików, talerzy, sztućców i butelek... w większości nieużywanych, bo Margie rzadko miewa gości. Jedyną niezmienną rzeczą są zawsze świeże kwiaty, które właścicielka mieszkania zmienia z chorobliwą wręcz starannością, mimo że sama spędza w nim możliwie niewiele czasu.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Byłam inna. Nie lubiłam władzy. Ba, nawet gdybym chciała – nie miałam jej. Nawet nad samą sobą. A jednak posiadałam jedno zdanie. Przeklęte w moim własnym odczuciu. Zdanie, które nie tyle co kończyło życie człowieka, kończyło – w jakiś sposób – życie osób, które tą właśnie jednostkę kochały.
Pamiętam pierwszy dyżur na którym nie udało mi się kogoś uratować. Pamiętam jak odrętwienie ogarniało całe moje ciało. Jak przestałam wtedy wierzyć w to, że moja praca ma sens. Miała, wiedziałam że ma. A jednak tego jednego dnia tak bardzo zdawało mi się że nic nie ma sensu. Nie to było najgorsze. Najgorsze było zdanie, które musiała wypowiedzieć pewnej kobiecie. Zdanie, które skończyło jej dotychczasowy świat. Śmierć była prosta. Śmierć była egoistyczna. Głównie dlatego, że pozostawiała za sobą pustkę w sercach osób które kochały zmarłego.
Uśmiechałam się. Sztucznie. Mocno. Tak, jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Chcąc tymi słowami zarówno przekonać siebie jak i Judith. Chcąc, albo nawet marząc, by rzeczywiście nie wiedzieć o czym mówi. By naprawdę nie łączyło mnie nic więcej z jej bratem.
Nie. Nie prawda.
Zawsze chciałam żeby łączyło nas co więcej. Ceniłam naszą przyjaźń. Tak, jak człowiek który długo nie widział słońca docenia jego blask po wielu dniach spędzonych w ciemnościach. Ceniłam, a jednak chciałam czegoś więcej. Wiedziałam, a jednak nie potrafiłam po to sięgnąć.
Byłam tchórzem.
Okropnym, wielkim, śmierdzącym z daleka tchórzem. Tak bardzo bałam się że wyjście na jaw moich uczuć zabierze mi go, że milczałam. Podskórnie czułam że jego strata byłaby tą, po której nie mogłabym się podnieść. Nie chciałabym. Posłuchałabym Nits. Skoczyłabym bym by się obudzić. By znaleźć się w innym życiu. Takim w którym przy odrobinie szczęście nie pamiętałabym o stracie wżerającej się trucizną w sam środek mojego – powierzonego jednej osobie – serca.
Stoję na środku kuchni którą znam od lat, a jednak mam wrażenie jakbym widziała ją po raz pierwszy w życiu. Patrzę na dziewczyną, właściwie kobietę już, której rysy są mi znane, w których odnajduję namiastkę tego co kocham, ale i dostrzeżenie jej przychodzi mi z trudem. Właściwie patrzę się i nie widzę zajęta swoimi myślami. Te zaś rozbijają się jak fale o klif tworząc bałwany w mojej własnej głowie. Myślę mocno, szybko i namiętnie. Przeskakuję ze wspomnienia na wspomnienie, z myśli na myśl, tak, jakby za chwilę moje życie miało się skończyć.
Będę żyć umierając jednocześnie. Jej kolejne słowa docierają do mnie jak przez mgłę. Ledwie jej rozumiem. Dopiero jej szare tęczówki – które unosi na mnie – otrzeźwiają mnie odrobinę. Budzą. Czuję się jakbym dostała policzek, albo ktoś wcisnął mi pięść między żebra. Nie ktoś – Judith.
Zaschło mi w gardle. Pali mnie w nim okropnie. Mam ochotę się napić. Muszę się napić. Chcę zapomnieć. Chcę obudzić się rano z kacem wielkim jak sahara jest długa i umierać. Na ciele i na umyśle na raz. Znów się odzywa, a ja nadal milczę. Głos nie potrafi dotrzeć do mojej krtani by powiedzieć jakieś słowa. Nadal mam lekko uchylone wargi. Nadal nie wierzę.
Judith uśmiecha się, a ja kompletnie nie wiem, czemu jej do śmiechu jest. Czuję jak kontrola nad tym jednym aspektem życia wymyka mi się z dłoni. Odlatuje i wpada wprost w jej ramiona. Czemu się śmiejesz Judtih? Bawi cię to? Mnie nie jest do śmiechu. Do niczego mi w sumie jest, bo nadal nie mogę się otrząsnąć. A jednak udaje mi się wychrypieć jej coś w odpowiedzi.
-Nic nie rozumiesz. – rzucam jej w końcu. Spokojnie. O dziwo. Czuję, że rozpadam się na kawałki w środku. Że topię się, jednocześnie spalając. Że gniję i że pożera mnie każde uczucie jakie kiedykolwiek czułam. Okropnie jest w moim wnętrzu, jednak nie uzewnętrznia się to. Moja twarz, tak skora i chętna do wykrzywiania się w różnoraki sposób w tej chwili prawie się nie zmienia. Prawie nic nie wyraża. Poza oczami. Oczy wyrażają tylko smutek. Uległość. Złożyłam broń. Poddaję się.
Przez chwilę mierzę ją spojrzeniem koloru błękitnego nieba. Mierzę ją nadal gdy każe mi oddychać. Tylko co jakiś czas mrugam. Gdyby nie to spokojnie za posąg by mnie ktoś mógł wziąć. Próbuje mnie uspokoić ostatnim zdaniem? Czy jest to swoistego rodzaju groźba? A może pocieszenie? Wzystkie trzy opcje są marne. Przez chwilę zastanawiam się czy nie zacząć błagać o to by oddała mi życie. O to, by rzuciła we mnie zaklęciem zapomnienia. By zabrała wspomnienia tej rozmowy. By zabrała uczucia. By zabrała wszystko. A jednak nie robię tego.
Co z tym zrobisz Judith? Ze swoją wiedzą? Z Asem który trzymałaś w rękawie tak długo. Po co? – tylko ty wiesz.
-Nieważne. – mówię ochryple. Muszę się napić czegokolwiek. Dlatego nastawiam jeszcze raz czajnik. Zapominam, że przecież mam kawę na oknie. A może pamiętam, ale nie chcę zbliżać się w jego stronę? Wizja skoczenia z niego nadal kusi i zdaje się całkiem ciekawą alternatywą wyjścia z sytuacji. Wyciągam kubek. Sypię do niego kawę, potem cukier. Wyglądam normalnie. Dziwnie spokojnie. Skrupulatnie odmierzam ilość wsypywanych proszków jakby była to misterna sztuka. W końcu zalewam wszystko wrzątkiem. Topię je w fali gorącej wody i patrzę jak się rozpływają, znikają. Zmieniają w coś innego. Nawet nie spoglądam na Judtih. Nie chcę. Wolę patrzeć na dym parujący znad kubka. W jakiś sposób jest ujmujący.
Pamiętam pierwszy dyżur na którym nie udało mi się kogoś uratować. Pamiętam jak odrętwienie ogarniało całe moje ciało. Jak przestałam wtedy wierzyć w to, że moja praca ma sens. Miała, wiedziałam że ma. A jednak tego jednego dnia tak bardzo zdawało mi się że nic nie ma sensu. Nie to było najgorsze. Najgorsze było zdanie, które musiała wypowiedzieć pewnej kobiecie. Zdanie, które skończyło jej dotychczasowy świat. Śmierć była prosta. Śmierć była egoistyczna. Głównie dlatego, że pozostawiała za sobą pustkę w sercach osób które kochały zmarłego.
Uśmiechałam się. Sztucznie. Mocno. Tak, jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Chcąc tymi słowami zarówno przekonać siebie jak i Judith. Chcąc, albo nawet marząc, by rzeczywiście nie wiedzieć o czym mówi. By naprawdę nie łączyło mnie nic więcej z jej bratem.
Nie. Nie prawda.
Zawsze chciałam żeby łączyło nas co więcej. Ceniłam naszą przyjaźń. Tak, jak człowiek który długo nie widział słońca docenia jego blask po wielu dniach spędzonych w ciemnościach. Ceniłam, a jednak chciałam czegoś więcej. Wiedziałam, a jednak nie potrafiłam po to sięgnąć.
Byłam tchórzem.
Okropnym, wielkim, śmierdzącym z daleka tchórzem. Tak bardzo bałam się że wyjście na jaw moich uczuć zabierze mi go, że milczałam. Podskórnie czułam że jego strata byłaby tą, po której nie mogłabym się podnieść. Nie chciałabym. Posłuchałabym Nits. Skoczyłabym bym by się obudzić. By znaleźć się w innym życiu. Takim w którym przy odrobinie szczęście nie pamiętałabym o stracie wżerającej się trucizną w sam środek mojego – powierzonego jednej osobie – serca.
Stoję na środku kuchni którą znam od lat, a jednak mam wrażenie jakbym widziała ją po raz pierwszy w życiu. Patrzę na dziewczyną, właściwie kobietę już, której rysy są mi znane, w których odnajduję namiastkę tego co kocham, ale i dostrzeżenie jej przychodzi mi z trudem. Właściwie patrzę się i nie widzę zajęta swoimi myślami. Te zaś rozbijają się jak fale o klif tworząc bałwany w mojej własnej głowie. Myślę mocno, szybko i namiętnie. Przeskakuję ze wspomnienia na wspomnienie, z myśli na myśl, tak, jakby za chwilę moje życie miało się skończyć.
Będę żyć umierając jednocześnie. Jej kolejne słowa docierają do mnie jak przez mgłę. Ledwie jej rozumiem. Dopiero jej szare tęczówki – które unosi na mnie – otrzeźwiają mnie odrobinę. Budzą. Czuję się jakbym dostała policzek, albo ktoś wcisnął mi pięść między żebra. Nie ktoś – Judith.
Zaschło mi w gardle. Pali mnie w nim okropnie. Mam ochotę się napić. Muszę się napić. Chcę zapomnieć. Chcę obudzić się rano z kacem wielkim jak sahara jest długa i umierać. Na ciele i na umyśle na raz. Znów się odzywa, a ja nadal milczę. Głos nie potrafi dotrzeć do mojej krtani by powiedzieć jakieś słowa. Nadal mam lekko uchylone wargi. Nadal nie wierzę.
Judith uśmiecha się, a ja kompletnie nie wiem, czemu jej do śmiechu jest. Czuję jak kontrola nad tym jednym aspektem życia wymyka mi się z dłoni. Odlatuje i wpada wprost w jej ramiona. Czemu się śmiejesz Judtih? Bawi cię to? Mnie nie jest do śmiechu. Do niczego mi w sumie jest, bo nadal nie mogę się otrząsnąć. A jednak udaje mi się wychrypieć jej coś w odpowiedzi.
-Nic nie rozumiesz. – rzucam jej w końcu. Spokojnie. O dziwo. Czuję, że rozpadam się na kawałki w środku. Że topię się, jednocześnie spalając. Że gniję i że pożera mnie każde uczucie jakie kiedykolwiek czułam. Okropnie jest w moim wnętrzu, jednak nie uzewnętrznia się to. Moja twarz, tak skora i chętna do wykrzywiania się w różnoraki sposób w tej chwili prawie się nie zmienia. Prawie nic nie wyraża. Poza oczami. Oczy wyrażają tylko smutek. Uległość. Złożyłam broń. Poddaję się.
Przez chwilę mierzę ją spojrzeniem koloru błękitnego nieba. Mierzę ją nadal gdy każe mi oddychać. Tylko co jakiś czas mrugam. Gdyby nie to spokojnie za posąg by mnie ktoś mógł wziąć. Próbuje mnie uspokoić ostatnim zdaniem? Czy jest to swoistego rodzaju groźba? A może pocieszenie? Wzystkie trzy opcje są marne. Przez chwilę zastanawiam się czy nie zacząć błagać o to by oddała mi życie. O to, by rzuciła we mnie zaklęciem zapomnienia. By zabrała wspomnienia tej rozmowy. By zabrała uczucia. By zabrała wszystko. A jednak nie robię tego.
Co z tym zrobisz Judith? Ze swoją wiedzą? Z Asem który trzymałaś w rękawie tak długo. Po co? – tylko ty wiesz.
-Nieważne. – mówię ochryple. Muszę się napić czegokolwiek. Dlatego nastawiam jeszcze raz czajnik. Zapominam, że przecież mam kawę na oknie. A może pamiętam, ale nie chcę zbliżać się w jego stronę? Wizja skoczenia z niego nadal kusi i zdaje się całkiem ciekawą alternatywą wyjścia z sytuacji. Wyciągam kubek. Sypię do niego kawę, potem cukier. Wyglądam normalnie. Dziwnie spokojnie. Skrupulatnie odmierzam ilość wsypywanych proszków jakby była to misterna sztuka. W końcu zalewam wszystko wrzątkiem. Topię je w fali gorącej wody i patrzę jak się rozpływają, znikają. Zmieniają w coś innego. Nawet nie spoglądam na Judtih. Nie chcę. Wolę patrzeć na dym parujący znad kubka. W jakiś sposób jest ujmujący.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nawet wytrzymałość Skamander ma swoje granicę. W pewnym momencie odwróciła się na pięcie i zabrała się za otwieranie okna. Zmieniła zdanie, odrobina chłodnego marcowego powietrza dobrze im zrobi. Judith wyciągnęła kolejnego papierosa i odpaliła go. Zaciągnęła się kilka raz i oparła łokcie o parapet wychylając się za okno. Czekała aż Just wróci do siebie. Gdy w końcu postanowiła się odezwać Jude uśmiechnęła się krzywo ale nie odwróciła się w stronę swojej towarzyszki. - Rozumiem lepiej niż ci się wydaje - mruknęła cicho strzepując pył za okno. Skrzywiła się na samo wspomnienie wyrazu twarz Bertiego gdy próbowała oswobodzić się z jego uścisku. Żałowała, że nie mogła z nikim o tym porozmawiać. Sam zatkałby uszy na sam dźwięk imienia młodszego Botta a jeśli chodzi o Just…cóż najpierw trzeba byłoby odpowiedzieć na pytanie czemu właściwie uciekła. Już zresztą sobie wyobrażała tą rozmowę:
„ -Słuchaj tydzień temu był u mnie Bertie Bott i powiedział, że mnie kocha.
-I co zrobiłaś?
Tu nastąpiłoby lekkie wzruszenie ramionami. – Uciekłam, bo niby co innego miałam zrobić? „
Zaśmiała się cicho pod nosem by zaraz po tym znów się zaciągnąć. Odwróciła się w końcu w stronę Just. - Miłość smakuje za każdym razem równie mdło i równie mocno boli. To ludziom wydaje się, że ich uczucie jest wyjątkowo. Żałosne - dodała już trochę ciszej. Nie chciała zranić Just. W ten sposób próbowała walczyć z własnymi wątpliwościami. Zapomniała jednak, że Tonks może to różnie interpretować. Wypuściła dym z płuc mrucząc coś niewyraźnie pod nosem.
Załamała ręce słysząc z jej ust „nieważne”. Oczywiście, że ważne! Chodziło do jasnej cholery o jej życie! Jak miała ją zostawić widząc jak wciąż się miota! - Nie mówię ci tego po to by z ciebie zakpić Tonks- podeszła do niej pstrykając palcami jej przed jej twarzą. - Słuchasz ty mnie w ogóle? - spytała krzywiąc się przy tym lekko. - Chciałam ci powiedzieć jeszcze przed moim wyjazdem ale wtedy…za dużo się działo.- dalej nie była pewna czy ją słucha ale mówiła dalej - Powiedz mu albo sobie odpuść. Nie możesz czekać na jego uśmiech i każdy gest. On nie widzisz świata poza pracą, motorem i mną - mało skromnie ale trudno. Teraz trzeba było jeszcze wspomnieć o tej rzeczy o której nigdy nikomu nie mówi ale Judith wie, że istnieje. - Powiedz mu Just…albo ja to zrobię - stwierdziła po chwili z dziwną powagą i przekonaniem.
„ -Słuchaj tydzień temu był u mnie Bertie Bott i powiedział, że mnie kocha.
-I co zrobiłaś?
Tu nastąpiłoby lekkie wzruszenie ramionami. – Uciekłam, bo niby co innego miałam zrobić? „
Zaśmiała się cicho pod nosem by zaraz po tym znów się zaciągnąć. Odwróciła się w końcu w stronę Just. - Miłość smakuje za każdym razem równie mdło i równie mocno boli. To ludziom wydaje się, że ich uczucie jest wyjątkowo. Żałosne - dodała już trochę ciszej. Nie chciała zranić Just. W ten sposób próbowała walczyć z własnymi wątpliwościami. Zapomniała jednak, że Tonks może to różnie interpretować. Wypuściła dym z płuc mrucząc coś niewyraźnie pod nosem.
Załamała ręce słysząc z jej ust „nieważne”. Oczywiście, że ważne! Chodziło do jasnej cholery o jej życie! Jak miała ją zostawić widząc jak wciąż się miota! - Nie mówię ci tego po to by z ciebie zakpić Tonks- podeszła do niej pstrykając palcami jej przed jej twarzą. - Słuchasz ty mnie w ogóle? - spytała krzywiąc się przy tym lekko. - Chciałam ci powiedzieć jeszcze przed moim wyjazdem ale wtedy…za dużo się działo.- dalej nie była pewna czy ją słucha ale mówiła dalej - Powiedz mu albo sobie odpuść. Nie możesz czekać na jego uśmiech i każdy gest. On nie widzisz świata poza pracą, motorem i mną - mało skromnie ale trudno. Teraz trzeba było jeszcze wspomnieć o tej rzeczy o której nigdy nikomu nie mówi ale Judith wie, że istnieje. - Powiedz mu Just…albo ja to zrobię - stwierdziła po chwili z dziwną powagą i przekonaniem.
Powinnam jej powiedzieć: nie rozumiesz Judith, ja właśnie mogę, a właściwie chcę, czekać na każdy jego uśmiech i gest. Powinnam powiedzieć jej, że to moja gwiazda północna która wskazuje mi kierunek. Że na tym opiera się moje całe życie. Sens mojego istnienia. Że po to rano wstaję i tylko dlatego zamykam oczy wieczorem jeszcze długo mając jego twarz w myślach nim sen mnie w końcu zmorzy. Że to nie ważne, że nie wie. Że to nie ważne że może – a nawet na pewno - nie czuje tego samego. Że to nie ważne bo chyba mocniej przy życiu trzyma mnie wyobrażenie o tym, jak mogłoby by być. Że za bardzo się boję że rzeczywistość może okazać się inna…
A przede wszystkim powinnam jej powiedzieć żeby nie wtykała nosa tam gdzie nie trzeba. Że swoim życiem zająć się powinna i je przeżywać.
Ale nie mówię nic z tego dalej z zainteresowaniem patrząc na parę wydobywającą się z jeszcze gorącej kawy i rozpływającą się w powietrzu. Znikającą tak, jakby wcale jej przed chwilą nie było. Słyszałam co mówiła, a jednak z oślim uporem negowałam każde jej słowo. Z żadnym się nie zgadałam. Bo mnie miłość w moim dzisiejszym odczuciu nie bolała. A raczej nawet bolała aż tak bardzo że w jakiś masochistyczny sposób było to przyjemnie. Może po prostu przyzwyczaiłam się już do takiej jej odmiany? Nie uważałam też by moje uczucie było wyjątkowe. By było czymś wielkim. Czymś co jeszcze nie zdarzyło się przez tyle wieków życia na ziemi. Było przeciętne. Normalne. Błahe. Nieważne nawet. A co więcej nie warte tego, by ktoś taki jak Samuel miał się nim kiedykolwiek zainteresować.
Odpuścić sobie? Na te słowa nachodzi mnie wręcz wszechogarniającą chęć by gorzko się uśmiechnąć. Przecież próbowałam. Raz nawet, a może i dwa, myślałam że udało mi się. Że przyszło, poszło i minęło. A jednak ignorowane uczucie nie znika. A co śmieszniejsze siedzi w kącie i czeka, by znów zaatakować.
Mój pierwszy związek po skończeniu szkoły był prawdziwy. Kochałam Alana. Wiedziałam, że tak. Ale nie kochałam go tak jak jego. Chociaż wtedy nie byłam tego jeszcze świadoma. Wtedy nie wiedziałam jeszcze co czuję. Włożyłam w tamten związek całe serce, a jednak ze zdziwieniem zauważyłam jak wychodzę z niego bez najmniejszego złamania. Szczęśliwa. Dziwnie wolna.
Teraz już wiem to, czego wtedy jeszcze nie rozumiałam.
Zresztą, czy nadal nie próbuję sobie odpuścić? Czy moje poszukiwania ukojenia w innych ramionach niż te, do których gna moje serce, nie są właśnie tym? Z dziwnym sobie uporem poszukuję ramion, które choć w najmniejszym stopniu przypominać będą te, które zabierają z moich ramion wszystkie troski. Te, w których będę mogła poczuć się dobrze. Tak, jak zawsze czuję się tylko w jednych ramionach. Właściwie.
Dalej uparcie milczę. Tym razem jednak nie myślę nad tym co powinnam powiedzieć Judith, a myślę nad tym co dałoby powiedzenie o swoich uczuciach Samowi. I choć fakt, że zmiana koloru na moich włosach - dla osób znających mnie – nie jest niczym dziwnym, tak fakt że przybierają kolor -jak na mnie – niezwykły, już może kogoś zadziwić. Robią się brązowe jak czekolada. Włosy w sensie. Ja jednak nawet tego nie zauważam pochłonięta swoimi własnymi myślami. Dalej uparcie wiedząc, że mówienie o tym co czuję sensu najmniejszego nie ma, a co więcej, nic mi nie da. Nie mogę jednak powstrzymać Judith, czasem jest jak huragan, albo burza – której tak mocno się boję, ale którą jednocześnie też tak mocno podziwiam.
-Zrób jak uważasz. – mówię jej spokojnie. Trochę mnie samą nawet przeraża ten spokój jaki odczuwam. Kompletnie nie rozumiem czemu tak się dzieje. Dlaczego reaguję właśnie w ten sposób. Sposób pozbawiony paniki. Pozbawiony obgryzania paznokci. A co więcej błagania o to by nic nie robiła, ani nic mu nie mówiła. W końcu podnoszę na nią spojrzenie. Nie ma w nim ani grama wyrzutów. Ani grama niepokoju, który powinnam przecież odczuwać. – Ale nie mów mi jak mam żyć. – proszę spokojnie nie spuszczając tęczówek z jej twarzy. To dziwne bo nie ma w nim smutku. Nie uważam nawet że nie powinna mnie osądzać. Nie błagam jej też tym spojrzeniem. Jest w nim jednak pewność. A do tego pewnego rodzaju siła, którą nie sądziłam że w sobie posiadam.
Szkoda, że tak samo szybko dociera do mnie fakt że jestem tchórzem i że pewnie zaraz po jej wyjściu postanowię unikać jej brata na każdy możliwy sposób, byle tylko nie przekonać się, że zna prawdę. Przez chwilę zastanawiam się czy nie odpowiedzieć na ten swoistego rodzaju szantaż kontratakiem. Rezygnuję jednak z tego, nie umiem tak. A nawet nie chcę. Jakoś dziwnie obojętnieję dzisiaj na wszystko. Gorsze jest jednak coś innego. Mam ochotę się przytulić. Zniknąć w pewnych ramionach. Zamknąć oczy i pozwolić by nozdrza wypełnił mi obezwładniający zapach. Poczuć bicie serca innej osoby. Osoby, o której właśnie rozmawiamy. Osoby, która nigdy nie będzie moja.
A przede wszystkim powinnam jej powiedzieć żeby nie wtykała nosa tam gdzie nie trzeba. Że swoim życiem zająć się powinna i je przeżywać.
Ale nie mówię nic z tego dalej z zainteresowaniem patrząc na parę wydobywającą się z jeszcze gorącej kawy i rozpływającą się w powietrzu. Znikającą tak, jakby wcale jej przed chwilą nie było. Słyszałam co mówiła, a jednak z oślim uporem negowałam każde jej słowo. Z żadnym się nie zgadałam. Bo mnie miłość w moim dzisiejszym odczuciu nie bolała. A raczej nawet bolała aż tak bardzo że w jakiś masochistyczny sposób było to przyjemnie. Może po prostu przyzwyczaiłam się już do takiej jej odmiany? Nie uważałam też by moje uczucie było wyjątkowe. By było czymś wielkim. Czymś co jeszcze nie zdarzyło się przez tyle wieków życia na ziemi. Było przeciętne. Normalne. Błahe. Nieważne nawet. A co więcej nie warte tego, by ktoś taki jak Samuel miał się nim kiedykolwiek zainteresować.
Odpuścić sobie? Na te słowa nachodzi mnie wręcz wszechogarniającą chęć by gorzko się uśmiechnąć. Przecież próbowałam. Raz nawet, a może i dwa, myślałam że udało mi się. Że przyszło, poszło i minęło. A jednak ignorowane uczucie nie znika. A co śmieszniejsze siedzi w kącie i czeka, by znów zaatakować.
Mój pierwszy związek po skończeniu szkoły był prawdziwy. Kochałam Alana. Wiedziałam, że tak. Ale nie kochałam go tak jak jego. Chociaż wtedy nie byłam tego jeszcze świadoma. Wtedy nie wiedziałam jeszcze co czuję. Włożyłam w tamten związek całe serce, a jednak ze zdziwieniem zauważyłam jak wychodzę z niego bez najmniejszego złamania. Szczęśliwa. Dziwnie wolna.
Teraz już wiem to, czego wtedy jeszcze nie rozumiałam.
Zresztą, czy nadal nie próbuję sobie odpuścić? Czy moje poszukiwania ukojenia w innych ramionach niż te, do których gna moje serce, nie są właśnie tym? Z dziwnym sobie uporem poszukuję ramion, które choć w najmniejszym stopniu przypominać będą te, które zabierają z moich ramion wszystkie troski. Te, w których będę mogła poczuć się dobrze. Tak, jak zawsze czuję się tylko w jednych ramionach. Właściwie.
Dalej uparcie milczę. Tym razem jednak nie myślę nad tym co powinnam powiedzieć Judith, a myślę nad tym co dałoby powiedzenie o swoich uczuciach Samowi. I choć fakt, że zmiana koloru na moich włosach - dla osób znających mnie – nie jest niczym dziwnym, tak fakt że przybierają kolor -jak na mnie – niezwykły, już może kogoś zadziwić. Robią się brązowe jak czekolada. Włosy w sensie. Ja jednak nawet tego nie zauważam pochłonięta swoimi własnymi myślami. Dalej uparcie wiedząc, że mówienie o tym co czuję sensu najmniejszego nie ma, a co więcej, nic mi nie da. Nie mogę jednak powstrzymać Judith, czasem jest jak huragan, albo burza – której tak mocno się boję, ale którą jednocześnie też tak mocno podziwiam.
-Zrób jak uważasz. – mówię jej spokojnie. Trochę mnie samą nawet przeraża ten spokój jaki odczuwam. Kompletnie nie rozumiem czemu tak się dzieje. Dlaczego reaguję właśnie w ten sposób. Sposób pozbawiony paniki. Pozbawiony obgryzania paznokci. A co więcej błagania o to by nic nie robiła, ani nic mu nie mówiła. W końcu podnoszę na nią spojrzenie. Nie ma w nim ani grama wyrzutów. Ani grama niepokoju, który powinnam przecież odczuwać. – Ale nie mów mi jak mam żyć. – proszę spokojnie nie spuszczając tęczówek z jej twarzy. To dziwne bo nie ma w nim smutku. Nie uważam nawet że nie powinna mnie osądzać. Nie błagam jej też tym spojrzeniem. Jest w nim jednak pewność. A do tego pewnego rodzaju siła, którą nie sądziłam że w sobie posiadam.
Szkoda, że tak samo szybko dociera do mnie fakt że jestem tchórzem i że pewnie zaraz po jej wyjściu postanowię unikać jej brata na każdy możliwy sposób, byle tylko nie przekonać się, że zna prawdę. Przez chwilę zastanawiam się czy nie odpowiedzieć na ten swoistego rodzaju szantaż kontratakiem. Rezygnuję jednak z tego, nie umiem tak. A nawet nie chcę. Jakoś dziwnie obojętnieję dzisiaj na wszystko. Gorsze jest jednak coś innego. Mam ochotę się przytulić. Zniknąć w pewnych ramionach. Zamknąć oczy i pozwolić by nozdrza wypełnił mi obezwładniający zapach. Poczuć bicie serca innej osoby. Osoby, o której właśnie rozmawiamy. Osoby, która nigdy nie będzie moja.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
- Nie mówi mi jak mam żyć - prychnęła cicho pod nosem. Justine właśnie z hukiem wpadła do worka bandy hipokrytów. Obecnie i tak należeli do niech wszyscy znajomi i przyjaciele Judith. - Denerwujące gdy piłeczka odbija się w drugą stronę co? - zakpiła nie zważając na uczucia przyjaciółki. Skamander miała wszelkie prawo by tak mówić. Albo przynajmniej tak sądziła. Wszyscy uwielbiali jej mówić jak ma się zachować, co zrobić i jakie decyzje podejmować. Jednak gdy ona postępowała podobnie i to w dobre wieże słyszała Nie mów mi jak mam żyć. Dobrze przynajmniej, że na końcu tego zdania nie pojawiło się „gówniaro” albo „mała”. Chociaż nie, to ostatnie było zarezerwowane tylko i wyłącznie dla jej brata.
Judith przyglądała się dziewczynie i bez wahania stwierdziła, że ta wygląda żałośnie. Chyba nawet jeszcze gorzej niż w momencie w którym Jude przekroczyła próg je mieszkania. Dalej sądziła, że byłoby dla wszystkich znacznie lepiej gdyby Samuel wiedział o wszystkim. Wątpiła jednak w to czy jest odpowiednią osobą do tego by przekazać podobne wieści. Tego jednak panna Tonks nie musiała wiedzieć. Niech żyje w tej niepewność. Chociaż może z drugiej strony „świadomość” też jej niewiele warta? Bertie dobrze wiedział, że Judith go dalej kocha a jej uczucia były odwzajemnione. Tyle, że to nic nie zmieniało…ale to przecież zupełnie inna sytuacja. - Tak- przyznała w końcu kiwając przy tym potakująco głową. - Zrobię co będę chciała i to co uznam za stosowne. - a co to rzeczywiście będzie tego nawet ona nie była do końca pewna. Podniosła się leniwie z miejsca i zrobiła kilka kroków w stronę Just. Nie objęła jej by ją pocieszyć, nawet jej nie dotknęła. Sama w takiej sytuacji pewnie zarazy odskoczyła albo jeszcze lepiej, uderzyła natręta. - Tylko przed nim nie uciekaj. Ani przede mną- ostrzegła ją cichym głosem. - To będzie wydawało się podejrzane. Jeśli chcesz mogę ci nawet przysiąc wieczyście, że do tej pory o niczym mu nie powiedziałam - wzruszyła ramionami jak gdyby to nie było nic wielkiego. Tyle, że przysięgi wieczyste chyba nie działają taki sposób. Wyminęła ją i ruszyła po swój płaszcz który wcześniej zostawiła w przedpokoju. - Słowo na „m” jeszcze nikogo nie zabiło. - dorzuciła jeszcze. Może Just się w końcu otrząśnie. Ten brąz był zbyt…normalny.[/b][/b]
Judith przyglądała się dziewczynie i bez wahania stwierdziła, że ta wygląda żałośnie. Chyba nawet jeszcze gorzej niż w momencie w którym Jude przekroczyła próg je mieszkania. Dalej sądziła, że byłoby dla wszystkich znacznie lepiej gdyby Samuel wiedział o wszystkim. Wątpiła jednak w to czy jest odpowiednią osobą do tego by przekazać podobne wieści. Tego jednak panna Tonks nie musiała wiedzieć. Niech żyje w tej niepewność. Chociaż może z drugiej strony „świadomość” też jej niewiele warta? Bertie dobrze wiedział, że Judith go dalej kocha a jej uczucia były odwzajemnione. Tyle, że to nic nie zmieniało…ale to przecież zupełnie inna sytuacja. - Tak- przyznała w końcu kiwając przy tym potakująco głową. - Zrobię co będę chciała i to co uznam za stosowne. - a co to rzeczywiście będzie tego nawet ona nie była do końca pewna. Podniosła się leniwie z miejsca i zrobiła kilka kroków w stronę Just. Nie objęła jej by ją pocieszyć, nawet jej nie dotknęła. Sama w takiej sytuacji pewnie zarazy odskoczyła albo jeszcze lepiej, uderzyła natręta. - Tylko przed nim nie uciekaj. Ani przede mną- ostrzegła ją cichym głosem. - To będzie wydawało się podejrzane. Jeśli chcesz mogę ci nawet przysiąc wieczyście, że do tej pory o niczym mu nie powiedziałam - wzruszyła ramionami jak gdyby to nie było nic wielkiego. Tyle, że przysięgi wieczyste chyba nie działają taki sposób. Wyminęła ją i ruszyła po swój płaszcz który wcześniej zostawiła w przedpokoju. - Słowo na „m” jeszcze nikogo nie zabiło. - dorzuciła jeszcze. Może Just się w końcu otrząśnie. Ten brąz był zbyt…normalny.[/b][/b]
Jaka piłeczka? Chciałabym zapytać nie bardzo potrafiąc zrozumieć co w tej konkretnej chwili ma na myśli. Marszczę więc brwi, zastawiając się czy może bardziej próbując znaleźć moment, w którym bestialsko próbowałam przekonać jej do swoich racji, stwierdzić że wiem lepiej i że mnie powinna posłuchać. Znajduję jednak tylko pustkę i kołaczące się w środku mnie niezrozumienie. Byłam ostatnią która oceniała. A przynajmniej starałam się tego nie robić pozwalając ludziom żyć po swojemu i popełniać własne błędy. Zapytana o zdanie, przedstawiała mój punkt widzenia. Niepytana też czasem to robiłam, ale starałam się nie dawać nieproszonych rad.
Jak mogłabym kogoś oceniać, skoro sama nie byłam wiele lepsza od dziwki? Chociaż ona przynajmniej nie szukała wymówek dla swojego zachowania. Oddawała się mężczyzną dla czystego zysku. Ja zaś robiłam to by choć przez chwilę poczuć się lepiej.
To też nie tak, że lądowałam w łóżku codziennie z kimś innym. To też nie tak, że co tydzień miałam innego. Znajdowałam jakiegoś gdy codzienność, czy raczej moja beznadziejność atakowała mnie. Zdarzało się to raz na jakiś czas. A ja już dawno temu znalazłam na to lekarstwo. Może nie najlepsze. Pewnym było, że bardzo nietrwałe. Ale choć na chwilę poprawiające mój humor.
-Zrób. – odpowiadam ją zachęcając swoimi słowami. Już naprawdę jest mi wszystko jedno. Może jutro już nie będzie. Ale dzisiaj już mi nie zależy. Na niczym. A już tym bardziej na tym czy powie swojemu bratu o uczuciach które tak skrzętnie urywam czy też nie.
Odwróciłam wzrok od Judith układając płasko dłonie na blacie po obu stronach parującego już z mniejszym entuzjazmem kubka. Zaraz jednak zawijam je w pięści na tym blacie słuchając jej kolejnych słów. Jestem zła, ale nie chcę się kłócić. Nie zamierzam po raz kolejny mówić jej że nie ma racji, czy że nie rozumie. Skoro nie podziałało to za pierwszym razem i tym razem nic to nie da. Nie mam też siły by wytłumaczyć jej dlaczego nie chcę żeby Samuel wiedział o moich uczuciach. Może to zabrzmi głupio, ale zmieniliśmy się. Zarówno ja i on. Oboje dorośliśmy i każde z nas przez chwilę szło ścieżkami które nie były obok siebie. I nie wiem czemu, ale wiem że to właśnie wtedy nastąpiła w Samuelu zmiana, lekka, delikatna, subtelna i przez wiele lat niewidoczna nawet i dla mnie. Ale po tylu latach odnosiłam dziwne wrażenie że nawet stając na rzęsach nie byłabym w stanie być tym, kogo potrzebuje. A przecież przede wszystkim był moim przyjacielem i chciałam dla niego jak najlepiej. Nawet, jeśli Skamanderowe najlepiej miało oznaczać inne niż to, którego pragnęło serce takiego pokręconego Tonksa-jakim byłam ja.
-Jesteś pewna? – pytam ją gdy wypowiada ostatnie zdanie. Na nowo przenoszę na nią wzrok mierzę ją spojrzeniem już enty raz dzisiaj. Jakby chcąc podjąć się jeszcze jednej próby zrozumienia dlaczego. Ale nie uzyskuję tym patrzeniem żadnej odpowiedzi. Nie potrafię jej dzisiaj zrozumieć? Może nigdy nie umiałam i tylko zdawało mi się że umiem?
Marszczę brwi ale milczę jak zaklęta. Właściwie nie mówię, bo nie mam nic do powiedzenia. Bo niby co miałoby paść z moich ust? Wszystko brzmiałoby żałośnie. I o ile to możliwe tylko pogrążyłby moją marną jednostkę jeszcze bardziej. Dlatego się nie odzywam. Patrzę jak Judith rusza po swój płaszcz. Przez chwilę zastanawiam się czy powinnam ją zatrzymać, wytłumaczyć się, przeprosić a może poprosić o coś. Ale w końcu odpuszczam sobie każdą z tych opcji. Nie mam siły na dalsze rozmowy. Chcę zniknąć pod moją kołdrą ubraną w poszewkę ze wstydu, żałości i beznadziejności jaka towarzyszy mi chyba od zawsze.
Jak mogłabym kogoś oceniać, skoro sama nie byłam wiele lepsza od dziwki? Chociaż ona przynajmniej nie szukała wymówek dla swojego zachowania. Oddawała się mężczyzną dla czystego zysku. Ja zaś robiłam to by choć przez chwilę poczuć się lepiej.
To też nie tak, że lądowałam w łóżku codziennie z kimś innym. To też nie tak, że co tydzień miałam innego. Znajdowałam jakiegoś gdy codzienność, czy raczej moja beznadziejność atakowała mnie. Zdarzało się to raz na jakiś czas. A ja już dawno temu znalazłam na to lekarstwo. Może nie najlepsze. Pewnym było, że bardzo nietrwałe. Ale choć na chwilę poprawiające mój humor.
-Zrób. – odpowiadam ją zachęcając swoimi słowami. Już naprawdę jest mi wszystko jedno. Może jutro już nie będzie. Ale dzisiaj już mi nie zależy. Na niczym. A już tym bardziej na tym czy powie swojemu bratu o uczuciach które tak skrzętnie urywam czy też nie.
Odwróciłam wzrok od Judith układając płasko dłonie na blacie po obu stronach parującego już z mniejszym entuzjazmem kubka. Zaraz jednak zawijam je w pięści na tym blacie słuchając jej kolejnych słów. Jestem zła, ale nie chcę się kłócić. Nie zamierzam po raz kolejny mówić jej że nie ma racji, czy że nie rozumie. Skoro nie podziałało to za pierwszym razem i tym razem nic to nie da. Nie mam też siły by wytłumaczyć jej dlaczego nie chcę żeby Samuel wiedział o moich uczuciach. Może to zabrzmi głupio, ale zmieniliśmy się. Zarówno ja i on. Oboje dorośliśmy i każde z nas przez chwilę szło ścieżkami które nie były obok siebie. I nie wiem czemu, ale wiem że to właśnie wtedy nastąpiła w Samuelu zmiana, lekka, delikatna, subtelna i przez wiele lat niewidoczna nawet i dla mnie. Ale po tylu latach odnosiłam dziwne wrażenie że nawet stając na rzęsach nie byłabym w stanie być tym, kogo potrzebuje. A przecież przede wszystkim był moim przyjacielem i chciałam dla niego jak najlepiej. Nawet, jeśli Skamanderowe najlepiej miało oznaczać inne niż to, którego pragnęło serce takiego pokręconego Tonksa-jakim byłam ja.
-Jesteś pewna? – pytam ją gdy wypowiada ostatnie zdanie. Na nowo przenoszę na nią wzrok mierzę ją spojrzeniem już enty raz dzisiaj. Jakby chcąc podjąć się jeszcze jednej próby zrozumienia dlaczego. Ale nie uzyskuję tym patrzeniem żadnej odpowiedzi. Nie potrafię jej dzisiaj zrozumieć? Może nigdy nie umiałam i tylko zdawało mi się że umiem?
Marszczę brwi ale milczę jak zaklęta. Właściwie nie mówię, bo nie mam nic do powiedzenia. Bo niby co miałoby paść z moich ust? Wszystko brzmiałoby żałośnie. I o ile to możliwe tylko pogrążyłby moją marną jednostkę jeszcze bardziej. Dlatego się nie odzywam. Patrzę jak Judith rusza po swój płaszcz. Przez chwilę zastanawiam się czy powinnam ją zatrzymać, wytłumaczyć się, przeprosić a może poprosić o coś. Ale w końcu odpuszczam sobie każdą z tych opcji. Nie mam siły na dalsze rozmowy. Chcę zniknąć pod moją kołdrą ubraną w poszewkę ze wstydu, żałości i beznadziejności jaka towarzyszy mi chyba od zawsze.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Czuła się jak bóg. Nie bóg tylko bogini bo przecież zniszczenie zawsze postrzega się jako kobietę. Może była demonem wysłanym gdzieś z dna piekieł by narobić trochę zamieszania? Z każdą mijającą minutą widok wydawał się coraz żałośniejszy. Nieważne, że sama miała serce w kawałkach i przez to powinna przynajmniej postarać się wykrzesać odrobinę współczucia, skończyć te okrutne gry. Nie, okrucieństwo bywa czasem najlepszym rozwiązaniem. Jedną nadzieją, że Just w końcu się pozbiera i zrobi to co dla niej najlepsze. Nie może zmarnować swojego życia tylko z powodu strachu. W takich sytuacji rozumiała szepty które powoli zaczęły się do niej przedzierać. Opowieści o tym, że wilkołaki są czymś lepszym od zwykłego człowieka, od zwykłego maga. Przestajesz się przejmować, przestajesz się bać, żyjesz każdym dniem bo każdy twój dzień może się okazać ostatnim. Czy to nie piękne?
- Tak - odpowiedziała bez zastanowienia. - Wszystko się później zmienia ale nie umrzesz od tego. Już to przecież robiłaś - przypomniała jej nakładając na siebie płaszcz. Wszyscy już to kiedyś powiedzieli. Wszyscy powtarzają to tuzin razy dziennie. - Następnego dnia też otworzysz oczy i nie ważne co będą szeptały głosy w twojej głowie świat dalej będzie się kręcił. -wzruszyła obojętnie ramionami zapinając ostatni guzik płaszcza. Ciekawe czy równie odważna będzie przy kolejnym spotkaniu z Bottem gdy będzie wsadzić wszystkie swoje uczucia do małego, ciasnego pudełeczka i schować je w najciemniejszym kącie świadomości.
-Pa Just - pożegnała się w końcu i bezceremonialnie wyszła z mieszkania zostawiając Tonks z jej własnymi myślami.
/zt
- Tak - odpowiedziała bez zastanowienia. - Wszystko się później zmienia ale nie umrzesz od tego. Już to przecież robiłaś - przypomniała jej nakładając na siebie płaszcz. Wszyscy już to kiedyś powiedzieli. Wszyscy powtarzają to tuzin razy dziennie. - Następnego dnia też otworzysz oczy i nie ważne co będą szeptały głosy w twojej głowie świat dalej będzie się kręcił. -wzruszyła obojętnie ramionami zapinając ostatni guzik płaszcza. Ciekawe czy równie odważna będzie przy kolejnym spotkaniu z Bottem gdy będzie wsadzić wszystkie swoje uczucia do małego, ciasnego pudełeczka i schować je w najciemniejszym kącie świadomości.
-Pa Just - pożegnała się w końcu i bezceremonialnie wyszła z mieszkania zostawiając Tonks z jej własnymi myślami.
/zt
Słyszała kiedyś o Bogu. Ojciec jej o nim opowiadał gdy była dzieckiem. Wierzyli w niego mugole, tak, jakby po prostu musieli mieć nieistniejącą siłę wyższą, coś czym mogli wytłumaczyć to, czego nie pojmował rozum, by móc brnąć przez życie. Ale ich Bóg był dobry. Miłosierny nawet. Judith daleko było od boga mugoli. Bardziej przypominała śmierć w czystej swojej postaci, a ja sama nie mogłam uwierzyć, że robi to dla mojego dobra. Dostrzegłam w jej oczach cień satysfakcji. Może nawet radość jaką dawała jej władzą nade mną. A ja się poddałam w tym wszystkim. Pozwoliłam na to, żeby tak zostało. Bo nie zamierzałam się zmienić. Nie zmierzałam nic powiedzieć z uporem osła wierząc w to, że jeśli jej brat będzie gotowy, przyjdzie właśnie do mnie – do osoby która kroczyła u jego boku tak długo, że zdawać by się mogło że przez całe życie.
Spoglądam na nią z boku. Już to kiedyś robiłam? Przez chwilę zastanawiam się czy rzeczywiście. Mówiła kocham i rzeczywiście miałam to na myśli. Ale wtedy i ja czułam się kochana. Wtedy nie musiałam wskoczyć do głębokiej wody wiedząc, że nie potrafię pływać. Wtedy było inaczej. Bo ja też byłam inna. Nie pogodzona z własnymi uczuciami. Odpychająca je od siebie i na próżno szukająca dla nich zastępstwa. A nawet lepiej, kompletnie nie zdawałam sobie sprawy, że właśnie to robię. Odwróciłam wzrok znów spoglądając na kawę. Dłonie nadal miałam ułożone po bokach kubka. Judith wyszła, o czym świadczyło trzaśnięcie drzwiami. Wyszła zasiewając we mnie strach. Wyszła niosąc ze sobą informacje skora wykorzystać ją w dowolnej dla siebie chwili. Chciała mi pomóc czy mnie zabić? Już sama nie potrafiłam zrozumieć. Wróciłam do łóżka. Zdawało mi się, że tylko ono potrafiło mnie dogłębnie zrozumieć.
|zt
Spoglądam na nią z boku. Już to kiedyś robiłam? Przez chwilę zastanawiam się czy rzeczywiście. Mówiła kocham i rzeczywiście miałam to na myśli. Ale wtedy i ja czułam się kochana. Wtedy nie musiałam wskoczyć do głębokiej wody wiedząc, że nie potrafię pływać. Wtedy było inaczej. Bo ja też byłam inna. Nie pogodzona z własnymi uczuciami. Odpychająca je od siebie i na próżno szukająca dla nich zastępstwa. A nawet lepiej, kompletnie nie zdawałam sobie sprawy, że właśnie to robię. Odwróciłam wzrok znów spoglądając na kawę. Dłonie nadal miałam ułożone po bokach kubka. Judith wyszła, o czym świadczyło trzaśnięcie drzwiami. Wyszła zasiewając we mnie strach. Wyszła niosąc ze sobą informacje skora wykorzystać ją w dowolnej dla siebie chwili. Chciała mi pomóc czy mnie zabić? Już sama nie potrafiłam zrozumieć. Wróciłam do łóżka. Zdawało mi się, że tylko ono potrafiło mnie dogłębnie zrozumieć.
|zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Dlaczego to robisz Justine? – pytałam sama siebie od ponad godziny. A właściwie chyba od dnia w którym przystałam na propozycję Alastaira. Dlaczego? tłukło się po mojej głowie i obijało o każdą część czaszki. Fakt, że zwracałam się do siebie swoim pełnym imieniem sprawiał, że rzeczywiście biłam się z myślami. W ciągu tej godziny zdążyłam zrezygnować z wyjścia na spotkanie pięć razy, po to by po dwóch minutach na nowo rozpocząć przygotowania do wyjścia. Właściwie sama nie byłam pewna czemu w chwili słabości serca i roztrzęsienia emocjonalnego uznałam, że napisanie do niego listu to dobry pomysł. A potem, że spotkanie z nim to równie dobry pomysł. Może nie powinnam? Właściwie byłam prawie pewna, że już dawno nie wpadłam na pomysł równie bzdurny jak ten. Ale ostatnie wydarzenia otworzył w moim sercu rany, które nadal niezagojone zaczynały wręcz się jątrzyć. Musiałam coś zrobić. Z sobą. Pozostać w ruchu. Pozbierać się na nowo w całość. Spróbować dalej żyć, choć nadal próbowałam dowiedzieć się jak. Dziwnie, niepohamowane chęci by po prostu stanąć i pozwolić by wodospad łez wypłynął z moich oczu towarzyszyły mi właściwie od samego początku kwietnia. Dodatkowo spotkanie z Bathildą w jakiś sposób jednocześnie pomogło mi, jak i zawiodło mnie. Byłam gotowa poświęcić się dla Zakonu. Naprawdę. A jednak nosiłam na sobie klątwę czarnomagiczną. I choć nie napawało to optymizmem, pozwalało przegrupować siły. Postanowić nowe plany. Co ważniejsze, mogłam pozbyć się ścigających mnie demonów.
Czułam się też jednocześnie z jakiegoś powodu winna. Wydawało mi się, że po tylu latach milczenia zasługuje on chociaż na spotkanie w czasie które wyjawię mu prawdę - All oczywiście. Odkryję skrywany przed laty sekret. Poza tym, chciałam sprawdzić czy jego widok przyniesie jakieś z uczuć które zakwitło między nami w nocnym świetle hogwarckich korytarzy. Biłam się z myślami nie będąc pewną czy chcę powiedzieć mu prawdę. Czy ulżyć sobie na nowo próbując okłamać zarówno siebie jak i uczucia które mną targają.
Co chwila znikam w pokoju, a potem przez kuchnię wchodzę do łazienki, by za chwilę znów wrócić się po coś. Kilometry udało mi się dziś przejść, a nawet nie zdążyłam z domu wyjść. W końcu wkurzam się mocno na to spacerowanie i łapie za lustro rozmiarów dość pokaźnych które z lekkim trudem przenoszę do kuchni – z niej bliżej do łazienki jest. I tak w tym ferworze walki o wygląd zapominam o tym, że nieść nie musiałam bo zaklęcia starczyło użyć. Ale już za późno. Już robota zrobiona. W końcu wracam do pokoju ostatni raz. Zamierzam się ubrać, a potem zgarnąć kosmetyki i doprowadzić się do ładu. Przynajmniej z zewnątrz.
W mojej szafie znajduje się już tylko jeden strój godny damy. Jedna spódnica, której właścicielka ofiarowała mi ją w dziwnym odruchu dobroci płynącej z jej serca. Do tej pory nie miałam jej na sobie choć od miesiąca próbuję znaleźć moment odpowiedni dla niej. Taki, w którym pomogłaby mi zachwycić jedyną osobę, dla której miałam chęć się stroić. Ale ten dzień nie nadchodził i żaden nie wydawał się odpowiedni. Do kuchni wchodzę już odziana w strój niepełny( taki komplecik) W chwili obecnej paraduje w spódnicy i staniku bo koszula nadal czeka, aż nią się w końcu nie zajmę. Dół mojego stroju zdobią białe kropki na granatowym tle, sama zaś spódnica kończy się kawałek za kolanami. Światu zaś nadal prezentuję gołe plecy naznaczone bliznami po ostatnim spotkaniu z moim żywym demonem. Jednym z takich, które nie są tylko wymysłem mojej głowy. Dwa długie równoległe ślady które zrobione były przez zęby wyczarowanego przy pomocy czarnomagicznego zaklęcia, które przeorało mi plecy nadal są widoczne i posiadają wokół siebie śliwkowy odcień. Znajdują się koło lewej łopatki, trochę niżej widać kolejną pozostałość z jego ataku, reszta znajduje się na niższej partii pleców. Wiedziałam, że potrzebują czasu, by całkowicie się wyleczyć. Buty układam przy jednej z nóg stołu postanawiając założyć je na sam koniec i dać sobie jak najmniej możliwość na złamanie nogi, albo obu na raz z moim szczęściem. Staję przed lustrem i unoszę dłoń by jednym gestem wypuścić na wolność związane kosmyki. Szybko ubieram je w kolor czekolady i łapię za szczotkę. Proste włosy zmuszam by przybrały kształty łagodnych loków i kaskadami pozwalam im opaść. Już jestem bliżej wyjścia niż byłam godzinę temu. Ale i tak pewnym jest że spóźnię się co najmniej pięć minut, ale lepiej było z góry założyć, że pół godziny. Nadal musiałam ubrać maskę Justice zmuszając twarz do kształtów którymi ją obarczyłam. Czułam się dziwnie ciężka. A może to po prostu serce ciążyło mi w klatce zastanawiając się ile życie dołoży mu jeszcze ciężarów zanim pod ich wagą złamie się na pół.
Rozłożyłam deskę do prasowania, a chwilę później ustawiłam na niej żelazko, tylko na chwilę zniknęłam w pokoju - by odnaleźć białą koszulę - i zaraz wzięłam się za prasowanie. Oddając się tak prozaicznej czynności, na której nie muszę się skupiać atakują mnie myśli, uczucia. Tęsknota przebija się przez wszystko najmocniej. Tęsknie za moim przyjacielem, człowiekiem który przyprawiał moje serce o drgania przyjemnie łaskoczące całe moje wnętrze. Człowiekiem, którego nadal, mimo ostatnich wydarzeń boje się spotkać. Bardziej niż jego chyba boję się swoich uczuć. Przez lata trzymałam je w sobie, na uwięzi. Czy jeśli je wypuszczę z mocnego uścisku nadal będę sobą? Czy ich ogrom nie powali mnie na kolana? I ostatecznie, czy rzeczywiście - tak jak mówiła Margaux - czy byliśmy w stanie pomóc sobie z własnymi demonami? Czy też każde z nas powinien w egoistycznym odruchu zająć się własnymi na własną rękę? Wszystko to jednak zdaje się bladnąc, gdy uświadamia sobie że serce drga mi z bólu na krótką myśl w kierunku Potterów. Ich uśmiechy w moich wspomnieniach nadal są ostre, wyraziste, a jednak teraz przynoszą mi tylko nieprzyjemny skurcz serca. Czy od teraz już zawsze będzie mnie ono tylko boleć?
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Ostatnio zmieniony przez Justine Tonks dnia 07.03.17 9:15, w całości zmieniany 1 raz
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Znalezienie właściwego uzasadnienia dla swojego zachowania - aktualnie nie miał. Ciąg zdarzeń, które ostatnimi czasu sypały się na głowę Skamandera, niczym śniegowa tafla - po prostu pchnęły go ku zdaniu pytań...na których sam nie znajdował odpowiedzi. jedno z pytajników wirowało wokół Just. Oczywistym - wiedział, że i przyjaciółka nosiła na swoich ramionach swoje demony, a...śmierć Potterów, zgięła kolana niejednej osoby. Nawet Samuel czuł, jak malująca czernią zadra, wbiła się głęboko, nie pozostawiając miejsca na dopowiedzenie. Ale ból i szarpiąca się rozpacz, została zepchnięta i rozwiana postanowieniem. Ktokolwiek to zrobił - banda tchórzy - zapłaci za to. I właśnie dlatego musiał zebrać całą swoja siłę i wykorzystać przeciw plugastwu, toczącego zarazę ich świat. I był pewien, że stanie przeciw nim - jeśli będzie trzeba - zginie, ale miał zamiar zebrać ze sobą jak największe żniwo. Walczyć do upadłego. Tylko...czemu rzeczy, które dotyczyły go osobiście, tak mocno trącały gorzkie struny?
Czemu Justine go unikała? Czemu z Jude się mijał? Skąd spojrzenie Margo, którego nie mógł rozgryźć? I czemu do wszystkich bahanek, wszystko kleiło się od niedomówień, których nie mógł rozszyfrować? I dlatego stanął pod drzwiami mieszkania z nieokreślony rozdrażnieniem, które nie znajdując ujścia - dusiło kłuciem w klatce piersiowej, narastającego tym mocniej, im więc próbował wszystko ogarnąć. Na Merlina...wolał wiedzieć z czym miał do czynienie, wolał działać, walczyć, niż tłuc się z własnymi myślami. Co jednak zrobić, gdy stawało się w konfrontacji naprzeciw własnej świadomości? Chciał...właściwie nie wiedział czego chciał. Spotkać się? Zapytać? Zrozumieć?
I było coś jeszcze. Próba. Czuł wewnętrznie, że musi skonfrontować się z tymi niedopowiedzeniami, zanim spotka się z Bathildą, zanim odda na zawsze soje jestestwo zakonowi. Całkowicie. Druga sprawa - znał wystarczająco długo Just, by wiedzieć, że echo słów Bathildy nie przejdzie dziewczyny niezauważone. I zapewne plan, który kiełkował w jej głowie - musiał...chciał? zatrzymać. To, czego dowiedział się na ostatnim spotkaniu, nie nakreślało wizji prostej, ani tym bardziej przyjemnej. Coś, czego wizja wierciła te najbardziej wrażliwe struny. A to - jak miała wyglądać Próba, prawdopodobnie przebije wszystko, co mógłby sobie wyobrazić. Poświęcenie. Całkowite. Jak wiele można było stracić, jak wiele musiał stracić, by zbierające się nad Anglią ciemne, burzowe chmury, można było przegonić? Czy wystarczy ich sił, by zmierzyć się z rosnącym cieniem, trującym ich Londyn?
Przez moment nasłuchiwał z dłonią zawieszoną nad powierzchnią drzwi. Dopiero potem zapukał. Raz i drugi. Zmrużył oczy, gdy nie usłyszał odzewu, ale jeśli się nie mylił - w środku słyszał szmer. Ostatnio może był przewrażliwiony, ale pociągnął za klamkę, by...wejść do środka.
W drugim końcu kuchni, stała Just. odwrócona do niego plecami. Nagimi plecami. I zapewne uśmiechnąłby się mimowolnie, gdyby nie fakt, ze jasną, kobieca skórę znaczyły dwa brzydkie ślady, ugryzienia? I zamiast przywitanie, czy głębszego zaznaczenia swojej obecności, bezceremonialnie pokonał dzielącą ich odległość - Co to jest? - zatrzymał się, chociaż kobieta zdecydowanie mogła usłyszeć jego kroki, zanim wystarczająco blisko zjawił się obok. Gojące się blizny przypominały coś zdecydowanie paskudnego, coś - z czym spotykał się w pracy - Skąd je masz?, Kto ci to zrobił? - cienka zmarszczka rysowała się między brwiami, a Skamander przejechał dłonią tuż obok śladów na plecach, jakoś zapominając, że właścicielka - zanim odpowie - powinna najpierw się ubrać.
Czemu Justine go unikała? Czemu z Jude się mijał? Skąd spojrzenie Margo, którego nie mógł rozgryźć? I czemu do wszystkich bahanek, wszystko kleiło się od niedomówień, których nie mógł rozszyfrować? I dlatego stanął pod drzwiami mieszkania z nieokreślony rozdrażnieniem, które nie znajdując ujścia - dusiło kłuciem w klatce piersiowej, narastającego tym mocniej, im więc próbował wszystko ogarnąć. Na Merlina...wolał wiedzieć z czym miał do czynienie, wolał działać, walczyć, niż tłuc się z własnymi myślami. Co jednak zrobić, gdy stawało się w konfrontacji naprzeciw własnej świadomości? Chciał...właściwie nie wiedział czego chciał. Spotkać się? Zapytać? Zrozumieć?
I było coś jeszcze. Próba. Czuł wewnętrznie, że musi skonfrontować się z tymi niedopowiedzeniami, zanim spotka się z Bathildą, zanim odda na zawsze soje jestestwo zakonowi. Całkowicie. Druga sprawa - znał wystarczająco długo Just, by wiedzieć, że echo słów Bathildy nie przejdzie dziewczyny niezauważone. I zapewne plan, który kiełkował w jej głowie - musiał...chciał? zatrzymać. To, czego dowiedział się na ostatnim spotkaniu, nie nakreślało wizji prostej, ani tym bardziej przyjemnej. Coś, czego wizja wierciła te najbardziej wrażliwe struny. A to - jak miała wyglądać Próba, prawdopodobnie przebije wszystko, co mógłby sobie wyobrazić. Poświęcenie. Całkowite. Jak wiele można było stracić, jak wiele musiał stracić, by zbierające się nad Anglią ciemne, burzowe chmury, można było przegonić? Czy wystarczy ich sił, by zmierzyć się z rosnącym cieniem, trującym ich Londyn?
Przez moment nasłuchiwał z dłonią zawieszoną nad powierzchnią drzwi. Dopiero potem zapukał. Raz i drugi. Zmrużył oczy, gdy nie usłyszał odzewu, ale jeśli się nie mylił - w środku słyszał szmer. Ostatnio może był przewrażliwiony, ale pociągnął za klamkę, by...wejść do środka.
W drugim końcu kuchni, stała Just. odwrócona do niego plecami. Nagimi plecami. I zapewne uśmiechnąłby się mimowolnie, gdyby nie fakt, ze jasną, kobieca skórę znaczyły dwa brzydkie ślady, ugryzienia? I zamiast przywitanie, czy głębszego zaznaczenia swojej obecności, bezceremonialnie pokonał dzielącą ich odległość - Co to jest? - zatrzymał się, chociaż kobieta zdecydowanie mogła usłyszeć jego kroki, zanim wystarczająco blisko zjawił się obok. Gojące się blizny przypominały coś zdecydowanie paskudnego, coś - z czym spotykał się w pracy - Skąd je masz?, Kto ci to zrobił? - cienka zmarszczka rysowała się między brwiami, a Skamander przejechał dłonią tuż obok śladów na plecach, jakoś zapominając, że właścicielka - zanim odpowie - powinna najpierw się ubrać.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Ciche pukanie rozlegające się w kuchni dociera do mnie, ale nie zamierzam ruszać do drzwi. Nikogo się nie spodziewam. Słyszę jednak nacisk na klatkę i czuję jak zamieram sparaliżowana strachem. Tylko na chwilę zawieszam dłoń z żelazkiem w górze - w pół ruchu. Zaraz jednak opuszczam ją na nowo przykładając urządzenie do pogniecionej koszuli. Staram się nad sobą panować, choć moje serce wygrywa znaną mi melodie. Przyśpiesza i zdaje się, że zaraz wyleci mi przez plecy z klatki piersiowej wprost do ciebie. Ale ja, na przekór jemu ( a może samej sobie?) nadal się nie odwracam.
Tęskniłam – zdaje się szeptać każda komórka wchodząca w skład mojego ciała. Chcę wpaść w twoje ramiona, oddać się zbawiennej sile łez. Pozwolić by żal wylał się ze mnie wraz z nim. Żal zebrany podczas ostatnich – ciężkich – dni. Ostatkami sił panuję nad włosami zabraniając im przybierać znany wzór. Zakazuje im oddawać się – zdawać by się mogło – zbawiennej zmianie. Nie należy mi się żadna ulga. Nie zapracowałam na nią. W końcu włosy poddają się i po raz pierwszy wygrywam z nimi walkę. Są koloru czekolady, tak bardzo dla mnie nienaturalnego.
Tęskniłam – szepce każda komórka w moim ciele, ale jednocześnie drży też ze strachu. Czy już wiesz? Czy Judith spełniła swą groźbę i powiedziała ci o tym, co chciałam zachować tylko dla siebie? Ale, jednocześnie kuriozalnie wręcz, czy nie zrobiłaby mi tym rzeczywiście przysługi? Codziennie coraz bardziej tracę wiarę w to, że odnajdę w sobie dość siły by podzielić się z tobą targającymi mną uczuciami.
Pokonujesz kuchnię w zastraszająco szybkim tempie. Tym samym, w którym myśli obiegają moją głowę kilkakrotnie. Nie mówię nic, zła na siebie. Miałam nie być dla ciebie balastem. Miałam nie sprawiać żebyś musiał się martwić. A jednak – nawet jeśli przypadkowo zupełnie – czy właśnie nieuważnie nie dopuściłam to tego teraz? Słyszę jak twój głos ubrany jest –nie tylko w stalową pewność, którą znaczony był od zawsze – słyszę w nim złość – zapewne na moją własną głupotę, ale i troskę – choć wiem, że wcale na nią nie zasłużyłam. Więc milczę nie bardzo chcąc ci odpowiedzieć. Nie mogę dokładać do twojego ekwipunku kolejnych zmartwień, niesiesz już ich ze sobą dostatecznie dużo.
Ale w końcu robisz coś.. prozaicznego zdawać by się mogło. Dotykasz moich pleców, zaraz obok śladów po kłach czarnomagicznego stwora. I choć mocno nie chcę moje ciało prawie automatycznie odpowiada. Ledwie musnąłeś kawałek mojej nagiej skóry. A jednak dokładnie czuję jak elektryzujące, ciepłe uczucie rozlewa się od twoich palców wzdłuż kręgosłupa, przynosząc mi niewypowiedziane przyjemny dreszcz rozkoszy. Odciągam żelazko ustawiając je na desce – nie puszczając go jednak jeszcze jakby było moją kotwicą. Głowę odchylam lekko do tyłu przymykając powieki. Napawam się tym gestem. Pochłaniam go w całości. Próbuję zapamiętać to doznanie tak żywe, sprawiające że przypomina jak głodna jestem twojego dotyku. Choćby niewielkiego muśnięcia. Nadal milczę, ale wiem, że już dłużej nie mogę. Muszę kiedyś na ciebie spojrzeć. Nie kiedyś, dzisiaj. Nawet nie dzisiaj tylko zaraz. Więc puszczam moją kotwicę, choć wiem, że to głupi pomysł bo zaraz utonę w czerni twoich tęczówek. A potem odwracam się, pozwoli, gdzieś w międzyczasie łapiąc cię za tę dłoń, którą dotykałeś moich pleców. Stoję do ciebie przodem, nie chcę żebyś patrzył na te rany. Są oznaką mojej słabości. Przegranej walki z demonami.
-To pamiątka. – odpowiadam spokojnie w końcu przestając spojrzeniem lustrować twoją dłoń. Unoszę spojrzenie, spokojnie, wyblakłe, zmęczone, przepełnione niezliczoną ilością emocji, ale jednocześnie puste, jakby i moja dusza zrobiła się bardziej przeźroczysta wraz z momentem w którym serce pożegnało przyjaciół. Blizny się zagoją, zanim to zrobią będą mi przypominały o szczęściu, które pozwoliło mi przeżyć to spotkanie z koszmarami przeszłości. Dziura w sercu powstała niedawno pozostanie w nim na zawsze, niemożliwa do zapełniania czymkolwiek – a przynajmniej takie wrażenie odnosiłam dziś. W końcu spoglądam w twoją twarz, widzę zmarszczkę która zdobi twoje czoło. Chcę odegnać ten zmartwiony grymas z twojej twarzy, nadal jednak drżąc zaraz runie wszystko w posadach bo wiesz. – Poszłam na most, Samuelu. – mówię w końcu unosząc leciutko kącik ust. Nie dla siebie, wcale nie mam ochoty się śmiać. To dla ciebie, chcę zabrać ci z ramion ciężar którym jestem. Pokazać, że nic mi nie jest. Że jest naprawdę dobrze. I że nie masz czym się martwić. Pamiętasz, jak kiedyś pomogłeś mi przez jeden przejść? Jak pozwoliłeś wtulić twarz w twój tors, jak zakleszczyłeś w uścisku i jak potem, w tym dziwnym tango, którego rytm wygrywało twoje serce, robiliśmy krok za krokiem, aż nie przeszliśmy go całego? Kompletnie ślepi na dziwnie spojrzenie rzucane nam przez przechodniów? Pamiętasz? Ja nigdy nie zapomnę. Skoro razem nam się udało, czemu sama nie mogłam powtórzyć tego wyczynu? Zamarłam na środku, skamieniałam. Niezdolna do obrony, ruchu, czegokolwiek. Unoszę dłoń i zakładam kosmyk - brązowych nadal o dziwo – włosów za ucho. Tylko na chwilę odwracam spojrzenie by spojrzeć na kapiący miarowo kran, przyprawiający mnie o skurcze żołądka. Nie mówię też nic więcej w tej kwestii, bowiem nie wiem co więcej mogłabym powiedzieć. Czy powinnam powiedzieć ci kto stał za moimi ranami? Co by to zmieniło?
Zamiast tego postanawiam poruszyć inny temat – niemniej ważny, a nawet bardziej moim zdaniem. Może, skoro bomba jeszcze nie wybuchła nie miała dziś wybuchać w ogóle? A ja naprawdę stęskniłam się za wspólnymi chwilami. Przy tobie mogłam spojrzeć na wiele spraw z innej perspektywy. Nie raz pomogłeś mi coś dogłębniej zrozumieć.
-Postanowiłam przejść Próbę. – mówię tylko to na początek. Już sama nie wiem czy celowo zmieniam temat, czy naprawdę chcę o tym rozmawiać. Jakaś część mnie chce ci o wszystkim powiedzieć – o tym że chciałam naprawdę i mocno, ale okazało się, że nie mogę jeszcze. A do tego wyszło, że mam klątwę na sobie, co przyniosło mi wiele ulgi, bowiem sądziłam że choroba trawi mój umysł i niedługo niewiele z niego pozostanie. O spotkaniu z Lucindą, która znalazła lekarstwo na trapiąca mnie dolegliwość, ale bardzo powolne w moim odczuciu. O tym jak spotkałam Ulyssesa w parku i o tym, jak Ben robi nam kanapki, trochę za duże żeby się dało przejeść. Ogólnie potokiem słów chciałam cię zarzucić, bo teraz tak patrząc na ciebie uderzało we mnie wrażenie że nie widziałam cię długo. Za długo. I że tęskniłam cholernie. I na chwilę zapomniałam nawet czemu tyle czasu spędziliśmy osobno. A potem koło zamyka się, gdy powód odnajduje w swoich myślach.
Unoszę błękitne spojrzenie na ciebie. Nadal trzymam twoją dłoń. Towarzyszy mi dziwny spokój, przynajmniej z zewnątrz. W tęczówkach można dostrzec tornado toczące się przez całą moją jednostkę. Patrzę na ciebie i tylko jedno zdanie krąży w mojej głowie. Jedno, które wypowiedziała do mnie Margaux tego dnia, gdy podzieliłam się z nią wieloma sekretami.
Czy rzeczywiście możemy sobie nawzajem pomóc w pokonywaniu naszych demonów?
Tęskniłam – zdaje się szeptać każda komórka wchodząca w skład mojego ciała. Chcę wpaść w twoje ramiona, oddać się zbawiennej sile łez. Pozwolić by żal wylał się ze mnie wraz z nim. Żal zebrany podczas ostatnich – ciężkich – dni. Ostatkami sił panuję nad włosami zabraniając im przybierać znany wzór. Zakazuje im oddawać się – zdawać by się mogło – zbawiennej zmianie. Nie należy mi się żadna ulga. Nie zapracowałam na nią. W końcu włosy poddają się i po raz pierwszy wygrywam z nimi walkę. Są koloru czekolady, tak bardzo dla mnie nienaturalnego.
Tęskniłam – szepce każda komórka w moim ciele, ale jednocześnie drży też ze strachu. Czy już wiesz? Czy Judith spełniła swą groźbę i powiedziała ci o tym, co chciałam zachować tylko dla siebie? Ale, jednocześnie kuriozalnie wręcz, czy nie zrobiłaby mi tym rzeczywiście przysługi? Codziennie coraz bardziej tracę wiarę w to, że odnajdę w sobie dość siły by podzielić się z tobą targającymi mną uczuciami.
Pokonujesz kuchnię w zastraszająco szybkim tempie. Tym samym, w którym myśli obiegają moją głowę kilkakrotnie. Nie mówię nic, zła na siebie. Miałam nie być dla ciebie balastem. Miałam nie sprawiać żebyś musiał się martwić. A jednak – nawet jeśli przypadkowo zupełnie – czy właśnie nieuważnie nie dopuściłam to tego teraz? Słyszę jak twój głos ubrany jest –nie tylko w stalową pewność, którą znaczony był od zawsze – słyszę w nim złość – zapewne na moją własną głupotę, ale i troskę – choć wiem, że wcale na nią nie zasłużyłam. Więc milczę nie bardzo chcąc ci odpowiedzieć. Nie mogę dokładać do twojego ekwipunku kolejnych zmartwień, niesiesz już ich ze sobą dostatecznie dużo.
Ale w końcu robisz coś.. prozaicznego zdawać by się mogło. Dotykasz moich pleców, zaraz obok śladów po kłach czarnomagicznego stwora. I choć mocno nie chcę moje ciało prawie automatycznie odpowiada. Ledwie musnąłeś kawałek mojej nagiej skóry. A jednak dokładnie czuję jak elektryzujące, ciepłe uczucie rozlewa się od twoich palców wzdłuż kręgosłupa, przynosząc mi niewypowiedziane przyjemny dreszcz rozkoszy. Odciągam żelazko ustawiając je na desce – nie puszczając go jednak jeszcze jakby było moją kotwicą. Głowę odchylam lekko do tyłu przymykając powieki. Napawam się tym gestem. Pochłaniam go w całości. Próbuję zapamiętać to doznanie tak żywe, sprawiające że przypomina jak głodna jestem twojego dotyku. Choćby niewielkiego muśnięcia. Nadal milczę, ale wiem, że już dłużej nie mogę. Muszę kiedyś na ciebie spojrzeć. Nie kiedyś, dzisiaj. Nawet nie dzisiaj tylko zaraz. Więc puszczam moją kotwicę, choć wiem, że to głupi pomysł bo zaraz utonę w czerni twoich tęczówek. A potem odwracam się, pozwoli, gdzieś w międzyczasie łapiąc cię za tę dłoń, którą dotykałeś moich pleców. Stoję do ciebie przodem, nie chcę żebyś patrzył na te rany. Są oznaką mojej słabości. Przegranej walki z demonami.
-To pamiątka. – odpowiadam spokojnie w końcu przestając spojrzeniem lustrować twoją dłoń. Unoszę spojrzenie, spokojnie, wyblakłe, zmęczone, przepełnione niezliczoną ilością emocji, ale jednocześnie puste, jakby i moja dusza zrobiła się bardziej przeźroczysta wraz z momentem w którym serce pożegnało przyjaciół. Blizny się zagoją, zanim to zrobią będą mi przypominały o szczęściu, które pozwoliło mi przeżyć to spotkanie z koszmarami przeszłości. Dziura w sercu powstała niedawno pozostanie w nim na zawsze, niemożliwa do zapełniania czymkolwiek – a przynajmniej takie wrażenie odnosiłam dziś. W końcu spoglądam w twoją twarz, widzę zmarszczkę która zdobi twoje czoło. Chcę odegnać ten zmartwiony grymas z twojej twarzy, nadal jednak drżąc zaraz runie wszystko w posadach bo wiesz. – Poszłam na most, Samuelu. – mówię w końcu unosząc leciutko kącik ust. Nie dla siebie, wcale nie mam ochoty się śmiać. To dla ciebie, chcę zabrać ci z ramion ciężar którym jestem. Pokazać, że nic mi nie jest. Że jest naprawdę dobrze. I że nie masz czym się martwić. Pamiętasz, jak kiedyś pomogłeś mi przez jeden przejść? Jak pozwoliłeś wtulić twarz w twój tors, jak zakleszczyłeś w uścisku i jak potem, w tym dziwnym tango, którego rytm wygrywało twoje serce, robiliśmy krok za krokiem, aż nie przeszliśmy go całego? Kompletnie ślepi na dziwnie spojrzenie rzucane nam przez przechodniów? Pamiętasz? Ja nigdy nie zapomnę. Skoro razem nam się udało, czemu sama nie mogłam powtórzyć tego wyczynu? Zamarłam na środku, skamieniałam. Niezdolna do obrony, ruchu, czegokolwiek. Unoszę dłoń i zakładam kosmyk - brązowych nadal o dziwo – włosów za ucho. Tylko na chwilę odwracam spojrzenie by spojrzeć na kapiący miarowo kran, przyprawiający mnie o skurcze żołądka. Nie mówię też nic więcej w tej kwestii, bowiem nie wiem co więcej mogłabym powiedzieć. Czy powinnam powiedzieć ci kto stał za moimi ranami? Co by to zmieniło?
Zamiast tego postanawiam poruszyć inny temat – niemniej ważny, a nawet bardziej moim zdaniem. Może, skoro bomba jeszcze nie wybuchła nie miała dziś wybuchać w ogóle? A ja naprawdę stęskniłam się za wspólnymi chwilami. Przy tobie mogłam spojrzeć na wiele spraw z innej perspektywy. Nie raz pomogłeś mi coś dogłębniej zrozumieć.
-Postanowiłam przejść Próbę. – mówię tylko to na początek. Już sama nie wiem czy celowo zmieniam temat, czy naprawdę chcę o tym rozmawiać. Jakaś część mnie chce ci o wszystkim powiedzieć – o tym że chciałam naprawdę i mocno, ale okazało się, że nie mogę jeszcze. A do tego wyszło, że mam klątwę na sobie, co przyniosło mi wiele ulgi, bowiem sądziłam że choroba trawi mój umysł i niedługo niewiele z niego pozostanie. O spotkaniu z Lucindą, która znalazła lekarstwo na trapiąca mnie dolegliwość, ale bardzo powolne w moim odczuciu. O tym jak spotkałam Ulyssesa w parku i o tym, jak Ben robi nam kanapki, trochę za duże żeby się dało przejeść. Ogólnie potokiem słów chciałam cię zarzucić, bo teraz tak patrząc na ciebie uderzało we mnie wrażenie że nie widziałam cię długo. Za długo. I że tęskniłam cholernie. I na chwilę zapomniałam nawet czemu tyle czasu spędziliśmy osobno. A potem koło zamyka się, gdy powód odnajduje w swoich myślach.
Unoszę błękitne spojrzenie na ciebie. Nadal trzymam twoją dłoń. Towarzyszy mi dziwny spokój, przynajmniej z zewnątrz. W tęczówkach można dostrzec tornado toczące się przez całą moją jednostkę. Patrzę na ciebie i tylko jedno zdanie krąży w mojej głowie. Jedno, które wypowiedziała do mnie Margaux tego dnia, gdy podzieliłam się z nią wieloma sekretami.
Czy rzeczywiście możemy sobie nawzajem pomóc w pokonywaniu naszych demonów?
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Przyniósł ze sobą niezidentyfikowaną emocję. Niewypowiedzianą, spychaną bardzo długo na dno każdej myśli i duszoną, nie dając ujścia nawet na najmniejsze ujawnienie. Rzeczywistość, która działał - wydawała się niezmienna. Pracował, jak zawsze. Rozmawiał tak jak kiedyś. Walczył o wartości, które wyznawał. Były zmiany - oczywiście, ale wplatały się płynnie w jego jestestwo wymagając potwierdzenia decyzji, które podjął. Niektóre były proste. Jako konsekwencja tych dawnych "tak" ścieżce, na jaką się zdecydował. Ale następowały czasy na tyle mroczne, że i kolejne decyzje wymagały czegoś więcej niż zgody.
Ofiary.
Cisza, która panowała, gdy w końcu uderzał zgiętym palcem w drzwi mieszkania sprawiała, że coś nieprzyjemnie wierciło mu się w klatce piersiowej. Może było to związane z ostatnimi wydarzeniami, które nadal dręczyły go niepokojącymi wizjami i..chęcią zemsty. Nieukierunkowanej, burzącej się i mieszającej w postanowieniach. A kumulacja, która buchnęła mu w twarz po prostu coś nadkruszyła. Samuel potrzebował czegokolwiek co pozwoliło mu odetchnąć czysto. Co da mu znajomy powód do działania. Brakowało mu tego. Bo widział problem, nieszczęścia sypiące się ciemnym deszczem, ale coś blokowało go, nie pozwalając na właściwą konfrontację.
Otwarte w końcu drzwi niczego nie zmieniły. Milczenie przedłużało się a drobna, kobieca sylwetka nie odwróciła się. Czy oczekiwał czegokolwiek? Czy mógł poczuć wstyd, traktując akurat ją jako pewnik, który nigdy nie zniknie, nie wymknie się z jego ramion?
Jasna skóra na plecach przyciągała wzrok jednoznacznie. Ale zamiast uspokoić kołatające się w głowie myśli, czuł narastającą frustrację. Omijała go kolejna rzecz, wymykała z objęcia, które postawił sobie za cel. I teraz bezmyślnie mógł próbować wyciągać informacje, jak machina atakując Just pytaniami.
- Pamiątka po czym, Just - wypowiedział wolno każde słowo. W głosie burzyła się złość, wina i troska. I żadnej z tych emocji nie umiał powstrzymać. Nie rozumiał zmowy milczenia, jaka ostatnio wokół panował. Nie pojmował urwanych spojrzeń i pytań, które nie wybrzmiały dźwiękiem. Miał ochotę każdym z osobna potrząsnąć, by chociaż jedna osoba powiedziała mu wprost o co chodziło. Nie lubiła domyślania, przewiercania przez tabuny zawoalowanych zdań, które zmierzały...do niczego - Poszłaś tam...sama? - zmarszczył brwi mocniej, a ciemne źrenice lustrowały twarz kobiety, próbując znaleźć w nich jakąkolwiek podpowiedź. Cokolwiek co go utwierdzi lub powstrzyma przed zrobieniem głupoty. Ale targające nim emocje nadawały jego twarzy dzikości, która tylko czasem wyostrzała rysy ujawniając znajomą zapalczywość za każdym razem, gdy mu ...zależało - Opowiedz. Co się stało - nawet, gdy ratowniczka z opuszczoną głową spoglądała na dłoń, która wciąż trzymała w ujęciu palce Just. I nie miał najmniejszego zamiaru zrezygnować z upartej lustracji. Musiał wiedzieć, nawet jeśli...jeśli co?
Nie do końca panował nad gestem, gdy przyciągnął drobna sylwetkę bliżej siebie. jedna ręka, wciąż spleciona z kobieca dłonią. Druga powędrowała na plecy, przesuwając ją wyżej do śladów, które zdążył już z daleka dostrzec. Nie był tylko pewien, czy kierowała nim wyłącznie troska i chęć konfrontacji z opowieścią, czy coś więcej. Niezidentyfikowana emocja, która burzyła mu krew, oplatając wszystkie inne.
Znał granice. Oboje znali przecież. A jakaś rozpaczliwa nuta, która brudziła głos Tonks sprawiała, że chciał po prostu ukryć ją w ramionach. Zasłonić przed tym wszystkim co kładło się cieniem na jej powiekach. I cichy podszept - pierwotnie - dokładnie to wepchnął w jego myśli, gdy sam postąpił krok - Nie - jedno słowo, zaprzeczenie zawisło na jego ustach, gdy kolejne zdanie padło z warg Just - Nie- powtórzył nachylając się nad jej włosami tylko przez dwa uderzenia serca zatrzymując gest bez dopowiedzenia. Ręka do tej pory zaciśnięta na kobiecych palcach - teraz podniosła się wyżej, zatrzymując na podbródku ratowniczki tylko po to, by podnieść jej twarz wyżej. Odległość, która dzielił ich od siebie już dawno przekroczyła narzucony kiedyś limit, ale w tym jednym momencie nie próbował analizować pragnienia, które zajęło zalała powierzchnię ciała. Wiedział, że nie powinien, i że zapewne będzie pokutował za swój uczynek, ale nie chciał się zatrzymać. Nie mógł. barwione czernią źrenice zmierzyły się z jasnym spojrzeniem kobiecych tęczówek. I nim Justine Tonk spróbowała odpowiedzieć zaprzeczeniem - po prostu skrócił minimalny dystans dzielący ich wargi, odkrywając na nowo smak, którego kiedyś się wyrzekł. Zapomniał o tym. Albo dziś nie chciał pamiętać.
Ofiary.
Cisza, która panowała, gdy w końcu uderzał zgiętym palcem w drzwi mieszkania sprawiała, że coś nieprzyjemnie wierciło mu się w klatce piersiowej. Może było to związane z ostatnimi wydarzeniami, które nadal dręczyły go niepokojącymi wizjami i..chęcią zemsty. Nieukierunkowanej, burzącej się i mieszającej w postanowieniach. A kumulacja, która buchnęła mu w twarz po prostu coś nadkruszyła. Samuel potrzebował czegokolwiek co pozwoliło mu odetchnąć czysto. Co da mu znajomy powód do działania. Brakowało mu tego. Bo widział problem, nieszczęścia sypiące się ciemnym deszczem, ale coś blokowało go, nie pozwalając na właściwą konfrontację.
Otwarte w końcu drzwi niczego nie zmieniły. Milczenie przedłużało się a drobna, kobieca sylwetka nie odwróciła się. Czy oczekiwał czegokolwiek? Czy mógł poczuć wstyd, traktując akurat ją jako pewnik, który nigdy nie zniknie, nie wymknie się z jego ramion?
Jasna skóra na plecach przyciągała wzrok jednoznacznie. Ale zamiast uspokoić kołatające się w głowie myśli, czuł narastającą frustrację. Omijała go kolejna rzecz, wymykała z objęcia, które postawił sobie za cel. I teraz bezmyślnie mógł próbować wyciągać informacje, jak machina atakując Just pytaniami.
- Pamiątka po czym, Just - wypowiedział wolno każde słowo. W głosie burzyła się złość, wina i troska. I żadnej z tych emocji nie umiał powstrzymać. Nie rozumiał zmowy milczenia, jaka ostatnio wokół panował. Nie pojmował urwanych spojrzeń i pytań, które nie wybrzmiały dźwiękiem. Miał ochotę każdym z osobna potrząsnąć, by chociaż jedna osoba powiedziała mu wprost o co chodziło. Nie lubiła domyślania, przewiercania przez tabuny zawoalowanych zdań, które zmierzały...do niczego - Poszłaś tam...sama? - zmarszczył brwi mocniej, a ciemne źrenice lustrowały twarz kobiety, próbując znaleźć w nich jakąkolwiek podpowiedź. Cokolwiek co go utwierdzi lub powstrzyma przed zrobieniem głupoty. Ale targające nim emocje nadawały jego twarzy dzikości, która tylko czasem wyostrzała rysy ujawniając znajomą zapalczywość za każdym razem, gdy mu ...zależało - Opowiedz. Co się stało - nawet, gdy ratowniczka z opuszczoną głową spoglądała na dłoń, która wciąż trzymała w ujęciu palce Just. I nie miał najmniejszego zamiaru zrezygnować z upartej lustracji. Musiał wiedzieć, nawet jeśli...jeśli co?
Nie do końca panował nad gestem, gdy przyciągnął drobna sylwetkę bliżej siebie. jedna ręka, wciąż spleciona z kobieca dłonią. Druga powędrowała na plecy, przesuwając ją wyżej do śladów, które zdążył już z daleka dostrzec. Nie był tylko pewien, czy kierowała nim wyłącznie troska i chęć konfrontacji z opowieścią, czy coś więcej. Niezidentyfikowana emocja, która burzyła mu krew, oplatając wszystkie inne.
Znał granice. Oboje znali przecież. A jakaś rozpaczliwa nuta, która brudziła głos Tonks sprawiała, że chciał po prostu ukryć ją w ramionach. Zasłonić przed tym wszystkim co kładło się cieniem na jej powiekach. I cichy podszept - pierwotnie - dokładnie to wepchnął w jego myśli, gdy sam postąpił krok - Nie - jedno słowo, zaprzeczenie zawisło na jego ustach, gdy kolejne zdanie padło z warg Just - Nie- powtórzył nachylając się nad jej włosami tylko przez dwa uderzenia serca zatrzymując gest bez dopowiedzenia. Ręka do tej pory zaciśnięta na kobiecych palcach - teraz podniosła się wyżej, zatrzymując na podbródku ratowniczki tylko po to, by podnieść jej twarz wyżej. Odległość, która dzielił ich od siebie już dawno przekroczyła narzucony kiedyś limit, ale w tym jednym momencie nie próbował analizować pragnienia, które zajęło zalała powierzchnię ciała. Wiedział, że nie powinien, i że zapewne będzie pokutował za swój uczynek, ale nie chciał się zatrzymać. Nie mógł. barwione czernią źrenice zmierzyły się z jasnym spojrzeniem kobiecych tęczówek. I nim Justine Tonk spróbowała odpowiedzieć zaprzeczeniem - po prostu skrócił minimalny dystans dzielący ich wargi, odkrywając na nowo smak, którego kiedyś się wyrzekł. Zapomniał o tym. Albo dziś nie chciał pamiętać.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Byłam Twoja od zawsze. Choć nie od zawsze o tym wiedziałam. Co więcej, paradoksalnie, ty nawet nie byłeś świadomy tego, że mnie masz w ten sposób. Ten jeden, konkretny. Zarzuciliśmy na wszystko kurtynę milczenia, określając nas przyjaciółmi. Znajdując powody – co chwila to nowe – dla których lepiej jest trwać w tym układzie, nie wyścibiając nosa, poza bezpieczne ramy. Jak mógłbyś kiedykolwiek uznać, że możesz mnie stracić, skoro byt mojej jednostki zdawał się nie posiadać woli istnienia bez ciebie u boku? A jednak, nader wszystko, przegrywałam z własnym, paraliżującym strachem. Obawą, że uczucie które skrywam głęboko i zbyt długo, rozlewając się wokół nie przyniesie nic, poza stratami.
Słyszę jak twój głos drga od nadmiaru emocji. Słyszę troskę, na którą nie zasłużyłam. I złość – która zdaje mi się jak najbardziej na miejscu. Mieszanina tego wszystkie znów sprawiała, że zalewa mnie nagła fala wstydu – powodowanego głównie moją głupotą. Ciemne tęczówki zdają się zaś wywiercać dziurę w mojej czaszce oczekując odpowiedzi. A ja nader wszystko, nie chciałam dziś o tym mówić. Nie teraz. Nie tu. Nie w momencie w którym – przecież jeszcze niedawno – postanawiałam stać się partnerem równym tobie.
-Po przegranej walce z demonami. – odpowiadam w końcu cicho. Nie mówię wiele. Nie mówię nic. Widać po mnie, że nie chcę mówić. W końcu unoszę niebieskie spojrzenie krzyżując wzrok z tobą. Przytakuję głową. – Powiem ci wszystko. – obiecuję cicho, odwracając spojrzenie, bojąc się, że poddam się prośbie czającej się w czarnych tęczówkach. Że ulegnę – niczym marynarze śpiewom syreny. – Ale nie dzisiaj. – kończę swoją wypowiedź.
Mówię ci też zaraz potem o próbie. O moich planach. Ale też po czasie. Przecież odwiedziłam już Bathildę. Twoja dłoń emanuje znajomym ciepłem. Przyciągasz mnie, a ja nawet nie myślę o tym, żeby się opierać. Postępuję krok w twoją stronę. Pozwalam, by twa dłoń odnalazła swoje miejsce na moich plecach. Przymykam oczy biorąc lekki – tylko odrobinę nierówny – wdech. Przygotowując się na feerie odczuć, które za chwilę dotrą do mnie wraz z twoim zapachem. Wraz z ciepłem twojego ciała. Patrzę na dłoń, którą nadal trzymam. I kręcę mocno głową na pierwsze nie, które pada. Ujmujesz moją brodę zmuszając, bym spojrzała w twe tęczówki – przed którymi nie umiem się schować. Które patrzą na wskroś mnie. Już chcę coś powiedzieć. Konkretnego coś. Wiedziałam, że tak. Ale wszystko rozpływa się, gdy nasze wargi łączą się w zainicjowanym przez ciebie geście.
Co wielkiego, o niepokojąco podobnej do apokalipsy mocy ,wybuchło we mnie odbierając kompletnie zdolność myślenia. Czy choćby w tej chwili negowania zaistniałej sytuacji. Włosy odrzuciły brązową barwę, przyjmując znajomy, trzy-kolorowy wzór. Wygłodniała dusza i ciało nie oponowały. A wręcz przeciwnie – ochoczo przystały na niewerbalną propozycję. Wspięłam się na palce by być blisko, bliżej, przeklinając swój irytująco niski wzrost. Dłonie kompletnie samoistnie odnalazły swoje miejsce na karku. A potem – nadal wygłodniałe wydzierając sobie oddech z warg – podskoczyłam lekko splatając łydki za twoimi plecami. Dwa kroki i jeden obrót starczyły bym siedziała na kuchennym blacie. Smakowałeś jabłkami i sobą, smakiem który od zawsze był tylko zakazanym owocem. W naszych oddechach wyczuwałam wrzos, choć resztki świadomości podpowiadały mi, że nie jest to możliwe. Przesunęłam dłonie po twojej piersi, by zaraz ruszyć nimi do zapięcia koszuli…
I wtedy wszystko zbladło. A może sflaczało bardziej.
Śniłam, musiałam śnić. Sen tak prawdziwy, że aż zdawał się realnym. Zamarłam w pół gestu, z dłońmi zawieszonymi przy pierwszym guziku twojej koszuli. Moje czoło przecięła cienka linia, gdy zmarszczyłam nos. A w głowie myśli przewijały się samoistnie, tak, jakby w końcu trybiku w mózgu zostały wprawione w ruch. Tak, jakby odrzucony na tyły świadomości rozum w końcu przedarł się przez tłum małych, mnogich, odczuć napędzanych przez otumanienie tobą, podniecie i radość. Tak, jakby to on dorwał się do sterów w końcu wkładając do mojej głowy coraz to nowe – i jak najbardziej logiczne - wnioski. Z niebieskich tęczówek zaczęła ulatniać się mgła podniecenia, którą zaszyły mi oczy.
-Dlaczego? – tylko tyle chcę wiedzieć. A może aż? Dlaczego teraz? Dlaczego dzisiaj? Dlaczego w tej kuchni? Dlaczego nie wczoraj? A nawet – dlaczego nie jutro? Ale zanim zdążysz cokolwiek powiedzieć napieram dłonią na twój tors zmuszając cię – gestem, przecież nie miałam dostatecznie siły by dokonać tego czynem – byś cofnął się o krok. Zsuwam tyłek z blatu i wymijam cię wychodząc na środek kuchni.
-Wyłaź. Wiem, że tu jesteś. – zwracam się do powietrza. Wykonuję obrót wokół własnej osi wzrokiem poszukując Nits. Nawet raz nie patrzę w twoją stronę zajęta odnalezieniem własnej mary, która – jak na złość – dziś solennie odmawia pokazania się. Czuję, że zaczynam wariować. Powoli przestawać rozgraniczać jawę ze snem. Okrutne przeświadczenie, że musiałam śnić boleśnie wbija się w moje trzewia sprawiając, że przy każdym wdechu moje ciało przeszywa spazm bólu. Musiałam śnić, bowiem ostatnio przestałam już wierzyć, że na mej drodze pojawić się może coś dobrego. Jednak, przecież tak wyraźnie, czułam twój smak na wargach. A to, tu i teraz, mocno uświadomiło mnie w przekonaniu, że od zawsze umiejscawiałam się w drugim rzędzie – na ławce rezerwowych, bądź w koszu, przeznaczonym do recyklingu po odrzuceniu. Ale dziś, twoje usta łaknące moich sprawiały, że rzeczywistość przestawała odznaczać się realnością. Była surrealistyczną, niemożliwą do spełniania wizją świata.
Musiałam się obudzić.
Zaprzestałam więc rozglądania się po kuchni uznając, że Nits nie ma zamiaru się pojawić. Morze irracjonalnych myśli i wniosków przenikało przeze mnie. Szybko podsuwając tezę, że skoro wyśniłam to życie, to i możliwość wyleczenia rzekomej klątwy nie jest prawdą – a jedynie kłamstwem wytworzonym przez mój mózg, mającym dłużej mnie tu zatrzymać. Ale przecież czułam w całym ciele doznania ostatnich chwil. Nie chciałam ich jednak, jeśli nie były prawdziwe. Moje, tak naprawdę. Czy to nie przewrotność losu, że byłeś przyczynkiem, dla którego tak długo trzymałam się tego snu, a dziś zostałeś powodem, dla którego chciałam się z niego budzić?
Ruszam w stronę okna łapiąc wściekle za klamkę, próbując je otworzyć. Szarpię się z nią chwilę, ale wredna nie puszcza. Nie ściągając z niej dłoni odwracam się w twoją stronę. A twój widok – powodujący zwyczajowo palpitacje serca – jednocześnie przynosi dziś niesklasyfikowaną irytację. Niczym burza ruszam w twoją stronę po drodze łapiąc ostatnie wydanie Proroka. Zwijam je w rulon. A gdy już zatrzymuję się przed tobą rozpoczynam szarżę.
-Dziesięć. – uderzam cię gazetą w lewe ramię – Lat. – atakuje z drugiej strony, słowa wypowiadając przez zaciśnięte wargi. – Dziesięć. Pieprzonych. Lat. Skamander! – dalej mówię przez zęby unosząc głos, niczym wariatka, którą w sumie – jakby nie patrzeć - jestem. Przy każdym słowie biorąc zamach i zdzielając cię w ramię. – Przejdę próbę. – mówię, na chwilę zaprzestając okładania gazetą. Jednocześnie nie wiedząc, czemu wracam do tematu, skoro postanowiłam przecież skoczyć. Zawisłam miedzy jedną decyzją a drugą, nie potrafiąc zdecydować się w której stronę przechylam się mocniej- Nie masz na mnie monopolu. – kłamstwo wierutne. – Nie możesz o mnie decydować. – kontynuuje dalej. Sapiąc, jakbym właśnie skończyła maraton. Klatka piersiowa unosi mi się, to w górę, to w dół, przy łapczywych wdechach i ciężkich wydechach. Wskazuję cię gazetą. – Najpierw się ze mną ożeń, a potem miej nadzieję, że wysłucham twoich sugestii. – dodaję jeszcze, Merlin wie czemu. Potem wypuszczam powietrze. Prostuję się. Głową wskazuję na za siebie. – A teraz otwórz mi okno. Muszę się obudzić.
Słyszę jak twój głos drga od nadmiaru emocji. Słyszę troskę, na którą nie zasłużyłam. I złość – która zdaje mi się jak najbardziej na miejscu. Mieszanina tego wszystkie znów sprawiała, że zalewa mnie nagła fala wstydu – powodowanego głównie moją głupotą. Ciemne tęczówki zdają się zaś wywiercać dziurę w mojej czaszce oczekując odpowiedzi. A ja nader wszystko, nie chciałam dziś o tym mówić. Nie teraz. Nie tu. Nie w momencie w którym – przecież jeszcze niedawno – postanawiałam stać się partnerem równym tobie.
-Po przegranej walce z demonami. – odpowiadam w końcu cicho. Nie mówię wiele. Nie mówię nic. Widać po mnie, że nie chcę mówić. W końcu unoszę niebieskie spojrzenie krzyżując wzrok z tobą. Przytakuję głową. – Powiem ci wszystko. – obiecuję cicho, odwracając spojrzenie, bojąc się, że poddam się prośbie czającej się w czarnych tęczówkach. Że ulegnę – niczym marynarze śpiewom syreny. – Ale nie dzisiaj. – kończę swoją wypowiedź.
Mówię ci też zaraz potem o próbie. O moich planach. Ale też po czasie. Przecież odwiedziłam już Bathildę. Twoja dłoń emanuje znajomym ciepłem. Przyciągasz mnie, a ja nawet nie myślę o tym, żeby się opierać. Postępuję krok w twoją stronę. Pozwalam, by twa dłoń odnalazła swoje miejsce na moich plecach. Przymykam oczy biorąc lekki – tylko odrobinę nierówny – wdech. Przygotowując się na feerie odczuć, które za chwilę dotrą do mnie wraz z twoim zapachem. Wraz z ciepłem twojego ciała. Patrzę na dłoń, którą nadal trzymam. I kręcę mocno głową na pierwsze nie, które pada. Ujmujesz moją brodę zmuszając, bym spojrzała w twe tęczówki – przed którymi nie umiem się schować. Które patrzą na wskroś mnie. Już chcę coś powiedzieć. Konkretnego coś. Wiedziałam, że tak. Ale wszystko rozpływa się, gdy nasze wargi łączą się w zainicjowanym przez ciebie geście.
Co wielkiego, o niepokojąco podobnej do apokalipsy mocy ,wybuchło we mnie odbierając kompletnie zdolność myślenia. Czy choćby w tej chwili negowania zaistniałej sytuacji. Włosy odrzuciły brązową barwę, przyjmując znajomy, trzy-kolorowy wzór. Wygłodniała dusza i ciało nie oponowały. A wręcz przeciwnie – ochoczo przystały na niewerbalną propozycję. Wspięłam się na palce by być blisko, bliżej, przeklinając swój irytująco niski wzrost. Dłonie kompletnie samoistnie odnalazły swoje miejsce na karku. A potem – nadal wygłodniałe wydzierając sobie oddech z warg – podskoczyłam lekko splatając łydki za twoimi plecami. Dwa kroki i jeden obrót starczyły bym siedziała na kuchennym blacie. Smakowałeś jabłkami i sobą, smakiem który od zawsze był tylko zakazanym owocem. W naszych oddechach wyczuwałam wrzos, choć resztki świadomości podpowiadały mi, że nie jest to możliwe. Przesunęłam dłonie po twojej piersi, by zaraz ruszyć nimi do zapięcia koszuli…
I wtedy wszystko zbladło. A może sflaczało bardziej.
Śniłam, musiałam śnić. Sen tak prawdziwy, że aż zdawał się realnym. Zamarłam w pół gestu, z dłońmi zawieszonymi przy pierwszym guziku twojej koszuli. Moje czoło przecięła cienka linia, gdy zmarszczyłam nos. A w głowie myśli przewijały się samoistnie, tak, jakby w końcu trybiku w mózgu zostały wprawione w ruch. Tak, jakby odrzucony na tyły świadomości rozum w końcu przedarł się przez tłum małych, mnogich, odczuć napędzanych przez otumanienie tobą, podniecie i radość. Tak, jakby to on dorwał się do sterów w końcu wkładając do mojej głowy coraz to nowe – i jak najbardziej logiczne - wnioski. Z niebieskich tęczówek zaczęła ulatniać się mgła podniecenia, którą zaszyły mi oczy.
-Dlaczego? – tylko tyle chcę wiedzieć. A może aż? Dlaczego teraz? Dlaczego dzisiaj? Dlaczego w tej kuchni? Dlaczego nie wczoraj? A nawet – dlaczego nie jutro? Ale zanim zdążysz cokolwiek powiedzieć napieram dłonią na twój tors zmuszając cię – gestem, przecież nie miałam dostatecznie siły by dokonać tego czynem – byś cofnął się o krok. Zsuwam tyłek z blatu i wymijam cię wychodząc na środek kuchni.
-Wyłaź. Wiem, że tu jesteś. – zwracam się do powietrza. Wykonuję obrót wokół własnej osi wzrokiem poszukując Nits. Nawet raz nie patrzę w twoją stronę zajęta odnalezieniem własnej mary, która – jak na złość – dziś solennie odmawia pokazania się. Czuję, że zaczynam wariować. Powoli przestawać rozgraniczać jawę ze snem. Okrutne przeświadczenie, że musiałam śnić boleśnie wbija się w moje trzewia sprawiając, że przy każdym wdechu moje ciało przeszywa spazm bólu. Musiałam śnić, bowiem ostatnio przestałam już wierzyć, że na mej drodze pojawić się może coś dobrego. Jednak, przecież tak wyraźnie, czułam twój smak na wargach. A to, tu i teraz, mocno uświadomiło mnie w przekonaniu, że od zawsze umiejscawiałam się w drugim rzędzie – na ławce rezerwowych, bądź w koszu, przeznaczonym do recyklingu po odrzuceniu. Ale dziś, twoje usta łaknące moich sprawiały, że rzeczywistość przestawała odznaczać się realnością. Była surrealistyczną, niemożliwą do spełniania wizją świata.
Musiałam się obudzić.
Zaprzestałam więc rozglądania się po kuchni uznając, że Nits nie ma zamiaru się pojawić. Morze irracjonalnych myśli i wniosków przenikało przeze mnie. Szybko podsuwając tezę, że skoro wyśniłam to życie, to i możliwość wyleczenia rzekomej klątwy nie jest prawdą – a jedynie kłamstwem wytworzonym przez mój mózg, mającym dłużej mnie tu zatrzymać. Ale przecież czułam w całym ciele doznania ostatnich chwil. Nie chciałam ich jednak, jeśli nie były prawdziwe. Moje, tak naprawdę. Czy to nie przewrotność losu, że byłeś przyczynkiem, dla którego tak długo trzymałam się tego snu, a dziś zostałeś powodem, dla którego chciałam się z niego budzić?
Ruszam w stronę okna łapiąc wściekle za klamkę, próbując je otworzyć. Szarpię się z nią chwilę, ale wredna nie puszcza. Nie ściągając z niej dłoni odwracam się w twoją stronę. A twój widok – powodujący zwyczajowo palpitacje serca – jednocześnie przynosi dziś niesklasyfikowaną irytację. Niczym burza ruszam w twoją stronę po drodze łapiąc ostatnie wydanie Proroka. Zwijam je w rulon. A gdy już zatrzymuję się przed tobą rozpoczynam szarżę.
-Dziesięć. – uderzam cię gazetą w lewe ramię – Lat. – atakuje z drugiej strony, słowa wypowiadając przez zaciśnięte wargi. – Dziesięć. Pieprzonych. Lat. Skamander! – dalej mówię przez zęby unosząc głos, niczym wariatka, którą w sumie – jakby nie patrzeć - jestem. Przy każdym słowie biorąc zamach i zdzielając cię w ramię. – Przejdę próbę. – mówię, na chwilę zaprzestając okładania gazetą. Jednocześnie nie wiedząc, czemu wracam do tematu, skoro postanowiłam przecież skoczyć. Zawisłam miedzy jedną decyzją a drugą, nie potrafiąc zdecydować się w której stronę przechylam się mocniej- Nie masz na mnie monopolu. – kłamstwo wierutne. – Nie możesz o mnie decydować. – kontynuuje dalej. Sapiąc, jakbym właśnie skończyła maraton. Klatka piersiowa unosi mi się, to w górę, to w dół, przy łapczywych wdechach i ciężkich wydechach. Wskazuję cię gazetą. – Najpierw się ze mną ożeń, a potem miej nadzieję, że wysłucham twoich sugestii. – dodaję jeszcze, Merlin wie czemu. Potem wypuszczam powietrze. Prostuję się. Głową wskazuję na za siebie. – A teraz otwórz mi okno. Muszę się obudzić.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Przekraczając próg mieszkania, nie miał żadnych oczekiwań. Nie mógł, chociaż umysł tkał sploty zdarzeń w kierunkach tak różnych, że musiał zerwać myślne połączenia. Pamiętał o jednym. Nieduże, podłużne pudełeczko tkwiło osobno w lewej kieszeni kurtki, ale świadomość celu nie mieściła się w żadnym zwartym słowie. Nie mieściła się nawet w zdaniach, ale Samuel nie próbował nawet tego rozumieć. W aktualnym stanie świadomości zbyt wiele rzeczy jawiło się jako chmurna masa niezrozumienia.
- Lubię walczyć z demonami - i Skamander nawet nie przypuszczał, jak bardzo prawdziwe to były słowa. I gdyby tylko w alternatywnej rzeczywistości potrafił przewidzieć swoją przyszłość, zaśmiałby się dziko. Los potrafił okrutnie kpić i czerpać garściami z deklaracji, które z takim przekonaniem potrafiło się wypowiadać - Twoje też dorwę - chociaż głos trwał w powadze i tej samej emocjonalnej zawierusze, to nawet auror czuł na języku niezamierzony patos. Ale było w tym coś więcej. W skrajnie mętlikowej aurze odnalazł punkt zaczepienia, starcie, walkę, w której mógł w końcu działać, zostawiając za sobą niejasności. Przynajmniej chwilowo.
Wolałby dowiedzieć się wszystkiego teraz. Wydobyć skrywane słowa, które Just tak pilnie? chowała pod kolejnymi zdaniami. Wyrazy nakładały się na siebie i Samuel przypuszczał, że dziewczyna nie chce...boi się powiedzieć więcej? I przyczyna takiej decyzji musiała tkwić gdzieś głębiej. Ale jasne źrenice odwracały się i podpowiedzi, które próbował odnaleźć umykały wraz ze spojrzeniem.
Zmiana tematu. Próba, którą on sam zdecydował się przejść nie mogła paść z jej udziałem. We wnętrzu jego ciała coś gwałtownie buntowało się i wykręcało. Nie mógł ujmować roli, jaka odgrywała Tonks. Jaką odgrywała każda z kobiet w Zakonie, ale...to wszystko się nie zgadzało. Żądna z nich nie powinna rzucać się w objęcia przyszłości, którą rysowała Próba. I chociaż Skamander tylko mgliście pojmował znaczenie słów Bathildy, to instynkt? męska natura buntowała się, gdy próbował założyć ich uczestnictwo. Kobiety...były stworzone do czegoś innego. Wojna nie oszczędzała nikogo i nikt tez nie powinien stać z założonymi rękami, ale Gwardia powinna tkwić na męskich barkach. I to chciał jej powiedzieć, wytłumaczyć, pokazać, że nie tędy ścieżka.
Tylko zanim wyrazy ułożyły się w zdania, zanim coś ponad powtórzone zaprzeczenia miało zabarwic jego słowa - wszystko wywróciło się do góry nogami. Jej usta, jego usta złączone w tańcu urwanych oddechów i smaku burzy wypełniło przestrzeń, którą był w stanie pojmować. I nie mógł też przerwać czując jak wargi tęsknie spijają kolejne pocałunki, jak dłonie burzą i tak cieniutka granicę dzieląca ich od siebie. Palce przesuwał niżej, niemal wyczuwając gest, by podciągnąć ją wyżej, ciasno oplatającą go ramionami i łydkami. A on sunął jeszcze bliżej, by najpierw przekroczyć dystans dzielący go od kuchennego blatu, a potem niemal zawisnąć nad jej smukłą sylwetką, jak wygłodniały lew dopadający ofiary. Tylko "ofiara" atakował z równą intensywnością co on sam.
Cichy, stłumiony pożądaniem głos szarpał się z rozumem, by chociaż na moment przypomnieć o granicach, ale nie mógł dopuścić ich do głosu, nie kiedy drobne dłonie zatrzymały się na jego piersi, rwąc pierwszy guzik czarnej koszuli, nie kiedy jego własne dłonie odnalazły dziką radość w nieskończenie gładkiej skórze, a palce wsunęły się po materiał spódnicy zatrzymując się na udach. i dopiero nagle zerwane połączenie i dystans zawahania zadziałał jak uderzenie, które powtarzało się z każdy kolejnym słowem malującym zaczerwienione od pocałunków usta Justine.
Gradobicie zaskoczenia pozwoliło, by drobna ręka odsunęła go na odległość, która jak przepaść stawiała mur między nimi. I to pierwsze dlaczego mylnie? odczytywał. On był winny i tym razem to ona w przytomności przypominała o postanowieniach, które dawno temu (jak dawno?) wyznaczyli. Powinien wiec przeprosić, a mimo to przyśpieszony oddech i tętniąca szaleńczo krew nie wysuwała mu żadnych tłumaczeń. I chociaż piekielnie żałował widoku kobiecej twarzy utkwionej w nim z wyrzutem, to skłamałby, gdyby żałował tego co zrobił. A przecież powinien.
Kolejne zdanie burzy pierwsze wrażenie i Samuel po prostu stał ze zmarszczonymi brwiami, próbując dopasować do słów cokolwiek...co mógłby zrozumieć. Ale nie rozumiał. Odwrócił się tylko po to, by podążać wzrokiem za kobiecą sylwetką, która kręciła się po kuchni w poszukiwaniu...czego?
Powinien zapewne cokolwiek powiedzieć, ale i tym razem zawiodła go własna artykulacja. Poruszył się dopiero, gdy ratowniczka z dziką pasją szarpie za klamkę okna, jakby chciała wyrwać całość razem z ramą. Zatrzymał się, gdy tylko burzowe oblicze dwóch błękitów wraca ku niemu, słać niezidentyfikowaną do tej pory, gniewną błyskawicę - Just - imię pada spokojnie, wbrew irracjonalnej galopadzie urządzonej w jego piersi i umyśle - przepraszam - słowo w końcu odnajduje znaczenie, ale nie poprzestał na nim. A przynajmniej taki był plan, bo burzowa Just zmieniła pozycję i dopadaj ac smętnie leżącej gazety, traktuje go jak worek treningowy, który okłada zwiniętym w rulon stosem kartek.
Nie poruszył się ani razu przyjmując każde uderzenie jak dziwną karą, której przyczyny wciąż nie odnajdował. I chociaż nie mogła mu uczynić najmniejszej krzywdy, to jakaś bolesna rysa wierci się niespokojnie w sercu. Coś przekroczyło rzeczywiście próg wytrzymałości.
- O czym ty mówisz Tonks - zdanie padło równocześnie z chwilą, gdy złapał w palce lecące w jego stronę, kolejne uderzenie. Zainfekowany bezgranicznym niezrozumieniem umysł po prostu wywrócił się, zostawiając Skamandera w dezorientującej pustce. Przynajmniej do momentu, w który wrócił temat próby. Zwarł usta, a cienka zmarszczka brudziła czoło - Czy kiedykolwiek tak powiedziałem? - nadal zaciskał dłoń na gazecie, którą w końcu wyciągnął z palców kobiety, rzucając może zbyt gniewnie za siebie. Miał dosyć.
Pokonał dystans, który tak prędko wyznaczył im odległości, zatrzymując się tylko po to, by złapać dziewczynę za ramiona. Nie zaciskał rąk, mogła bez kłopotu się wyrwać, ale para ciemnych źrenic wbiła się w rozognione spojrzenie Just, by tam zatrzymać burzący się chaos. usta raz jeszcze zacisnął w cienką linię, a gdy padła ostatnia prośba, po prostu puścił jedną rękę, by nagłym gestem szarpnąć ją w stronę okna, które z tą samą gwałtownością rozwarło się na oścież. Magia zapulsowała we wnętrzu i to zapewne pozwoliło mu się zatrzymać.
- Przepraszam, że przeszkodziłem - odsunął się, tym razem w jego wykonaniu dzieląc przestrzeń na dwoje - właściwie przyszedłem tylko coś ci dać - nic nie rozumiał i jakaś ciężkość gniotła mu ramiona, przez kilka uderzeń serca po prostu próbując zwalić go na kolana. To co się działo wokół musiało w końcu mieć granice, ale śmierć Potterów, James u jego rodziców, infernus w mieście i zamordowana Alice i rocznica, która swoje apogeum miała mieć dnia kolejnego - lista rosła, a Skamander czuł się po prostu przytłoczony i głupio wierzył, że spotkanie pomoże mu rozwiać chociaż fragment. Był idiotą, a za to się płaciło. Nie tylko on tkwił w żałobie, nie tylko nad jego głową lśniły ciemne chmury mroku - Przepraszam - powtórzył, wyciągając w końcu z kieszeni nieduży pakunek - prezent, drobny wisiorek, srebrny łańcuszek z wisiorkiem i zatopionym w nim fiolecie.
Powinien gorzko mógłby się zaśmiać, skoro zaserwował Justine ...to wszystko. Odłożył pudełeczko na blat stolika, by odwrócić się na pięcie, szykując do wyjścia.
Nie powinno go tu dzisiaj być.
- Lubię walczyć z demonami - i Skamander nawet nie przypuszczał, jak bardzo prawdziwe to były słowa. I gdyby tylko w alternatywnej rzeczywistości potrafił przewidzieć swoją przyszłość, zaśmiałby się dziko. Los potrafił okrutnie kpić i czerpać garściami z deklaracji, które z takim przekonaniem potrafiło się wypowiadać - Twoje też dorwę - chociaż głos trwał w powadze i tej samej emocjonalnej zawierusze, to nawet auror czuł na języku niezamierzony patos. Ale było w tym coś więcej. W skrajnie mętlikowej aurze odnalazł punkt zaczepienia, starcie, walkę, w której mógł w końcu działać, zostawiając za sobą niejasności. Przynajmniej chwilowo.
Wolałby dowiedzieć się wszystkiego teraz. Wydobyć skrywane słowa, które Just tak pilnie? chowała pod kolejnymi zdaniami. Wyrazy nakładały się na siebie i Samuel przypuszczał, że dziewczyna nie chce...boi się powiedzieć więcej? I przyczyna takiej decyzji musiała tkwić gdzieś głębiej. Ale jasne źrenice odwracały się i podpowiedzi, które próbował odnaleźć umykały wraz ze spojrzeniem.
Zmiana tematu. Próba, którą on sam zdecydował się przejść nie mogła paść z jej udziałem. We wnętrzu jego ciała coś gwałtownie buntowało się i wykręcało. Nie mógł ujmować roli, jaka odgrywała Tonks. Jaką odgrywała każda z kobiet w Zakonie, ale...to wszystko się nie zgadzało. Żądna z nich nie powinna rzucać się w objęcia przyszłości, którą rysowała Próba. I chociaż Skamander tylko mgliście pojmował znaczenie słów Bathildy, to instynkt? męska natura buntowała się, gdy próbował założyć ich uczestnictwo. Kobiety...były stworzone do czegoś innego. Wojna nie oszczędzała nikogo i nikt tez nie powinien stać z założonymi rękami, ale Gwardia powinna tkwić na męskich barkach. I to chciał jej powiedzieć, wytłumaczyć, pokazać, że nie tędy ścieżka.
Tylko zanim wyrazy ułożyły się w zdania, zanim coś ponad powtórzone zaprzeczenia miało zabarwic jego słowa - wszystko wywróciło się do góry nogami. Jej usta, jego usta złączone w tańcu urwanych oddechów i smaku burzy wypełniło przestrzeń, którą był w stanie pojmować. I nie mógł też przerwać czując jak wargi tęsknie spijają kolejne pocałunki, jak dłonie burzą i tak cieniutka granicę dzieląca ich od siebie. Palce przesuwał niżej, niemal wyczuwając gest, by podciągnąć ją wyżej, ciasno oplatającą go ramionami i łydkami. A on sunął jeszcze bliżej, by najpierw przekroczyć dystans dzielący go od kuchennego blatu, a potem niemal zawisnąć nad jej smukłą sylwetką, jak wygłodniały lew dopadający ofiary. Tylko "ofiara" atakował z równą intensywnością co on sam.
Cichy, stłumiony pożądaniem głos szarpał się z rozumem, by chociaż na moment przypomnieć o granicach, ale nie mógł dopuścić ich do głosu, nie kiedy drobne dłonie zatrzymały się na jego piersi, rwąc pierwszy guzik czarnej koszuli, nie kiedy jego własne dłonie odnalazły dziką radość w nieskończenie gładkiej skórze, a palce wsunęły się po materiał spódnicy zatrzymując się na udach. i dopiero nagle zerwane połączenie i dystans zawahania zadziałał jak uderzenie, które powtarzało się z każdy kolejnym słowem malującym zaczerwienione od pocałunków usta Justine.
Gradobicie zaskoczenia pozwoliło, by drobna ręka odsunęła go na odległość, która jak przepaść stawiała mur między nimi. I to pierwsze dlaczego mylnie? odczytywał. On był winny i tym razem to ona w przytomności przypominała o postanowieniach, które dawno temu (jak dawno?) wyznaczyli. Powinien wiec przeprosić, a mimo to przyśpieszony oddech i tętniąca szaleńczo krew nie wysuwała mu żadnych tłumaczeń. I chociaż piekielnie żałował widoku kobiecej twarzy utkwionej w nim z wyrzutem, to skłamałby, gdyby żałował tego co zrobił. A przecież powinien.
Kolejne zdanie burzy pierwsze wrażenie i Samuel po prostu stał ze zmarszczonymi brwiami, próbując dopasować do słów cokolwiek...co mógłby zrozumieć. Ale nie rozumiał. Odwrócił się tylko po to, by podążać wzrokiem za kobiecą sylwetką, która kręciła się po kuchni w poszukiwaniu...czego?
Powinien zapewne cokolwiek powiedzieć, ale i tym razem zawiodła go własna artykulacja. Poruszył się dopiero, gdy ratowniczka z dziką pasją szarpie za klamkę okna, jakby chciała wyrwać całość razem z ramą. Zatrzymał się, gdy tylko burzowe oblicze dwóch błękitów wraca ku niemu, słać niezidentyfikowaną do tej pory, gniewną błyskawicę - Just - imię pada spokojnie, wbrew irracjonalnej galopadzie urządzonej w jego piersi i umyśle - przepraszam - słowo w końcu odnajduje znaczenie, ale nie poprzestał na nim. A przynajmniej taki był plan, bo burzowa Just zmieniła pozycję i dopadaj ac smętnie leżącej gazety, traktuje go jak worek treningowy, który okłada zwiniętym w rulon stosem kartek.
Nie poruszył się ani razu przyjmując każde uderzenie jak dziwną karą, której przyczyny wciąż nie odnajdował. I chociaż nie mogła mu uczynić najmniejszej krzywdy, to jakaś bolesna rysa wierci się niespokojnie w sercu. Coś przekroczyło rzeczywiście próg wytrzymałości.
- O czym ty mówisz Tonks - zdanie padło równocześnie z chwilą, gdy złapał w palce lecące w jego stronę, kolejne uderzenie. Zainfekowany bezgranicznym niezrozumieniem umysł po prostu wywrócił się, zostawiając Skamandera w dezorientującej pustce. Przynajmniej do momentu, w który wrócił temat próby. Zwarł usta, a cienka zmarszczka brudziła czoło - Czy kiedykolwiek tak powiedziałem? - nadal zaciskał dłoń na gazecie, którą w końcu wyciągnął z palców kobiety, rzucając może zbyt gniewnie za siebie. Miał dosyć.
Pokonał dystans, który tak prędko wyznaczył im odległości, zatrzymując się tylko po to, by złapać dziewczynę za ramiona. Nie zaciskał rąk, mogła bez kłopotu się wyrwać, ale para ciemnych źrenic wbiła się w rozognione spojrzenie Just, by tam zatrzymać burzący się chaos. usta raz jeszcze zacisnął w cienką linię, a gdy padła ostatnia prośba, po prostu puścił jedną rękę, by nagłym gestem szarpnąć ją w stronę okna, które z tą samą gwałtownością rozwarło się na oścież. Magia zapulsowała we wnętrzu i to zapewne pozwoliło mu się zatrzymać.
- Przepraszam, że przeszkodziłem - odsunął się, tym razem w jego wykonaniu dzieląc przestrzeń na dwoje - właściwie przyszedłem tylko coś ci dać - nic nie rozumiał i jakaś ciężkość gniotła mu ramiona, przez kilka uderzeń serca po prostu próbując zwalić go na kolana. To co się działo wokół musiało w końcu mieć granice, ale śmierć Potterów, James u jego rodziców, infernus w mieście i zamordowana Alice i rocznica, która swoje apogeum miała mieć dnia kolejnego - lista rosła, a Skamander czuł się po prostu przytłoczony i głupio wierzył, że spotkanie pomoże mu rozwiać chociaż fragment. Był idiotą, a za to się płaciło. Nie tylko on tkwił w żałobie, nie tylko nad jego głową lśniły ciemne chmury mroku - Przepraszam - powtórzył, wyciągając w końcu z kieszeni nieduży pakunek - prezent, drobny wisiorek, srebrny łańcuszek z wisiorkiem i zatopionym w nim fiolecie.
Powinien gorzko mógłby się zaśmiać, skoro zaserwował Justine ...to wszystko. Odłożył pudełeczko na blat stolika, by odwrócić się na pięcie, szykując do wyjścia.
Nie powinno go tu dzisiaj być.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
-Wiem. – szepczę cicho. Czując, jak powietrze wokół gęstnieje. Jak czas zwalnia. Jak powoli zaczyna docierać do mnie. Że dzisiaj. Jest inne od każdego wczoraj. Ale nie potrafię zrozumieć dlaczego. I zdaje mi się, że z każdą chwilą zaczynam rozumieć coraz mniej. By w końcu, w momencie, gdy twoje usta odnajdują moje, przestać rozumieć cokolwiek.
Oddaję się. Tobie. Choć przecież zrobiłam to już dawno temu, skrzętnie jednak zatajając tę informację przed światem.
Nie powinnam. Przemyka gdzieś w tyle mojej czaski. Ale szybko zostaje przegniecione przez kumulujące się we mnie pożądanie. Tak długo na to czekałam. Tak długo, że porzuciłam już możliwość, iż może się to moje oczekiwanie kiedyś ziścić. Twoje dłonie błądzą po moim ciele, a ja z rozkoszą przyjmuję każdy ich ruch. Odczujesz bezbłędnie moje zamiary – czy może raczej zamiary mojego ciała. Bowiem poddaje się kompletnie powodującymi mną odruchami, zaprzestając jakiejkolwiek kontroli nad nimi. Nieartykułowany dźwięk zadowolenia wydobywa się z moich ust, gdy podciągasz mnie wyżej. Splatam nogi za twoimi plecami. Dłonie wędrują na kark. Pragnęłam tego od tak dawna. Szorstki dotyk na udach zwiastuje jedynie nadchodzącą salwę rozkoszy. Byłam w świecie marzeń. Musiałam być. I dopiero guzik, przyniósł swoistego rodzaju świadomość ale i dziwacznego rodzaju deja vu. Z mojego pokoju. Wtedy też właśnie przy nim wszystko zamarło. Wtedy jednak, było inne niż teraz. Wtedy nie przypomniałam sobie, jak otumaniająco słodko smakują twoje usta. Teraz już rozumiałam, czemu kobiety nie potrafią powiedzieć ci nie. Sama nie chciałam go mówić. A jednak, powstrzymało mnie coś. Demony. Jeden, który kuriozalnie, dzisiaj nie był za nic odpowiedzialny. Jeden, który dziś milczał. Jeden, który nie mówił, że to nie dzieje się naprawdę.
A jednak postanowiłam zwątpić w prawdziwość zdarzeń. Bowiem, dlaczego miałbyś pragnąć właśnie mnie, skoro gama innych była na twoje skinienie? Spróbowałam na nowo narysować granicę. Odnaleźć tak dobrze skrytego dziś niewinnego winowajcę.
Pierwsze przepraszam pada w momencie gdy odnajduję gazetę. Ale jedynie rozsierdza mnie bardziej. Przestaję rozumieć siebie. Właściwie nawet nie do końca wiem, co mówię między jednym uderzeniem a drugim. Skupiając się na ruchach dłoni. Wylewając w nich całą frustrację. W nich i słowach, które padają z moich ust. I dopiero gdy łapiesz za gazetę, a ja unoszę wzrok na ciebie… dopiero wtedy słowa, które padły docierają do mnie. Jakby z opóźnieniem. W tym wszystkim rozszalałe, zgłodniałe, serce dorwało się do głosu. Wypowiedziało słowa, które nie powinny paść.
Nigdy.
Bo co powinnam powiedzieć? Że o czym mówię, o tym, że kocham cię od wielu lat? Choć dopiero od kilku zdaję sobie z tego sprawę? Że pragnę ciebie? Właśnie takiego. Z wadami, które zdają się niknąć pod zaletami, które razem układają się w jedną, niezaprzeczalnie pożądana przeze mnie całość? Bzdurnie to brzmi już w samej mojej głowie. Jak okrutnie żałośnie brzmiałoby na głos?
Poddaję walkę, pozwalając byś odebrał mi moją broń. Broń przed czym? Kołacze mi się w głowie. Przecież nie przed tobą. Od zawsze byłeś, gotowy do pomocy. Zresztą, pochłonięta własnymi rozmyślaniami po prostu stoję oddychając ciężko. Unosząc, poprzez hausty powietrza, to w górę, to w dół klatkę piersiową. O czym ja mówię? Bo przecież chyba już nie o przyjaźni, której tak rozpaczliwie trzymałam się od tylu lat. Której cienką granicę przekroczyliśmy właśnie przed chwilą. Łapię kolejny oddech, urywany, gdy uświadamiam sobie, że powrót za przekroczoną linię graniczy z niemożliwością. Tak, już raz nam się udało. Ale wtedy… wtedy było inne. Nie splamione okrucieństwem ostatnich dni, miesięcy nawet. Głodem który toczył się w naszych ciałach. Pragnieniem, które nigdy nie zostało wypowiedziane na głos. Wtedy my byliśmy inni. Czuję że tutaj, teraz, w tej niepozornej kuchni, dokonała się zmiana. Ale nie potrafię stwierdzić jednoznacznie w którą stronę – lepszą czy gorszą.
Kolejne twoje słowa tylko utwierdzają mnie w tym, że tyrada, którą wygłosiłam nie miała sensu. Nie miała, bo była wyrwana z kontekstu. Z kontekstu moich uczuć i przemyśleń, do których nie miałeś dostępu. O których nie miałeś zielonego pojęcia. A ja, jak osioł, nadal chwytałam się jak brzytwy myśli, że nie chcę ci ich wyznać. Przynajmniej nie dzisiaj – przecież jeszcze chwilę temu obiecywałam Benowi, tobie zresztą też, że powiem wszystko. Ale chyba nie mogło być gorszego momentu, niż szalejący huragan, by powiedzieć kocham.
Stoję więc. Nadal łapiąc powietrze, jakbym przez dłuższy okres była pozbawiona jego dostępu. Opuszczam dłoń, bo nie posiadając w niej gazety, nie mam powodu, by dłużej trzymać ją w górze.
Nie, nie powiedziałeś tego. Nie byłam nawet pewna skąd te zdania znalazły się w moich ustach. Swoistego rodzaju walka, rozgrywająca się wewnątrz mnie, wyrwała się na wolność w postaci słów. Nie, nigdy nie twierdziłeś że masz mnie na wyłączność. Ale całym sercem chciałam by tak było. Choć przed chwilą, wykrzykując w złości słowa, próbowałam przekonać siebie że tak nie jest. Że nie pragnę właśnie tego. Że nigdy tego nie chciałam.
Dlaczego? Dlaczego kwestionowałam to, co przyniosła miniona chwila, zamiast po prostu zgarnąć ją całą do siebie? Bałam się rozczarowania, które mogło zalać mnie falami, gdy kolejne dni nie zmieniłyby nic? Czy może znów obawiałam się tego, że mogłyby zmienić wszystko?
Gazeta, z charakterystycznym dźwiękiem falujących w locie stron w końcu spada. Nie widzę jej, gdy znika za twoimi plecami. Tylko słyszę strony poruszające się, zderzające jedna o drugą. Dopiero twoje ciepłe dłonie na moich ramionach sprawiają, że wyrywam się z zamyślenia. Wzrok, który śledził trajektorię lotu gazety skupiam na twojej twarzy. Nadal uparcie milcząc.
Okno otwarte z łoskotem sprawia że odwracam w tamtą stronę głowę marszcząc brwi. Przecież dokładnie czułam dotyk twoich obu dłoni, pozbawionych różdżki, na moich ramionach. Jak więc udało ci się otworzyć ramę? Czyżbyś potrafił…?
Odpowiedź dociera do mnie. Razi mnie niczym grom. Rozwieram oczy w szczerym zdumieniu ponownie zwracając w twoją stronę głowę, dopiero teraz zauważając, że na powrót dzieli nas znaczna przestrzeń. Rozwieram wargi. Chcąc coś powiedzieć, ale nie bardzo wiem co. Ty za to zdajesz się lepiej radzić sobie w tej chwili ze słowami. Mrugam kilka razy.
Dać mi coś?
Znów potrzebuję chwili, by przypomnieć sobie, że przecież mam dzisiaj urodziny. Dlaczego przepraszasz? Ciśnie mi się na usta. Nie chciałeś? Mam ochotę zwinąć dłonie w pięści i drzeć się tak długo, aż na wolność nie wydostanie się każda cząstka przepełniona frustracją. A może uważasz, że popełniłeś błąd? Że ja jestem tym błędem?
Nie przeszkadzasz. Chcę cię zapewnić. Nigdy nie przeszkadzałeś. Ale słowa nie chcą wyjść. Usta nie chcą ich wypuścić, bojąc się, że serce znów powie o kilka za dużo. Nie mówiąc więc nic. Nie pozwalam wybrzmieć jakimkolwiek słowom.
Serce kuje nieznośnie na ostatnią myśl. Słucham cię w milczeniu. W milczeniu też obserwuję jak wyciągasz z kieszeni pakunek – nadal nie potrafiąc zmienić wyrazu twarzy, który jest po prostu bezgranicznie zaskoczony – a potem kładziesz go na stole. By zaraz odwrócić się na pięcie i ruszyć do wyjścia.
Wychodzisz. Strzela we mnie świadomość, zaraz po tym, gdy wykonujesz krok.
Naprawdę chcesz wyjść? Wyje z rozpaczą serce, nie potrafiące się z tym pogodzić.
Nie możesz iść. Łka dusza cichutko. I to ona porusza moje ciało. Zastępuję ci drogę. I dopiero gdy staję przed tobą, dopiero wtedy, uświadamiam sobie, że nie wiem co powiedzieć. Mija sekunda, może dwie, choć zdaje mi się, jakbyśmy stali tak wieczność.
-Gdzie idziesz? – zaczynam głupio. Przecież… nie masz obowiązku mi się tłumaczyć. Ale, chyba nie tyle interesuje mnie cel twojej podróży, a powód, dla którego chcesz się w nią udać. Boję się, że uciekasz przed mną. A może przeze mnie? Mam wrażenie, że wszystko poszło nie tak. Że nie tak też wszystko jest. Chcę ci tyle powiedzieć, a jednak nie mówię prawie nic.
Dlaczego?
Szaleje we mnie huragan. Żywioł, który ma moje imię. Zawierucha, która nie wydostaje się poza tęczówki. Myśli przelatują obok siebie, przez siebie. Zderzają się jedna z drugą. Mam mętlik w głowie, który odbija się w mojej twarzy. W moich gestach. Gdy unoszę dłoń, chcąc złapać cię za ramię, ale zaraz opuszczam ją, wstrzymując gest. Gdy otwieram usta, zaraz zamykając je – jakby zmieniając zdanie, jakby postanawiając czego nie mówić.
-Naucz mnie jej. – wypowiadam w końcu cichą prośbę spoglądając na otwarte okno. Na nim ogniskując spojrzenie. Pozostawiając je tam. Marszcząc lekko brwi. Postanawiając, że reszta słów nie powinna wybrzmieć. Nie dzisiaj. Nie teraz. Wierzyłam, że przyjdzie na to czas. Czy byłam naiwna, sądząc, że tak?
-Zostań. – proszę jeszcze ciszej. Zostań ze mną. Dla mnie. Już nie pamiętam, że przecież miałam wyjść. To nie ma znaczenia. Nie może mieć. Od zawsze łaknęłam twojej obecności. Nawet teraz, gdy zdawało się, że wraz z połączeniem naszych ust, zerwana została inna trakcja.
Oboje byliśmy złamani. Każde na swój własny unikalny sposób. Widziałam to w twoich oczach, choć nigdy nie powiedziałeś mi o tym, co cię spotkało. Nie żądałam odpowiedzi. Czekałam na nie. Czekałam na ciebie. Dziś jednocześnie zdawałeś mi się odległy jak nigdy, ale i jednocześnie bliższy mojej duszy niż kiedykolwiek. I choć wiedziałam, że to nieodpowiednie, głupie wręcz, absurdalnie kontrastujące z moim zachowaniem, jedyne o czym mogłam myśleć to twoje usta. A niedookreślone pragnienie, by twoje dłonie zbadały dokładnie całe moje ciało tkwiło gdzieś w okolicach żołądka. Nie powiedziałam jednak nic więcej. Dłoń zaciskając na ramieniu, jakby w pół objęciu samej siebie. Garbiąc się lekko. Kuląc. Bojąc się, że wyjdziesz.
Wyjdziesz i nie wrócisz już więcej nigdy.
Oddaję się. Tobie. Choć przecież zrobiłam to już dawno temu, skrzętnie jednak zatajając tę informację przed światem.
Nie powinnam. Przemyka gdzieś w tyle mojej czaski. Ale szybko zostaje przegniecione przez kumulujące się we mnie pożądanie. Tak długo na to czekałam. Tak długo, że porzuciłam już możliwość, iż może się to moje oczekiwanie kiedyś ziścić. Twoje dłonie błądzą po moim ciele, a ja z rozkoszą przyjmuję każdy ich ruch. Odczujesz bezbłędnie moje zamiary – czy może raczej zamiary mojego ciała. Bowiem poddaje się kompletnie powodującymi mną odruchami, zaprzestając jakiejkolwiek kontroli nad nimi. Nieartykułowany dźwięk zadowolenia wydobywa się z moich ust, gdy podciągasz mnie wyżej. Splatam nogi za twoimi plecami. Dłonie wędrują na kark. Pragnęłam tego od tak dawna. Szorstki dotyk na udach zwiastuje jedynie nadchodzącą salwę rozkoszy. Byłam w świecie marzeń. Musiałam być. I dopiero guzik, przyniósł swoistego rodzaju świadomość ale i dziwacznego rodzaju deja vu. Z mojego pokoju. Wtedy też właśnie przy nim wszystko zamarło. Wtedy jednak, było inne niż teraz. Wtedy nie przypomniałam sobie, jak otumaniająco słodko smakują twoje usta. Teraz już rozumiałam, czemu kobiety nie potrafią powiedzieć ci nie. Sama nie chciałam go mówić. A jednak, powstrzymało mnie coś. Demony. Jeden, który kuriozalnie, dzisiaj nie był za nic odpowiedzialny. Jeden, który dziś milczał. Jeden, który nie mówił, że to nie dzieje się naprawdę.
A jednak postanowiłam zwątpić w prawdziwość zdarzeń. Bowiem, dlaczego miałbyś pragnąć właśnie mnie, skoro gama innych była na twoje skinienie? Spróbowałam na nowo narysować granicę. Odnaleźć tak dobrze skrytego dziś niewinnego winowajcę.
Pierwsze przepraszam pada w momencie gdy odnajduję gazetę. Ale jedynie rozsierdza mnie bardziej. Przestaję rozumieć siebie. Właściwie nawet nie do końca wiem, co mówię między jednym uderzeniem a drugim. Skupiając się na ruchach dłoni. Wylewając w nich całą frustrację. W nich i słowach, które padają z moich ust. I dopiero gdy łapiesz za gazetę, a ja unoszę wzrok na ciebie… dopiero wtedy słowa, które padły docierają do mnie. Jakby z opóźnieniem. W tym wszystkim rozszalałe, zgłodniałe, serce dorwało się do głosu. Wypowiedziało słowa, które nie powinny paść.
Nigdy.
Bo co powinnam powiedzieć? Że o czym mówię, o tym, że kocham cię od wielu lat? Choć dopiero od kilku zdaję sobie z tego sprawę? Że pragnę ciebie? Właśnie takiego. Z wadami, które zdają się niknąć pod zaletami, które razem układają się w jedną, niezaprzeczalnie pożądana przeze mnie całość? Bzdurnie to brzmi już w samej mojej głowie. Jak okrutnie żałośnie brzmiałoby na głos?
Poddaję walkę, pozwalając byś odebrał mi moją broń. Broń przed czym? Kołacze mi się w głowie. Przecież nie przed tobą. Od zawsze byłeś, gotowy do pomocy. Zresztą, pochłonięta własnymi rozmyślaniami po prostu stoję oddychając ciężko. Unosząc, poprzez hausty powietrza, to w górę, to w dół klatkę piersiową. O czym ja mówię? Bo przecież chyba już nie o przyjaźni, której tak rozpaczliwie trzymałam się od tylu lat. Której cienką granicę przekroczyliśmy właśnie przed chwilą. Łapię kolejny oddech, urywany, gdy uświadamiam sobie, że powrót za przekroczoną linię graniczy z niemożliwością. Tak, już raz nam się udało. Ale wtedy… wtedy było inne. Nie splamione okrucieństwem ostatnich dni, miesięcy nawet. Głodem który toczył się w naszych ciałach. Pragnieniem, które nigdy nie zostało wypowiedziane na głos. Wtedy my byliśmy inni. Czuję że tutaj, teraz, w tej niepozornej kuchni, dokonała się zmiana. Ale nie potrafię stwierdzić jednoznacznie w którą stronę – lepszą czy gorszą.
Kolejne twoje słowa tylko utwierdzają mnie w tym, że tyrada, którą wygłosiłam nie miała sensu. Nie miała, bo była wyrwana z kontekstu. Z kontekstu moich uczuć i przemyśleń, do których nie miałeś dostępu. O których nie miałeś zielonego pojęcia. A ja, jak osioł, nadal chwytałam się jak brzytwy myśli, że nie chcę ci ich wyznać. Przynajmniej nie dzisiaj – przecież jeszcze chwilę temu obiecywałam Benowi, tobie zresztą też, że powiem wszystko. Ale chyba nie mogło być gorszego momentu, niż szalejący huragan, by powiedzieć kocham.
Stoję więc. Nadal łapiąc powietrze, jakbym przez dłuższy okres była pozbawiona jego dostępu. Opuszczam dłoń, bo nie posiadając w niej gazety, nie mam powodu, by dłużej trzymać ją w górze.
Nie, nie powiedziałeś tego. Nie byłam nawet pewna skąd te zdania znalazły się w moich ustach. Swoistego rodzaju walka, rozgrywająca się wewnątrz mnie, wyrwała się na wolność w postaci słów. Nie, nigdy nie twierdziłeś że masz mnie na wyłączność. Ale całym sercem chciałam by tak było. Choć przed chwilą, wykrzykując w złości słowa, próbowałam przekonać siebie że tak nie jest. Że nie pragnę właśnie tego. Że nigdy tego nie chciałam.
Dlaczego? Dlaczego kwestionowałam to, co przyniosła miniona chwila, zamiast po prostu zgarnąć ją całą do siebie? Bałam się rozczarowania, które mogło zalać mnie falami, gdy kolejne dni nie zmieniłyby nic? Czy może znów obawiałam się tego, że mogłyby zmienić wszystko?
Gazeta, z charakterystycznym dźwiękiem falujących w locie stron w końcu spada. Nie widzę jej, gdy znika za twoimi plecami. Tylko słyszę strony poruszające się, zderzające jedna o drugą. Dopiero twoje ciepłe dłonie na moich ramionach sprawiają, że wyrywam się z zamyślenia. Wzrok, który śledził trajektorię lotu gazety skupiam na twojej twarzy. Nadal uparcie milcząc.
Okno otwarte z łoskotem sprawia że odwracam w tamtą stronę głowę marszcząc brwi. Przecież dokładnie czułam dotyk twoich obu dłoni, pozbawionych różdżki, na moich ramionach. Jak więc udało ci się otworzyć ramę? Czyżbyś potrafił…?
Odpowiedź dociera do mnie. Razi mnie niczym grom. Rozwieram oczy w szczerym zdumieniu ponownie zwracając w twoją stronę głowę, dopiero teraz zauważając, że na powrót dzieli nas znaczna przestrzeń. Rozwieram wargi. Chcąc coś powiedzieć, ale nie bardzo wiem co. Ty za to zdajesz się lepiej radzić sobie w tej chwili ze słowami. Mrugam kilka razy.
Dać mi coś?
Znów potrzebuję chwili, by przypomnieć sobie, że przecież mam dzisiaj urodziny. Dlaczego przepraszasz? Ciśnie mi się na usta. Nie chciałeś? Mam ochotę zwinąć dłonie w pięści i drzeć się tak długo, aż na wolność nie wydostanie się każda cząstka przepełniona frustracją. A może uważasz, że popełniłeś błąd? Że ja jestem tym błędem?
Nie przeszkadzasz. Chcę cię zapewnić. Nigdy nie przeszkadzałeś. Ale słowa nie chcą wyjść. Usta nie chcą ich wypuścić, bojąc się, że serce znów powie o kilka za dużo. Nie mówiąc więc nic. Nie pozwalam wybrzmieć jakimkolwiek słowom.
Serce kuje nieznośnie na ostatnią myśl. Słucham cię w milczeniu. W milczeniu też obserwuję jak wyciągasz z kieszeni pakunek – nadal nie potrafiąc zmienić wyrazu twarzy, który jest po prostu bezgranicznie zaskoczony – a potem kładziesz go na stole. By zaraz odwrócić się na pięcie i ruszyć do wyjścia.
Wychodzisz. Strzela we mnie świadomość, zaraz po tym, gdy wykonujesz krok.
Naprawdę chcesz wyjść? Wyje z rozpaczą serce, nie potrafiące się z tym pogodzić.
Nie możesz iść. Łka dusza cichutko. I to ona porusza moje ciało. Zastępuję ci drogę. I dopiero gdy staję przed tobą, dopiero wtedy, uświadamiam sobie, że nie wiem co powiedzieć. Mija sekunda, może dwie, choć zdaje mi się, jakbyśmy stali tak wieczność.
-Gdzie idziesz? – zaczynam głupio. Przecież… nie masz obowiązku mi się tłumaczyć. Ale, chyba nie tyle interesuje mnie cel twojej podróży, a powód, dla którego chcesz się w nią udać. Boję się, że uciekasz przed mną. A może przeze mnie? Mam wrażenie, że wszystko poszło nie tak. Że nie tak też wszystko jest. Chcę ci tyle powiedzieć, a jednak nie mówię prawie nic.
Dlaczego?
Szaleje we mnie huragan. Żywioł, który ma moje imię. Zawierucha, która nie wydostaje się poza tęczówki. Myśli przelatują obok siebie, przez siebie. Zderzają się jedna z drugą. Mam mętlik w głowie, który odbija się w mojej twarzy. W moich gestach. Gdy unoszę dłoń, chcąc złapać cię za ramię, ale zaraz opuszczam ją, wstrzymując gest. Gdy otwieram usta, zaraz zamykając je – jakby zmieniając zdanie, jakby postanawiając czego nie mówić.
-Naucz mnie jej. – wypowiadam w końcu cichą prośbę spoglądając na otwarte okno. Na nim ogniskując spojrzenie. Pozostawiając je tam. Marszcząc lekko brwi. Postanawiając, że reszta słów nie powinna wybrzmieć. Nie dzisiaj. Nie teraz. Wierzyłam, że przyjdzie na to czas. Czy byłam naiwna, sądząc, że tak?
-Zostań. – proszę jeszcze ciszej. Zostań ze mną. Dla mnie. Już nie pamiętam, że przecież miałam wyjść. To nie ma znaczenia. Nie może mieć. Od zawsze łaknęłam twojej obecności. Nawet teraz, gdy zdawało się, że wraz z połączeniem naszych ust, zerwana została inna trakcja.
Oboje byliśmy złamani. Każde na swój własny unikalny sposób. Widziałam to w twoich oczach, choć nigdy nie powiedziałeś mi o tym, co cię spotkało. Nie żądałam odpowiedzi. Czekałam na nie. Czekałam na ciebie. Dziś jednocześnie zdawałeś mi się odległy jak nigdy, ale i jednocześnie bliższy mojej duszy niż kiedykolwiek. I choć wiedziałam, że to nieodpowiednie, głupie wręcz, absurdalnie kontrastujące z moim zachowaniem, jedyne o czym mogłam myśleć to twoje usta. A niedookreślone pragnienie, by twoje dłonie zbadały dokładnie całe moje ciało tkwiło gdzieś w okolicach żołądka. Nie powiedziałam jednak nic więcej. Dłoń zaciskając na ramieniu, jakby w pół objęciu samej siebie. Garbiąc się lekko. Kuląc. Bojąc się, że wyjdziesz.
Wyjdziesz i nie wrócisz już więcej nigdy.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Zawieruszona przestrzeń, wyparta i zepchnięta w najdalsze zakątki umysłu – powoli wracała do głosu. Stłumione przez skumulowane emocje – myślenie – krok po kroku rozbrajało sytuację na momenty graniczne. A Samuel za nic w świecie nie potrafił wskazać płynnej linii, którą przekroczył. W jednej chwili była, by przy zetknięciu pary warg rozlać się w niezidentyfikowaną masę masochizmu. Bo czym miała innym być? Otrzymał w końcu i odurzający spokój pragnienia i koszmarny, narastający ból konsekwencji.
Wybór. Wszystko zaczynało się od wyborów. Skamander mógłby próbować zaprzeczać, ale decyzję podjął już wcześniej. W tych krótkich momentach, gdy ona nie patrzyła. Skradziony smak ust, gdy spała – czym innym był , jak nie złamanym kiedyś postanowieniem? Wyznaczone przez każde z nich granice, wyłamywał i nadkruszył, by wszystko stopiło się w jedno – dziś. I tylko jedna, niewyraźna myśl zalśniła z tyłu głowy mówiąc, że brzegi naruszone były z obu stron.
Fruwające słowa, furkoczące w powietrzu kartki, niby trzepot skrzydeł dziwnego ptaka i tętniące milczenie rozdzierające dwa światy - mieszczące się przez moment tylko w jednym pomieszczeniu, w zetknięciu dwóch ciał. Każda cząstka pozbawiona podstawy umykała w chaosie, której żadna treść nie była zrozumiała. Zachowania – jego i jej. Słowa – jego i jej. Dwa przyspieszone oddechy i niewymowny ból iskrzący w parach skrzyżowanych spojrzeniem źrenic – tych jasnych, mieszczących w sobie niebo i ciemnych, skraplanych nocną ciemnością.
Uderzenia, rytmiczne ciosy miękkiego papieru odbijającego się od jego ramion. Nie mógł zrozumieć, ale może nawet nie powinien. Czuł tylko ogarniająca go niemoc i cicho zakradająca się świadomość, że COŚ zrobił nie tak, jak trzeba. A jedyną odpowiedzią był dla niego dotyk, którego dopuścił się (dopuścili?) kilka uderzeń wskazówek wcześniej. Ile czasu minęło nim zostali porzuceni w niezrozumieniu? Ile oddechów zjadła rzeczywistość nim ruszyła torem rozłamu?
Pragnienie wciąż paliło, głód niezaspokojony wciąż walczy, pozostawiając...żal. Czysty i rosnący, tak łatwo wplatając się w nieznośnie ciążące od smutku barki.
Męska siła nigdy nie polegała tylko na fizycznej aktualności. Przełamywanie strachu, podnoszenie się za każdym razem, gdy świat rzuci na kolana. Obejmowanie i podciąganie do góry tych, którym winien opiekę – to było siłą. Samuel zapamiętał tę lekcję od własnego ojca kiedyś, (czy rzeczywiście?) miał przekazać tę wiedzę swemu dziedzictwu. Jeśli kiedykolwiek będzie je miał. Wojna...nie była zbyt dobrym czasem na takie rozważania, wiec...skąd ta dygresja?
Umysł Samuela jednocześnie pracował na najwyższych obrotach i w dziwnym odrętwieniu, jakby impulsy nerwowe nie mogły się zdecydować, gdzie aktywować swoje jestestwo.
Dystans powiększył się i czarnowłosy miał wrażenie, jakby rosła wokół niego gęsta i duszna chmura. Tylko niepozorny pakunek w kieszeni grzeje jeszcze ciepłem. Zatrzymał go w palcach na sekundę dłużej, nim położył na brzeg stolika. Chłód owionął mocniej i nawet usta zalała mroźna warstwa niedopowiedzenia.
To nie tak miało być.
Nie pamiętał o gwałtownym przeciągu i zawiasach okiennych, które zaskrzypiały żałośnie przy szarpnięciu. Musiał...wyjść. Zniknąć, nim pozostały fragment ich relacji nie rozsypał się w proch, dym ulotny pod wpływem wiatru.
Gdzie idziesz?.
Nie musiała używać siły, wystarczyła drobna sylwetka stojąca na drodze do wyjścia. Chciał jej powiedzieć, że nie powinna go zatrzymywać, ale skłamałby. Nie wiedział gdzie i po co miał iść. Celem była ona, a gdy ten rozbił się niczym upuszczone lustro, wszystko rozsypało się razem z nim - Powinienem wyjść - stał bez ruchu, zupełnie jakby przed nim nie stała drobna kobieta a niezmierzony mur, którego nie mógł przekroczyć. Nie chciał?
Zmarszczył brwi przez moment łącząc fakty, gdy pytała o naukę. Uczyć? Czego? I tylko nagły podmuch idący od okna, szarpiący spódnice Just przypominał co właściwie zrobił. I...czemu ona nadal była bez koszuli? Napięte ramiona i gładka skóra przyciągnęły wzrok, ale tym razem poczuł się zwyczajnie jak idiota. I zanim jeszcze poprosiła, by został - zdecydował - Zmarzniesz - i nim zastanowił się nad uczynkiem, po prostu przekroczył nieistniejącą granicę, puszącą się szyderczo, boleśnie wbijając pazury rozerwania. Objął ramionami smukłą postać, chowając przed chłodem wdzierającym się do mieszkania. nachylił się, , by oprzeć własne czoło o czubek kobiecej głowy - Przepraszam - powtórzył, przez kilka długich sekund po prostu wdychając zapach jej włosów.
Osunął się z niechęcią, ale spokojniejszy. Nie rozumiał nadal nic, ale...nie mógł zostawić jej samej. Nawet jeśli sam potrzebował czegokolwiek, co utrzymałoby jego własny oddech.
- Chyba nie będę wystarczająco dobrym okryciem - odwrócił głowę, zerkając na koszulę, która wciąż leżała na desce do pracowania - Wychodziłaś - stwierdził cicho, bez wyrzutu, który gdzieś wcześniej plątał mu język - Idź - dodał wracając wzrokiem do kobiety. To nic, że nieprzyjemny dreszcz kuł klatkę piersiową. Kącik ust drgnął - I baw się dobrze. Dziś powinnaś szczególnie - opuściła dłonie, a jedna ręka zahaczyła o kieszeń, w której wciśnięta na dno leżała resztka papierosów. Musiał zapalić. I dać jej przestrzeń, którą egoistycznie dziś rozbił - W razie... - czego? - Wiesz gdzie mnie znaleźć - I dopiero wtedy ruszył powtórnie, ciężko stawiając kroki, wyciągając połamanego na pół papierosa.
Gorzka alegoria smakowała jednak dobrze, drażniąc dymem, który rozlewał w płucach zbawienną truciznę.
Wybór. Wszystko zaczynało się od wyborów. Skamander mógłby próbować zaprzeczać, ale decyzję podjął już wcześniej. W tych krótkich momentach, gdy ona nie patrzyła. Skradziony smak ust, gdy spała – czym innym był , jak nie złamanym kiedyś postanowieniem? Wyznaczone przez każde z nich granice, wyłamywał i nadkruszył, by wszystko stopiło się w jedno – dziś. I tylko jedna, niewyraźna myśl zalśniła z tyłu głowy mówiąc, że brzegi naruszone były z obu stron.
Fruwające słowa, furkoczące w powietrzu kartki, niby trzepot skrzydeł dziwnego ptaka i tętniące milczenie rozdzierające dwa światy - mieszczące się przez moment tylko w jednym pomieszczeniu, w zetknięciu dwóch ciał. Każda cząstka pozbawiona podstawy umykała w chaosie, której żadna treść nie była zrozumiała. Zachowania – jego i jej. Słowa – jego i jej. Dwa przyspieszone oddechy i niewymowny ból iskrzący w parach skrzyżowanych spojrzeniem źrenic – tych jasnych, mieszczących w sobie niebo i ciemnych, skraplanych nocną ciemnością.
Uderzenia, rytmiczne ciosy miękkiego papieru odbijającego się od jego ramion. Nie mógł zrozumieć, ale może nawet nie powinien. Czuł tylko ogarniająca go niemoc i cicho zakradająca się świadomość, że COŚ zrobił nie tak, jak trzeba. A jedyną odpowiedzią był dla niego dotyk, którego dopuścił się (dopuścili?) kilka uderzeń wskazówek wcześniej. Ile czasu minęło nim zostali porzuceni w niezrozumieniu? Ile oddechów zjadła rzeczywistość nim ruszyła torem rozłamu?
Pragnienie wciąż paliło, głód niezaspokojony wciąż walczy, pozostawiając...żal. Czysty i rosnący, tak łatwo wplatając się w nieznośnie ciążące od smutku barki.
Męska siła nigdy nie polegała tylko na fizycznej aktualności. Przełamywanie strachu, podnoszenie się za każdym razem, gdy świat rzuci na kolana. Obejmowanie i podciąganie do góry tych, którym winien opiekę – to było siłą. Samuel zapamiętał tę lekcję od własnego ojca kiedyś, (czy rzeczywiście?) miał przekazać tę wiedzę swemu dziedzictwu. Jeśli kiedykolwiek będzie je miał. Wojna...nie była zbyt dobrym czasem na takie rozważania, wiec...skąd ta dygresja?
Umysł Samuela jednocześnie pracował na najwyższych obrotach i w dziwnym odrętwieniu, jakby impulsy nerwowe nie mogły się zdecydować, gdzie aktywować swoje jestestwo.
Dystans powiększył się i czarnowłosy miał wrażenie, jakby rosła wokół niego gęsta i duszna chmura. Tylko niepozorny pakunek w kieszeni grzeje jeszcze ciepłem. Zatrzymał go w palcach na sekundę dłużej, nim położył na brzeg stolika. Chłód owionął mocniej i nawet usta zalała mroźna warstwa niedopowiedzenia.
To nie tak miało być.
Nie pamiętał o gwałtownym przeciągu i zawiasach okiennych, które zaskrzypiały żałośnie przy szarpnięciu. Musiał...wyjść. Zniknąć, nim pozostały fragment ich relacji nie rozsypał się w proch, dym ulotny pod wpływem wiatru.
Gdzie idziesz?.
Nie musiała używać siły, wystarczyła drobna sylwetka stojąca na drodze do wyjścia. Chciał jej powiedzieć, że nie powinna go zatrzymywać, ale skłamałby. Nie wiedział gdzie i po co miał iść. Celem była ona, a gdy ten rozbił się niczym upuszczone lustro, wszystko rozsypało się razem z nim - Powinienem wyjść - stał bez ruchu, zupełnie jakby przed nim nie stała drobna kobieta a niezmierzony mur, którego nie mógł przekroczyć. Nie chciał?
Zmarszczył brwi przez moment łącząc fakty, gdy pytała o naukę. Uczyć? Czego? I tylko nagły podmuch idący od okna, szarpiący spódnice Just przypominał co właściwie zrobił. I...czemu ona nadal była bez koszuli? Napięte ramiona i gładka skóra przyciągnęły wzrok, ale tym razem poczuł się zwyczajnie jak idiota. I zanim jeszcze poprosiła, by został - zdecydował - Zmarzniesz - i nim zastanowił się nad uczynkiem, po prostu przekroczył nieistniejącą granicę, puszącą się szyderczo, boleśnie wbijając pazury rozerwania. Objął ramionami smukłą postać, chowając przed chłodem wdzierającym się do mieszkania. nachylił się, , by oprzeć własne czoło o czubek kobiecej głowy - Przepraszam - powtórzył, przez kilka długich sekund po prostu wdychając zapach jej włosów.
Osunął się z niechęcią, ale spokojniejszy. Nie rozumiał nadal nic, ale...nie mógł zostawić jej samej. Nawet jeśli sam potrzebował czegokolwiek, co utrzymałoby jego własny oddech.
- Chyba nie będę wystarczająco dobrym okryciem - odwrócił głowę, zerkając na koszulę, która wciąż leżała na desce do pracowania - Wychodziłaś - stwierdził cicho, bez wyrzutu, który gdzieś wcześniej plątał mu język - Idź - dodał wracając wzrokiem do kobiety. To nic, że nieprzyjemny dreszcz kuł klatkę piersiową. Kącik ust drgnął - I baw się dobrze. Dziś powinnaś szczególnie - opuściła dłonie, a jedna ręka zahaczyła o kieszeń, w której wciśnięta na dno leżała resztka papierosów. Musiał zapalić. I dać jej przestrzeń, którą egoistycznie dziś rozbił - W razie... - czego? - Wiesz gdzie mnie znaleźć - I dopiero wtedy ruszył powtórnie, ciężko stawiając kroki, wyciągając połamanego na pół papierosa.
Gorzka alegoria smakowała jednak dobrze, drażniąc dymem, który rozlewał w płucach zbawienną truciznę.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Kuchnia
Szybka odpowiedź