Kuchnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kuchnia
To, co widzicie na zdjęciu, wbrew pozorom nie jest wcale bałaganem - to idealnie ułożona kompozycja, pozwalająca właścicielce zlokalizować puszkę z ulubioną herbatą w ułamku sekundy. Po prostu puszek jest dużo, podobnie jak słoików, talerzy, sztućców i butelek... w większości nieużywanych, bo Margie rzadko miewa gości. Jedyną niezmienną rzeczą są zawsze świeże kwiaty, które właścicielka mieszkania zmienia z chorobliwą wręcz starannością, mimo że sama spędza w nim możliwie niewiele czasu.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pokręciłam przecząco głowo. Nie powinieneś. Powinieneś, pomimo każdego pojedynczego powodu, który sprawiał, że te słowa wypadły z twoich ust, zostać. Nie powinieneś wychodzić, bowiem twoje miejsce zawsze zdawało mi się najbardziej odpowiednie zaraz przy mnie – niezależnie od tego, co działo się miedzy nami. Powinieneś zostać, bo moje serce tego chciało. Ale tylko gwałtowny ruch głową odpowiadał niemo na te słowa, bowiem usta nadal nie potrafiły - jeszcze - formułować kompletnych i długich zdań. Stałam więc, obserwując każdą zmianę pojawiającą się na twojej twarzy. Stałam więc, czując jak czas jednocześnie zwalnia i przyśpiesza, gdy czekałam z nadzieją, że jednak postanowisz zostać. Zapomniałam o wszystkim, co jeszcze przed chwilą miało sens, bowiem – choć brzmiało to nader tandetnie, wbrew wszystkiemu – bez ciebie nic go nie posiadało. Zapomniałam więc, że miałam wyjść. Zapomniałam też, że nadal stoję przed tobą, a biała koszula, która nigdy nie została wyprasowana do końca czeka na mnie na desce do prasowania. Dopiero kolejne słowo sprawia, że dociera to mnie ten fakt. Unoszę lekko brew jakby zdziwiona, otwieram usta gotowa odpowiedzieć… tylko co? Nieważne, zanim działający dzisiaj z opóźnieniem umysł w ogóle zaczyna wędrówkę w poszukiwaniu jakiejś błyskotliwej odpowiedzi twoje ramiona zaciskają się wokół mnie otulające moje ciało tak znajomym ciepłem. Sztywnieję na chwilę w twoich ramionach bojąc się, że dłonie natrafią na ślady, blizny, które już na zawsze miały przerywać gładkość mojej skóry. Byłam niedoskonała, choć tak bardzo chciałam być idealna – dla ciebie. W końcu jednak poddaję się obezwładniającemu uczuciu twojej bliskości, ciepłemu oddechowi błądzącemu gdzieś w moich włosach, cichemu słowu, które lawiruje między nami i na które chcę automatycznie powiedzieć, że nie masz za co – że nie powinieneś, a nawet nie musisz mnie nigdy przepraszać.
I nagle znów otula mnie rozdzierająca pustka, gdy zabierasz swoje ramiona, gdy znajome ciepło oddala się na odległość, gdy znów zdajesz się być nieosiągalny. Słowa sprawiają tylko, że budzi się we mnie jakaś żałość. Jedno za drugim sprawia że staczam się w odmęty uczuć, których nie jestem w stanie pojąć. Coś naprawdę się zmieniło dziś. A może zmieniło się już dawno i tylko ja tego nie zauważyłam?
Idź. Brzmi jak policzek, który czerwonym śladem odbija się na mojej twarzy. Metaforycznie, oczywiście, ale boli tak samo. Warga drga leciutko od nadmiaru emocji, które na nowo kumulują się w moim ciele.
Baw się dobrze. Jest jak cios w splot słoneczny. I moja twarz, jeszcze przed chwilą spokojna znów zbiera na sobie huragan, oczy zwężają się lekko a brwi marszczą. Dlaczego to robisz?
I powinnam pozwolić ci wyjść. Wiem, że powinnam. Za dużo emocji dziś wyszło na wierzch, zbyt wiele ich w sobie nosiliśmy. Kuchnia zdawała się tętnić nimi i każdym niewypowiedzianym słowem. Ale powinność się jakoś ostatnio mnie nie trzymała. Poszła na wakacje, wzięła urlop ode mnie, stwierdziła, że jestem przypadkiem nie do ułożenia.
Więc znów zastępuję ci drogę. Czując jak rozgonione uczucie rozpościera się w środku mnie. Znów wyprowadziłeś mnie z równowagi, drugi raz tego samego dnia – nie wiem, czy nie drugi raz w ciągu całej naszej znajomości. Popycham cię układając dłonie na klatce piersiowej. Raz, drugi, trzeci, dziwiąc się, że pozwalasz mi na to. Dopycham cię wprost do stołu, a potem popycham na krzesło.
-Usiądź sobie. – mówię w złości. Z impetem i hukiem stawiając przed tobą popielniczkę z parapetu, dziwiąc się, że nie rozpadała się w momencie zderzenia ze stołem. W zawrotnym tempie dopadam do szafki z której wyciągam kubek - napełniam go wodą i stawiam przed tobą. Część jego zawartości - pod wpływem mojego pędu - rozlewa się na stół. – Napij się. Zostań. – Nastawiam czajnik na kuchence, a potem dopadam do koszuli, którą szarpiąc w złości zarzucam na ramiona. – Na. – zapinam pierwszy z guzików mocując się z nim przez chwilę. – Herbatę. – z drugim poszło łatwiej, zapiął się w trakcie słów – Będziesz. – pyk, trzeci guzik również nie stawiał już oporów. – Musiał. Poczekać. – czwarty i piąty w trwodze o własne życie również poddały się bez walki. Każde słowo wypadało przez zaciśnięte zęby, a ja w tym wszystkim przestawałam poznawać samą siebie. W końcu wciągnęłam koszulę w spódnice i spojrzałam ciebie. – Zostań, ja zaś pójdę się dobrze bawić. – dodaję widocznie wściekła. Wsuwam stopy w buty stojące obok stołu i sekundę później po całej kuchni – jak i po mieszkaniu – roznoś się donośny huk świadczący o trzaśnięciu drzwiami. Ruszam biegiem w dół schodów, ale z każdym schodkiem moje kroki zwalniają by finalnie na półpiętrze ustać całkiem. Znów oddycham szybciej, a policzki barwi rumieniec, w tym wszystkim zaś zastanawiam się, co tak właściwie zrobiłam.
Zrobiłam głupotę. Uświadamiam sobie szybko i ruszam dalej. Ale zamiast w dół by w końcu udać się na spotkanie, na które przecież byłam umówiona ruszam ku górze. Przeskakującą po dwa stopnie, prawie zabijając się w butach w których nie przywykłam chodzić. Wpadam z powrotem do mieszkania zatrzymując się na środku kuchni. W miejscu w którym wszystko się zmieniło - ale jednocześnie odnoszę wrażenie – w którym właśnie wszystko miało się zmienić. Patrzę na ciebie. Nasze spojrzenia krzyżują się i tylko chwilę łapię ciężkie oddechy, zanim zaczynam mówić. Proszę, tylko nie uznaj mnie za słabą.
-Jestem tak okropnie zmęczona, Samuel. Sen przestał być stałą wyznaczająca granicę między dniem i nocą, odszedł, pozostawiając po sobie tylko niewyraźne wspomnienie. Nie mogę spać bo demony atakują gdy zamykam oczy. Nie mogę spać… - gdy nie ma cię obok, dopowiadam, ale tylko w myślach. Kręcę głową sprawiając, że włosy – które nadal posiadają dla mnie tak znamienny, trzy kolorowy wzór - rozrzucają się po bokach, ruszając to w jedną, to w drugą stronę, przeciwnie do ruchów głowy. Odganiam tą myśl. Serce pragnie ją skończyć, wypowiedzieć na głos, ale rozum boi się, co może przynieść ono w skutkach.
-Nie mogę spać, bo gdy tylko zamykam oczy widzę ich twarze. Dorei gdy uśmiecha się ciepło witając mnie spóźnioną w progu. Tak bardzo za nią tęsknie, świadomość, że już nigdy… - przerywam, warga drga mi samoistnie, a pod powiekami czuję zbierające się łzy. Biorę spazmatyczny wdech, postanawiam nie kończyć, bojąc się, że kończąc zburzę tamę, a z moich oczu poleje się wodospad łez, których żadna siła nie będzie w stanie zatrzymać. - A gdy nie śpię, cały świat i tak zdaje trząść się w posadach. Wszystko przestaje mieć jakikolwiek, zrozumiały dla mnie, sens. Policja Antymugolska, Przesłuchania Ministeriale, dekrety o których nigdy nie słyszałam… - kontynuuje. W tej kuchni po raz pierwszy padają dziś słowa, czy może raczej owe słowa werbalizują moje utrapienia. Myślałam, że nie mówiąc o nich, przez chwilę mogę udawać że wcale nie istnieją i nie zostawiają na mnie swojego piętna – myliłam się.
- Zostań i pomóż mi raz jeszcze odgonić demony. Zostań i powiedz, jak się jej nauczyłeś, albo ja opowiem ci kim jest Justice Flume i czemu nosi spódnice. Po prostu zostań... – i pomóż mi na nowo stać się silną. Końcówka zdania wybrzmiewa tylko w mojej głowie. Proszę cicho łamiącym się głosem. Opuszczając wzrok, bojąc się dalej śledzić twoje reakcje. Stoję więc, ze spuszczoną głową, zapadając się sama w sobie.
Odpuszczając.
Wywieszając białą flagę.
I nagle znów otula mnie rozdzierająca pustka, gdy zabierasz swoje ramiona, gdy znajome ciepło oddala się na odległość, gdy znów zdajesz się być nieosiągalny. Słowa sprawiają tylko, że budzi się we mnie jakaś żałość. Jedno za drugim sprawia że staczam się w odmęty uczuć, których nie jestem w stanie pojąć. Coś naprawdę się zmieniło dziś. A może zmieniło się już dawno i tylko ja tego nie zauważyłam?
Idź. Brzmi jak policzek, który czerwonym śladem odbija się na mojej twarzy. Metaforycznie, oczywiście, ale boli tak samo. Warga drga leciutko od nadmiaru emocji, które na nowo kumulują się w moim ciele.
Baw się dobrze. Jest jak cios w splot słoneczny. I moja twarz, jeszcze przed chwilą spokojna znów zbiera na sobie huragan, oczy zwężają się lekko a brwi marszczą. Dlaczego to robisz?
I powinnam pozwolić ci wyjść. Wiem, że powinnam. Za dużo emocji dziś wyszło na wierzch, zbyt wiele ich w sobie nosiliśmy. Kuchnia zdawała się tętnić nimi i każdym niewypowiedzianym słowem. Ale powinność się jakoś ostatnio mnie nie trzymała. Poszła na wakacje, wzięła urlop ode mnie, stwierdziła, że jestem przypadkiem nie do ułożenia.
Więc znów zastępuję ci drogę. Czując jak rozgonione uczucie rozpościera się w środku mnie. Znów wyprowadziłeś mnie z równowagi, drugi raz tego samego dnia – nie wiem, czy nie drugi raz w ciągu całej naszej znajomości. Popycham cię układając dłonie na klatce piersiowej. Raz, drugi, trzeci, dziwiąc się, że pozwalasz mi na to. Dopycham cię wprost do stołu, a potem popycham na krzesło.
-Usiądź sobie. – mówię w złości. Z impetem i hukiem stawiając przed tobą popielniczkę z parapetu, dziwiąc się, że nie rozpadała się w momencie zderzenia ze stołem. W zawrotnym tempie dopadam do szafki z której wyciągam kubek - napełniam go wodą i stawiam przed tobą. Część jego zawartości - pod wpływem mojego pędu - rozlewa się na stół. – Napij się. Zostań. – Nastawiam czajnik na kuchence, a potem dopadam do koszuli, którą szarpiąc w złości zarzucam na ramiona. – Na. – zapinam pierwszy z guzików mocując się z nim przez chwilę. – Herbatę. – z drugim poszło łatwiej, zapiął się w trakcie słów – Będziesz. – pyk, trzeci guzik również nie stawiał już oporów. – Musiał. Poczekać. – czwarty i piąty w trwodze o własne życie również poddały się bez walki. Każde słowo wypadało przez zaciśnięte zęby, a ja w tym wszystkim przestawałam poznawać samą siebie. W końcu wciągnęłam koszulę w spódnice i spojrzałam ciebie. – Zostań, ja zaś pójdę się dobrze bawić. – dodaję widocznie wściekła. Wsuwam stopy w buty stojące obok stołu i sekundę później po całej kuchni – jak i po mieszkaniu – roznoś się donośny huk świadczący o trzaśnięciu drzwiami. Ruszam biegiem w dół schodów, ale z każdym schodkiem moje kroki zwalniają by finalnie na półpiętrze ustać całkiem. Znów oddycham szybciej, a policzki barwi rumieniec, w tym wszystkim zaś zastanawiam się, co tak właściwie zrobiłam.
Zrobiłam głupotę. Uświadamiam sobie szybko i ruszam dalej. Ale zamiast w dół by w końcu udać się na spotkanie, na które przecież byłam umówiona ruszam ku górze. Przeskakującą po dwa stopnie, prawie zabijając się w butach w których nie przywykłam chodzić. Wpadam z powrotem do mieszkania zatrzymując się na środku kuchni. W miejscu w którym wszystko się zmieniło - ale jednocześnie odnoszę wrażenie – w którym właśnie wszystko miało się zmienić. Patrzę na ciebie. Nasze spojrzenia krzyżują się i tylko chwilę łapię ciężkie oddechy, zanim zaczynam mówić. Proszę, tylko nie uznaj mnie za słabą.
-Jestem tak okropnie zmęczona, Samuel. Sen przestał być stałą wyznaczająca granicę między dniem i nocą, odszedł, pozostawiając po sobie tylko niewyraźne wspomnienie. Nie mogę spać bo demony atakują gdy zamykam oczy. Nie mogę spać… - gdy nie ma cię obok, dopowiadam, ale tylko w myślach. Kręcę głową sprawiając, że włosy – które nadal posiadają dla mnie tak znamienny, trzy kolorowy wzór - rozrzucają się po bokach, ruszając to w jedną, to w drugą stronę, przeciwnie do ruchów głowy. Odganiam tą myśl. Serce pragnie ją skończyć, wypowiedzieć na głos, ale rozum boi się, co może przynieść ono w skutkach.
-Nie mogę spać, bo gdy tylko zamykam oczy widzę ich twarze. Dorei gdy uśmiecha się ciepło witając mnie spóźnioną w progu. Tak bardzo za nią tęsknie, świadomość, że już nigdy… - przerywam, warga drga mi samoistnie, a pod powiekami czuję zbierające się łzy. Biorę spazmatyczny wdech, postanawiam nie kończyć, bojąc się, że kończąc zburzę tamę, a z moich oczu poleje się wodospad łez, których żadna siła nie będzie w stanie zatrzymać. - A gdy nie śpię, cały świat i tak zdaje trząść się w posadach. Wszystko przestaje mieć jakikolwiek, zrozumiały dla mnie, sens. Policja Antymugolska, Przesłuchania Ministeriale, dekrety o których nigdy nie słyszałam… - kontynuuje. W tej kuchni po raz pierwszy padają dziś słowa, czy może raczej owe słowa werbalizują moje utrapienia. Myślałam, że nie mówiąc o nich, przez chwilę mogę udawać że wcale nie istnieją i nie zostawiają na mnie swojego piętna – myliłam się.
- Zostań i pomóż mi raz jeszcze odgonić demony. Zostań i powiedz, jak się jej nauczyłeś, albo ja opowiem ci kim jest Justice Flume i czemu nosi spódnice. Po prostu zostań... – i pomóż mi na nowo stać się silną. Końcówka zdania wybrzmiewa tylko w mojej głowie. Proszę cicho łamiącym się głosem. Opuszczając wzrok, bojąc się dalej śledzić twoje reakcje. Stoję więc, ze spuszczoną głową, zapadając się sama w sobie.
Odpuszczając.
Wywieszając białą flagę.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Dym ulatniał się, ale nie drażnił zbawiennie płuc. pet wypadł z palców, gdy popiół sięgnął niemal końcówki papierosa. Żar tlił się jeszcze, niebezpiecznie parząc opuszek kciuka, ale Skamander trwał w upartym zwarciu neuronowym. Dziko chwiejne impulsy załamywały się, iskrzyły i przepalały nie podając odpowiedzi, których umysł rozpaczliwie poszukiwał - i nie odnajdował.
Oddychać nauczył się dopiero w momencie, gdy bezwiednie rozchylił usta, wypuszczając skumulowane powietrze i splataną feerie emocjonalnych barw. Nawet nie spodziewał się, że posiadał w sobie ich tak wiele. A te przepływały przez niego jak rwąca rzeka - tylko po to - by po chwili runąć gdzieś w bezbrzerzną przepaść pustki. I taki pozostawał - pusty w środku. I tylko gdzieś na skrajach świadomości cichy głos mówił o stracie. Znowu coś tracił, chociaż nie rozumiał dlaczego i co powinien zrobić, by temu zapobiec. Nie wiedział, pozbawiony wiedzy, która wciąż była mu broniona.
Wydawała mu się dziś szczególnie krucha, niby trącona uderzeniem tafla wody. Kolejne kręgi posłanych ku niemu emocji - uderzały o brzeg jego rozumienia. Miała w sobie ranę, widoczną i ukryta jednocześnie, wręcz wołającą o dostrzeżenie...i próbującą osłonić. Przed nim? Czy bała się jego?
Otulił ją ramionami odruchowo, otaczając ją ciasną klatką, z której przez moment nie chciał jej wypuszczać. A jednak dłonie rozluźniły się, wypuszczając z objęcia, pozostawiając mu niezidentyfikowane wrażenie pustki. A przecież powinien to zrobić już dawno. Wypuścić ją, pozwolić odsunąć się z orbity jego własnej obecności przy której wciąż trwała. Przyjaciółka. Oczywiście. A dziś jednym, szalonym pomysłem rozbił dzielące ich granice. Te same, których obiecali sobie nie ruszać. Te same, za którymi...ona podążyła? Czy mylił się, odczytując z jej ust pragnienie? Musiał. To była jedyna odpowiedź, która rozlała cała kawalkadę późniejszych...uderzeń. Pozostawało mu więc oddać jej skradzioną przestrzeń.
I jeśli jeszcze przed momentem twierdził, że nic nie rozumiał - teraz musiał wszystko raz jeszcze rzucić w odmęty dezorientacji. W jego umyśle musiało dojść do kolejnego zwarcia, bo bez najmniejszego kłopotu pozwolił drobnej kobiecie popchnąć go w stronę krzesła. Nie opierał się, stawiając kolejne kroki w tył z zaskoczeniem patrząc na malujący się w twarzy Just gniew. Drgnęło coś w nim niebezpiecznie i zacisnął usta. Nie rozumiał co się działo i dlaczego a działanie Tonks zahaczało o absurdalność.
Ironia płynąca ze słów była, aż bolesna, ale w milczeniu przyjmował kolejne, urwane wyrazy, nawet nie próbując ich ze sobą połączyć. odpychała go, gdy się zbytnio zbliżał i jednocześnie zatrzymywała, gdy chciał się usunąć. Ostatnie, prawie wyplute w niego słowa, malowały się furią. A Samuel po prostu patrzył, zaciskając szczęki, by samemu nie odezwać się z żadną, podsycaną przez złość myślą.
Wraz z trzaśnięciem drzwi jego dłoń, do tej pory zaciskająca się coraz bardziej, bieląc knykcie -
zamachnęła się. Postawiona wcześniej popielniczka z rozdzierającym hukiem uderzyła o ziemię, rozbryzgując się na mniejsze kawałki. Drobiny popiołu rozsypały się tworząc dziwną, rozmazaną kompozycję, także na jego własnym ręku. Zamkną oczy, a dłoń powędrowała do twarzy i włosów, przecierając policzek, który dziwnie go palił. Zasłonił palcami powieki. Nasłuchiwał gniewnych kroków, które najpierw się oddalały, potem...wróciły z tym samym natężeniem. Nim drzwi otworzyły się ponownie wpuszczając burzę, z którą wędrowała Just - wypowiedział ciche reparo, które pozbierało rozognione fragmenty, scalając popielniczkę w całość. Tylko popiołowe smugi na podłodze i ręku znaczyły wydarzenie.
Podniósł wzrok w tym samym momencie co utkwione w nim jasne, kobiece źrenice. Czuł się zmęczony, ale wyprostował się, odchylając z krzesła. Rozluźnił obie dłonie układając je na udach. Odetchnął cicho przez nos, wciąż nie pozwalając poruszyć się wargom, nienaturalnie zaciśniętym. Rozchylił je dopiero, gdy popłynęły słowa.
- Wiem Just - zamknął i otworzył oczy, bo głos miał ochrypły i nieprzyjemnie ciężki. Podniósł się z miejsca, a podłoga zaskrzypiała pod jego stopami, gdy powoli pokonywał dzieląca go od kobiety odległość - Wiem, to wszystko. Żałuję, że nie mogę tych demonów wypędzić, bo jest ich coraz więcej - zatrzymał wzrok na delikatnie drżących wargach dziewczyny i sam zacisnął własne. Wspomnienie Dorei ugodziło go boleśnie, ale tylko smuga cienie przemknęła przez czarne teraz źrenice - Ona wciąż tu jest - słowa jakoś kulawo splotły się w krótkie zdanie. Nie był pewien, czy sam w nie wierzył, ale musiał. Pozostała po niej nie tylko pamięć i wspomnienia. Mały James został bez matki, ale jego musiał ochronić - Dlatego my jesteśmy - Zakon - Dlatego na naszych barkach trwa trzymanie tych posad. Inaczej wszystko runie, a my razem z nimi - gorzkie słowa gryzły w język, ale mówił, jakby miało to zaważyć na jego życiu - Dlatego...ratuj świat, tak jak potrafisz ty, ale...nie przechodź Próby - ostatnie słowa zabrzmiały pusto - bo będzie tych demonów o wiele więcej i może nas wszystkich pochłoną, nim rzeczywistość stanie na nogi.
- Zostanę - odezwał się po dłużej chwili milczenia, parząc przez moment w stronę okna. Nie wiedział co więcej mógł powiedzieć. jak zebrać w całość myśli. Stał przed przyjaciółką, ale nie postąpił kroku, jakby w dzikiej obawie, że znowu zburzy chwiejące się fundamenty ich relacji. Powoli wyciągnął rękę, zatrzymując ją otwartą przed Just. Czekał, aż poda mu swoją. Lub...odepchnie.
- Opowiedz.
Oddychać nauczył się dopiero w momencie, gdy bezwiednie rozchylił usta, wypuszczając skumulowane powietrze i splataną feerie emocjonalnych barw. Nawet nie spodziewał się, że posiadał w sobie ich tak wiele. A te przepływały przez niego jak rwąca rzeka - tylko po to - by po chwili runąć gdzieś w bezbrzerzną przepaść pustki. I taki pozostawał - pusty w środku. I tylko gdzieś na skrajach świadomości cichy głos mówił o stracie. Znowu coś tracił, chociaż nie rozumiał dlaczego i co powinien zrobić, by temu zapobiec. Nie wiedział, pozbawiony wiedzy, która wciąż była mu broniona.
Wydawała mu się dziś szczególnie krucha, niby trącona uderzeniem tafla wody. Kolejne kręgi posłanych ku niemu emocji - uderzały o brzeg jego rozumienia. Miała w sobie ranę, widoczną i ukryta jednocześnie, wręcz wołającą o dostrzeżenie...i próbującą osłonić. Przed nim? Czy bała się jego?
Otulił ją ramionami odruchowo, otaczając ją ciasną klatką, z której przez moment nie chciał jej wypuszczać. A jednak dłonie rozluźniły się, wypuszczając z objęcia, pozostawiając mu niezidentyfikowane wrażenie pustki. A przecież powinien to zrobić już dawno. Wypuścić ją, pozwolić odsunąć się z orbity jego własnej obecności przy której wciąż trwała. Przyjaciółka. Oczywiście. A dziś jednym, szalonym pomysłem rozbił dzielące ich granice. Te same, których obiecali sobie nie ruszać. Te same, za którymi...ona podążyła? Czy mylił się, odczytując z jej ust pragnienie? Musiał. To była jedyna odpowiedź, która rozlała cała kawalkadę późniejszych...uderzeń. Pozostawało mu więc oddać jej skradzioną przestrzeń.
I jeśli jeszcze przed momentem twierdził, że nic nie rozumiał - teraz musiał wszystko raz jeszcze rzucić w odmęty dezorientacji. W jego umyśle musiało dojść do kolejnego zwarcia, bo bez najmniejszego kłopotu pozwolił drobnej kobiecie popchnąć go w stronę krzesła. Nie opierał się, stawiając kolejne kroki w tył z zaskoczeniem patrząc na malujący się w twarzy Just gniew. Drgnęło coś w nim niebezpiecznie i zacisnął usta. Nie rozumiał co się działo i dlaczego a działanie Tonks zahaczało o absurdalność.
Ironia płynąca ze słów była, aż bolesna, ale w milczeniu przyjmował kolejne, urwane wyrazy, nawet nie próbując ich ze sobą połączyć. odpychała go, gdy się zbytnio zbliżał i jednocześnie zatrzymywała, gdy chciał się usunąć. Ostatnie, prawie wyplute w niego słowa, malowały się furią. A Samuel po prostu patrzył, zaciskając szczęki, by samemu nie odezwać się z żadną, podsycaną przez złość myślą.
Wraz z trzaśnięciem drzwi jego dłoń, do tej pory zaciskająca się coraz bardziej, bieląc knykcie -
zamachnęła się. Postawiona wcześniej popielniczka z rozdzierającym hukiem uderzyła o ziemię, rozbryzgując się na mniejsze kawałki. Drobiny popiołu rozsypały się tworząc dziwną, rozmazaną kompozycję, także na jego własnym ręku. Zamkną oczy, a dłoń powędrowała do twarzy i włosów, przecierając policzek, który dziwnie go palił. Zasłonił palcami powieki. Nasłuchiwał gniewnych kroków, które najpierw się oddalały, potem...wróciły z tym samym natężeniem. Nim drzwi otworzyły się ponownie wpuszczając burzę, z którą wędrowała Just - wypowiedział ciche reparo, które pozbierało rozognione fragmenty, scalając popielniczkę w całość. Tylko popiołowe smugi na podłodze i ręku znaczyły wydarzenie.
Podniósł wzrok w tym samym momencie co utkwione w nim jasne, kobiece źrenice. Czuł się zmęczony, ale wyprostował się, odchylając z krzesła. Rozluźnił obie dłonie układając je na udach. Odetchnął cicho przez nos, wciąż nie pozwalając poruszyć się wargom, nienaturalnie zaciśniętym. Rozchylił je dopiero, gdy popłynęły słowa.
- Wiem Just - zamknął i otworzył oczy, bo głos miał ochrypły i nieprzyjemnie ciężki. Podniósł się z miejsca, a podłoga zaskrzypiała pod jego stopami, gdy powoli pokonywał dzieląca go od kobiety odległość - Wiem, to wszystko. Żałuję, że nie mogę tych demonów wypędzić, bo jest ich coraz więcej - zatrzymał wzrok na delikatnie drżących wargach dziewczyny i sam zacisnął własne. Wspomnienie Dorei ugodziło go boleśnie, ale tylko smuga cienie przemknęła przez czarne teraz źrenice - Ona wciąż tu jest - słowa jakoś kulawo splotły się w krótkie zdanie. Nie był pewien, czy sam w nie wierzył, ale musiał. Pozostała po niej nie tylko pamięć i wspomnienia. Mały James został bez matki, ale jego musiał ochronić - Dlatego my jesteśmy - Zakon - Dlatego na naszych barkach trwa trzymanie tych posad. Inaczej wszystko runie, a my razem z nimi - gorzkie słowa gryzły w język, ale mówił, jakby miało to zaważyć na jego życiu - Dlatego...ratuj świat, tak jak potrafisz ty, ale...nie przechodź Próby - ostatnie słowa zabrzmiały pusto - bo będzie tych demonów o wiele więcej i może nas wszystkich pochłoną, nim rzeczywistość stanie na nogi.
- Zostanę - odezwał się po dłużej chwili milczenia, parząc przez moment w stronę okna. Nie wiedział co więcej mógł powiedzieć. jak zebrać w całość myśli. Stał przed przyjaciółką, ale nie postąpił kroku, jakby w dzikiej obawie, że znowu zburzy chwiejące się fundamenty ich relacji. Powoli wyciągnął rękę, zatrzymując ją otwartą przed Just. Czekał, aż poda mu swoją. Lub...odepchnie.
- Opowiedz.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Biegłam w dół schodów, co trzeci stopień chwiejąc się na niepewnym bucie, czują jak zdradliwe krople próbują wydostać się na zewnątrz. Ale nadal, niezmiennie, im dalej oddalałam się od swojego mieszkania, kuchni, ciebie, tym mocniej czułam jak wszystko ciągnie mnie z powrotem ku tobie. Zwalniałam też z każdym krokiem, finalnie zatrzymując się na półpiętrze. Czując jak oddycham ciężko, spazmatycznie łapiąc oddech w obolałą klatkę piersiową.
Byłam idiotką. Musiałam wrócić. Naprawić to, póki jeszcze istniała szansa na to, że wszystko nie rozsypało się w mojej dłoni i nie przelatuje mi przez palce niczym piasek.
Zawróciłam. Wróciłam, ciągnięta, powodowana nieokiełznaną, nieznaną siłą, ciągnącą mnie ku górze, wprost w twoim kierunku. Byłeś centrum mojego wszechświata. Jesteś. Krążyłam wokół ciebie, niczym prywatna satelita. Od zawsze byłam twoja. Czemu więc zepsułam możliwość bycia przy tobie, z tobą, teraz, gdy byłeś obok? Gdy twoje usta przekazywały tak jasne do odczytania pragnienie? Czemu negowałam to wszystko?
Wróciłam popychając drzwi, które trzasnęły cicho świadcząc o moim powrocie. Pozwalając by serce wlało się w słowa, nadal jednak pilnując, by nie powiedzieć za dużo. W końcu powiedziałam wszystko. Wylałam z siebie ciążące mi rzeczy, albo chociaż ich część. Zamilkłam czekając. Nie wiedziałam co więcej mogłabym powiedzieć. A co więcej, nie wiedziałam co powinnam następnie zrobić. Cisza zdawała się niewygodna gdy czekałam, słysząc każde jedno uderzenie mojego serca. Była ciężka i niewygoda. Od kiedy taka zaczęła być?
Uniosłam spojrzenie roziskrzone łzami, które finalnie nie wypłynęły. Zacisnęłam mocniej dłoń na ramieniu. Dolna warga drgnęła mi lekko. Mój własny, prywatny rycerz, jak zwykle myślał o każdym tylko nie o sobie. Jak zwykle martwił się o to, że nie jest w stanie mi pomóc. Mimo, że to nie była jego rola. Nie chciałam pomocy w tej konkretnej bitwie, którą toczyłam. Musiałam poradzić sobie z nią sama. Nie, nie dlatego że było to warunkiem wygrania walki. Nie też dlatego, że potrzebowałam pomocy. Chciałam zrobić to sama bo w jakimś pokręconym rozumowaniu dochodziłam do wniosku, że uczyni mnie to silniejszą. Chciałam zrobić to sama, bo nie chciałam dokładać na twoje braki własnych problemów. Już i tak dźwigałeś na nich ciężar całego świata.
Przytaknęłam głową na kolejna słowa. Wiedziałam. Wiedziałam, że Dorea wciąż tu jest. Że zostanie żywa na zawsze w naszych wspomnieniach. W zwykłych codziennych czynnościach, nawykach, które będą mi o niej przypominać. W końcu w uśmiechu małego Jamesa. Wiedziałam, ale brak możliwości spędzenia z nią czasu, zlustrowania przez jej dobre, mądre i miłe oczy przytłaczała mnie. – Wiem. – szepnęłam z pewnością gdy padły kolejne słowa. O zakonie, o walce której się podjęliśmy. Moje spojrzenie roziskrzyło się wiarą i pewnością w słuszność idei. Ruszyłam do przodu, z zapałem, ale ucięłam gest w połowie, wykonując jakiś dziwaczny ruch do przodu i poruszając się ledwie o pół kroku. Wstrzymując gest, sama nie wiem, prowadzący do czego. Wyrwałam w twoją stronę, ale zatrzymałam się, nie bardzo wiedząc czy mogę, czy powinnam, czy należy. Nadal kolorowe kosmyki opadły na ramiona.
Padają kolejne słowa. Marszczę lekko brwi. Kręcę głową przecząco, chcąc prawie natychmiast zaprzeczyć, powiedzieć, że przejdę ją. Ale milknę przypominając sobie rozmowę z Benem, którą prowadziłam przecież jeszcze dzisiaj. Czy nie obiecałam mu, że podejdę do próby tylko i wyłącznie wtedy, gdy będę pewna, że nie będę kulą u nogi na którą trzeba będzie się obracać? Dlaczego rodziła się we mnie tak nienaturalna chęć postawienia ci się, gdy nawet nie było moim zamiarem stawianie na swoim? Czemu więc? Dlaczego? Co chciałam tym osiągnąć? Co udowodnić?
-Nie przejdę próby. – mówię odwracając twarz. Przygryzając lekko wargę. Spoglądając na okno i przez chwilę obserwując chmury kłębiące się na niebie. – Przynajmniej na razie. – dodaję jednak, czując, że muszę postawić sprawę jasno. Nie chcę, byś kiedyś mógł pomyśleć, czy też sądzić, że okłamałam cię z premedytacją. To fakt. Nie przejdę próby, przynajmniej nie teraz, bo nie mogę przez klątwę, bo – co uświadomiłam sobie później – nie jestem jeszcze na to gotowa. Ale, zamierzam do niej nadal podejść. Nie wiem jeszcze kiedy to będzie. Nie wiem, czy świat nie wywróci się do tego momentu do góry nogami. Nie wiem, czy wszystko nie zmieni się na tyle, że zmienię zdanie. Nie wiem. Ale w tej konkretnej chwili moje plany i zamiary względem tej sprawy są jasne.
Ulga rozlała się po moim ciele na krótkie zostanę, które padło z twoich ust. I dopiero gdy wzięłam spazmatyczny wdech zrozumiałam, że przez cały ten czas wstrzymywałam oddech czekając na to potwierdzenie. Zapewnienie mnie, że będziesz obok. Właśnie teraz, dzisiaj, gdy tego potrzebuję. Ale i jednocześnie utwierdzając mnie w przekonaniu, że zawsze. Emocje skumulowany w moim ciele wybuchły dzisiaj już dwa razy. Echo, które zaistniałe burze niosły ze sobą, obijało się cicho świadcząc, że największy sztorm już za nami. I choć nie sądziłam że nadal mam na to siłę wewnątrz mnie emocje spotykały się ze sobą i zderzając doprowadzały do małych samozapłonów. Byłam szczęśliwa, że postanowiłeś zostać. Byłam bezbrzeżnie smutna, bowiem wiedziałam, że nic nie jest w stanie przywrócić życia Potterom. Byłam zmęczona, tym wszystkim, ale też i wszystkim na około. Byłam zła, na siebie i tylko na siebie. Byłam też jednocześnie zaskoczona i pewna, twojego zachowania, ciebie. I wszystko to, choć zdawać by się mogło niemożliwym, malowało się na mojej twarzy. Przeniosłam spojrzenie z twojej twarzy na wyciągniętą w moim kierunku dłoń i ciało uległo instynktowi samoistnie. Minęłam ją wpadając prosto w twoje ramiona. Obejmując cię szczelnie, dłońmi splecionymi za plecami. Zatapiając twarz w twoim torsie wchłaniałam zapach który uspokajał mnie zawsze. Przytknęłam czoło do twojej klatki, ukrywając twarz. Biorąc kolejne, nierówne wdechy, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, że lekko drżę. Burze minęły i teraz… było już dobrze.
-Justice Flume… - mruknęłam odsuwając się od ciebie, wykonując dwa kroki w tył. Wydymając lekko usta i marszcząc brwi, zmuszam włosy do przybrania barwy kasztanów i opadnięcia na moje ramiona falami, nos wydłuża mi się trochę, czoło skraca, podbródek zdaje się bardziej kwadratowy, tylko niebieskie spojrzenie jest nadal takie samo jak wcześniej. – Jest gryfonką. Jest czarownicą czystej krwi. Jest moją niepewnością. Jest też pomyłką, dawno zapomnianą sprawą, niepotrzebnie wyciągniętą z szuflady. – odkrywam się. Przyznaję, że był czas, gdy nie zawsze chciałam być sobą. Że choć starałam się dzielnie brnąć przed świat próbując nie dać się złamać, uległam ułudnemu wrażeniu, tęsknocie, do bycia kimś innym. Chciałam jej użyć by sprawdzić, a może bardziej przekonać samą siebie, okłamać perfidnie, że nie muszę cię kochać. Nie musiałam wychodzić, bo poznałam już odpowiedź na to pytanie. I choć wiele w tym było przypadku, świadomie wybierałam trwanie w tym uczuciu, trwanie u twojego boku.
Nie musiałam cię kochać, chciałam tego.
-Spróbujemy... - zaczynam, łapiąc twoją dłoń i obejmując ją obiema moimi. Unosząc twarz, by spojrzeć w górę na ciebie. Energicznie kręcę głową przywracając moje prawdziwe rysy twarzy. - ... jak smakuje sen? - pytam, układając usta w nienachalnym, lekkim, ale zmęczonym uśmiechu, przekręcając głowę w prawą stronę. Chciałam, żebyś się zgodził. Bowiem tylko tam demony zdawały się mnie nie dosięgać. I tylko w łóżku, gdy byłeś obok obejmując mnie ramionami, zdawało mi się mieć cię tylko dla siebie.
Byłam idiotką. Musiałam wrócić. Naprawić to, póki jeszcze istniała szansa na to, że wszystko nie rozsypało się w mojej dłoni i nie przelatuje mi przez palce niczym piasek.
Zawróciłam. Wróciłam, ciągnięta, powodowana nieokiełznaną, nieznaną siłą, ciągnącą mnie ku górze, wprost w twoim kierunku. Byłeś centrum mojego wszechświata. Jesteś. Krążyłam wokół ciebie, niczym prywatna satelita. Od zawsze byłam twoja. Czemu więc zepsułam możliwość bycia przy tobie, z tobą, teraz, gdy byłeś obok? Gdy twoje usta przekazywały tak jasne do odczytania pragnienie? Czemu negowałam to wszystko?
Wróciłam popychając drzwi, które trzasnęły cicho świadcząc o moim powrocie. Pozwalając by serce wlało się w słowa, nadal jednak pilnując, by nie powiedzieć za dużo. W końcu powiedziałam wszystko. Wylałam z siebie ciążące mi rzeczy, albo chociaż ich część. Zamilkłam czekając. Nie wiedziałam co więcej mogłabym powiedzieć. A co więcej, nie wiedziałam co powinnam następnie zrobić. Cisza zdawała się niewygodna gdy czekałam, słysząc każde jedno uderzenie mojego serca. Była ciężka i niewygoda. Od kiedy taka zaczęła być?
Uniosłam spojrzenie roziskrzone łzami, które finalnie nie wypłynęły. Zacisnęłam mocniej dłoń na ramieniu. Dolna warga drgnęła mi lekko. Mój własny, prywatny rycerz, jak zwykle myślał o każdym tylko nie o sobie. Jak zwykle martwił się o to, że nie jest w stanie mi pomóc. Mimo, że to nie była jego rola. Nie chciałam pomocy w tej konkretnej bitwie, którą toczyłam. Musiałam poradzić sobie z nią sama. Nie, nie dlatego że było to warunkiem wygrania walki. Nie też dlatego, że potrzebowałam pomocy. Chciałam zrobić to sama bo w jakimś pokręconym rozumowaniu dochodziłam do wniosku, że uczyni mnie to silniejszą. Chciałam zrobić to sama, bo nie chciałam dokładać na twoje braki własnych problemów. Już i tak dźwigałeś na nich ciężar całego świata.
Przytaknęłam głową na kolejna słowa. Wiedziałam. Wiedziałam, że Dorea wciąż tu jest. Że zostanie żywa na zawsze w naszych wspomnieniach. W zwykłych codziennych czynnościach, nawykach, które będą mi o niej przypominać. W końcu w uśmiechu małego Jamesa. Wiedziałam, ale brak możliwości spędzenia z nią czasu, zlustrowania przez jej dobre, mądre i miłe oczy przytłaczała mnie. – Wiem. – szepnęłam z pewnością gdy padły kolejne słowa. O zakonie, o walce której się podjęliśmy. Moje spojrzenie roziskrzyło się wiarą i pewnością w słuszność idei. Ruszyłam do przodu, z zapałem, ale ucięłam gest w połowie, wykonując jakiś dziwaczny ruch do przodu i poruszając się ledwie o pół kroku. Wstrzymując gest, sama nie wiem, prowadzący do czego. Wyrwałam w twoją stronę, ale zatrzymałam się, nie bardzo wiedząc czy mogę, czy powinnam, czy należy. Nadal kolorowe kosmyki opadły na ramiona.
Padają kolejne słowa. Marszczę lekko brwi. Kręcę głową przecząco, chcąc prawie natychmiast zaprzeczyć, powiedzieć, że przejdę ją. Ale milknę przypominając sobie rozmowę z Benem, którą prowadziłam przecież jeszcze dzisiaj. Czy nie obiecałam mu, że podejdę do próby tylko i wyłącznie wtedy, gdy będę pewna, że nie będę kulą u nogi na którą trzeba będzie się obracać? Dlaczego rodziła się we mnie tak nienaturalna chęć postawienia ci się, gdy nawet nie było moim zamiarem stawianie na swoim? Czemu więc? Dlaczego? Co chciałam tym osiągnąć? Co udowodnić?
-Nie przejdę próby. – mówię odwracając twarz. Przygryzając lekko wargę. Spoglądając na okno i przez chwilę obserwując chmury kłębiące się na niebie. – Przynajmniej na razie. – dodaję jednak, czując, że muszę postawić sprawę jasno. Nie chcę, byś kiedyś mógł pomyśleć, czy też sądzić, że okłamałam cię z premedytacją. To fakt. Nie przejdę próby, przynajmniej nie teraz, bo nie mogę przez klątwę, bo – co uświadomiłam sobie później – nie jestem jeszcze na to gotowa. Ale, zamierzam do niej nadal podejść. Nie wiem jeszcze kiedy to będzie. Nie wiem, czy świat nie wywróci się do tego momentu do góry nogami. Nie wiem, czy wszystko nie zmieni się na tyle, że zmienię zdanie. Nie wiem. Ale w tej konkretnej chwili moje plany i zamiary względem tej sprawy są jasne.
Ulga rozlała się po moim ciele na krótkie zostanę, które padło z twoich ust. I dopiero gdy wzięłam spazmatyczny wdech zrozumiałam, że przez cały ten czas wstrzymywałam oddech czekając na to potwierdzenie. Zapewnienie mnie, że będziesz obok. Właśnie teraz, dzisiaj, gdy tego potrzebuję. Ale i jednocześnie utwierdzając mnie w przekonaniu, że zawsze. Emocje skumulowany w moim ciele wybuchły dzisiaj już dwa razy. Echo, które zaistniałe burze niosły ze sobą, obijało się cicho świadcząc, że największy sztorm już za nami. I choć nie sądziłam że nadal mam na to siłę wewnątrz mnie emocje spotykały się ze sobą i zderzając doprowadzały do małych samozapłonów. Byłam szczęśliwa, że postanowiłeś zostać. Byłam bezbrzeżnie smutna, bowiem wiedziałam, że nic nie jest w stanie przywrócić życia Potterom. Byłam zmęczona, tym wszystkim, ale też i wszystkim na około. Byłam zła, na siebie i tylko na siebie. Byłam też jednocześnie zaskoczona i pewna, twojego zachowania, ciebie. I wszystko to, choć zdawać by się mogło niemożliwym, malowało się na mojej twarzy. Przeniosłam spojrzenie z twojej twarzy na wyciągniętą w moim kierunku dłoń i ciało uległo instynktowi samoistnie. Minęłam ją wpadając prosto w twoje ramiona. Obejmując cię szczelnie, dłońmi splecionymi za plecami. Zatapiając twarz w twoim torsie wchłaniałam zapach który uspokajał mnie zawsze. Przytknęłam czoło do twojej klatki, ukrywając twarz. Biorąc kolejne, nierówne wdechy, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, że lekko drżę. Burze minęły i teraz… było już dobrze.
-Justice Flume… - mruknęłam odsuwając się od ciebie, wykonując dwa kroki w tył. Wydymając lekko usta i marszcząc brwi, zmuszam włosy do przybrania barwy kasztanów i opadnięcia na moje ramiona falami, nos wydłuża mi się trochę, czoło skraca, podbródek zdaje się bardziej kwadratowy, tylko niebieskie spojrzenie jest nadal takie samo jak wcześniej. – Jest gryfonką. Jest czarownicą czystej krwi. Jest moją niepewnością. Jest też pomyłką, dawno zapomnianą sprawą, niepotrzebnie wyciągniętą z szuflady. – odkrywam się. Przyznaję, że był czas, gdy nie zawsze chciałam być sobą. Że choć starałam się dzielnie brnąć przed świat próbując nie dać się złamać, uległam ułudnemu wrażeniu, tęsknocie, do bycia kimś innym. Chciałam jej użyć by sprawdzić, a może bardziej przekonać samą siebie, okłamać perfidnie, że nie muszę cię kochać. Nie musiałam wychodzić, bo poznałam już odpowiedź na to pytanie. I choć wiele w tym było przypadku, świadomie wybierałam trwanie w tym uczuciu, trwanie u twojego boku.
Nie musiałam cię kochać, chciałam tego.
-Spróbujemy... - zaczynam, łapiąc twoją dłoń i obejmując ją obiema moimi. Unosząc twarz, by spojrzeć w górę na ciebie. Energicznie kręcę głową przywracając moje prawdziwe rysy twarzy. - ... jak smakuje sen? - pytam, układając usta w nienachalnym, lekkim, ale zmęczonym uśmiechu, przekręcając głowę w prawą stronę. Chciałam, żebyś się zgodził. Bowiem tylko tam demony zdawały się mnie nie dosięgać. I tylko w łóżku, gdy byłeś obok obejmując mnie ramionami, zdawało mi się mieć cię tylko dla siebie.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Smugi roztartego popiołu znaczyły jego dłonie, rysując niezidentyfikowane tatuaże. Wytarte i rozmazane, jakby w zderzeniu z ogniem. Niemiarowo zaciskał i rozluźniał palce, próbując pozbyć się nieustającego napięcia, które zalegało w ciele. Te same cienie pełzały po podłodze, chociaż powinny być nieruchomo zastygłe, malunkiem popielnej sadzy na podłodze.
Potem był łomot. Rytmiczne uderzenia, pełne wrzenia, szumu? Dygotały gdzieś w szumie pulsującej krwi. Serce. Tylko serce mogło wybijać mocne tąpnięcia, burzące ciszę, która wgryzała się w samotną postać siedzącą w kuchni. Pomylił się jednak i to brzmienie kroków zakłócało falujące w przestrzeni milczenie. Zabawne, że doskonale wiedział do kogo należały, a mimo to - wciąż nie rozumiał. Od samego początku. Cokolwiek myślał, czegokolwiek chciał, jakiekolwiek plany snuł, wszystko wywróciło się na drugą stronę, wrzucając w zupełnie nieoczekiwaną stronę. Nieprzemijające zwarcie myślowe - nie ustępowało, a możliwe odpowiedzi ginęły bez wyjaśnienia, czy jakiejkolwiek analizy. Już wiedział, że posunął się za daleko i zdeptana granica, której przecież miał nie przekraczać, storpedowała go konsekwencjami, których nie przewidywał. Nie zakładał nawet. Czy czegokolwiek się spodziewał? Podążył za impulsem, pragnieniem, którego nie zdążył? przemyśleć, ani tym bardziej zatrzymać. Nawet ona nie zatrzymała. Tylko...dlaczego? Czemu nie odepchnęła go w tych pierwszych chwilach? Siarczysty policzek byłby dosadnym potwierdzeniem. Czemu go wpuściła?...chwytając usta, jak swoje?
Ale w końcu sie zatrzymała. Ona, nie on. Zanegowała wszystko. Odpowiedziała.
Trudno było czasem uwierzyć, ze w tak drobnej istocie mieściło się tyle...wszystkiego. Burzowej aury, która przyniosła, gdy donośnie uderzenie drzwi świadczyło o przybyciu. O błądzących w jasnych źrenicach płomieniach, które mieszały się ze skrywanym wciąż, ale widocznym bólem. I łzy. Zamknięte pod powiekami i utrzymywane przed pokonaniem ścieżki do policzków.
Czasem Samuel dziwił się, że tak często bezbłędnie odczytywał malujące się na obliczach nieznajomych emocje. Czy to aurorski trening, czy odrobina własnego doświadczenia, czy tylko jego pomyłka - nie wiedział. Za dużo dziś było niewiadomych, które wierciły się o konieczną uwagę, ale ta skumulowała się na jednej, drobnej sylwetce.
Słów było wiele, ale i te zdawały się niknąć w metaukładance, której sploty chwytały łapczywie padające wyrazy. Tworzyły misterny obraz, ale znaczenia wciąż nie pojmował. A odpowiedź była przecież tak prosta. Gdyby rozumiał.
Ucięty w połowie gest był widoczny, ale Samuel nie zareagował. Nie tym razem. To, co pierwotnie ciało odczytało za prawdziwe, zostało odrzucone. Pozostawał więc oddzielony. Patrząc i widząc, ale odsuwając napływające informacje, zostawiając je późniejszej? analizie. Jeśli takowej spróbuje. Kiedyś mówiono o nim, jako świetnym znawcy kobiecej natury, ale...mylili się. On się mylił. Kobiety były istotami skomplikowanymi. I najprawdopodobniej, właśnie (też) przez to, tak pięknymi.
Nie przejdę próby - słowa, które sprawiają, że część nadmiernie wstrzymywanego oddechu - odnalazła ujście, gdy wypuścił je przez nos. Wargi wciąż mam nieco zaciśnięte, ale wcześniejsza linia gniewu, umknęła tej zmęczonej.
- To wystarczy - na razie - nie mówił, że była słaba, ani o tym, że może przeszkadzać w misji. Liczyło się każde życie i każda pomoc. A mimo to wciąż uważał, że żadna z kobiet, które dzierżyły miano zakonniczki, nie powinna sięgać po Próbę. Walczyć można na wiele sposobów, ale...to, co słyszał i przewidywał na płynącej ku nim wojnie, z tym co będą musieli robić - nie powinna mierzyć się żadna kobieta. To była męska rola.
Nie mógł wyjść, nawet jeśli powinien, nawet jeśli utrwalone dziś postanowienia, wierciły w jego głowie coraz większą dziurę. Nie mógł jej zostawić samej, tym bardziej, gdy wyciągnięta dłoń spotkała się z czymś więcej niż z niemym uściśnieniem. Raz jeszcze zatrzymał oddech na czubku głowy Just, gdy ona sama znalazła się przy jego piersi. Wahał się tylko przez jedno uderzenie serca, by otulić ją ramionami, przyciągając ją bliżej. Na chwilę, na moment krótszy niż zaciśnięcie dłoni, które znalazły się na jego koszuli.
Odsunięcie nie było tak bolesne, jak za pierwszym razem, ale pusta już tak nie krzyczała między nimi. Zapełniły ją kolejne słowa i historia, której nie znał. Just, której nie poznał. Nie potępiał, nie podziwiał. Każdy czasem chował się za maską niepewności, a Tonks przybrała po prostu jej materialną formę - Z nią dziś wychodziłaś? - właściwie stwierdził, chociaż ostatnie głoski zawisły w powietrzu, rodząc nieoczekiwane pytanie. Nie musiała odpowiadać, chociaż przyglądał się nowym rysom, wciąż upatrując...po prostu Justine - Poznałbym cię i tak - na sekundę w oczach mignęło rozbawienie, ale zgasło - Tak... - odpowiedział powoli, zatrzymując czarne źrenice na twarzy kobiety - Spróbujesz - dokończył i bez przeszkód odwzajemnił uśmiech. Tak samo zmęczony, ale szczery. Tyle mógł jej ofiarować teraz. Tylko tyle, albo aż tyle. Dla siebie zatrzymać dziś snu nie mógł.
Potem był łomot. Rytmiczne uderzenia, pełne wrzenia, szumu? Dygotały gdzieś w szumie pulsującej krwi. Serce. Tylko serce mogło wybijać mocne tąpnięcia, burzące ciszę, która wgryzała się w samotną postać siedzącą w kuchni. Pomylił się jednak i to brzmienie kroków zakłócało falujące w przestrzeni milczenie. Zabawne, że doskonale wiedział do kogo należały, a mimo to - wciąż nie rozumiał. Od samego początku. Cokolwiek myślał, czegokolwiek chciał, jakiekolwiek plany snuł, wszystko wywróciło się na drugą stronę, wrzucając w zupełnie nieoczekiwaną stronę. Nieprzemijające zwarcie myślowe - nie ustępowało, a możliwe odpowiedzi ginęły bez wyjaśnienia, czy jakiejkolwiek analizy. Już wiedział, że posunął się za daleko i zdeptana granica, której przecież miał nie przekraczać, storpedowała go konsekwencjami, których nie przewidywał. Nie zakładał nawet. Czy czegokolwiek się spodziewał? Podążył za impulsem, pragnieniem, którego nie zdążył? przemyśleć, ani tym bardziej zatrzymać. Nawet ona nie zatrzymała. Tylko...dlaczego? Czemu nie odepchnęła go w tych pierwszych chwilach? Siarczysty policzek byłby dosadnym potwierdzeniem. Czemu go wpuściła?...chwytając usta, jak swoje?
Ale w końcu sie zatrzymała. Ona, nie on. Zanegowała wszystko. Odpowiedziała.
Trudno było czasem uwierzyć, ze w tak drobnej istocie mieściło się tyle...wszystkiego. Burzowej aury, która przyniosła, gdy donośnie uderzenie drzwi świadczyło o przybyciu. O błądzących w jasnych źrenicach płomieniach, które mieszały się ze skrywanym wciąż, ale widocznym bólem. I łzy. Zamknięte pod powiekami i utrzymywane przed pokonaniem ścieżki do policzków.
Czasem Samuel dziwił się, że tak często bezbłędnie odczytywał malujące się na obliczach nieznajomych emocje. Czy to aurorski trening, czy odrobina własnego doświadczenia, czy tylko jego pomyłka - nie wiedział. Za dużo dziś było niewiadomych, które wierciły się o konieczną uwagę, ale ta skumulowała się na jednej, drobnej sylwetce.
Słów było wiele, ale i te zdawały się niknąć w metaukładance, której sploty chwytały łapczywie padające wyrazy. Tworzyły misterny obraz, ale znaczenia wciąż nie pojmował. A odpowiedź była przecież tak prosta. Gdyby rozumiał.
Ucięty w połowie gest był widoczny, ale Samuel nie zareagował. Nie tym razem. To, co pierwotnie ciało odczytało za prawdziwe, zostało odrzucone. Pozostawał więc oddzielony. Patrząc i widząc, ale odsuwając napływające informacje, zostawiając je późniejszej? analizie. Jeśli takowej spróbuje. Kiedyś mówiono o nim, jako świetnym znawcy kobiecej natury, ale...mylili się. On się mylił. Kobiety były istotami skomplikowanymi. I najprawdopodobniej, właśnie (też) przez to, tak pięknymi.
Nie przejdę próby - słowa, które sprawiają, że część nadmiernie wstrzymywanego oddechu - odnalazła ujście, gdy wypuścił je przez nos. Wargi wciąż mam nieco zaciśnięte, ale wcześniejsza linia gniewu, umknęła tej zmęczonej.
- To wystarczy - na razie - nie mówił, że była słaba, ani o tym, że może przeszkadzać w misji. Liczyło się każde życie i każda pomoc. A mimo to wciąż uważał, że żadna z kobiet, które dzierżyły miano zakonniczki, nie powinna sięgać po Próbę. Walczyć można na wiele sposobów, ale...to, co słyszał i przewidywał na płynącej ku nim wojnie, z tym co będą musieli robić - nie powinna mierzyć się żadna kobieta. To była męska rola.
Nie mógł wyjść, nawet jeśli powinien, nawet jeśli utrwalone dziś postanowienia, wierciły w jego głowie coraz większą dziurę. Nie mógł jej zostawić samej, tym bardziej, gdy wyciągnięta dłoń spotkała się z czymś więcej niż z niemym uściśnieniem. Raz jeszcze zatrzymał oddech na czubku głowy Just, gdy ona sama znalazła się przy jego piersi. Wahał się tylko przez jedno uderzenie serca, by otulić ją ramionami, przyciągając ją bliżej. Na chwilę, na moment krótszy niż zaciśnięcie dłoni, które znalazły się na jego koszuli.
Odsunięcie nie było tak bolesne, jak za pierwszym razem, ale pusta już tak nie krzyczała między nimi. Zapełniły ją kolejne słowa i historia, której nie znał. Just, której nie poznał. Nie potępiał, nie podziwiał. Każdy czasem chował się za maską niepewności, a Tonks przybrała po prostu jej materialną formę - Z nią dziś wychodziłaś? - właściwie stwierdził, chociaż ostatnie głoski zawisły w powietrzu, rodząc nieoczekiwane pytanie. Nie musiała odpowiadać, chociaż przyglądał się nowym rysom, wciąż upatrując...po prostu Justine - Poznałbym cię i tak - na sekundę w oczach mignęło rozbawienie, ale zgasło - Tak... - odpowiedział powoli, zatrzymując czarne źrenice na twarzy kobiety - Spróbujesz - dokończył i bez przeszkód odwzajemnił uśmiech. Tak samo zmęczony, ale szczery. Tyle mógł jej ofiarować teraz. Tylko tyle, albo aż tyle. Dla siebie zatrzymać dziś snu nie mógł.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Świat stawał na głowie; oczywiście nie dosłownie, niby tylko w przenośni, a jednak wszystko zdawało się obrócić o sto osiemdziesiąt stopni jak w jakimś surrealistycznym śnie, który wciągnął w siebie jednostkę moją i twoją, ale też i nas wykrzywił, zapomniał uzupełnić o podstawowe informacje, pozwalające funkcjonować w tym nowym – i kompletnie dziwacznym – świecie, względnie dobrze.
Ale teraz to nie miało znaczenia. Już nie. Bo największe, najciemniejsze z chmur, które zgromadziły się nad naszymi głowami zdawały się rozchodzić i widmo kolejnej burzy zdawało się opuścić nas na tę chwilę. Jak długą? Trudno było powiedzieć. Coś pękło, a może nie tyle co pękło, ale zmieniło się i wyczuwaliśmy to oboje. A ja, jak mocno by nie chciała zaprzeczyć miałam wrażenie, że zmieniłam się ja – zmieniło się moje podejście. Każdy dzień, każda jedna godzina w tym felernym miesiącu przybliżała mnie mozolnie do decyzji, by w końcu wyznać ci swoje uczucia. A jednak milczałam dziś na ten temat jak zaklęta – na ten i na wiele innych. I jednocześnie ogarniała mnie jakaś niezidentyfikowana frustracja, na siebie, na ciebie i na wszystko, bo nie widziałam powodu dlaczego by za to i całego świata nie obwinić.
Uciekłam jak tchórz, którym przecież zdawało mi się być, a zaraz potem wróciłam, jakby nie potrafiąc się zdecydować. A może bardziej nie potrafiąc zrezygnować z ciepłych ramion, znajomego zapachu i mądrego spojrzenia. Łaknęłam go, choćby odrobiny. Potrzebowałam go, dla zaspokojenia niezaspokojonego głodu. Odsuwając rozmowę o wszystkim na potem, które nie zostało w żaden sposób dokładniej doprecyzowane.
Nie potrafiłam zrozumieć do końca co się stało, co wywołało lawinę zdarzeń, co sprawiło że zaatakowałam jak mucha szamocząca się rozpaczliwie, gdy złapano ją na lep – w ostatnich podrygach skrzydeł doszukiwała się ledwie gorejącej możliwości ucieczki z pułapki, która niosła tylko śmierć. I choć nie byłam muchą musiałam czuć się podobnie, przecież w innym wypadku nie zrobiłabym tego. Zwłaszcza tobie.
Na ustach nadal czułam smak zakazanego owocu - twój smak, w miejscach gdzie dotknęły mnie twoje dłonie ciągle pulsowało ciepło. Pragnęłam tego mocno, aż do boleści a gdy sam postanowiłeś mi to dać odrzuciłam prezent. Czego się bałam? Przed czym uciekałam?
Skinęłam lekko głową wiedząc, że to nie wystarczy. Że choć dyskusja na ten temat zdawała się zakończona, to nie doszliśmy do żadnego konsensusu. Każde stało po przeciwnej stronie barykady, swoistego rodzaju wojny na zdania, na to, kto wie lepiej. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że kwestią czasu jest powrót tematu, tak samo jak wiedziałam co chcę i co zamierzam zrobić.
Ale to nie było teraz ważnie. Nie, gdy pozwoliłeś mi ponownie wpaść w swoje ramiona które przez dotyk dodały mi energii, chęci, wiary? Nie, gdy twój oddech zwinnie owinął się wokół czubka mojej głowy. Nie, gdy na tą kolejną, konkretną chwilę byłeś mój. Czasem zdawało mi się, że tylko te chwile sprawiają, że naprawdę żyję.
Przekrzywiłam lekko głowę rozbawiona jego stwierdzeniem, zaraz jednak zmarszczyłam charakterystycznie nos, jakby zastanawiając się, czy mówisz prawdę. Czy poznałbyś mnie, gdybym minęła cię na ulicy z inną twarzą, czy może minął byś kompletnie nie dostrzegając we mnie znajomych cech. Oczy mnie zdradzały, nie mogłam ich zmieniać, tylko… czy znałeś je dostatecznie dobrze by odnaleźć je w innym ciele? Ja twoje znałam na wylot, jedno spojrzenie pozwoliłoby mi wyłapać właściwie z miliona innych, tym podobnych. Jak był z Tobą? – zastanawiałam się unosząc błękitne spojrzenie na twoją twarz, krzyżując wzrok, odwzajemniając uśmiech – tak samo zmęczony. Nie czekałam dłużej, ruszyłam w stronę własnego pokoju prowadząc cię za dłoń za sobą, mimo że znałeś drogę do mojego prywatnego królestwa na pamięć.
I choć dzień zdawał się przypominać dziwaczną sinusoidę niczego więcej nie mogłam sobie życzyć, nie chciałam nawet.
Wszystkiego najlepszego, szepnęłam w głowie unosząc kącik ust do samej siebie.
Sen jak zwykle zgarnął mnie w swoje ramiona szybciej, niż bym chciała.
| zt x2
Ale teraz to nie miało znaczenia. Już nie. Bo największe, najciemniejsze z chmur, które zgromadziły się nad naszymi głowami zdawały się rozchodzić i widmo kolejnej burzy zdawało się opuścić nas na tę chwilę. Jak długą? Trudno było powiedzieć. Coś pękło, a może nie tyle co pękło, ale zmieniło się i wyczuwaliśmy to oboje. A ja, jak mocno by nie chciała zaprzeczyć miałam wrażenie, że zmieniłam się ja – zmieniło się moje podejście. Każdy dzień, każda jedna godzina w tym felernym miesiącu przybliżała mnie mozolnie do decyzji, by w końcu wyznać ci swoje uczucia. A jednak milczałam dziś na ten temat jak zaklęta – na ten i na wiele innych. I jednocześnie ogarniała mnie jakaś niezidentyfikowana frustracja, na siebie, na ciebie i na wszystko, bo nie widziałam powodu dlaczego by za to i całego świata nie obwinić.
Uciekłam jak tchórz, którym przecież zdawało mi się być, a zaraz potem wróciłam, jakby nie potrafiąc się zdecydować. A może bardziej nie potrafiąc zrezygnować z ciepłych ramion, znajomego zapachu i mądrego spojrzenia. Łaknęłam go, choćby odrobiny. Potrzebowałam go, dla zaspokojenia niezaspokojonego głodu. Odsuwając rozmowę o wszystkim na potem, które nie zostało w żaden sposób dokładniej doprecyzowane.
Nie potrafiłam zrozumieć do końca co się stało, co wywołało lawinę zdarzeń, co sprawiło że zaatakowałam jak mucha szamocząca się rozpaczliwie, gdy złapano ją na lep – w ostatnich podrygach skrzydeł doszukiwała się ledwie gorejącej możliwości ucieczki z pułapki, która niosła tylko śmierć. I choć nie byłam muchą musiałam czuć się podobnie, przecież w innym wypadku nie zrobiłabym tego. Zwłaszcza tobie.
Na ustach nadal czułam smak zakazanego owocu - twój smak, w miejscach gdzie dotknęły mnie twoje dłonie ciągle pulsowało ciepło. Pragnęłam tego mocno, aż do boleści a gdy sam postanowiłeś mi to dać odrzuciłam prezent. Czego się bałam? Przed czym uciekałam?
Skinęłam lekko głową wiedząc, że to nie wystarczy. Że choć dyskusja na ten temat zdawała się zakończona, to nie doszliśmy do żadnego konsensusu. Każde stało po przeciwnej stronie barykady, swoistego rodzaju wojny na zdania, na to, kto wie lepiej. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że kwestią czasu jest powrót tematu, tak samo jak wiedziałam co chcę i co zamierzam zrobić.
Ale to nie było teraz ważnie. Nie, gdy pozwoliłeś mi ponownie wpaść w swoje ramiona które przez dotyk dodały mi energii, chęci, wiary? Nie, gdy twój oddech zwinnie owinął się wokół czubka mojej głowy. Nie, gdy na tą kolejną, konkretną chwilę byłeś mój. Czasem zdawało mi się, że tylko te chwile sprawiają, że naprawdę żyję.
Przekrzywiłam lekko głowę rozbawiona jego stwierdzeniem, zaraz jednak zmarszczyłam charakterystycznie nos, jakby zastanawiając się, czy mówisz prawdę. Czy poznałbyś mnie, gdybym minęła cię na ulicy z inną twarzą, czy może minął byś kompletnie nie dostrzegając we mnie znajomych cech. Oczy mnie zdradzały, nie mogłam ich zmieniać, tylko… czy znałeś je dostatecznie dobrze by odnaleźć je w innym ciele? Ja twoje znałam na wylot, jedno spojrzenie pozwoliłoby mi wyłapać właściwie z miliona innych, tym podobnych. Jak był z Tobą? – zastanawiałam się unosząc błękitne spojrzenie na twoją twarz, krzyżując wzrok, odwzajemniając uśmiech – tak samo zmęczony. Nie czekałam dłużej, ruszyłam w stronę własnego pokoju prowadząc cię za dłoń za sobą, mimo że znałeś drogę do mojego prywatnego królestwa na pamięć.
I choć dzień zdawał się przypominać dziwaczną sinusoidę niczego więcej nie mogłam sobie życzyć, nie chciałam nawet.
Wszystkiego najlepszego, szepnęłam w głowie unosząc kącik ust do samej siebie.
Sen jak zwykle zgarnął mnie w swoje ramiona szybciej, niż bym chciała.
| zt x2
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
/4.05.1956
Świat wywracał się do góry nogami.
I było to uczucie, które skradało się na drobnych, nieprzyjemnie łaskoczących nóżkach wzdłuż twojego kręgosłupa, nie wydając jednocześnie żadnego dźwięku. Taka była aktualna rzeczywistość. Życie szło dalej, do przodu, prawie niezakłóconym tempem. Jej troską było kuzynostwo, treningi i zadbanie o to, by kilka lampek francuskiego trunku ukoiło ją do snu, jeśli w tym czasie nie mogła zakraść się do lisiej nory i nawdychać się perfum, które działały na nią podobnie. Ale były te drobne momenty, kiedy spiczaste kończyny zrobiły jeden, fałszywy ruch, wbijając szpileczkę w skórę - zdawało się, że budziłeś się w letargu i wszystko przedstawiało się w innych kolorach. Zaczęło się przecież od niepokoju - od rozmów o końcu znanego porządku. I to się stało. Mówiono też o kolejnej wojnie. Zdarzyło się kilka ataków, które nazwano potem wypadkami. Podobnych zdarzeń było kilka, ale niebezpieczeństwo było niejako wpisane w czasy. Wszyscy jednak zdawali się akceptować taki stan rzeczy - oczywiście, istnieli na świecie oportuniści wykorzystujący sytuację i idealiści, którzy chcieli ją naprawić, ale... ruchy były skrępowane grubą opończą, które krępowały możliwość śmielszych akcji. I były tylko szepty - coraz liczniejsze, coraz bliższe, coraz bardziej zrozumiałe i trafiające do ucha.
Pierwsze głosy dotarły do niej na jesień. Niejednoznaczne, pełne niepokoju i grozy - proroctwa tego, że będzie się źle działo, a znany porządek już nigdy nie powróci. I wtedy niepokój zaczął wolno kiełkować w Osie, każąc jej na nowo przeprowadzić wartościowanie oraz pogląd na ludzi. Kolejne zobaczyła na własne oczy, śledziła z niepokojem w gazecie, podsłuchiwała rozmowy, czytała kolejne ogłoszenia z poszukiwaniem zaginionych bliskich. A potem zaczęła się wdawać w filozoficzne dyskusje. Kwestionować prostotę przedstawianych faktów i dociekać, nieustępliwie doszukując się w tym czegoś więcej, choć pozostawało to poza jej zasięgiem. Kiedy była już blisko, nagle odpowiadała jej jedynie głucha cisza, jakby otoczenie zostało zaklęte milczeniem.
Miała jeden obraz, który najwyraźniej mówił jej o tym, że coś jest nie tak. Nie była ekspertem od pracy aurorów - słyszała, że nie jest to lekka praca, bo przecież kontakt z czarną magią pozostawia swoje piętno, a nierzadko takie spotkania owiane są ryzykiem. Jednak moment, w którym na niezłomnym ciele i nieposzlakowanym uśmiechu odbijają się kolejne ślady zmęczenia, strachu, niepokoju, smutku, złości, bezsilności, dodatkowo przypruszone gasnącą witalnością i entuzjazmem, starzeniem się w zastraszającym tempie - bo żadne oczy trzydziestodwulatka nie wyglądały nigdy na tak mądre, doświadczone i zrezygnowane, zaczynała uznawać to wszystko za dowód tego, że to nie są tylko jej wymysły. Działo się więcej niż to, o czym wiedziała. Rozgrywały się zdarzenia, jakich nie zdołałaby sobie nawet wyobrazić. I sama też wolno milkła, rezygnując z frustracji na brak odpowiedzi na żadne z miliona pytań, oddając się raczej obserwacji i zadbaniu o to, by większa sylwetka na zbyt długo nie wyplątała się z jej uścisków. Puszczała obce dłonie coraz mniej chętnie, choć dalej nie potrafiła przyznać się do tego jak działał na nią dźwięk zamykanych drzwi i jak niszczące było wolne tykanie zegara.
Zagrożenie było coraz bliżej. Odbiło się nawet na jej drużynie, omijając jednak Lovegood szerokim łukiem. Kolejna czarnomagiczna klątwa na kolejnym mugolaku. Jej obojętność topniała, choć słowa wciąż pozastawały ostre. Czy wszyscy już słyszeli jak po ostatnim meczu naskoczyła na kibica z różdżką, bo krzyczał antymugolskie hasła w kierunku jednego z obrońców w jej drużynie? Prawie została zawieszona, ale trener zareagował szybko, wyprowadzając ją z murawy zanim zdołała skupić swoją wściekłość na sędzim. Ale to wszystko dlatego, że to był naprawdę dobry mecz, a udany debiut O'Connora na pozycji obrońcy nie mógł zostać zepsuty przez bezsensowne niskie poczucie własnej wartości sprowokowane idiotami, którzy powtarzali populistyczne hasła.
Do diabła z tym wszystkim!
I potem nadszedł maj. Jakby każde kłamstwo wypowiedziane w ciągu ostatniego roku odbiło się czarnomagiczną czkawką. Chaos. Nieznane. I kolejne zmiany.
Czy Wright naprawdę chciał jej powiedzieć, że nadejdzie kolejna revolta?
Wspięła się po schodach, nie wiedząc czego się właściwie spodziewać. Dlaczego teraz? Dlaczego tak nagle? I o czym, na brodę Merlina, miałby jej chcieć powiedzieć?
Drzwi się uchyliły zanim zdołała wystukać kolejną melodię. Obraz Benjamina kazał jej się zastanowić czy czasem Frederick nie postanowił się do niego upodobnić - w ich oczach odbijała się tak sama, bliźniacza emocja. Obraz nędzy i rozpaczy. A mimo wszystko coś ich pchało do przodu. A Selinę wgłąb pociągnęły odwracająca się, zgarbiona sylwetka, która znikała w cieniu ciemnego mieszkania. Przymknęła za sobą drzwi, czując się najmniej nieswojo, kiedy przywitała ją grobowa cisza. Nawet ściany wyglądały, jakby nosiły znaki wojny, będąc dziwnie osmalonymi. Przejechała nawet palcami po nich, zbierając na opuszki zwęglony popiół.
Podążała za skurczonym olbrzymem w milczeniu, czując, jak tętno jej przyspiesza. Niewiadoma. Czy istniało coś gorszego?
Usiadła przy stole, wwiercając w dawnego kompana wzrok. Zastanawiała się czy powinna przerwać ciszę czy też zaburzy tym dziwny porządek. Ład zdawał się być ostatnio zasobem nieodnawialnym. Ale Ben dosyć jasno się wyraził, że miał jej o czymś powiedzieć.-Co się z tobą stało?-głos sam się przeraził powagi, brzmiąc o wiele ciszej, niby strwożony, kompletnie nieprzystosowany do podobnego tonu.
Świat wywracał się do góry nogami.
I było to uczucie, które skradało się na drobnych, nieprzyjemnie łaskoczących nóżkach wzdłuż twojego kręgosłupa, nie wydając jednocześnie żadnego dźwięku. Taka była aktualna rzeczywistość. Życie szło dalej, do przodu, prawie niezakłóconym tempem. Jej troską było kuzynostwo, treningi i zadbanie o to, by kilka lampek francuskiego trunku ukoiło ją do snu, jeśli w tym czasie nie mogła zakraść się do lisiej nory i nawdychać się perfum, które działały na nią podobnie. Ale były te drobne momenty, kiedy spiczaste kończyny zrobiły jeden, fałszywy ruch, wbijając szpileczkę w skórę - zdawało się, że budziłeś się w letargu i wszystko przedstawiało się w innych kolorach. Zaczęło się przecież od niepokoju - od rozmów o końcu znanego porządku. I to się stało. Mówiono też o kolejnej wojnie. Zdarzyło się kilka ataków, które nazwano potem wypadkami. Podobnych zdarzeń było kilka, ale niebezpieczeństwo było niejako wpisane w czasy. Wszyscy jednak zdawali się akceptować taki stan rzeczy - oczywiście, istnieli na świecie oportuniści wykorzystujący sytuację i idealiści, którzy chcieli ją naprawić, ale... ruchy były skrępowane grubą opończą, które krępowały możliwość śmielszych akcji. I były tylko szepty - coraz liczniejsze, coraz bliższe, coraz bardziej zrozumiałe i trafiające do ucha.
Pierwsze głosy dotarły do niej na jesień. Niejednoznaczne, pełne niepokoju i grozy - proroctwa tego, że będzie się źle działo, a znany porządek już nigdy nie powróci. I wtedy niepokój zaczął wolno kiełkować w Osie, każąc jej na nowo przeprowadzić wartościowanie oraz pogląd na ludzi. Kolejne zobaczyła na własne oczy, śledziła z niepokojem w gazecie, podsłuchiwała rozmowy, czytała kolejne ogłoszenia z poszukiwaniem zaginionych bliskich. A potem zaczęła się wdawać w filozoficzne dyskusje. Kwestionować prostotę przedstawianych faktów i dociekać, nieustępliwie doszukując się w tym czegoś więcej, choć pozostawało to poza jej zasięgiem. Kiedy była już blisko, nagle odpowiadała jej jedynie głucha cisza, jakby otoczenie zostało zaklęte milczeniem.
Miała jeden obraz, który najwyraźniej mówił jej o tym, że coś jest nie tak. Nie była ekspertem od pracy aurorów - słyszała, że nie jest to lekka praca, bo przecież kontakt z czarną magią pozostawia swoje piętno, a nierzadko takie spotkania owiane są ryzykiem. Jednak moment, w którym na niezłomnym ciele i nieposzlakowanym uśmiechu odbijają się kolejne ślady zmęczenia, strachu, niepokoju, smutku, złości, bezsilności, dodatkowo przypruszone gasnącą witalnością i entuzjazmem, starzeniem się w zastraszającym tempie - bo żadne oczy trzydziestodwulatka nie wyglądały nigdy na tak mądre, doświadczone i zrezygnowane, zaczynała uznawać to wszystko za dowód tego, że to nie są tylko jej wymysły. Działo się więcej niż to, o czym wiedziała. Rozgrywały się zdarzenia, jakich nie zdołałaby sobie nawet wyobrazić. I sama też wolno milkła, rezygnując z frustracji na brak odpowiedzi na żadne z miliona pytań, oddając się raczej obserwacji i zadbaniu o to, by większa sylwetka na zbyt długo nie wyplątała się z jej uścisków. Puszczała obce dłonie coraz mniej chętnie, choć dalej nie potrafiła przyznać się do tego jak działał na nią dźwięk zamykanych drzwi i jak niszczące było wolne tykanie zegara.
Zagrożenie było coraz bliżej. Odbiło się nawet na jej drużynie, omijając jednak Lovegood szerokim łukiem. Kolejna czarnomagiczna klątwa na kolejnym mugolaku. Jej obojętność topniała, choć słowa wciąż pozastawały ostre. Czy wszyscy już słyszeli jak po ostatnim meczu naskoczyła na kibica z różdżką, bo krzyczał antymugolskie hasła w kierunku jednego z obrońców w jej drużynie? Prawie została zawieszona, ale trener zareagował szybko, wyprowadzając ją z murawy zanim zdołała skupić swoją wściekłość na sędzim. Ale to wszystko dlatego, że to był naprawdę dobry mecz, a udany debiut O'Connora na pozycji obrońcy nie mógł zostać zepsuty przez bezsensowne niskie poczucie własnej wartości sprowokowane idiotami, którzy powtarzali populistyczne hasła.
Do diabła z tym wszystkim!
I potem nadszedł maj. Jakby każde kłamstwo wypowiedziane w ciągu ostatniego roku odbiło się czarnomagiczną czkawką. Chaos. Nieznane. I kolejne zmiany.
Czy Wright naprawdę chciał jej powiedzieć, że nadejdzie kolejna revolta?
Wspięła się po schodach, nie wiedząc czego się właściwie spodziewać. Dlaczego teraz? Dlaczego tak nagle? I o czym, na brodę Merlina, miałby jej chcieć powiedzieć?
Drzwi się uchyliły zanim zdołała wystukać kolejną melodię. Obraz Benjamina kazał jej się zastanowić czy czasem Frederick nie postanowił się do niego upodobnić - w ich oczach odbijała się tak sama, bliźniacza emocja. Obraz nędzy i rozpaczy. A mimo wszystko coś ich pchało do przodu. A Selinę wgłąb pociągnęły odwracająca się, zgarbiona sylwetka, która znikała w cieniu ciemnego mieszkania. Przymknęła za sobą drzwi, czując się najmniej nieswojo, kiedy przywitała ją grobowa cisza. Nawet ściany wyglądały, jakby nosiły znaki wojny, będąc dziwnie osmalonymi. Przejechała nawet palcami po nich, zbierając na opuszki zwęglony popiół.
Podążała za skurczonym olbrzymem w milczeniu, czując, jak tętno jej przyspiesza. Niewiadoma. Czy istniało coś gorszego?
Usiadła przy stole, wwiercając w dawnego kompana wzrok. Zastanawiała się czy powinna przerwać ciszę czy też zaburzy tym dziwny porządek. Ład zdawał się być ostatnio zasobem nieodnawialnym. Ale Ben dosyć jasno się wyraził, że miał jej o czymś powiedzieć.-Co się z tobą stało?-głos sam się przeraził powagi, brzmiąc o wiele ciszej, niby strwożony, kompletnie nieprzystosowany do podobnego tonu.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Podjęcie tej decyzji nie było łatwe - ale czy cokolwiek w ostatnich, popieprzonych, dniach, takie było? Benjamin miał wrażenie, że tkwi w oku cyklonu, w jakimś dziwnym zawieszeniu pomiędzy kolejnymi uderzeniami tragedii. Ile już ciosów przyjął, ile ciężaru dźwigał na swych barkach - ile istnień odebrał, własnoręcznie lub tylko poprzez podjęte decyzje, które sprowadziły na świat zagładę? Bilans rósł w oczach a z nagłówka każdej z gazet buchały płomienie liczb, danych, statystyk. Tysiące zniszczonych domów, setki anomalii, wyrastających jak spod ziemi w nowych miejscach, dziesiątki rannych i zabitych. Wśród nich Gellert Grindelwald, lecz tylko podobno. Nie mieli dowodu, nie mieli nic, czego mogliby się uchwycić i co mogło zdławić wyrzuty sumienia.
Jeśli Wright po Odsieczy chwiał się na krawędzi szaleństwa, to wraz z pierwszą majową nocą, runął w jej mroki, nawet nie próbując się ratować. Nie sypiał praktycznie wcale i nawet kilka wspaniałych wiadomości - Alex, Tonks, Eileen; wszyscy byli cali a Wilhelminę zamknięto w Azkabanie, chroniąc Londyn przed kolejnymi wybuchami (co z tego, skoro to oni, Gwardziści, wybuchnęli nie tylko stolicę ale i cały kraj) - nie było w stanie wydobyć go z odmętów rozpaczy. Praca także nie stanowiła relaksującej odskoczni: przeklęta, mroczna magia, wydostała się z ziemi akurat w Peak District, zalewając wszystko toksyczną mazią i dymami; smoki słabły, ludzie - jego podwładni - ginęli, próbując opanować chaos.
Czy istniały lepsze okoliczności, by wprowadzić kogoś do Zakonu Feniksa? Wright uśmiechnąłby się do swoich myśli, gdyby w ogóle potrafił unosić kąciki ust ku górze. Całkowicie zapomniał, jak to się robi. Twarz stężała mu w grymasie powagi, nic już nie łagodziło ostrych rysów groźnego brodacza, ale mało się tym przejmował. Nie musiał robić dobrego wrażenia - musiał robić swoje. Czyli to, co najlepsze dla Zakonu Feniksa, nawet jeśli tym najlepszym miała okazać się Selina Lovegood.
Otworzył jej drzwi bez słowa i w milczeniu poprowadził przez osmalony korytarz do kuchni. Louis także zwariował; nie dość, że postradał zmysły ze strachu przed magią, to jeszcze sam tą magią zaczął emanować. Dziwne, że mieszkanie przy James's Street jeszcze stało - pożary, podmuchy wiatrów i inne atrakcje towarzyszyły im każdego dnia - teraz Bott spał, uśpiony podstępnie przemyconym eliksirem, ale nie mogli trzymać go w tym stanie cały czas.
- Mięta czy rumianek? - spytał niczym dobry gospodarz, wstawiając wodę na herbatę. Nie taksował Seliny wzrokiem, nie dawał jej wyboru między ognistą a wódką; zdawał się być w swoim świecie, zamyślony i odległy, i chociaż ubranie skrywało potworne blizny po poparzeniach i śmierci, to i tak wydawał się poturbowany. W końcu odwrócił się od czerwonego czajnika, oparł biodrami o kuchenny blat, zaplótł dłonie na piersi i spojrzał na Lovegood. Spokojnie, trochę smutno, bardzo: przeszywająco. - Anomalia. Wiesz, jak jest - odparł w sumie zgodnie z prawdą; wielu ludzi ucierpiało i chociaż Selina wydawała się nietknięta, ona także emanowała pewnym dotknięciem. - Co sądzisz o ostatnich wydarzeniach? - spytał wprost: musiał ją jeszcze wybadać, upewnić się całkowicie, że można jej zaufać. Że wniosek, do którego doszedł, jest słuszny. Nie poruszał kwestii prywatnych, nie pytał o Harriett, nie pytał o Fredericka - to nie było istotne. To nie było już ważne.
Jeśli Wright po Odsieczy chwiał się na krawędzi szaleństwa, to wraz z pierwszą majową nocą, runął w jej mroki, nawet nie próbując się ratować. Nie sypiał praktycznie wcale i nawet kilka wspaniałych wiadomości - Alex, Tonks, Eileen; wszyscy byli cali a Wilhelminę zamknięto w Azkabanie, chroniąc Londyn przed kolejnymi wybuchami (co z tego, skoro to oni, Gwardziści, wybuchnęli nie tylko stolicę ale i cały kraj) - nie było w stanie wydobyć go z odmętów rozpaczy. Praca także nie stanowiła relaksującej odskoczni: przeklęta, mroczna magia, wydostała się z ziemi akurat w Peak District, zalewając wszystko toksyczną mazią i dymami; smoki słabły, ludzie - jego podwładni - ginęli, próbując opanować chaos.
Czy istniały lepsze okoliczności, by wprowadzić kogoś do Zakonu Feniksa? Wright uśmiechnąłby się do swoich myśli, gdyby w ogóle potrafił unosić kąciki ust ku górze. Całkowicie zapomniał, jak to się robi. Twarz stężała mu w grymasie powagi, nic już nie łagodziło ostrych rysów groźnego brodacza, ale mało się tym przejmował. Nie musiał robić dobrego wrażenia - musiał robić swoje. Czyli to, co najlepsze dla Zakonu Feniksa, nawet jeśli tym najlepszym miała okazać się Selina Lovegood.
Otworzył jej drzwi bez słowa i w milczeniu poprowadził przez osmalony korytarz do kuchni. Louis także zwariował; nie dość, że postradał zmysły ze strachu przed magią, to jeszcze sam tą magią zaczął emanować. Dziwne, że mieszkanie przy James's Street jeszcze stało - pożary, podmuchy wiatrów i inne atrakcje towarzyszyły im każdego dnia - teraz Bott spał, uśpiony podstępnie przemyconym eliksirem, ale nie mogli trzymać go w tym stanie cały czas.
- Mięta czy rumianek? - spytał niczym dobry gospodarz, wstawiając wodę na herbatę. Nie taksował Seliny wzrokiem, nie dawał jej wyboru między ognistą a wódką; zdawał się być w swoim świecie, zamyślony i odległy, i chociaż ubranie skrywało potworne blizny po poparzeniach i śmierci, to i tak wydawał się poturbowany. W końcu odwrócił się od czerwonego czajnika, oparł biodrami o kuchenny blat, zaplótł dłonie na piersi i spojrzał na Lovegood. Spokojnie, trochę smutno, bardzo: przeszywająco. - Anomalia. Wiesz, jak jest - odparł w sumie zgodnie z prawdą; wielu ludzi ucierpiało i chociaż Selina wydawała się nietknięta, ona także emanowała pewnym dotknięciem. - Co sądzisz o ostatnich wydarzeniach? - spytał wprost: musiał ją jeszcze wybadać, upewnić się całkowicie, że można jej zaufać. Że wniosek, do którego doszedł, jest słuszny. Nie poruszał kwestii prywatnych, nie pytał o Harriett, nie pytał o Fredericka - to nie było istotne. To nie było już ważne.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedy ostatni raz widziała Benjamina Wrighta? No tak, rodzinny obiad Lovegoodów. Wtedy też był poważny, ale zupełnie inaczej. Bardziej cichy. Zły. Skruszony powinnością oddania szacunku parze młodej. Zraniony. Wcześniej był to mecz Quidditcha, który zdawał się w nim rozbudzić nieco dawnego płomienia i powróciła jego buńczuczna natura i silny duch. Odkąd rozstał się z Harriett i wyrzucono go z drużyny, był zniszczony, nieustannie pod wpływem szarżującej i buzującej wściekłości, napompowany poczuciem wartości przez alkohol, wytłumiony przez narkotyki lub - wręcz przeciwnie - przezeń pobudzony. Wydawał jej się obrazem nędzy i rozpaczy. Był cieniem siebie do tego stopnia, że było jej go żal - zwyczajnie budził w niej swoistą odrazę, jak słabym stał się człowiekiem. Jak mógł tak bardzo zawieść jej wyidealizowaną kreację jego osoby? W jej oczach zawsze był silny, radosny, bezkompromisowy, nieustannie prący do przodu, wybitny w swojej materii specjalizacji, absolutnie pociągający i niebezpiecznie atrakcyjny. Był pieprzoną gwiazdą, nawet na konstelacji Osy, która mało kogo uważała i poważała.
Myliła się. O ile wcześniej nazywała go cieniem, to dziś był dosłownie przezroczysty. Połowa człowieka, którego znała. Chudszy, zgarbiony, pozbawiony tej szarmanckiej pewności siebie, a uzbrojony "jedynie" w groźną, brutalną i zapewne bezlitosną obojętność, która zdawała się kierować jakimiś surowymi zasadami. To było chyba najlepsze określenie jego obecnego stanu - surowy. Jego oczy zgasły, tracąc dawny blask, zdawały się odległe, a jednocześnie bardzo przyziemne i niesamowicie czujne. Jak można było być tak zrezygnowanym, a uważnym jednocześnie? Wyglądał jak ktoś, kto walczył z góry przegraną bitwę o własne)?) ideały. Benjamin Wright nigdy zdawał się nie mieć większych aspiracji od dobrego wpierdolu, pieprzenia, żarcia, picia i własnego życia. I nie musiał mieć - świetnie sprawdzał się w swojej prozaicznej roli.
Dlaczego teraz zdawało się, że grał o coś więcej?
Nie był już człowiekiem, któremu potknęła się noga i całe życie wywróciło się do góry nogami. Porażka, wściekłość, wstyd, złamane serce, kolejna dawka adrenaliny czy czymkolwiek się dotychczas żywił - zdawały się odejść w zapomnienie. Jego wzrok wypatrywał jakiegoś punktu i nie było to już własne odbicie.
Dlatego ucichła. Zmiany wprawiały ją w odrętwienie.
-To i to brzmi tak samo źle.-stwierdziła na tą niepotrzebną kurtuazję, pozostawiając mu prawo do zadecydowania za nią - lub obycia się bez gorzkiego naparu.
Nigdy nie bała się jego spojrzenia - często wręcz zachowywała się jak paw, pusząc się wtedy dumnie, działając na przekór. Teraz siedziała jednak bezruchu, odwzajemniając spojrzenie. Pokręciła wolno głową.-Właściwie to zdaje się, że nie wiem.-zauważyła, nie mając jednak odwagi wpleść w ton głosu lekkości, jakby przygnieciona ciężkim wzrokiem swojego rozmówcy.
Uniosła brwi już bez kozery, nie udając, że jej nie obruszyło i nie zdziwiło to pytanie. Chciał jej o czymś powiedzieć. Dlaczego więc pytał o sytuację polityczną?
-Pytasz czy szykowałam już listę zaklęć na puszczenie Londynu w ruinę czy o to jak dobrze mi się śpi ze świadomością, że nie mogę zaufać nawet własnej różdżce, bo dzieją się rzeczy, które nie mają żadnego wytłumaczenia, bez... większych ostrzeżeń.-zapytała, sarkając czysto instynktownie, nieco obronnie, nie mogąc dojść do powodu dla którego po obopólnej niesprecyzowanej niechęci nagle siadają przy herbacie do rozmów o poglądach ogólnoświatowych.-A może tobie też nie dają spokoju nieustanne szepty? Niekończący się niepokój? Wzburzająca bezradność? Jakbyś był tylko nieistotnym pioneczkiem na dużej planszy, na której toczy się gra, o której nie masz pojęcia...-pochyliła się nad stołem, mrużąc oczy, powstrzymując się w ostatniej chwili przed wyjawieniem mu każdej przesłanki, która świadczyła o tym, że coś się dzieje poza tym, o czym byli informowani.
Myliła się. O ile wcześniej nazywała go cieniem, to dziś był dosłownie przezroczysty. Połowa człowieka, którego znała. Chudszy, zgarbiony, pozbawiony tej szarmanckiej pewności siebie, a uzbrojony "jedynie" w groźną, brutalną i zapewne bezlitosną obojętność, która zdawała się kierować jakimiś surowymi zasadami. To było chyba najlepsze określenie jego obecnego stanu - surowy. Jego oczy zgasły, tracąc dawny blask, zdawały się odległe, a jednocześnie bardzo przyziemne i niesamowicie czujne. Jak można było być tak zrezygnowanym, a uważnym jednocześnie? Wyglądał jak ktoś, kto walczył z góry przegraną bitwę o własne)?) ideały. Benjamin Wright nigdy zdawał się nie mieć większych aspiracji od dobrego wpierdolu, pieprzenia, żarcia, picia i własnego życia. I nie musiał mieć - świetnie sprawdzał się w swojej prozaicznej roli.
Dlaczego teraz zdawało się, że grał o coś więcej?
Nie był już człowiekiem, któremu potknęła się noga i całe życie wywróciło się do góry nogami. Porażka, wściekłość, wstyd, złamane serce, kolejna dawka adrenaliny czy czymkolwiek się dotychczas żywił - zdawały się odejść w zapomnienie. Jego wzrok wypatrywał jakiegoś punktu i nie było to już własne odbicie.
Dlatego ucichła. Zmiany wprawiały ją w odrętwienie.
-To i to brzmi tak samo źle.-stwierdziła na tą niepotrzebną kurtuazję, pozostawiając mu prawo do zadecydowania za nią - lub obycia się bez gorzkiego naparu.
Nigdy nie bała się jego spojrzenia - często wręcz zachowywała się jak paw, pusząc się wtedy dumnie, działając na przekór. Teraz siedziała jednak bezruchu, odwzajemniając spojrzenie. Pokręciła wolno głową.-Właściwie to zdaje się, że nie wiem.-zauważyła, nie mając jednak odwagi wpleść w ton głosu lekkości, jakby przygnieciona ciężkim wzrokiem swojego rozmówcy.
Uniosła brwi już bez kozery, nie udając, że jej nie obruszyło i nie zdziwiło to pytanie. Chciał jej o czymś powiedzieć. Dlaczego więc pytał o sytuację polityczną?
-Pytasz czy szykowałam już listę zaklęć na puszczenie Londynu w ruinę czy o to jak dobrze mi się śpi ze świadomością, że nie mogę zaufać nawet własnej różdżce, bo dzieją się rzeczy, które nie mają żadnego wytłumaczenia, bez... większych ostrzeżeń.-zapytała, sarkając czysto instynktownie, nieco obronnie, nie mogąc dojść do powodu dla którego po obopólnej niesprecyzowanej niechęci nagle siadają przy herbacie do rozmów o poglądach ogólnoświatowych.-A może tobie też nie dają spokoju nieustanne szepty? Niekończący się niepokój? Wzburzająca bezradność? Jakbyś był tylko nieistotnym pioneczkiem na dużej planszy, na której toczy się gra, o której nie masz pojęcia...-pochyliła się nad stołem, mrużąc oczy, powstrzymując się w ostatniej chwili przed wyjawieniem mu każdej przesłanki, która świadczyła o tym, że coś się dzieje poza tym, o czym byli informowani.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Miał gdzieś, jak wygląda, i tak samo miał gdzieś, jak wygląda Selina - a to drugie mocno wskazywało na jego bezduszny, beznadziejny, depresyjny stan. Mogłaby pojawić się w przytulnej kuchni całkowicie nago, mogłaby przywlec się tutaj w starej koszuli Fredericka, poplamionej ognistą, mogłaby dokuśtykać tu nawet bez nogi: niezbyt by się tym przejął. Nawet kaleka mogła być przydatna, a przecież dlatego ją tutaj zaprosił. Dlatego widział ją jako część sprawy, za którą gotów był oddać życie. Dlatego, po zaciekłej batalii, stoczonej we własnej głowie, w ogóle do niej napisał.
Czuł się dziwnie. Nigdy wcześniej nie myślał tak wiele, nie analizował tylu czynników, nie badał przeszłości ani nie wypatrywał przyszłości, starając się upchnąć złotowłosą Osę w konkretnych ramach. Znał ją od lat, nie pamiętał już ich pierwszego spotkania - a z pewnością należało do tych wybuchowych, które odpryskują złotą emalią na pierwsze strony plotkarskich gazet - a te ostatnie nie należały do najprzyjemniejszych, jednak prywatne animozje nie były teraz istotne. Liczyła się tylko siła, podyktowana liczebnością, a jakże - musieli zastąpić tych, którzy odeszli - ale także jakością. A bez wątpienia napompowana skrajnymi emocjami Lovegood mogła pochwalić się zauważalną czarodziejską mocą. Nieugięta, zawsze na czele peletonu, zawsze potrafiąca postawić się przeciwnościom losu, zawsze waleczna, do ostatniej kropli krwi i wycharczanego zdania. Była wojowniczką - należało więc nadać jej wojnie ze światem odpowiedni charakter, pokazać, że boksowanie się z własnymi demonami jest stratą czasu. Prawdziwy wróg był gdzieś indziej i zagrażał wszystkiemu, co pokochała.
Widział w niej tę niezgodę, nawet jeśli ukrywała ją za fasadą zgorzkniałego sarkazmu. Niedawno znajdywał się w tej samej farsie, ba, nawet teraz, obserwując ją w tej ciepłej kuchni, wyczuwał od niej te same fale bezradności pomieszane z wściekłością, które doprowadziły go do Zakonu Feniksa. Uśmiechnął się lekko, sam do siebie, lecz był to uśmiech potwornie smutny. Ile minęło od beztroskich świąt, spędzonych wśród nowej rodziny? Ile osób zginęło od tamtej pory? Ile jeszcze zginie i kiedy? Nie miał wyrzutów sumienia, że wciąga w tę walkę Selinę, rozumiał też, dlaczego nie zrobił tego Frederick. Chciał ją ochronić, ale na to było już za późno: jeśli nie przejmą kontroli nad tym wulkanem energii, jeśli nie ukierunkują złości i niezgody na to, co szalało destrukcyjną burzą dookoła - oby nie dowiedziała się szybko, kto ją wywołał - stracą ją bezpowrotnie. Obydwaj. Decyzja dojrzewała w nim od dawna, właściwie od momentu, w którym otrzymał drugą szansę, ale ostatnie wydarzenia tylko przyśpieszyły proces myślowy, finalizujący się w pachnącej miętą kuchni.
Bez słowa zalał obydwa kubki wrzątkiem, jeden - potwornie obtłuczony; Louis opanował telekinezę do perfekcji - stawiając przed Seliną. Sam zasiadł na krześle na przeciwko; usiadł z głośnym westchnięciem, ciągle czuł się poobijany, poparzony, potłuczony - niemożliwe, że kiedyś narzekał na złamanie z przemieszczeniem. Sarkazm padający z ust Lovegood paradoksalnie nie pokrzyżował mu planów. Znów: znał ją. I znał siebie, doskonale pamiętając jak początkowo reagował na szaleństwa Gellerta, chroniąc się kpiną przed bezradnością. Już nie musiał - i nie miał siły - tego robić. Posłał blondynce kolejne uważne spojrzenie, w milczeniu ważąc słowa.
- Nie musisz być bezradna - odpowiedział powoli, unosząc kubek do ust. Wypił łyk wrzątku nawet się nie skrzywiwszy. - Nie musisz słuchać szeptów, możesz słyszeć śpiew - śpiew feniksa, to on doprowadził go z powrotem do Zakonu, to on dał mu nadzieję, to on dał mu drugą szansę, to on utrzymywał go jeszcze przy życiu, dając siłę do walczenia dalej, pomimo porażek, które ponosili. Zaśmiał się cicho i smutno; być może brzmiał odrobinę wariacko. Powinien się streszczać a nie ponosić żałosnej nostalgii. - Możesz wejść na szachownicę wiedząc, co się na niej dzieje - przynajmniej w pewnym sensie; oni także błądzili we mgle, ale mgle znajomej, bardziej przejrzystej niż ta, spowijająca przypadkowe ofiary. - Ale będzie wymagało to poświęcenia i odwagi - dodał w końcu nieco bardziej rzeczowo, spoglądając na nią znad parującego kubka. - Istnieje siła, która zwalczy tych zabijających niewinnych, odpowiadających za okropieństwa zadawane mugolom; tych pragnących wprowadzić terror i potworności czarnej magii - poinformował ją cicho, uważnie obserwując jej reakcję. Musiała wiedzieć, że to nie czas na żarty - i nie czas na zabawę w kotka i myszkę z własnymi niepokojami. To także nas dotyczy. To dotyczy Harriett i jej syna, półkrwi. To dotyczy naszych wspólnych przyjaciół. Co o tym sądzisz, Selino? O czym teraz myślisz?
Czuł się dziwnie. Nigdy wcześniej nie myślał tak wiele, nie analizował tylu czynników, nie badał przeszłości ani nie wypatrywał przyszłości, starając się upchnąć złotowłosą Osę w konkretnych ramach. Znał ją od lat, nie pamiętał już ich pierwszego spotkania - a z pewnością należało do tych wybuchowych, które odpryskują złotą emalią na pierwsze strony plotkarskich gazet - a te ostatnie nie należały do najprzyjemniejszych, jednak prywatne animozje nie były teraz istotne. Liczyła się tylko siła, podyktowana liczebnością, a jakże - musieli zastąpić tych, którzy odeszli - ale także jakością. A bez wątpienia napompowana skrajnymi emocjami Lovegood mogła pochwalić się zauważalną czarodziejską mocą. Nieugięta, zawsze na czele peletonu, zawsze potrafiąca postawić się przeciwnościom losu, zawsze waleczna, do ostatniej kropli krwi i wycharczanego zdania. Była wojowniczką - należało więc nadać jej wojnie ze światem odpowiedni charakter, pokazać, że boksowanie się z własnymi demonami jest stratą czasu. Prawdziwy wróg był gdzieś indziej i zagrażał wszystkiemu, co pokochała.
Widział w niej tę niezgodę, nawet jeśli ukrywała ją za fasadą zgorzkniałego sarkazmu. Niedawno znajdywał się w tej samej farsie, ba, nawet teraz, obserwując ją w tej ciepłej kuchni, wyczuwał od niej te same fale bezradności pomieszane z wściekłością, które doprowadziły go do Zakonu Feniksa. Uśmiechnął się lekko, sam do siebie, lecz był to uśmiech potwornie smutny. Ile minęło od beztroskich świąt, spędzonych wśród nowej rodziny? Ile osób zginęło od tamtej pory? Ile jeszcze zginie i kiedy? Nie miał wyrzutów sumienia, że wciąga w tę walkę Selinę, rozumiał też, dlaczego nie zrobił tego Frederick. Chciał ją ochronić, ale na to było już za późno: jeśli nie przejmą kontroli nad tym wulkanem energii, jeśli nie ukierunkują złości i niezgody na to, co szalało destrukcyjną burzą dookoła - oby nie dowiedziała się szybko, kto ją wywołał - stracą ją bezpowrotnie. Obydwaj. Decyzja dojrzewała w nim od dawna, właściwie od momentu, w którym otrzymał drugą szansę, ale ostatnie wydarzenia tylko przyśpieszyły proces myślowy, finalizujący się w pachnącej miętą kuchni.
Bez słowa zalał obydwa kubki wrzątkiem, jeden - potwornie obtłuczony; Louis opanował telekinezę do perfekcji - stawiając przed Seliną. Sam zasiadł na krześle na przeciwko; usiadł z głośnym westchnięciem, ciągle czuł się poobijany, poparzony, potłuczony - niemożliwe, że kiedyś narzekał na złamanie z przemieszczeniem. Sarkazm padający z ust Lovegood paradoksalnie nie pokrzyżował mu planów. Znów: znał ją. I znał siebie, doskonale pamiętając jak początkowo reagował na szaleństwa Gellerta, chroniąc się kpiną przed bezradnością. Już nie musiał - i nie miał siły - tego robić. Posłał blondynce kolejne uważne spojrzenie, w milczeniu ważąc słowa.
- Nie musisz być bezradna - odpowiedział powoli, unosząc kubek do ust. Wypił łyk wrzątku nawet się nie skrzywiwszy. - Nie musisz słuchać szeptów, możesz słyszeć śpiew - śpiew feniksa, to on doprowadził go z powrotem do Zakonu, to on dał mu nadzieję, to on dał mu drugą szansę, to on utrzymywał go jeszcze przy życiu, dając siłę do walczenia dalej, pomimo porażek, które ponosili. Zaśmiał się cicho i smutno; być może brzmiał odrobinę wariacko. Powinien się streszczać a nie ponosić żałosnej nostalgii. - Możesz wejść na szachownicę wiedząc, co się na niej dzieje - przynajmniej w pewnym sensie; oni także błądzili we mgle, ale mgle znajomej, bardziej przejrzystej niż ta, spowijająca przypadkowe ofiary. - Ale będzie wymagało to poświęcenia i odwagi - dodał w końcu nieco bardziej rzeczowo, spoglądając na nią znad parującego kubka. - Istnieje siła, która zwalczy tych zabijających niewinnych, odpowiadających za okropieństwa zadawane mugolom; tych pragnących wprowadzić terror i potworności czarnej magii - poinformował ją cicho, uważnie obserwując jej reakcję. Musiała wiedzieć, że to nie czas na żarty - i nie czas na zabawę w kotka i myszkę z własnymi niepokojami. To także nas dotyczy. To dotyczy Harriett i jej syna, półkrwi. To dotyczy naszych wspólnych przyjaciół. Co o tym sądzisz, Selino? O czym teraz myślisz?
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Patrzyła, jak pożerają go własne myśli. Bił się sam ze sobą na nieznany jej temat, pozostając jednocześnie dziwnie niewzruszonym na jej obecność. Czuła się dziwnie. Miał jakiś c e l, ale odwlekał przedstawienie jej powodu, dla którego ją tutaj sprowadził. Kierowało nim coś, co kazało zapomnieć o ich prywatnych resentymentach i ona sama też dała się wciągnąć w tą abstrakcyjną, pompatyczną atmosferę pełną refleksji i obcego spojrzenia - jakby wyszli ze swoich ciał i obserwowali to z boku, pozbawieni afektów.
Z ostrożnością obróciła kubek w palcach, kiedy został przed nią postawiony. Zapach surowych ziół ją nieco skrzywił - Aaron zawsze oferował jej bardziej wysublimowane mieszanki dla jej rozkapryszonych kubków smakowych. Straciła kilka sekund na badanie postrzępionej faktury ceramiki, którą trzymała w dłoniach. Przyjemnie parzyła skórę. Uniosła wzrok, kiedy przebudziły ją pierwsze słowa. Ofiarował jej w nich niemalże obietnicę spełnienia marzeń ze snów. Czego innego chciała Selina Lovegood niż posiadania wpływu na otoczenie? Potrzebowała czuć kontrolę, by czuć się bezpiecznie. Znaczyć, by istnieć. Kupił ją pierwszym zdaniem, ofiarując głodnemu chleb. Chciała słuchać dalej.
-Śpiew?-nie była osobą, która podobne dziwactwo wybaczyłaby łatwo i pozwoliła rozmówcy zbiec skrępowanym parsknięciem śmiechu. Benjamin Wright nigdy nie był szaleńcem - i albo zaczął używać bardzo nietrafnych metafor albo ktoś nieźle zamieszał mu w głowie. To nie był sposób, w jaki kiedykolwiek formułował myśli.
Zdawał się spostrzec, że patetyczne słownictwo nie zabierze go zbyt daleko, bo wrócił do wizji, która nęciła ją najmocniej. Szachownica. Dwa kolory - dwie strony konfliktu. Czy smokolog także miał zamiar rysować przed nią nieuchronność zbliżającej się wojny? Wisi ona w powietrzu. Usłyszała już to w pewien jesienny, błotnisty poranek. Mówiono jej też o zbliżającej się zagładzie. O mydleniu oczu. O prawdzie, o której nikt nie mówił na głos. Widziała strach, który nie pozwalał ludziom rozmawiać swobodnie i otwarcie. I brak zaufania, by podzielić się tym, co ich dręczyło.
-Nawet jeśli ukryjesz się przed deszczem, burza dalej będzie grzmieć. Zmokniemy wszyscy.*-zacytowała pierwszego siewce niepokoju, którego zdania rozbudzały w niej strach i kazały nie spać po nocach, rozważając na nowo znaczenie każdej wypowiedzianej sentencji, kiedy prawie-olbrzym wspomniał o poświęceniu i odwadze.-O jakim poświęceniu mówisz? Jakiej cenie?-zapytała cicho, nie zwracając nawet uwagi na szuranie krzesła, kiedy przysuwała się bliżej, jakby instynktownie wiedząc, że należy ściszyć ton do szeptu. Zupełnie tak, jakby ktoś miał ich podsłuchać.
Zamrugała, trawiąc przez moment co jej właśnie powiedział.
-Siła?-powtórzyła głucho, przeczesując pamięć w poszukiwaniu magii, która przeciwważyłaby czarną. Dopiero po chwili umysł podsunął jej inną odpowiedź na to, za czym mogła stać ta siła. Chodziło o stronę konfliktu, a nie żadne magiczne rozwiązanie konfliktu.
Patrzyła w milczeniu, nie mogąc nic poradzić na szybciej unoszącą się klatkę piersiową.-Mówisz o otwartej walce.-stwierdziła ostrożnie, po chwili zastanowienia. Wpatrywała się w jego oczy, szukając potwierdzenia.-Ale z kim? Grindewald zniknął. Te... anomalie, ktoś za nimi stoi, tak?-marszczyła brwi, gładko przechodząc do pragmatycznych problemów - czy walka dalej była konieczna? Czy źle interpretowała wroga?-Ben, wiesz, że zrobię wszystko, by Hattie...-podjęła po chwili, w nagłym impulsie łapiąc go za przegub.-...zrobię wszystko, by była bezpieczna.-wycofała się, gdy zdała sobie sprawę z gestu, kończąc myśl.
Bo nie była w stanie mówić wielkopomnych idealizmów na temat tego, co czuła, gdy patrzyła na dziejącą się niesprawiedliwość i cierpienie. Nie posiadała w słowniku wyrazów, które mogły odzwierciedlić jej niezrozumienie. Odczuwała konflikt. Zwyczajnie nie pojmowała dziejących się zbrodni, choć sama nie należała do najbardziej delikatnych osób.
*poezja Garreta Weasleya w listach do Seliny
Z ostrożnością obróciła kubek w palcach, kiedy został przed nią postawiony. Zapach surowych ziół ją nieco skrzywił - Aaron zawsze oferował jej bardziej wysublimowane mieszanki dla jej rozkapryszonych kubków smakowych. Straciła kilka sekund na badanie postrzępionej faktury ceramiki, którą trzymała w dłoniach. Przyjemnie parzyła skórę. Uniosła wzrok, kiedy przebudziły ją pierwsze słowa. Ofiarował jej w nich niemalże obietnicę spełnienia marzeń ze snów. Czego innego chciała Selina Lovegood niż posiadania wpływu na otoczenie? Potrzebowała czuć kontrolę, by czuć się bezpiecznie. Znaczyć, by istnieć. Kupił ją pierwszym zdaniem, ofiarując głodnemu chleb. Chciała słuchać dalej.
-Śpiew?-nie była osobą, która podobne dziwactwo wybaczyłaby łatwo i pozwoliła rozmówcy zbiec skrępowanym parsknięciem śmiechu. Benjamin Wright nigdy nie był szaleńcem - i albo zaczął używać bardzo nietrafnych metafor albo ktoś nieźle zamieszał mu w głowie. To nie był sposób, w jaki kiedykolwiek formułował myśli.
Zdawał się spostrzec, że patetyczne słownictwo nie zabierze go zbyt daleko, bo wrócił do wizji, która nęciła ją najmocniej. Szachownica. Dwa kolory - dwie strony konfliktu. Czy smokolog także miał zamiar rysować przed nią nieuchronność zbliżającej się wojny? Wisi ona w powietrzu. Usłyszała już to w pewien jesienny, błotnisty poranek. Mówiono jej też o zbliżającej się zagładzie. O mydleniu oczu. O prawdzie, o której nikt nie mówił na głos. Widziała strach, który nie pozwalał ludziom rozmawiać swobodnie i otwarcie. I brak zaufania, by podzielić się tym, co ich dręczyło.
-Nawet jeśli ukryjesz się przed deszczem, burza dalej będzie grzmieć. Zmokniemy wszyscy.*-zacytowała pierwszego siewce niepokoju, którego zdania rozbudzały w niej strach i kazały nie spać po nocach, rozważając na nowo znaczenie każdej wypowiedzianej sentencji, kiedy prawie-olbrzym wspomniał o poświęceniu i odwadze.-O jakim poświęceniu mówisz? Jakiej cenie?-zapytała cicho, nie zwracając nawet uwagi na szuranie krzesła, kiedy przysuwała się bliżej, jakby instynktownie wiedząc, że należy ściszyć ton do szeptu. Zupełnie tak, jakby ktoś miał ich podsłuchać.
Zamrugała, trawiąc przez moment co jej właśnie powiedział.
-Siła?-powtórzyła głucho, przeczesując pamięć w poszukiwaniu magii, która przeciwważyłaby czarną. Dopiero po chwili umysł podsunął jej inną odpowiedź na to, za czym mogła stać ta siła. Chodziło o stronę konfliktu, a nie żadne magiczne rozwiązanie konfliktu.
Patrzyła w milczeniu, nie mogąc nic poradzić na szybciej unoszącą się klatkę piersiową.-Mówisz o otwartej walce.-stwierdziła ostrożnie, po chwili zastanowienia. Wpatrywała się w jego oczy, szukając potwierdzenia.-Ale z kim? Grindewald zniknął. Te... anomalie, ktoś za nimi stoi, tak?-marszczyła brwi, gładko przechodząc do pragmatycznych problemów - czy walka dalej była konieczna? Czy źle interpretowała wroga?-Ben, wiesz, że zrobię wszystko, by Hattie...-podjęła po chwili, w nagłym impulsie łapiąc go za przegub.-...zrobię wszystko, by była bezpieczna.-wycofała się, gdy zdała sobie sprawę z gestu, kończąc myśl.
Bo nie była w stanie mówić wielkopomnych idealizmów na temat tego, co czuła, gdy patrzyła na dziejącą się niesprawiedliwość i cierpienie. Nie posiadała w słowniku wyrazów, które mogły odzwierciedlić jej niezrozumienie. Odczuwała konflikt. Zwyczajnie nie pojmowała dziejących się zbrodni, choć sama nie należała do najbardziej delikatnych osób.
*poezja Garreta Weasleya w listach do Seliny
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Rozmowy z Seliną nigdy nie należały do łatwych. Sprzeczali się, przerzucali nieporozumieniami, irytowali się wzajemnie z namiętnym przekonaniem o własnej racji - prowokowali do przekraczania własnych granic i nie przejmowali się ewentualnymi zranieniami, zadanymi drugiej stronie: wszystko to jednak z dziwaczną, trudną do określenia czułością. Nawet, gdy łamał jej rękę, okazywał jej przecież nieziemską wrażliwość. Dorósł jednak, już nie był tamtym lekkomyślnym chłopcem, sądzącym, że uda mu się utopić smutki w alkoholu albo przysypać je górą narkotyków. Przypadkowi ludzie, przypadkowe znajomości także nie były wyjściem; nie pomagał sobie a wręcz przeciwnie, ześlizgiwał się spiralą w dół, boleśnie lądując w wykopanym własnoręcznie, śmierdzącym dołem.
Wyszedł z niego, dostał drugą szansę i teraz chciał dać tę szansę także Selinie. Szansę na wykorzystanie jej siły i sprytu; znajomości ze świata; zajadłości w konflikcie, postawienia siebie na szali, by ochronić najbliższych, nawet kosztem samej siebie. Nie wątpił, że Lovegood była cennym sprzymierzeńcem, takim, który odda sprawie całą siebie, złoży ofiarę całopalną, poświęci się, nie mogą czekać biernie. Chciała działać, kierować wirem nieprzewidzianych spraw, przynosić sprawiedliwość, wymierzaną własną ręką - mógł jej to dać. I mógł dać jej także nadzieję na to, że doczeka swojego szczęśliwego zakończenia - choć był świadomy, że on sam nie dotrwa, by go obejrzeć. Trudno, nie napawało go to już rozpaczą: potrzebowali kolejnych oddanych sprawie Zakonników, silnych, potrafiących miotać klątwami - a widział Selinę w wielu wymagających szaleńczej odwagi akcjach, ba, widział jej mocnego patronusa.
Widział też - jej smutek i strach, miłość do Harriett, nieugiętość. Widział to wcześniej i widział to teraz, gdy bez słowa przyglądał się siedzącej naprzeciwko złotowłosej, dziwnie poruszonej, dalej emanującej wyładowaniami drobnych złośliwości, ale jednak przejętej tym, co miał jej do powiedzenia. Zignorował retoryczne pytanie o śpiew, sama go usłyszy, już wkrótce, stojąc w deszczu, w środku potężnej nawałnicy. Nie włamywał się do listów Garretta, nie wiedział o czym mówi, w innej sytuacji uznałby to za takie same brednie, jak wspomniany przez siebie śpiew - ale Zakon nauczył go uważności na drobne znaki. Kiwnął tylko głową, nie odbierając jej jako metafory, a jako rzeczywistość.
- Najwyższej - odparł po prostu, nie mamiąc jej drobnostkami, które będzie musiała oddać. Jeśli zechce przyłączyć się do Zakonu, musiała wiedzieć z jakim wiąże się to ryzykiem. - Twój czas, twoje relacje, twoje życie - uściślił beznamiętnie, uśmiechając się jednak dziwnie, krzywo. Spójrz na mnie, poświęciłem to wszystko - mam się doprawdy doskonale i ciągle chodzę po tym świecie, to nic, że pusty w środku, targany jedynie gniewem, rozpaczą i wiarą w to, że doprowadzimy świat do porządku. Znów zamilkł, wzdychając tylko ciężko, gdy wspomniała Grindelwalda. Drażliwy temat. Drażliwy koniec świata, jaki sprowadzili na tych, których przyrzekli chronić. Musiał to ubrać w odpowiednie słowa, a przychodziło mu to z trudem; nie potrafił przemawiać ani przekazywać myśli tak, by były w pełni zrozumiałe, dlatego zacisnął usta a na jego twarzy wymalowały się intensywne procesy myślowe - przerwane mocnym dotykiem.
Zerknął w dół, na palce zaciśnięte na jego nadgarstku, później przenosząc wzrok na odsłoniętą twarz. Harriett. Na jego twarzy nie pojawił się żaden grymas, żadne skrzywienie, a żółć tylko trochę podjechała do gardła - dobrze. Widocznie okropne tragedie, które dotknęły ich ostatnio, nieco zmniejszyły ból, jaki czuł na samo wspomnienie półwili. Może za kilka miesięcy zdoła myśleć o niej bez zaciśniętych pięści i szybciej bijącego serca.
- To, o czym ci powiem, nie może dotrzeć do innych uszu. Nie może dotrzeć do twojej rodziny. Nie może dotrzeć do Harriett - zaczął więc od najważniejszego, od dyskrecji: nie mogli pozwolić sobie teraz na pomyłki. Już raz wpuścili w swe szeregi żmiję, to nie mogło się powtórzyć - ale ufał Selinie. Była wściekła, zagorzała i okropna, ale boleśnie szczera. - Istnienie Zakonu Feniksa, założonego w ubiegłym roku przez Dumbledore'a - pokręcił lekko głową, by mu nie przerywała, słysząc o martwym profesorze - musi pozostać sekretem. Przeciwstawiamy się zwolennikom Grindelwalda i wszystkim, którzy dążą do zniszczenia i wprowadzenia potwornych, nienawistnych porządków - kontynuował, żałując, że nie posiada daru pięknej, rzeczowej mowy, że nie może przedstawić mu tego tak, jak zrobiłby to Garrett albo Hereward. - Istnieje jeszcze coś, trzecia siła, mogąca przynieść terror okropniejszy od tego, za którym stał Grindelwald - dodał, nie odejmując ręki od jej uścisku. Patrzył jednak prosty w oczy Seliny, uważnie i niemal bez mrugnięcia, przekazując jej tym spokojnym, ale naznaczonym cierpieniem wzrokiem więcej, niż mógł przekazać słowami. Powagę sprawy, powagę tego, z czym przyszło im walczyć. - Walczymy wieloma sposobami, są wśród nas alchemicy, uzdrowiciele, są zwykli ludzie, są aurorzy: wszystkim nam zależy na sprawiedliwości i pokoju, na tym, by ochronić najsłabszych i by zrobić wszystko, by ten koszmar się skończył - gdybyś tylko wiedziała, co zrobili osobom pochodzenia mugolskiego, gdybyś tylko wiedziała, co zrobiono tym dzieciom, zamkniętym na Wyspie Rzeźb, gdybyś tylko wiedziała ile krwi niewinnych spłynęło już do Tamizy tej wiosny. Na jego twarzy wykwitł wyraz bólu, ale i determinacji. - Wierzę, że temu podołasz - dodał już ciszej, nagle odwzajemniając uścisk chropowatej, dużej dłoni: tym razem nie z zamiarem złamania jej kości. - Ryzyko, jakie podejmujemy, jest...duże. Wielu zginęło w tej walce - podsumował optymistycznie chcąc, by wiedziała, czego się podejmuje, by znała wszystkie niebezpieczeństwa. Ale o jednym zapomniał; na jego twarzy wykwitło coś pomiędzy uśmiechem a grymasem bólu. - Freddie jest jednym z nas - poinformował z cichym westchnieniem. A więc teraz wiesz wszystko, Selino - możesz dołączyć do naszego pokracznego tańca ze śmiercią.
Wyszedł z niego, dostał drugą szansę i teraz chciał dać tę szansę także Selinie. Szansę na wykorzystanie jej siły i sprytu; znajomości ze świata; zajadłości w konflikcie, postawienia siebie na szali, by ochronić najbliższych, nawet kosztem samej siebie. Nie wątpił, że Lovegood była cennym sprzymierzeńcem, takim, który odda sprawie całą siebie, złoży ofiarę całopalną, poświęci się, nie mogą czekać biernie. Chciała działać, kierować wirem nieprzewidzianych spraw, przynosić sprawiedliwość, wymierzaną własną ręką - mógł jej to dać. I mógł dać jej także nadzieję na to, że doczeka swojego szczęśliwego zakończenia - choć był świadomy, że on sam nie dotrwa, by go obejrzeć. Trudno, nie napawało go to już rozpaczą: potrzebowali kolejnych oddanych sprawie Zakonników, silnych, potrafiących miotać klątwami - a widział Selinę w wielu wymagających szaleńczej odwagi akcjach, ba, widział jej mocnego patronusa.
Widział też - jej smutek i strach, miłość do Harriett, nieugiętość. Widział to wcześniej i widział to teraz, gdy bez słowa przyglądał się siedzącej naprzeciwko złotowłosej, dziwnie poruszonej, dalej emanującej wyładowaniami drobnych złośliwości, ale jednak przejętej tym, co miał jej do powiedzenia. Zignorował retoryczne pytanie o śpiew, sama go usłyszy, już wkrótce, stojąc w deszczu, w środku potężnej nawałnicy. Nie włamywał się do listów Garretta, nie wiedział o czym mówi, w innej sytuacji uznałby to za takie same brednie, jak wspomniany przez siebie śpiew - ale Zakon nauczył go uważności na drobne znaki. Kiwnął tylko głową, nie odbierając jej jako metafory, a jako rzeczywistość.
- Najwyższej - odparł po prostu, nie mamiąc jej drobnostkami, które będzie musiała oddać. Jeśli zechce przyłączyć się do Zakonu, musiała wiedzieć z jakim wiąże się to ryzykiem. - Twój czas, twoje relacje, twoje życie - uściślił beznamiętnie, uśmiechając się jednak dziwnie, krzywo. Spójrz na mnie, poświęciłem to wszystko - mam się doprawdy doskonale i ciągle chodzę po tym świecie, to nic, że pusty w środku, targany jedynie gniewem, rozpaczą i wiarą w to, że doprowadzimy świat do porządku. Znów zamilkł, wzdychając tylko ciężko, gdy wspomniała Grindelwalda. Drażliwy temat. Drażliwy koniec świata, jaki sprowadzili na tych, których przyrzekli chronić. Musiał to ubrać w odpowiednie słowa, a przychodziło mu to z trudem; nie potrafił przemawiać ani przekazywać myśli tak, by były w pełni zrozumiałe, dlatego zacisnął usta a na jego twarzy wymalowały się intensywne procesy myślowe - przerwane mocnym dotykiem.
Zerknął w dół, na palce zaciśnięte na jego nadgarstku, później przenosząc wzrok na odsłoniętą twarz. Harriett. Na jego twarzy nie pojawił się żaden grymas, żadne skrzywienie, a żółć tylko trochę podjechała do gardła - dobrze. Widocznie okropne tragedie, które dotknęły ich ostatnio, nieco zmniejszyły ból, jaki czuł na samo wspomnienie półwili. Może za kilka miesięcy zdoła myśleć o niej bez zaciśniętych pięści i szybciej bijącego serca.
- To, o czym ci powiem, nie może dotrzeć do innych uszu. Nie może dotrzeć do twojej rodziny. Nie może dotrzeć do Harriett - zaczął więc od najważniejszego, od dyskrecji: nie mogli pozwolić sobie teraz na pomyłki. Już raz wpuścili w swe szeregi żmiję, to nie mogło się powtórzyć - ale ufał Selinie. Była wściekła, zagorzała i okropna, ale boleśnie szczera. - Istnienie Zakonu Feniksa, założonego w ubiegłym roku przez Dumbledore'a - pokręcił lekko głową, by mu nie przerywała, słysząc o martwym profesorze - musi pozostać sekretem. Przeciwstawiamy się zwolennikom Grindelwalda i wszystkim, którzy dążą do zniszczenia i wprowadzenia potwornych, nienawistnych porządków - kontynuował, żałując, że nie posiada daru pięknej, rzeczowej mowy, że nie może przedstawić mu tego tak, jak zrobiłby to Garrett albo Hereward. - Istnieje jeszcze coś, trzecia siła, mogąca przynieść terror okropniejszy od tego, za którym stał Grindelwald - dodał, nie odejmując ręki od jej uścisku. Patrzył jednak prosty w oczy Seliny, uważnie i niemal bez mrugnięcia, przekazując jej tym spokojnym, ale naznaczonym cierpieniem wzrokiem więcej, niż mógł przekazać słowami. Powagę sprawy, powagę tego, z czym przyszło im walczyć. - Walczymy wieloma sposobami, są wśród nas alchemicy, uzdrowiciele, są zwykli ludzie, są aurorzy: wszystkim nam zależy na sprawiedliwości i pokoju, na tym, by ochronić najsłabszych i by zrobić wszystko, by ten koszmar się skończył - gdybyś tylko wiedziała, co zrobili osobom pochodzenia mugolskiego, gdybyś tylko wiedziała, co zrobiono tym dzieciom, zamkniętym na Wyspie Rzeźb, gdybyś tylko wiedziała ile krwi niewinnych spłynęło już do Tamizy tej wiosny. Na jego twarzy wykwitł wyraz bólu, ale i determinacji. - Wierzę, że temu podołasz - dodał już ciszej, nagle odwzajemniając uścisk chropowatej, dużej dłoni: tym razem nie z zamiarem złamania jej kości. - Ryzyko, jakie podejmujemy, jest...duże. Wielu zginęło w tej walce - podsumował optymistycznie chcąc, by wiedziała, czego się podejmuje, by znała wszystkie niebezpieczeństwa. Ale o jednym zapomniał; na jego twarzy wykwitło coś pomiędzy uśmiechem a grymasem bólu. - Freddie jest jednym z nas - poinformował z cichym westchnieniem. A więc teraz wiesz wszystko, Selino - możesz dołączyć do naszego pokracznego tańca ze śmiercią.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Selina Lovegood była najbardziej nietypową egoistką na świecie - tą z typu przesiąkniętych hipokryzją, a dodatkowo okraszonych pikantną szczyptą przekonania o własnej racji. Zainteresowaną wyłącznie sobą, a jednocześnie ingerującą w każde wydarzenie, które dotyczyło innych - nachalnie wparowywała na czyjąś scenę, choć posiadała przecież własną; to dosyć ironicznie, że jej największym pragnieniem było, by inni patrzyli tylko na nią, podczas gdy ona sama nie była zapatrzona w swoje odbicie, a w pewne jednostki. Żyła kapryśnie i wygodnie, by potem znieść każdą niewygodę dla jej wąskiego grona bliskich. Zawsze była powodowana impulsami, gotowa do najmniej rozsądnej akcji, szarżująca w ogień bez pojedynczego mrugnięcia okiem, kiedy jednocześnie przez większość czasu pozostaje okrutnie bierna, opryskliwa, woląc tworzyć jednoosobową Lożę Szyderców, z brutalnością i bez czułości wypowiadając się ignorancko na tematy, o których nie miała pojęcia.
Prawie zapomniała o wojnie swojej młodości. Mieszkała dokładnie 8 mil od Southampton, był sierpniowy wieczór, kiedy światło gwiazd przykryły sylwetki stalowych smoków, które ryczały przeokropnie, by potem miały wypuszczać ze szponów twory rozrywające ziemię i trawiące wszystko na swej drodze niczym Szatańska Pożoga. Nigdy więcej nie usłyszała historii o Królu Mew od starego żeglarza. Właściwie nawet ostatnie 6 lat jej nauki było przesiane strachem - każdego roku zmieniało się miejsce, w którym przechodzili do zamku po incydencie w '40, gdy typowy teren zbiórki został zajęty przez mugolski desant. Kadra, przynajmniej ta z brakami w krwi, zmieniała się; Beauxbatons na przemian pustoszało i wypełniało się na nowo. Pamiętała za to przerażenie wszystkich, gdy zginął Albus Dumbeldore - osoba, która za życia zdołała być legendą - po pojedynku z Grindelwaldem. A teraz - zdaje się - największy antagonista tych czasów zdawał się zniknąć. Czy to nie oznaczało koniec strachu?
Jej świat jednak zapadał się nieustannie w chaosie, niewiedzy i niepokoju. Jej - jak i setek innych ludzi. Niektórzy uciekali, inni to wykorzystywali, kolejni ignorowali lub bagatelizowali, tworzyli teorie spiskowe lub prawili idealizmy. W powietrzu czuć było coś - nowy porządek, choć jak do niego miało dojść, wydawało się jeszcze formować.
Cień zawisł nad Anglią, a chmury kłębiły się w znaki śmierci.
Selina Lovegood, mimo wszystkich obietnic tego, że nareszcie nastanie spokój - wszak Gellert zniknął, Tuft miała spaść ze stołka, prawiono o lepszych czasach, zmianie - nie mogła nic poradzić na to, że jakkolwiek chętnie słuchała o odejściu tyranii, to nie wierzyła, że to koniec. A nie była stworzona do cierpliwości i biernego czekania. Nie miała zamiaru pozwolić, by kolejna anomalia wyrządziła gorszą krzywdę - wszak ktoś lub coś to powodowało, by glebę użyźniały kolejne posoki krwi, a życie zataczało jedno z najbardziej brutalnych kręgów. Nie cierpiała uczucia, gdy coś wymykało się jej z rąk. Nie była stworzona do bezczynności.
Poświęcenie - to nie było coś, co należało do jej repertuaru. Ona raczej brała. Lub walczyła. Niszczyła. Wszystko, jeśli uważała, że to droga dla większego dobra - i tym dobrem zawsze byli jej bliscy. Czy to przekładałoby się na wszystkich słabych, którzy potrzebują jej protekcji? Czy potrafiłaby się przejąć obcą osobą, ryzykując stracenie z oczu jej rodzinę? Czy widząc cierpienie naznaczone w mniej lub bardziej przypadkowych ofiarach, potrafiłaby odwrócić wzrok i żyć jakby nigdy nic, bo jej to nie dotyczy? Czy zagrożenie zbliżyło się do niej na tyle, że parzyło jej palce, a przed nią nie pozostało nic innego jak rzucić się w wir ognia? A może zjawiła się na tyle wcześnie, by świat miał szansę nie pozostać wyłącznie pogorzeliskiem?
Nie potrafiła z całą powagą uzmysłowić sobie tego, jak bardzo realne były konsekwencje, o jakich mówił. Zapomniał jedynie wspomnieć, że ofiary będą poniesione niezależnie od wyboru.
-Jeśli zagrożenie jest prawdziwe, to zaangażowanie jest jedyną szansą, bym ich nie straciła.-zmrużyła oczy, nieco ostrzegawczo, by Wright nie próbował nigdy więcej jej sugerować, że jej starania pójdą na marne i jakikolwiek włos spadnie z głowy ukochanych jej osób.
I być może jej priorytety się kiedyś zmienią. Gdy zobaczy wszystkie okropieństwa, jakich doświadczył Benjamin, być może uwierzy w większe dobro i zacznie cenić ogół nad pojedyncze jednostki. Lecz teraz, gdy informacje o tragediach były przedstawiane strzępkowo, w propagandowej naturze... Musiała się przekonać. Na własne oczy.
Przyglądała mu się z uwagą, jak po twarzy przebiegają kolejne zmiany. Zacisnęła palce mocniej, nie poznając w nim osoby, której znała.
Zwęziła powieki, kiedy nakazał jej dyskrecję. Otwierała usta, gdy pokręcił głową, polecając jej słuchać. Zmarszczka na jej czole się pogłębiła, a myśli z każdym usłyszanym zdaniem mnożyły się, bzycząc nieprzyjemnie w jej głowie. Przymknęła na moment oczy, jakby to jej miało pomóc oddzielić lepkie zdania, krzyki i szepty w umyśle, i skupić się tylko na głosie Wrighta. Zadziwiająco, jeśli dopuszczała do uszu tylko niski, zachrypnięty baryton, a palce chowały pod sobą obcą, ciepłą dłoń, czuła dziwny komfort.
Zakon Feniksa. Dumbledore. Grindelwald. Trzecia siła.
Otworzyła oczy, gdy odwzajemnił uścisk. Uśmiechnęła się blado, kompletnie nie na miejscu, gdy uświadamiał jej istnienie terroru - nawet, jeśli tylko w pigułce.
-Kim oni są?-zapytała, nie mogąc powstrzymać języka przed kłapaniem, gdy wspomniał o kolejnym graczu na szachownicy.-Grindelwald...-przysunęła się na powrót bliżej.-...faktycznie zniknął?-próbowała sobie wszystko poukładać. Albo raczej: teraźniejszość, w której miała się odnaleźć i aktywnie w niej uczestniczyć. Musiała wiedzieć na co się pisze. Nawet, jeśli zapisała się na to już wcześniej, gdy usłyszała pierwsze podszepty.
Spięła się, gdy wymienił ludzi udzielających się w tej tajemnej organizacji, której miała być częścią. Aurorzy. Pokręciła wolno głową, powstrzymując się przed ciągnięciem wniosków, które mogłyby być zgubne.
-Jak wielu Was jest?-jak zwykle pragmatyczna. Przechyliła się lekko na bok, jakby inna perspektywa miała jej pomóc.-Wieloma sposobami.-przypomniała jego słowa, rzucając mu uważniejsze spojrzenie. I patrzyła dłużej, w milczeniu. I dopiero teraz, wolno, rozluźniała uścisk dłoni, gdy zdała sobie sprawę, o czym cały czas mówił jej tym wyrazem oczu.
Przełknęła ślinę, gdy wyraził swoją wiarę w jej zdolności. Skinęła tylko głową, by potem oprzeć się ciężko o oparcie, gdy usłyszała ostateczne potwierdzenie własnych obaw. Dopiero kilka minut temu uświadomiła sobie, dlaczego kroki mężczyzny są takie ciężkie.
I wielu jeszcze zginie. - skwitowała kwaśno, bezgłośnie, by potem prawie zadławić się własnymi myślami, gdy sprzedał jej ostatnią rewelację. Nawet nie zdała sobie sprawy, w którym momencie wstała, wywracając od impetu krzesło. zrobiła krok, by się potem zatrzymać. Kolejny. Cofnięcie się po namyśle. Nerwowe przeczesanie włosów, uciekanie wzrokiem. Cały wachlarz zachowań, gdy ciało nie mogło nie dać upustu frustracji.
W końcu postawiła na powrót mebel i usiadła, nie ukrywając zrezygnowania.-Oczywiście, że tak.-wydała z siebie, wzdychając. To miało sens. Zgrywało się w całość. Wszystkie sugestie, jego strach, zapadający się w smutek wyraz oczu, rany...-Oczywiście, że musiał.-kwaśniej, w złości. Zacisnęła palce w pięść, przez kilkanaśnie sekund stukając w stół, zanim położyła dłoń na płasko na blacie, w końcu spoglądając na twarz Benjamina z zaciekłym zdecydowaniem.-Nie dam wam wszystkim naiwnym głupcom tak po prostu umrzeć, Wright. Potrzebujecie mnie.-stwierdziła jak oczywisty fakt, tłumacząc samą siebie nieco pokrętną logiką. Nie miała wyjścia. Już nie miała. Musiała pomóc Foxowi w dopełnieniu złożonej obietnicy, bo jeśli myślał, że mógł się wykpić zbawianiem świata i potem ją tak po prostu zostawić, to się grubo mylił. Nie będzie mieć tak łatwo.
Prawie zapomniała o wojnie swojej młodości. Mieszkała dokładnie 8 mil od Southampton, był sierpniowy wieczór, kiedy światło gwiazd przykryły sylwetki stalowych smoków, które ryczały przeokropnie, by potem miały wypuszczać ze szponów twory rozrywające ziemię i trawiące wszystko na swej drodze niczym Szatańska Pożoga. Nigdy więcej nie usłyszała historii o Królu Mew od starego żeglarza. Właściwie nawet ostatnie 6 lat jej nauki było przesiane strachem - każdego roku zmieniało się miejsce, w którym przechodzili do zamku po incydencie w '40, gdy typowy teren zbiórki został zajęty przez mugolski desant. Kadra, przynajmniej ta z brakami w krwi, zmieniała się; Beauxbatons na przemian pustoszało i wypełniało się na nowo. Pamiętała za to przerażenie wszystkich, gdy zginął Albus Dumbeldore - osoba, która za życia zdołała być legendą - po pojedynku z Grindelwaldem. A teraz - zdaje się - największy antagonista tych czasów zdawał się zniknąć. Czy to nie oznaczało koniec strachu?
Jej świat jednak zapadał się nieustannie w chaosie, niewiedzy i niepokoju. Jej - jak i setek innych ludzi. Niektórzy uciekali, inni to wykorzystywali, kolejni ignorowali lub bagatelizowali, tworzyli teorie spiskowe lub prawili idealizmy. W powietrzu czuć było coś - nowy porządek, choć jak do niego miało dojść, wydawało się jeszcze formować.
Cień zawisł nad Anglią, a chmury kłębiły się w znaki śmierci.
Selina Lovegood, mimo wszystkich obietnic tego, że nareszcie nastanie spokój - wszak Gellert zniknął, Tuft miała spaść ze stołka, prawiono o lepszych czasach, zmianie - nie mogła nic poradzić na to, że jakkolwiek chętnie słuchała o odejściu tyranii, to nie wierzyła, że to koniec. A nie była stworzona do cierpliwości i biernego czekania. Nie miała zamiaru pozwolić, by kolejna anomalia wyrządziła gorszą krzywdę - wszak ktoś lub coś to powodowało, by glebę użyźniały kolejne posoki krwi, a życie zataczało jedno z najbardziej brutalnych kręgów. Nie cierpiała uczucia, gdy coś wymykało się jej z rąk. Nie była stworzona do bezczynności.
Poświęcenie - to nie było coś, co należało do jej repertuaru. Ona raczej brała. Lub walczyła. Niszczyła. Wszystko, jeśli uważała, że to droga dla większego dobra - i tym dobrem zawsze byli jej bliscy. Czy to przekładałoby się na wszystkich słabych, którzy potrzebują jej protekcji? Czy potrafiłaby się przejąć obcą osobą, ryzykując stracenie z oczu jej rodzinę? Czy widząc cierpienie naznaczone w mniej lub bardziej przypadkowych ofiarach, potrafiłaby odwrócić wzrok i żyć jakby nigdy nic, bo jej to nie dotyczy? Czy zagrożenie zbliżyło się do niej na tyle, że parzyło jej palce, a przed nią nie pozostało nic innego jak rzucić się w wir ognia? A może zjawiła się na tyle wcześnie, by świat miał szansę nie pozostać wyłącznie pogorzeliskiem?
Nie potrafiła z całą powagą uzmysłowić sobie tego, jak bardzo realne były konsekwencje, o jakich mówił. Zapomniał jedynie wspomnieć, że ofiary będą poniesione niezależnie od wyboru.
-Jeśli zagrożenie jest prawdziwe, to zaangażowanie jest jedyną szansą, bym ich nie straciła.-zmrużyła oczy, nieco ostrzegawczo, by Wright nie próbował nigdy więcej jej sugerować, że jej starania pójdą na marne i jakikolwiek włos spadnie z głowy ukochanych jej osób.
I być może jej priorytety się kiedyś zmienią. Gdy zobaczy wszystkie okropieństwa, jakich doświadczył Benjamin, być może uwierzy w większe dobro i zacznie cenić ogół nad pojedyncze jednostki. Lecz teraz, gdy informacje o tragediach były przedstawiane strzępkowo, w propagandowej naturze... Musiała się przekonać. Na własne oczy.
Przyglądała mu się z uwagą, jak po twarzy przebiegają kolejne zmiany. Zacisnęła palce mocniej, nie poznając w nim osoby, której znała.
Zwęziła powieki, kiedy nakazał jej dyskrecję. Otwierała usta, gdy pokręcił głową, polecając jej słuchać. Zmarszczka na jej czole się pogłębiła, a myśli z każdym usłyszanym zdaniem mnożyły się, bzycząc nieprzyjemnie w jej głowie. Przymknęła na moment oczy, jakby to jej miało pomóc oddzielić lepkie zdania, krzyki i szepty w umyśle, i skupić się tylko na głosie Wrighta. Zadziwiająco, jeśli dopuszczała do uszu tylko niski, zachrypnięty baryton, a palce chowały pod sobą obcą, ciepłą dłoń, czuła dziwny komfort.
Zakon Feniksa. Dumbledore. Grindelwald. Trzecia siła.
Otworzyła oczy, gdy odwzajemnił uścisk. Uśmiechnęła się blado, kompletnie nie na miejscu, gdy uświadamiał jej istnienie terroru - nawet, jeśli tylko w pigułce.
-Kim oni są?-zapytała, nie mogąc powstrzymać języka przed kłapaniem, gdy wspomniał o kolejnym graczu na szachownicy.-Grindelwald...-przysunęła się na powrót bliżej.-...faktycznie zniknął?-próbowała sobie wszystko poukładać. Albo raczej: teraźniejszość, w której miała się odnaleźć i aktywnie w niej uczestniczyć. Musiała wiedzieć na co się pisze. Nawet, jeśli zapisała się na to już wcześniej, gdy usłyszała pierwsze podszepty.
Spięła się, gdy wymienił ludzi udzielających się w tej tajemnej organizacji, której miała być częścią. Aurorzy. Pokręciła wolno głową, powstrzymując się przed ciągnięciem wniosków, które mogłyby być zgubne.
-Jak wielu Was jest?-jak zwykle pragmatyczna. Przechyliła się lekko na bok, jakby inna perspektywa miała jej pomóc.-Wieloma sposobami.-przypomniała jego słowa, rzucając mu uważniejsze spojrzenie. I patrzyła dłużej, w milczeniu. I dopiero teraz, wolno, rozluźniała uścisk dłoni, gdy zdała sobie sprawę, o czym cały czas mówił jej tym wyrazem oczu.
Przełknęła ślinę, gdy wyraził swoją wiarę w jej zdolności. Skinęła tylko głową, by potem oprzeć się ciężko o oparcie, gdy usłyszała ostateczne potwierdzenie własnych obaw. Dopiero kilka minut temu uświadomiła sobie, dlaczego kroki mężczyzny są takie ciężkie.
I wielu jeszcze zginie. - skwitowała kwaśno, bezgłośnie, by potem prawie zadławić się własnymi myślami, gdy sprzedał jej ostatnią rewelację. Nawet nie zdała sobie sprawy, w którym momencie wstała, wywracając od impetu krzesło. zrobiła krok, by się potem zatrzymać. Kolejny. Cofnięcie się po namyśle. Nerwowe przeczesanie włosów, uciekanie wzrokiem. Cały wachlarz zachowań, gdy ciało nie mogło nie dać upustu frustracji.
W końcu postawiła na powrót mebel i usiadła, nie ukrywając zrezygnowania.-Oczywiście, że tak.-wydała z siebie, wzdychając. To miało sens. Zgrywało się w całość. Wszystkie sugestie, jego strach, zapadający się w smutek wyraz oczu, rany...-Oczywiście, że musiał.-kwaśniej, w złości. Zacisnęła palce w pięść, przez kilkanaśnie sekund stukając w stół, zanim położyła dłoń na płasko na blacie, w końcu spoglądając na twarz Benjamina z zaciekłym zdecydowaniem.-Nie dam wam wszystkim naiwnym głupcom tak po prostu umrzeć, Wright. Potrzebujecie mnie.-stwierdziła jak oczywisty fakt, tłumacząc samą siebie nieco pokrętną logiką. Nie miała wyjścia. Już nie miała. Musiała pomóc Foxowi w dopełnieniu złożonej obietnicy, bo jeśli myślał, że mógł się wykpić zbawianiem świata i potem ją tak po prostu zostawić, to się grubo mylił. Nie będzie mieć tak łatwo.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Spoglądał na nią z uwagą, po raz pierwszy widząc ją tak dokładnie. Ze wszystkimi wątpliwościami, ze strachem, z niepewnością przykrywaną dozą szaleńczej arogancji. Z troską i zawodem, z nadzieją i chęcią walki. Nadawała się. Była taka jak on, zbudowano ich z tej samej gliny, nie tylko pod względem miotlarskiej zaciętości - chociaż i chęć do rywalizacji, do przekraczania barier, do wzlatywania wyżej, niż było to możliwe i akceptowane, łączyła ich mocną więzią - ale i patrzenia na świat. Pod egoizmem kryła się chęć doprowadzenia świata do lepszego miejsca, pod chwiejnymi wyborami moralnymi - zagubienie spowodowane strachem - a pod buńczuczną odwagą, ściągającą im na głowę same kłopoty - chęć ochronienia bliskich. Wierzył w Selinę, tak samo jak wierzył - kiedyś? - w siebie. Potrzebował jej, potrzebowali jej, niezależnie, co myślał o tym Frederick. Nie musiał pytać, dlaczego to nie Fox poinformował Lovegood o Zakonie Feniksa: znał przyjaciela od lat, od ponad dwóch dekad, wiedział, kiedy ten angażuje się w coś - w kogoś - na poważnie, całym mocno bijącym sercem. Nigdy nie skazałby kogoś, kogo kochał, na ten paskudny los: ale Benjamin nie miał takich skrupułów. Selina była wojowniczką, należała do tego świata: przemocy, różdżek, ostrych poglądów i jeszcze ostrzejszej woli walki, a mając jasny cel - nie zagubi się po drodze.
Kiwnął tylko głową - miała rację. Siedząc cicho, z głową schowaną między kolanami, będzie kolejną bezwolną ofiarą konfliktu. Stając pewnie wśród nich, w szeregu Zakonu - będzie miała wpływ na sytuację. Albo na to, jak zginie; czy na kolanach, czy poprzez samobójstwo, czy po torturach, takich, jakie dotknęły Avery'ego. Zmarszczył na chwilę brwi, zapijając podchodzącą do gardła żółć kolejnym łykiem herbaty. Takie informacje nie powinny od razu spaść na głowę Seliny. Tak samo jak te, które obiecał utrzymać w sekrecie; te, które ciążyły mu w ciągu ostatnich dni najmocniej. Zniszczony świat, roztrzaskany z ich powodu. Czyż nie był pierwszym, który tak odważnie zażądał zniszczenia skrzyni? - Podobno tak, ale nie mamy dowodu, ostatecznej pewności. I dopóki go nie uzyskamy, musimy być czujni - czy przebicie serca faktycznie wiązało się z jego śmiercią? Czy te paskudne anomalie, setki ofiar: czy była to odpowiednia cena za wolność od tyranii? Wypił herbatę do końca, wdzięczny za zmianę tematu. - Wielu. Nie umiem powiedzieć dokładnie. Margaux, Justine, Samuel, Garrett, Brendan, Alexander...- zaczął wymieniać, ale po chwili machnął ręką; bez sensu było wymieniać wszystkie imiona; zbyt szybko doprowadziłoby go to do wygłaszania apelu umarłych. - Chronimy mugoli. Chronimy tych, którzy narażeni są na prześladowania. Prowadzmy badania, przygotowujemy eliksiry, ratujemy uwięzionych. To włamanie do Hogwartu, do innych jednostek Ministerstwa, o którym pisał Prorok-zawiesił głos; nie potrafił mówić o Odsieczy więcej, jeszcze nie; nie, kiedy ciągle czuł za paznokciami krew tych, którzy zginęli przez niego - było związane z naszymi działaniami. Szukamy sposobu - zamordowania Gellerta; znów wpadł w zdradliwą koleinę, wyrywając się z niej jednak dość płynnie - by zrozumieć i zwalczyć tą...Trzecią siłę. Zwą się Rycerzami Walpurgii, należą do nich podłe kreatury. Czarna magia, tortury, bestialskie morderstwa; naprawdę bestialskie - zatrzymał się w pół słowa a twarz wykrzywił mu grymas wściekłości i bólu; powstrzymał go z trudem brnąc dalej. - To poważna sprawa, Lovegood. Nie możesz nikomu powiedzieć o Zakonie, musisz uważać na każde słowo, na każdą znajomość. Wszędzie są szpiedzy, ohydni. Avery, Mulciber, Rosier - i kolejna przerwa; ta rozmowa wymagała od niego pokładu sił, których nie miał, sprawiała mu wiele bólu. Oparł łokieć o stół, opierając na otwartej dłoni czoło. Umknęło mu nagłe szaleństwo Seliny; w ogóle nie przejął się ani nagłą zmianą pozycji ani prawie-przewróceniem krzesła. Odetchnął głęboko, powracając do niej wzrokiem. Tak. Przyda się im.
- Nie dasz - potwierdził z mocą, zgadzając się z nią po raz pierwszy od miesięcy, jeśli nie lat. Spoglądał prosto w jej jasne oczy, poważnie, wyczekująco. - Poświęcisz wiele - jeśli nie wszystko - co było ci drogie, ale uda się nam doprowadzić świat do równowagi - dodał z takim samym przekonaniem, smutnym, ale stuprocentowo pewnym tego, co mówił. Wiedział, że zrozumiała ryzyko, że zrozumiała, że jej życie zmieni się od tej pory całkowicie, że będzie musiała zrezygnować z wielu rzeczy - ale chciał to od niej usłyszeć.
Kiwnął tylko głową - miała rację. Siedząc cicho, z głową schowaną między kolanami, będzie kolejną bezwolną ofiarą konfliktu. Stając pewnie wśród nich, w szeregu Zakonu - będzie miała wpływ na sytuację. Albo na to, jak zginie; czy na kolanach, czy poprzez samobójstwo, czy po torturach, takich, jakie dotknęły Avery'ego. Zmarszczył na chwilę brwi, zapijając podchodzącą do gardła żółć kolejnym łykiem herbaty. Takie informacje nie powinny od razu spaść na głowę Seliny. Tak samo jak te, które obiecał utrzymać w sekrecie; te, które ciążyły mu w ciągu ostatnich dni najmocniej. Zniszczony świat, roztrzaskany z ich powodu. Czyż nie był pierwszym, który tak odważnie zażądał zniszczenia skrzyni? - Podobno tak, ale nie mamy dowodu, ostatecznej pewności. I dopóki go nie uzyskamy, musimy być czujni - czy przebicie serca faktycznie wiązało się z jego śmiercią? Czy te paskudne anomalie, setki ofiar: czy była to odpowiednia cena za wolność od tyranii? Wypił herbatę do końca, wdzięczny za zmianę tematu. - Wielu. Nie umiem powiedzieć dokładnie. Margaux, Justine, Samuel, Garrett, Brendan, Alexander...- zaczął wymieniać, ale po chwili machnął ręką; bez sensu było wymieniać wszystkie imiona; zbyt szybko doprowadziłoby go to do wygłaszania apelu umarłych. - Chronimy mugoli. Chronimy tych, którzy narażeni są na prześladowania. Prowadzmy badania, przygotowujemy eliksiry, ratujemy uwięzionych. To włamanie do Hogwartu, do innych jednostek Ministerstwa, o którym pisał Prorok-zawiesił głos; nie potrafił mówić o Odsieczy więcej, jeszcze nie; nie, kiedy ciągle czuł za paznokciami krew tych, którzy zginęli przez niego - było związane z naszymi działaniami. Szukamy sposobu - zamordowania Gellerta; znów wpadł w zdradliwą koleinę, wyrywając się z niej jednak dość płynnie - by zrozumieć i zwalczyć tą...Trzecią siłę. Zwą się Rycerzami Walpurgii, należą do nich podłe kreatury. Czarna magia, tortury, bestialskie morderstwa; naprawdę bestialskie - zatrzymał się w pół słowa a twarz wykrzywił mu grymas wściekłości i bólu; powstrzymał go z trudem brnąc dalej. - To poważna sprawa, Lovegood. Nie możesz nikomu powiedzieć o Zakonie, musisz uważać na każde słowo, na każdą znajomość. Wszędzie są szpiedzy, ohydni. Avery, Mulciber, Rosier - i kolejna przerwa; ta rozmowa wymagała od niego pokładu sił, których nie miał, sprawiała mu wiele bólu. Oparł łokieć o stół, opierając na otwartej dłoni czoło. Umknęło mu nagłe szaleństwo Seliny; w ogóle nie przejął się ani nagłą zmianą pozycji ani prawie-przewróceniem krzesła. Odetchnął głęboko, powracając do niej wzrokiem. Tak. Przyda się im.
- Nie dasz - potwierdził z mocą, zgadzając się z nią po raz pierwszy od miesięcy, jeśli nie lat. Spoglądał prosto w jej jasne oczy, poważnie, wyczekująco. - Poświęcisz wiele - jeśli nie wszystko - co było ci drogie, ale uda się nam doprowadzić świat do równowagi - dodał z takim samym przekonaniem, smutnym, ale stuprocentowo pewnym tego, co mówił. Wiedział, że zrozumiała ryzyko, że zrozumiała, że jej życie zmieni się od tej pory całkowicie, że będzie musiała zrezygnować z wielu rzeczy - ale chciał to od niej usłyszeć.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Osa gdzieś zawsze dopuszczała do siebie myśl, że ona i Wright są ludźmi tej samej krwi - o wiele łatwiej jej było dojść do tej konkluzji, gdy oboje byli na wyżynach swoich możliwości, karier, względnie szczęśliwi i spierający się na polach, na których przegrana była do przełknięcia, ponieważ popychało ich to do swoich limitów i zawsze sprawiało, że stawali się lepsi. Zdolność tą zdawała się stopniowo tracić, gdy oboje popadali w swoistą ruinę, stając się swoimi cieniami i wolno zapadali się w mroczne gąszcze rozpaczy. Nawet teraz nie mogła dopuścić do siebie myśli, że to Benjamin pierwszy dostrzegł pierwsze promienie nadziei, podczas gdy ona nieustannie trwała w pogrążającej ją beznadziei. Ale czy od początku ich relacji nie zwykła patrzeć na niego z podziwem, na idola, którego śladem podążała, chcąc udowodnić mu, że stoją na tym samym pułapie i są sobie równi?
To było osobiste i na swój sposób intymne. Benjamin Wright, oficjalnie zdefiniowana przez nią osoba jako znienawidzony wróg (choć to nigdy nie ograniczało się do takich prostych, kategorycznych określeń, które zwykła używać), ponownie pokazywał jej drogę. I to musiał być on - kogo innego by posłuchała, jeśli nie kogoś, z kim - nawet jeśli nie do końca chętnie i świadomie - się utożsamiała?
-Szukacie go?-kolejne, zaskakująco drżące pytanie. Musiała mieć pewność, że faktycznie działają i posiadają środki, które będą w stanie zapewnić porządek, który obiecywał. A nic innego jak potwierdzenie zniknięcia z powierzchni ziemi Grindelwalda, nie mogło obiecywać nadziei na lepsze jutro.
Poruszyła ustami, słysząc kolejne imiona. Parsknęła kwaśnym śmiechem, słysząc kilka z nich - powinna się domyślić. To samo zapatrzenie w idealizmy, święte przekonanie o powinności do działania i... ta smutna gotowość do poświęcenia się, która świeciła w ich oczach. Dopiero teraz mogła to z całą pewnością dopasować do tego schematu. Pokiwała głową, by zatuszować swoją nie do końca prawidłową reakcję.
Uchyliła usta, gotowa do nazwania ich pomyleńcami, gdy usłyszała na co się porwali - włamywanie się do jednostek Ministerstwa Magii? Toć to było istne szaleństwo! Ale dziwne ściśnięcie w żołądku i pompująca się do żył adrenalina powstrzymała te słowa, dostrzegając w nich coś niebezpiecznie ekscytującego. Nie było żadnych granic. Byli gotowi na wszystko. Grupa samobójców. Stawianie całej stawki na jedną kartę - czy nie tak to powinno właśnie wyglądać? Ona też wolała obracać się w towarzystwie definitywów. I to był jej świat.
Zmarszczyła brwi, gdy usłyszała o tej trzeciej sile. Zadziwiające, jak sprawnie wykorzystali chaos i niewiedzę, rozwijając się w tumanach cieni i wolno sącząc truciznę na społeczeństwo.-Kto nimi prowadzi?-przełknęła ślinę, próbując w głowie dopasować sylwetkę, która mogła przypasować postaci mogącej stać na tym miejscu.-I... co chcą osiągnąć? Czystość krwi? Ujawnienie? Następcy Grindelwalda?-zgadywała, nie potrafiąc znieść niewiadomych. Miała zamiar ciągnąć go za język do upadłego.
Zamilkła, słysząc nazwiska drugiej strony.-...Soren?-zapytała cicho, zastanawiając się, czy w szeregach jej drużyny również kryje się żmija.
Uspokoiła się. Wolno.
Potwierdzenie - mocne, harde, pełne przekonania - ze stron mężczyzny, tylko ją upewniło. Potrzebowała podobnego bodźca, choć nie zwykła oglądać się za innymi.-To ja będę decydować z czego zrezygnuję. Nie oddam niczego łatwo, Wright. Nie teraz.-blady uśmiech, jakby wiedza dodawała jej władzy, która mogła sprawić, że będzie mieć jakąś kontrolę. Ale teraz, gdy miała większość wiadomość tego, co się dzieje i jaka jest stawka... To będzie bardziej świadome działanie niż bycie wyłącznie świadkiem i przypadkową ofiarą. Koniec ze zdawaniem się na koleje losu - miała go przecież trzymać w garści. A raczej: w różdżce.
To było osobiste i na swój sposób intymne. Benjamin Wright, oficjalnie zdefiniowana przez nią osoba jako znienawidzony wróg (choć to nigdy nie ograniczało się do takich prostych, kategorycznych określeń, które zwykła używać), ponownie pokazywał jej drogę. I to musiał być on - kogo innego by posłuchała, jeśli nie kogoś, z kim - nawet jeśli nie do końca chętnie i świadomie - się utożsamiała?
-Szukacie go?-kolejne, zaskakująco drżące pytanie. Musiała mieć pewność, że faktycznie działają i posiadają środki, które będą w stanie zapewnić porządek, który obiecywał. A nic innego jak potwierdzenie zniknięcia z powierzchni ziemi Grindelwalda, nie mogło obiecywać nadziei na lepsze jutro.
Poruszyła ustami, słysząc kolejne imiona. Parsknęła kwaśnym śmiechem, słysząc kilka z nich - powinna się domyślić. To samo zapatrzenie w idealizmy, święte przekonanie o powinności do działania i... ta smutna gotowość do poświęcenia się, która świeciła w ich oczach. Dopiero teraz mogła to z całą pewnością dopasować do tego schematu. Pokiwała głową, by zatuszować swoją nie do końca prawidłową reakcję.
Uchyliła usta, gotowa do nazwania ich pomyleńcami, gdy usłyszała na co się porwali - włamywanie się do jednostek Ministerstwa Magii? Toć to było istne szaleństwo! Ale dziwne ściśnięcie w żołądku i pompująca się do żył adrenalina powstrzymała te słowa, dostrzegając w nich coś niebezpiecznie ekscytującego. Nie było żadnych granic. Byli gotowi na wszystko. Grupa samobójców. Stawianie całej stawki na jedną kartę - czy nie tak to powinno właśnie wyglądać? Ona też wolała obracać się w towarzystwie definitywów. I to był jej świat.
Zmarszczyła brwi, gdy usłyszała o tej trzeciej sile. Zadziwiające, jak sprawnie wykorzystali chaos i niewiedzę, rozwijając się w tumanach cieni i wolno sącząc truciznę na społeczeństwo.-Kto nimi prowadzi?-przełknęła ślinę, próbując w głowie dopasować sylwetkę, która mogła przypasować postaci mogącej stać na tym miejscu.-I... co chcą osiągnąć? Czystość krwi? Ujawnienie? Następcy Grindelwalda?-zgadywała, nie potrafiąc znieść niewiadomych. Miała zamiar ciągnąć go za język do upadłego.
Zamilkła, słysząc nazwiska drugiej strony.-...Soren?-zapytała cicho, zastanawiając się, czy w szeregach jej drużyny również kryje się żmija.
Uspokoiła się. Wolno.
Potwierdzenie - mocne, harde, pełne przekonania - ze stron mężczyzny, tylko ją upewniło. Potrzebowała podobnego bodźca, choć nie zwykła oglądać się za innymi.-To ja będę decydować z czego zrezygnuję. Nie oddam niczego łatwo, Wright. Nie teraz.-blady uśmiech, jakby wiedza dodawała jej władzy, która mogła sprawić, że będzie mieć jakąś kontrolę. Ale teraz, gdy miała większość wiadomość tego, co się dzieje i jaka jest stawka... To będzie bardziej świadome działanie niż bycie wyłącznie świadkiem i przypadkową ofiarą. Koniec ze zdawaniem się na koleje losu - miała go przecież trzymać w garści. A raczej: w różdżce.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wkraczali na grząski grunt informacji, których nie mógł jej przekazać. Opowiedzenie o Gellercie wiązałoby się rosnącemu ryzyku zabrnięcia w rejony grożące katastrofą - tak samo silną, jak ta, wstrząsająca obecnie czarodziejskim światem. Gwardziści musieli nieść ten ciężar sami, zmierzyć się z odpowiedzialnością za podjętą zbyt pochopnie - ton pierwszy uznał, że to jedyna słuszna droga - decyzję, przynoszącą ludziom wyłącznie cierpienie. Owszem, Grindelwald zniknął, ale dopóki nie mieli stuprocentowej pewności, Benjamin nie zamierzał się cieszyć. Inna sprawa, że pozostało niewiele kwestii sprawiających mu jakąkolwiek radość. Chyba na nowo musiał doceniać rzeczy małe: ciepły kubek z herbatą, kolejną godzinę spokojnego snu Louisa, blady uśmiech Margaux, szorstką fakturę pergaminu listu od Tonks, miękką sierść Kudłacza, witającego go machnięciem ogonem. Także: obecność Seliny, jej chęć walki, nieustępliwość, jej pomoc. Potrzebowali ludzi, mocnych, gotowych; przed Lovegood jeszcze długa droga, ale nie znał osoby bardziej zaciętej w rozwoju, niż szalona Osa.
Kiwnął tylko głową w odpowiedzi, trochę niewyraźnie, przez co mogła odebrać ten gest dwojako i chociaż następny temat był równie okrutny, to w tym przypadku wywoływał w Wrighcie jedynie wściekłość, morderczy gniew. - Potężny czarnoksiężnik, według tego, czego się dowiedzieliśmy - być może pełen mocy nieznanej nawet Grindewaldowi, jeszcze okrutniejszy - odparł przez zaciśnięte zęby, raz, by powstrzymać mdłości, dwa: by nie wyrzucić z siebie potoku nienawistnych słów, obrzydzenia, jakie czuł na samo wspomnienie opowieści Garretta. - Tak, czystość krwi, to na pewno. Szczegółów jeszcze nie znamy - dodał, kręcąc głową, gdy spytała o Sorena. Nie, Sorena tam nie było, zresztą, nie należał już do tego świata, stanowiąc najmniejszy, choć pewnie bolesny dla Seliny problem. - Perseus, pewnie reszta jego rodziny - a przecież był jego dobrym znajomym, trenowali razem przed pojedynkami: już wtedy wyczarował potwornego węża, czy nie mógł przewidzieć tego wcześniej, zrozumieć, że ma do czynienia ze szpiegiem? Wypuścił powietrze ustami, mocniej obejmując kubek - już pusty, wydający z siebie głuchy odgłos, gdy uderzał o jego ścianki paznokciami. - Posiadamy siedzibę, chronioną bardzo mocnymi zaklęciami. Dostaniesz do niej wstęp, kiedy wykonasz kilka pierwszych zadań - powrócił do tematów organizacyjnych, chcąc uniknąć babrania się w błocie, w brudzie zdrad, w brudzie zawiedzionych oczekiwań i plugastwa. Przemilczał fakt potrzeby odbudowania tej siedziby, zniszczonej w wybuchu anomalii. - O aktualnościach dowiesz się zresztą jutro, mamy spotkanie, chwilowo w innym miejscu. Zabiorę cię tam, będziemy w kontakcie - dodał rzeczowo, zadziwiony, jak wiele informacji potrafił przekazać - i o jak wielu zapomniał, w tym o dość ważnej, powracającej dopiero teraz, gdy biały kot - Śnieżka - wkroczył dumnie do kuchni, wskakując od razu z podłogi na wysoki stół. Niby nie powinna po nim chodzić, ale Wright pogłaskał ją po głowie: w końcu przestała na niego prychać. - Ostatnio otrzymaliśmy pomoc. Bathilda Bagshot, na pewno ją kojarzysz. Dumbledore przed śmiercią przekazał jej część informacji o Zakonie - jest naszym wsparciem - i podczas pierwszego spotkania z nią, straciłem miłość, przyjaciół, rodzinę, życie. Uśmiechnął się lekko, odrobinę fanatycznie, zachowując szczegóły dla siebie. Buntownicza przemowa Seliny przypomniała mu swoją waleczność sprzed kilku miesięcy - nie zamierzał wyprowadzać jej z błędu, sama się przekona, sama odda to, co najcenniejsze w momencie, w którym na szali będzie ważyć się życie najsłabszych i bezbronnych. Wierzył jej. I ufał. - Jeszcze herbaty? - zaproponował; już nie następna kolejka, już nie założę się, że nie potrafisz wyczarować Patronusa, już nie złamane kości, dym papierosowy i kierowana ku sobie wściekłość. Wkraczali na nowy poziom relacji i przyjmował to z ulgą - nawet jeśli miał wciągnąć Lovegood w sam środek stworzonego własnoręcznie piekła.
Kiwnął tylko głową w odpowiedzi, trochę niewyraźnie, przez co mogła odebrać ten gest dwojako i chociaż następny temat był równie okrutny, to w tym przypadku wywoływał w Wrighcie jedynie wściekłość, morderczy gniew. - Potężny czarnoksiężnik, według tego, czego się dowiedzieliśmy - być może pełen mocy nieznanej nawet Grindewaldowi, jeszcze okrutniejszy - odparł przez zaciśnięte zęby, raz, by powstrzymać mdłości, dwa: by nie wyrzucić z siebie potoku nienawistnych słów, obrzydzenia, jakie czuł na samo wspomnienie opowieści Garretta. - Tak, czystość krwi, to na pewno. Szczegółów jeszcze nie znamy - dodał, kręcąc głową, gdy spytała o Sorena. Nie, Sorena tam nie było, zresztą, nie należał już do tego świata, stanowiąc najmniejszy, choć pewnie bolesny dla Seliny problem. - Perseus, pewnie reszta jego rodziny - a przecież był jego dobrym znajomym, trenowali razem przed pojedynkami: już wtedy wyczarował potwornego węża, czy nie mógł przewidzieć tego wcześniej, zrozumieć, że ma do czynienia ze szpiegiem? Wypuścił powietrze ustami, mocniej obejmując kubek - już pusty, wydający z siebie głuchy odgłos, gdy uderzał o jego ścianki paznokciami. - Posiadamy siedzibę, chronioną bardzo mocnymi zaklęciami. Dostaniesz do niej wstęp, kiedy wykonasz kilka pierwszych zadań - powrócił do tematów organizacyjnych, chcąc uniknąć babrania się w błocie, w brudzie zdrad, w brudzie zawiedzionych oczekiwań i plugastwa. Przemilczał fakt potrzeby odbudowania tej siedziby, zniszczonej w wybuchu anomalii. - O aktualnościach dowiesz się zresztą jutro, mamy spotkanie, chwilowo w innym miejscu. Zabiorę cię tam, będziemy w kontakcie - dodał rzeczowo, zadziwiony, jak wiele informacji potrafił przekazać - i o jak wielu zapomniał, w tym o dość ważnej, powracającej dopiero teraz, gdy biały kot - Śnieżka - wkroczył dumnie do kuchni, wskakując od razu z podłogi na wysoki stół. Niby nie powinna po nim chodzić, ale Wright pogłaskał ją po głowie: w końcu przestała na niego prychać. - Ostatnio otrzymaliśmy pomoc. Bathilda Bagshot, na pewno ją kojarzysz. Dumbledore przed śmiercią przekazał jej część informacji o Zakonie - jest naszym wsparciem - i podczas pierwszego spotkania z nią, straciłem miłość, przyjaciół, rodzinę, życie. Uśmiechnął się lekko, odrobinę fanatycznie, zachowując szczegóły dla siebie. Buntownicza przemowa Seliny przypomniała mu swoją waleczność sprzed kilku miesięcy - nie zamierzał wyprowadzać jej z błędu, sama się przekona, sama odda to, co najcenniejsze w momencie, w którym na szali będzie ważyć się życie najsłabszych i bezbronnych. Wierzył jej. I ufał. - Jeszcze herbaty? - zaproponował; już nie następna kolejka, już nie założę się, że nie potrafisz wyczarować Patronusa, już nie złamane kości, dym papierosowy i kierowana ku sobie wściekłość. Wkraczali na nowy poziom relacji i przyjmował to z ulgą - nawet jeśli miał wciągnąć Lovegood w sam środek stworzonego własnoręcznie piekła.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kuchnia
Szybka odpowiedź