Kuchnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kuchnia
To, co widzicie na zdjęciu, wbrew pozorom nie jest wcale bałaganem - to idealnie ułożona kompozycja, pozwalająca właścicielce zlokalizować puszkę z ulubioną herbatą w ułamku sekundy. Po prostu puszek jest dużo, podobnie jak słoików, talerzy, sztućców i butelek... w większości nieużywanych, bo Margie rzadko miewa gości. Jedyną niezmienną rzeczą są zawsze świeże kwiaty, które właścicielka mieszkania zmienia z chorobliwą wręcz starannością, mimo że sama spędza w nim możliwie niewiele czasu.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
- Poproszę - lekko ochrypłym głosem odparłem Benowi na pytanie, które właśnie padło a'propos herbaty. Chwilę później stanąłem bosymi stopami na progu kuchni.
Niezmiennie od dłuższego już czasu wyglądałem jak siedem nieszczęść. Najpierw błąkanie się po cholernym lesie, a potem noc z kwietnia na maj i obecnie niekończące się udręki związane z magicznymi anomaliami odcisnęły i wciąż odciskały na mnie konkretne piętno. Jeśli normalnie byłem chudy, tak teraz przypominałem bardzo wysoki szkielet obleczony bladą, matową powłoką skóry poznaczonej bliznami. Ubranie (czyli aktualnie powiększona koszulka i dresowe spodnie Margo) wisiały na mnie smętnie jak na wyjątkowo nieatrakcyjnym wieszaku, chociaż na moją sylwetkę chyba mimo wszystko przyjemniej było patrzeć niż na samą twarz. Ostatnio sam nie miałem ochoty na nią spoglądać, bo w lustrze wyglądała obco, aż mi ciarki przechodziły. Potargane, częściowo z jednej strony skrócone przez ogień włosy, zapadłe policzki, popękane wargi... i tak były niczym w porównaniu do moich okolonych sińcami z niewyspania ślepi. Bałem się w nie spojrzeć. Bałem się, że zobaczę w nich kompletny obłęd, paniczny strach lub obojętność, jaką często przejawiają otępiali różnymi środkami ludzie. Zapewne czułem słuszny lęk.
Obudziłem się chwilę temu. Z przyjemnej nicości, beztroskiego dryfowania w czerni wyrwał mnie jak zwykle szkarłatny blask, po którym nie mogłem już zmrużyć oka. Leżałem chwilę dysząc ciężko po koszmarnej marze, wbijając wzrok w sufit, ale ostatecznie słysząc głos Bena i widząc niknący za rogiem biały, koci ogon, wstałem i znalazłem się tu. To i tak był sukces - ostatnio wolałem nie ruszać się z jednego miejsca - uznałem, że tak było bezpieczniej i dla mnie i dla innych. Gdyby to był głos kogoś innego - dziewczyn czy obcego, to z pewnością nie ruszyłbym się ze swojego barłogu... ale to był bezsprzecznie głos Bena, a to przecież zupełnie co innego.
Przebrałem nogami, jakbym sam nie wiedział czy chcę się znaleźć w kuchni czy jednak nie, ale ostatecznie postąpiłem krok w przód, potem następny. Patrzyłem pod nogi, żeby nie nadepnąć żadnej linii. Dopiero kiedy dotarłem do stołu i usiadłem, uniosłem wzrok. Najpierw spojrzałem na Bena wciąż lekko mętnie i nieobecnie, ale może to przez niedawne wyrwanie się ze snu. Omiotłem wzrokiem białego kota, ale nie wyciągnąłem w jego stronę ręki, a na koniec zatrzymałem spojrzenie na kobiecie. Obcej kobiecie. Tak mi się przynajmniej wydawało. Widziałem ją już kiedyś? Zmarszczyłem brwi. Nie, zdaje się, że nie. Nie? Nie.
- Jestem Lou. Louis - przedstawiłem się w końcu raczej beznamiętnie, kiedy zakończyłem dysputę z samym sobą w mojej głowie. Nie uśmiechnąłem się, nie wyciągnąłem do niej ręki, zamiast tego przyglądałem jej się nieufnie, nerwowo skubiąc jeden ze swędzących strupów na ramieniu.
Wróg czy przyjaciel? Wyciągnie różdżkę czy odwróci wzrok? Analizowałem w skołatanym łbie. Jasne, gdzieś w międzyczasie przeszło mi przez myśl, że zapewne im przeszkadzam... ale spokojnie, przecież zaraz sobie pójdę, tak?
Niezmiennie od dłuższego już czasu wyglądałem jak siedem nieszczęść. Najpierw błąkanie się po cholernym lesie, a potem noc z kwietnia na maj i obecnie niekończące się udręki związane z magicznymi anomaliami odcisnęły i wciąż odciskały na mnie konkretne piętno. Jeśli normalnie byłem chudy, tak teraz przypominałem bardzo wysoki szkielet obleczony bladą, matową powłoką skóry poznaczonej bliznami. Ubranie (czyli aktualnie powiększona koszulka i dresowe spodnie Margo) wisiały na mnie smętnie jak na wyjątkowo nieatrakcyjnym wieszaku, chociaż na moją sylwetkę chyba mimo wszystko przyjemniej było patrzeć niż na samą twarz. Ostatnio sam nie miałem ochoty na nią spoglądać, bo w lustrze wyglądała obco, aż mi ciarki przechodziły. Potargane, częściowo z jednej strony skrócone przez ogień włosy, zapadłe policzki, popękane wargi... i tak były niczym w porównaniu do moich okolonych sińcami z niewyspania ślepi. Bałem się w nie spojrzeć. Bałem się, że zobaczę w nich kompletny obłęd, paniczny strach lub obojętność, jaką często przejawiają otępiali różnymi środkami ludzie. Zapewne czułem słuszny lęk.
Obudziłem się chwilę temu. Z przyjemnej nicości, beztroskiego dryfowania w czerni wyrwał mnie jak zwykle szkarłatny blask, po którym nie mogłem już zmrużyć oka. Leżałem chwilę dysząc ciężko po koszmarnej marze, wbijając wzrok w sufit, ale ostatecznie słysząc głos Bena i widząc niknący za rogiem biały, koci ogon, wstałem i znalazłem się tu. To i tak był sukces - ostatnio wolałem nie ruszać się z jednego miejsca - uznałem, że tak było bezpieczniej i dla mnie i dla innych. Gdyby to był głos kogoś innego - dziewczyn czy obcego, to z pewnością nie ruszyłbym się ze swojego barłogu... ale to był bezsprzecznie głos Bena, a to przecież zupełnie co innego.
Przebrałem nogami, jakbym sam nie wiedział czy chcę się znaleźć w kuchni czy jednak nie, ale ostatecznie postąpiłem krok w przód, potem następny. Patrzyłem pod nogi, żeby nie nadepnąć żadnej linii. Dopiero kiedy dotarłem do stołu i usiadłem, uniosłem wzrok. Najpierw spojrzałem na Bena wciąż lekko mętnie i nieobecnie, ale może to przez niedawne wyrwanie się ze snu. Omiotłem wzrokiem białego kota, ale nie wyciągnąłem w jego stronę ręki, a na koniec zatrzymałem spojrzenie na kobiecie. Obcej kobiecie. Tak mi się przynajmniej wydawało. Widziałem ją już kiedyś? Zmarszczyłem brwi. Nie, zdaje się, że nie. Nie? Nie.
- Jestem Lou. Louis - przedstawiłem się w końcu raczej beznamiętnie, kiedy zakończyłem dysputę z samym sobą w mojej głowie. Nie uśmiechnąłem się, nie wyciągnąłem do niej ręki, zamiast tego przyglądałem jej się nieufnie, nerwowo skubiąc jeden ze swędzących strupów na ramieniu.
Wróg czy przyjaciel? Wyciągnie różdżkę czy odwróci wzrok? Analizowałem w skołatanym łbie. Jasne, gdzieś w międzyczasie przeszło mi przez myśl, że zapewne im przeszkadzam... ale spokojnie, przecież zaraz sobie pójdę, tak?
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
The member 'Louis Bott' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Selina nie posiadała taktu - tajemna umiejętność zauważania, kiedy ktoś nie chce o czymś powiedzieć była jej całkowicie obca, a jednocześnie wydawała jej się absolutnie niedorzeczna - gdyby wiedziała, że ktoś coś ukrywa, jedynym naturalnym zachowaniem byłoby naciskanie, by dowiedzieć się więcej. Na szczęście dla Benjamina, była w stanie zrozumieć, że przy tym temacie wolna narracja jest naturalnym wyborem i nie dostrzegała, jak w taktycznym milczeniu łatwo pozostawić wiele kwestii niedopowiedzianych.
Zmarszczyła brwi, łapiąc charakterystycznej dla siebie, walecznej czujności, gdy dostała tak enigmatyczną odpowiedź co do jej pytania do Gellerta. Uspokoiła się jednak dziwnym zaufaniem, jakim zdołała obdarzyć Wrighta - w końcu czy to nie on powiedział jej o wszystkim? Dlaczego miałby coś jeszcze przed nią ukrywać? Sprawa musiała być zwyczajnie wymagająca, ot.
Kolejna wiadomość spuściła na nią jeszcze większy niepokój. Poruszyła się na krześle, zdradzając się zbyt oczywiście.-Czyli nie wiecie kim on jest?-przytrzymała go długim spojrzeniem, w końcu odwracając wzrok z frustracji.-Przecież nie wyrósł tak nagle spod ziemi... Skoro popierają go Avery, Rosier... i pewnie inne rody, to musi być jednym z nich.-wniosek wydawał się oczywisty - skoro chodziło o czystość krwi to była to walka przeznaczona dla czarodziejów, którzy mogli się pochwalić błękitem w żyłach, nikogo innego za wyjątkiem fanatyków...!
-Ben, te morderstwa na mugolakach... to oni?-zapytała nagle, zbyt płynnie przechodząc z szoku w procesowanie informacji.
Twarz jej nieco stężała, gdy przypisywał członków rodziny.-To jak...-przerwała, zbierając myśli.-Skąd wiecie kto go popiera? Chcesz mi powiedzieć, że... że ten czarnoksiężnik zrobił sobie z Rosierów i Averych chłopców na posyłki, a sam korzysta z anonimowości? Przecież...-niedorzeczność i absurd uderzały w nią ze zdwojoną mocą.
Próbowała sobie przypomnieć ostatnie spotkanie z Perseusem. Z pewnością był o wiele poważniejszy. Wydorośłał. Dużo milczał i zdawał się pochłonięty sobą. Czy tak właśnie wygląda morderca?
Jak świat mógł tak bardzo się powywracać, jednocześnie nie pozwalając innym dostrzec co nie pasowało do poprzedniej układanki? Pozostawiał jedynie gorzkie poczucie niepokoju i stałą potrzebę oglądania się za siebie, bo kątem oka nieustannie dostrzegało się jakiś migający cień.
Siedziba chroniona mocnymi zaklęciami. To kazało jej spojrzeć na niego jakos inaczej, czujniej, i jeszcze raz przeanalizować jaką skalę miała ta organizacja.-Jakich zadań?-chwyciła się tego, co ją najbardziej dotyczyło, a przy okazji mogło rozwiązać problem tego, czym oni się właściwie zajmowali i jak wyglądało ratowanie świata od podszewki.
Informacja o jutrzejszym spotkaniu ją trochę zszokowała, jednak szybko skinęła głową, nie mając zamiaru się już wycofywać. Ta rozmowa dała jej nowy pokład sił. Jakąś dziwną motywację. I przekonanie o tym, że można. I że nie wszystko jeszcze stracone.
Miękki skok kota zwrócił jej uwagę, przypominając jej, jak jednak oderwana od rzeczywistości była ta rozmowa. Obserwowała płynne ruchy zwierzęcia, który rościł sobie prawo do każdego metra kwadratowego tego przybytku bez żadnego skrępowania.
-Bagshot?-kolejna rewelacja ją zaskoczyła.-Czy to nie ona tak wielbiła Grindelwalda?-utkwiła zielone oczy w posadzistej sylwetce, zdając się na jego słowo i osąd. Dla niej - w pierwszym odruchu - wydawało się to nieco podejrzane.
Powróciła do dawnego zachowania - do wpatrywania się w tego niemalże prawie olbrzyma jakby był jej wyrocznią, ostatecznym potwierdzeniem - z szacunkiem i pewną ckliwością, która dopiero po pewnym czasie pozwoliła jej odjąć dłoń od jego nadgarstka.
I nie zdążyła odpowiedzieć na to pytanie, kiedy odezwał się obcy głos, burząc magiczny moment - a może sama by go zniszczyła, gdyby czyjeś wtargięcie nie posadziło jej na nowo w krześle?
Wpatrywała się z pewną rezerwą w chłopca - wysokiego, nienaturalnie szczupłego, niemalże przezroczystego, fizycznie wycieńczonego, bez ani jednej iskry życia w oczach. Gdyby nie mówił, uznałaby, że jest inferiusem. Rzuciła tylko ulotne, kontrolne spojrzenie Benjaminowi, jakby widok jego twarzy miał jej pomóc ustosunkować się co do nietypowego przybysza, ale potem oddała się już całkowicie obserwowaniu powolnych gestów rudowłosego, który zdawał się obudzić dopiero w momencie, gdy te czarne węgielki zwróciły się w jej stronę. Nieufne, czyli już zranione z rąk innych ludzi.
Kim był?
I mimo, że dostała odpowiedź, to jego imię wcale nie gwarantowało rozwiązania zagadki.
-Co oni ci zrobili, Louis?-krzywy uśmiech, jaki pojawił się na jej twarzy, miał zamaskować nie do końca poprawny ton, w jakim wypowiedziała to pytanie.-Selina Lovegood.-poprawiła się po chwili, by w końcu zwrócić się ponownie do Bena.
-Myślałam, że mówiłeś, że mieszkasz u Margaux i Justine. Prowadzą przytułek?-uniosła brwi, choć złośliwości nie były odpowiednio wymierzone, albowiem jej intencją było raczej zdobycie większej ilości informacji aniżeli cokolwiek innego.
Zmarszczyła brwi, łapiąc charakterystycznej dla siebie, walecznej czujności, gdy dostała tak enigmatyczną odpowiedź co do jej pytania do Gellerta. Uspokoiła się jednak dziwnym zaufaniem, jakim zdołała obdarzyć Wrighta - w końcu czy to nie on powiedział jej o wszystkim? Dlaczego miałby coś jeszcze przed nią ukrywać? Sprawa musiała być zwyczajnie wymagająca, ot.
Kolejna wiadomość spuściła na nią jeszcze większy niepokój. Poruszyła się na krześle, zdradzając się zbyt oczywiście.-Czyli nie wiecie kim on jest?-przytrzymała go długim spojrzeniem, w końcu odwracając wzrok z frustracji.-Przecież nie wyrósł tak nagle spod ziemi... Skoro popierają go Avery, Rosier... i pewnie inne rody, to musi być jednym z nich.-wniosek wydawał się oczywisty - skoro chodziło o czystość krwi to była to walka przeznaczona dla czarodziejów, którzy mogli się pochwalić błękitem w żyłach, nikogo innego za wyjątkiem fanatyków...!
-Ben, te morderstwa na mugolakach... to oni?-zapytała nagle, zbyt płynnie przechodząc z szoku w procesowanie informacji.
Twarz jej nieco stężała, gdy przypisywał członków rodziny.-To jak...-przerwała, zbierając myśli.-Skąd wiecie kto go popiera? Chcesz mi powiedzieć, że... że ten czarnoksiężnik zrobił sobie z Rosierów i Averych chłopców na posyłki, a sam korzysta z anonimowości? Przecież...-niedorzeczność i absurd uderzały w nią ze zdwojoną mocą.
Próbowała sobie przypomnieć ostatnie spotkanie z Perseusem. Z pewnością był o wiele poważniejszy. Wydorośłał. Dużo milczał i zdawał się pochłonięty sobą. Czy tak właśnie wygląda morderca?
Jak świat mógł tak bardzo się powywracać, jednocześnie nie pozwalając innym dostrzec co nie pasowało do poprzedniej układanki? Pozostawiał jedynie gorzkie poczucie niepokoju i stałą potrzebę oglądania się za siebie, bo kątem oka nieustannie dostrzegało się jakiś migający cień.
Siedziba chroniona mocnymi zaklęciami. To kazało jej spojrzeć na niego jakos inaczej, czujniej, i jeszcze raz przeanalizować jaką skalę miała ta organizacja.-Jakich zadań?-chwyciła się tego, co ją najbardziej dotyczyło, a przy okazji mogło rozwiązać problem tego, czym oni się właściwie zajmowali i jak wyglądało ratowanie świata od podszewki.
Informacja o jutrzejszym spotkaniu ją trochę zszokowała, jednak szybko skinęła głową, nie mając zamiaru się już wycofywać. Ta rozmowa dała jej nowy pokład sił. Jakąś dziwną motywację. I przekonanie o tym, że można. I że nie wszystko jeszcze stracone.
Miękki skok kota zwrócił jej uwagę, przypominając jej, jak jednak oderwana od rzeczywistości była ta rozmowa. Obserwowała płynne ruchy zwierzęcia, który rościł sobie prawo do każdego metra kwadratowego tego przybytku bez żadnego skrępowania.
-Bagshot?-kolejna rewelacja ją zaskoczyła.-Czy to nie ona tak wielbiła Grindelwalda?-utkwiła zielone oczy w posadzistej sylwetce, zdając się na jego słowo i osąd. Dla niej - w pierwszym odruchu - wydawało się to nieco podejrzane.
Powróciła do dawnego zachowania - do wpatrywania się w tego niemalże prawie olbrzyma jakby był jej wyrocznią, ostatecznym potwierdzeniem - z szacunkiem i pewną ckliwością, która dopiero po pewnym czasie pozwoliła jej odjąć dłoń od jego nadgarstka.
I nie zdążyła odpowiedzieć na to pytanie, kiedy odezwał się obcy głos, burząc magiczny moment - a może sama by go zniszczyła, gdyby czyjeś wtargięcie nie posadziło jej na nowo w krześle?
Wpatrywała się z pewną rezerwą w chłopca - wysokiego, nienaturalnie szczupłego, niemalże przezroczystego, fizycznie wycieńczonego, bez ani jednej iskry życia w oczach. Gdyby nie mówił, uznałaby, że jest inferiusem. Rzuciła tylko ulotne, kontrolne spojrzenie Benjaminowi, jakby widok jego twarzy miał jej pomóc ustosunkować się co do nietypowego przybysza, ale potem oddała się już całkowicie obserwowaniu powolnych gestów rudowłosego, który zdawał się obudzić dopiero w momencie, gdy te czarne węgielki zwróciły się w jej stronę. Nieufne, czyli już zranione z rąk innych ludzi.
Kim był?
I mimo, że dostała odpowiedź, to jego imię wcale nie gwarantowało rozwiązania zagadki.
-Co oni ci zrobili, Louis?-krzywy uśmiech, jaki pojawił się na jej twarzy, miał zamaskować nie do końca poprawny ton, w jakim wypowiedziała to pytanie.-Selina Lovegood.-poprawiła się po chwili, by w końcu zwrócić się ponownie do Bena.
-Myślałam, że mówiłeś, że mieszkasz u Margaux i Justine. Prowadzą przytułek?-uniosła brwi, choć złośliwości nie były odpowiednio wymierzone, albowiem jej intencją było raczej zdobycie większej ilości informacji aniżeli cokolwiek innego.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Natychmiastowe zaangażowanie Seliny w problemy Zakonu Feniksa wcale go nie zaskoczyło - wiedział, że tak właśnie będzie, że w momencie, w którym przed Lovegood odsłoni się prawda dotycząca ostatnich wydarzeń i sił, biorących udział w okrutnym zamieszaniu, z jej ust padną setki pytań. Wątpliwości. Sugestii działania. Była mądra - a przynajmniej mądrzejsza od niego - i Wright był gotowy na taką litanię, co nie oznaczało, że zdążył przygotować sobie odpowiedzi. Wiedział, w czym jest dobry, a ogarnianie umysłem całego bajzlu i szpiegowanie nie należało do jego obowiązków. Walczył, poświęcał się, używał siły mięśni i uroku osobistego, podejmowanie poważniejszych decyzji zostawiając bardziej wykwalifikowanym Gwardzistom - choć i oni popełniali błędy, wspólnie decydując się na otworzenie skrzyni z sercem Gellerta. Chcieli dobrze, wyszło jak zawsze - mógł tak, skrótowo i rzeczowo, uświadomić Selinę, ale zamiast tego milczał, wpatrując się w nią uważnie, bez irytacji ale i bez jakiegoś większego przejęcia. - To na pewno ktoś związany ze szlachtą, szczegółów nie znamy. Posiadamy jednak pewne informacje, dotarliśmy do wspomnień jednego z Rycerzy - człowieka, który ich zdradził - odparł ostrożnie, unosząc dłoń do góry, uspokajająco i wyciszająco. - Szczegółów naszych poczynań jest naprawdę wiele, dziś nie zdążymy zająć się wszystkim - ale większości dowiesz się już jutro. Podejrzewam też, że Freddie będzie lepszym źródłem informacji - uściślił; śpieszył się do rezerwatu, który stał się jednym wielkim potwornym chaosem, będąc pewnym, że Fox znacznie sprawniej odpowie na wątpliwości Lovegood: w końcu posiadał tajemną broń zamknięcia ust Osie pocałunkiem. Podejrzewał, że zadziała ona skutecznie nawet na najbardziej wścibskie pytania, także te dotyczące Bagshot i rozdzielanych zadań. Odrobina niepewności z pewnością przysłuży się Selinie, zresztą, jutrzejsze spotkanie Zakonu Feniksa pokaże jej lepiej jak działa organizacja niż teoretyczne rozważania.
Otworzył jednak usta, by powiedzieć jej nieco więcej, lecz kątem ucha usłyszał specyficzne człapanie. Zerknął w stronę drzwi akurat w momencie, w którym pojawił się w nich Louis, przedstawiciel siedmiu nieszczęść. Wyglądał odrobinę lepiej, drobne skaleczenia się zaleczyły, a Wright uporczywie wmuszał w chłopaka jedzenie, lecz dalej stanowił jedynie słaby cień dawnego, radosnego, energicznego Botta.
Ben z niepokojem spoglądał na ruchy młodzieńca - szlag, czyżby odmierzył złą dawkę eliksiru? - czekając tylko na jakiś morderczy wybuch, kulę ognia frunącą w jego stronę albo zapadnięcie się sufitu. Wright widocznie stał się czujny, już nie siedział zrozpaczony i zmęczony przy stole, a wstał, zaciskając dłonie na oparciu krzesła. Uśmiechnął się jednak do Louisa lekko, zerkając w dół na Śnieżkę i posyłając jej gromkie spojrzenie. Uciekaj, póki puchaty ogon ciągle masz na swoim miejscu. - Jasne, zaraz zrobię ci herbaty - odparł powoli i łagodnie, tonem, jakim zwracał się do chorych smoków, które w każdej chwili mogą kichnąć śmiercionośnym ogniem. Przesunął się za siedzącego chłopaka, w stronę kuchenki, by ponownie wstawić wodę, lecz odwrócił się przez ramię do Seliny. - Louis to mój nieczarodziejski przyjaciel - uściślił powoli, starając się przekazać Lovegood dziwnym gestem, by pod żadnym pozorem nie korzystała z różdżki. Wykonał nieudolną pantomimę: wyciągnął z kieszeni nieistniejącą różdżkę i pokręcił gwałtownie głową, wytrzeszczając na blondynkę oczy. - No, cóż, ostatnio mocno czarodziejski. Anomalie - sprostował z teatralną pogodnością, kontynuując dziwne gesty za plecami Louisa. Szarpnął głową w prawo, w kierunku drzwi, sugerując Selinie, że ta powinna szybko wyjść, rezygnując z herbatki - robił to dla jej dobra, równie dobrze Louis mógł zamienić jej włosy w kacze pióra jak i oderwać nogę. Osa interesowała się światem, musiała wiedzieć, że mugole posiadali szalone moce - a przynajmniej taką miał nadzieję. - Mięty, Louis? - spytał, znów przesadnie łagodnie, otwierając boczną szafkę. Zamierzał do herbaty dryblasa dolać eliksiru usypiającego: czuł się podle, robiąc takie rzeczy, ale w innym wypadku Bott krzywdził siebie i wszystkich dookoła. Miał nadzieję, że Selina pojmie subtelną sugestię i ulotni się z mieszkania a on zdoła podać Louisowi herbatkę z wkładką odpowiednio szybko.
Otworzył jednak usta, by powiedzieć jej nieco więcej, lecz kątem ucha usłyszał specyficzne człapanie. Zerknął w stronę drzwi akurat w momencie, w którym pojawił się w nich Louis, przedstawiciel siedmiu nieszczęść. Wyglądał odrobinę lepiej, drobne skaleczenia się zaleczyły, a Wright uporczywie wmuszał w chłopaka jedzenie, lecz dalej stanowił jedynie słaby cień dawnego, radosnego, energicznego Botta.
Ben z niepokojem spoglądał na ruchy młodzieńca - szlag, czyżby odmierzył złą dawkę eliksiru? - czekając tylko na jakiś morderczy wybuch, kulę ognia frunącą w jego stronę albo zapadnięcie się sufitu. Wright widocznie stał się czujny, już nie siedział zrozpaczony i zmęczony przy stole, a wstał, zaciskając dłonie na oparciu krzesła. Uśmiechnął się jednak do Louisa lekko, zerkając w dół na Śnieżkę i posyłając jej gromkie spojrzenie. Uciekaj, póki puchaty ogon ciągle masz na swoim miejscu. - Jasne, zaraz zrobię ci herbaty - odparł powoli i łagodnie, tonem, jakim zwracał się do chorych smoków, które w każdej chwili mogą kichnąć śmiercionośnym ogniem. Przesunął się za siedzącego chłopaka, w stronę kuchenki, by ponownie wstawić wodę, lecz odwrócił się przez ramię do Seliny. - Louis to mój nieczarodziejski przyjaciel - uściślił powoli, starając się przekazać Lovegood dziwnym gestem, by pod żadnym pozorem nie korzystała z różdżki. Wykonał nieudolną pantomimę: wyciągnął z kieszeni nieistniejącą różdżkę i pokręcił gwałtownie głową, wytrzeszczając na blondynkę oczy. - No, cóż, ostatnio mocno czarodziejski. Anomalie - sprostował z teatralną pogodnością, kontynuując dziwne gesty za plecami Louisa. Szarpnął głową w prawo, w kierunku drzwi, sugerując Selinie, że ta powinna szybko wyjść, rezygnując z herbatki - robił to dla jej dobra, równie dobrze Louis mógł zamienić jej włosy w kacze pióra jak i oderwać nogę. Osa interesowała się światem, musiała wiedzieć, że mugole posiadali szalone moce - a przynajmniej taką miał nadzieję. - Mięty, Louis? - spytał, znów przesadnie łagodnie, otwierając boczną szafkę. Zamierzał do herbaty dryblasa dolać eliksiru usypiającego: czuł się podle, robiąc takie rzeczy, ale w innym wypadku Bott krzywdził siebie i wszystkich dookoła. Miał nadzieję, że Selina pojmie subtelną sugestię i ulotni się z mieszkania a on zdoła podać Louisowi herbatkę z wkładką odpowiednio szybko.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Normalnie pewnie uznałbym to za szalenie zabawne, że Ben - ten wielki Ben, którego podczas naszego pierwszego spotkania zwyczajnie się bałem (szczęśliwie ten strach szybko malał, aż w jakiś nieodgadniony i zupełnie pokręcony sposób zmienił się w zaufanie i poczucie bezpieczeństwa), teraz staje się czujny i bacznie mnie obserwuje, gdy tylko wchodzę do pomieszczenia, w którym się znajduje. I to wszystko sprawiam ja - nikt nie znaczący w magicznym świecie i kompletnie niegroźny. No... do niedawna niegroźny. Teraz sam starałem się przecież nie robić żadnych gwałtowniejszych ruchów, a najlepiej w ogóle się nie przemieszczać. Nie było to nawet aż tak uciążliwe do realizacji - ostatnio czułem się cały czas niewyspany i zmęczony głównie długotrwałym strachem. Nic dziwnego, że w końcu ze stanu ciągłego napięcia i lęku przechodziłem do tego obecnego - otępienia i apatii.
A jednak... na pytanie kobiety, jakby się ocknąłem, moje wargi najpierw lekko drgnęły, a potem wygięły w coraz szerszym, niepokojącym uśmiechu. To naprawdę było zabawne! A dlaczego? Bo...
- Nie pamiętam - parsknąłem, co w zasadzie od dłuższego czasu zdarzało mi się wyjątkowo rzadko. Nie pamiętam, nie pamiętam, nic nie pamiętam. Czasami miałem wrażenie, że nie pamiętam więcej rzeczy, niż pamiętam. Czy to nie zabawne? Jak się ignoruje cały tragizm takiej sytuacji, to naprawdę robi się zabawne. Przynajmniej dla mnie.
Selina - skoro miała takie poczucie humoru, to musiała być w porządku.
- Ale albo im się to udało, albo coś strasznie spieprzyli - dodałem wciąż rozbawiony prawie jak za dawnych czasów... gdybym jeszcze przy tym nie przypominał psychopaty, byłoby lepiej. A przypominałem go tym bardziej, że wciąż nie spuszczałem wzroku z Seliny. Koleżanka czy jednak dziewczyna Bena? Nie mogłem tego rozgryźć i już miałem zapytać wprost, kiedy mężczyzna mnie przedstawił. Wzdrygnąłem się lekko na wspomnienie anomalii.
Ale może już mi przeszły? Może znów będę normalny? Byłoby naprawdę super... Nigdy nie sądziłem, że tak bardzo będę tęsknił do niemagicznego świata i żebym sam też był na powrót niemagiczny. Strach też by mi od razu przeszedł, nie? Z zamyślenia wyrwało mnie pytanie Bena i momentalnie kiwnąłem głową.
- Mhm, taką dobrą jak zawsze - poprosiłem prawie całkiem pogodnie, po czym nachyliłem się do Seliny. - Lubię miętę tylko jak zaparza ją Ben, zupełnie nie smakuje jak mięta - powiedziałem do niej konspiracyjnym szeptem. Do tej pory naprawdę nie byłem fanem żadnych ziółek. Kawa, herbata - w porządku, ale jakaś mięta czy inna trawa? Okropność. Tak sądziłem do momentu aż Ben mi nie zaparzył mięty, słowo honoru.
A jednak... na pytanie kobiety, jakby się ocknąłem, moje wargi najpierw lekko drgnęły, a potem wygięły w coraz szerszym, niepokojącym uśmiechu. To naprawdę było zabawne! A dlaczego? Bo...
- Nie pamiętam - parsknąłem, co w zasadzie od dłuższego czasu zdarzało mi się wyjątkowo rzadko. Nie pamiętam, nie pamiętam, nic nie pamiętam. Czasami miałem wrażenie, że nie pamiętam więcej rzeczy, niż pamiętam. Czy to nie zabawne? Jak się ignoruje cały tragizm takiej sytuacji, to naprawdę robi się zabawne. Przynajmniej dla mnie.
Selina - skoro miała takie poczucie humoru, to musiała być w porządku.
- Ale albo im się to udało, albo coś strasznie spieprzyli - dodałem wciąż rozbawiony prawie jak za dawnych czasów... gdybym jeszcze przy tym nie przypominał psychopaty, byłoby lepiej. A przypominałem go tym bardziej, że wciąż nie spuszczałem wzroku z Seliny. Koleżanka czy jednak dziewczyna Bena? Nie mogłem tego rozgryźć i już miałem zapytać wprost, kiedy mężczyzna mnie przedstawił. Wzdrygnąłem się lekko na wspomnienie anomalii.
Ale może już mi przeszły? Może znów będę normalny? Byłoby naprawdę super... Nigdy nie sądziłem, że tak bardzo będę tęsknił do niemagicznego świata i żebym sam też był na powrót niemagiczny. Strach też by mi od razu przeszedł, nie? Z zamyślenia wyrwało mnie pytanie Bena i momentalnie kiwnąłem głową.
- Mhm, taką dobrą jak zawsze - poprosiłem prawie całkiem pogodnie, po czym nachyliłem się do Seliny. - Lubię miętę tylko jak zaparza ją Ben, zupełnie nie smakuje jak mięta - powiedziałem do niej konspiracyjnym szeptem. Do tej pory naprawdę nie byłem fanem żadnych ziółek. Kawa, herbata - w porządku, ale jakaś mięta czy inna trawa? Okropność. Tak sądziłem do momentu aż Ben mi nie zaparzył mięty, słowo honoru.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
The member 'Louis Bott' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Milczący, spokojny Benjamin Wright był zadziwiająco nietypowym doświadczeniem - niezwykle niepokojącym, a jednocześnie napawającym ogromną dozą wycofania i ostrożności, co możnaby zwyczajnie skrócić do sformułowania: szacunku. Wyglądał posągowo. Niewzruszony, zamarły w bezruchu, teoretycznie bez żadnej żywej emocji, choc jego twarz odbijała w swoich napiętych, zmęczonych rysach zbyt wiele. Zabawne, ale dopiero teraz zauważyła, jak dobry miał profil - duży, prosty nos dodawał mu pewnej szlachetności i elegancji, a wyraźne, ciemne oczy znaczyły go charakterem - miał mocny, zdecydowany wyraz nawet, jeśli nie mówił nic i nie nastawiał się do walki.
Cisza była złym doradcą. Pozwalała myśleć i rozważać, zadziwiać się i podziwiać, pozwalała dojść do wniosków i im dłużej się w niej trwało, tym mniej chętnie rezygnowało się z kojącego uczucia nie wszczynania żadnej akcji. Była odrętwiająca. I przerażała Selinę do cna, przypominając jej raczej werbalną klątwę Meduzy aniżeli jakiekolwiek błogosławieństwo. Im więcej się wiedziało, tym trudniej było podjąć decyzję, bo zbyt łatwo było przewidzieć konsekwencje.
Uniosła brwi.-Zdradził? Dlaczego?-to wydawało się dosyć istotne - dlaczego ktokolwiek miałby zmienić strony? Co w ich walce skłoniło go do zmiany światopoglądu? Przecież to nie jest coś co przychodzi łatwo.
I sama Lovegood wiedziała o tym najlepiej - proces otwierania oczu był bolesny. Sprawiał, że człowiek zaczynał częściej zamykać usta. Drętwiał z niemocy i wpasowywał się w szarą masę, ryzykując, że stanie się jednym z motłochu - zapomnianym, nieważnym, kolejną jednostką do obliczenia liczby ofiar. Nie chciała taka być. A tym bardziej - nie miała zamiaru się bezczynnie przyglądać. Nie, gdy tyle zagrażało jej bliskim.
Jutro. Spotkanie. W dziwny sposób ją to nieco przerażało, ale jednoczesnie motywowało jak nic innego - realizm przedsięwzięcia sprawiał, że ściskał jej się żołądek i skóra bolała od przejęcia. Wspomnienie Fredericka kazało jej jednak zacisnąć wargi w wąską linię i odwrócić wzrok. Nie wierzyła jak mógł to przed nią ukrywać. A tym bardziej - dlaczego pisał się na niemalże samobójczą misję, choć obiecał jej, że jej nigdy nie opuści, a dodatkowo... dlaczego to nie on ja zaangażował? Nie ufał jej wystarczająco? Nie wierzył w umiejętności?
-Z pewnością będzie.-wycedziła nieco jadowicie, wkładając w to nieco osobistego przytyku, bo Ben śmiał tknąć wrażliwą strunę.
Wtargnięcie nowej osoby przerwało jednak wszelkie rozważania. Ostrożne, powolne ruchy półolbrzyma przypominały te, jakich się używa przy rozjuszonej bestii, by czasem nie rozgniewać jej jeszcze bardziej. Łagodny ton był tak abstrakcyjny, że Selina zaczęła uważniej obserwować tą dwójkę, przeskakując spojrzeniem z jednego na drugiego, by zobaczyć, jak oddziałują na siebie te dwie postaci. Nie mogła zgadnąć co prowokowało takie podejście u nieustraszonego smokologa, który na co dzień zajmował się stworzeniami o wiele potężniejszymi i bardziej niebezpiecznymi od słabego, wychudzonego chłopaka.
Patrzyła na Wrighta znad głowy mugola lub charłaka, obserwując jego pokraczne gesty.-Nieczarodziejski.-powtórzyła wyraźnie, z powątpieniem i naganą jednocześnie.-Czyś ty...-zaczęła, gotowa go doprowadzić do porządku, ale kolejne wytłumaczenie i dziwny przekaz kazał jej na moment zamknąć usta. Spuściła wzrok na Louisa, by potem znów dojrzeć sugestie wielkoluda co do opuszczenia pokoju - najwyraźniej póki miała jeszcze szansę. Patrzyła na niego ostro, jasno dając do zrozumienia, że nie potrzebuje, by rozpościerał nad nią podobny parasol asekuracji i ochrony.
Uśmiech chłopaczka kazał jej jednak się zatrzymać - jeżył włosy na ciele. Kompletnie niepasujący, nie sięgający oczu, absolutnie szalony. Kontrolne, szybkie spojrzenie w kierunku Bena, jakby szukała potwierdzenia.
Co musiało mu się stać, skoro tracił pamięć?
-A wiesz kto?-kolejny, gładki, niemalże aksamitny konkret. Nie miała pojęcia, że w głowie Botta właśnie trwała dysputa na temat przynależnosci Osy w miejscu byłego pałkarza, bo pewnie inaczej wyciągnęłaby pazury, zamiast prowadzić niemalże przyjemną konwersację na temat oprawcy młodego.
Patrzyła, nieruchomo, na rozgrywającą się scenę. Hasło mięta brzmiało podejrzanie, a kolejne wyznania młodego miały jej udowodnić jak dobre miała przeczucie.
Uśmiechnęła się lekko, podejmując zło konieczne. Również nachyliła się nad blatem.-Mój kuzyn też parzy rewelacyjne herbaty. I żadna mi tak nie smakuje jak jego. Zabawne, ile zależy od osoby, prawda?-zapytała, mając zamiar przytrzymać nieczarodziejskiego kolegę w stanie pogodnych stwierdzień. Już otwierała usta, by powiedzieć coś jeszcze, ale odskoczyła jak poparzona (dosłownie), gdy do uszu doszedł trzask ceramiki, a gorąca ciecz rozlała się po jej szacie, ścianie i stole. Chwyciła różdżkę zanim zdołała o tym pomyśleć, opuszczając ją dopiero w momencie, w którym skojarzyła, co się stało.
Wybuchł kubek. Tak po prostu. Nie, samo... samo się nic nie działo.
-To... to ty?-zapytała z niedowierzaniem.-Dlaczego?-niezrozumienie ponownie odbiło się na jej twarzy wraz z pretensją - przecież robiła wszystko, by zachować go w spokoju, jak mógł być tak niewdzięczny?!
Cisza była złym doradcą. Pozwalała myśleć i rozważać, zadziwiać się i podziwiać, pozwalała dojść do wniosków i im dłużej się w niej trwało, tym mniej chętnie rezygnowało się z kojącego uczucia nie wszczynania żadnej akcji. Była odrętwiająca. I przerażała Selinę do cna, przypominając jej raczej werbalną klątwę Meduzy aniżeli jakiekolwiek błogosławieństwo. Im więcej się wiedziało, tym trudniej było podjąć decyzję, bo zbyt łatwo było przewidzieć konsekwencje.
Uniosła brwi.-Zdradził? Dlaczego?-to wydawało się dosyć istotne - dlaczego ktokolwiek miałby zmienić strony? Co w ich walce skłoniło go do zmiany światopoglądu? Przecież to nie jest coś co przychodzi łatwo.
I sama Lovegood wiedziała o tym najlepiej - proces otwierania oczu był bolesny. Sprawiał, że człowiek zaczynał częściej zamykać usta. Drętwiał z niemocy i wpasowywał się w szarą masę, ryzykując, że stanie się jednym z motłochu - zapomnianym, nieważnym, kolejną jednostką do obliczenia liczby ofiar. Nie chciała taka być. A tym bardziej - nie miała zamiaru się bezczynnie przyglądać. Nie, gdy tyle zagrażało jej bliskim.
Jutro. Spotkanie. W dziwny sposób ją to nieco przerażało, ale jednoczesnie motywowało jak nic innego - realizm przedsięwzięcia sprawiał, że ściskał jej się żołądek i skóra bolała od przejęcia. Wspomnienie Fredericka kazało jej jednak zacisnąć wargi w wąską linię i odwrócić wzrok. Nie wierzyła jak mógł to przed nią ukrywać. A tym bardziej - dlaczego pisał się na niemalże samobójczą misję, choć obiecał jej, że jej nigdy nie opuści, a dodatkowo... dlaczego to nie on ja zaangażował? Nie ufał jej wystarczająco? Nie wierzył w umiejętności?
-Z pewnością będzie.-wycedziła nieco jadowicie, wkładając w to nieco osobistego przytyku, bo Ben śmiał tknąć wrażliwą strunę.
Wtargnięcie nowej osoby przerwało jednak wszelkie rozważania. Ostrożne, powolne ruchy półolbrzyma przypominały te, jakich się używa przy rozjuszonej bestii, by czasem nie rozgniewać jej jeszcze bardziej. Łagodny ton był tak abstrakcyjny, że Selina zaczęła uważniej obserwować tą dwójkę, przeskakując spojrzeniem z jednego na drugiego, by zobaczyć, jak oddziałują na siebie te dwie postaci. Nie mogła zgadnąć co prowokowało takie podejście u nieustraszonego smokologa, który na co dzień zajmował się stworzeniami o wiele potężniejszymi i bardziej niebezpiecznymi od słabego, wychudzonego chłopaka.
Patrzyła na Wrighta znad głowy mugola lub charłaka, obserwując jego pokraczne gesty.-Nieczarodziejski.-powtórzyła wyraźnie, z powątpieniem i naganą jednocześnie.-Czyś ty...-zaczęła, gotowa go doprowadzić do porządku, ale kolejne wytłumaczenie i dziwny przekaz kazał jej na moment zamknąć usta. Spuściła wzrok na Louisa, by potem znów dojrzeć sugestie wielkoluda co do opuszczenia pokoju - najwyraźniej póki miała jeszcze szansę. Patrzyła na niego ostro, jasno dając do zrozumienia, że nie potrzebuje, by rozpościerał nad nią podobny parasol asekuracji i ochrony.
Uśmiech chłopaczka kazał jej jednak się zatrzymać - jeżył włosy na ciele. Kompletnie niepasujący, nie sięgający oczu, absolutnie szalony. Kontrolne, szybkie spojrzenie w kierunku Bena, jakby szukała potwierdzenia.
Co musiało mu się stać, skoro tracił pamięć?
-A wiesz kto?-kolejny, gładki, niemalże aksamitny konkret. Nie miała pojęcia, że w głowie Botta właśnie trwała dysputa na temat przynależnosci Osy w miejscu byłego pałkarza, bo pewnie inaczej wyciągnęłaby pazury, zamiast prowadzić niemalże przyjemną konwersację na temat oprawcy młodego.
Patrzyła, nieruchomo, na rozgrywającą się scenę. Hasło mięta brzmiało podejrzanie, a kolejne wyznania młodego miały jej udowodnić jak dobre miała przeczucie.
Uśmiechnęła się lekko, podejmując zło konieczne. Również nachyliła się nad blatem.-Mój kuzyn też parzy rewelacyjne herbaty. I żadna mi tak nie smakuje jak jego. Zabawne, ile zależy od osoby, prawda?-zapytała, mając zamiar przytrzymać nieczarodziejskiego kolegę w stanie pogodnych stwierdzień. Już otwierała usta, by powiedzieć coś jeszcze, ale odskoczyła jak poparzona (dosłownie), gdy do uszu doszedł trzask ceramiki, a gorąca ciecz rozlała się po jej szacie, ścianie i stole. Chwyciła różdżkę zanim zdołała o tym pomyśleć, opuszczając ją dopiero w momencie, w którym skojarzyła, co się stało.
Wybuchł kubek. Tak po prostu. Nie, samo... samo się nic nie działo.
-To... to ty?-zapytała z niedowierzaniem.-Dlaczego?-niezrozumienie ponownie odbiło się na jej twarzy wraz z pretensją - przecież robiła wszystko, by zachować go w spokoju, jak mógł być tak niewdzięczny?!
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Lovegood zdecydowanie zadawała zbyt wiele pytań a jej słodki głosik, przeznaczony głównie do porykiwania na ociągających się członków drużyny, drażnił ociężałą głowę Benjamina. Starał się jednak zachować stoicki spokój, nie dając wciągnąć się w rozwlekanie szczegółów - przypominałoby to ohydną wiwisekcję, a nie czuł się na siłach, by w ciągu godzinnej pogawędki przekazać Selinie setki szczegółów dotyczących Zakonu. Pokręcił tylko powoli głową, to nie był ten czas ani to miejsce - a już wspomniał, że większości spraw dowie się na jutrzejszym spotkaniu lub prosto ze słodkiego dzióbka Fredericka. Ograniczony rozumek Wrighta nie pozwolił na wykiełkowanie rozsądnej myśli, dotyczącej niewygodnej dla Foxa sytuacji. Fakt, że stawiał go pod ścianą, przed dwuosobowym plutonem egzekucyjnym złożonym z ego Seliny i szaleństwa Seliny, w ogóle nie przyszedł mu do głowy. Skoro się kochali, a najwidoczniej tak było, to tylko zaserwował im przyjacielską przysługę: będą mogli zginąć razem, w imię dobra i sprawiedliwości - Ben nie miał żadnych wątpliwości, że Lovegood za kilka miesięcy może przejść Próbę Gwardzistki. Była nie do zdarcia, potwornie silna i, jak sądził, pozbawiona serca i skrupułów. Na razie jednak nie podejmował tego tematu, słusznie przewidując, że wywołałby on kolejną lawinę pytań, na które nie mógł odpowiedzieć. Pewne rzeczy pozostawały sekretami - i dobrze, inaczej Zakon Feniksa mógłby rozsypać się jak domek z kart: jak świat, który zniszczyli jedną nieodpowiedzialną decyzją.
Z milczącego impasu wyrwało go pojawienie się Louisa - kolejnej ofiary popełnionego błędu. Widywał go codziennie, przemęczonego, przerażonego tym, do czego stał się zdolny. Kiedyś uczyniłoby go to szalenie szczęśliwym, teraz - tylko szalonym, kulką wybuchowej energii, eksplodującej w każdej sekundzie w nieprzewidywalny sposób. Benjamin czuł się podwójnie odpowiedzialny za Botta: nie dość, że ten ciągle leczył się z traumy wywołanej atakiem, to jeszcze stał się ofiarą anomalii, tracąc powoli zmysły. Traktował go więc troskliwie, niczym psiaka, którego własnoręcznie potrącił na miotle: wyrzuty sumienia łączyły się z niepokojem. Nie powinien denerwować się obecnością nowej osoby a ostra w obyciu Selina zdecydowanie nie będzie pomocna w ukojeniu nerwów - niestety, była też absolutnie durna, nie pojmując uroczej pantomimy. Rozdziawianie ust, kiwanie głową i inne dziwne ruchy umknęły jej uwadze i Wright zaklął szpetnie - choć bezgłośnie - pod nosem, wrzucając do kubka woreczek mięty. Odwrócił się ponownie w stronę parki, zamierzając werbalnie poprosić Lovegood o opuszczenie kuchni i mieszkania - a także wzruszyć się opowieścią o zaparzaniu herbaty; był to najczulszy komplement, jaki słyszał od wieków - lecz w momencie, w którym otwierał usta, kubek blondynki eksplodował na małe kawałeczki. Resztka herbaty rozlała się po blacie, jeden z odłamków widocznie trafił Śnieżkę, która wydała z siebie dzikie miauknięcie i jak biała torpeda zniknęła za progiem kuchni.
- Niech to psidwakosyn... - zaklął odruchowo, wytrzeszczając oczy na Selinę. Ani się - psidwacza morda- waż wyciągać różdżkę...no tak, oczywiście, był beznadziejny w niewerbalnym czarowaniu i przekazywaniu informacji a Lovegood widocznie spędziła ostatnie dni pod kamieniem, w lisiej norze, ignorując nagłówki gazet krzyczące o nieopanowanych zdolnościach mugoli. Wspaniale. Nie dość, że znajdowali się w obecności jednego z nich, to jeszcze Louis panicznie bał się magii - może już nie tak mocno jak przed dwoma tygodniami, ale i tak machanie magicznym drewienkiem przed jego nosem mogło zapowiedzieć tylko najgorsze. - Schowaj to, natychmiast - warknął do Lovegood, wskazując na różdżkę, w tej samej sekundzie zapobiegawczo chwycił Botta za ramię: kto wie, co mógł zrobić: wczołganie się pod stół nie zrobiłoby mu krzywdy, ale histeryczna chęć ucieczki przed czarownicą trzymającą różdżkę mogła odebrać mu resztki rozumu, podpowiadając, że najlepszym rozwiązaniem jest wyskoczenie przez okno. - Spokojnie, Lou, nic ci nie zrobi, to moja przyjaciółka. Spokojnie - znów zwrócił się do młodzieńca kojącym tonem, zezując to na dryblasa, mogącego w następnej sekundzie zrobić dosłownie wszystko, to na Selinę. Cóż, czas porzucić dobre, szlacheckie maniery - To chyba czas, żeby się pożegnać. Wyślę do ciebie sowę - rzucił zdecydowanie i ostro, no już, Lovegood, chyba potrafisz dodać dwa do dwóch. - Lou, herbaty? - dodał śpiewnie, ojcowsko i z czułą troską, groteskowo brzmiącą w porównaniu do wcześniejszego warkotu zaserwowanego blondynce. Musiał jak najszybciej ponownie go uśpić - wczoraj czytał w gazecie wiadomość o mugolu, który zamordował całą swoją rodzinę wybuchem magii. Nie wierzył, by Bott był do tego zdolny, tamten człowiek podobno już wcześniej miał w sobie wiele negatywnej energii, ale przezorny zawsze ubezpieczony.
Z milczącego impasu wyrwało go pojawienie się Louisa - kolejnej ofiary popełnionego błędu. Widywał go codziennie, przemęczonego, przerażonego tym, do czego stał się zdolny. Kiedyś uczyniłoby go to szalenie szczęśliwym, teraz - tylko szalonym, kulką wybuchowej energii, eksplodującej w każdej sekundzie w nieprzewidywalny sposób. Benjamin czuł się podwójnie odpowiedzialny za Botta: nie dość, że ten ciągle leczył się z traumy wywołanej atakiem, to jeszcze stał się ofiarą anomalii, tracąc powoli zmysły. Traktował go więc troskliwie, niczym psiaka, którego własnoręcznie potrącił na miotle: wyrzuty sumienia łączyły się z niepokojem. Nie powinien denerwować się obecnością nowej osoby a ostra w obyciu Selina zdecydowanie nie będzie pomocna w ukojeniu nerwów - niestety, była też absolutnie durna, nie pojmując uroczej pantomimy. Rozdziawianie ust, kiwanie głową i inne dziwne ruchy umknęły jej uwadze i Wright zaklął szpetnie - choć bezgłośnie - pod nosem, wrzucając do kubka woreczek mięty. Odwrócił się ponownie w stronę parki, zamierzając werbalnie poprosić Lovegood o opuszczenie kuchni i mieszkania - a także wzruszyć się opowieścią o zaparzaniu herbaty; był to najczulszy komplement, jaki słyszał od wieków - lecz w momencie, w którym otwierał usta, kubek blondynki eksplodował na małe kawałeczki. Resztka herbaty rozlała się po blacie, jeden z odłamków widocznie trafił Śnieżkę, która wydała z siebie dzikie miauknięcie i jak biała torpeda zniknęła za progiem kuchni.
- Niech to psidwakosyn... - zaklął odruchowo, wytrzeszczając oczy na Selinę. Ani się - psidwacza morda- waż wyciągać różdżkę...no tak, oczywiście, był beznadziejny w niewerbalnym czarowaniu i przekazywaniu informacji a Lovegood widocznie spędziła ostatnie dni pod kamieniem, w lisiej norze, ignorując nagłówki gazet krzyczące o nieopanowanych zdolnościach mugoli. Wspaniale. Nie dość, że znajdowali się w obecności jednego z nich, to jeszcze Louis panicznie bał się magii - może już nie tak mocno jak przed dwoma tygodniami, ale i tak machanie magicznym drewienkiem przed jego nosem mogło zapowiedzieć tylko najgorsze. - Schowaj to, natychmiast - warknął do Lovegood, wskazując na różdżkę, w tej samej sekundzie zapobiegawczo chwycił Botta za ramię: kto wie, co mógł zrobić: wczołganie się pod stół nie zrobiłoby mu krzywdy, ale histeryczna chęć ucieczki przed czarownicą trzymającą różdżkę mogła odebrać mu resztki rozumu, podpowiadając, że najlepszym rozwiązaniem jest wyskoczenie przez okno. - Spokojnie, Lou, nic ci nie zrobi, to moja przyjaciółka. Spokojnie - znów zwrócił się do młodzieńca kojącym tonem, zezując to na dryblasa, mogącego w następnej sekundzie zrobić dosłownie wszystko, to na Selinę. Cóż, czas porzucić dobre, szlacheckie maniery - To chyba czas, żeby się pożegnać. Wyślę do ciebie sowę - rzucił zdecydowanie i ostro, no już, Lovegood, chyba potrafisz dodać dwa do dwóch. - Lou, herbaty? - dodał śpiewnie, ojcowsko i z czułą troską, groteskowo brzmiącą w porównaniu do wcześniejszego warkotu zaserwowanego blondynce. Musiał jak najszybciej ponownie go uśpić - wczoraj czytał w gazecie wiadomość o mugolu, który zamordował całą swoją rodzinę wybuchem magii. Nie wierzył, by Bott był do tego zdolny, tamten człowiek podobno już wcześniej miał w sobie wiele negatywnej energii, ale przezorny zawsze ubezpieczony.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Było zabawnie. Było bardzo zabawnie do momentu aż Selina nie postanowiła zadać tego pytania. Wesołość momentalnie mi przeszła, skrzywiłem się lekko i odwróciłem wzrok.
Kto. Nie miałem pojęcia kto się przyczynił do mojego braku pamięci, chociaż ten ktoś śnił mi się co noc - tego akurat byłem pewny. Powtarzający się koszmar przecież nie mógł być przypadkowy. A ta zakapturzona postać i... od samego wspomnienia jeżyły mi się wszystkie włoski na ciele, żołądek przekręcał nieprzyjemnie, a głowa... głowa zaczęła mi pulsować tępym bólem. Najpierw było to po prostu denerwujące uczucie, które byłem w stanie zignorować, ale z każdą chwilą się nasilało i nasilało. Przycisnąłem najpierw jedną, potem także i drugą dłoń do skroni coraz mocniej w nadziei, że ból zaraz minie. Gdzieś z oddali doszedł do mnie głos kobiety, mówiła o swoim kuzynie...? Nie mogłem się skupić na jej słowach. I wtedy właśnie donośny trzask przerwał ten przyjemny spokój i pogawędkę w kuchni. Aż podskoczyłem na krześle, kiedy filiżanka eksplodowała. Wpatrywałem się w jej resztki z mieszaniną szoku i strachu, kiedy dostrzegłem jak kobieta wyciąga różdżkę. Nawet nie wiedziałem kiedy niezidentyfikowany dźwięk wydarł mi się z krtani, a ja trzęsąc się jak galareta śmignąłem pod stół. To znaczy: chciałem to zrobić, ale żelazny chwyt mnie przed tym powstrzymał, co tylko wywołało we mnie kolejną falę paniki. Skuliłem się w sobie jak tylko mogłem, mamrocząc cicho i błagalnie. Całe moje ciało chciało uciec, umysł bezgłośnie wołał o kryjówkę, a ja nie mogłem się ruszyć i tylko wielkimi z przerażenia oczami wpatrywałem się na różdżkę. Różdżkę, która z pewnością zaraz rozbłyśnie czerwonym jadowitym blaskiem, przed którym nie będzie schronienia, a potem będzie już tylko rozdzierający, niewyobrażalny ból.
- Proszę, nie... nie... - wyjęczałem zapierając się i z całych sił próbując odsunąć jak najdalej od tego, od kobiety, stołu, a najlepiej także i kuchni. Moje siłowanie się z Benem nie przynosiło jednak najmniejszego skutku, tak samo zresztą jak jego próby uspokojenia mnie, więc trwaliśmy tylko w tej dziwacznej, nieruchomej pozie. Pytanie o herbatę w tej chwili brzmiało wyjątkowo dziwacznie. Machinalnie potrząsnąłem głową.
- Mogę... już... pójść? - wydusiłem z siebie błagalnie niczym dziecko pytające rodzica czy może już odejść od stołu, rzucając przy tym krótkie spojrzenie w stronę wejścia do pokoju. Schronienia. Tam będzie bezpiecznie. Najchętniej zaszyłbym się pod kocem i już nigdy spod niego nie wyszedł.
Kto. Nie miałem pojęcia kto się przyczynił do mojego braku pamięci, chociaż ten ktoś śnił mi się co noc - tego akurat byłem pewny. Powtarzający się koszmar przecież nie mógł być przypadkowy. A ta zakapturzona postać i... od samego wspomnienia jeżyły mi się wszystkie włoski na ciele, żołądek przekręcał nieprzyjemnie, a głowa... głowa zaczęła mi pulsować tępym bólem. Najpierw było to po prostu denerwujące uczucie, które byłem w stanie zignorować, ale z każdą chwilą się nasilało i nasilało. Przycisnąłem najpierw jedną, potem także i drugą dłoń do skroni coraz mocniej w nadziei, że ból zaraz minie. Gdzieś z oddali doszedł do mnie głos kobiety, mówiła o swoim kuzynie...? Nie mogłem się skupić na jej słowach. I wtedy właśnie donośny trzask przerwał ten przyjemny spokój i pogawędkę w kuchni. Aż podskoczyłem na krześle, kiedy filiżanka eksplodowała. Wpatrywałem się w jej resztki z mieszaniną szoku i strachu, kiedy dostrzegłem jak kobieta wyciąga różdżkę. Nawet nie wiedziałem kiedy niezidentyfikowany dźwięk wydarł mi się z krtani, a ja trzęsąc się jak galareta śmignąłem pod stół. To znaczy: chciałem to zrobić, ale żelazny chwyt mnie przed tym powstrzymał, co tylko wywołało we mnie kolejną falę paniki. Skuliłem się w sobie jak tylko mogłem, mamrocząc cicho i błagalnie. Całe moje ciało chciało uciec, umysł bezgłośnie wołał o kryjówkę, a ja nie mogłem się ruszyć i tylko wielkimi z przerażenia oczami wpatrywałem się na różdżkę. Różdżkę, która z pewnością zaraz rozbłyśnie czerwonym jadowitym blaskiem, przed którym nie będzie schronienia, a potem będzie już tylko rozdzierający, niewyobrażalny ból.
- Proszę, nie... nie... - wyjęczałem zapierając się i z całych sił próbując odsunąć jak najdalej od tego, od kobiety, stołu, a najlepiej także i kuchni. Moje siłowanie się z Benem nie przynosiło jednak najmniejszego skutku, tak samo zresztą jak jego próby uspokojenia mnie, więc trwaliśmy tylko w tej dziwacznej, nieruchomej pozie. Pytanie o herbatę w tej chwili brzmiało wyjątkowo dziwacznie. Machinalnie potrząsnąłem głową.
- Mogę... już... pójść? - wydusiłem z siebie błagalnie niczym dziecko pytające rodzica czy może już odejść od stołu, rzucając przy tym krótkie spojrzenie w stronę wejścia do pokoju. Schronienia. Tam będzie bezpiecznie. Najchętniej zaszyłbym się pod kocem i już nigdy spod niego nie wyszedł.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
The member 'Louis Bott' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Żadne z jej pytań nie dostało już więcej odpowiedzi, co - przy jej usilnej chęci zachowania delikatności - prowokowało w niej frustrację i złość, że jednak ciągle pozostają przed nią łany niewiedzy, które musi zwyczajnie zaakceptować, mimo że odpowiedzi były na wyciągnięcie ręki. Zabawne, że Benjamin posiadał nieustanną zdolność do doprowadzania Lovegood do aktów ostatecznych (może gdyby ścisnęła mu szyję odpowiednio mocno, to wycisnęłaby z jego krtani trochę upragnionych słów?), a jednocześnie oblewał ją tak irytująco lepką dozą łagodności, która tępiła jej reakcje - bo ten jego zatrważający spokój i cierpliwość sprawiały, że wytracała prędkość i cichła. Pozwoliła mu milczeć - bo w żaden inny sposób nie dało wytłumaczyć się tego, że Osa przestała namiętnie kąsić. Przecież ludzie nie zmieniają się aż tak. Nie zmieniają się podczas jednej rozmowy, gdy przez cały czas zdają się zachowywać tak samo. Selina jednak lubiła chować się za aktorską rolą, kiedy nie czuła się pewnie i... czas wykorzystać te umiejętności gdzieś indziej, prawda? Teraz, gdy nie musiała już odgrywać scen na deskach własnego teatru, a miała tańczyć morderczego kankana na arenie dobra i zła.
Reakcja na gwałtowne, jakże nagłe, pęknięcie szklanki było instynktowne. Benjamin powinien tak naprawdę być dumny i puszyć się z tego, jak wybitną osobę pod względem refleksu będzie mieć w drużynie przymierza, jednakże zamiast tego postanowił ją ofukać i brzydko wyprosić. Nie parskała wściekle, bo była zapatrzona w przerażoną, roztrzęsioną postać, której oczy wpatrywały się niby dwa spodki w jej sylwetkę z strachem tak wielkim, że to - a nie nakaz Wrighta - zmusił ją do opuszczenia różdżki.
-Nie chciałam...-wypowiedziała tak wiernie oddając skruchę, na wydechu, równie zaskoczona swoim uczynkiem jak jej "ofiara", że sama zamknęła usta, powstrzymując się zanim postanowi - nie daj Merlinie! - przeprosić i proponować zadośćuczynienie.-Ja pójdę.-zadecydowała, kiwając sobie na potwierdzenie głową. Ciągle wpatrywała się w kruchego, zrozpaczonego chłopaka, który trząsł się na jej widok. Nie ruszyła się jednak na krok, oddychając głęboko.-Idę.-powtórzyła, jakby ją to miało zmotywować i dopiero przelotne spojrzenie na jej półolbrzyma zmusiło ją do tego, by spierdalać stąd w podskokach. Nie potrzebowała drugiego sygnału na to, by opuścić te ściany. Nie zareagowała jednak na propozycje Bena, gdy omijała ostrożnie charłaka, by nie patrzył na nią więcej tak, jakby była powodem każdej jego krzywdy.
/zt
Reakcja na gwałtowne, jakże nagłe, pęknięcie szklanki było instynktowne. Benjamin powinien tak naprawdę być dumny i puszyć się z tego, jak wybitną osobę pod względem refleksu będzie mieć w drużynie przymierza, jednakże zamiast tego postanowił ją ofukać i brzydko wyprosić. Nie parskała wściekle, bo była zapatrzona w przerażoną, roztrzęsioną postać, której oczy wpatrywały się niby dwa spodki w jej sylwetkę z strachem tak wielkim, że to - a nie nakaz Wrighta - zmusił ją do opuszczenia różdżki.
-Nie chciałam...-wypowiedziała tak wiernie oddając skruchę, na wydechu, równie zaskoczona swoim uczynkiem jak jej "ofiara", że sama zamknęła usta, powstrzymując się zanim postanowi - nie daj Merlinie! - przeprosić i proponować zadośćuczynienie.-Ja pójdę.-zadecydowała, kiwając sobie na potwierdzenie głową. Ciągle wpatrywała się w kruchego, zrozpaczonego chłopaka, który trząsł się na jej widok. Nie ruszyła się jednak na krok, oddychając głęboko.-Idę.-powtórzyła, jakby ją to miało zmotywować i dopiero przelotne spojrzenie na jej półolbrzyma zmusiło ją do tego, by spierdalać stąd w podskokach. Nie potrzebowała drugiego sygnału na to, by opuścić te ściany. Nie zareagowała jednak na propozycje Bena, gdy omijała ostrożnie charłaka, by nie patrzył na nią więcej tak, jakby była powodem każdej jego krzywdy.
/zt
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Benjamin miał szczęście - przebywał w jednym pomieszczeniu z dwoma najbardziej nieprzewidywalnymi osobami na tej planecie. Z rozwścieczoną Osą, która wybuchała raz po raz bez wyraźnego powodu, oraz z napompowanym magią mugolem, cierpiącym na czarodziejską traumę. Wyśmienicie. Całe szczęście, że w zamieszaniu z miejsca zbrodni zbiegła Śnieżka, inaczej bowiem z pewnością nie opanowałby tej szaleńczej sytuacji - mógł z powodzeniem przewiedzieć, że kot zareagowałby na to wszystko wczepieniem się pazurami w jego nogę i wgryzieniem się w łydkę przy jednoczesnym wydawaniu z siebie przeraźliwych miauknięć. Nie, żeby łaskawa nieobecność białej kulki jakoś go pocieszała, wpatrywał się to w Louisa, to w Selinę z głębokim niepokojem, zastanawiając się co zrobić, by wszyscy wyszli z tego względnie cało. Urocze przeprosiny i wytłumaczenia Lovegood umknęły mu jakoś w herbacianym chaosie, lecz nawet gdyby zwrócił uwagę na jej przejęcie, pewnie nie zareagowałby tak wesoło jak kiedyś, wypominając Osie okazanie ludzkich uczuć aż do grobowej deski. W głębi ducha był wdzięczny za to, jak się zachowała, odpuszczając zadawanie pytań i próbę bohaterskiego ratowania kryzysu. Poradzi sobie z nim sam, nawet jeśli Bott zamieniał się w wyślizgującego się z jego uścisku bazyliszka, dodając dramaturgii szaleńczym zapasom dramatycznym piszczeniem nie. Początkowo wywoływało one w Benie skręt kiszek i bezbrzeżną rozpacz, przypominającą tą, jaką obdarowywali go dementorzy, ale z czasem przywykł: nie mógł się przecież rozpłakać, musiał działać, musiał zaopiekować się chłopakiem, którego skrzywdził podjętą w chacie decyzją. Nawet, jeśli to, co robił, było więcej niż moralnie wątpliwe.
Nie powinien przecież go usypiać ani więzić w mieszkaniu - cóż innego mógł jednak zdecydować. Bott był niebezpieczny zarówno dla siebie jak i dla innych i chociaż Jaimie merlińsko wierzył, że kontakt z przyjaciółmi i ukochaną astrofizjologią na pewno wpłynąłby na poprawę zdrowia psychicznego dryblasa, to już świadomość, że owych przyjaciół przypadkowo zamorduje następnym wybuchem magii...Cóż, nawet niezbyt lotny Ben zdawał sobie sprawę z wyniku równania. Ryzyko - za duże. Bezpieczeństwo - przede wszystkim.
- Już dobrze, Lou. Wypijesz herbatkę i pójdziesz do siebie - kontynuował swoim śpiewnym tonem, nie wypuszczając jednak ramienia chłopaka z mocarnego uścisku, zapewne kończącego się drobnymi siniakami. Drugą dłonią sięgnął po uprzednio przygotowany kubek, do którego zdołał nalać kilka kropli usypiającego eliksiru. - No, duży łyk. Za gwiazdkę, za księżyc, za eee - zaciął się na sekundę - meteorologów spadających na ziemię - bo tak chyba nazywały się te dziwaczne skały, o których kiedyś mu wspominał. Ignorując ewentualne sprzeciwy, przycisnął fajansowy kubek do ust Botta i ostrożnie choć zdecydowanie wlał do gardła chłopaka jego zawartość. Podobnie postępował ze smokami i Louis trochę przypominał małego Okruszka, który nie zdawał sobie sprawę ze swej siły i mocy. Wymagał opieki i przywiązania do terrarium...ale oby z jego mugolem do takiej eskalacji nie doszło. Obserwował uważnie jak oddech dryblasa staje się coraz wolniejszy. - Już wszystko dobrze, Lou - skłamał po raz tysięczny tego tygodnia, tego przeklętego roku, obejmując go delikatniej ramieniem, by wyprowadzić go do sypialni Tonks. Czasem zazdrościł Bottowi tego stanu: oddałby wiele za nieświadomość popełnionych błędów, za choć chwilę wytchnienia od wyrzutów sumienia i dławiącej go rozpaczy - ale ucieczka nie była żadną opcją. Już nie.
| Louis i Ben zt!
Nie powinien przecież go usypiać ani więzić w mieszkaniu - cóż innego mógł jednak zdecydować. Bott był niebezpieczny zarówno dla siebie jak i dla innych i chociaż Jaimie merlińsko wierzył, że kontakt z przyjaciółmi i ukochaną astrofizjologią na pewno wpłynąłby na poprawę zdrowia psychicznego dryblasa, to już świadomość, że owych przyjaciół przypadkowo zamorduje następnym wybuchem magii...Cóż, nawet niezbyt lotny Ben zdawał sobie sprawę z wyniku równania. Ryzyko - za duże. Bezpieczeństwo - przede wszystkim.
- Już dobrze, Lou. Wypijesz herbatkę i pójdziesz do siebie - kontynuował swoim śpiewnym tonem, nie wypuszczając jednak ramienia chłopaka z mocarnego uścisku, zapewne kończącego się drobnymi siniakami. Drugą dłonią sięgnął po uprzednio przygotowany kubek, do którego zdołał nalać kilka kropli usypiającego eliksiru. - No, duży łyk. Za gwiazdkę, za księżyc, za eee - zaciął się na sekundę - meteorologów spadających na ziemię - bo tak chyba nazywały się te dziwaczne skały, o których kiedyś mu wspominał. Ignorując ewentualne sprzeciwy, przycisnął fajansowy kubek do ust Botta i ostrożnie choć zdecydowanie wlał do gardła chłopaka jego zawartość. Podobnie postępował ze smokami i Louis trochę przypominał małego Okruszka, który nie zdawał sobie sprawę ze swej siły i mocy. Wymagał opieki i przywiązania do terrarium...ale oby z jego mugolem do takiej eskalacji nie doszło. Obserwował uważnie jak oddech dryblasa staje się coraz wolniejszy. - Już wszystko dobrze, Lou - skłamał po raz tysięczny tego tygodnia, tego przeklętego roku, obejmując go delikatniej ramieniem, by wyprowadzić go do sypialni Tonks. Czasem zazdrościł Bottowi tego stanu: oddałby wiele za nieświadomość popełnionych błędów, za choć chwilę wytchnienia od wyrzutów sumienia i dławiącej go rozpaczy - ale ucieczka nie była żadną opcją. Już nie.
| Louis i Ben zt!
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
6 maja
Budzi mnie koszmar. Raz za razem, nieważne ilekroć bym zasnął, zawsze sen kończy się tak samo. Czerwonym blaskiem, który widzę nawet kiedy zlany potem, z trudem łapiąc oddech szeroko otwieram oczy. Wciąż widzę to przyprawiające mnie o gęsią skórkę światło i niewyraźny cień postaci gdzieś za nim. Siadam ciężko oddychając, próbując dojść do siebie i całkiem się wybudzić. Senna mara odpływa ode mnie powoli, jakby niechętnie. Znika błysk, znika postać, jestem tylko ja w tym samym schludnym mieszkaniu Margaux i Just, w którym zasypiałem. Ile spałem? Godzinę? Pół godziny? Ostatnio budzę się coraz szybciej, mam wrażenie, że dobrze nie zamknę oczu, a już się wybudzam. Mimo coraz większego, czasami nie do wytrzymania wręcz zmęczenia, nie chcę zasypiać ponownie, bo wiem, co mnie czeka. Nie chcę widzieć tego światła, tej postaci. Nie chcę budzić się bardziej wyczerpany niż przed snem. Wstaję więc, podchodzę do okna i wpatruję się w nocne niebo. Słyszę ciche tupnięcie, kiedy kot zeskakuje nagle z parapetu i ucieka z pokoju. Nie reaguję. Wiem, że się mnie boi. Czasami wcale mu się nie dziwię. Ostatnio coraz częściej boję się sam siebie.
Na niebie jest mało gwiazd. Mniej niż parę miesięcy temu, kiedy patrzyłem w niebo tak jak teraz. Wiem, że to złudzenie - wtedy znajdowałem się poza miastem, tutaj po prostu jest silne zanieczyszczenie świetlne... wiem to, a jednak towarzyszy mi wciąż nieprzyjemne uczucie, że gwiazd faktycznie jest mniej. Z nocy na noc, z minuty na minutę coraz mniej... w końcu bledną zupełnie i orientuję się, że jest już ranek, a ja wciąż stoję wpatrując się teraz już w zasnute szarymi, deszczowymi chmurami niebo. Znów nie przespałem nocy.
Odwróciłem się od szyby, kiedy pierwsze krople zastukały o parapet. Westchnąłem cicho przecierając piekące mnie nieprzyjemnie oczy, jakbym pod powiekami miał pół kilo piachu. Może faktycznie miałem? Czułem jak ciężar zmęczenia przyciąga moje ramiona ku ziemi, zgarbiłem się pod jego naporem, mięśnie zabolały od tego całonocnego zastania. Materac i koc wyglądały tym bardziej kusząco... ale jednak ominąłem je, ostrożnie stawiając bose stopy. Cicho jak duch wyszedłem z pokoju, przeciąłem przedpokój i wszedłem do kuchni. Nie byłem pewny czy jestem sam, czy może inni domownicy są obecni w mieszkaniu. Nie chciałem sprawdzać. Panowała wszechobecna cisza, której nie chciałem zakłócać. Ba, miałem wrażenie, że gdybym ją przerwał, to byłoby to niewybaczalne świętokradztwo.
Przetoczyłem spojrzeniem po kuchni. Po co tu przyszedłem? Wyleciało mi z głowy. Zadrżałem i odruchowo roztarłem zimne, skostniałe dłonie. Dziwne, nigdy wcześniej nie było mi zimno. A tak, herbata. Przyszedłem zrobić herbatę. Zatrzymałem się jednak w trakcie sięgania po czajnik. To zakłóci ciszę, prawda? A jeśli kogoś obudzę? A jeśli obudzę coś? Co dokładnie? Tego nie byłem pewien, ale cofnąłem ręce. Wahałem się jeszcze przez chwilę bijąc się z myślami, w końcu odpuściłem. Znów podszedłem do okna. Tym razem kuchennego - to wychodziło na inną stronę budynku. Lało jak z cebra.
Budzi mnie koszmar. Raz za razem, nieważne ilekroć bym zasnął, zawsze sen kończy się tak samo. Czerwonym blaskiem, który widzę nawet kiedy zlany potem, z trudem łapiąc oddech szeroko otwieram oczy. Wciąż widzę to przyprawiające mnie o gęsią skórkę światło i niewyraźny cień postaci gdzieś za nim. Siadam ciężko oddychając, próbując dojść do siebie i całkiem się wybudzić. Senna mara odpływa ode mnie powoli, jakby niechętnie. Znika błysk, znika postać, jestem tylko ja w tym samym schludnym mieszkaniu Margaux i Just, w którym zasypiałem. Ile spałem? Godzinę? Pół godziny? Ostatnio budzę się coraz szybciej, mam wrażenie, że dobrze nie zamknę oczu, a już się wybudzam. Mimo coraz większego, czasami nie do wytrzymania wręcz zmęczenia, nie chcę zasypiać ponownie, bo wiem, co mnie czeka. Nie chcę widzieć tego światła, tej postaci. Nie chcę budzić się bardziej wyczerpany niż przed snem. Wstaję więc, podchodzę do okna i wpatruję się w nocne niebo. Słyszę ciche tupnięcie, kiedy kot zeskakuje nagle z parapetu i ucieka z pokoju. Nie reaguję. Wiem, że się mnie boi. Czasami wcale mu się nie dziwię. Ostatnio coraz częściej boję się sam siebie.
Na niebie jest mało gwiazd. Mniej niż parę miesięcy temu, kiedy patrzyłem w niebo tak jak teraz. Wiem, że to złudzenie - wtedy znajdowałem się poza miastem, tutaj po prostu jest silne zanieczyszczenie świetlne... wiem to, a jednak towarzyszy mi wciąż nieprzyjemne uczucie, że gwiazd faktycznie jest mniej. Z nocy na noc, z minuty na minutę coraz mniej... w końcu bledną zupełnie i orientuję się, że jest już ranek, a ja wciąż stoję wpatrując się teraz już w zasnute szarymi, deszczowymi chmurami niebo. Znów nie przespałem nocy.
Odwróciłem się od szyby, kiedy pierwsze krople zastukały o parapet. Westchnąłem cicho przecierając piekące mnie nieprzyjemnie oczy, jakbym pod powiekami miał pół kilo piachu. Może faktycznie miałem? Czułem jak ciężar zmęczenia przyciąga moje ramiona ku ziemi, zgarbiłem się pod jego naporem, mięśnie zabolały od tego całonocnego zastania. Materac i koc wyglądały tym bardziej kusząco... ale jednak ominąłem je, ostrożnie stawiając bose stopy. Cicho jak duch wyszedłem z pokoju, przeciąłem przedpokój i wszedłem do kuchni. Nie byłem pewny czy jestem sam, czy może inni domownicy są obecni w mieszkaniu. Nie chciałem sprawdzać. Panowała wszechobecna cisza, której nie chciałem zakłócać. Ba, miałem wrażenie, że gdybym ją przerwał, to byłoby to niewybaczalne świętokradztwo.
Przetoczyłem spojrzeniem po kuchni. Po co tu przyszedłem? Wyleciało mi z głowy. Zadrżałem i odruchowo roztarłem zimne, skostniałe dłonie. Dziwne, nigdy wcześniej nie było mi zimno. A tak, herbata. Przyszedłem zrobić herbatę. Zatrzymałem się jednak w trakcie sięgania po czajnik. To zakłóci ciszę, prawda? A jeśli kogoś obudzę? A jeśli obudzę coś? Co dokładnie? Tego nie byłem pewien, ale cofnąłem ręce. Wahałem się jeszcze przez chwilę bijąc się z myślami, w końcu odpuściłem. Znów podszedłem do okna. Tym razem kuchennego - to wychodziło na inną stronę budynku. Lało jak z cebra.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
The member 'Louis Bott' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Rzadko bywałam w tym miejscu, a dziś okoliczności mojego przyjścia były iście specjalne. Gdy dowiedziałam się o przypadku Louisa i tym, co się z nim działo, wprost nie mogłam doczekać się spotkania z jego osobą. To nie tak, że traktowałam go jak zwierzątko doświadczalne i obiekt obserwacji - choć moja ciekawość pośrednio z tego wynikała - ale jednocześnie bardzo go lubiłam i martwiłam się jego kondycją. Okazja natrafiła się dość szybko, gdy żadna z domowniczek i dotychczasowych opiekunek nie mogła zostać w domu, a ja szukałam każdego sposobu, by nie myśleć o śmierci mojej matki. Mój plan był całkiem prosty: drugie śniadanie (a może już obiad?), niewielki rekonesans i spisanie potajemnie wniosków - nie bez powodu interesowałam się anomaliami i znalezienie ich przyczyny było dla mnie sprawą najwyższej rangi.
Kiedy znalazłam się w mieszkaniu przy St. James's Street okazało się, że już nie spałeś - chcąc nie chcąc mogłam być przyczyną twojej pobudki, gdy niezbyt subtelnie wdarłam się do mieszkania, zupełnie przypadkowo zatrzaskując za sobą drzwi i komentując to wszystko głośnym "jasna cholera". Nie byłam nawet pewna czy mnie pamiętasz - poczułam się przez to dość niezręcznie stojąc teraz naprzeciwko ciebie z bladym uśmiechem.
- Cześć Lou, jak się czujesz? - Pytam wreszcie przełamując krótką ciszę. Zastanawiałam się pierw, czy nie powinnam ci się ponownie przedstawiać, czy może wykonać jakiś dziwny rytuał przejścia, cobyś nie pomyślał, że planuję zrobić ci krzywdę.
- Mam nadzieję, że jesteś głodny. Planuję ugotować obiad. Masz ochotę na coś konkretnego? - Nie miałam pomysłu na potrawę i nie wiedziałam co w ogóle znajdowało się w szafkach mojej siostry. Znając ją i jej podejście do kwestii żywieniowych podejrzewałam, że po kuchni hulał wiatr, kurz i kopki siana. Liczyłam więc na to, że chociaż Margaux miała więcej rozumu w głowie, dbając o nie dwie.
- Pomożesz mi? - Jakby nigdy nic wymijam cię i zaczynam przeglądać każdą z szafek w poszukiwaniu czegokolwiek, z czego mogłabym ugotować sensowny, pożywny obiad.
Kiedy znalazłam się w mieszkaniu przy St. James's Street okazało się, że już nie spałeś - chcąc nie chcąc mogłam być przyczyną twojej pobudki, gdy niezbyt subtelnie wdarłam się do mieszkania, zupełnie przypadkowo zatrzaskując za sobą drzwi i komentując to wszystko głośnym "jasna cholera". Nie byłam nawet pewna czy mnie pamiętasz - poczułam się przez to dość niezręcznie stojąc teraz naprzeciwko ciebie z bladym uśmiechem.
- Cześć Lou, jak się czujesz? - Pytam wreszcie przełamując krótką ciszę. Zastanawiałam się pierw, czy nie powinnam ci się ponownie przedstawiać, czy może wykonać jakiś dziwny rytuał przejścia, cobyś nie pomyślał, że planuję zrobić ci krzywdę.
- Mam nadzieję, że jesteś głodny. Planuję ugotować obiad. Masz ochotę na coś konkretnego? - Nie miałam pomysłu na potrawę i nie wiedziałam co w ogóle znajdowało się w szafkach mojej siostry. Znając ją i jej podejście do kwestii żywieniowych podejrzewałam, że po kuchni hulał wiatr, kurz i kopki siana. Liczyłam więc na to, że chociaż Margaux miała więcej rozumu w głowie, dbając o nie dwie.
- Pomożesz mi? - Jakby nigdy nic wymijam cię i zaczynam przeglądać każdą z szafek w poszukiwaniu czegokolwiek, z czego mogłabym ugotować sensowny, pożywny obiad.
Kuchnia
Szybka odpowiedź