Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia
Carrantoohill, Kerry
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Carrantoohill
Carrantuohill to najwyższy szczyt Irlandii - wznosi się ponad tysiąc metrów nad poziomem morza. Droga przez górę jest stosunkowo prosta, pomimo tego, że szlak nie został w żaden sposób oznaczony. Zaleca się jednak ostrożność, momentami zejście jest bardzo strome. Stanowi część tak zwanych Czarnych Szczytów, najbardziej znanego irlandzkiego pasma górskiego.
Ze szczytu roztacza się przepiękny widok na irlandzki krajobraz.
Ze szczytu roztacza się przepiękny widok na irlandzki krajobraz.
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 74
--------------------------------
#2 'k10' : 7
#1 'k100' : 74
--------------------------------
#2 'k10' : 7
Magia dziś była kapryśna, nie spełniała jego żądań. Zdumiało go to, był przecież potężnym czarodziejem, słabość nie była jego domeną. Radził sobie z większymi wyzwaniami niż to. Od ostatnich wydarzeń minęło dostatecznie dużo czasu, aby wrócił do pełni sił, a bezsenność zmalała, uczucie dyskomfortu i psychicznego osłabienia minęło. Wyjaśnienie było więc jedno, dlatego też nie zamierzał się nad nim rozwodzić. Przyjął je za pewnik — anomalie musiały mieć na to wpływ, wyraźnie ograniczały jego zdolności. Kiedy olbrzymy połknęły haczyk mógł odetchnąć z ulgą. Z pozostałymi umiejętnościami nie miał najmniejszego problemu, a plemię zabitego przez nich Dlitaga, choć wyraźnie zagubione i zdezorientowane zarówno sytuacją, jak i propozycją przyłączenia się do innego plemienia, wydawały się być chętne do współpracy. Zaskoczenie prawdopodobnie działało na ich korzyść. Olbrzymy, które stanęły w obliczu wyzwania zorganizowania się na nowo, nie zamierzały szukać między sobą przywódcy. To się mogło rychło zmienić, dlatego nie mieli czasu do stracenia. Im dłużej będą zwlekać, tym większe prawdopodobieństwo, że któryś z samców postanowi przejąć grupę, jako najsilniejszy z nich. Nie
Dotarłszy znów do Kururfiusa, tym razem w towarzystwie Drew, stanął naprzeciw olbrzyma z dumnie uniesioną głową.
— Sprawa załatwiona — obwieścił mu spokojnym tonem. — Zgodnie z obietnicą. Dlitag udał się na polowanie. Tropiąc niewielkie stado kuców trafił na gniazdo gigantycznych owadów, które go zaatakowały. Musiały być wyjątkowo jadowite, gurg padł martwy — poinformował go, utrzymując jego ciężkie, ciekawskie spojrzenie. — Jego plemię już wie i chce się do ciebie przyłączyć. — Koniec z walkami olbrzymów, koniec z wymianą bojowych ciosów, awanturą o Czarne Szczyty. Konflikt został zażegnany, wystarczyło, by Kururfius przyjął ich do siebie, jak swoich. Nie potrzebowali wiele. Nie kierowała nimi nostalgia ani sentymenty. Wystarczył im tylko odpowiedni wódz, który wyda właściwe rozkazy, kiedy będzie trzeba.
Kururfius wydawał się być pod wrażeniem, chwilę nie mówił nic. Kiedy przełamał ciszę, jego głos: tubalny, wibrujący, zdradził zadowolenie i podziw. Przyznał Rycerzom Walpurgii, że nie spodziewał się takiego obrotu spraw, ale jest z niego zadowolony, a pokonanie szalenie agresywnego gurga zjednoczy oba plemiona. Dzięki temu zachowają swe życia i będą mogły je wieść w spokoju. Mulciber nie omieszkał jednak wspomnieć, że przybyli też z prośbą i teraz, kiedy palący problem olbrzymów został zażegnany, liczą wraz z Drew, że nie spotkają się z odmową. Jako Rycerze Walpurgii przybyli bowiem szukać wsparcia u wielkiego gurga. Wojna, choć ich nie dotyczyła i miała miejsce daleko od Czarnych Szczytów, wymagała zdecydowanych rozwiązań i ponadprzeciętnych środków. Nie kłamał mówiąc, że potrzebują wsparcia takich istot. Walka z przeciwnikami miała być krwawa, brutalna — to zdawało się zaciekawić i zachęcić olbrzyma. Takie starcia brzmiały dla niego jak wyzwanie. Kłamał jednak tłumacząc wodzowi plemienia, jak bardzo liczą się z nimi i jak bezradni bez nich pozostają. Nie byli bowiem przyparci do muru, lecz armia Lorda Voldemorta musiała rosnąć w siłę, a wszystkie jednostki miały w tej grze znaczenie. Zjednoczenie olbrzymów i przekonanie ich, że powinny wstąpić w ich szeregi stało się priorytetem.
Kururfius zgodził się przyłączyć do armii Lorda Voldemorta i uznać go za gurga nad gurgami. Choć to nietypowe, przyrzekł wykonywać rozkazy jego i jego sojuszników. Obaj z Macnairem wiedzieli, że same obietnice olbrzymów niewiele są warte, nie miały zbyt wiele honoru, robiły co chciały. Nie mieli jednak innego wyjścia, jak uznać obietnicę za wiążącą.
Nim opuścili drugie z plemion w Czarnych Szczytach, Mulciber przestrzegł gurga, że przyjdzie czas, kiedy zwrócą się do nich i wezwą ich do Anglii, może nawet samego Londynu, by stanęli z nimi do walki. Ramię w ramię, jak czarodzieje z olbrzymami — sojusznicy. Brutalni, silni, niezwyciężeni.
| zt x2
Dotarłszy znów do Kururfiusa, tym razem w towarzystwie Drew, stanął naprzeciw olbrzyma z dumnie uniesioną głową.
— Sprawa załatwiona — obwieścił mu spokojnym tonem. — Zgodnie z obietnicą. Dlitag udał się na polowanie. Tropiąc niewielkie stado kuców trafił na gniazdo gigantycznych owadów, które go zaatakowały. Musiały być wyjątkowo jadowite, gurg padł martwy — poinformował go, utrzymując jego ciężkie, ciekawskie spojrzenie. — Jego plemię już wie i chce się do ciebie przyłączyć. — Koniec z walkami olbrzymów, koniec z wymianą bojowych ciosów, awanturą o Czarne Szczyty. Konflikt został zażegnany, wystarczyło, by Kururfius przyjął ich do siebie, jak swoich. Nie potrzebowali wiele. Nie kierowała nimi nostalgia ani sentymenty. Wystarczył im tylko odpowiedni wódz, który wyda właściwe rozkazy, kiedy będzie trzeba.
Kururfius wydawał się być pod wrażeniem, chwilę nie mówił nic. Kiedy przełamał ciszę, jego głos: tubalny, wibrujący, zdradził zadowolenie i podziw. Przyznał Rycerzom Walpurgii, że nie spodziewał się takiego obrotu spraw, ale jest z niego zadowolony, a pokonanie szalenie agresywnego gurga zjednoczy oba plemiona. Dzięki temu zachowają swe życia i będą mogły je wieść w spokoju. Mulciber nie omieszkał jednak wspomnieć, że przybyli też z prośbą i teraz, kiedy palący problem olbrzymów został zażegnany, liczą wraz z Drew, że nie spotkają się z odmową. Jako Rycerze Walpurgii przybyli bowiem szukać wsparcia u wielkiego gurga. Wojna, choć ich nie dotyczyła i miała miejsce daleko od Czarnych Szczytów, wymagała zdecydowanych rozwiązań i ponadprzeciętnych środków. Nie kłamał mówiąc, że potrzebują wsparcia takich istot. Walka z przeciwnikami miała być krwawa, brutalna — to zdawało się zaciekawić i zachęcić olbrzyma. Takie starcia brzmiały dla niego jak wyzwanie. Kłamał jednak tłumacząc wodzowi plemienia, jak bardzo liczą się z nimi i jak bezradni bez nich pozostają. Nie byli bowiem przyparci do muru, lecz armia Lorda Voldemorta musiała rosnąć w siłę, a wszystkie jednostki miały w tej grze znaczenie. Zjednoczenie olbrzymów i przekonanie ich, że powinny wstąpić w ich szeregi stało się priorytetem.
Kururfius zgodził się przyłączyć do armii Lorda Voldemorta i uznać go za gurga nad gurgami. Choć to nietypowe, przyrzekł wykonywać rozkazy jego i jego sojuszników. Obaj z Macnairem wiedzieli, że same obietnice olbrzymów niewiele są warte, nie miały zbyt wiele honoru, robiły co chciały. Nie mieli jednak innego wyjścia, jak uznać obietnicę za wiążącą.
Nim opuścili drugie z plemion w Czarnych Szczytach, Mulciber przestrzegł gurga, że przyjdzie czas, kiedy zwrócą się do nich i wezwą ich do Anglii, może nawet samego Londynu, by stanęli z nimi do walki. Ramię w ramię, jak czarodzieje z olbrzymami — sojusznicy. Brutalni, silni, niezwyciężeni.
| zt x2
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
| 8 - 11 sierpnia
Wysłała list do Vincenta kilka dni wcześniej. I w momencie w którym Baron wyleciał, a sam czyn stał się dokonanym pojawiły się wątpliwości. Czy powinna być taka… bezpośrednia? Może lepiej byłoby, gdyby użyła aluzji, pozwalając mu samemu zaproponować, że będzie jej towarzyszył, zamiast wymuszając niejako od razu na nim to by podjął tą decyzję. Ale naprawdę, nie chciała więcej czekać. Nie mogła.
Jednak odpowiedź przyszła niewiele później, gruntując podjętą wcześniej decyzję, która i tak pełna była wątpliwości. Czy naprawdę powinna? Wyjeżdżać, kiedy wojna obejmowała cały Londyn. Jej logika, podpowiadała, że nie. Ale dusza… ona tak bardzo potrzebowała, żeby odetchnąć. Choć przez kilka chwil innym powietrzem. Była wojowniczką, była gwardzistką, ale pomimo tego wszystkiego była tylko kobietą.
Kobietą, człowiekiem, jednostką, która chciała… a może potrzebowała bardziej, by - tak jak mu powiedziała - ktoś był dla niej. Całkowicie i bezsprzecznie, zawsze po jej stronie i zatrzymał ją, kiedy rozpędzi się za bardzo. Miała do tego tendencję. Wiedziała, że tak. Mówiła, że wszystko jest w porządku, powtarzała to jak mantrę, ale niektórzy zauważali, kiedy kłamała, nawet jeśli ona uwierzyła w wypowiadane raz za razem kłamstwa. Była zmęczona. Zmęczona byciem ranioną, raz po razie, emocjonalnie i fizycznie. Leczyła swoje rany, wracała do zdrowia, ale to nie leczyło tego uczucia, które rozlewało się w niej całej. Było zmęczona zawodem, który zdarzało jej się odczuć. Była zmęczona sekretami, które musiała utrzymać. Zmęczona własnymi wadami i że nie potrafiła być tak, jak ktoś tego oczekiwał. Na końcu zmęczona oczekiwaniami, którym nie była pewna, czy potrafi sprostać.
Dokładnie taka właśnie była - zmęczona.
Więc w końcu ta myśl rozrosła się w jej głowie. Sama zapragnęła na chwilę, choć na krótką, uciec. Odsuwała to jednak od siebie, raz po razie, ale myśl natrętnie powracała nie chcąc dać za wygraną. I w końcu odpuściła. Miała dość walki z samą sobą. Jeden raz. Tylko jeden zrobić coś, na co miała ochotę, tylko dla niej, to nie było wiele, prawda?
A mimo to, naprzemiennie wyrzucała sobie zaplanowany wyjazd i przekonywała się, że robiła dobrze. Nie bardzo potrafiąc obrać jedną ze stron. Ostatni dzień spędziła na pakowaniu magicznej torby w której znalazło się kilka rzeczy wygrzebanych z dna szafy, czy ofiarowanych z tej należącej do Hannah. Stała na ganku swojego domu, opierając się o jedną z balek, co jakiś czas odpychała się ramieniem, żeby przestąpić z nogi na nogę. Unieść dłonie i założyć jasne dziś kosmyki za uszy. Pociągnąć za rękaw jasnej koszuli, czy obciągnąć spódnicę. Bo wbrew pozorm, czy ogólnie utartemu schematowi, czasami je zakładała. Rzadko co prawda i czuła się lepiej w spodniach, bo te były...praktyczniejsze. Ale Wright wczoraj wybrała co ma założyć i nie oponowała. Chciała mu się podobać. Tak zwyczajnie. Po prostu.
Chyba nie czekała długo, ale to nie znaczyło, że czas nie dłużył jej się mimo wszystko niemiłosiernie. Czuła coś w rodzaju ekscytacji, zbliżającej się porcji nadchodzącego oddechu. A kiedy jego sylwetka majaczyła kawałek dalej zeszła, a bardziej zbiegła po schodkach w jego kierunku.
- Trochę, po tym jak napisałam to bardziej pomyślałam. - odezwała się na początku, kiedy znalazła się obok, uniosła na niego spojrzenie, zadzierając lekko brodę. - I w sumie, to nie za rozsądne, żebym wędrowała do Klubu, po świstoklik. Dlatego załatwiłam inny. - dodała wzruszając jej dłoń nieświadomie powędrowała na kark, który potarła w lekkim zażenowaniu, że było dokładnie tak, jak mu napisała w liście. - w ogóle tego nie przemyślała. - Będziemy musieli sami znaleźć miejsce do spania. - wyjaśniła opuszczając dłoń, by złapać go pod ramię. - Ruszamy? - zapytała wyciągając z kieszeni niepozornie wyglądającą figurkę, przedstawiającą słonia.
Wysłała list do Vincenta kilka dni wcześniej. I w momencie w którym Baron wyleciał, a sam czyn stał się dokonanym pojawiły się wątpliwości. Czy powinna być taka… bezpośrednia? Może lepiej byłoby, gdyby użyła aluzji, pozwalając mu samemu zaproponować, że będzie jej towarzyszył, zamiast wymuszając niejako od razu na nim to by podjął tą decyzję. Ale naprawdę, nie chciała więcej czekać. Nie mogła.
Jednak odpowiedź przyszła niewiele później, gruntując podjętą wcześniej decyzję, która i tak pełna była wątpliwości. Czy naprawdę powinna? Wyjeżdżać, kiedy wojna obejmowała cały Londyn. Jej logika, podpowiadała, że nie. Ale dusza… ona tak bardzo potrzebowała, żeby odetchnąć. Choć przez kilka chwil innym powietrzem. Była wojowniczką, była gwardzistką, ale pomimo tego wszystkiego była tylko kobietą.
Kobietą, człowiekiem, jednostką, która chciała… a może potrzebowała bardziej, by - tak jak mu powiedziała - ktoś był dla niej. Całkowicie i bezsprzecznie, zawsze po jej stronie i zatrzymał ją, kiedy rozpędzi się za bardzo. Miała do tego tendencję. Wiedziała, że tak. Mówiła, że wszystko jest w porządku, powtarzała to jak mantrę, ale niektórzy zauważali, kiedy kłamała, nawet jeśli ona uwierzyła w wypowiadane raz za razem kłamstwa. Była zmęczona. Zmęczona byciem ranioną, raz po razie, emocjonalnie i fizycznie. Leczyła swoje rany, wracała do zdrowia, ale to nie leczyło tego uczucia, które rozlewało się w niej całej. Było zmęczona zawodem, który zdarzało jej się odczuć. Była zmęczona sekretami, które musiała utrzymać. Zmęczona własnymi wadami i że nie potrafiła być tak, jak ktoś tego oczekiwał. Na końcu zmęczona oczekiwaniami, którym nie była pewna, czy potrafi sprostać.
Dokładnie taka właśnie była - zmęczona.
Więc w końcu ta myśl rozrosła się w jej głowie. Sama zapragnęła na chwilę, choć na krótką, uciec. Odsuwała to jednak od siebie, raz po razie, ale myśl natrętnie powracała nie chcąc dać za wygraną. I w końcu odpuściła. Miała dość walki z samą sobą. Jeden raz. Tylko jeden zrobić coś, na co miała ochotę, tylko dla niej, to nie było wiele, prawda?
A mimo to, naprzemiennie wyrzucała sobie zaplanowany wyjazd i przekonywała się, że robiła dobrze. Nie bardzo potrafiąc obrać jedną ze stron. Ostatni dzień spędziła na pakowaniu magicznej torby w której znalazło się kilka rzeczy wygrzebanych z dna szafy, czy ofiarowanych z tej należącej do Hannah. Stała na ganku swojego domu, opierając się o jedną z balek, co jakiś czas odpychała się ramieniem, żeby przestąpić z nogi na nogę. Unieść dłonie i założyć jasne dziś kosmyki za uszy. Pociągnąć za rękaw jasnej koszuli, czy obciągnąć spódnicę. Bo wbrew pozorm, czy ogólnie utartemu schematowi, czasami je zakładała. Rzadko co prawda i czuła się lepiej w spodniach, bo te były...praktyczniejsze. Ale Wright wczoraj wybrała co ma założyć i nie oponowała. Chciała mu się podobać. Tak zwyczajnie. Po prostu.
Chyba nie czekała długo, ale to nie znaczyło, że czas nie dłużył jej się mimo wszystko niemiłosiernie. Czuła coś w rodzaju ekscytacji, zbliżającej się porcji nadchodzącego oddechu. A kiedy jego sylwetka majaczyła kawałek dalej zeszła, a bardziej zbiegła po schodkach w jego kierunku.
- Trochę, po tym jak napisałam to bardziej pomyślałam. - odezwała się na początku, kiedy znalazła się obok, uniosła na niego spojrzenie, zadzierając lekko brodę. - I w sumie, to nie za rozsądne, żebym wędrowała do Klubu, po świstoklik. Dlatego załatwiłam inny. - dodała wzruszając jej dłoń nieświadomie powędrowała na kark, który potarła w lekkim zażenowaniu, że było dokładnie tak, jak mu napisała w liście. - w ogóle tego nie przemyślała. - Będziemy musieli sami znaleźć miejsce do spania. - wyjaśniła opuszczając dłoń, by złapać go pod ramię. - Ruszamy? - zapytała wyciągając z kieszeni niepozornie wyglądającą figurkę, przedstawiającą słonia.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Już w porządku, wszystko jest jak dawniej.
Ciężka, obezwładniająca niepewność opadała bezdennie na rozchybotany, rozkojarzony narząd. Tłocząc hektolitry życiodajnej, karmazynowej krwi zamierał na moment ustępując silnej przewadze nieoczekiwanego odczucia. Potrafiło spowolnić bieg, spłycić oddech, poddać rzece nurtujących, porywistych wątpliwości. Wciąż miał to w sobie. Przychodziło nagle, niespodziewanie zaburzając wykreowany, zaplanowany rytm dnia. Przerywał wykonywaną czynność przenosząc świadomość w bezdenną otchłań ostatnich zdarzeń, wypowiedzianych słów oraz błędnych postępowań. Krążył wokół swej lekkomyślności, braku jakiejkolwiek powściągliwości. Wydawał niewypowiedziany osąd analizując zapamiętane postępowanie, lub to wypowiedziane przez najbliższe jednostki. Poczucie winy nie odpuszczało ciasno zaciskając swe obślizgłe macki. Niekonkretne, wymieszane, nawarstwione. Nie potrafił odnaleźć swobody, czuł paraliżującą blokadę, z której nie mógł się już uwolnić.
Znajomy odgłos ostrego pazura, przerwał okrutną, przenikliwą ciszę w obszernym, zagraconym pomieszczeniu. Żółte światło podwieszanej lampki, opadało na równiutkie stosy zapisanych pergaminów. Widząc znajomą sylwetkę dorodnego drapieżnika, zerwał się z rozklekotanego krzesła wzburzając w ruch pojedyncze kartki, wirujące tumany niestartego kurzu. Zatrzymując kichnięcie próbował zwalczyć nieruchomą, zardzewiałą okiennicę. Tracił niewzruszone pokłady nieocenionej cierpliwości. Letni podmuch zatrzymał się na zarośniętym policzku, kiedy z największą starannością odwiązywał zmięty rulonik. Nabierając powietrza w zdenerwowane płuca, oparł się o kant kamiennego parapetu. Mrużąc powieki wchłonął pochyłą zawartość intrygującej korespondencji. Zatrzymał się na każdym, pojedynczym słowie, literze, sylabie, znajomej sygnaturze. Wczytywał kilkukrotnie w krótkie, chaotyczne wersety. Czy mógł się tego spodziewać? Wyrażać, zdumienie, zaskoczenie, a może niespotęgowane zadowolenie? Czy tak smakowało szczęście? Uśmiechnął się pod nosem nie mogąc opanować spontanicznej reakcji. Wzdychając ciężko, przysiadł na brzegu drewnianego sekretarzyka odsyłając konkretną, stanowczą wiadomość. Działając z pewną obawą, czuł, że w końcu postępuje właściwie. Tej szansy nie mógł zmarnować, ani zaprzepaścić.
Zaproponowany wypad owiany mglistą tajemnicą, pozostawał nieodkrytą zagadką. Sięgając pamięcią do odległych lat bezwzględnej tułaczki, nie pamiętał momentu, który przypomniałby prawdziwe, pełnoprawne wakacje. Ogrom codziennych, pracochłonnych sprawunków odciągał od tak idealistycznego myślenia. I choć piękno rozległej, malowniczej przyrody roztaczało swe oblicze za plecami zabieganych jednostek, zdawali się niewzruszeni, obojętni, pozbawieni rozkosznej przyjemności, wyrazu nadludzkiej empatii. Przyzwyczaił się do przejrzystego, bezchmurnego nieba, wyrazistych ostrych szczytów monumentalnych gór. Przywykł do rozległego morza, kojącego szumu, ciepła sypkiego, ziarnistego piasku. Zapomniał skierować swój podziw na historyczne konary, wysokie klify, miękkie, wonne połacie zieleni otaczające przemierzane tereny. Spisywał notatki, zamykał się w kilku, prostych słowach. Potrzebował powiernika, entuzjasty, słuchacza, z którym mógłby podzielić się ów pięknem, oddechem, zachwytem. Potrzebował kogoś innego odpowiedniego. Czuł, że tym razem trafił właściwie. Ten ktoś był przecież na wyciągnięcie ręki. Zaraz będzie tuż obok. Będzie mógł uciec, na nowo.
Nie wahał się, nie zadawał niepotrzebnych pytań. Nie zdradzał zbyt wielu szczegółów związanych z miejscem docelowym. Uwielbiał Irlandię, otoczoną rozległym, bezgranicznym sentymentem. To właśnie na tej ziemi stawiał pierwsze kroki, wysłuchiwał pasjonujących opowieści wypowiadanych przez karminowe usta ukochanej matki. To właśnie tam ukryty w krzaczastej gęstwinie, kreował swój wyimaginowany świat pełen nieustraszonych, najwybitniejszych bohaterów. Odkrywał ciemne zakamarki obserwując ich zawartość analitycznie, wnikliwie. Zwołany przez gromki głos rosłego rodziciela, wbiegał przez drzwi kuszony zapachem późnej kolacji. Wspominał piękne, ulotne chwile, które już nigdy nie powrócą.
Lubił sierpniowe poranki. Nasączone pomarańczowym światłem wschodzącego słońca wtłaczały nieposkromione pokłady motywacji. Lubił ten świeży zapach, wilgoć podłoża, śpiew pobudzonej zwierzyny. Kroczył powolnie, mozolnie, obserwując rozległe pola jeszcze nierozkwitniętych wrzosów. Odziany w beżową, lnianą koszulę oraz ciemne spodnie czuł swobodę, płynność oraz lekkość. Czy istniało dla Ciebie jeszcze lepsze miejsce do codziennego życia? Był skupiony, zamyślony, jednakże wszystkie wnętrzności wykonywały sporadyczne obroty. Te nasiliły się nieznacznie, gdy znajoma sylwetka zsuwała się z drewnianej struktury frontowych schodów. Przełknął ślinę, wypuścił powietrze, gotowy na konfrontację. Zatrzymał błękitne spojrzenie na bliźniaczych tęczówkach, jasnej skórze, wyraźnie zarysowanych policzkach. Sylwetce odzianej w nietypowy strój. Postawie, lekkości korku. Brakowało mu tego. Jak powinien się przywitać? Wyglądała tak pięknie. Jak zawsze. Zatrzymał się bezszelestnie. Otworzył usta i w tej samej chwili ich słowa wypadły na rozbieloną powierzchnię: – Justine jak pięk… – zamarł. Rozszerzył źrenice, aby po chwili zaśmiać się niezręcznie. Dłoń przejechała po niesfornych, ciemnych kosmykach w wyrazie chwilowego zakłopotania. Wyśmienity początek. Pokręcił głową z niedowierzaniem, po czym pozwolił zrównać się z jej rytmem. – Gdybyś dała znać wcześniej, załatwiłbym świstoklik. – odpowiedział przyjaźnie w zamiarze odciążenia od pełnej organizacji wyprawy. Byli w tym razem, prawda? Brew powędrowała do góry, gdy po krótkiej chwili wspomniała o kolejnej przeciwności. Kącik ust uniósł się nieznacznie, przekazywał pozytywne informacje: – Dach nad głową to najmniejszy problem. – zapewnił. – Bardziej martwiłbym się tym, czy wystarczy nam czasu na zobaczenie wszystkiego co oferuje Irlandia. Moja specjalna lista nie zmieściła się na jednostronnym pergaminie. – wyrzucił zgodnie z prawdą, przypominając pospieszne zapełnianie papierowych linijek.
– Bądź na to gotowa Justine. – skwitował na koniec dość intrygująco, nadstawiając ramię. Drobne dłonie zacisnęły się na silnym przedramieniu. Pokiwał głową twierdząco, gotowy na wyprawę, przygodę. Serce wyrywało się z piersi czując wyczekiwaną bliskość. Blond kosmyk łaskotał odkrytą skórę, zapach wypełniał wrażliwe nozdrza. Pewnie zatraciłby się doszczętnie, gdyby nie znajome szarpnięcie przenoszące do zupełnie innego wymiaru. Zaczynamy.
Ciężka, obezwładniająca niepewność opadała bezdennie na rozchybotany, rozkojarzony narząd. Tłocząc hektolitry życiodajnej, karmazynowej krwi zamierał na moment ustępując silnej przewadze nieoczekiwanego odczucia. Potrafiło spowolnić bieg, spłycić oddech, poddać rzece nurtujących, porywistych wątpliwości. Wciąż miał to w sobie. Przychodziło nagle, niespodziewanie zaburzając wykreowany, zaplanowany rytm dnia. Przerywał wykonywaną czynność przenosząc świadomość w bezdenną otchłań ostatnich zdarzeń, wypowiedzianych słów oraz błędnych postępowań. Krążył wokół swej lekkomyślności, braku jakiejkolwiek powściągliwości. Wydawał niewypowiedziany osąd analizując zapamiętane postępowanie, lub to wypowiedziane przez najbliższe jednostki. Poczucie winy nie odpuszczało ciasno zaciskając swe obślizgłe macki. Niekonkretne, wymieszane, nawarstwione. Nie potrafił odnaleźć swobody, czuł paraliżującą blokadę, z której nie mógł się już uwolnić.
Znajomy odgłos ostrego pazura, przerwał okrutną, przenikliwą ciszę w obszernym, zagraconym pomieszczeniu. Żółte światło podwieszanej lampki, opadało na równiutkie stosy zapisanych pergaminów. Widząc znajomą sylwetkę dorodnego drapieżnika, zerwał się z rozklekotanego krzesła wzburzając w ruch pojedyncze kartki, wirujące tumany niestartego kurzu. Zatrzymując kichnięcie próbował zwalczyć nieruchomą, zardzewiałą okiennicę. Tracił niewzruszone pokłady nieocenionej cierpliwości. Letni podmuch zatrzymał się na zarośniętym policzku, kiedy z największą starannością odwiązywał zmięty rulonik. Nabierając powietrza w zdenerwowane płuca, oparł się o kant kamiennego parapetu. Mrużąc powieki wchłonął pochyłą zawartość intrygującej korespondencji. Zatrzymał się na każdym, pojedynczym słowie, literze, sylabie, znajomej sygnaturze. Wczytywał kilkukrotnie w krótkie, chaotyczne wersety. Czy mógł się tego spodziewać? Wyrażać, zdumienie, zaskoczenie, a może niespotęgowane zadowolenie? Czy tak smakowało szczęście? Uśmiechnął się pod nosem nie mogąc opanować spontanicznej reakcji. Wzdychając ciężko, przysiadł na brzegu drewnianego sekretarzyka odsyłając konkretną, stanowczą wiadomość. Działając z pewną obawą, czuł, że w końcu postępuje właściwie. Tej szansy nie mógł zmarnować, ani zaprzepaścić.
Zaproponowany wypad owiany mglistą tajemnicą, pozostawał nieodkrytą zagadką. Sięgając pamięcią do odległych lat bezwzględnej tułaczki, nie pamiętał momentu, który przypomniałby prawdziwe, pełnoprawne wakacje. Ogrom codziennych, pracochłonnych sprawunków odciągał od tak idealistycznego myślenia. I choć piękno rozległej, malowniczej przyrody roztaczało swe oblicze za plecami zabieganych jednostek, zdawali się niewzruszeni, obojętni, pozbawieni rozkosznej przyjemności, wyrazu nadludzkiej empatii. Przyzwyczaił się do przejrzystego, bezchmurnego nieba, wyrazistych ostrych szczytów monumentalnych gór. Przywykł do rozległego morza, kojącego szumu, ciepła sypkiego, ziarnistego piasku. Zapomniał skierować swój podziw na historyczne konary, wysokie klify, miękkie, wonne połacie zieleni otaczające przemierzane tereny. Spisywał notatki, zamykał się w kilku, prostych słowach. Potrzebował powiernika, entuzjasty, słuchacza, z którym mógłby podzielić się ów pięknem, oddechem, zachwytem. Potrzebował kogoś innego odpowiedniego. Czuł, że tym razem trafił właściwie. Ten ktoś był przecież na wyciągnięcie ręki. Zaraz będzie tuż obok. Będzie mógł uciec, na nowo.
Nie wahał się, nie zadawał niepotrzebnych pytań. Nie zdradzał zbyt wielu szczegółów związanych z miejscem docelowym. Uwielbiał Irlandię, otoczoną rozległym, bezgranicznym sentymentem. To właśnie na tej ziemi stawiał pierwsze kroki, wysłuchiwał pasjonujących opowieści wypowiadanych przez karminowe usta ukochanej matki. To właśnie tam ukryty w krzaczastej gęstwinie, kreował swój wyimaginowany świat pełen nieustraszonych, najwybitniejszych bohaterów. Odkrywał ciemne zakamarki obserwując ich zawartość analitycznie, wnikliwie. Zwołany przez gromki głos rosłego rodziciela, wbiegał przez drzwi kuszony zapachem późnej kolacji. Wspominał piękne, ulotne chwile, które już nigdy nie powrócą.
Lubił sierpniowe poranki. Nasączone pomarańczowym światłem wschodzącego słońca wtłaczały nieposkromione pokłady motywacji. Lubił ten świeży zapach, wilgoć podłoża, śpiew pobudzonej zwierzyny. Kroczył powolnie, mozolnie, obserwując rozległe pola jeszcze nierozkwitniętych wrzosów. Odziany w beżową, lnianą koszulę oraz ciemne spodnie czuł swobodę, płynność oraz lekkość. Czy istniało dla Ciebie jeszcze lepsze miejsce do codziennego życia? Był skupiony, zamyślony, jednakże wszystkie wnętrzności wykonywały sporadyczne obroty. Te nasiliły się nieznacznie, gdy znajoma sylwetka zsuwała się z drewnianej struktury frontowych schodów. Przełknął ślinę, wypuścił powietrze, gotowy na konfrontację. Zatrzymał błękitne spojrzenie na bliźniaczych tęczówkach, jasnej skórze, wyraźnie zarysowanych policzkach. Sylwetce odzianej w nietypowy strój. Postawie, lekkości korku. Brakowało mu tego. Jak powinien się przywitać? Wyglądała tak pięknie. Jak zawsze. Zatrzymał się bezszelestnie. Otworzył usta i w tej samej chwili ich słowa wypadły na rozbieloną powierzchnię: – Justine jak pięk… – zamarł. Rozszerzył źrenice, aby po chwili zaśmiać się niezręcznie. Dłoń przejechała po niesfornych, ciemnych kosmykach w wyrazie chwilowego zakłopotania. Wyśmienity początek. Pokręcił głową z niedowierzaniem, po czym pozwolił zrównać się z jej rytmem. – Gdybyś dała znać wcześniej, załatwiłbym świstoklik. – odpowiedział przyjaźnie w zamiarze odciążenia od pełnej organizacji wyprawy. Byli w tym razem, prawda? Brew powędrowała do góry, gdy po krótkiej chwili wspomniała o kolejnej przeciwności. Kącik ust uniósł się nieznacznie, przekazywał pozytywne informacje: – Dach nad głową to najmniejszy problem. – zapewnił. – Bardziej martwiłbym się tym, czy wystarczy nam czasu na zobaczenie wszystkiego co oferuje Irlandia. Moja specjalna lista nie zmieściła się na jednostronnym pergaminie. – wyrzucił zgodnie z prawdą, przypominając pospieszne zapełnianie papierowych linijek.
– Bądź na to gotowa Justine. – skwitował na koniec dość intrygująco, nadstawiając ramię. Drobne dłonie zacisnęły się na silnym przedramieniu. Pokiwał głową twierdząco, gotowy na wyprawę, przygodę. Serce wyrywało się z piersi czując wyczekiwaną bliskość. Blond kosmyk łaskotał odkrytą skórę, zapach wypełniał wrażliwe nozdrza. Pewnie zatraciłby się doszczętnie, gdyby nie znajome szarpnięcie przenoszące do zupełnie innego wymiaru. Zaczynamy.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Naprawdę do końca tego nie przemyślała. Napisała, a potem myśleć zaczęła jak miała to w zwyczaju. Ale zbyt długo już chodziła i zastanawiała się czy to dobry pomysł i czy powinna tak zrobić. Myślała o tych całych wędkach i haczykach o których. I kiedy siedziała przed pergaminem spisując pierwszy list, trochę spróbowała. Ale wyszło to jakieś… bez sensu. A ona nie czuła potrzeby, żeby Vincenta łowić, czy akurat w ten sposób kazać mu się wykazywać. Przecież sam to potrafił, bez jej popychania, czy wędkowania. Chyba… Chyba nie musiała zarzucać sieci, używając dalej tej terminologii wędkowania, bo Vincent sam w sobie wydawał się… zainteresowany?
Dlatego napisała wprost, poprzedzając słowa krótkim wstępem i dopiero kiedy sowa wyleciała za okno uderzyła ręką w czoło. Idealnie, mistrz planowania, panowania nad sytuacją. Przecież nie mogła tak po prostu wejść do Ministerstwa i upomnieć się o świstoklik, kiedy za jej głowę wyznaczono nagrodę w wielkości małej fortuny. Ale da radę przecież, to tylko świstoklik.
Potem nadszedł czas planowania - a może bardziej pakowania. Siedziała przebierając swoje ubrania patrząc na nie bez zachwytu. Bo nagle, kiedy odsunęła na chwilę myśli od praktyczności, czy od trywialności odziedziania uświadomiła sobie, że niewiele ma tak naprawdę do ubrania. Szczęśliwie dla siebie samej, otrzymała pomoc, która pozwoliła jej odetchnąć głębiej i nie bać się dalej. Spakowała jeszcze kilka eliksirów - tak na wszelki wypadek. I książek, gdyby znalazła się chwila, magia bezróżdżowa, teleportacja łączna, oklumencja i niezmiennie obrona przed czarną magią. Zbyt wiele srok na raz nie było dobre, ale czasem musiała odłożyć coś na chwilę, żeby później wrócić do tego ze świeżym spojrzeniem. Wyszła jeszcze na patrol i zrobiła kilka rzeczy w Starej Chacie, które skończenia potrzebowały, a potem wybiła data, na którą trochę, może nawet bardziej czekała. Jeszcze nie do końca pewna. Jakby nie wątpiąc, że będzie, ale i jednocześnie gdzieś powątpiewająco, kiedy stała już na ganku. Czując rosnącą niepewność i myśli, czy zrobiła dobrze; pisząc, wyjeżdżając, zakładając spódnicę, czekając. Jedno za drugim napływało coraz dosadniej, by w końcu zamajaczył na horyzoncie, a ona odetchnęła lekko, schodząc po drewnianych schodkach kiedy wiatr zwiewał jej kosmyki na bok. Zaatakowała od razu. Znaczy, może nie tyle, co zaatakowała, co postanowiła się wytłumaczyć, wyjaśnić, nie było sensu udawać, że wszystko jest zaplanowane i gotowe. Ale byli dorośli przecież i byli w stanie znaleźć sobie nocleg i zadbać o siebie, prawda?
Słowa wypadły jednocześnie, wprowadzając chwilową konsternację i ciszę. Uniosła na niego jaśniejące tęczówki, unosząc łagodnie kąciki ust ku górze. Podjęła po chwili, uznając, że dostaje pierwszeństwo. Na stwierdzenie pokręciła głową.
- Dałam radę. - wzruszyła lekko ramionami. To nie było nic wielkiego przecież. - Tylko nie jestem pewna dokąd dokładnie nas weźmie, bo zapomniałam co ten sprzedawca powiedział. - przyznała cicho. Ale wycofywać się nie zamierzała. Kiedy złapała go pod rękę, a z ust wypłynęło stwierdzenie uniosła na niego spojrzenie zerknęła na niego ciekawie, unosząc brew ku górze na kolejne wyzwanie. Najpierw postanowiła zabrać ich stąd. Była prawie pewna, że i Kerstin i Hannah a może i Michael śledzą ich poczynania przez okna wychodzące na tę stronę. Spojrzała w tamtą stronę nie dostrzegając niczego. Machnęła różdżką, już po chwili czując znajome szarpnięcie w okolicy pępka. Kiedy wylądowali na zielonych terenach polany rozejrzała się dookoła.
- Co to znaczy, że dach nad głową, to najmniejszy problem? Znasz jakieś miejsce? - zapytała go poprawiając spódnicę, za chwilę sobie coś przypominając. Przysunęła się bliżej, unosząc rękę żeby oprzeć ją na jego piersi, zadzierając brodę, żeby spojrzeć w górę. Wargi wygięły się w łagodnym uśmiechu. - Zrobiłeś listę? - zapytała rozbawiona tym faktem, bo było w tym coś takiego bardzo pasującego do niego. Dłoń przesunęła się wyżej, poprawiając jakiś kosmyk na głowie.
- Dobra, chodźmy w prawo. - zadecydowała robiąc kilka kroków. - Albo jednak w lewo. - odwróciła się na pięcie, robiąc kilka kroków po których zatrzymała się. - W sumie nie wiem, tu wszystko wygląda podobnie. - oznajmiła spoglądając na niego w poszukiwaniu pomocy, na chwilę, ten moment odkładając podejmowanie decyzji, wybieranie drogi, wyznaczenie zadań. A on je przejął, naturalnie, nienachalnie tak po prostu, prowadząc ich po miejscach, które znajdowały się niedaleko od tego, w którym wylądowali. Czasem lecieli miotłą, czasem zakupywali świstoklik by dostać się na miejsce o którym mówiła sekretna lista, którą sprawdzał, ale nie pozwalał zerknąć, kiedy zaglądała mu przez ramię. W końcu się śmiała, pełną piersią. W końcu oddychała, choć z początku było ciężko odsunąć od siebie myśli o Londynie. Wszystko powoli zaczęło się oddalać, za sprawą jego. Zajmował ją, zabawiał, dbał, żeby zobaczyć jak najwięcej, wykorzystać czas, który mieli. A kiedy słońca zaczynało powoli zachodzić za horyzont spojrzała na niego.
- Vincent. - powiedziała nagle, trochę zdziwiona, że zapomniała o tym wcześniej, że nie zarejestrowała, by szukali tego noclegu. Jej dłonie uniosły się, zaciskając na jego przedramieniu, a oczy spojrzały z lekkim odbiciem niepokoju a może już paniki w oczach. - Nie wynajęliśmy żadnego pokoju. Znajdziemy coś jeszcze? - zapytała z nieskrywaną obawą, bo też nie widziała żadnego hotelu, czy schroniska. - Zapytajmy może w tym barze. - stwierdziła wskazując ręką na szyld jakiegoś irlandzkiego pubu, kiedy wędrowali jedną z kamienistych uliczek. Może tam wiedzieli gdzie szukać, albo nawet mieli jakiś pokój w razie czego.
Dlatego napisała wprost, poprzedzając słowa krótkim wstępem i dopiero kiedy sowa wyleciała za okno uderzyła ręką w czoło. Idealnie, mistrz planowania, panowania nad sytuacją. Przecież nie mogła tak po prostu wejść do Ministerstwa i upomnieć się o świstoklik, kiedy za jej głowę wyznaczono nagrodę w wielkości małej fortuny. Ale da radę przecież, to tylko świstoklik.
Potem nadszedł czas planowania - a może bardziej pakowania. Siedziała przebierając swoje ubrania patrząc na nie bez zachwytu. Bo nagle, kiedy odsunęła na chwilę myśli od praktyczności, czy od trywialności odziedziania uświadomiła sobie, że niewiele ma tak naprawdę do ubrania. Szczęśliwie dla siebie samej, otrzymała pomoc, która pozwoliła jej odetchnąć głębiej i nie bać się dalej. Spakowała jeszcze kilka eliksirów - tak na wszelki wypadek. I książek, gdyby znalazła się chwila, magia bezróżdżowa, teleportacja łączna, oklumencja i niezmiennie obrona przed czarną magią. Zbyt wiele srok na raz nie było dobre, ale czasem musiała odłożyć coś na chwilę, żeby później wrócić do tego ze świeżym spojrzeniem. Wyszła jeszcze na patrol i zrobiła kilka rzeczy w Starej Chacie, które skończenia potrzebowały, a potem wybiła data, na którą trochę, może nawet bardziej czekała. Jeszcze nie do końca pewna. Jakby nie wątpiąc, że będzie, ale i jednocześnie gdzieś powątpiewająco, kiedy stała już na ganku. Czując rosnącą niepewność i myśli, czy zrobiła dobrze; pisząc, wyjeżdżając, zakładając spódnicę, czekając. Jedno za drugim napływało coraz dosadniej, by w końcu zamajaczył na horyzoncie, a ona odetchnęła lekko, schodząc po drewnianych schodkach kiedy wiatr zwiewał jej kosmyki na bok. Zaatakowała od razu. Znaczy, może nie tyle, co zaatakowała, co postanowiła się wytłumaczyć, wyjaśnić, nie było sensu udawać, że wszystko jest zaplanowane i gotowe. Ale byli dorośli przecież i byli w stanie znaleźć sobie nocleg i zadbać o siebie, prawda?
Słowa wypadły jednocześnie, wprowadzając chwilową konsternację i ciszę. Uniosła na niego jaśniejące tęczówki, unosząc łagodnie kąciki ust ku górze. Podjęła po chwili, uznając, że dostaje pierwszeństwo. Na stwierdzenie pokręciła głową.
- Dałam radę. - wzruszyła lekko ramionami. To nie było nic wielkiego przecież. - Tylko nie jestem pewna dokąd dokładnie nas weźmie, bo zapomniałam co ten sprzedawca powiedział. - przyznała cicho. Ale wycofywać się nie zamierzała. Kiedy złapała go pod rękę, a z ust wypłynęło stwierdzenie uniosła na niego spojrzenie zerknęła na niego ciekawie, unosząc brew ku górze na kolejne wyzwanie. Najpierw postanowiła zabrać ich stąd. Była prawie pewna, że i Kerstin i Hannah a może i Michael śledzą ich poczynania przez okna wychodzące na tę stronę. Spojrzała w tamtą stronę nie dostrzegając niczego. Machnęła różdżką, już po chwili czując znajome szarpnięcie w okolicy pępka. Kiedy wylądowali na zielonych terenach polany rozejrzała się dookoła.
- Co to znaczy, że dach nad głową, to najmniejszy problem? Znasz jakieś miejsce? - zapytała go poprawiając spódnicę, za chwilę sobie coś przypominając. Przysunęła się bliżej, unosząc rękę żeby oprzeć ją na jego piersi, zadzierając brodę, żeby spojrzeć w górę. Wargi wygięły się w łagodnym uśmiechu. - Zrobiłeś listę? - zapytała rozbawiona tym faktem, bo było w tym coś takiego bardzo pasującego do niego. Dłoń przesunęła się wyżej, poprawiając jakiś kosmyk na głowie.
- Dobra, chodźmy w prawo. - zadecydowała robiąc kilka kroków. - Albo jednak w lewo. - odwróciła się na pięcie, robiąc kilka kroków po których zatrzymała się. - W sumie nie wiem, tu wszystko wygląda podobnie. - oznajmiła spoglądając na niego w poszukiwaniu pomocy, na chwilę, ten moment odkładając podejmowanie decyzji, wybieranie drogi, wyznaczenie zadań. A on je przejął, naturalnie, nienachalnie tak po prostu, prowadząc ich po miejscach, które znajdowały się niedaleko od tego, w którym wylądowali. Czasem lecieli miotłą, czasem zakupywali świstoklik by dostać się na miejsce o którym mówiła sekretna lista, którą sprawdzał, ale nie pozwalał zerknąć, kiedy zaglądała mu przez ramię. W końcu się śmiała, pełną piersią. W końcu oddychała, choć z początku było ciężko odsunąć od siebie myśli o Londynie. Wszystko powoli zaczęło się oddalać, za sprawą jego. Zajmował ją, zabawiał, dbał, żeby zobaczyć jak najwięcej, wykorzystać czas, który mieli. A kiedy słońca zaczynało powoli zachodzić za horyzont spojrzała na niego.
- Vincent. - powiedziała nagle, trochę zdziwiona, że zapomniała o tym wcześniej, że nie zarejestrowała, by szukali tego noclegu. Jej dłonie uniosły się, zaciskając na jego przedramieniu, a oczy spojrzały z lekkim odbiciem niepokoju a może już paniki w oczach. - Nie wynajęliśmy żadnego pokoju. Znajdziemy coś jeszcze? - zapytała z nieskrywaną obawą, bo też nie widziała żadnego hotelu, czy schroniska. - Zapytajmy może w tym barze. - stwierdziła wskazując ręką na szyld jakiegoś irlandzkiego pubu, kiedy wędrowali jedną z kamienistych uliczek. Może tam wiedzieli gdzie szukać, albo nawet mieli jakiś pokój w razie czego.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Odpowiedział na wezwanie szybko, bez dłuższego zastanowienia, żadnego zawahania. Zapewne zaniechałby wszelkich, planowanych operacji stojących na przeszkodzie niespodziewanej propozycji. Przełożył spotkania, odwołał najważniejszych klientów, przemierzył bezkres nizinnych terenów podłużnego kraju, aby dotrzeć na czas. Nie potrzebował specjalnych zawołań, szczegółowych wyjaśnień traktujących cel wystosowanego zaproszenia; zrozumiał intencję. Chciał wyrazić bezgraniczne zaangażowanie oraz oddanie. Prostota, którą go obdarzyła była najlepszą metodą, aby ugodzić w samo sedno. Dlatego też niemalże od razu przystąpił do odpowiednich przygotowań; zaczął pakować torbę, przeglądać topografię Irlandii, nie pomijając żadnego, kluczowego szczegółu. Przy wątłym świetle biurkowej lampki, pieczołowicie wynotowywał najciekawsze atrakcje, monstrualną architekturę, jedzeniowe przystanki czy najpiękniejsze krajobrazy. Wytyczał szlaki, najszybsze drogi, zastanawiał nad transportem i drobnymi niespodziankami. Tą największą planował na sam koniec. Oblepiony rumianym uśmiechem, pochłonięty planowaniem, ulubionym analizowaniem czuł narastającą ekscytację. Byli w tym razem. To była ich podróż.
Nie pytał o ogrom szczegółów, które same nasuwały się do jego głowy: czym przedostaną się do Irlandii? Jak duży zakres wycieczki był sponsorowany? Na ile dni dokładnie jadą? Powinien zaopatrzyć się w środki zabezpieczające? Zabrać coś konkretnego? Jaka będzie pogoda? Uspokajając chwilowe nerwy zebrał podstawowe wyposażenie. Będą przecież na terenie nowego miejsca zamieszkania, w każdej chwili sprawnie przedostaną się pod rozpadającą drewnianą bramę. Odetchnął. Upewnił się, iż wszystkie notatki, podręczne mapy, nawigacyjne elementy są na miejscu. Dopakował cieplejszy sweter, niewielki tomik wierszy oprawiony w wyblakłą skórę oraz bidon z ziołowym naparem, idealnym na poranne pobudzenie, wzmocnienie sił podczas długich wędrówek. Zdawał sobie sprawę, że dzisiejsza noc będzie nieprzespana. I choć potrzebował przepędzić obezwładniające zmęczenie, zrestartować ciało, być w dobrej formie; usiadł do pracy. Przekręcając ciasno zapisane notatki odpływał myślami. Łapał się na nierealnych wyobrażeniach, przebiegu całego wyjazdu. Widział ich sylwetki idące pośród górskiego szlaku, oczy wpatrujące się w strzelistą wierzę wiktoriańskiej katedry, ciasno splecione dłonie nie potrafiące oderwać się od siebie nawet o sekundę. Czy naprawdę tak będzie? Czy wiedział na co może sobie pozwolić? Czy mógłby po prostu pójść dalej? Opadł z sił. Musiał prezentować się nienagannie, dlatego też, leniwym, posuwistym krokiem odnalazł wejście do sypialni. Opadł na miękkie, skrzypiące łóżko i odpłynął w ramiona Morfeusza kontynuując idealistyczne obrazy. Główną rolę grała w nich ona.
Szedł spokojnie, napawając się pięknem ów okolicy. Za każdym razem zachwycała go czymś nowym; tym razem jego uwaga skupiała się na rozproszonym świetle wczesnego, pomarańczowego słońca. Uśmiechnął się do siebie gdy po krótkiej chwili zatańczyło na długich, jasnych pasmach należących do nadchodzącej towarzyszki. Przyjrzał się uważnie zauważając strój, drobnie niuanse, niewymuszone starania. Poprawił torbę zsuwającą się z prawego ramienia. Machinalnie wygładził koszulę i ułożył niesforne kosmyki. Spotkali się, a słowa, które od tak dawna grzęzły w krtani wypadły tak szybko, jednocześnie. Pozwolił, aby to ona przerwała milczenie, kiedy ostatnie nuty mizernego chichotu wydobywały się z jego ust: – Zawsze dajesz sobie radę. – stwierdził zgodnie z prawdą. Była samodzielną, silną i mądrą czarownicą, która na wszystko znalazłaby rozwiązanie. Dlaczego niemiałby ufać jej właśnie w tej chwili? Wyrównał krok i zaśmiał się pod nosem: – Spokojnie, wyprowadzę nas nawet z najmniejszej wioski Irlandii zabitej dechami po sufity. – zażartował dość pewnie, rzadko dopuszczając się zabawnych anegdot. Czyżby przy niej czuł się nadzwyczaj swobodnie? Dochodząc do rozległej polany, podróżniczka wykonała znajome ruchy. Nieprzyjemne uczucie nawiedziło ciało, mknęli w przestworzach ku nowej przygodzie.
Lądując na miękkiej trawie nabrał świeżego powietrza i głośno nim odetchnął. Podróż poprzez świstoklik, choć dobrze znana nie należała do najprzyjemniejszych. Było nieco chłodniej. Wiatr rozganiał niefrasobliwe pasma. Mężczyzna zmarszczył brwi i rozejrzał się dookoła. Znał to miejsce. Byli w górach, w okolicy najwyższego szczytu Irlandii: – No, no… – cmoknął z uznaniem poprawiając torbę i obracając się wokół własnej osi. – Powiem ci, że ten twój sprzedawca nie był jednak taki szemrany. Jesteśmy w okolicy Carrantoohill, najwyższego szczytu górskiego kraju, tworzącego pasmo tak zwanych Czarnych Szczytów. – oznajmił na jednym wdechu zawieszając ciepłe, błękitne tęczówki na zarumienionej twarzy. – Byłem tu kiedyś. – zaznaczył nostalgicznie wzdychając ciężko. Pamiętał jak razem ojcem oraz Jackie spacerowali po niższych piętrach. Słuchali niskiego tonu podstarzałego aurora, snującego mroczne, lokalne opowieści. Wtedy, choć przez chwilę byli jeszcze prawdziwą rodziną. - Możemy zacząć od spaceru w dół doliny. Wzięłaś coś ciepłego? Dać ci sweter? – zaproponował szybko zrzucając torbę na kamienistą ziemię. Nachylił się nad nią próbując wygrzebać część garderoby. Wsłuchiwał się w pytania współtowarzyszki; powstrzymywał od zawadiackiego uśmiechu: – Znam, ale o nich dowiesz się w swoim czasie. – zakomunikował wsuwając w jej ręce ciepłe, brązowe okrycie wierzchnie.
– Zakładaj! – zażądał, a gdy zbliżyła się do niego opierając ciężar ciała o klatkę piersiową, wykręcił wargi w przyjaznym uśmiechu i wierzchem dłoni pogładził gładki policzek. Hamował się przed niekontrolowanym pójściem dalej: – Mam listę, mam mapy. Trochę sobie wczoraj planowałem. – dodał tak swobodnie, od niechcenia jakby czynności, których się podjął nie były niczym nadzwyczajnym. Wystawiając zgiętą rękę, pozwolił aby oparła na nim swoją. Przejmując rolę przewodnika, poprowadził ją wzdłuż doliny opowiadając przypomniane historie i górskie legendy. Czasami przystawał na chwilę, aby zwrócić jej uwagę na piękno natury - jako całość.
Przejął inicjatywę tak naturalnie, jakby miał to we krwi. Instynkt podróżnika rozbudził się momentalnie; wszystko stało się wyraziste, zachęcające i nieskomplikowane. Bazując na przygotowanych przez siebie materiałach, co jakiś czas proponował zejście z trasy, zatonięcie w ciekawostkach, bocznych szlakach, ukrytych wabikach. Poprowadził ją pomiędzy olbrzymimi, kamiennymi zamczyskami zamieszkiwanymi przez znamienitych władców brytyjskiego przylądka. Udało im się za pomocą miotły oraz świstoklików przedostać na wschodnie tereny kraju zahaczając o zapierające dech w piersi parki narodowe i krajobrazowe. To właśnie tam ukrywała się całkowita wspaniałość ukształtowania Irlandii: soczysta zieleń roślinności, klify opływane przez bezkres niebieskiego, spienionego morza, strzeliste skały rozbijające potężne fale. Nie dawał jej wytchnienia ciągnąc za sobą w każdym, możliwym kierunku. Zachowywali się tak normalnie, swobodnie, ludzko. Nie czuł spięcia; odżył. Starał się wykorzystać każdą sekundę, wypowiedzieć odpowiednie słowo, wywołać tą jedyną reakcję. Jej szeroki, perlisty uśmiech, cieszył go najbardziej. Podobało mu się, że byli w tym razem; splatali dłonie, głośno rozmawiali, wymieniali dziwnymi anegdotami zapychając czas przelotnym, a nawet dłuższym pocałunkiem. Jego oczy świeciły rozżarzonym blaskiem, a jej bliska obecność wywracała wnętrzności w jakimś dziwnym uniesieniu, a może podnieceniu? Pod koniec dnia, zwiedzając ożywioną stolicę kraju, zasiedli w jednej z pobliskich knajp. Spożywali treściwy, regionalny, mięsny posiłek z dodatkiem ziemniaków i duszonej kapusty. Popijali go świeżo ważonym piwem, ciesząc się chwilą, zapominając o świecie. Dopiero nagłe nawoływanie oderwało go od spienionego kufla. Uniósł brew i przyjrzał się Zakonniczce: – A umiesz mówić po irlandzku? – zapytał nagle śmiejąc się pod nosem. Zaraz potem pokiwał głową przecząco łapiąc ją za rękę: – To nie będzie potrzebne, jak już mówiłem mamy gdzie spać. – punkt kulminacyjny zbliżał się wielkimi krokami. – No nie patrz tak na mnie tylko jedz! Bo będę musiał wmusić to w ciebie siłą. – a kiedy to wypowiedział jakiś lokalny zespół wysunął się na sam środek lokalu przygrywając skoczną, celtycką muzykę z użyciem typowych instrumentów. Było pięknie, naprawdę pięknie.
Wychodząc z pomieszczenia niewiele się odzywał. Nakazał nie zadawać zbyt wielu pytań. Wypożyczając miotłę, obrał odpowiedni kierunek i w blasku wschodzącego księżyca poprowadził do tajemniczego miejsca. Po jakimś czasie, oscylującym w granicach godziny, znaleźli się przed drewnianą, rozpadającą bramą. Gęstwina zarośli zakrywała wysoki budynek. Lekki zapach przekwitających akacji uderzał w nozdrza. Było cicho, spokojnie, świerszcze wygrywały harmonijne cykady. Ciepłe powietrze owiewało odkryte ramiona, a lekka rosa moczyła przybrudzone obuwie. Noc była młoda, rozgwieżdżona i rozświetlona; dodawała tak mistycznego klimatu. Zerknął w jej stronę i podchodząc bliżej powiedział: – Zamknij oczy. – poprosił półszeptem, a kiedy zgodziła się, aby to zrobić, ujął mniejszą dłoń i poprowadził w głąb posiadłości. Szli tylko chwilę po kamiennych blokach usytuowanych w gęstej trawie. Zatrzymali się. – Jeszcze nie otwieraj. – poprosił, szeptając w myślach niewerbalne lumos. Różdżka zabłysła podłużnym promieniem ukazując wysoki, drewniany dom. Jego dom. Wciągnął powietrze przez zdenerwowane płuca i zaczął: – Już możesz. Tak więc no, to jest nasze dzisiejsze lokum do spania. – zaczekał na jej reakcje, pierwsze pytania po czym nieco niezgrabnie kontynuował: – Bo wiesz Justine, to jest moje. W sensie ten dom. To wszystko. Kupiłem go całkiem niedawno. No i tak właśnie się to prezentuje. – wskazał dłonią ogromną przestrzeń, pozostawał skromny. Pewnie gdyby oszczędzał trochę dłużej stan posiadłości byłby o wiele lepszy. – A to co moje tutaj, jest też automatycznie twoje. To co, wejdziemy? – zaproponował robiąc niepewny krok do przodu. Stresował się, niesamowicie.
Nie pytał o ogrom szczegółów, które same nasuwały się do jego głowy: czym przedostaną się do Irlandii? Jak duży zakres wycieczki był sponsorowany? Na ile dni dokładnie jadą? Powinien zaopatrzyć się w środki zabezpieczające? Zabrać coś konkretnego? Jaka będzie pogoda? Uspokajając chwilowe nerwy zebrał podstawowe wyposażenie. Będą przecież na terenie nowego miejsca zamieszkania, w każdej chwili sprawnie przedostaną się pod rozpadającą drewnianą bramę. Odetchnął. Upewnił się, iż wszystkie notatki, podręczne mapy, nawigacyjne elementy są na miejscu. Dopakował cieplejszy sweter, niewielki tomik wierszy oprawiony w wyblakłą skórę oraz bidon z ziołowym naparem, idealnym na poranne pobudzenie, wzmocnienie sił podczas długich wędrówek. Zdawał sobie sprawę, że dzisiejsza noc będzie nieprzespana. I choć potrzebował przepędzić obezwładniające zmęczenie, zrestartować ciało, być w dobrej formie; usiadł do pracy. Przekręcając ciasno zapisane notatki odpływał myślami. Łapał się na nierealnych wyobrażeniach, przebiegu całego wyjazdu. Widział ich sylwetki idące pośród górskiego szlaku, oczy wpatrujące się w strzelistą wierzę wiktoriańskiej katedry, ciasno splecione dłonie nie potrafiące oderwać się od siebie nawet o sekundę. Czy naprawdę tak będzie? Czy wiedział na co może sobie pozwolić? Czy mógłby po prostu pójść dalej? Opadł z sił. Musiał prezentować się nienagannie, dlatego też, leniwym, posuwistym krokiem odnalazł wejście do sypialni. Opadł na miękkie, skrzypiące łóżko i odpłynął w ramiona Morfeusza kontynuując idealistyczne obrazy. Główną rolę grała w nich ona.
Szedł spokojnie, napawając się pięknem ów okolicy. Za każdym razem zachwycała go czymś nowym; tym razem jego uwaga skupiała się na rozproszonym świetle wczesnego, pomarańczowego słońca. Uśmiechnął się do siebie gdy po krótkiej chwili zatańczyło na długich, jasnych pasmach należących do nadchodzącej towarzyszki. Przyjrzał się uważnie zauważając strój, drobnie niuanse, niewymuszone starania. Poprawił torbę zsuwającą się z prawego ramienia. Machinalnie wygładził koszulę i ułożył niesforne kosmyki. Spotkali się, a słowa, które od tak dawna grzęzły w krtani wypadły tak szybko, jednocześnie. Pozwolił, aby to ona przerwała milczenie, kiedy ostatnie nuty mizernego chichotu wydobywały się z jego ust: – Zawsze dajesz sobie radę. – stwierdził zgodnie z prawdą. Była samodzielną, silną i mądrą czarownicą, która na wszystko znalazłaby rozwiązanie. Dlaczego niemiałby ufać jej właśnie w tej chwili? Wyrównał krok i zaśmiał się pod nosem: – Spokojnie, wyprowadzę nas nawet z najmniejszej wioski Irlandii zabitej dechami po sufity. – zażartował dość pewnie, rzadko dopuszczając się zabawnych anegdot. Czyżby przy niej czuł się nadzwyczaj swobodnie? Dochodząc do rozległej polany, podróżniczka wykonała znajome ruchy. Nieprzyjemne uczucie nawiedziło ciało, mknęli w przestworzach ku nowej przygodzie.
Lądując na miękkiej trawie nabrał świeżego powietrza i głośno nim odetchnął. Podróż poprzez świstoklik, choć dobrze znana nie należała do najprzyjemniejszych. Było nieco chłodniej. Wiatr rozganiał niefrasobliwe pasma. Mężczyzna zmarszczył brwi i rozejrzał się dookoła. Znał to miejsce. Byli w górach, w okolicy najwyższego szczytu Irlandii: – No, no… – cmoknął z uznaniem poprawiając torbę i obracając się wokół własnej osi. – Powiem ci, że ten twój sprzedawca nie był jednak taki szemrany. Jesteśmy w okolicy Carrantoohill, najwyższego szczytu górskiego kraju, tworzącego pasmo tak zwanych Czarnych Szczytów. – oznajmił na jednym wdechu zawieszając ciepłe, błękitne tęczówki na zarumienionej twarzy. – Byłem tu kiedyś. – zaznaczył nostalgicznie wzdychając ciężko. Pamiętał jak razem ojcem oraz Jackie spacerowali po niższych piętrach. Słuchali niskiego tonu podstarzałego aurora, snującego mroczne, lokalne opowieści. Wtedy, choć przez chwilę byli jeszcze prawdziwą rodziną. - Możemy zacząć od spaceru w dół doliny. Wzięłaś coś ciepłego? Dać ci sweter? – zaproponował szybko zrzucając torbę na kamienistą ziemię. Nachylił się nad nią próbując wygrzebać część garderoby. Wsłuchiwał się w pytania współtowarzyszki; powstrzymywał od zawadiackiego uśmiechu: – Znam, ale o nich dowiesz się w swoim czasie. – zakomunikował wsuwając w jej ręce ciepłe, brązowe okrycie wierzchnie.
– Zakładaj! – zażądał, a gdy zbliżyła się do niego opierając ciężar ciała o klatkę piersiową, wykręcił wargi w przyjaznym uśmiechu i wierzchem dłoni pogładził gładki policzek. Hamował się przed niekontrolowanym pójściem dalej: – Mam listę, mam mapy. Trochę sobie wczoraj planowałem. – dodał tak swobodnie, od niechcenia jakby czynności, których się podjął nie były niczym nadzwyczajnym. Wystawiając zgiętą rękę, pozwolił aby oparła na nim swoją. Przejmując rolę przewodnika, poprowadził ją wzdłuż doliny opowiadając przypomniane historie i górskie legendy. Czasami przystawał na chwilę, aby zwrócić jej uwagę na piękno natury - jako całość.
Przejął inicjatywę tak naturalnie, jakby miał to we krwi. Instynkt podróżnika rozbudził się momentalnie; wszystko stało się wyraziste, zachęcające i nieskomplikowane. Bazując na przygotowanych przez siebie materiałach, co jakiś czas proponował zejście z trasy, zatonięcie w ciekawostkach, bocznych szlakach, ukrytych wabikach. Poprowadził ją pomiędzy olbrzymimi, kamiennymi zamczyskami zamieszkiwanymi przez znamienitych władców brytyjskiego przylądka. Udało im się za pomocą miotły oraz świstoklików przedostać na wschodnie tereny kraju zahaczając o zapierające dech w piersi parki narodowe i krajobrazowe. To właśnie tam ukrywała się całkowita wspaniałość ukształtowania Irlandii: soczysta zieleń roślinności, klify opływane przez bezkres niebieskiego, spienionego morza, strzeliste skały rozbijające potężne fale. Nie dawał jej wytchnienia ciągnąc za sobą w każdym, możliwym kierunku. Zachowywali się tak normalnie, swobodnie, ludzko. Nie czuł spięcia; odżył. Starał się wykorzystać każdą sekundę, wypowiedzieć odpowiednie słowo, wywołać tą jedyną reakcję. Jej szeroki, perlisty uśmiech, cieszył go najbardziej. Podobało mu się, że byli w tym razem; splatali dłonie, głośno rozmawiali, wymieniali dziwnymi anegdotami zapychając czas przelotnym, a nawet dłuższym pocałunkiem. Jego oczy świeciły rozżarzonym blaskiem, a jej bliska obecność wywracała wnętrzności w jakimś dziwnym uniesieniu, a może podnieceniu? Pod koniec dnia, zwiedzając ożywioną stolicę kraju, zasiedli w jednej z pobliskich knajp. Spożywali treściwy, regionalny, mięsny posiłek z dodatkiem ziemniaków i duszonej kapusty. Popijali go świeżo ważonym piwem, ciesząc się chwilą, zapominając o świecie. Dopiero nagłe nawoływanie oderwało go od spienionego kufla. Uniósł brew i przyjrzał się Zakonniczce: – A umiesz mówić po irlandzku? – zapytał nagle śmiejąc się pod nosem. Zaraz potem pokiwał głową przecząco łapiąc ją za rękę: – To nie będzie potrzebne, jak już mówiłem mamy gdzie spać. – punkt kulminacyjny zbliżał się wielkimi krokami. – No nie patrz tak na mnie tylko jedz! Bo będę musiał wmusić to w ciebie siłą. – a kiedy to wypowiedział jakiś lokalny zespół wysunął się na sam środek lokalu przygrywając skoczną, celtycką muzykę z użyciem typowych instrumentów. Było pięknie, naprawdę pięknie.
Wychodząc z pomieszczenia niewiele się odzywał. Nakazał nie zadawać zbyt wielu pytań. Wypożyczając miotłę, obrał odpowiedni kierunek i w blasku wschodzącego księżyca poprowadził do tajemniczego miejsca. Po jakimś czasie, oscylującym w granicach godziny, znaleźli się przed drewnianą, rozpadającą bramą. Gęstwina zarośli zakrywała wysoki budynek. Lekki zapach przekwitających akacji uderzał w nozdrza. Było cicho, spokojnie, świerszcze wygrywały harmonijne cykady. Ciepłe powietrze owiewało odkryte ramiona, a lekka rosa moczyła przybrudzone obuwie. Noc była młoda, rozgwieżdżona i rozświetlona; dodawała tak mistycznego klimatu. Zerknął w jej stronę i podchodząc bliżej powiedział: – Zamknij oczy. – poprosił półszeptem, a kiedy zgodziła się, aby to zrobić, ujął mniejszą dłoń i poprowadził w głąb posiadłości. Szli tylko chwilę po kamiennych blokach usytuowanych w gęstej trawie. Zatrzymali się. – Jeszcze nie otwieraj. – poprosił, szeptając w myślach niewerbalne lumos. Różdżka zabłysła podłużnym promieniem ukazując wysoki, drewniany dom. Jego dom. Wciągnął powietrze przez zdenerwowane płuca i zaczął: – Już możesz. Tak więc no, to jest nasze dzisiejsze lokum do spania. – zaczekał na jej reakcje, pierwsze pytania po czym nieco niezgrabnie kontynuował: – Bo wiesz Justine, to jest moje. W sensie ten dom. To wszystko. Kupiłem go całkiem niedawno. No i tak właśnie się to prezentuje. – wskazał dłonią ogromną przestrzeń, pozostawał skromny. Pewnie gdyby oszczędzał trochę dłużej stan posiadłości byłby o wiele lepszy. – A to co moje tutaj, jest też automatycznie twoje. To co, wejdziemy? – zaproponował robiąc niepewny krok do przodu. Stresował się, niesamowicie.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
- Nie zawsze. - zapewniła go spokojnie, unosząc błękitne, lekko roziskrzone tęczówki na niego. Była silna, ale dlatego, że taka po części była już z natury, a po części dlatego, że taką musiała się stać. Świat rzucał ją na kolana, ranił dotkliwie, a ona wstawała, za każdym, kolejnym razem silniejsza. Czy wybrałaby taki los, gdyby mogła? Nie była pewna, zbyt wiele straciła po drodze. Straszliwie wysoką cenę zapłaciła za własną siłą. Ale mogła tylko z niej korzystać. Zamrugała kilka razy, wyrywając się z zamyśleń, na żartobliwe stwierdzenie. Zmrużyła lekko oczy. - To, to się dopiero okaże. - zdecydowała, chociaż nie wątpiła, bardziej dla zasady. Lekkiego pozostawienia niedowierzania, może niepewności, nie była pewna. Świstoklik zgarnął ich spod domu otoczonego wrzosami, wyrzucając na zieleni w całkiem innym kraju. Rozejrzała się dookoła marszcząc brwi. - Naprawdę? - zapytała głupkowato, odwracając spojrzenie, żeby podążyć wzrokiem za jego spojrzeniem. Dłonie wylądowały na biodrach. - Myślałam, że powiedział Crazyhill. - wytłumaczyła się, wzruszając lekko ramionami, krzyżując znów spojrzenie z mężczyzną.
- Możemy. - zgodziła się, bo właściwie ona nie miała pojęcia w którą stronę powinni iść. - Wzięłam. - odpowiedziała, ale zanim zdążyła cokolwiek zrobić w jej dłoniach już znajdowała się wspomniana przez niego część garderoby. Spojrzała na nią marszcząc odrobinę brwi. - W swoim czasie, brzmi strasznie długo. - zamarudziła, ale na tyle lekko by nie można było tego uznać za prawdziwe pretensje. Bardziej te, należące do rodzaju, kiedy próbowało się nimi coś ugrać. W tym wypadku - odpowiedź. Kiedy z ust wypłynęło żądanie, nie oponowała, przerzucając przez głowę sweter i wsuwając nadgarstki w rękawy.
- Yhym. - mruknęła, czując ciepło jego dłoni na policzku. - Na pewno trochę. - zgodziła się, wspinając się na palce, żeby złożyć krótki pocałunek na jego policzku. - Trochę dziękuję. - wypowiedziała, opadając na pięty, ujmując wyciągniętą dłoń, pozwalając się prowadzić wzdłuż doliny słuchając wypowiadanych opowieści z uwagą, czasem dopytując o coś, czasem zwyczajnie milcząc.
Nie próbowała prowadzić, nie przejmowała pałeczki podążając za nim. Bo widocznie był w swoim żywiole, miejscu, może nawet czasie. Obserwowała go z radością i uwagą dostrzegając to, co tak mocno zdawało się upływać, kiedy zaczynał wątpić w siebie. A przecież wiedział i potrafił tak wiele, okazane zaangażowanie mówiło o umiejętności poświęcenia się całkowicie tematowi którym się zajmował. Słuchała o władcach, zmieniała lokalizację po prostu odpoczywając, mimo wymagającego grafiku mężczyzny. Nigdy nie powinien w siebie wątpić, ale odnosiła dziwne wrażenie, że Anglia, a może Londyn zdawały się go tłamsić, przynosić zwątpienie, zalewać wspomnieniami od których nie potrafił się uwolnić. Był takim, jakim potrafiła dostrzec go już wcześniej. Jednocześnie tym samym, ale innym. Splatała swoją dłoń z jego, rozglądając się nieśpiesznie, odpowiadając, opowiadając, czasem zatrzymując się, by wspiąć się na palce z sugestywnym komentarzem na ustach. Dzień leciał, a może bardziej gnał w trudnym do powstrzymania upływie czasu. Dopiero kiedy wchodzili do jednej z knajp zrozumiała, że właściwie była głodna. Popijając piwo w końcu coś w nią trafiło. Pewna myśl, którą postanowiła się podzielić. Jej wzrok na chwilę przyciągnęły jakieś wyraźniejsze głosy, ale spojrzeniem szybko wróciła do mężczyzny naprzeciw. Padające z ust Vincenta pytanie sprawiło, że najpierw nabrała powietrza w usta, a później otworzyła je, jakby chcąc coś powiedzieć z zawieszony w górze widelcem, na który nabity był kawałek mięsa.
- Po pierwsze, mogłabym zapytać na migi. - odpowiedziała mu, wskazując na niego kawałkiem mięsa. - A po drugie, to nie po to mam ciebie? - zapytała naburmuszona. Spojrzała na dłoń, która zacisnęła na jej na jej, a kolejne słowa, sprawiły, że wywróciła oczami, wkładając końcówkę widelca w usta. - Zdajesz sobie sprawę, że potrzebuję mniej jedzenia niż ty? - niewinne pytanie wypadło pomiędzy nich, kiedy unosiła kufel żeby napić się piwa. - Zatańczmy. - powiedziała, podrywając się z miejsca, by pociągnąć go na środek sali. Do skocznej muzyki którą wygrywał na instrumentach. Znała szkocie tańca, bo poznała je na weselu Eileen. I to by było na tyle. Ale to nie zmieniło, niczego kiedy z rumianymi policzkami obracała się wokół Vincenta. - Weźmy trochę tego piwa, jest dobre. - poprosiła kiedy opuszczali lokal.
Próbowała pytać, oczywiście, że próbowała. Wiele lat walczyła z własną ciekawością, a ty sytuacja sprawiała, że wcale nie chciała dzisiaj z nią walczyć. Ale on jak na złość milczał. Nie pozostawało jej nic więcej, jak siedzieć na miotle obejmując go w pasie.
- Zaczniesz mówić? - zapytała, kiedy zsiadali z miotły spoglądając w jego kierunku rozejrzała się dookoła czując zapach akacji roznoszący się wokół. Czekając, kiedy zbliżał się do niej. Trochę z nadzieją, że w końcu przerwie to nieznośne teraz milczenie.
- Muszę? - zapytała, również zniżając głos. Ale bardziej z wrodzonej przekorności niż po złości. Wywróciła oczami i przymknęła powieki czując, jak czuje się okropnie niepewnie, nie wiedząc chociaż bladego zarysowania podłoża na którym stawiała kolejne kroki. Serce łomotało jej nieprzyjemnie, nie do końca rozumiejąc w jakim celu zamyka właśnie powieki. Kiedy zatrzymali się przed uchyleniem powiek powstrzymała ją jego prośba. Kiedy pozwolił otworzyć oczy zrobiła to, próbując przyzwyczaić wzrok do otoczenia. Rozejrzała się ze spokojem, nie do końca rozumiejąc, czemu nie weszli tutaj normalnie. Przynajmniej z początku. Dopiero kolejne słowa przesunęły jej uwagę. - Kupiłeś dom? - zdziwiła się odrobinę rozszerzając powieki, powracając spojrzeniem do prezentowanego otoczenia. - Automatycznie moje? - zadała kolejne pytanie. Dlaczego miałoby być? Zmarszczyła brwi. A informacje zdawały się łączyć powoli. Za wolno. Skinęła powoli głową, wchodząc do pomieszczenia w którym zajaśniało, stawiała kolejne kroki, milcząco oglądając kolejne pomieszczenia, wchodząc po drewnianych schodach, by znów zejść na dół. - Kupiłeś dom. - powtórzyła cicho, zbliżając się do niego odnajdując jego dłonie i splatając je ze swoimi, tylko na chwilę, żeby pociągnięciem przesunąć go bliżej, jednocześnie zakładając jego dłonie za siebie, tam je zostawiaj na swoich biodrach, swoje przenosząc ku górze, by objąć policzki. Przylgnąć do niego. - Trzeba trochę tu zrobić ale... Podoba mi się, ma dusze. - oceniła spokojnie, pociągając go bliżej, żeby złączyć ich usta, przesuwając rękę na kark. Oddając się przyjemności przez kilka chwil po których odsunęła usta. - Pójdę się przebrać i umyć. Nie zajmie mi to długo. - obiecała, jeszcze na chwilę złączając ich usta. Odsunęła się, by wspiąć się na górę. Naprawdę nie zajęło jej to długo. Szybko umyła się wilgotne włosy na kilka chwil otulając ręcznikiem, bez skrępowania w bieliźnie przechodząc do sypialni w której zostawiła torbę, nachyliła się nad nią, jednak zawahała się, kątem oka dostrzegając stojącą w rogu szafę. Wydęła usta, prostując się i podchodząc do niej i otwierając ją na oścież. Wydęła usta przeglądając ułożone w niej rzeczy w końcu wyciągając koszulę, którą narzuciła na ramiona zapinając guziki. Przekrzywiła lekko głowę spoglądając w dół. W końcu wzruszyła lekko ramionami unosząc ręce, żeby podwinąć rękawy. Z własnej torby wyciągnęła długie, frotowe skarpety, które niedbale naciągnęła na nogi. Przez chwilę jeszcze stała, myśląc, by później zejść na dół. Raczej nie powoli, zeskakując po schodach. Złapała ręką ostatnią część balustrady, by zlokalizować postawiony wcześniej alkohol. Ruchem różdżki, którą zgarnęła ze sobą, otworzyła butelkę, łapiąc ją i kierując się w stronę sofy, na której opadła obok niego. Nogi przerzuciła przez jego, dopiero teraz zaszczycając go spojrzeniem. Różdżkę odkładając z boku, unosząc butelkę do ust, pociągając łyk. Przełożyła ją do lewej dłoni, uniosła prawą ręką i przesunęła kręcony kosmyk włosów.
- Posłuchaj, Vinnie. - poprosiła, zabierając nogi, zmieniła pozycję, teraz siedziała półklęcząc w jego kierunku. Trzymała butelkę przed sobą. Zmarszczyła na chwilę brwi. - Może nie powinnam… teraz, tutaj. - uniosła rękę, zakładając mokre kosmyki za ucho. Jasne tęczówki zawisły na nim. - Nie byłam w Zakonie od samego początku. Wcześniej… było inaczej. - zamilkła na chwilę, zmieniając pozycję, siadając tak, by plecami oprzeć się o kanapę. - Zakon sam wybierał. Pamiętam, że miałam sen, sen o feniksie. A następnego dnia zjawił się mój przyjaciel z piórem przeznaczonym dla mnie. Nie wahałam się. - powiedziała, zerkając na niego. - Jeśli mogłam coś zrobić, chciałam się tego podjąć. - wyjaśniła, odwracając głowę, żeby unieść, butelkę i pociągnąć z niej trochę alkoholu. - Nie było wtedy też sojuszników, którzy teraz są pierwszym pionem organizacji. Nie wiedzą wszystkiego, ale korzystamy z ich pomocy, sprawdzamy oddanie dla naszej sprawy, a jeśli ta się sprawdzi, wprowadzamy dalej. Na górze hierarchii znajduje się Gwardia. To… - zastanowiła się chwilę. - Gwardziści to Zakonnicy, którzy zdecydowali się przejść Próbę. Zacytuję profesor Bagshot, bo lepiej się tego nie da ująć. Gwardia bez zawahań brnie w nieznane, gotowa jest poświęcić wszystko, gotowa jest uczynić wiele, by osiągnąć cel. By zakończyć wojnę, uratować setki niewinnych istnień, płacąc za to swoją przeszłością, teraźniejszością i przyszłością. - na chwilę się zamyśliła. - Kieran przeszedł Próbę pod koniec czerwca. - dodała jeszcze unosząc rękę, żeby podrapać się po policzku. - Ale nie dlatego o tym mówię. - dodała po chwili znów zmieniając pozycję. Odłożyła butelkę na podłogę, zabrała też tą jego układając obok. Złapała go za ręce. - Posłuchaj, Vinnie. Bo muszę to… spróbować ci wyjaśnić. Nie chcę, żebyś pomyślał kiedyś, że… cię oszukałam, albo zwodziłam. - widocznie nie potrafiła dokładnie zebrać słów. - Zgodziłam się… Zdecydowałam spróbować. Tylko jeśli naprawdę nie przeszkadza ci taki stan rzeczy. Nigdy nie będę taka… normalna. - puściła jedną ręką jego dłonie. W jej oczach zabłysnął smutek. - Wydaje mi się, że moja droga wiodła zawsze w to samo miejsce. Nie żałuję, ale wiem, że nigdy nie postawię cię na piedestale, choć na to zasługujesz. - jej dłoń oplotła męski policzek. Spojrzenie przesunęło się po jego twarzy. - Zgodziłam się, bo jesteś zdolnym czarodziejem. - kciuk przesuwał się, muskając łagodnie. - Zgodziłam się, bo wierzę, że nie będziesz mi mieć za złe, gdy wybiorę obcych, zamiast ciebie, polegając na tym, że będziesz w stanie zadbać o siebie sam. Że będziesz w stanie wytrzymać, kiedy zobaczysz jak wracam w okropnym stanie. Że będziesz w stanie to znieść. - wzięła odrobinę drżący wdech w płuca, opuszczając ręce. Splatając je ze sobą na jego nodze. Zawiesiła na nich wzrok.
Ta rozmowa musiała się odbyć, potrzebowała jej prawie tak, jak powietrza. Nie mogła iść dalej kiedy nie wyrzuciła z siebie tego tak dokładnie. Była mu to winna. Winna całkowitej szczerości i prawdy. Jej ręka bezmyślnie przesunęła się po sznycie na lewej ręce. Jeszcze jedna rzecz, musiała dzisiaj wyjść na jaw. Jeszcze o kolejnym mankamencie jej samej, musiał się dowiedzieć. Podniosła się z kanapy sięgając po butelkę z alkoholem. Usiadła ponownie, podwijając jedną z nóg na siedzisko.
- Podciągnij ją. - powiedziała, zmieniając ułożenie nogi tak, żeby na kolanie ułożyć sobie brodę. Oderwała ją na chwilę, odwracając na niego wzrok. - Podciągnij, zamierzam ci o nich opowiedzieć. O tych, o których mogę. - na plecach, znajdowały się te, które otrzymała jako pierwsze. Kiedy materiał uniósł się ku górze, był w stanie dostrzec dwa długie równoległe ślady od ugryzień węża koło lewej łopatki. Następny niżej, trochę bardziej na prawo. Trzeci tylko kawałek nad linią spodni. - Ramsey Mulciber, Most Westminister, marzec 1956. To potężny czarnoksiężnik. Równie szalony, co niebezpieczny. Znamy się jeszcze z Hogwartu, kojarzymy, nie znosimy, może byłoby bardziej odpowiednie. Złapał mnie, kiedy walczyłam z własnymi lękami. Wyczarował czarnomagiczne węża na środku Londynu w biały dzień i zostawił mnie na jego pastwę. - chronologicznie powinno pójść najłatwiej, chociaż wiedziała, że najtrudniejsze będzie to, co na razie pozostawało niewidoczne.
idziemy tutaj
- Możemy. - zgodziła się, bo właściwie ona nie miała pojęcia w którą stronę powinni iść. - Wzięłam. - odpowiedziała, ale zanim zdążyła cokolwiek zrobić w jej dłoniach już znajdowała się wspomniana przez niego część garderoby. Spojrzała na nią marszcząc odrobinę brwi. - W swoim czasie, brzmi strasznie długo. - zamarudziła, ale na tyle lekko by nie można było tego uznać za prawdziwe pretensje. Bardziej te, należące do rodzaju, kiedy próbowało się nimi coś ugrać. W tym wypadku - odpowiedź. Kiedy z ust wypłynęło żądanie, nie oponowała, przerzucając przez głowę sweter i wsuwając nadgarstki w rękawy.
- Yhym. - mruknęła, czując ciepło jego dłoni na policzku. - Na pewno trochę. - zgodziła się, wspinając się na palce, żeby złożyć krótki pocałunek na jego policzku. - Trochę dziękuję. - wypowiedziała, opadając na pięty, ujmując wyciągniętą dłoń, pozwalając się prowadzić wzdłuż doliny słuchając wypowiadanych opowieści z uwagą, czasem dopytując o coś, czasem zwyczajnie milcząc.
Nie próbowała prowadzić, nie przejmowała pałeczki podążając za nim. Bo widocznie był w swoim żywiole, miejscu, może nawet czasie. Obserwowała go z radością i uwagą dostrzegając to, co tak mocno zdawało się upływać, kiedy zaczynał wątpić w siebie. A przecież wiedział i potrafił tak wiele, okazane zaangażowanie mówiło o umiejętności poświęcenia się całkowicie tematowi którym się zajmował. Słuchała o władcach, zmieniała lokalizację po prostu odpoczywając, mimo wymagającego grafiku mężczyzny. Nigdy nie powinien w siebie wątpić, ale odnosiła dziwne wrażenie, że Anglia, a może Londyn zdawały się go tłamsić, przynosić zwątpienie, zalewać wspomnieniami od których nie potrafił się uwolnić. Był takim, jakim potrafiła dostrzec go już wcześniej. Jednocześnie tym samym, ale innym. Splatała swoją dłoń z jego, rozglądając się nieśpiesznie, odpowiadając, opowiadając, czasem zatrzymując się, by wspiąć się na palce z sugestywnym komentarzem na ustach. Dzień leciał, a może bardziej gnał w trudnym do powstrzymania upływie czasu. Dopiero kiedy wchodzili do jednej z knajp zrozumiała, że właściwie była głodna. Popijając piwo w końcu coś w nią trafiło. Pewna myśl, którą postanowiła się podzielić. Jej wzrok na chwilę przyciągnęły jakieś wyraźniejsze głosy, ale spojrzeniem szybko wróciła do mężczyzny naprzeciw. Padające z ust Vincenta pytanie sprawiło, że najpierw nabrała powietrza w usta, a później otworzyła je, jakby chcąc coś powiedzieć z zawieszony w górze widelcem, na który nabity był kawałek mięsa.
- Po pierwsze, mogłabym zapytać na migi. - odpowiedziała mu, wskazując na niego kawałkiem mięsa. - A po drugie, to nie po to mam ciebie? - zapytała naburmuszona. Spojrzała na dłoń, która zacisnęła na jej na jej, a kolejne słowa, sprawiły, że wywróciła oczami, wkładając końcówkę widelca w usta. - Zdajesz sobie sprawę, że potrzebuję mniej jedzenia niż ty? - niewinne pytanie wypadło pomiędzy nich, kiedy unosiła kufel żeby napić się piwa. - Zatańczmy. - powiedziała, podrywając się z miejsca, by pociągnąć go na środek sali. Do skocznej muzyki którą wygrywał na instrumentach. Znała szkocie tańca, bo poznała je na weselu Eileen. I to by było na tyle. Ale to nie zmieniło, niczego kiedy z rumianymi policzkami obracała się wokół Vincenta. - Weźmy trochę tego piwa, jest dobre. - poprosiła kiedy opuszczali lokal.
Próbowała pytać, oczywiście, że próbowała. Wiele lat walczyła z własną ciekawością, a ty sytuacja sprawiała, że wcale nie chciała dzisiaj z nią walczyć. Ale on jak na złość milczał. Nie pozostawało jej nic więcej, jak siedzieć na miotle obejmując go w pasie.
- Zaczniesz mówić? - zapytała, kiedy zsiadali z miotły spoglądając w jego kierunku rozejrzała się dookoła czując zapach akacji roznoszący się wokół. Czekając, kiedy zbliżał się do niej. Trochę z nadzieją, że w końcu przerwie to nieznośne teraz milczenie.
- Muszę? - zapytała, również zniżając głos. Ale bardziej z wrodzonej przekorności niż po złości. Wywróciła oczami i przymknęła powieki czując, jak czuje się okropnie niepewnie, nie wiedząc chociaż bladego zarysowania podłoża na którym stawiała kolejne kroki. Serce łomotało jej nieprzyjemnie, nie do końca rozumiejąc w jakim celu zamyka właśnie powieki. Kiedy zatrzymali się przed uchyleniem powiek powstrzymała ją jego prośba. Kiedy pozwolił otworzyć oczy zrobiła to, próbując przyzwyczaić wzrok do otoczenia. Rozejrzała się ze spokojem, nie do końca rozumiejąc, czemu nie weszli tutaj normalnie. Przynajmniej z początku. Dopiero kolejne słowa przesunęły jej uwagę. - Kupiłeś dom? - zdziwiła się odrobinę rozszerzając powieki, powracając spojrzeniem do prezentowanego otoczenia. - Automatycznie moje? - zadała kolejne pytanie. Dlaczego miałoby być? Zmarszczyła brwi. A informacje zdawały się łączyć powoli. Za wolno. Skinęła powoli głową, wchodząc do pomieszczenia w którym zajaśniało, stawiała kolejne kroki, milcząco oglądając kolejne pomieszczenia, wchodząc po drewnianych schodach, by znów zejść na dół. - Kupiłeś dom. - powtórzyła cicho, zbliżając się do niego odnajdując jego dłonie i splatając je ze swoimi, tylko na chwilę, żeby pociągnięciem przesunąć go bliżej, jednocześnie zakładając jego dłonie za siebie, tam je zostawiaj na swoich biodrach, swoje przenosząc ku górze, by objąć policzki. Przylgnąć do niego. - Trzeba trochę tu zrobić ale... Podoba mi się, ma dusze. - oceniła spokojnie, pociągając go bliżej, żeby złączyć ich usta, przesuwając rękę na kark. Oddając się przyjemności przez kilka chwil po których odsunęła usta. - Pójdę się przebrać i umyć. Nie zajmie mi to długo. - obiecała, jeszcze na chwilę złączając ich usta. Odsunęła się, by wspiąć się na górę. Naprawdę nie zajęło jej to długo. Szybko umyła się wilgotne włosy na kilka chwil otulając ręcznikiem, bez skrępowania w bieliźnie przechodząc do sypialni w której zostawiła torbę, nachyliła się nad nią, jednak zawahała się, kątem oka dostrzegając stojącą w rogu szafę. Wydęła usta, prostując się i podchodząc do niej i otwierając ją na oścież. Wydęła usta przeglądając ułożone w niej rzeczy w końcu wyciągając koszulę, którą narzuciła na ramiona zapinając guziki. Przekrzywiła lekko głowę spoglądając w dół. W końcu wzruszyła lekko ramionami unosząc ręce, żeby podwinąć rękawy. Z własnej torby wyciągnęła długie, frotowe skarpety, które niedbale naciągnęła na nogi. Przez chwilę jeszcze stała, myśląc, by później zejść na dół. Raczej nie powoli, zeskakując po schodach. Złapała ręką ostatnią część balustrady, by zlokalizować postawiony wcześniej alkohol. Ruchem różdżki, którą zgarnęła ze sobą, otworzyła butelkę, łapiąc ją i kierując się w stronę sofy, na której opadła obok niego. Nogi przerzuciła przez jego, dopiero teraz zaszczycając go spojrzeniem. Różdżkę odkładając z boku, unosząc butelkę do ust, pociągając łyk. Przełożyła ją do lewej dłoni, uniosła prawą ręką i przesunęła kręcony kosmyk włosów.
- Posłuchaj, Vinnie. - poprosiła, zabierając nogi, zmieniła pozycję, teraz siedziała półklęcząc w jego kierunku. Trzymała butelkę przed sobą. Zmarszczyła na chwilę brwi. - Może nie powinnam… teraz, tutaj. - uniosła rękę, zakładając mokre kosmyki za ucho. Jasne tęczówki zawisły na nim. - Nie byłam w Zakonie od samego początku. Wcześniej… było inaczej. - zamilkła na chwilę, zmieniając pozycję, siadając tak, by plecami oprzeć się o kanapę. - Zakon sam wybierał. Pamiętam, że miałam sen, sen o feniksie. A następnego dnia zjawił się mój przyjaciel z piórem przeznaczonym dla mnie. Nie wahałam się. - powiedziała, zerkając na niego. - Jeśli mogłam coś zrobić, chciałam się tego podjąć. - wyjaśniła, odwracając głowę, żeby unieść, butelkę i pociągnąć z niej trochę alkoholu. - Nie było wtedy też sojuszników, którzy teraz są pierwszym pionem organizacji. Nie wiedzą wszystkiego, ale korzystamy z ich pomocy, sprawdzamy oddanie dla naszej sprawy, a jeśli ta się sprawdzi, wprowadzamy dalej. Na górze hierarchii znajduje się Gwardia. To… - zastanowiła się chwilę. - Gwardziści to Zakonnicy, którzy zdecydowali się przejść Próbę. Zacytuję profesor Bagshot, bo lepiej się tego nie da ująć. Gwardia bez zawahań brnie w nieznane, gotowa jest poświęcić wszystko, gotowa jest uczynić wiele, by osiągnąć cel. By zakończyć wojnę, uratować setki niewinnych istnień, płacąc za to swoją przeszłością, teraźniejszością i przyszłością. - na chwilę się zamyśliła. - Kieran przeszedł Próbę pod koniec czerwca. - dodała jeszcze unosząc rękę, żeby podrapać się po policzku. - Ale nie dlatego o tym mówię. - dodała po chwili znów zmieniając pozycję. Odłożyła butelkę na podłogę, zabrała też tą jego układając obok. Złapała go za ręce. - Posłuchaj, Vinnie. Bo muszę to… spróbować ci wyjaśnić. Nie chcę, żebyś pomyślał kiedyś, że… cię oszukałam, albo zwodziłam. - widocznie nie potrafiła dokładnie zebrać słów. - Zgodziłam się… Zdecydowałam spróbować. Tylko jeśli naprawdę nie przeszkadza ci taki stan rzeczy. Nigdy nie będę taka… normalna. - puściła jedną ręką jego dłonie. W jej oczach zabłysnął smutek. - Wydaje mi się, że moja droga wiodła zawsze w to samo miejsce. Nie żałuję, ale wiem, że nigdy nie postawię cię na piedestale, choć na to zasługujesz. - jej dłoń oplotła męski policzek. Spojrzenie przesunęło się po jego twarzy. - Zgodziłam się, bo jesteś zdolnym czarodziejem. - kciuk przesuwał się, muskając łagodnie. - Zgodziłam się, bo wierzę, że nie będziesz mi mieć za złe, gdy wybiorę obcych, zamiast ciebie, polegając na tym, że będziesz w stanie zadbać o siebie sam. Że będziesz w stanie wytrzymać, kiedy zobaczysz jak wracam w okropnym stanie. Że będziesz w stanie to znieść. - wzięła odrobinę drżący wdech w płuca, opuszczając ręce. Splatając je ze sobą na jego nodze. Zawiesiła na nich wzrok.
Ta rozmowa musiała się odbyć, potrzebowała jej prawie tak, jak powietrza. Nie mogła iść dalej kiedy nie wyrzuciła z siebie tego tak dokładnie. Była mu to winna. Winna całkowitej szczerości i prawdy. Jej ręka bezmyślnie przesunęła się po sznycie na lewej ręce. Jeszcze jedna rzecz, musiała dzisiaj wyjść na jaw. Jeszcze o kolejnym mankamencie jej samej, musiał się dowiedzieć. Podniosła się z kanapy sięgając po butelkę z alkoholem. Usiadła ponownie, podwijając jedną z nóg na siedzisko.
- Podciągnij ją. - powiedziała, zmieniając ułożenie nogi tak, żeby na kolanie ułożyć sobie brodę. Oderwała ją na chwilę, odwracając na niego wzrok. - Podciągnij, zamierzam ci o nich opowiedzieć. O tych, o których mogę. - na plecach, znajdowały się te, które otrzymała jako pierwsze. Kiedy materiał uniósł się ku górze, był w stanie dostrzec dwa długie równoległe ślady od ugryzień węża koło lewej łopatki. Następny niżej, trochę bardziej na prawo. Trzeci tylko kawałek nad linią spodni. - Ramsey Mulciber, Most Westminister, marzec 1956. To potężny czarnoksiężnik. Równie szalony, co niebezpieczny. Znamy się jeszcze z Hogwartu, kojarzymy, nie znosimy, może byłoby bardziej odpowiednie. Złapał mnie, kiedy walczyłam z własnymi lękami. Wyczarował czarnomagiczne węża na środku Londynu w biały dzień i zostawił mnie na jego pastwę. - chronologicznie powinno pójść najłatwiej, chociaż wiedziała, że najtrudniejsze będzie to, co na razie pozostawało niewidoczne.
idziemy tutaj
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
| 20 października
Zaczynał uczyć się tej okolicy na pamięć.
Zatrzymał się tuż przy krawędzi szumiącego za jego plecami lasu, w miejscu, gdzie przerośnięta i pożółkła trawa zaczynała miękko uginać się pod stopami, sygnalizując bliskość szemrzącego cicho strumienia; znał już jego melodię, wiedział też, zaledwie kilkanaście metrów dalej zakręcał ostro, a później mknął w stronę pobliskiego wzniesienia, omijając je dookoła. Przez ostatnie tygodnie przemierzał tę trasę niejednokrotnie, pozostawiając po sobie wąskie deseczki rzucone dla wygody, po których razem z kilkoma mieszkającymi w okolicy chłopakami przechodzili już tyle razy, że pokryły się warstwą wysuszonego na wiór błota. Słyszał ich za sobą – wesołe śmiechy i pogwizdywanie, okazjonalne okrzyki i irlandzkie przyśpiewki; do nich także zdążył się już przyzwyczaić – przebywając z nimi po kilka godzin dziennie nie miał innego wyjścia, ale ich obecność wcale nie była dla niego uciążliwa. Wprost przeciwnie: radosne usposobienie i zapał do pracy pomagały mu odciągnąć myśli od wypełnionych szeptami korytarzy Azkabanu, do których ciągle wracał – ilekroć zdarzało mu się pozostać sam na sam z naciskającą ze wszystkich stron ciszą. Choć powtarzał sobie, że decyzja o zatrudnieniu kilku osób do pomocy przy budowie domu podyktowana była głównie potrzebą zakończenia najważniejszych prac przed zimą, to w rzeczywistości była to tylko część prawdy; druga, mniej wypolerowana i brzydsza, opierała się na irracjonalnej obawie przed samotnością. Wstydliwej, chowanej w tajemnicy – i będącej jednym z powodów, dla których wciąż trzymał zakup działki na irlandzkiej ziemi w sekrecie przed przyjaciółmi.
Wciągnął powoli powietrze do płuc, przymykając na moment powieki; smakowało inaczej, świeżością i lasem, wiedział jednak, że jeśli tylko oddali się za bardzo – na tyle, że ucichną skrawki rozbrzmiewających między drzewami rozmów – znów wypełni je echo paskudnego odoru, unoszącego się wokół więziennych cel. Odetchnął krótko, prostując się i zerkając w dół, na trzymane w dłoniach lusterko; na razie ciche, obijające skrawek nieba nad jego głową i fragment twarzy. Podniósł wolną rękę, bezwiednie mierzwiąc palcami włosy, bezgłośnie powtarzając sobie raz jeszcze wszystko, co chciał powiedzieć – i co próbował zrobić co najmniej od kilku dni. – Cześć, H-ha-hannah – odezwał się, uśmiechając się do pustej przestrzeni przed sobą; czując się tak idiotycznie, jak tylko mógł czuć się ktoś, kto rozmawiał z powietrzem. – Co u c-c-ciebie? – Zawahał się. – Nie, bez sensu. – Odchrząknął. – Jak się czujesz? – spróbował, robiąc kilka kroków do przodu, a potem zawracając. – P-p-pomyślałem sobie, że… To zn-n-naczy… Zastanawiałem się, czy…
– Szefie? – usłyszał gdzieś za sobą, tak niespodziewanie, że aż podskoczył – prawie upuszczając przy tym lusterko. Odwrócił się gwałtownie, dostrzegając stojącego na ścieżce Charliego – jednego z chłopaków, którzy pomagali mu w budowie. Przyglądał mu się dosyć niepewnie, rozglądając się dookoła, w oczywisty sposób zastanawiając się, z kim Billy rozmawiał.
– T-t-tak? – zapytał, uśmiechając się jak gdyby nigdy nic.
– Robimy sobie przerwę obiadową, jakbyś chciał dołączyć – zaproponował, unosząc dłoń i kciukiem wskazując na las.
– Jasne, zaraz do was p-p-przyjdę – powiedział, dalej się uśmiechając – przynajmniej dopóki Charlie nie odwrócił się do niego plecami, znikając mu z oczu. – Billy, ty k-k-kretynie – mruknął już sam do siebie, dotykając opuszkami palców skóry na szyi; płonęła gorącem.
Wziął jeszcze kilka wdechów, po czym w końcu podniósł w górę lusterko; odbiło jego twarz, starał się jednak na nią nie patrzeć; od pewnego czasu wydawała mu się inna, obca, jakby nie jego własna. – Hannah? H-ha-hannah Wright? – rzucił w kierunku szklanej powierzchni, a później czekał, w którymś momencie znów zaczynając bezwiednie dreptać w tę i z powrotem. Może nie słyszała? Przygryzł policzek od wewnątrz, dochodząc do wniosku, że przyjaciółka nie mogła teraz rozmawiać – ale zanim zdążyłby wepchnąć lusterko z powrotem do kieszeni, jego odbicie zniknęło. – Hannah, cześć – odezwał się, szukając spojrzeniem jej twarzy – i niemal od razu czując się lepiej. Cieplej, bezpieczniej; mniej samotnie. – M-m-masz chwilę? – zapytał, zatrzymując się w miejscu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Zaczynał uczyć się tej okolicy na pamięć.
Zatrzymał się tuż przy krawędzi szumiącego za jego plecami lasu, w miejscu, gdzie przerośnięta i pożółkła trawa zaczynała miękko uginać się pod stopami, sygnalizując bliskość szemrzącego cicho strumienia; znał już jego melodię, wiedział też, zaledwie kilkanaście metrów dalej zakręcał ostro, a później mknął w stronę pobliskiego wzniesienia, omijając je dookoła. Przez ostatnie tygodnie przemierzał tę trasę niejednokrotnie, pozostawiając po sobie wąskie deseczki rzucone dla wygody, po których razem z kilkoma mieszkającymi w okolicy chłopakami przechodzili już tyle razy, że pokryły się warstwą wysuszonego na wiór błota. Słyszał ich za sobą – wesołe śmiechy i pogwizdywanie, okazjonalne okrzyki i irlandzkie przyśpiewki; do nich także zdążył się już przyzwyczaić – przebywając z nimi po kilka godzin dziennie nie miał innego wyjścia, ale ich obecność wcale nie była dla niego uciążliwa. Wprost przeciwnie: radosne usposobienie i zapał do pracy pomagały mu odciągnąć myśli od wypełnionych szeptami korytarzy Azkabanu, do których ciągle wracał – ilekroć zdarzało mu się pozostać sam na sam z naciskającą ze wszystkich stron ciszą. Choć powtarzał sobie, że decyzja o zatrudnieniu kilku osób do pomocy przy budowie domu podyktowana była głównie potrzebą zakończenia najważniejszych prac przed zimą, to w rzeczywistości była to tylko część prawdy; druga, mniej wypolerowana i brzydsza, opierała się na irracjonalnej obawie przed samotnością. Wstydliwej, chowanej w tajemnicy – i będącej jednym z powodów, dla których wciąż trzymał zakup działki na irlandzkiej ziemi w sekrecie przed przyjaciółmi.
Wciągnął powoli powietrze do płuc, przymykając na moment powieki; smakowało inaczej, świeżością i lasem, wiedział jednak, że jeśli tylko oddali się za bardzo – na tyle, że ucichną skrawki rozbrzmiewających między drzewami rozmów – znów wypełni je echo paskudnego odoru, unoszącego się wokół więziennych cel. Odetchnął krótko, prostując się i zerkając w dół, na trzymane w dłoniach lusterko; na razie ciche, obijające skrawek nieba nad jego głową i fragment twarzy. Podniósł wolną rękę, bezwiednie mierzwiąc palcami włosy, bezgłośnie powtarzając sobie raz jeszcze wszystko, co chciał powiedzieć – i co próbował zrobić co najmniej od kilku dni. – Cześć, H-ha-hannah – odezwał się, uśmiechając się do pustej przestrzeni przed sobą; czując się tak idiotycznie, jak tylko mógł czuć się ktoś, kto rozmawiał z powietrzem. – Co u c-c-ciebie? – Zawahał się. – Nie, bez sensu. – Odchrząknął. – Jak się czujesz? – spróbował, robiąc kilka kroków do przodu, a potem zawracając. – P-p-pomyślałem sobie, że… To zn-n-naczy… Zastanawiałem się, czy…
– Szefie? – usłyszał gdzieś za sobą, tak niespodziewanie, że aż podskoczył – prawie upuszczając przy tym lusterko. Odwrócił się gwałtownie, dostrzegając stojącego na ścieżce Charliego – jednego z chłopaków, którzy pomagali mu w budowie. Przyglądał mu się dosyć niepewnie, rozglądając się dookoła, w oczywisty sposób zastanawiając się, z kim Billy rozmawiał.
– T-t-tak? – zapytał, uśmiechając się jak gdyby nigdy nic.
– Robimy sobie przerwę obiadową, jakbyś chciał dołączyć – zaproponował, unosząc dłoń i kciukiem wskazując na las.
– Jasne, zaraz do was p-p-przyjdę – powiedział, dalej się uśmiechając – przynajmniej dopóki Charlie nie odwrócił się do niego plecami, znikając mu z oczu. – Billy, ty k-k-kretynie – mruknął już sam do siebie, dotykając opuszkami palców skóry na szyi; płonęła gorącem.
Wziął jeszcze kilka wdechów, po czym w końcu podniósł w górę lusterko; odbiło jego twarz, starał się jednak na nią nie patrzeć; od pewnego czasu wydawała mu się inna, obca, jakby nie jego własna. – Hannah? H-ha-hannah Wright? – rzucił w kierunku szklanej powierzchni, a później czekał, w którymś momencie znów zaczynając bezwiednie dreptać w tę i z powrotem. Może nie słyszała? Przygryzł policzek od wewnątrz, dochodząc do wniosku, że przyjaciółka nie mogła teraz rozmawiać – ale zanim zdążyłby wepchnąć lusterko z powrotem do kieszeni, jego odbicie zniknęło. – Hannah, cześć – odezwał się, szukając spojrzeniem jej twarzy – i niemal od razu czując się lepiej. Cieplej, bezpieczniej; mniej samotnie. – M-m-masz chwilę? – zapytał, zatrzymując się w miejscu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
Ostatnio zmieniony przez William Moore dnia 07.02.21 13:00, w całości zmieniany 2 razy
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wysoka po kolana trawa smyrała ją po łydkach, kiedy cieplejsze skarpetki zsunęły już się na krawędzie wyższych, skórkowych butów za kostkę. Nadeszła jesień. Dało się to wyczuć w powietrzu, chłodnym, nieprzyjemnym wietrze. W zapachu lasu, po którym chodziła tego dnia ze spódnicą zmoczoną rosą z porannego deszczu. Chłodnymi dłońmi dotykała kory drzew, badała ich fakturę, zbierała ze ściółki pożółkłe liście, opuszkami palców błądząc po cienkich żyłkach i konturach. Papa od lat nie poświęcił jej tyle czasu, co ostatnio. Dziś zabrał ją na spacer. Maszerowali od rana, z torbą i plecakiem z kawałkiem chleba i butelką mleka, szukając dzikich warzyw, ziół, krzewów. Uczył ją roślin, opowiadając o napotkanych okazach, ale przede wszystkim uczył ją drzew. Znała je z innej strony — znała drewno, które ścięte i obrobione trafiało do niej z tartaku. Rozpoznawała je po kolorze, sękach i zapachu, ale tu wiele z nich było dla niej jeszcze trudnych do odgadnięcia. Pokazywał jej pnie, ucząc rozpoznawać choroby, które doprowadziły do rozpadu, a także zniszczenia wywołane wiatrem — zarówno ciągłym, jednostajnym, gdy padały jak długie wyrwane wraz z korzeniami, jak i porywistym, nagłym i gwałtownym, kiedy leżały złamane jak zapałki. Papa pokazywał jej wysokie dęby, a później znacznie różniące się od nich kilkunastometrowe cisy. Przystanęli przy jednym z nich na dłużej. Kilka pni pięło się ku górze, kończąc ciemnozieloną koroną. Chwyciła jedną z gałązek, przyglądając się — skrętoległe igły, jak powiedział ojciec. Znał się na drzewach jak nikt. Były miękkie, przyjemne w dotyku, lekko wygięte ku górze. Pachniały pięknie. Ostrzegł ją jednak. Cis pospolity był trujący, każda jego część. Potrafił zatrzymać serce, doprowadzić do wrzenia żołądek, sparaliżować. Nie wolno było jeść nasion. Opowiedział jej historię o tym, jak dzieci z Contin zatruły się i zmarły z powodu wysokiej gorączki. A ona mu uwierzyła. Wierzyła we wszystko co mówił. Uśmiechnęła się do niego łagodnie, zatrzymując na chwilę wzrok na jego twarzy z wdzięcznością, że zabrał ją na tę wycieczkę — a zrobił to, bo czuła się źle. I widział to doskonale. I dopadał ją dziwny strach i niepokój, choć przy nim było jej lżej. Czuła się bezpiecznie.
Kiedy usłyszała swoje imię rozbrzmiewające znanym głosem, puściła gałązkę cisu i sięgnęła do torby, w zaciśniętej dłoni zatrzymując lusterko. Ojciec nie zamierzał jej przeszkadzać, ruszył dalej, pozwalając jej zachować dystans, dając jej spokój i swobodę. On też znał ten głos. I zapewne widział, jak kąciki ust jej zadrżały, a dłonie odruchowo powędrowały do włosów, by zgarnąć a plecy rozpadający się warkocz. Zamiast własnego odbicia w tafli ujrzała Williama. I choć tej nocy śniło jej się źle, choć miała okropne koszmary, jego widok sprawił, że usta mimowolnie rozeszły się szeroko w uśmiechu, a oczy błysnęły ciepłem i blaskiem.
— Billy — powitała go, ogniskując spojrzenie na oczach. Nieświadomie poszukiwała w nich wsparcia i siły, której mu nie brakowało. I choć szybko ją dostrzegła, raczej wiedziała niż widziała, że prócz niej gdzieś tam gnieździ się lęk podsycany wspomnieniami z Azkabanu. I nagle zachciała znaleźć się przy nim, by ścisnąć mocno jego dłoń. — Dla ciebie zawsze — przyznała, w końcu zerkając przed siebie na oddalającego się rodzica i ruszyła powoli przez las. — Wybraliśmy się z tatą na wycieczkę. Rano padał deszcz. Powietrze jest przyjemnie świeże i rześkie, ale jest w nim coś... Wiesz, coś takiego jakby smętnego. Znaleźliśmy kilka grzybów, ale ponoć trujące. Spotkaliśmy jelenie. Niewielkie stadko, na skraju lasu. Widziałeś je kiedyś na żywo? Wyglądały naprawdę pięknie. — Zamyśliła się na moment i spochmurniała, przypominając sobie własna nieudolność i blokadę w wyczarowaniu patronusa w Tower. Zamrugała, odpędzając od siebie chmurne myśli i spojrzała znów na przyjaciela. Chciała by tu był z nią; by mogła złapać go za rękę, poczuć jego obecność obok, usłyszeć cichy oddech niosący pewność, że wszystko będzie dobrze. — A ty? Jesteś w Oazie? — Nie widziała za dobrze tego, co znajdowało się za nim.
Kiedy usłyszała swoje imię rozbrzmiewające znanym głosem, puściła gałązkę cisu i sięgnęła do torby, w zaciśniętej dłoni zatrzymując lusterko. Ojciec nie zamierzał jej przeszkadzać, ruszył dalej, pozwalając jej zachować dystans, dając jej spokój i swobodę. On też znał ten głos. I zapewne widział, jak kąciki ust jej zadrżały, a dłonie odruchowo powędrowały do włosów, by zgarnąć a plecy rozpadający się warkocz. Zamiast własnego odbicia w tafli ujrzała Williama. I choć tej nocy śniło jej się źle, choć miała okropne koszmary, jego widok sprawił, że usta mimowolnie rozeszły się szeroko w uśmiechu, a oczy błysnęły ciepłem i blaskiem.
— Billy — powitała go, ogniskując spojrzenie na oczach. Nieświadomie poszukiwała w nich wsparcia i siły, której mu nie brakowało. I choć szybko ją dostrzegła, raczej wiedziała niż widziała, że prócz niej gdzieś tam gnieździ się lęk podsycany wspomnieniami z Azkabanu. I nagle zachciała znaleźć się przy nim, by ścisnąć mocno jego dłoń. — Dla ciebie zawsze — przyznała, w końcu zerkając przed siebie na oddalającego się rodzica i ruszyła powoli przez las. — Wybraliśmy się z tatą na wycieczkę. Rano padał deszcz. Powietrze jest przyjemnie świeże i rześkie, ale jest w nim coś... Wiesz, coś takiego jakby smętnego. Znaleźliśmy kilka grzybów, ale ponoć trujące. Spotkaliśmy jelenie. Niewielkie stadko, na skraju lasu. Widziałeś je kiedyś na żywo? Wyglądały naprawdę pięknie. — Zamyśliła się na moment i spochmurniała, przypominając sobie własna nieudolność i blokadę w wyczarowaniu patronusa w Tower. Zamrugała, odpędzając od siebie chmurne myśli i spojrzała znów na przyjaciela. Chciała by tu był z nią; by mogła złapać go za rękę, poczuć jego obecność obok, usłyszeć cichy oddech niosący pewność, że wszystko będzie dobrze. — A ty? Jesteś w Oazie? — Nie widziała za dobrze tego, co znajdowało się za nim.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Uśmiechnął się od razu, odruchowo, bezwiednie – ledwie w szklanej tafli odbiła się twarz Hannah, krzyżując z nim spojrzenie ciemnych tęczówek. Odetchnął swobodniej, czując, jak z jego klatki piersiowej znika część przygniatającego ją ciężaru, z którego obecności nie zdawał sobie sprawy, dopóki ten nie rozmył się w świeżym, wilgotnym powietrzu. Nie lubił być daleko; choć żyli w świecie, w którym wystarczyła trwająca ułamki sekund teleportacja, żeby w jednej chwili znaleźć się na drugim końcu kraju, to ta odległość w jakiś niewytłumaczalny sposób i tak wydawała się mu się obecna, namacalna – teraz bardziej niż kiedyś, choć nie potrafił jednoznacznie wyjaśnić dlaczego. – Nie p-p-przeszkadzam ci? – upewnił się, instynktownie unosząc wyżej lusterko, jakby chciał zobaczyć, co kryło się za plecami przyjaciółki; czy wyrwał ją z rodzinnego spotkania, oderwał od obowiązków, ważnej rozmowy? Wydawało mu się, że była na zewnątrz: dostrzegał skrawek szarego nieba gdzieś ponad jej ramieniem i to charakterystyczne światło słońca z trudem przeciskającego się przez chmury, ale niewiele więcej.
Cofnął się o krok, przysiadając na leżącym na ziemi konarze powalonego w trakcie burzy drzewa, pilnując jednak, by nie stracić Hannah z oczu; słuchał jej uważnie – jak opowiadała mu o wycieczce, słowami rysując rzeczywistość, której przez płaski kawałek niewielkiego lusterka nie był w stanie dostrzec, ale którą dzięki niej mógł sobie wyobrazić. – P-p-przychodziły czasami na łąkę niedaleko naszego domu – odpowiedział, przypominając sobie widok rozciągający się z okna na poddaszu: szpaler drzew, wysoka trawa, strumień przecinający teren na pół, w lecie wysychający niemal zupełnie, ale wiosną i jesienią płynący wartko. I smukłe sylwetki pochylające nad nim szyje, albo przebiegające od jednej strony zaparowanej szyby do drugiej, szybko, jak mrugnięcie powieką. – Ale nigdy n-n-nie widziałem ich z bliska – przyznał, opierając wolną dłoń o chropowaty pień, odchylając się nieco do tyłu. Gdzieś za jego plecami ucichło ledwie słyszalne pogwizdywanie, zamieniając się w szmer odległych rozmów; młodzieńcy pomagający mu w budowie musieli zrobić sobie zapowiadaną przerwę. – P-p-pozdrów koniecznie tatę. Wszystko u was w p-p-porządku? – zapytał nim zdążyłby się powstrzymać. Wiedział, że Szkocja była bezpieczna – jeszcze – ale nie chodziło wyłącznie o to; wiedział, że echa Azkabanu wracały uparcie nie tylko do niego, czasami miał wrażenie, że je dostrzegał: w spojrzeniu odwracanym na ułamek sekundy, albo między szybkimi mrugnięciami powiek; słyszał w głosie cichnącym nagle na ostatnich głoskach.
– Uhm – mruknął, gdy Hannah zapytała o to, czy był w Oazie, czując się nagle jak przyłapany na gorącym uczynku, choć drzewa rosnące za jego plecami mogłyby znajdować się w jakimkolwiek miejscu w kraju; nie było możliwości, by przyjaciółka dostrzegła między nimi wąską ścieżkę, ani to, dokąd prowadziła. – Hm, n-n-nie – odpowiedział, nie potrafiąc ukryć lekkiego zdenerwowania, odznaczającego się w dłoni nieświadomie sięgającej karku; nie umiał kłamać. Odchrząknął. – Słuchaj, zast-t-tanawiałem się – zaczął, decydując się zwyczajnie zmienić temat, licząc na to, że odwróci tym uwagę Hannah wystarczająco skutecznie, by nie zapytała o to, gdzie właściwie był, nawet jeśli jakaś jego część chciała jej o tym opowiedzieć. Była jednak też inna, głośniejsza, bardziej uporczywa, która się bała: oceny, dezaprobaty, oskarżeń o egoizm; o to, że ośmielał się myśleć o własnej przyszłości, podczas gdy dookoła działo się wciąż tak wiele. Momentami sam się o to oskarżał. – Dostałaś zap-p-proszenie na ślub Alexandra i Idy? – zapytał, dopiero po chwili orientując się, jak idiotyczne było o pytanie. – To znaczy – oczywiście, że d-d-dostałaś. – Przełknął ślinę, opuszczając na sekundę spojrzenie i zastawiając się, dlaczego szyja i policzki płonęły mu gorącem. – Wyb-b-bierasz się do nich? – Podniósł wzrok, odnajdując ponownie twarz Hannah, mgliście zdając sobie sprawę z tego, że po prostu grał na czas, tak naprawdę znając odpowiedzi na wszystkie te kwestie tak samo dobrze, jak znał samą Hannah – i wiedział, że nie opuściłaby uroczystości organizowanej przez przyjaciół. Pewnie nawet pomagała im w przygotowaniach, może nie sama.
Uśmiechnął się, starając się za tym jednym gestem ukryć wszystkie zaprzątające mu głowę myśli – próbując nie zastanawiać się, skąd właściwie się brały.
Cofnął się o krok, przysiadając na leżącym na ziemi konarze powalonego w trakcie burzy drzewa, pilnując jednak, by nie stracić Hannah z oczu; słuchał jej uważnie – jak opowiadała mu o wycieczce, słowami rysując rzeczywistość, której przez płaski kawałek niewielkiego lusterka nie był w stanie dostrzec, ale którą dzięki niej mógł sobie wyobrazić. – P-p-przychodziły czasami na łąkę niedaleko naszego domu – odpowiedział, przypominając sobie widok rozciągający się z okna na poddaszu: szpaler drzew, wysoka trawa, strumień przecinający teren na pół, w lecie wysychający niemal zupełnie, ale wiosną i jesienią płynący wartko. I smukłe sylwetki pochylające nad nim szyje, albo przebiegające od jednej strony zaparowanej szyby do drugiej, szybko, jak mrugnięcie powieką. – Ale nigdy n-n-nie widziałem ich z bliska – przyznał, opierając wolną dłoń o chropowaty pień, odchylając się nieco do tyłu. Gdzieś za jego plecami ucichło ledwie słyszalne pogwizdywanie, zamieniając się w szmer odległych rozmów; młodzieńcy pomagający mu w budowie musieli zrobić sobie zapowiadaną przerwę. – P-p-pozdrów koniecznie tatę. Wszystko u was w p-p-porządku? – zapytał nim zdążyłby się powstrzymać. Wiedział, że Szkocja była bezpieczna – jeszcze – ale nie chodziło wyłącznie o to; wiedział, że echa Azkabanu wracały uparcie nie tylko do niego, czasami miał wrażenie, że je dostrzegał: w spojrzeniu odwracanym na ułamek sekundy, albo między szybkimi mrugnięciami powiek; słyszał w głosie cichnącym nagle na ostatnich głoskach.
– Uhm – mruknął, gdy Hannah zapytała o to, czy był w Oazie, czując się nagle jak przyłapany na gorącym uczynku, choć drzewa rosnące za jego plecami mogłyby znajdować się w jakimkolwiek miejscu w kraju; nie było możliwości, by przyjaciółka dostrzegła między nimi wąską ścieżkę, ani to, dokąd prowadziła. – Hm, n-n-nie – odpowiedział, nie potrafiąc ukryć lekkiego zdenerwowania, odznaczającego się w dłoni nieświadomie sięgającej karku; nie umiał kłamać. Odchrząknął. – Słuchaj, zast-t-tanawiałem się – zaczął, decydując się zwyczajnie zmienić temat, licząc na to, że odwróci tym uwagę Hannah wystarczająco skutecznie, by nie zapytała o to, gdzie właściwie był, nawet jeśli jakaś jego część chciała jej o tym opowiedzieć. Była jednak też inna, głośniejsza, bardziej uporczywa, która się bała: oceny, dezaprobaty, oskarżeń o egoizm; o to, że ośmielał się myśleć o własnej przyszłości, podczas gdy dookoła działo się wciąż tak wiele. Momentami sam się o to oskarżał. – Dostałaś zap-p-proszenie na ślub Alexandra i Idy? – zapytał, dopiero po chwili orientując się, jak idiotyczne było o pytanie. – To znaczy – oczywiście, że d-d-dostałaś. – Przełknął ślinę, opuszczając na sekundę spojrzenie i zastawiając się, dlaczego szyja i policzki płonęły mu gorącem. – Wyb-b-bierasz się do nich? – Podniósł wzrok, odnajdując ponownie twarz Hannah, mgliście zdając sobie sprawę z tego, że po prostu grał na czas, tak naprawdę znając odpowiedzi na wszystkie te kwestie tak samo dobrze, jak znał samą Hannah – i wiedział, że nie opuściłaby uroczystości organizowanej przez przyjaciół. Pewnie nawet pomagała im w przygotowaniach, może nie sama.
Uśmiechnął się, starając się za tym jednym gestem ukryć wszystkie zaprzątające mu głowę myśli – próbując nie zastanawiać się, skąd właściwie się brały.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Drzewa zaszumiały cicho, a wiatr wyrwał pojedyncze ciemne kosmyki zza ucha, choć zaczesywała je tam raz za razem. Kąciki ust zostały takie — przyklejone, uniesione do góry, a zmarszczki wyraźnie podkreślały, że nie było w tym wyrazie ani sztuczności ani wymuszonej grzeczności. Pokręciła od razu głową, choć słowa zaprzeczenia jeszcze nie zdążyły wydostać się jej z gardła. Zrobiła krok przed siebie, w stronę, w którą poszedł jej ojciec, a stopa nadepnęła na jadą z gałązek, która zaskrzypiała cicho.
— Skąd, powoli wracamy. Papa ruszył przodem, ale raczej się nie zgubię — uspokoiła go z rozbawieniem wywracając oczami. Nawet gdyby istniało takie ryzyko — podjęłaby je, by móc przycupnąć na jednym z pni i móc z nim porozmawiać. Zawsze miała dla niego czas. Zawsze miała chęć spędzić z nim każdą chwilę. Te lasy znała dość dobrze, choć za dziecka nie wypuszczała się w nie tak głęboko, a nawet jeśli wędrowała z braćmi, inne rzeczy przykuwały jej uwagę, niekoniecznie drzewa. Wszystko tu było tak pięknie, że z trudem rozumiała, jak mogła nazwać Londyn swoim domem. — Musisz tu przylecieć. Pójdziemy na polanę, najlepiej przed świtem, gdy mgła jeszcze nie zdąży się całkiem unieść. Gromadzą się na skraju lasu, drapią porożem o stare drzewa. Ryczą donośnie, tak, że słychać je chyba w samym Contin — zapewniła go śmiertelnie poważnie, odrywając po chwili spojrzenie od jego twarzy, by rozejrzeć się dookoła. — Pozdrowię. Wszystko — zawahała się na moment, ale kiedy wypuściła powietrze czuła, że nie mówiła wcale prawdy. — Tak, wszystko w porządku. — Nie chciała go martwić, nie chciała by niepokoił się jeszcze o nią, kiedy tak wiele na niego spadło, kiedy sam tak wiele przechodził. Uśmiechnęła się po chwili pewniej, chcąc zapewnić go w tych słowach. To minie. Złe sny odejdą, prędzej, czy później znikną. — Jak się czujesz?— spytała więc w zamian, poważniejąc. — Może wpadniesz na popołudniową herbatę? — Dziś, jutro, kiedy tylko będzie miał ochotę. Jeśli tylko nie będzie zajęty, nie będzie chciał być sam. Chciała by wiedział, że wciąż była, przez cały czas, do jego dyspozycji. — Mógłbyś wziąć Amelię. Pogoda, co prawda nie jest najlepsza, ale myślę, że byśmy coś wymyślili.— Znaleźli dziecku jakieś zajęcie, zabawę, by się nie nudziła. Przystanęła, kiedy zaczął kręcić w kwestii tego, gdzie się znajdował, choć w pierwszej chwili nie dostrzegła próby uniknięcia tematu, pierwszy pomruk uznając za potwierdzenie. Dopiero po chwili, gdy zaprzeczył, zmarszczyła brwi i spróbowała zza jego pleców rozpoznać cokolwiek.
— Gdzie ty jesteś?— spytała wprost, kiedy dotarły do niej jakieś stłumione odgłosy, ale nie była pewna, czy to szum rozmów, melodii czy odgłosy zwierząt. Zniekształcone dźwięki mogły być czymkolwiek. Nim jednak zdążył cokolwiek wyznać zmienił temat. Zgrabnie, musiała przyznać, choć wywołał tym wszystkim w niej jeszcze większą podejrzliwość. Przechyliła głowę w bok i otwarła usta, a potem je zamknęła, bo odpowiedział za nią. Podrapała się po płatku nosa, przyglądając mu uważnie. — No, dostałam. Myślałam o tym, by pomóc im coś przygotować, ale jeszcze nie wiem, co uda mi się kupić. Od mamy będę mieć jaja, ale to trochę za mało, by przygotować jaki poczęstunek dla gości, sam wiesz — uśmiechnęła się i westchnęła. Trochę dręczyła ją ta myśl. Chciała im pomóc jak najlepiej potrafiła, szczególnie, że właśnie o to prosili najbardziej. O pomoc w organizacji. — Cieszę się — przyznała po chwili, nie wiedząc jeszcze, że myśli nabrały właściwych dźwięków. — W sensie, no wiesz, cieszę się, że to robią. Mimo wszystko. Mimo wojny, mimo tego, jak jest ciężko. Wielu by zrezygnowało z tego powodu, odłożyło to na dalekiego "kiedyś", które w końcu zmieniłoby się w "nigdy". Ale chyba wiedzą, że za miesiąc może zdarzyć się wszystko. Wielu nie doczeka do końca tej wojny. Cieszę się, że mają siebie i mogą się wspierać.— Uśmiechnęła się lekko, nieco zamyślona. Alexander zasługiwał na to, by ktoś taki trzymał go za rękę i dodawał otuchy w chwilach zwątpienia. By wracał z misji do domu, w którym będzie czekać na niego ktoś, kto go kocha, choć potrafiła sobie wyobrazić, że dla Idy każdy dzień ze znakiem zapytania będzie koszmarem. To od nich obojga wymagało wiele wiary i sił. — Czekaj, czekaj... A ty nie?— Zmarszczyła brwi, otrzeźwiona i spojrzała na niego niepewnie. Serce zabiło jej szybciej, liczyła na to, że się zjawi.
— Skąd, powoli wracamy. Papa ruszył przodem, ale raczej się nie zgubię — uspokoiła go z rozbawieniem wywracając oczami. Nawet gdyby istniało takie ryzyko — podjęłaby je, by móc przycupnąć na jednym z pni i móc z nim porozmawiać. Zawsze miała dla niego czas. Zawsze miała chęć spędzić z nim każdą chwilę. Te lasy znała dość dobrze, choć za dziecka nie wypuszczała się w nie tak głęboko, a nawet jeśli wędrowała z braćmi, inne rzeczy przykuwały jej uwagę, niekoniecznie drzewa. Wszystko tu było tak pięknie, że z trudem rozumiała, jak mogła nazwać Londyn swoim domem. — Musisz tu przylecieć. Pójdziemy na polanę, najlepiej przed świtem, gdy mgła jeszcze nie zdąży się całkiem unieść. Gromadzą się na skraju lasu, drapią porożem o stare drzewa. Ryczą donośnie, tak, że słychać je chyba w samym Contin — zapewniła go śmiertelnie poważnie, odrywając po chwili spojrzenie od jego twarzy, by rozejrzeć się dookoła. — Pozdrowię. Wszystko — zawahała się na moment, ale kiedy wypuściła powietrze czuła, że nie mówiła wcale prawdy. — Tak, wszystko w porządku. — Nie chciała go martwić, nie chciała by niepokoił się jeszcze o nią, kiedy tak wiele na niego spadło, kiedy sam tak wiele przechodził. Uśmiechnęła się po chwili pewniej, chcąc zapewnić go w tych słowach. To minie. Złe sny odejdą, prędzej, czy później znikną. — Jak się czujesz?— spytała więc w zamian, poważniejąc. — Może wpadniesz na popołudniową herbatę? — Dziś, jutro, kiedy tylko będzie miał ochotę. Jeśli tylko nie będzie zajęty, nie będzie chciał być sam. Chciała by wiedział, że wciąż była, przez cały czas, do jego dyspozycji. — Mógłbyś wziąć Amelię. Pogoda, co prawda nie jest najlepsza, ale myślę, że byśmy coś wymyślili.— Znaleźli dziecku jakieś zajęcie, zabawę, by się nie nudziła. Przystanęła, kiedy zaczął kręcić w kwestii tego, gdzie się znajdował, choć w pierwszej chwili nie dostrzegła próby uniknięcia tematu, pierwszy pomruk uznając za potwierdzenie. Dopiero po chwili, gdy zaprzeczył, zmarszczyła brwi i spróbowała zza jego pleców rozpoznać cokolwiek.
— Gdzie ty jesteś?— spytała wprost, kiedy dotarły do niej jakieś stłumione odgłosy, ale nie była pewna, czy to szum rozmów, melodii czy odgłosy zwierząt. Zniekształcone dźwięki mogły być czymkolwiek. Nim jednak zdążył cokolwiek wyznać zmienił temat. Zgrabnie, musiała przyznać, choć wywołał tym wszystkim w niej jeszcze większą podejrzliwość. Przechyliła głowę w bok i otwarła usta, a potem je zamknęła, bo odpowiedział za nią. Podrapała się po płatku nosa, przyglądając mu uważnie. — No, dostałam. Myślałam o tym, by pomóc im coś przygotować, ale jeszcze nie wiem, co uda mi się kupić. Od mamy będę mieć jaja, ale to trochę za mało, by przygotować jaki poczęstunek dla gości, sam wiesz — uśmiechnęła się i westchnęła. Trochę dręczyła ją ta myśl. Chciała im pomóc jak najlepiej potrafiła, szczególnie, że właśnie o to prosili najbardziej. O pomoc w organizacji. — Cieszę się — przyznała po chwili, nie wiedząc jeszcze, że myśli nabrały właściwych dźwięków. — W sensie, no wiesz, cieszę się, że to robią. Mimo wszystko. Mimo wojny, mimo tego, jak jest ciężko. Wielu by zrezygnowało z tego powodu, odłożyło to na dalekiego "kiedyś", które w końcu zmieniłoby się w "nigdy". Ale chyba wiedzą, że za miesiąc może zdarzyć się wszystko. Wielu nie doczeka do końca tej wojny. Cieszę się, że mają siebie i mogą się wspierać.— Uśmiechnęła się lekko, nieco zamyślona. Alexander zasługiwał na to, by ktoś taki trzymał go za rękę i dodawał otuchy w chwilach zwątpienia. By wracał z misji do domu, w którym będzie czekać na niego ktoś, kto go kocha, choć potrafiła sobie wyobrazić, że dla Idy każdy dzień ze znakiem zapytania będzie koszmarem. To od nich obojga wymagało wiele wiary i sił. — Czekaj, czekaj... A ty nie?— Zmarszczyła brwi, otrzeźwiona i spojrzała na niego niepewnie. Serce zabiło jej szybciej, liczyła na to, że się zjawi.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Uwielbiał jej słuchać, kiedy mówiła. Bez względu na to, o czym akurat opowiadała – czy był to wycinek dnia spędzonego w miotlarskim sklepie dziadka, czy coś, na co zwróciła uwagę w trakcie spaceru – potrafiła dzielić się tymi wspomnieniami w sposób, który sprawiał, że odnosił wrażenie, jakby sam w nich uczestniczył, spoglądając na rzeczywistość jej oczami. Uważnymi, zauważającymi rzeczy, obok których większość przeszłaby obojętnie. – Chcesz, żebym zerwał się z łóżka p-p-przed świtem? – zapytał z niedowierzaniem, wykrzywiając twarz w udawanym grymasie niezadowolenia, mimo że tak naprawdę zrobiłby to bez zawahania. Uśmiechnął się po chwili, nie potrafiąc długo powstrzymywać podrywających się w górę kącików ust, choć spojrzenie mu spoważniało; trochę, nieznacznie. – P-p-przylecę. Powiedz tylko, kiedy – odpowiedział, nieco dłużej zatrzymując wzrok na jej twarzy. Chociaż nie minęło dużo czasu odkąd widzieli się po raz ostatni, brakowało mu jej obecności; tym mocniej, że martwił się – tym, przez co musiała przejść w magicznym więzieniu, i jak sobie radziła. Wiedział, że nie była sama, że w razie potrzeby mogła liczyć na wsparcie rodziców, ale jednocześnie nie potrafił nie zauważyć sekundowego zawahania, oczu uciekających w bok. Zmarszczył lekko brwi, przybliżając do siebie lusterko. – Powiesz mi, jeśli będziesz czegoś p-p-potrzebować? – zapytał, podejrzewając, że tego nie zrobi – że będzie troszczyć się o wszystkich dookoła, zapominając przy tym o sobie – ale chciał, żeby przynajmniej wiedziała, że może. – Czegokolwiek – dodał, tonem jednoznacznie świadczącym, że naprawdę miał to na myśli.
Jak on się czuł? – Lep-piej i gorzej – odparł szczerze, nie widząc sensu w przekonywaniu Hannah, że wszystko było w porządku. Zawsze potrafiła przejrzeć go na wylot, wyczułaby fałsz nawet przez szklaną powierzchnię lusterka. – Dzisiaj lepiej – zapewnił, uśmiechając się szczerze. – Skończyłem rozrysowywać p-p-projekt boiska, myślę, że w tym tygodniu pójdę wytyczyć teren. Gwen i Fred w-w-wyłożyli kamieniami ścieżkę do mokradła, nie trzeba już t-ta-taplać się po kolana w błocie, żeby tam dotrzeć – streścił jej, znacznie swobodniej czując się w mówieniu o tym, co działo się w Oazie, niż o koszmarach, które nawiedzały go już nie tylko w nocy, ale i na jawie. Kiedy wspomniała o herbacie, spojrzał na nią z wdzięcznością; musiałby pomyśleć, w jaki sposób najbezpieczniej byłoby zabrać Amelię do Szkocji – zmiana położenia portalu trochę komplikowała sprawy – ale przy odrobinie dobrych chęci z pewnością dałoby się to zrobić. – Byłaby zachwycona, b-b-bardzo cię lubi – powiedział, nie mając co do tego żadnych wątpliwości. – P-p-pogoda nie byłaby problemem, p-p-pewnie uparłaby się, żeby pomóc twojej mamie w sp-p-przątaniu albo gotowaniu – dodał, śmiejąc się bezgłośnie; choć nigdy nie próbował nadmiernie obciążać córki obowiązkami, te wydawały się sprawiać jej przyjemność i najczęściej wyrywała się do nich sama, nie pozwalając dotknąć skróconej specjalnie dla niej miotełki nikomu innemu. Czasami obawiał się trochę, czy robiła tego z jakiejś irracjonalnej obawy, że znowu ją zostawi – ale te kryjące się w ciemnych kątach umysłu przypuszczenia póki co nigdy się nie sprawdziły.
Pytanie o to, gdzie był, wyrwało go z chwilowego zamyślenia; poprawił się odruchowo, opuszczając nieco lusterko w instynktownej próbie ukrycia przed spojrzeniem Hannah tego, co było za nim. Odchrząknął, czując jak zakrada się do niego zdenerwowanie. – W Irlandii – odpowiedział wymijająco, wzruszając ramionami chyba odrobinę zbyt energicznie. – Zrobiłem sobie p-p-przerwę w pracy – dodał, co w gruncie rzeczy nie było kłamstwem, nawet jeśli w jakiś nieprzyjemny sposób tak właśnie smakowało – sprawiając, że niemal natychmiast poczuł rozlewające się po wnętrznościach wyrzuty sumienia. Uciekł przed nimi trochę zbyt nerwowo i pospiesznie, zmieniając temat – który przyjaciółka na szczęście podchwyciła; jeśli jednak liczył na to, że skupienie się na ślubie Idy i Alexandra pozwoli mu się uspokoić, to srogo się pomylił.
Pochylił się niżej, opierając się łokciami o kolana, ale lusterko nadal trzymając przed sobą. – Pewnie będzie skromnie – przytaknął na jej słowa, zauważając, że chyba się tym martwiła. – Ale k-k-każdy przyniesie coś od siebie i jakoś to będzie, zobaczysz. – Musieli radzić sobie wspólnie – zwłaszcza teraz, gdy wojna dotykała ich wszystkich, sprawiając, że to, co wcześniej można było brać za pewnik, nagle stało się nieosiągalnym luksusem. Jego też trochę to dręczyło: to, że sukienki Amelii robiły się za krótkie, a on nie był pewien, czy będzie w stanie zdobyć dla niej nowe; i to, że ich codzienne posiłki stawały się coraz bardziej monotonne. Westchnął bezgłośnie. – Ja t-t-też się cieszę – przyznał, kiwając lekko głową. – Z tym wszystkim, co się dzieje, łatwo jest zap-p-pomnieć, że poza wojną… Że wciąż jest c-coś jeszcze. Albo może być – podzielił się z nią swoimi przemyśleniami, mgliście wracając myślami do domu, który stopniowo zaczynał wyrastać ponad poziom terenu; na razie jedynie fundamenty i ściany, ale miał nadzieję, że będzie mu dane go dokończyć. – T-t-trzeba się chyba tylko bardziej o to starać. Bardziej niż wcześniej – dodał, spoglądając na nią uważnie, jakby chciał z jej twarzy wyczytać, co o tym myślała. Jego własne myśli na moment oderwały się od głównego powodu, dla którego w ogóle sięgnął po lusterko, gdy więc Hannah zapytała go o to, czy wybierał się na uroczystość, w pierwszej chwili zamrugał z dezorientacją. – Hm? – Dlaczego miałby nie iść? – T-t-tak, wybieram się. To znaczy – wybieramy, z Amelią. Alexander pop-p-prosił mnie o pomoc w… – zaczął, ale urwał w połowie zdania, coś sobie uświadamiając. Zmarszczył brwi. – Czekaj, t-t-to chyba tajemnica – dodał nieco niepewnie, a później uśmiechnął się przepraszająco. – W k-k-każdym razie trochę dlatego się odzywam, bo p-p-pomyślałem – to znaczy – z-z-zastanawiałem się, czy – zawahał się – ehm, czyniemiałabyśochotywybraćsiętamzemną – dokończył na jednym wydechu. Głoski, wyrzucone zdecydowanie za szybko, zlepiły się w jeden długi wyraz, ale Billy zdawał się nie być tego świadomy. Uśmiechnął się trochę nerwowo, znów sięgając dłonią karku. – To znaczy – ze m-m-mną i Amelią, oczywiście, ale – też ze mną, jako moja… No, z-z-ze mną – wyjaśnił koślawo, w istocie chyba niczego nie wyjaśniając. Przełknął ślinę, odwracając na moment spojrzenie, a potem zerkając na nią trochę niepewnie. – Bo bardzo bym chciał, żebyś p-p-poszła. Ze mną – dodał jeszcze, pewnie niepotrzebnie, później wreszcie milknąc – i wypuszczając powoli powietrze z płuc. Uśmiechnął się, trochę niezręcznie, ale też całkowicie szczerze – uśmiechem, który choć zaczął się w kącikach warg, to po chwili sięgnął również oczu, spoglądających na Hannah pytająco.
Jak on się czuł? – Lep-piej i gorzej – odparł szczerze, nie widząc sensu w przekonywaniu Hannah, że wszystko było w porządku. Zawsze potrafiła przejrzeć go na wylot, wyczułaby fałsz nawet przez szklaną powierzchnię lusterka. – Dzisiaj lepiej – zapewnił, uśmiechając się szczerze. – Skończyłem rozrysowywać p-p-projekt boiska, myślę, że w tym tygodniu pójdę wytyczyć teren. Gwen i Fred w-w-wyłożyli kamieniami ścieżkę do mokradła, nie trzeba już t-ta-taplać się po kolana w błocie, żeby tam dotrzeć – streścił jej, znacznie swobodniej czując się w mówieniu o tym, co działo się w Oazie, niż o koszmarach, które nawiedzały go już nie tylko w nocy, ale i na jawie. Kiedy wspomniała o herbacie, spojrzał na nią z wdzięcznością; musiałby pomyśleć, w jaki sposób najbezpieczniej byłoby zabrać Amelię do Szkocji – zmiana położenia portalu trochę komplikowała sprawy – ale przy odrobinie dobrych chęci z pewnością dałoby się to zrobić. – Byłaby zachwycona, b-b-bardzo cię lubi – powiedział, nie mając co do tego żadnych wątpliwości. – P-p-pogoda nie byłaby problemem, p-p-pewnie uparłaby się, żeby pomóc twojej mamie w sp-p-przątaniu albo gotowaniu – dodał, śmiejąc się bezgłośnie; choć nigdy nie próbował nadmiernie obciążać córki obowiązkami, te wydawały się sprawiać jej przyjemność i najczęściej wyrywała się do nich sama, nie pozwalając dotknąć skróconej specjalnie dla niej miotełki nikomu innemu. Czasami obawiał się trochę, czy robiła tego z jakiejś irracjonalnej obawy, że znowu ją zostawi – ale te kryjące się w ciemnych kątach umysłu przypuszczenia póki co nigdy się nie sprawdziły.
Pytanie o to, gdzie był, wyrwało go z chwilowego zamyślenia; poprawił się odruchowo, opuszczając nieco lusterko w instynktownej próbie ukrycia przed spojrzeniem Hannah tego, co było za nim. Odchrząknął, czując jak zakrada się do niego zdenerwowanie. – W Irlandii – odpowiedział wymijająco, wzruszając ramionami chyba odrobinę zbyt energicznie. – Zrobiłem sobie p-p-przerwę w pracy – dodał, co w gruncie rzeczy nie było kłamstwem, nawet jeśli w jakiś nieprzyjemny sposób tak właśnie smakowało – sprawiając, że niemal natychmiast poczuł rozlewające się po wnętrznościach wyrzuty sumienia. Uciekł przed nimi trochę zbyt nerwowo i pospiesznie, zmieniając temat – który przyjaciółka na szczęście podchwyciła; jeśli jednak liczył na to, że skupienie się na ślubie Idy i Alexandra pozwoli mu się uspokoić, to srogo się pomylił.
Pochylił się niżej, opierając się łokciami o kolana, ale lusterko nadal trzymając przed sobą. – Pewnie będzie skromnie – przytaknął na jej słowa, zauważając, że chyba się tym martwiła. – Ale k-k-każdy przyniesie coś od siebie i jakoś to będzie, zobaczysz. – Musieli radzić sobie wspólnie – zwłaszcza teraz, gdy wojna dotykała ich wszystkich, sprawiając, że to, co wcześniej można było brać za pewnik, nagle stało się nieosiągalnym luksusem. Jego też trochę to dręczyło: to, że sukienki Amelii robiły się za krótkie, a on nie był pewien, czy będzie w stanie zdobyć dla niej nowe; i to, że ich codzienne posiłki stawały się coraz bardziej monotonne. Westchnął bezgłośnie. – Ja t-t-też się cieszę – przyznał, kiwając lekko głową. – Z tym wszystkim, co się dzieje, łatwo jest zap-p-pomnieć, że poza wojną… Że wciąż jest c-coś jeszcze. Albo może być – podzielił się z nią swoimi przemyśleniami, mgliście wracając myślami do domu, który stopniowo zaczynał wyrastać ponad poziom terenu; na razie jedynie fundamenty i ściany, ale miał nadzieję, że będzie mu dane go dokończyć. – T-t-trzeba się chyba tylko bardziej o to starać. Bardziej niż wcześniej – dodał, spoglądając na nią uważnie, jakby chciał z jej twarzy wyczytać, co o tym myślała. Jego własne myśli na moment oderwały się od głównego powodu, dla którego w ogóle sięgnął po lusterko, gdy więc Hannah zapytała go o to, czy wybierał się na uroczystość, w pierwszej chwili zamrugał z dezorientacją. – Hm? – Dlaczego miałby nie iść? – T-t-tak, wybieram się. To znaczy – wybieramy, z Amelią. Alexander pop-p-prosił mnie o pomoc w… – zaczął, ale urwał w połowie zdania, coś sobie uświadamiając. Zmarszczył brwi. – Czekaj, t-t-to chyba tajemnica – dodał nieco niepewnie, a później uśmiechnął się przepraszająco. – W k-k-każdym razie trochę dlatego się odzywam, bo p-p-pomyślałem – to znaczy – z-z-zastanawiałem się, czy – zawahał się – ehm, czyniemiałabyśochotywybraćsiętamzemną – dokończył na jednym wydechu. Głoski, wyrzucone zdecydowanie za szybko, zlepiły się w jeden długi wyraz, ale Billy zdawał się nie być tego świadomy. Uśmiechnął się trochę nerwowo, znów sięgając dłonią karku. – To znaczy – ze m-m-mną i Amelią, oczywiście, ale – też ze mną, jako moja… No, z-z-ze mną – wyjaśnił koślawo, w istocie chyba niczego nie wyjaśniając. Przełknął ślinę, odwracając na moment spojrzenie, a potem zerkając na nią trochę niepewnie. – Bo bardzo bym chciał, żebyś p-p-poszła. Ze mną – dodał jeszcze, pewnie niepotrzebnie, później wreszcie milknąc – i wypuszczając powoli powietrze z płuc. Uśmiechnął się, trochę niezręcznie, ale też całkowicie szczerze – uśmiechem, który choć zaczął się w kącikach warg, to po chwili sięgnął również oczu, spoglądających na Hannah pytająco.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 5
'k6' : 5
Uniosła brew nieco, kiedy w udawanym niezadowoleniu spytał, czy na pewno to miała na myśli, co miała na myśli. Zadarła brodę wyżej z jakąś sadystyczną satysfakcją i spięła usta surowo. Nie, nie zamierzała mieć dla niego żadnej litości w tym względzie.
— Możesz zostać na noc. Mama przygotuje ci pokój Joego, na pewno się nie obrazi, jeśli zajmiesz jego łóżko.— Przechyliła głowę w bok. Zawsze to kilka minut cennego snu więcej. Istniało też duże prawdopodobieństwo, że w takiej sytuacji nie musiałby przygotować śniadania tylko dostałby najpyszniejszy omlet, jaki w życiu jadł. Prosto pod nos. — Ale tak, musiałbyś wstać przed świtem, a później założyć kalosze i ciepły sweter, by w zimny poranek przedzierać się przez las i podmokłe polany dla jakiegoś tam widoczku — mruknęła, uśmiechając się w końcu ciepło. Wiedziała, że tylko się naigrywał. I wiedziała, że nie musiałaby go zwlekać z łóżka siłą, był jednym z bardziej obowiązkowych i pracowitych czarodziejów jakich znała, a po przyjęciu zaproszenia nie kręciłby nosem i nie marudził. Nawet gdyby zrobił to tylko po to, by sprawić jej przyjemność, zrobiłby wszystko, by tego nie zauważyła.— Ale zapewniam cię, że jest tego wart.— Był. Obraz dzikiej przyrody o poranku, nawet mglistym i wilgotnym. Nawet zimnym i pozornie nieprzyjemnym. Kiedy więc zaproponował pojawienie się, uśmiechnęła się szeroko, triumfalnie, ledwie powstrzymując się przed klaśnięciem w dłonie — w końcu w jednej z nich trzymała lusterko. — Wspaniale. Za kilka dni? Wygospodarujesz dla mnie trochę czasu? — Uśmiechnęła się zadziornie i przechyliła głowę w bok. Zaraz potem jednak musiała spojrzeć pod nogi. Gałązki zaskrzypiały jej pod nogami, podobnie jak sucha trawa. Uchwyciła się pnia najbliższego drzewa, by zgrabnie minąć przeszkodę pod nogami w postaci kępy trawy i mchu, lusterko na chwilę uciekło z obrazem w stronę koron drzew, zaraz jednak obróciła je ku sobie, wtedy też rozległo się z drugiej strony jego pytanie. Spojrzała na niego poważnie i pokiwała głową jeszcze nim zdołała odpowiedzieć:
— Oczywiście. — I mówiła szczerze. Może to właśnie teraz podświadomie ściągała go tu, do chmurnej Szkocji właśnie z tego powodu, nie chcąc mówić wprost lub nie wiedząc, że był w tej chwili wszystkim, czego potrzebowała. Może to jego obecność, jego uśmiech i ciepła dłoń miały wywołać w niej poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Szybko w lśniącej tafli odnalazła jego spojrzenie. Pełne ciepła, troski, oddania. I była mu wdzięczna za to. I miała nadzieję, że o tym pamiętał.
— Skończysz z nim przed wiosną? Jak myślisz? Och — mruknęła, przypominając sobie tamtą drogę. Drogę, na którą dotarli ze szmaragdowego stawu. — Jakbym ci mogła pomóc w czymś to z przyjemnością. Nie zdążyłam ci też powiedzieć, ale mam dla ciebie cały sprzęt— przygryzła na moment wargę od środka. — Jeszcze pod koniec sierpnia wróciłam do sklepu, by go zabrać. Pomniejszyłam skrzynkę, by nie wzbudzać podejrzeń, ale to potrwa tylko chwilę i będziesz mógł zabrać ją do Oazy. — Pamiętała, wtedy spotkała jeszcze Jaydena w Błędnym Rycerzu, opowiedział jej o Pomonie. — Czy Jayden... Jak on...?— Jej myśli niespodziewanie stały się głośne, choć pozbawione ładu. Nie wiedziała jak sformułować to delikatne pytanie, by nie zabrzmieć płytko, nonszalancko. Na pewno to przeżył. Nie pytała o to wcześniej, ale teraz, kiedy przypomniała sobie o podróży i o tym, jaki smutek i tęsknotę widziała w jego twarzy, poczuła nieprzyjemne ukłucie. Dopiero kiedy Billy wspomniał o Amelii rozpromieniła się. Oczy pojaśniały, a drobne dołeczki pojawiły się tuż przy wargach.
— Jest cudowna. Cóż, nie da się ukryć, że córka to ci się udała, Billy. Ale może nie jestem zbyt obiektywna, po prostu wdała się w ciebie. — Przewróciła oczami teatralnie i się zaśmiała. Też ją uwielbiała. — Moja mama też ucieszyłaby się, gdybyś ją zabrał.— Wiedziała, że matce tego brakuje — bycia babcią; że wszystkie jej koleżanki już dawno nimi były. Nikt nie mógł jednak wiedzieć, że Jamie raczej nieprędko spełni swój obowiązek, Joe niezbyt się do niego spieszył i nic nie wskazywało na to, by to miało się zmienić. I ona ją po części zawiodła. Nie zamierzała o tym teraz myśleć, a tym bardziej truć Williamowi.
Irlandia — ta kraina była dla niej zupełnie nowa, ale odkąd portal zmienił swoją lokalizację mogła korzystać z jej uroków i poznawać bliskie mu tereny z przyjemnością. Nie dopytywała więcej, uznając, że musiał być w pobliżu. Myśli o ślubie trochę spędzały jej sen w powiek. Bała się, że wzięła na siebie zbyt duży obowiązek, ale chciała to zrobić i miała zamiar zrobić wszystko, by sprostać wyzwaniu.
— Będzie na pewno cudownie. Najważniejsze by goście dopisali.– Podejrzewała, że to liczyło się dla nich najbardziej; aby w tym dniu mogli czuć obecność ludzi, na których im zależało. Zatrzymała wzrok na tęczówkach Williama, w których — jak miała wrażenie — odbijało się jej własne niebo prześwitujące pomiędzy koronami drzew. Uśmiechnęła się powoli; tak, miał rację. — Kiedyś wydawało mi się, że w takich momentach ludzie instynktownie lgną do siebie. Że kieruje nimi potrzeba bliskości i bezpieczeństwa, którą odbiera wojna. Ale chyba nie. Ludzie się boją. Angażować, inwestować w relacje, które zaraz mogą się rozpaść. Które śmierć może podzielić. — I słyszała zewsząd, że podczas wojny nie ma czasu na miłość. Może inni mieli rację, może jej myśli były za mocno oderwane od rzeczywistości. — Bałbyś się? — spytała, uwieszając na nim spojrzenie. Może nie powinna go o to pytać. Zdawało jej się, że był zbyt zaangażowany na pracy, pomocy i wszystkich wkoło, by pomyśleć nad samym sobą. Tym czego pragnął i oczekiwał — a przynajmniej sprytnie uciekał od spojrzenia na siebie, wewnątrz siebie.
— Tajemnica? Organizujesz mu wieczór kawalerski?— Zwolniła kroku, zapatrzona w jego odbicie, ale i uspokojona zapewnieniem, że miał się pojawić. Na moment tylko oderwała spojrzenie, by rozeznać się w kierunku, który obrała, ale gdy zaczął coś kręcić zatrzymała się całkiem i przyjrzała mu uważnie. W pierwszej chwili nie zrozumiała za dobrze o co pytał, powiedział to tak szybko i niewyraźnie, że choć zupełnie nie zwracała uwagi na jego jąkanie i wyłapywała jego słowa i intencje bez trudu, tak teraz nie była pewna. Otwarła usta, by poprosić, by powtórzył, ale uczynił to sam w końcu. Serce zabiło jej w piersi szybciej. Milczała przez chwilę, obawiając się, że jednak źle go zrozumiała, może się przesłyszała. Przesłyszała, czy powiedział to naprawdę? Zaschło jej w gardle na moment, zapomniała też o tym, że nie wiedział, co siedzi w jej głowie, a ona powinna mu odpowiedzieć zanim się rozmyśli.
— Tak — odparła więc szybko — szybko, odkąd zdała sobie sprawę, że przeciąga to dziwne milczenie niepotrzebnie. — Z przyjemnością wybiorę się z tobą na to wesele — powtórzyła powoli, nie odrywając od niego oczu. Uśmiechnęła się szeroko. Miała ochotę usiąść, ale nie byłaby w stanie usiedzieć w miejscu. To było ważne. To było szczególne. I to coś oznaczało, prawda? Czy może wciąż za dużo o tym myślała? — Jako twoja...— podchwyciła jednak za chwilę i uniosła brew. — Hm? — Uśmiechnęła się zachęcająco, czując jak niej policzki pokrywają gorące rumieńce i o wcale nie spowodowane wiatrem lub chłodem szyczpmącym skórę.
— Możesz zostać na noc. Mama przygotuje ci pokój Joego, na pewno się nie obrazi, jeśli zajmiesz jego łóżko.— Przechyliła głowę w bok. Zawsze to kilka minut cennego snu więcej. Istniało też duże prawdopodobieństwo, że w takiej sytuacji nie musiałby przygotować śniadania tylko dostałby najpyszniejszy omlet, jaki w życiu jadł. Prosto pod nos. — Ale tak, musiałbyś wstać przed świtem, a później założyć kalosze i ciepły sweter, by w zimny poranek przedzierać się przez las i podmokłe polany dla jakiegoś tam widoczku — mruknęła, uśmiechając się w końcu ciepło. Wiedziała, że tylko się naigrywał. I wiedziała, że nie musiałaby go zwlekać z łóżka siłą, był jednym z bardziej obowiązkowych i pracowitych czarodziejów jakich znała, a po przyjęciu zaproszenia nie kręciłby nosem i nie marudził. Nawet gdyby zrobił to tylko po to, by sprawić jej przyjemność, zrobiłby wszystko, by tego nie zauważyła.— Ale zapewniam cię, że jest tego wart.— Był. Obraz dzikiej przyrody o poranku, nawet mglistym i wilgotnym. Nawet zimnym i pozornie nieprzyjemnym. Kiedy więc zaproponował pojawienie się, uśmiechnęła się szeroko, triumfalnie, ledwie powstrzymując się przed klaśnięciem w dłonie — w końcu w jednej z nich trzymała lusterko. — Wspaniale. Za kilka dni? Wygospodarujesz dla mnie trochę czasu? — Uśmiechnęła się zadziornie i przechyliła głowę w bok. Zaraz potem jednak musiała spojrzeć pod nogi. Gałązki zaskrzypiały jej pod nogami, podobnie jak sucha trawa. Uchwyciła się pnia najbliższego drzewa, by zgrabnie minąć przeszkodę pod nogami w postaci kępy trawy i mchu, lusterko na chwilę uciekło z obrazem w stronę koron drzew, zaraz jednak obróciła je ku sobie, wtedy też rozległo się z drugiej strony jego pytanie. Spojrzała na niego poważnie i pokiwała głową jeszcze nim zdołała odpowiedzieć:
— Oczywiście. — I mówiła szczerze. Może to właśnie teraz podświadomie ściągała go tu, do chmurnej Szkocji właśnie z tego powodu, nie chcąc mówić wprost lub nie wiedząc, że był w tej chwili wszystkim, czego potrzebowała. Może to jego obecność, jego uśmiech i ciepła dłoń miały wywołać w niej poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Szybko w lśniącej tafli odnalazła jego spojrzenie. Pełne ciepła, troski, oddania. I była mu wdzięczna za to. I miała nadzieję, że o tym pamiętał.
— Skończysz z nim przed wiosną? Jak myślisz? Och — mruknęła, przypominając sobie tamtą drogę. Drogę, na którą dotarli ze szmaragdowego stawu. — Jakbym ci mogła pomóc w czymś to z przyjemnością. Nie zdążyłam ci też powiedzieć, ale mam dla ciebie cały sprzęt— przygryzła na moment wargę od środka. — Jeszcze pod koniec sierpnia wróciłam do sklepu, by go zabrać. Pomniejszyłam skrzynkę, by nie wzbudzać podejrzeń, ale to potrwa tylko chwilę i będziesz mógł zabrać ją do Oazy. — Pamiętała, wtedy spotkała jeszcze Jaydena w Błędnym Rycerzu, opowiedział jej o Pomonie. — Czy Jayden... Jak on...?— Jej myśli niespodziewanie stały się głośne, choć pozbawione ładu. Nie wiedziała jak sformułować to delikatne pytanie, by nie zabrzmieć płytko, nonszalancko. Na pewno to przeżył. Nie pytała o to wcześniej, ale teraz, kiedy przypomniała sobie o podróży i o tym, jaki smutek i tęsknotę widziała w jego twarzy, poczuła nieprzyjemne ukłucie. Dopiero kiedy Billy wspomniał o Amelii rozpromieniła się. Oczy pojaśniały, a drobne dołeczki pojawiły się tuż przy wargach.
— Jest cudowna. Cóż, nie da się ukryć, że córka to ci się udała, Billy. Ale może nie jestem zbyt obiektywna, po prostu wdała się w ciebie. — Przewróciła oczami teatralnie i się zaśmiała. Też ją uwielbiała. — Moja mama też ucieszyłaby się, gdybyś ją zabrał.— Wiedziała, że matce tego brakuje — bycia babcią; że wszystkie jej koleżanki już dawno nimi były. Nikt nie mógł jednak wiedzieć, że Jamie raczej nieprędko spełni swój obowiązek, Joe niezbyt się do niego spieszył i nic nie wskazywało na to, by to miało się zmienić. I ona ją po części zawiodła. Nie zamierzała o tym teraz myśleć, a tym bardziej truć Williamowi.
Irlandia — ta kraina była dla niej zupełnie nowa, ale odkąd portal zmienił swoją lokalizację mogła korzystać z jej uroków i poznawać bliskie mu tereny z przyjemnością. Nie dopytywała więcej, uznając, że musiał być w pobliżu. Myśli o ślubie trochę spędzały jej sen w powiek. Bała się, że wzięła na siebie zbyt duży obowiązek, ale chciała to zrobić i miała zamiar zrobić wszystko, by sprostać wyzwaniu.
— Będzie na pewno cudownie. Najważniejsze by goście dopisali.– Podejrzewała, że to liczyło się dla nich najbardziej; aby w tym dniu mogli czuć obecność ludzi, na których im zależało. Zatrzymała wzrok na tęczówkach Williama, w których — jak miała wrażenie — odbijało się jej własne niebo prześwitujące pomiędzy koronami drzew. Uśmiechnęła się powoli; tak, miał rację. — Kiedyś wydawało mi się, że w takich momentach ludzie instynktownie lgną do siebie. Że kieruje nimi potrzeba bliskości i bezpieczeństwa, którą odbiera wojna. Ale chyba nie. Ludzie się boją. Angażować, inwestować w relacje, które zaraz mogą się rozpaść. Które śmierć może podzielić. — I słyszała zewsząd, że podczas wojny nie ma czasu na miłość. Może inni mieli rację, może jej myśli były za mocno oderwane od rzeczywistości. — Bałbyś się? — spytała, uwieszając na nim spojrzenie. Może nie powinna go o to pytać. Zdawało jej się, że był zbyt zaangażowany na pracy, pomocy i wszystkich wkoło, by pomyśleć nad samym sobą. Tym czego pragnął i oczekiwał — a przynajmniej sprytnie uciekał od spojrzenia na siebie, wewnątrz siebie.
— Tajemnica? Organizujesz mu wieczór kawalerski?— Zwolniła kroku, zapatrzona w jego odbicie, ale i uspokojona zapewnieniem, że miał się pojawić. Na moment tylko oderwała spojrzenie, by rozeznać się w kierunku, który obrała, ale gdy zaczął coś kręcić zatrzymała się całkiem i przyjrzała mu uważnie. W pierwszej chwili nie zrozumiała za dobrze o co pytał, powiedział to tak szybko i niewyraźnie, że choć zupełnie nie zwracała uwagi na jego jąkanie i wyłapywała jego słowa i intencje bez trudu, tak teraz nie była pewna. Otwarła usta, by poprosić, by powtórzył, ale uczynił to sam w końcu. Serce zabiło jej w piersi szybciej. Milczała przez chwilę, obawiając się, że jednak źle go zrozumiała, może się przesłyszała. Przesłyszała, czy powiedział to naprawdę? Zaschło jej w gardle na moment, zapomniała też o tym, że nie wiedział, co siedzi w jej głowie, a ona powinna mu odpowiedzieć zanim się rozmyśli.
— Tak — odparła więc szybko — szybko, odkąd zdała sobie sprawę, że przeciąga to dziwne milczenie niepotrzebnie. — Z przyjemnością wybiorę się z tobą na to wesele — powtórzyła powoli, nie odrywając od niego oczu. Uśmiechnęła się szeroko. Miała ochotę usiąść, ale nie byłaby w stanie usiedzieć w miejscu. To było ważne. To było szczególne. I to coś oznaczało, prawda? Czy może wciąż za dużo o tym myślała? — Jako twoja...— podchwyciła jednak za chwilę i uniosła brew. — Hm? — Uśmiechnęła się zachęcająco, czując jak niej policzki pokrywają gorące rumieńce i o wcale nie spowodowane wiatrem lub chłodem szyczpmącym skórę.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
The member 'Hannah Wright' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 5
'k6' : 5
Carrantoohill, Kerry
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia