Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata
Kuchnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tym pomieszczeniu znajduje się myślodsiewania
Kuchnia
Kuchnia po odbudowie stała się taka, jak kiedyś zapewne była i cała chata: niewielka, czysta, schludna, przytulna i utrzymana w jasnej kolorystyce, można rzec, że w typowo angielskim stylu. Zdecydowaną większość przestrzeni wypełnia pomalowany na ciepły, jasny kolor solidny, drewniany stół, otoczony wianuszkiem krzeseł - te jednak są ciemne i na pierwszy rzut oka widać, że pochodzą z dwóch niepełnych kompletów; razem tworzą jednak dość estetyczną całość. W kuchni znajduje się całe wyposażenie, które niezbędne jest do przygotowania posiłku. Szafki - zarówno wiszące jak i stojące - są w takim samym ciepłym, stonowanym kolorze co stół. Pierwsza z nich, znajdująca się przy drzwiach, mieści w sobie różnobarwne kubki. Każdy Zakonnik może znaleźć tam kubek opatrzony odrobinę koślawymi literami układającymi się w jego własne imię. Na drzwiach do malutkiej spiżarni przytwierdzone zostały haczyki, na których wiszą kolorowe ścierki kuchenne, niektóre z nich w dość fikuśne wzorki. Pod sufitem gdzieniegdzie przywieszone zostały suszące się zioła i kolorowe szkiełka, które wraz z zasłonami w kolorze przyjemnej dla oka żółci nadają kuchni domowej przytulności. Pomieszczenie oświetla zwisająca z jednej z sufitowych belek samotna lampa w kolorze butelkowej zieleni. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu. W
W tym pomieszczeniu znajduje się myślodsiewania
Udajmy, że to pokój gościnny, wieczór po Próbie, czyli 19 kwietnia.
- Należy ci się odpoczynek, kochany - zdanie, które wciąż dźwięczało w zbolałym umyśle, powtarzało się, niby wygrywana przez kogoś melodia. Uspokajająca i przypominająca o rzeczach szalenie ważnych, o prawdzie, o tym co winien robić i czego dokonał. Odległe i bliskie jednocześnie. Przeraźliwe ciepłe i tak samo zakazane. I chociaż w głowie tkwiła własnie bezkresna szamotanina pustki, skrawków wspomnień i pragnienia - był przekonany, że oto naznaczył swoją przyszłość. Droga była tylko jedna. A myśli mieszały się i wierciły w bólu, który nieustannie otulał ciało ciasną, całunową woalą. A jednak, mimo skotłowanych tabunów, które błądziły rzeczywistość z senna halucynacją, wiedział, co było prawdą. Pamiętał doskonale łagodne, chociaż wypełnione mocą słowa, które wpisały się w jestestwo Skamandera, niby dodatkowy organ, bez którego - nie mógłby już przeżyć. Gwardzista. Poświęcenie. I nieujawniona nikomu, głęboka rana w duszy, która miała uczynić go skałą. Czy uczyniła? Nie miała prawa wątpić, chociaż z chwilą, w której uchylił powieki, a nikły blask wpadający przez okno dotarł przekrwionych źrenic, poczuł narastające fale mdłości. To nic, że był wieczór, a porażający go blask należał do wschodzącego właśnie księżyca.
Samuel poruszył się z bolesnym wrażeniem, że przypadkowo, ktoś wrzucił go do obcego, paskudnie rozpadającego ciała. Ale było jego. Drżącą dłoń, którą uniósł z trudem do góry, przypominała bardziej lepiącą się od krwi masę. Rozsunął palce, czując jak skóra napina się a ciepła strużka wyznaczyła ścieżkę, aż do wnętrza ręki. Meliczny zapach krwi uderzył go z gwałtownością, która odebrała mu dech. A sama klatka piersiowa unosiła się niemiarowo, wolno, z chrapliwym, gardłowym tonem wydobywającym się z ust, jakby ktoś ułożył na nim wielki, kolczasty głaz.
Przekręcił głowę, by otrzymać kolejna, mdląca falę bólu, która rozrywała okolice szyi. Czarne włosy częściowo przykleiły się do karku, zlepione brunatną, skrzepniętą już posoką. Pamiętał już gdzie się znajdował. Co się stało. I najważniejsze - dlaczego.
Jego wybór. Jego ścieżka. Jego decyzja. Jego Poświęcenie. Jego Próba.
Nie było możliwym, by usłyszał tak miękkie i ciche kroki, ale drgnął w momencie, w którym do pomieszczenia weszła biel. Kot, który usiadł przed kanapa, na której leżał Samuel. Intensywna zieleń zwierzęcych tęczówkę wpatrywała się w aurora, który mrugał odruchowo, próbując złożyć w całość rozmazujący się obraz - Chyba...potrzebuję pomocy - chciał, by głos przeciął powietrze ze stwierdzeniem, które nie wiedzieć czemu - skierował ku stworzeniu. Nie orientował, czy kocur cokolwiek zrozumiał, czy zwyczajnie (po kociemu) zignorował ledwie wyszeptane słowa, ale przez kilka sekund jeszcze przyglądał się, jak po wysuniętym ręku Samuela spływa i opada kropla szkarłatu, po czym odwrócił się i wyszedł. I czy był to zbieg okoliczności, czy zwykła sposobność, na parapecie uchylonego okna pojawił się kto inny, a Filozof, ciemnopióra sówka, która świadczyła Skamanderowi usługi pocztowe. Chwiejnie uniósł się na łokciu, by gestem dłoni przywołać pergamin i piór, które leżało na stoliku obok, jakby czekając na wskazaną treść. Nie zastanawiał się długo, do kogo skierować krótką, koślawą w treści notkę. Ten jasnowłosy Aniołek mógł mu pomóc. Z momentem postawienia ostatnich liter i przekazania wiadomości w szponiaste, dziwnie delikatne jak na sówkę łapek - rzeczywistość zwyczajnie odmówiła mu bytności. Zapadła ciemność, z której znowu - wybudził go odgłos miękkich kroków. Tym razem zdecydowanie ludzkich. Serce Samuela poruszyło się kilkoma, niespokojnymi uderzeniami i nim otworzył powieki wydawało mu się, że wciąż śni, że jego Próba nadal trwa, a wampirza sylwetka rzuci się na niego, by zabić. Powtórnie.
Z ciężkim, chrapliwym oddechem spojrzał w mrok, z którego...wyłaniało się światło. Margo.
- Należy ci się odpoczynek, kochany - zdanie, które wciąż dźwięczało w zbolałym umyśle, powtarzało się, niby wygrywana przez kogoś melodia. Uspokajająca i przypominająca o rzeczach szalenie ważnych, o prawdzie, o tym co winien robić i czego dokonał. Odległe i bliskie jednocześnie. Przeraźliwe ciepłe i tak samo zakazane. I chociaż w głowie tkwiła własnie bezkresna szamotanina pustki, skrawków wspomnień i pragnienia - był przekonany, że oto naznaczył swoją przyszłość. Droga była tylko jedna. A myśli mieszały się i wierciły w bólu, który nieustannie otulał ciało ciasną, całunową woalą. A jednak, mimo skotłowanych tabunów, które błądziły rzeczywistość z senna halucynacją, wiedział, co było prawdą. Pamiętał doskonale łagodne, chociaż wypełnione mocą słowa, które wpisały się w jestestwo Skamandera, niby dodatkowy organ, bez którego - nie mógłby już przeżyć. Gwardzista. Poświęcenie. I nieujawniona nikomu, głęboka rana w duszy, która miała uczynić go skałą. Czy uczyniła? Nie miała prawa wątpić, chociaż z chwilą, w której uchylił powieki, a nikły blask wpadający przez okno dotarł przekrwionych źrenic, poczuł narastające fale mdłości. To nic, że był wieczór, a porażający go blask należał do wschodzącego właśnie księżyca.
Samuel poruszył się z bolesnym wrażeniem, że przypadkowo, ktoś wrzucił go do obcego, paskudnie rozpadającego ciała. Ale było jego. Drżącą dłoń, którą uniósł z trudem do góry, przypominała bardziej lepiącą się od krwi masę. Rozsunął palce, czując jak skóra napina się a ciepła strużka wyznaczyła ścieżkę, aż do wnętrza ręki. Meliczny zapach krwi uderzył go z gwałtownością, która odebrała mu dech. A sama klatka piersiowa unosiła się niemiarowo, wolno, z chrapliwym, gardłowym tonem wydobywającym się z ust, jakby ktoś ułożył na nim wielki, kolczasty głaz.
Przekręcił głowę, by otrzymać kolejna, mdląca falę bólu, która rozrywała okolice szyi. Czarne włosy częściowo przykleiły się do karku, zlepione brunatną, skrzepniętą już posoką. Pamiętał już gdzie się znajdował. Co się stało. I najważniejsze - dlaczego.
Jego wybór. Jego ścieżka. Jego decyzja. Jego Poświęcenie. Jego Próba.
Nie było możliwym, by usłyszał tak miękkie i ciche kroki, ale drgnął w momencie, w którym do pomieszczenia weszła biel. Kot, który usiadł przed kanapa, na której leżał Samuel. Intensywna zieleń zwierzęcych tęczówkę wpatrywała się w aurora, który mrugał odruchowo, próbując złożyć w całość rozmazujący się obraz - Chyba...potrzebuję pomocy - chciał, by głos przeciął powietrze ze stwierdzeniem, które nie wiedzieć czemu - skierował ku stworzeniu. Nie orientował, czy kocur cokolwiek zrozumiał, czy zwyczajnie (po kociemu) zignorował ledwie wyszeptane słowa, ale przez kilka sekund jeszcze przyglądał się, jak po wysuniętym ręku Samuela spływa i opada kropla szkarłatu, po czym odwrócił się i wyszedł. I czy był to zbieg okoliczności, czy zwykła sposobność, na parapecie uchylonego okna pojawił się kto inny, a Filozof, ciemnopióra sówka, która świadczyła Skamanderowi usługi pocztowe. Chwiejnie uniósł się na łokciu, by gestem dłoni przywołać pergamin i piór, które leżało na stoliku obok, jakby czekając na wskazaną treść. Nie zastanawiał się długo, do kogo skierować krótką, koślawą w treści notkę. Ten jasnowłosy Aniołek mógł mu pomóc. Z momentem postawienia ostatnich liter i przekazania wiadomości w szponiaste, dziwnie delikatne jak na sówkę łapek - rzeczywistość zwyczajnie odmówiła mu bytności. Zapadła ciemność, z której znowu - wybudził go odgłos miękkich kroków. Tym razem zdecydowanie ludzkich. Serce Samuela poruszyło się kilkoma, niespokojnymi uderzeniami i nim otworzył powieki wydawało mu się, że wciąż śni, że jego Próba nadal trwa, a wampirza sylwetka rzuci się na niego, by zabić. Powtórnie.
Z ciężkim, chrapliwym oddechem spojrzał w mrok, z którego...wyłaniało się światło. Margo.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Wnętrze chaty wydawało jej się nienaturalnie ciche, gdy wspinała się ostrożnie po prowadzących na poddasze schodkach. Rzadko przebywała tutaj o tak późnej porze; przywyknąwszy do odbijających się od ścian głosów Zakonników i dźwięków toczących się na dole dyskusji, czuła się odrobinę nieswojo w otoczeniu wypełniającej wszystkie kąty pustki. Wiedziała jednak, że tak naprawdę wcale nie była w kwaterze sama – lakoniczny list od Samuela (który zastał ją w trakcie przygotowywania się do snu, stąd jej jasne włosy znajdowały się w częściowym nieładzie) nie pozostawiał co do tego żadnych wątpliwości, kierując ją prosto w miejsce, w którym wszystko się zaczęło.
I w którym, najprawdopodobniej, miało się też zakończyć.
Znalazłszy się na szczycie schodów, przystanęła na moment, opierając się ramieniem o gipsową ściankę, przedzielającą niewielkie pomieszczenie na pół. Pamiętała, kiedy była tu po raz ostatni, chociaż świąteczne popołudnie wydawało jej się teraz odległe o całe lata. Proste łóżka zaścielały wtedy zielone wiązanki jemioły, przewiązane czerwono-złotymi wstążkami, które razem z Minnie rozwieszały wszędzie, gdzie tylko były w stanie je upchnąć, w powietrzu unosił się zimowy zapach igieł, a z piętra niżej dolatywały fałszywe nuty kolęd, wygrywanych przez kiepsko zaczarowane instrumenty. Dzisiaj po tym wszystkim nie pozostało już wiele; wyblakły nawet wspomnienia, przytłumione ciężką, łatwo wyczuwalną, rdzawą wonią krwi.
Odetchnęła cicho, na wszelki wypadek trzy razy stukając delikatnie w działową ściankę i dopiero potem się zza niej wychylając. Jej spojrzenie przez moment obejmowało maleńki pokoik, zanim zatrzymało się na leżącej na jednym z posłań postaci Samuela, nieco dłużej wędrując po najbardziej widocznych obrażeniach: wściekle czerwonych szramach po lewej stronie twarzy, zakrwawionych dłoniach i przedramionach, poszarpanej, poznaczonej krzepnącą czerwienią koszuli. Nie skrzywiła się, nie otworzyła ust z przerażeniem – ale tylko dlatego, że wiedziała już, czego się spodziewać, nadal mając w pamięci głębokie blizny Garry’ego i zakrwawioną, chwiejącą się formę Brendana. Zamiast tego jej blade usta rozciągnęły się w łagodnym uśmiechu; nie mogła pozwolić, żeby ogarnął ją strach i wątpliwości.
– Samuel – odezwała się cicho, żeby w jakiś sposób zaznaczyć swoją obecność, bo miała wrażenie, że auror, tkwiąc jeszcze w lekkim półśnie, nie do końca zdawał sobie sprawę, kim była. Starając się nie wykonywać niepotrzebnych, gwałtownych ruchów, wyciągnęła z płóciennej torby różdżkę, którą machnęła miękko w stronę pojedynczej lampy na ścianie; rozżarzyła się nieznacznie, wypełniając pomieszczenie ciepłym, choć niezbyt jasnym światłem. Nadal się nie spiesząc, pozwoliła, by świadomość powróciła do mężczyzny w naturalnym tempie – i dopiero później podeszła do jego łóżka, przysiadając na wolnej krawędzi. Sprężyny skrzypnęły niemal bezgłośnie, uginając się pod jej ciężarem. – Jak się czujesz? – zapytała, odganiając od siebie natarczywe poczucie deja vu. Którego, właściwie, należało się spodziewać; miała wrażenie, że przez ostatnie dni nie robiła nic innego poza składaniem w całość krwawiących, osłabionych bólem albo wymiotujących przyjaciół, co z jednej strony zaczynało powoli przypominać niekończącą się, syzyfową pracę, ale z drugiej było tak naprawdę jedyną rzeczą, która utrzymywała ją jeszcze w pionie. Świadomość, że była potrzebna, nie pozwalała jej się poddać, zmuszając do brnięcia dalej w przód, mimo że chwilami wydawało jej się, że ciężar odpowiedzialności i obaw wgniecie ją w ziemię, krusząc jej kręgosłup na pył.
I w którym, najprawdopodobniej, miało się też zakończyć.
Znalazłszy się na szczycie schodów, przystanęła na moment, opierając się ramieniem o gipsową ściankę, przedzielającą niewielkie pomieszczenie na pół. Pamiętała, kiedy była tu po raz ostatni, chociaż świąteczne popołudnie wydawało jej się teraz odległe o całe lata. Proste łóżka zaścielały wtedy zielone wiązanki jemioły, przewiązane czerwono-złotymi wstążkami, które razem z Minnie rozwieszały wszędzie, gdzie tylko były w stanie je upchnąć, w powietrzu unosił się zimowy zapach igieł, a z piętra niżej dolatywały fałszywe nuty kolęd, wygrywanych przez kiepsko zaczarowane instrumenty. Dzisiaj po tym wszystkim nie pozostało już wiele; wyblakły nawet wspomnienia, przytłumione ciężką, łatwo wyczuwalną, rdzawą wonią krwi.
Odetchnęła cicho, na wszelki wypadek trzy razy stukając delikatnie w działową ściankę i dopiero potem się zza niej wychylając. Jej spojrzenie przez moment obejmowało maleńki pokoik, zanim zatrzymało się na leżącej na jednym z posłań postaci Samuela, nieco dłużej wędrując po najbardziej widocznych obrażeniach: wściekle czerwonych szramach po lewej stronie twarzy, zakrwawionych dłoniach i przedramionach, poszarpanej, poznaczonej krzepnącą czerwienią koszuli. Nie skrzywiła się, nie otworzyła ust z przerażeniem – ale tylko dlatego, że wiedziała już, czego się spodziewać, nadal mając w pamięci głębokie blizny Garry’ego i zakrwawioną, chwiejącą się formę Brendana. Zamiast tego jej blade usta rozciągnęły się w łagodnym uśmiechu; nie mogła pozwolić, żeby ogarnął ją strach i wątpliwości.
– Samuel – odezwała się cicho, żeby w jakiś sposób zaznaczyć swoją obecność, bo miała wrażenie, że auror, tkwiąc jeszcze w lekkim półśnie, nie do końca zdawał sobie sprawę, kim była. Starając się nie wykonywać niepotrzebnych, gwałtownych ruchów, wyciągnęła z płóciennej torby różdżkę, którą machnęła miękko w stronę pojedynczej lampy na ścianie; rozżarzyła się nieznacznie, wypełniając pomieszczenie ciepłym, choć niezbyt jasnym światłem. Nadal się nie spiesząc, pozwoliła, by świadomość powróciła do mężczyzny w naturalnym tempie – i dopiero później podeszła do jego łóżka, przysiadając na wolnej krawędzi. Sprężyny skrzypnęły niemal bezgłośnie, uginając się pod jej ciężarem. – Jak się czujesz? – zapytała, odganiając od siebie natarczywe poczucie deja vu. Którego, właściwie, należało się spodziewać; miała wrażenie, że przez ostatnie dni nie robiła nic innego poza składaniem w całość krwawiących, osłabionych bólem albo wymiotujących przyjaciół, co z jednej strony zaczynało powoli przypominać niekończącą się, syzyfową pracę, ale z drugiej było tak naprawdę jedyną rzeczą, która utrzymywała ją jeszcze w pionie. Świadomość, że była potrzebna, nie pozwalała jej się poddać, zmuszając do brnięcia dalej w przód, mimo że chwilami wydawało jej się, że ciężar odpowiedzialności i obaw wgniecie ją w ziemię, krusząc jej kręgosłup na pył.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Cisza była niemożliwa. Może zapomniał czym była? Momenty przebudzenia kryły się w fali bólu, szarpiącego ciał, a nie otwierając oczu, miało się dzikie wrażenie, że nie ma miejsca bez rany. Ogniskowany w ostrych zrywach, rozlewał się wszędzie, zatrzymując w każdym, najmniejszym zakamarku, tworząc jego materialnej powłoki skorupę - kruszącą się i pękającą przy każdym poruszeniu. Niewyraźna myśl podsunęła mu obraz, który dawno temu widział w mugolskiej gazecie. Zdjęcie płaczącej krwawymi łzami rzeźby. Porównanie o tyle nietrafne, że plamy posoki płynęły z niezasklepionych ran i głębokich szram, jątrzących truciznę bólu. I słabość, ta lepiła się największa boleścią, przypominając, jak bardzo był teraz bezbronny. Zwykłe obrócenie głowy w kierunku niewyraźnego (czy prawdziwego?) szeptu przybierało ramy wyczynu.
Ciemność nie była łaskawa. Ani ta panująca wokół na jawie, ani lepka, wciągająca poza świadomość, topiąc od nowa, bez końca w sceny, które już widział. Chuda, szponiasta sylwetka, czająca się do skoku, by rozszarpać mu gardło, kobiece dłonie, które ryły paznokciami jego ramiona, gardłowy, niski głos czarnoksiężnika, który na jego oczach katował aurorkę, niewybaczalne zaklęcie, które zwijało jego ciało w konwulsjach szaleństwa i fala, niezmierzona mroku, tocząca Londyn, mieszanina krzyków, jęków, agonalnych wrzasków i świadomości, że ich świat, jego świat na zawsze miał się zmienić. Wojna, Ciemność, ta przerażająca, pożerająca jaśniejące drobiny światła i nadzieję - już rozpoczęła polowanie. A oni trwali w samym centrum. Na własne wezwanie.
Nie wiedziała jaka była pora, kiedy następujące po sobie błyski przekształciły się w realne widzenie. Stłumiony blask, odlegle oświetlał pomieszczenie, pokój, który wypełniały dwa zapachy - krwi i popiołu? I jeśli skołtuniona świadomość dopasowała obecność szkarłatu, to drugie wrażenie umykało, niknąć w jeszcze bardziej odległej, dziwnie znajomej melodii. Ukojenie.
Dźwięk własnego imienia brzmiał z bardzo daleka, ciepłe, pełne światła, którego rozpaczliwie potrzebował. Czuł się jak upiór, duch wołany podczas spirytystycznej sesji. Wołany do życia - Margie - znalazł imię, znalazł tożsamość i list, który lakonicznie naskrobał na pergaminie. Odwrócił głowę, szukając sylwetki, która niewyraźnym konturem rysowała się z daleka. Cienie umknęły, jak złodzieje chowając sie po katach, gdy pomieszczenie zajaśniało. Samuel przymknął powieki, czując jak blask wdziera się pod powieki, raniąc. Tylko przez chwilę. Odetchnął ciężką, niemal słysząc, jak coś chrapliwie chlupocze w płucach i chociaż było to w tym jednym momencie absurdalne, poranione wargi poruszyły się, unosząc poszarpany kącik - Uwierzysz... - dwa kolejne wdechy i fala mdłości, gdy spróbował przekręcić się w stronę kobiety - ...jeśli powiem, że nieźle? - obraz wciąż mu się rozmywał, a pulsujący, rozrywający i rozlewający sie ból atakował za każdym razem, gdy zdał się na wysiłek mówienia - chyba jeszcze nic mi nie odpadło, ale...dziękuję, że jesteś - kolejna próba poruszenia, otwierająca się rana, mdlący zapach krwi i twarz wykrzywiła się w grymasie bólu, którego nie zdołał ukryć.
Bazując początkowo na plamach jasności i cieniach, które w końcu ułożyły się w znajomy, delikatny profil kobiecej twarzy. I nie mógł sie oprzeć pierwszemu wrażeniu, gdy spotkał dawno temu Vance. Anioł. Brakowało jej tylko... - Gdzie zgubiłaś skrzydła? - odezwał się znowu nieprzytomnie, bo autentycznie miał wrażenie, że cała sylwetka ratowniczki jest zalana światłem, zupełnie innym od tego, które padło z lampy. To nic, że aureolą były jasne jak śnieg włosy, a osiadająca na ramionach, księżycowa poświata nadawała jej eterycznej aury. Za to on musiał przypominać demona, upiora, który wyrwał się z czeluści, po drodze tocząc zażarte walki, by ostatecznie został pozostawiony na pastwę śmierci. I prawie się zgadzało. Prawie.
Dziękuję
Ciemność nie była łaskawa. Ani ta panująca wokół na jawie, ani lepka, wciągająca poza świadomość, topiąc od nowa, bez końca w sceny, które już widział. Chuda, szponiasta sylwetka, czająca się do skoku, by rozszarpać mu gardło, kobiece dłonie, które ryły paznokciami jego ramiona, gardłowy, niski głos czarnoksiężnika, który na jego oczach katował aurorkę, niewybaczalne zaklęcie, które zwijało jego ciało w konwulsjach szaleństwa i fala, niezmierzona mroku, tocząca Londyn, mieszanina krzyków, jęków, agonalnych wrzasków i świadomości, że ich świat, jego świat na zawsze miał się zmienić. Wojna, Ciemność, ta przerażająca, pożerająca jaśniejące drobiny światła i nadzieję - już rozpoczęła polowanie. A oni trwali w samym centrum. Na własne wezwanie.
Nie wiedziała jaka była pora, kiedy następujące po sobie błyski przekształciły się w realne widzenie. Stłumiony blask, odlegle oświetlał pomieszczenie, pokój, który wypełniały dwa zapachy - krwi i popiołu? I jeśli skołtuniona świadomość dopasowała obecność szkarłatu, to drugie wrażenie umykało, niknąć w jeszcze bardziej odległej, dziwnie znajomej melodii. Ukojenie.
Dźwięk własnego imienia brzmiał z bardzo daleka, ciepłe, pełne światła, którego rozpaczliwie potrzebował. Czuł się jak upiór, duch wołany podczas spirytystycznej sesji. Wołany do życia - Margie - znalazł imię, znalazł tożsamość i list, który lakonicznie naskrobał na pergaminie. Odwrócił głowę, szukając sylwetki, która niewyraźnym konturem rysowała się z daleka. Cienie umknęły, jak złodzieje chowając sie po katach, gdy pomieszczenie zajaśniało. Samuel przymknął powieki, czując jak blask wdziera się pod powieki, raniąc. Tylko przez chwilę. Odetchnął ciężką, niemal słysząc, jak coś chrapliwie chlupocze w płucach i chociaż było to w tym jednym momencie absurdalne, poranione wargi poruszyły się, unosząc poszarpany kącik - Uwierzysz... - dwa kolejne wdechy i fala mdłości, gdy spróbował przekręcić się w stronę kobiety - ...jeśli powiem, że nieźle? - obraz wciąż mu się rozmywał, a pulsujący, rozrywający i rozlewający sie ból atakował za każdym razem, gdy zdał się na wysiłek mówienia - chyba jeszcze nic mi nie odpadło, ale...dziękuję, że jesteś - kolejna próba poruszenia, otwierająca się rana, mdlący zapach krwi i twarz wykrzywiła się w grymasie bólu, którego nie zdołał ukryć.
Bazując początkowo na plamach jasności i cieniach, które w końcu ułożyły się w znajomy, delikatny profil kobiecej twarzy. I nie mógł sie oprzeć pierwszemu wrażeniu, gdy spotkał dawno temu Vance. Anioł. Brakowało jej tylko... - Gdzie zgubiłaś skrzydła? - odezwał się znowu nieprzytomnie, bo autentycznie miał wrażenie, że cała sylwetka ratowniczki jest zalana światłem, zupełnie innym od tego, które padło z lampy. To nic, że aureolą były jasne jak śnieg włosy, a osiadająca na ramionach, księżycowa poświata nadawała jej eterycznej aury. Za to on musiał przypominać demona, upiora, który wyrwał się z czeluści, po drodze tocząc zażarte walki, by ostatecznie został pozostawiony na pastwę śmierci. I prawie się zgadzało. Prawie.
Dziękuję
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Było coś obcego w widoku zranionego mężczyzny, osłabionego ranami i przeżytym horrorem; choć w życiu widziała już wiele obrażeń – ofiary pogryzień, niszczących zaklęć, źle uwarzonych eliksirów i tysiąca innych wypadków, należały do jej codzienności – to nigdy jeszcze nie miała okazji oglądać w takim stanie Samuela. Zazwyczaj wyprostowany i dumnie stąpający, podręcznikowy przykład aurora, na prostym łóżku i w otoczeniu skołtunionej pościeli, wydawał się jakby zapadnięty w sobie, nawet jeżeli jego głos, osłabiony wycieńczeniem, wciąż pobrzmiewał wesołymi ognikami tańczącego na spierzchniętych wargach żartu. Uśmiechnęła się, słysząc pytanie, w oczywisty sposób retoryczne, i pokręciła głową z przerysowanym niedowierzaniem, nie starając się nawet ukryć ulgi, że mówił, oddychał i na nią patrzył. – Sprawdź – zobaczysz, co ci odpowiem – powiedziała, marszcząc jasne brwi w udawanym wyrazie dezaprobaty, mając nadzieję, że wyostrzony słuch łowcy czarnoksiężników nie wychwytywał pobrzmiewającego w jej głosie drżenia, przebijającego się przez pozorną lekkość. Nie była wystraszona – fasada opanowania i charakterystycznego dla niej spokoju nie zarysowała się obawą, niepewnością czy powątpiewaniem – ale coraz trudniej przychodziło jej ukrywanie zmęczenia. Ostatnie tygodnie, spędzone w nieustającym cieniu utraty kolejnych przyjaciół, nadwyrężyły znacznie jej wewnętrzną siłę i zdawało się, że zbliżała się powoli do krańców własnej wytrzymałości; choć przez to, że do tej pory jeszcze nie zdarzyło jej się ich osiągnąć, nie mogła być pewna.
Wyciągnęła dłoń, która nie dzierżyła różdżki, ledwie wyczuwalnie muskając palcami klatkę piersiową mężczyzny, polecając mu bezgłośnie, żeby się nie ruszał. – Jeszcze jest tutaj kluczowe, wyglądasz okropnie – przyznała bez złośliwości, ale za to z delikatną troską. Rysy twarzy jej złagodniały; nie potrafiła odgrywać surowości długo, zwłaszcza, gdy niedoszły sen wciąż jeszcze lekko sklejał jej powieki. – Nie ruszaj się – poleciła cicho, wyciągając różdżkę i kierując ją w stronę mężczyzny. – Subsisto Dolorem Maxima – wymruczała spokojnie, przez chwilę obserwując wędrówkę białawej poświaty, mieszającej się z wpadającym przez okno światłem księżyca. – To powinno uśmierzyć ból, przynajmniej na chwilę. Później powinieneś porządnie się wyspać – dodała, wiedząc doskonale, że tutaj potrzebne było znacznie więcej, niż zwyczajny sen. Czas, eliksiry, maści, zaklęcia wspomagające; lista ciągnęła się w nieskończoność, a wkrótce śladami Samuela mieli pójść kolejni.
Uniosła brwi w wyrazie zdziwienia, gdy z jego ust wypadło następne pytanie, po czym roześmiała się milcząco, bezgłośnie wydmuchując powietrze przez nos. Majaczył, musiał majaczyć; może powinna sprawdzić też, czy nie miał obrażeń na głowie? Może pod potarganymi, ciemnymi włosami kryły się siniaki, może powinna potraktować jego stan poważniej? Przyjrzała mu się dokładnie, nie odnajdując jednak innych alarmujących sygnałów; spojrzenie nie uciekało mu na boki, oczy wydawały się przytomne, tęczówki niezamglone; może jeszcze nie do końca wyrwał się z objęć snu. – Brak skrzydeł to raczej dobry znak. Oznacza, że jeszcze nie umarłeś… ani że ja nie padłam ofiarą jakiejś wyjątkowo nieudanej transmutacji – odpowiedziała, odchylając się lekko do tyłu. Podskórnie rozumiała, do czego odnosił się Samuel, ale nie chciała jeszcze dzisiaj wyprowadzać go z błędu. Bo tkwił w błędzie; daleko jej było do anioła, popełniała niewybaczalne pomyłki i błędy, ledwie kilka dni temu przykrymi słowami zraniła osobę, na której zależało jej najbardziej. Ale to nie były troski na teraz; teraz musiała skupić się na utrzymaniu przyjaciela w jednym kawałku. – Powiedz mi, które są najgorsze? – poprosiła, nie określając, o co dokładnie jej chodziło, ale jednocześnie wskazując na aurora: na krwawe ślady na przedramionach, na szramę na twarzy, szukając miejsca, którym powinna zająć się najpierw.
Wyciągnęła dłoń, która nie dzierżyła różdżki, ledwie wyczuwalnie muskając palcami klatkę piersiową mężczyzny, polecając mu bezgłośnie, żeby się nie ruszał. – Jeszcze jest tutaj kluczowe, wyglądasz okropnie – przyznała bez złośliwości, ale za to z delikatną troską. Rysy twarzy jej złagodniały; nie potrafiła odgrywać surowości długo, zwłaszcza, gdy niedoszły sen wciąż jeszcze lekko sklejał jej powieki. – Nie ruszaj się – poleciła cicho, wyciągając różdżkę i kierując ją w stronę mężczyzny. – Subsisto Dolorem Maxima – wymruczała spokojnie, przez chwilę obserwując wędrówkę białawej poświaty, mieszającej się z wpadającym przez okno światłem księżyca. – To powinno uśmierzyć ból, przynajmniej na chwilę. Później powinieneś porządnie się wyspać – dodała, wiedząc doskonale, że tutaj potrzebne było znacznie więcej, niż zwyczajny sen. Czas, eliksiry, maści, zaklęcia wspomagające; lista ciągnęła się w nieskończoność, a wkrótce śladami Samuela mieli pójść kolejni.
Uniosła brwi w wyrazie zdziwienia, gdy z jego ust wypadło następne pytanie, po czym roześmiała się milcząco, bezgłośnie wydmuchując powietrze przez nos. Majaczył, musiał majaczyć; może powinna sprawdzić też, czy nie miał obrażeń na głowie? Może pod potarganymi, ciemnymi włosami kryły się siniaki, może powinna potraktować jego stan poważniej? Przyjrzała mu się dokładnie, nie odnajdując jednak innych alarmujących sygnałów; spojrzenie nie uciekało mu na boki, oczy wydawały się przytomne, tęczówki niezamglone; może jeszcze nie do końca wyrwał się z objęć snu. – Brak skrzydeł to raczej dobry znak. Oznacza, że jeszcze nie umarłeś… ani że ja nie padłam ofiarą jakiejś wyjątkowo nieudanej transmutacji – odpowiedziała, odchylając się lekko do tyłu. Podskórnie rozumiała, do czego odnosił się Samuel, ale nie chciała jeszcze dzisiaj wyprowadzać go z błędu. Bo tkwił w błędzie; daleko jej było do anioła, popełniała niewybaczalne pomyłki i błędy, ledwie kilka dni temu przykrymi słowami zraniła osobę, na której zależało jej najbardziej. Ale to nie były troski na teraz; teraz musiała skupić się na utrzymaniu przyjaciela w jednym kawałku. – Powiedz mi, które są najgorsze? – poprosiła, nie określając, o co dokładnie jej chodziło, ale jednocześnie wskazując na aurora: na krwawe ślady na przedramionach, na szramę na twarzy, szukając miejsca, którym powinna zająć się najpierw.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie było czasu na koniec. Absurdalne stwierdzenie obijało się pod czaszką Samuela, jak dzwon, którego dźwięk, raz za razem rozbrzmiewał w pustce. Nie było czasu na koniec - na koniec dla niego. Nawet jeśli jakaś jego część rozpaczliwie pragnęła zerwać się z uwięzi, zatopić w bezdennej ciemności pozbawionej koszmarów, upiornych obrazów, wykrzywionych twarzy, wycia, rozdzierającego wichrowe powietrze. Nie, nie mógł sobie pozwolić na koniec. Wybór zbyt prosty, zbyt łaskawy, kończący dręczącą bólem perspektywę życia. Ważniejszym było jednak to, że Samuel już nie potrafiłby się zawahać. Wiedział po co i dlaczego żyje. Cel jasny, płynący z cichą melodią, jak krwią w żyłach. Pieść feniksa. Ta sama, którą słyszał w śnie ze słowami Dumbledore'a. Ta sama, cicha, chociaż bezsprzecznie wyczuwalna, która towarzysza mu później podczas pierwszego zebrania nowych członków. Ta sama, która zalała go światłem podczas Próby, na sam koniec. I w końcu, ta sama, której odległe tony nadal rejestrował. Jakby wciąż widział gdzieś obok siedzącego na podwyższeniu feniksa. Stworzenia jednak nie było. Nie fizycznie. Objawiał się inaczej. W cichym, łagodny, chociaż pewnym głosie ratowniczki.
Z obrazem malowanym cieniami i światłem, przyszedł i dotyk. Nigdy nie zaprzeczyłby delikatności kobiecych dłoni. A lekkie muśnięcie, które czuł na piersi, rozżarzyło się płomieniem, wyraźniej przypominając o wciąż otwartych ranach.
Był wdzięczny - w tych jasnych przebłyskach zrozumienia - że nie dostrzegał w spojrzeniu litości. Tej pełnej słabości i przestrachu. Wystarczyło, że sam czuł się złamany, rozerwany na strzępy i złożony na nowo. Nie pojmował tej nowej, zdruzgotanej formy, pełnej szram, tętniących ran i bólu. Był skałą. O tym wiedział i tego próbował rozpaczliwie się trzymać. Nawet jeśli czuł coś skrajnie odwrotnego - To... jeszcze dobrze - nigdy tak mocno nienawidził zapachu krwi. Własnej krwi. Uderzała ciężkim, mdłym uderzeniem, zmuszającym ciało do niekontrolowanych skurczy. Wstrzymał rzężący oddech, gdy płomień - nie tak bolesny, jak początkowo przypuszczał - popłynął od różdżki Margie. Kaszlnął cicho wypuszczając powietrze na nowo, czując, jak w ustach zbiera mu się znowu krew. Ale ból - zelżał. Zdał sobie sprawę w momencie, gdy niemożliwie - w podobnym stanie - napięte mięśnie, rozluźniły sie - Wystarczy, żebym...nie zwariował - gdy ból przestał dotkliwie poruszać zmysły, odezwała się słabość, ciemnością przysłaniając widok raz za razem. A miejsca, które najbardziej promieniowały, teraz odczuwał, jak pergaminowe nakrycia, które ktoś dokleił mu do ciała. Nieprzyjemne, swędzące, jednocześnie napięte i ciągnące niewidzialne nitki, na których zostały przytwierdzone.
Głowa opadła bardziej na ramię, a płomień o drugiej stronie ponownie zakleił szyję. Stróżka czerwieni popłynęła dalej - Słyszałem - przymkną oczy, mając wrażenie, ze powieki kleją się do siebie w krzepnącej mazi - że te anioły to potężne istoty - czy nie tak mówiła o nich Gabrielle?. Poruszył wargami, wyczuwając silniejsze szarpniecie przy szczęce i głębokiej ranie, która siała zniszczenie na szyi. Tam rozerwała tętnicę bestia - że nie mają nic wspólnego z...wyobrażeniami - nie wiedział dlaczego tak bardzo uczepił się wspomnienia i wizji, jaka przylgnęła do jasnowłosej kobiety. Składała się z pozorów, wrażeń eterycznej, dobrotliwej nimfy. A kryła coś o wiele więcej. Jak anioły, o których słyszał, o jasnych skrzydłach, o mocy skrytej pod jaśniejącą powłoką. Opiekunka. Stróż. Czy tak to brzmiało? - Gaby....mówiła, że każdy ma swojego Stróża - zmarszczył brwi szukając zrozumienia, które nieustannie umykało.
Nie wiedział ile chwil minęło, gdy otworzył oczy - Chyba... szyja - do tej pory nie odwracał głowy, chociaż próba odsłonięcia poszarpanej rany graniczyła z jakimś karkołomnym wyczynem.
Z obrazem malowanym cieniami i światłem, przyszedł i dotyk. Nigdy nie zaprzeczyłby delikatności kobiecych dłoni. A lekkie muśnięcie, które czuł na piersi, rozżarzyło się płomieniem, wyraźniej przypominając o wciąż otwartych ranach.
Był wdzięczny - w tych jasnych przebłyskach zrozumienia - że nie dostrzegał w spojrzeniu litości. Tej pełnej słabości i przestrachu. Wystarczyło, że sam czuł się złamany, rozerwany na strzępy i złożony na nowo. Nie pojmował tej nowej, zdruzgotanej formy, pełnej szram, tętniących ran i bólu. Był skałą. O tym wiedział i tego próbował rozpaczliwie się trzymać. Nawet jeśli czuł coś skrajnie odwrotnego - To... jeszcze dobrze - nigdy tak mocno nienawidził zapachu krwi. Własnej krwi. Uderzała ciężkim, mdłym uderzeniem, zmuszającym ciało do niekontrolowanych skurczy. Wstrzymał rzężący oddech, gdy płomień - nie tak bolesny, jak początkowo przypuszczał - popłynął od różdżki Margie. Kaszlnął cicho wypuszczając powietrze na nowo, czując, jak w ustach zbiera mu się znowu krew. Ale ból - zelżał. Zdał sobie sprawę w momencie, gdy niemożliwie - w podobnym stanie - napięte mięśnie, rozluźniły sie - Wystarczy, żebym...nie zwariował - gdy ból przestał dotkliwie poruszać zmysły, odezwała się słabość, ciemnością przysłaniając widok raz za razem. A miejsca, które najbardziej promieniowały, teraz odczuwał, jak pergaminowe nakrycia, które ktoś dokleił mu do ciała. Nieprzyjemne, swędzące, jednocześnie napięte i ciągnące niewidzialne nitki, na których zostały przytwierdzone.
Głowa opadła bardziej na ramię, a płomień o drugiej stronie ponownie zakleił szyję. Stróżka czerwieni popłynęła dalej - Słyszałem - przymkną oczy, mając wrażenie, ze powieki kleją się do siebie w krzepnącej mazi - że te anioły to potężne istoty - czy nie tak mówiła o nich Gabrielle?. Poruszył wargami, wyczuwając silniejsze szarpniecie przy szczęce i głębokiej ranie, która siała zniszczenie na szyi. Tam rozerwała tętnicę bestia - że nie mają nic wspólnego z...wyobrażeniami - nie wiedział dlaczego tak bardzo uczepił się wspomnienia i wizji, jaka przylgnęła do jasnowłosej kobiety. Składała się z pozorów, wrażeń eterycznej, dobrotliwej nimfy. A kryła coś o wiele więcej. Jak anioły, o których słyszał, o jasnych skrzydłach, o mocy skrytej pod jaśniejącą powłoką. Opiekunka. Stróż. Czy tak to brzmiało? - Gaby....mówiła, że każdy ma swojego Stróża - zmarszczył brwi szukając zrozumienia, które nieustannie umykało.
Nie wiedział ile chwil minęło, gdy otworzył oczy - Chyba... szyja - do tej pory nie odwracał głowy, chociaż próba odsłonięcia poszarpanej rany graniczyła z jakimś karkołomnym wyczynem.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Nie czuła litości, nie wobec niego; żal, może, ale nie ze względu na rany, które była w stanie dostrzec gołym okiem. Wiedziała doskonale, że te były tylko powierzchowne; zasklepią się, zabliźnią, stając się wkrótce jedynie milczącą pamiątką po wydarzeniach dzisiejszej nocy; wydarzeniach zbyt strasznych, by miała odwagę o nie pytać i zbyt ważnych, by Samuel mógł jej o nich opowiedzieć. Właśnie tego mu współczuła, tej zamykającej usta samotności, w prawie namacalny, widoczny sposób oddzielającej go od reszty świata. A przynajmniej widoczny dla niej; nie po raz pierwszy w końcu stykała się z ludźmi, którzy doświadczyli rzeczy tak okropnych, że zmieniło ich to na zawsze, obarczając ich ramiona ciężarem, którego nikt oprócz nich – nawet przy najlepszych intencjach – nie był w stanie zrozumieć. Ten brak zrozumienia niejednokrotnie wpędzał w szaleństwo, wykrzywiał charakter, wysysał szczęście z otoczenia, aż wydawało się, że pozostał jedynie mrok, chłód i nic więcej.
Uśmiechnęła się ciepło. Samuela nie miało to spotkać; nie na jej warcie.
Rozluźniła się nieznacznie widząc, jak odpręża się pod działaniem zaklęcia przeciwbólowego, przez moment obserwując umykające z mięśni napięcie. Żałowała, że nie mogła odebrać mu również tego innego bólu, gorszego, ogniskującego zazwyczaj gdzieś za mostkiem i promieniującego wprost do umęczonego umysłu. Może gdyby tak niepostrzeżenie wynieść z Munga eliksir słodkiego snu?.. Ale nie chciała go zostawiać, dopóki był przytomny, żeby nie skazywać go na nierozproszone niczym wariacje przesiąkniętych cierpieniem myśli. – Z rana postaram się jakoś bardziej temu zaradzić, obiecuję – powiedziała cicho; jej pojawienie się w środku nocy na oddziale mogłoby wzbudzić niepotrzebne podejrzenia, ale jutro nikt nie powinien zwrócić na nią specjalnej uwagi. Gdyby czuła się odrobinę pewniej, może nawet przekupiłaby Samuela, żeby udał się tam razem z nią – coś jej mówiło jednak, że skonfrontowany z perspektywą pobytu w szpitalu, odnalazłby nagle w sobie dodatkowe siły, żeby zaprotestować; był już wystarczająco wykończony.
Zmarszczyła jasne brwi, gdy odwrócił głowę, zawieszając spojrzenie na rozoranej szyi zanim jeszcze o niej wspomniał. Przez jej rysy przemknęło zmartwienie, które bardzo szybko zamaskowała jednak naturalną łagodnością, przypominając sobie twardo, że najgorsze już minęło – i że nic nie miało prawa już mu się stać. Przynajmniej nie dziś wieczorem. – Niesamowicie potężne – przytaknęła, delikatnie przenosząc ciężar własnego ciała i nachylając się nad sączącą się raną. Podejrzewała, że została już właściwie odkażona, ale nigdy nie można było być zbyt pewnym. – Purus – mruknęła cicho, nie dotykając poszarpanej krawędzi, a jedynie zbliżając do niej różdżkę. – Twój też musiał cię dzisiaj pilnować, skoro wyszedłeś z tego – wskazała na szyję – niemal bez szwanku. – Niemal bez szwanku było określeniem stanowczo optymistycznym, ale pozwoliła sobie na to małe nagięcie prawdy bez wyrzutów sumienia. – Nie ruszaj się przez sekundę – poprosiła, ponownie przykładając koniec różdżki do zmasakrowanego fragmentu ciała. – Curatio Vulnera Horribilis – wyszeptała melodyjnie, skupiając całą uwagę na ranie i obserwując, jak posłusznie się zasklepia. Wiedziała, że miała pozostawić po sobie bliznę, ale wątpiła, żeby jej obecność jakoś mocno zmartwiła Samuela.
Odchyliła się z powrotem do tyłu, oddając mężczyźnie naruszoną przestrzeń osobistą. Nie musiała pytać, żeby rozumieć, że nie miał pozostać przytomny długo; dostrzegała coraz mocniej ciążące mu powieki oraz zdawała sobie sprawę, że bez szarpiącego zmysłami bólu, powinien zapaść za moment w głęboki sen. Miała nadzieję, że bez snów. – Gaby? – podchwyciła, zginając jedną nogę w kolanie i podciągając je pod brodę. Póki co nigdzie się nie wybierała.
Uśmiechnęła się ciepło. Samuela nie miało to spotkać; nie na jej warcie.
Rozluźniła się nieznacznie widząc, jak odpręża się pod działaniem zaklęcia przeciwbólowego, przez moment obserwując umykające z mięśni napięcie. Żałowała, że nie mogła odebrać mu również tego innego bólu, gorszego, ogniskującego zazwyczaj gdzieś za mostkiem i promieniującego wprost do umęczonego umysłu. Może gdyby tak niepostrzeżenie wynieść z Munga eliksir słodkiego snu?.. Ale nie chciała go zostawiać, dopóki był przytomny, żeby nie skazywać go na nierozproszone niczym wariacje przesiąkniętych cierpieniem myśli. – Z rana postaram się jakoś bardziej temu zaradzić, obiecuję – powiedziała cicho; jej pojawienie się w środku nocy na oddziale mogłoby wzbudzić niepotrzebne podejrzenia, ale jutro nikt nie powinien zwrócić na nią specjalnej uwagi. Gdyby czuła się odrobinę pewniej, może nawet przekupiłaby Samuela, żeby udał się tam razem z nią – coś jej mówiło jednak, że skonfrontowany z perspektywą pobytu w szpitalu, odnalazłby nagle w sobie dodatkowe siły, żeby zaprotestować; był już wystarczająco wykończony.
Zmarszczyła jasne brwi, gdy odwrócił głowę, zawieszając spojrzenie na rozoranej szyi zanim jeszcze o niej wspomniał. Przez jej rysy przemknęło zmartwienie, które bardzo szybko zamaskowała jednak naturalną łagodnością, przypominając sobie twardo, że najgorsze już minęło – i że nic nie miało prawa już mu się stać. Przynajmniej nie dziś wieczorem. – Niesamowicie potężne – przytaknęła, delikatnie przenosząc ciężar własnego ciała i nachylając się nad sączącą się raną. Podejrzewała, że została już właściwie odkażona, ale nigdy nie można było być zbyt pewnym. – Purus – mruknęła cicho, nie dotykając poszarpanej krawędzi, a jedynie zbliżając do niej różdżkę. – Twój też musiał cię dzisiaj pilnować, skoro wyszedłeś z tego – wskazała na szyję – niemal bez szwanku. – Niemal bez szwanku było określeniem stanowczo optymistycznym, ale pozwoliła sobie na to małe nagięcie prawdy bez wyrzutów sumienia. – Nie ruszaj się przez sekundę – poprosiła, ponownie przykładając koniec różdżki do zmasakrowanego fragmentu ciała. – Curatio Vulnera Horribilis – wyszeptała melodyjnie, skupiając całą uwagę na ranie i obserwując, jak posłusznie się zasklepia. Wiedziała, że miała pozostawić po sobie bliznę, ale wątpiła, żeby jej obecność jakoś mocno zmartwiła Samuela.
Odchyliła się z powrotem do tyłu, oddając mężczyźnie naruszoną przestrzeń osobistą. Nie musiała pytać, żeby rozumieć, że nie miał pozostać przytomny długo; dostrzegała coraz mocniej ciążące mu powieki oraz zdawała sobie sprawę, że bez szarpiącego zmysłami bólu, powinien zapaść za moment w głęboki sen. Miała nadzieję, że bez snów. – Gaby? – podchwyciła, zginając jedną nogę w kolanie i podciągając je pod brodę. Póki co nigdzie się nie wybierała.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Spokój był obcym tworzywem. Jawił się, jako odległy, szczelnie zamknięty fragment przeszłości, do którego dostęp stracił. A wbrew temu, uosobienie pochylało się nad nim z bladymi dłońmi, z różdżką i światłem, które raz za razem wnikało w ciało, promieniując ciepłem. Tym gorącym, jakby wypalającym spotykaną ciemność, jak i delikatnie jarzącym i sklepiającym poszarpane brzegi ran. I nie chciał patrzeć na proces, który miała przed oczami Margie. Nie dlatego, że się bał, czy brzydził. Odpowiedź była banalna. Nigdy nie przypuszczał, że kiedyś rzeczywistość zastanie go tak przeraźliwie słabym. Pewność, na której polegał, zmysły, umiejętności, siła - wszystko to gięło się i upadało na kolana, zostawiając go pozbawionym niemal wszystkiego. Spękana skorupa tykającego na nowo zegara. Każda ze złączonych cząstek zdawało się przeczyć drgającym impulsom bólu, jak cienkim, pajęczym nitkom, na których chwiejnie zlepiono każdy fragment nietuzinkowej układanki. Jego ciało. Upodlone i złamane po wielokroć. Ale tak miało być. Po to, by powstał na nowo, odmieniony. Chrzest ognia - bez ognia.
Gdy był sam, ciemność zdawała sie tłoczyć wokół, jak dziki zwierz zwabiony krwawiąca ofiarą. Cienie poruszały się na ścianach i wnikały pod powieki, zatrzaskując każdą próbę utrzymania warty. Ciemność wygrywała. I ta prawda powinna była zgnieść wolę silniej, niż toczący się z góry kamień. Wprost do przepaści. Było jednak inaczej. To, co nazywali mrokiem, czeluścią macek czarnej magii z taka łatwością utożsamiana z nocą. Pora łowów i łowców, polujących drapieżników. Koszmarów. Śmierci. I w tłumie szczerzących się groźnie przymiotów, ginął gdzieś spokój. Sen. Odpoczynek. Gdzie były? Ile wieków trzeba było, by nocna poświata kojarzona była tylko ze złem? W końcu, ona przyszła nocą. Z cieniem pod powiekami i sennością tańcząca na rzęsach, jak krople rosy na trawie. W ciemności wyłaniało się światło - Margie? - imię płynnie opadło na spękane wargi. W kącikach wciąż krzepła krew nadając każdemu poruszeniu mdły smak szkarłatu - Dziękowałem ci już? - nie był pewien, czy nie usłyszał jej zapewnienia, czy nagła myśl wytrąciła go z kontekstu, który cicho prowadzili. Słowa, które zmuszały umęczony umysł do działania, umykając raz za razem chwytającej go ciężkości.
Odwrócenie głowy było trudne, ale gdy oparł rozorany polaczek o poplamiony brzeg kanapy, zawiesił spojrzenie na jednym punkcie. Pojedynczy promień, który zataczał dziwny taniec na ścianie i gnał na powrót do pochylającej się kobiety. Może był to blask z różdżki, a może coś, czego Samuel nie potrafił objąć zrozumieniem - Nie pamiętam, czy tam był - świadomość zdawała się igrać z aurorem. Przez kilka sekund wskazując jasno i wyraźnie obraz, który chciał przekazać, by potem urwać się, jak gwałtownie przebudzony ze snu i już nie wiedział, co chciał powiedzieć. Pamiętał demony, ale żadnego anioła. ten, przyszedł dopiero teraz. czy aby na pewno? Do kogo należał cichy, kojący głos, który usłyszał tuz po przebudzeniu? - Nawet, gdybym chciał... - prędzej by go spetryfikowała, niż pozwoliła na protest.
Szarpnięcie w okolicach szyi zamroczyło. Samuel rozchylił usta i zamknął je w tej samej chwili, gdy zrozumiał, że magia znowu łączyła to, co rozerwały kły bestii. Odetchnął ciężko, ale pierwszy raz głęboko, nie czując dziwnej dziury, jakby powietrze było rzadkie i mdliste.
Zamknął oczy, gdy imię poruszyło usta. To samo, które przed momentem sam wypowiedział - Moja Gabrielle... - urwał, otwierając gwałtownie powieki, wybudzony i paskudnie świadomy o kim mówił - Przekręcił ostrożnie głowę, by mieć na widoku siedzącą na podłodze ratowniczkę - Przepraszam - napięta struna w gardle zadrżała - Lepiej mnie dziś nie słuchać - konfrontacja ze skrzącymi się szarością i błękitem źrenicami. W półmroku wydawały się jeszcze bardziej jasne, przenikliwe, jakby za chwilę miała przebić się przez skamnderową zasłonę i odkryć tajemnicę, która tak rozpaczliwie starał się ukryć.
Gdy był sam, ciemność zdawała sie tłoczyć wokół, jak dziki zwierz zwabiony krwawiąca ofiarą. Cienie poruszały się na ścianach i wnikały pod powieki, zatrzaskując każdą próbę utrzymania warty. Ciemność wygrywała. I ta prawda powinna była zgnieść wolę silniej, niż toczący się z góry kamień. Wprost do przepaści. Było jednak inaczej. To, co nazywali mrokiem, czeluścią macek czarnej magii z taka łatwością utożsamiana z nocą. Pora łowów i łowców, polujących drapieżników. Koszmarów. Śmierci. I w tłumie szczerzących się groźnie przymiotów, ginął gdzieś spokój. Sen. Odpoczynek. Gdzie były? Ile wieków trzeba było, by nocna poświata kojarzona była tylko ze złem? W końcu, ona przyszła nocą. Z cieniem pod powiekami i sennością tańcząca na rzęsach, jak krople rosy na trawie. W ciemności wyłaniało się światło - Margie? - imię płynnie opadło na spękane wargi. W kącikach wciąż krzepła krew nadając każdemu poruszeniu mdły smak szkarłatu - Dziękowałem ci już? - nie był pewien, czy nie usłyszał jej zapewnienia, czy nagła myśl wytrąciła go z kontekstu, który cicho prowadzili. Słowa, które zmuszały umęczony umysł do działania, umykając raz za razem chwytającej go ciężkości.
Odwrócenie głowy było trudne, ale gdy oparł rozorany polaczek o poplamiony brzeg kanapy, zawiesił spojrzenie na jednym punkcie. Pojedynczy promień, który zataczał dziwny taniec na ścianie i gnał na powrót do pochylającej się kobiety. Może był to blask z różdżki, a może coś, czego Samuel nie potrafił objąć zrozumieniem - Nie pamiętam, czy tam był - świadomość zdawała się igrać z aurorem. Przez kilka sekund wskazując jasno i wyraźnie obraz, który chciał przekazać, by potem urwać się, jak gwałtownie przebudzony ze snu i już nie wiedział, co chciał powiedzieć. Pamiętał demony, ale żadnego anioła. ten, przyszedł dopiero teraz. czy aby na pewno? Do kogo należał cichy, kojący głos, który usłyszał tuz po przebudzeniu? - Nawet, gdybym chciał... - prędzej by go spetryfikowała, niż pozwoliła na protest.
Szarpnięcie w okolicach szyi zamroczyło. Samuel rozchylił usta i zamknął je w tej samej chwili, gdy zrozumiał, że magia znowu łączyła to, co rozerwały kły bestii. Odetchnął ciężko, ale pierwszy raz głęboko, nie czując dziwnej dziury, jakby powietrze było rzadkie i mdliste.
Zamknął oczy, gdy imię poruszyło usta. To samo, które przed momentem sam wypowiedział - Moja Gabrielle... - urwał, otwierając gwałtownie powieki, wybudzony i paskudnie świadomy o kim mówił - Przekręcił ostrożnie głowę, by mieć na widoku siedzącą na podłodze ratowniczkę - Przepraszam - napięta struna w gardle zadrżała - Lepiej mnie dziś nie słuchać - konfrontacja ze skrzącymi się szarością i błękitem źrenicami. W półmroku wydawały się jeszcze bardziej jasne, przenikliwe, jakby za chwilę miała przebić się przez skamnderową zasłonę i odkryć tajemnicę, która tak rozpaczliwie starał się ukryć.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Ostatnio zmieniony przez Samuel Skamander dnia 09.02.18 20:58, w całości zmieniany 1 raz
Starała się tego nie zauważać: fantomowej ciemności, czepiającej się krawędzi słów, wypowiadanych z trudem, ciężko, nierówno; chrapliwego oddechu, przypominającego żmudną walkę o każdy skrawek powietrza; smutku i strachu, którymi podszyły się oczy o nienaturalnie rozszerzonych źrenicach; obezwładniającego zmęczenia, chowającego się w zbyt głębokich półokręgach pod dolnymi powiekami. Pełna premedytacji ignorancja nigdy jednak nie wychodziła jej najlepiej; nie, kiedy sama czuła coraz mocniej ciążące na ramionach troski, ani gdy mimo wewnętrznych protestów, nie potrafiła już nie widzieć tysiąca cieni, które zaległy tłumnie na jej nieskazitelnej, niegdyś wypełnionej światłem rzeczywistości. Z jednej strony chciała się przed tym bronić; jej pierwotną, podstawową reakcją, było zaciśnięcie powiek i zatkanie uszu, albo uśmiechanie się na przekór i powtarzanie sobie – i innym – że wszystko będzie dobrze. Ale wszystko nie miało być dobrze; mogło być lepiej, owszem, walczyli o to, żeby było – ale poprzedni stan świata został zniszczony na dobre, gdy groby przysypano ziemią, a nadzieję skruszył żal; Garrett miał rację, rany miały pozostawić blizny, nieważne, jak silne nie byłyby jej zaklęcia. Nawet te płytkie, nawet te drobne.
Margie?
Cichy głos bez problemu wyciągnął ją z powrotem na powierzchnię plątaniny myśli, w której zatapiała się ostatnimi dniami coraz częściej; zamrugała, odnajdując wzrokiem twarz Samuela, czekając, aż teraźniejszość ponownie się wyostrzy. Cienie nie zniknęły, ale jakby się przerzedziły; rozgonione nieznacznie obecnością drugiej osoby. Uśmiechnęła się, widząc, że miał się odrobinę lepiej; może nie do końca, ale przynajmniej zasklepiła się paskudna rana na szyi, która skutecznie odciągała uwagę od całej reszty. – Jestem tutaj – przypomniała, momentami niezupełnie przekonana, że on także był tutaj z nią; były chwile, w których jego spojrzenie umykało gdzieś w dal, i miała wrażenie, że patrzył na coś, czego nie była w stanie zobaczyć; coś tak odległego, że istniało już tylko w jego własnych wspomnieniach.
Zaśmiała się cicho, niemal bezgłośnie wydmuchując powietrze przez nos; bardziej rozbawione westchnięcie, niż prawdziwy śmiech – ale ten wydawał jej się nie na miejscu; zbyt głośne dźwięki mogłyby skruszyć tę delikatną ciszę, unoszącą się dookoła niczym ochronne zaklęcie. – Nie masz za co mi dziękować – odpowiedziała, bo tak naprawdę nie potrzebowała wdzięczności; potrzebowała jedynie świadomości, że do czegoś się przydała, że jej działania przyniosły różnicę. Nieistotne, jak niewielką. – Zresztą, na twoim miejscu zaczekałabym z podziękowaniami. Wciąż wyglądasz okropnie – dodała bez złośliwości, unosząc wyżej jasne brwi w wymownym wyrazie, w którym było jednak mniej beztroski, niż na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać. Nie czuła się beztrosko; do tego było jej niemożliwie wręcz daleko.
Milczała przez chwilę, uważnie wsłuchując się w pourywane skrawki zdań, ale nie komentując ich w żaden sposób, ani nie nalegając na rozwinięcie. Dostrzegała coraz bardziej rozmywającą się świadomość mężczyzny i wiedziała, że dzieliły go zaledwie minuty od odpłynięcia w niebyt; mówiło jej o tym zarówno przeczucie, jak i lata doświadczenia. Nie popędzała go jednak, zwyczajnie będąc, dopóki z jego ust nie wydobyło się imię. Ważne, tak wywnioskowała z subtelnej zmiany barwy głosu i przeprosin, które nadeszły zaraz potem. Zawahała się przez moment, odruchowo wyciągając przed siebie dłoń i zanim zdążyła się powstrzymać, opuszki jasnych palców dotknęły lekko męskiego policzka, w geście przepełnionym głównie troską, pozbawionym za to dwuznaczności. – Jeżeli nie chcesz o niej opowiadać, nie musisz – powiedziała cicho, wiedząc, że słowa i tak dotrą do jego uszu. – Ale jeżeli chcesz, to jestem tu i słucham – dodała, uśmiechając się. To jedno była w stanie dla niego zrobić.
Margie?
Cichy głos bez problemu wyciągnął ją z powrotem na powierzchnię plątaniny myśli, w której zatapiała się ostatnimi dniami coraz częściej; zamrugała, odnajdując wzrokiem twarz Samuela, czekając, aż teraźniejszość ponownie się wyostrzy. Cienie nie zniknęły, ale jakby się przerzedziły; rozgonione nieznacznie obecnością drugiej osoby. Uśmiechnęła się, widząc, że miał się odrobinę lepiej; może nie do końca, ale przynajmniej zasklepiła się paskudna rana na szyi, która skutecznie odciągała uwagę od całej reszty. – Jestem tutaj – przypomniała, momentami niezupełnie przekonana, że on także był tutaj z nią; były chwile, w których jego spojrzenie umykało gdzieś w dal, i miała wrażenie, że patrzył na coś, czego nie była w stanie zobaczyć; coś tak odległego, że istniało już tylko w jego własnych wspomnieniach.
Zaśmiała się cicho, niemal bezgłośnie wydmuchując powietrze przez nos; bardziej rozbawione westchnięcie, niż prawdziwy śmiech – ale ten wydawał jej się nie na miejscu; zbyt głośne dźwięki mogłyby skruszyć tę delikatną ciszę, unoszącą się dookoła niczym ochronne zaklęcie. – Nie masz za co mi dziękować – odpowiedziała, bo tak naprawdę nie potrzebowała wdzięczności; potrzebowała jedynie świadomości, że do czegoś się przydała, że jej działania przyniosły różnicę. Nieistotne, jak niewielką. – Zresztą, na twoim miejscu zaczekałabym z podziękowaniami. Wciąż wyglądasz okropnie – dodała bez złośliwości, unosząc wyżej jasne brwi w wymownym wyrazie, w którym było jednak mniej beztroski, niż na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać. Nie czuła się beztrosko; do tego było jej niemożliwie wręcz daleko.
Milczała przez chwilę, uważnie wsłuchując się w pourywane skrawki zdań, ale nie komentując ich w żaden sposób, ani nie nalegając na rozwinięcie. Dostrzegała coraz bardziej rozmywającą się świadomość mężczyzny i wiedziała, że dzieliły go zaledwie minuty od odpłynięcia w niebyt; mówiło jej o tym zarówno przeczucie, jak i lata doświadczenia. Nie popędzała go jednak, zwyczajnie będąc, dopóki z jego ust nie wydobyło się imię. Ważne, tak wywnioskowała z subtelnej zmiany barwy głosu i przeprosin, które nadeszły zaraz potem. Zawahała się przez moment, odruchowo wyciągając przed siebie dłoń i zanim zdążyła się powstrzymać, opuszki jasnych palców dotknęły lekko męskiego policzka, w geście przepełnionym głównie troską, pozbawionym za to dwuznaczności. – Jeżeli nie chcesz o niej opowiadać, nie musisz – powiedziała cicho, wiedząc, że słowa i tak dotrą do jego uszu. – Ale jeżeli chcesz, to jestem tu i słucham – dodała, uśmiechając się. To jedno była w stanie dla niego zrobić.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Śmierć miała prawdopodobnie kroczyć tuż obok, przy ramieniu Skamandera. Nie był tylko pewien, czy miała być mu upiorną przyjaciółką, czy zdradliwą kochanką. Kuszącą, na kilka chwil otaczająca go zachłannymi ramionami, by w ostatniej chwili odepchnąć. Nieuzasadniona tęsknota kazała mu wierzyć, że został oszukany. W końcu mroczna kochanka była blisko, zostawiając go jednak. Czy z niechęcią oddała go w objęcia jasnych palców i władanie leczniczej magii? Jeszcze kilka minut wcześniej (czy czas jeszcze wtedy istniał, poza otaczającą go ciemnością?) pragnął zamknąć oczy, nie otwierając ich już więcej. Ale uparta, drażniąca iskra umykająca uchwyceniu nie pozwalała mu na sen. Ten krótki, urwany, wyrwany za każdym razem przeraźliwym wyciem atakującej bestii lub odwrotnie, cichym, znajomym głosem kobiety, którą kiedyś? kochał.
Z chwiejnego półsnu, tego lepkiego, bolesnego, pełnego koszmarów, wyrywała go obecność. W urywkach świadomości rozpoznawał blade oblicze i jasne włosy, które tak niecodziennie jaśniały w nikły blasku rozświetlonym magią - Margie - powtórzył, jakby zapomniał, że jeszcze przed chwilą wypowiadał imię, które miękko zaległo na języku. Z ulgą, że mrok nie nazywał go samotnością - Jesteś - powtórzył wolno, znacząc każdą sylabą nieuchwytnym pytaniem. Prośbą? Ile razy widzieć już musiała złamaną siłę, siłę, którą miała podnosić. Siłę, która miała ją chronić. Siłę, która chwiejnie klękała przed drobnymi dłońmi, milcząco prosząc o ukojenie. Naprawę - Może powinienem przeprosić - zabawne zdanie, nawet jeśli śmiech był ostatnim, co mógłby teraz oferować. I dla niej i dla siebie. Spękane usta poruszały się wolno, z niepodobną mu niepewnością. Jakby zaklęte klątwą, której zdjąć nie umiał. Jeszcze. Nigdy?
Język był nieprzyjemnie suchy, boleśnie poruszając się za każdym razem, gdy zaplatał nowe słowa, jak nietuzinkowa fala piasku - Chyba dobrze. To znaczy, że jeszcze tu jestem - nie zniknął, nie pochłonęły go zdradzieckie fale mdłego od bólu snu, głos skutecznie wyciągał go z odmętów poruszanych koszmarami ciemności. Tylko gdzie było to "tu"?
Ciemność naprężyła się, jak membrana w skrzypcach artysty. Zwiastowała zmianę, przyklejając coraz więcej klejących się od niebytu nitek. Wołając, jak głos z przeszłość, który przekazywał sekret. Albo kłamstwo. A jedno imię, który burzyło świadomość, to porywało go przerażeniem, że mówił więcej, albo uciszając, rozmazując obraz wpatrzonych w niego źrenic.
Dotyk przyszedł nieoczekiwany, ale oddech wyrównał się, odczytując łaskotanie na policzku, jak ciepło w mroźną noc. Tylko przez moment utrzymywał ślepia wpatrzone w jaśniejące lica kobiety. Dłoń ciężko podniosła się do góry, zginając w łokciu, by finalnie ułożyć palce na smukłym ramieniu - Już jej nie ma - usta poruszyły się i zamarły, nie kończąc zdania, jeśli takowe miało jeszcze ich sens. Sine kręgi pod powiekami przysłonił cień, a obraz rozlał się w krajobraz plam, głosów i wrażeń, zwijających się ostatecznie w nieprzenikniony mrok. Ręka bezwładnie opadła. Tym razem, pustka, pozbawiona koszmarów niosła ukojenie.
Dziękuję Margie.
| zt
Z chwiejnego półsnu, tego lepkiego, bolesnego, pełnego koszmarów, wyrywała go obecność. W urywkach świadomości rozpoznawał blade oblicze i jasne włosy, które tak niecodziennie jaśniały w nikły blasku rozświetlonym magią - Margie - powtórzył, jakby zapomniał, że jeszcze przed chwilą wypowiadał imię, które miękko zaległo na języku. Z ulgą, że mrok nie nazywał go samotnością - Jesteś - powtórzył wolno, znacząc każdą sylabą nieuchwytnym pytaniem. Prośbą? Ile razy widzieć już musiała złamaną siłę, siłę, którą miała podnosić. Siłę, która miała ją chronić. Siłę, która chwiejnie klękała przed drobnymi dłońmi, milcząco prosząc o ukojenie. Naprawę - Może powinienem przeprosić - zabawne zdanie, nawet jeśli śmiech był ostatnim, co mógłby teraz oferować. I dla niej i dla siebie. Spękane usta poruszały się wolno, z niepodobną mu niepewnością. Jakby zaklęte klątwą, której zdjąć nie umiał. Jeszcze. Nigdy?
Język był nieprzyjemnie suchy, boleśnie poruszając się za każdym razem, gdy zaplatał nowe słowa, jak nietuzinkowa fala piasku - Chyba dobrze. To znaczy, że jeszcze tu jestem - nie zniknął, nie pochłonęły go zdradzieckie fale mdłego od bólu snu, głos skutecznie wyciągał go z odmętów poruszanych koszmarami ciemności. Tylko gdzie było to "tu"?
Ciemność naprężyła się, jak membrana w skrzypcach artysty. Zwiastowała zmianę, przyklejając coraz więcej klejących się od niebytu nitek. Wołając, jak głos z przeszłość, który przekazywał sekret. Albo kłamstwo. A jedno imię, który burzyło świadomość, to porywało go przerażeniem, że mówił więcej, albo uciszając, rozmazując obraz wpatrzonych w niego źrenic.
Dotyk przyszedł nieoczekiwany, ale oddech wyrównał się, odczytując łaskotanie na policzku, jak ciepło w mroźną noc. Tylko przez moment utrzymywał ślepia wpatrzone w jaśniejące lica kobiety. Dłoń ciężko podniosła się do góry, zginając w łokciu, by finalnie ułożyć palce na smukłym ramieniu - Już jej nie ma - usta poruszyły się i zamarły, nie kończąc zdania, jeśli takowe miało jeszcze ich sens. Sine kręgi pod powiekami przysłonił cień, a obraz rozlał się w krajobraz plam, głosów i wrażeń, zwijających się ostatecznie w nieprzenikniony mrok. Ręka bezwładnie opadła. Tym razem, pustka, pozbawiona koszmarów niosła ukojenie.
Dziękuję Margie.
| zt
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Śmierć już dawno przestała być jej obca. Spotykała się z nią niemal codziennie; odwieczna i milcząca, wyglądała na nią zza ukrytych w poparzonych twarzach źrenic, zawisała w oczekiwaniu nad ofiarami rozszczepień, nachylała się chciwie ku dotkniętym chorobami czarodziejom. Kiedyś sama jej obecność ją przerażała; groźna i potężna, kojarzyła jej się ze stalowoszarymi falami, połykającymi rybackie statki, z przesyconą zapachem popiołu, zbombardowaną wioską, z ciężką wonią ziemi, którą przysypano dziecięcą trumienkę. Wtedy nie potrafiła z nią pertraktować, leczniczymi zaklęciami i kojącymi słowami przekonując ją, że jeszcze nie nadszedł jej czas; dzisiaj tamte chwile należały już do przeszłości, a Margaux, patrząc w oczy śmierci, czuła się prawie, jakby witała się z dobrą znajomą.
Widziała, jak kościste palce wypuszczają Samuela z miękkich objęć, tak naprawdę bardziej muskając poznaczoną ranami skórę, niż prawdziwie po nią sięgając. Nie miał umrzeć, nie dzisiaj; chociaż jego rany z całą pewnością należały do poważnych, to większość tych najgorszych została zasklepiona, zanim pojawiła się w chacie. Zastanawiała się mgliście, czy to naprawdę medyczna pomoc była tym, czego szukał auror, czy może bardziej we znaki dawała mu się przerażająca, oblepiająca samotność, tym dotkliwsza, kiedy balansowało się na granicy między odwagą, a rozpaczą. Jakiekolwiek nie byłyby jego motywy, dla niej nie było to istotne; pomoc można było nieść na więcej sposobów, niż tylko wymachując różdżką.
Widziała, jak świadomość przelewa mu się między palcami, a słowa stają ociężałe, powolne, mniej zrozumiałe. Nie poruszyła się jednak, nie zmieniając pozycji, ani nie wstając, a zwyczajnie uśmiechając się krzepiąco, nawet jeżeli nie była pewna, czy Samuel w ogóle ją widział. – Za co chciałbyś mnie przepraszać? – zapytała, unosząc wyżej jasne brwi, bo naprawdę nie rozumiała; nie zrobił przecież niczego złego, wprost przeciwnie – zaledwie godziny wcześniej podjął najbardziej altruistyczną i wymagającą poświęcenia decyzję, o jakiej była w stanie pomyśleć. To ona powinna była mu dziękować; bez względu na to, jak bardzo na jego widok krajało jej się serce.
Nie spodziewała się tego, ale lekki dotyk na jej ramieniu, podniósł ją na duchu, zalewając ciepłem przemarznięte myśli. Uśmiechnęła się, tym razem smutno, bez problemu wyłapując wiadomość, kryjącą się pod zaimkami i niedopowiedzeniami. Nie odpowiedziała mu już, dostrzegając coraz mocniej opadające powieki; zaczęła za to nucić – cicho, niewyraźnie, ledwie słyszalnie, odtwarzając zasłyszaną jako dziecko melodię, która utulała ją do snu zawsze wtedy, gdy młody organizm trawiła choroba. Jej piosenka nie miała słów, jedynie najeżone przypadkowymi zafałszowaniami dźwięki, być może jednak nie było to ważne; a może Samuel wcale jej nie słyszał, odpłynąwszy już zbyt daleko od krawędzi świadomości.
Zaczekała aż jego powieki zamkną się zupełnie, a oddech pogłębi się i wyrówna, i dopiero wtedy delikatnie wysupłała dłoń z bezwładnych palców, ostrożnie podnosząc się z łóżka. Ruszyła do drzwi, prowadzących na schody, po drodze zawahała się jednak, zatrzymując się w pół kroku. Obejrzała się przez ramię, na dłuższą chwilę zawieszając spojrzenie na nieprzytomnym mężczyźnie, po czym wróciła do pomieszczenia, tym razem siadając jednak na drugim z bliźniaczych posłań. Jej ręce zacisnęły się na kocu w kratę, który owinęła wokół siebie, opierając się wygodnie o ścianę za jej plecami. Nawet nie wiedziała, w którym momencie sen zmorzył i ją.
| zt <3
Widziała, jak kościste palce wypuszczają Samuela z miękkich objęć, tak naprawdę bardziej muskając poznaczoną ranami skórę, niż prawdziwie po nią sięgając. Nie miał umrzeć, nie dzisiaj; chociaż jego rany z całą pewnością należały do poważnych, to większość tych najgorszych została zasklepiona, zanim pojawiła się w chacie. Zastanawiała się mgliście, czy to naprawdę medyczna pomoc była tym, czego szukał auror, czy może bardziej we znaki dawała mu się przerażająca, oblepiająca samotność, tym dotkliwsza, kiedy balansowało się na granicy między odwagą, a rozpaczą. Jakiekolwiek nie byłyby jego motywy, dla niej nie było to istotne; pomoc można było nieść na więcej sposobów, niż tylko wymachując różdżką.
Widziała, jak świadomość przelewa mu się między palcami, a słowa stają ociężałe, powolne, mniej zrozumiałe. Nie poruszyła się jednak, nie zmieniając pozycji, ani nie wstając, a zwyczajnie uśmiechając się krzepiąco, nawet jeżeli nie była pewna, czy Samuel w ogóle ją widział. – Za co chciałbyś mnie przepraszać? – zapytała, unosząc wyżej jasne brwi, bo naprawdę nie rozumiała; nie zrobił przecież niczego złego, wprost przeciwnie – zaledwie godziny wcześniej podjął najbardziej altruistyczną i wymagającą poświęcenia decyzję, o jakiej była w stanie pomyśleć. To ona powinna była mu dziękować; bez względu na to, jak bardzo na jego widok krajało jej się serce.
Nie spodziewała się tego, ale lekki dotyk na jej ramieniu, podniósł ją na duchu, zalewając ciepłem przemarznięte myśli. Uśmiechnęła się, tym razem smutno, bez problemu wyłapując wiadomość, kryjącą się pod zaimkami i niedopowiedzeniami. Nie odpowiedziała mu już, dostrzegając coraz mocniej opadające powieki; zaczęła za to nucić – cicho, niewyraźnie, ledwie słyszalnie, odtwarzając zasłyszaną jako dziecko melodię, która utulała ją do snu zawsze wtedy, gdy młody organizm trawiła choroba. Jej piosenka nie miała słów, jedynie najeżone przypadkowymi zafałszowaniami dźwięki, być może jednak nie było to ważne; a może Samuel wcale jej nie słyszał, odpłynąwszy już zbyt daleko od krawędzi świadomości.
Zaczekała aż jego powieki zamkną się zupełnie, a oddech pogłębi się i wyrówna, i dopiero wtedy delikatnie wysupłała dłoń z bezwładnych palców, ostrożnie podnosząc się z łóżka. Ruszyła do drzwi, prowadzących na schody, po drodze zawahała się jednak, zatrzymując się w pół kroku. Obejrzała się przez ramię, na dłuższą chwilę zawieszając spojrzenie na nieprzytomnym mężczyźnie, po czym wróciła do pomieszczenia, tym razem siadając jednak na drugim z bliźniaczych posłań. Jej ręce zacisnęły się na kocu w kratę, który owinęła wokół siebie, opierając się wygodnie o ścianę za jej plecami. Nawet nie wiedziała, w którym momencie sen zmorzył i ją.
| zt <3
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
|22.06.1956r
Było coraz lepiej. Stara Chata nabierała dawnego blasku jeśli można tak to ująć. A ujmując to odrobinkę mniej poetycko, zaczynała powoli znów wyglądać bardziej jak miejsce niż jak wspomnienie wybuchu, a to już coś.
Przez chwilę miał wrażenie, że jest coraz spokojniej. Być może dzięki temu, że pogoda powoli dochodziła do jakotakiej normy, być może też dzięki temu jak powoli Stara Chata wylęgała z gruzów. Zerknął w stronę schodów którymi nie tak dawno zajmował się razem z nowo poznanym - jak się okazało - Norwegiem, wyglądały już jak na jego oko całkiem nieźle.
- Najwięcej chyba zostało na poddaszu. - stwierdził, zerkając na towarzysza, kiedy skończył już swoją opowieść o wypadzie na spotkanie z gnomami które przyniosły mu talent do stepowania, który niestety już zniknął, jednak Bertie postanowił że musi się tego nauczyć czy z gnomią pomocą, czy bez niej. Szli tutaj już od dłuższego czasu, w którym jadaczka Bertiego naturalnym trybem nie pozostawała zamknięta na dłużej niż wypowiedź przyjaciela, ewentualnie plus kilka sekund by się upewnić, że ten nie ma nic do dodania.
Ostatecznie dawno się nie widzieli, wiele się wydarzyło - wiele złego, jednak to co złe nie jest warte rozpamiętywania, najlepiej zamknąć to w pudła i schować, bo spalić się tego już niestety nie da. I nawet jeśli myśli Bertiego czasami odbiegały ku bardziej przykrym torom, dość szybko je naprostowywał swoją wiarą w to, że ostatecznie wszystko skończy się dobrze. Nie ma innej opcji.
- Część już tam ktoś zrobił, ale trzeba skończyć podłogi. No, jest jeszcze tynkowanie chyba wszędzie dookoła więc pozostawię ci wybór. - dodał, kiedy stanęli na miejscu. Wszystko co potrzebne do wszystkiego już tu było, czekało ukryte w piwnicy, bo i nikt kto swoje rzeczy przynosił nie miał ochoty dźwigać ich w kółko tam i z powrotem.
Spojrzał na Becketta, by ten podjął decyzję, sam mógł zajmować się dosłownie wszystkim od tynkowania przez machanie młotkiem po docinanie desek. W sumie nabrał już jakiejśtam wprawy, nawet przy niektórych próbach nie potrzebował już pomocy medycznej.
Było coraz lepiej. Stara Chata nabierała dawnego blasku jeśli można tak to ująć. A ujmując to odrobinkę mniej poetycko, zaczynała powoli znów wyglądać bardziej jak miejsce niż jak wspomnienie wybuchu, a to już coś.
Przez chwilę miał wrażenie, że jest coraz spokojniej. Być może dzięki temu, że pogoda powoli dochodziła do jakotakiej normy, być może też dzięki temu jak powoli Stara Chata wylęgała z gruzów. Zerknął w stronę schodów którymi nie tak dawno zajmował się razem z nowo poznanym - jak się okazało - Norwegiem, wyglądały już jak na jego oko całkiem nieźle.
- Najwięcej chyba zostało na poddaszu. - stwierdził, zerkając na towarzysza, kiedy skończył już swoją opowieść o wypadzie na spotkanie z gnomami które przyniosły mu talent do stepowania, który niestety już zniknął, jednak Bertie postanowił że musi się tego nauczyć czy z gnomią pomocą, czy bez niej. Szli tutaj już od dłuższego czasu, w którym jadaczka Bertiego naturalnym trybem nie pozostawała zamknięta na dłużej niż wypowiedź przyjaciela, ewentualnie plus kilka sekund by się upewnić, że ten nie ma nic do dodania.
Ostatecznie dawno się nie widzieli, wiele się wydarzyło - wiele złego, jednak to co złe nie jest warte rozpamiętywania, najlepiej zamknąć to w pudła i schować, bo spalić się tego już niestety nie da. I nawet jeśli myśli Bertiego czasami odbiegały ku bardziej przykrym torom, dość szybko je naprostowywał swoją wiarą w to, że ostatecznie wszystko skończy się dobrze. Nie ma innej opcji.
- Część już tam ktoś zrobił, ale trzeba skończyć podłogi. No, jest jeszcze tynkowanie chyba wszędzie dookoła więc pozostawię ci wybór. - dodał, kiedy stanęli na miejscu. Wszystko co potrzebne do wszystkiego już tu było, czekało ukryte w piwnicy, bo i nikt kto swoje rzeczy przynosił nie miał ochoty dźwigać ich w kółko tam i z powrotem.
Spojrzał na Becketta, by ten podjął decyzję, sam mógł zajmować się dosłownie wszystkim od tynkowania przez machanie młotkiem po docinanie desek. W sumie nabrał już jakiejśtam wprawy, nawet przy niektórych próbach nie potrzebował już pomocy medycznej.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Przychodził tu jakkolwiek nieco sceptycznie nastawiony; pomimo kieszeni wypchanych zawczasu mugolskimi plastrami i kawałkami płóciennych bandaży, które zdołał znaleźć gdzieś w panującym w mieszkaniu nieznośnym chaosie, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że żadna liczba środków opatrunkowych nie była wystarczająca przy pracach remontowych z Bottem. Tym młodszym, rzecz jasna; gdyby przyszło mu piłować deski w obecności Matta, zapewne musiałby się martwić raczej o swoje, niż o jego życie.
Marszcząc lekko brwi w wyrazie skupienia, próbował usilnie nadążyć za potokiem słów, wylewającym się obficie z ust przyjaciela; mimo starań pozostawał nieco zagubiony gdzieś między opowieścią o nowych koncepcjach słodyczy w Słodkiej Próżności, a gnomami przenoszącymi magiczny talent do stepowania. Chociaż nie do końca potrafił pojąć mglisty sens wyłaniający się z jego wypowiedzi, słuchanie znajomej paplaniny mimo wszystko przywoływała na jego usta uśmiech. Nieważne, jak mroczne były czasy i jak ponure okoliczności, Bertie Bott miał pozostać tym samym radosnym, energicznym, przyjacielskim i niemiłosiernie gadatliwym Bertiem Bottem.
Pochłonięty słuchaniem historii o gnomach, nie zauważył, kiedy nagle wyrosła przed nim porzucona przez kogoś deska; potknął się z hukiem i runął do przodu, pospiesznie machając ramionami, przebierając stopami i finalnie z ulgą utrzymując się na nogach. Lata balansowania na zawieszoną metry nad ziemią cyrkowej linie przydawały się w najmniej spodziewanych momentach. Ukłonił się krzywo, niezgrabnie, szczerząc zęby w uśmiechu.
-Założę, że Twoje gnomy nie nauczyły Cię stepować w takim stylu- Parsknął z rozbawieniem, wzrokiem przesuwając po wnętrzu chaty. Być może nazwa zakonu odcisnęła na nich piętno przeznaczenia i jak feniks mieli odrodzić się z popiołu; pozostawało jednak pytanie, jak wielu z nich musiało spłonąć w drodze ku nowej przyszłości.- Ale nie martw się, chętnie udzielę Ci kilku lekcji.
Beztrosko wsadził dłonie do kieszeni i szybkim krokiem obszedł pomieszczenie, z namysłem przyglądając się nadmiernie surowemu jeszcze wykończeniu.
-Tynkowanie brzmi jak coś, co trudniej będzie nam zepsuć- Oświadczył w końcu uroczyście, zamaszyście obracając się na pięcie i niedbale podwijając rękawy ciemnego swetra, które lata świetności miał już dawno za sobą.- Masz ze sobą narzędzia? I, na Merlina, postaraj się nie poobcinać sobie wszystkich palców, bo jestem naprawdę kiepski w zaklęcia lecznicze.
Wyszczerzył się w uśmiechu, lekko kiwając się na piętach i z zapałem postukując dłonią w ścianę.
Marszcząc lekko brwi w wyrazie skupienia, próbował usilnie nadążyć za potokiem słów, wylewającym się obficie z ust przyjaciela; mimo starań pozostawał nieco zagubiony gdzieś między opowieścią o nowych koncepcjach słodyczy w Słodkiej Próżności, a gnomami przenoszącymi magiczny talent do stepowania. Chociaż nie do końca potrafił pojąć mglisty sens wyłaniający się z jego wypowiedzi, słuchanie znajomej paplaniny mimo wszystko przywoływała na jego usta uśmiech. Nieważne, jak mroczne były czasy i jak ponure okoliczności, Bertie Bott miał pozostać tym samym radosnym, energicznym, przyjacielskim i niemiłosiernie gadatliwym Bertiem Bottem.
Pochłonięty słuchaniem historii o gnomach, nie zauważył, kiedy nagle wyrosła przed nim porzucona przez kogoś deska; potknął się z hukiem i runął do przodu, pospiesznie machając ramionami, przebierając stopami i finalnie z ulgą utrzymując się na nogach. Lata balansowania na zawieszoną metry nad ziemią cyrkowej linie przydawały się w najmniej spodziewanych momentach. Ukłonił się krzywo, niezgrabnie, szczerząc zęby w uśmiechu.
-Założę, że Twoje gnomy nie nauczyły Cię stepować w takim stylu- Parsknął z rozbawieniem, wzrokiem przesuwając po wnętrzu chaty. Być może nazwa zakonu odcisnęła na nich piętno przeznaczenia i jak feniks mieli odrodzić się z popiołu; pozostawało jednak pytanie, jak wielu z nich musiało spłonąć w drodze ku nowej przyszłości.- Ale nie martw się, chętnie udzielę Ci kilku lekcji.
Beztrosko wsadził dłonie do kieszeni i szybkim krokiem obszedł pomieszczenie, z namysłem przyglądając się nadmiernie surowemu jeszcze wykończeniu.
-Tynkowanie brzmi jak coś, co trudniej będzie nam zepsuć- Oświadczył w końcu uroczyście, zamaszyście obracając się na pięcie i niedbale podwijając rękawy ciemnego swetra, które lata świetności miał już dawno za sobą.- Masz ze sobą narzędzia? I, na Merlina, postaraj się nie poobcinać sobie wszystkich palców, bo jestem naprawdę kiepski w zaklęcia lecznicze.
Wyszczerzył się w uśmiechu, lekko kiwając się na piętach i z zapałem postukując dłonią w ścianę.
intertwined
I've pinned each and every hope on you
I hope that you don't bleed with me
Duncan Beckett
Zawód : pracownik Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
spare me your judgements and spare me your dreams,
don't cover yourself with thistle and weeds
don't cover yourself with thistle and weeds
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zaśmiał się wesoło widząc niepełny upadek Becketta. Uniósł lekko brwi ku górze i pokręcił głową, choć każdy raz kiedy ktoś inny okazywał się ofermą w jego otoczeniu dawał mu odrobinkę satysfakcji.
- Nie wiesz nawet co to znaczy stepowanie. - zapewnił wesoło, nim weszli do środka. Praca szła całkiem dobrze, działali - działali sprawnie, co chwila pojawiały się tu kolejne osoby gotowe oddać część swojego czasu i sił na to, by odbudować kwaterę Zakonu wspólnymi siłami.
- Wierz lub nie, ale Rudera już prawie całkowicie normalnie wygląda. - zapewnił, bo i nie wątpił że Beckett pamięta powódź w Ruderze przy której sam pomagał zaledwie miesiąc temu. Wzmacnianie ścian, brodzenie w wodzie sięgającej kostek, łydek, kolan, próby pozbycia się wody, wynoszenie rzeczy które należało ratować przed nadmiarem wody. Cóż, to był dzień pełen pracy i nerwów, w Ruderze pojawiło się sporo osób, dzięki którym w tej chwili nadal stała w swoim miejscu. A Bott znów przy pomocy osób trzecich, czy pozostałych mieszkańców znów ją remontował. - Z resztą tu też dużo siedzę, a palce wszystkie nadal są na miejscu. Więcej wiary we mnie!
Pokręcił głową, bo toż to o bezczelność zakrawa podejrzewać go o tendencję do tracenia palców.
- Poza tym strata palców zdarzyła mi się tylko raz w życiu i wyhodowali mi je na nowo. Swoją drogą nie powinieneś się zagadywać, kiedy nóż kroi ogórki. To boli. - zapewnił na wspomnienie bardzo silnego ciosu związanego z bardzo dużą ilością krwi na jednym z rodzinnych przyjęć. Chciał pomóc w zrobieniu sałatki, a stanęło na tym, że matka musiała pędzić z nim do Munga i zamiast ciast swojej mamy nałykał się paskudnych eliksirów. No, ale co poradzić. - A gdybyś się nasłuchał mojej mamy jak musiała po tym sprzątać.
Zaśmiał się pod nosem, paplając sobie jeszcze, kiedy ruszył po potrzebne narzędzia na dół do piwnicy. Wrócił z tynkiem, wiadrem i szpachelkami, które postawił na podłodze i w wiadrze zaczął przygotowywać tynk. Nie zajęło mu to z resztą wiele czasu, zgodnie z instrukcją, zakręcił kilkakrotnie różdżką jak nad kociołkiem i dość szybko sprawa była gotowa. Tylko resztę trzeba będzie po mugolsku.
- Drabina powinna być za schodami. - dodał zaraz, ale sam po nią ruszył, zamierzając zacząć od góry. - Może potem do mnie wpadniesz swoją drogą? Oferuję obiad i napitek. - stwierdził, opierając drabinę o ścianę. - Hm, zejdź może po drugie wiadro, najlepiej jakby jedno koło mnie lewitowało, a drugie ty będziesz miał przy sobie. - zaproponował po chwili namysłu, wspinając się na drabinę.
- Nie wiesz nawet co to znaczy stepowanie. - zapewnił wesoło, nim weszli do środka. Praca szła całkiem dobrze, działali - działali sprawnie, co chwila pojawiały się tu kolejne osoby gotowe oddać część swojego czasu i sił na to, by odbudować kwaterę Zakonu wspólnymi siłami.
- Wierz lub nie, ale Rudera już prawie całkowicie normalnie wygląda. - zapewnił, bo i nie wątpił że Beckett pamięta powódź w Ruderze przy której sam pomagał zaledwie miesiąc temu. Wzmacnianie ścian, brodzenie w wodzie sięgającej kostek, łydek, kolan, próby pozbycia się wody, wynoszenie rzeczy które należało ratować przed nadmiarem wody. Cóż, to był dzień pełen pracy i nerwów, w Ruderze pojawiło się sporo osób, dzięki którym w tej chwili nadal stała w swoim miejscu. A Bott znów przy pomocy osób trzecich, czy pozostałych mieszkańców znów ją remontował. - Z resztą tu też dużo siedzę, a palce wszystkie nadal są na miejscu. Więcej wiary we mnie!
Pokręcił głową, bo toż to o bezczelność zakrawa podejrzewać go o tendencję do tracenia palców.
- Poza tym strata palców zdarzyła mi się tylko raz w życiu i wyhodowali mi je na nowo. Swoją drogą nie powinieneś się zagadywać, kiedy nóż kroi ogórki. To boli. - zapewnił na wspomnienie bardzo silnego ciosu związanego z bardzo dużą ilością krwi na jednym z rodzinnych przyjęć. Chciał pomóc w zrobieniu sałatki, a stanęło na tym, że matka musiała pędzić z nim do Munga i zamiast ciast swojej mamy nałykał się paskudnych eliksirów. No, ale co poradzić. - A gdybyś się nasłuchał mojej mamy jak musiała po tym sprzątać.
Zaśmiał się pod nosem, paplając sobie jeszcze, kiedy ruszył po potrzebne narzędzia na dół do piwnicy. Wrócił z tynkiem, wiadrem i szpachelkami, które postawił na podłodze i w wiadrze zaczął przygotowywać tynk. Nie zajęło mu to z resztą wiele czasu, zgodnie z instrukcją, zakręcił kilkakrotnie różdżką jak nad kociołkiem i dość szybko sprawa była gotowa. Tylko resztę trzeba będzie po mugolsku.
- Drabina powinna być za schodami. - dodał zaraz, ale sam po nią ruszył, zamierzając zacząć od góry. - Może potem do mnie wpadniesz swoją drogą? Oferuję obiad i napitek. - stwierdził, opierając drabinę o ścianę. - Hm, zejdź może po drugie wiadro, najlepiej jakby jedno koło mnie lewitowało, a drugie ty będziesz miał przy sobie. - zaproponował po chwili namysłu, wspinając się na drabinę.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie bywał chorobliwie zazdrosny; mimo tego myśl o każdym, kto posiadał dom, swój własny dom, przywoływał na jego język dziwaczną nutę goryczy. Zapewne nigdy nie miał się dowiedzieć, jak to było- przekręcać klucz w zamku swoich własnych drzwi i rozlewać kawę na podłogę własnej kuchni, i z troską dbać o wiecznie nieszczelne okiennice, i sadzić w przydomowym ogrodzie kolejne jabłonie oraz śliwy z myślą o przyszłych pokoleniach, które pod cieniem ich liści miały przeżywać swoje pierwsze pocałunki czy ronić pierwsze łzy nad nieszczęśliwą młodzieńczą miłością. Nawet po wliczeniu do Rudery mieszkającego tam ghula, wciąż było to znacznie milsze miejsce do powrotów po ciężkim dniu pracy, bo miało duszę. Przynajmniej tak lubił o tym myśleć; wyobrażać sobie, że każda osoba przykładająca dłoń do budowy domu, kładąca w nim deski albo na nowo malująca popękane stropy oddawała danemu miejscu część własnej duszy i wlewała między cztery ściany ciepło, które nigdy nie miało zgasnąć. Nawet, jeśli za jego oknami świat, który znali, powoli obracał się w pył, w miejscu, które sami stworzyli, mogli być zawsze bezpiecznie.
Przynajmniej w jego bajce.
-Mogę zająć się Waszym ghulem- Zaoferował ofiarnie, szczerząc zęby w głupkowatym nieco uśmiechu.- Jestem wykwalifikowanym specjalistą. Przynajmniej tak sądzi Ministerstwo, bo, wierz lub nie, zostałem nową nadzieją Ghulowego Oddziału Zadaniowego. Wyśmienita sprawa, podczas ostatniego miesiąca nauczyłem się już chrząkać na tyle groźnie, żeby zaczęły mnie uznawać za swojego pobratymca, co jest znaczącym postępem w stosunku do początków pracy, kiedy uznawały mnie raczej za brzydki, ale smaczny podwieczorek.
Światem rządził chaos; on jednak w chaosie od zawsze odnajdował się doskonale, dlatego nie pozwalał uśmiechowi na ustach gasnąć. Jeśli w tym rozdziale opowieści miał stać się błaznem i dzięki temu choć na chwilę rozjaśnić pogrążony w mroku Londyn i ludzi mu bliskich, był więcej niż szczęśliwy, przyjmując na siebie tę rolę.
-Twoja mama to najbardziej cierpliwa i cudowna kobieta na świecie- Oświadczył, uśmiechając się ciepło na wspomnienie tamtego letniego dnia w cyrku, kiedy po raz pierwszy poznał całą rodzinę Bottów; nieznośnego Bertiego, ciepłą, miłą Samanthę o życzliwym uśmiechu i bystrą, śliczną Anastasię. O tej ostatniej wolał jednak nie wspominać- istniał rodzaj bólu, który z czasem raczej narastał, niż łagodniał.
-Tylko pod warunkiem, że w sałatce z ogórków nie będzie Twoich palców- Roześmiał się krótko w odpowiedzi na propozycję, tuż po tym uśmiechając się jednak pogodnie i kiwając głową z entuzjazmem.- Obiad i napitek u Bottów. Czuję się zaszczycony!
Ostatnie słowa wykrzyczał już w drodze do piwnicy, w której szybko odnalazł drugie wiaderko. Pogwizdując, wrócił do pomieszczenia, i, mijając Botta, lekko postukał w jego drabinę.
-Całkiem nieźle- Rzucił z uznaniem, napełniając własne wiadro tynkiem i łapiąc za pozostawioną mu szpachlę. Przeszedł na drugi koniec pomieszczenia, wypełniony przemożną, radosną chęcią działania. Być może nie miał naprawić świata, tynkując ściany sypiącego się domu- ale w końcu, po raz pierwszy od dawna, czuł się potrzebny, i to uczucie kojącym ciepłem rozlewało mu się tuż za mostkiem.
-Śliczna dziewczyna o błękitnych oczach i włosach jak mleko, która była z Tobą na spotkaniu Zakonu. Powinienem coś o niej wiedzieć?- Sugestywnie uniósł brwi, po czym z zapałem zabrał się do pracy. Opuścił życie przyjaciół na stanowczo zbyt długo, i zapewne nigdy nie miał wybaczyć sobie zniknięcia z Londynu wtedy, kiedy był w nim najbardziej potrzebny; wciąż jednak ochoczo starał się nadrobić zaległości.
Przynajmniej w jego bajce.
-Mogę zająć się Waszym ghulem- Zaoferował ofiarnie, szczerząc zęby w głupkowatym nieco uśmiechu.- Jestem wykwalifikowanym specjalistą. Przynajmniej tak sądzi Ministerstwo, bo, wierz lub nie, zostałem nową nadzieją Ghulowego Oddziału Zadaniowego. Wyśmienita sprawa, podczas ostatniego miesiąca nauczyłem się już chrząkać na tyle groźnie, żeby zaczęły mnie uznawać za swojego pobratymca, co jest znaczącym postępem w stosunku do początków pracy, kiedy uznawały mnie raczej za brzydki, ale smaczny podwieczorek.
Światem rządził chaos; on jednak w chaosie od zawsze odnajdował się doskonale, dlatego nie pozwalał uśmiechowi na ustach gasnąć. Jeśli w tym rozdziale opowieści miał stać się błaznem i dzięki temu choć na chwilę rozjaśnić pogrążony w mroku Londyn i ludzi mu bliskich, był więcej niż szczęśliwy, przyjmując na siebie tę rolę.
-Twoja mama to najbardziej cierpliwa i cudowna kobieta na świecie- Oświadczył, uśmiechając się ciepło na wspomnienie tamtego letniego dnia w cyrku, kiedy po raz pierwszy poznał całą rodzinę Bottów; nieznośnego Bertiego, ciepłą, miłą Samanthę o życzliwym uśmiechu i bystrą, śliczną Anastasię. O tej ostatniej wolał jednak nie wspominać- istniał rodzaj bólu, który z czasem raczej narastał, niż łagodniał.
-Tylko pod warunkiem, że w sałatce z ogórków nie będzie Twoich palców- Roześmiał się krótko w odpowiedzi na propozycję, tuż po tym uśmiechając się jednak pogodnie i kiwając głową z entuzjazmem.- Obiad i napitek u Bottów. Czuję się zaszczycony!
Ostatnie słowa wykrzyczał już w drodze do piwnicy, w której szybko odnalazł drugie wiaderko. Pogwizdując, wrócił do pomieszczenia, i, mijając Botta, lekko postukał w jego drabinę.
-Całkiem nieźle- Rzucił z uznaniem, napełniając własne wiadro tynkiem i łapiąc za pozostawioną mu szpachlę. Przeszedł na drugi koniec pomieszczenia, wypełniony przemożną, radosną chęcią działania. Być może nie miał naprawić świata, tynkując ściany sypiącego się domu- ale w końcu, po raz pierwszy od dawna, czuł się potrzebny, i to uczucie kojącym ciepłem rozlewało mu się tuż za mostkiem.
-Śliczna dziewczyna o błękitnych oczach i włosach jak mleko, która była z Tobą na spotkaniu Zakonu. Powinienem coś o niej wiedzieć?- Sugestywnie uniósł brwi, po czym z zapałem zabrał się do pracy. Opuścił życie przyjaciół na stanowczo zbyt długo, i zapewne nigdy nie miał wybaczyć sobie zniknięcia z Londynu wtedy, kiedy był w nim najbardziej potrzebny; wciąż jednak ochoczo starał się nadrobić zaległości.
intertwined
I've pinned each and every hope on you
I hope that you don't bleed with me
Duncan Beckett
Zawód : pracownik Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
spare me your judgements and spare me your dreams,
don't cover yourself with thistle and weeds
don't cover yourself with thistle and weeds
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zaśmiał się pod nosem na opowieść przyjaciela i pokręcił głową.
- To już jakiś awans społeczny. W społeczeństwie ghuli ale jednak. - pochwalił. - Ernie nawiązał jakieś dziwne porozumienie z Mattem. Może macie ze sobą więcej wspólnego niż wam się zdaje?
Zasugerował, szczerząc się trochę szerzej. Starał się nie mieszać w ten spór zanadto, nie wszystko w nim z resztą rozumiał, jednak nigdy nie sądził że kiedykolwiek odnajdzie podobieństwa między zadziwiająco dobrodusznym, zawsze uprzejmym Duncanem i Mattem do którego pokładów empatii czy dobra trzeba było się zwykle jednak przekopać.
- Nie zaprzeczę, jest najlepsza. - pokręcił głową. - Choć mi też chyba należy się medal, nie zwymiotowałem kiedy znalazłem ludziki zrobione ze swoich palców i wykałaczek poustawiane w kolejności od największego do najmniejszego na swoim biurku. - wzruszył lekko ramionami, wspominając widok. Teraz wydawał mu się nawet zabawny, jednak wtedy kiedy jeszcze całkiem nieźle pamiętał ból ucinanych palców i ogórka we krwi z jego dłoni faktycznie o mały włos nie zwrócił szpitalnego obiadu.
- Wiesz, że mam patologicznych kuzynów.
Wzruszył jeszcze ramionami, bo i to zdanie potrafiło wytłumaczyć zadziwiająco wiele chorych wspomnień jakie miał właściwie z całego życia. Uśmiechnął się przy tym pod nosem, tak, po czasie nawet doceniał żart. Może nawet da im o tym znać w najbliższym czasie!
- Spokojnie, do tych jestem całkiem przywiązany. - zapewnił, spoglądając na palce swojej lewej ręki, nim znów wykonał dość powolny, dokładny ruch, pokrywając ścianę kolejną porcją tynku. Nie spieszył się, robił to dokładnie jak na siebie, acz też nie szalenie ślamazarnie. Jak dobrze pójdzie, zrobią dzisiaj całe pomieszczenie.
Na wspomnienie jasnowłosej dziewczyny uśmiechnął się pod nosem. Duncan musiał mieć całkiem niezłe wyczucie, a może to tylko zbieg okoliczności? Nie przerywał pracy, zastanawiając się przez chwilę nad tym co właściwie powinien powiedzieć.
- Susanne Lovegood. - przedstawił mu nieobecną dziewczynę. - Ma swój świat i bardzo ten świat lubię. Wszystko jest w nim możliwe. Mogłaby pisać świetne bajki, tresować króliki czy szukać sposobu na porozumiewanie się z plumpkami. - uśmiechnął się nieznacznie, zakrywając tynkiem kolejne warstwy ściany. Po chwili przesunął odrobinę swoją drabinę i wszedł z powrotem.
- Nic się nie dzieje właściwie. Znam ją od dawna. Lubię spędzać z nią czas. - przyznał. - Ale chyba w końcu chcę, by coś potoczyło się spokojnym rytmem, jeśli w ogóle ma.
Przyznał. Większość jego związków zaczynała się gwałtownie i gwałtownie kończyła. Być może w końcu z tego wyrósł? W końcu chyba powinien, to dobry moment. Nie mógł z resztą powiedzieć, by był jakoś szalenie zakochany, raczej ulegał magii bardzo wyjątkowej osoby i na pewno nie chciał tej magii rozbijać swoimi głupimi wyskokami.
- Nie chciałbym czegoś zepsuć. Dużo ostatnio przeszła, potrzebuje przyjaciela. - podsumował, to chyba z resztą była najszczersza prawda. Choć to przerażające o ilu osobach można powiedzieć, że dużo ostatnio przeszły. - Kiedy po raz ostatni jakaś dziewczyna wpadła ci w oko?
Spytał po chwili.
- Chyba nigdy cię z żadną nie widziałem.
- To już jakiś awans społeczny. W społeczeństwie ghuli ale jednak. - pochwalił. - Ernie nawiązał jakieś dziwne porozumienie z Mattem. Może macie ze sobą więcej wspólnego niż wam się zdaje?
Zasugerował, szczerząc się trochę szerzej. Starał się nie mieszać w ten spór zanadto, nie wszystko w nim z resztą rozumiał, jednak nigdy nie sądził że kiedykolwiek odnajdzie podobieństwa między zadziwiająco dobrodusznym, zawsze uprzejmym Duncanem i Mattem do którego pokładów empatii czy dobra trzeba było się zwykle jednak przekopać.
- Nie zaprzeczę, jest najlepsza. - pokręcił głową. - Choć mi też chyba należy się medal, nie zwymiotowałem kiedy znalazłem ludziki zrobione ze swoich palców i wykałaczek poustawiane w kolejności od największego do najmniejszego na swoim biurku. - wzruszył lekko ramionami, wspominając widok. Teraz wydawał mu się nawet zabawny, jednak wtedy kiedy jeszcze całkiem nieźle pamiętał ból ucinanych palców i ogórka we krwi z jego dłoni faktycznie o mały włos nie zwrócił szpitalnego obiadu.
- Wiesz, że mam patologicznych kuzynów.
Wzruszył jeszcze ramionami, bo i to zdanie potrafiło wytłumaczyć zadziwiająco wiele chorych wspomnień jakie miał właściwie z całego życia. Uśmiechnął się przy tym pod nosem, tak, po czasie nawet doceniał żart. Może nawet da im o tym znać w najbliższym czasie!
- Spokojnie, do tych jestem całkiem przywiązany. - zapewnił, spoglądając na palce swojej lewej ręki, nim znów wykonał dość powolny, dokładny ruch, pokrywając ścianę kolejną porcją tynku. Nie spieszył się, robił to dokładnie jak na siebie, acz też nie szalenie ślamazarnie. Jak dobrze pójdzie, zrobią dzisiaj całe pomieszczenie.
Na wspomnienie jasnowłosej dziewczyny uśmiechnął się pod nosem. Duncan musiał mieć całkiem niezłe wyczucie, a może to tylko zbieg okoliczności? Nie przerywał pracy, zastanawiając się przez chwilę nad tym co właściwie powinien powiedzieć.
- Susanne Lovegood. - przedstawił mu nieobecną dziewczynę. - Ma swój świat i bardzo ten świat lubię. Wszystko jest w nim możliwe. Mogłaby pisać świetne bajki, tresować króliki czy szukać sposobu na porozumiewanie się z plumpkami. - uśmiechnął się nieznacznie, zakrywając tynkiem kolejne warstwy ściany. Po chwili przesunął odrobinę swoją drabinę i wszedł z powrotem.
- Nic się nie dzieje właściwie. Znam ją od dawna. Lubię spędzać z nią czas. - przyznał. - Ale chyba w końcu chcę, by coś potoczyło się spokojnym rytmem, jeśli w ogóle ma.
Przyznał. Większość jego związków zaczynała się gwałtownie i gwałtownie kończyła. Być może w końcu z tego wyrósł? W końcu chyba powinien, to dobry moment. Nie mógł z resztą powiedzieć, by był jakoś szalenie zakochany, raczej ulegał magii bardzo wyjątkowej osoby i na pewno nie chciał tej magii rozbijać swoimi głupimi wyskokami.
- Nie chciałbym czegoś zepsuć. Dużo ostatnio przeszła, potrzebuje przyjaciela. - podsumował, to chyba z resztą była najszczersza prawda. Choć to przerażające o ilu osobach można powiedzieć, że dużo ostatnio przeszły. - Kiedy po raz ostatni jakaś dziewczyna wpadła ci w oko?
Spytał po chwili.
- Chyba nigdy cię z żadną nie widziałem.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Kuchnia
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata