Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent :: Smocze Ogrody
Laboratorium
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
Laboratorium
Laboratorium w rezerwacie służy badaniom martwych lub uśpionych osobników, warzeniu mikstur lub opatrywaniu mniej poważnych ran smokologów. Mieści się nieopodal czytelni, pod ukośnym, przeszklonym dachem, przez który doskonale widać sylwetki przelatujących gadów. W pomniejszych kuferkach oraz skrzyneczkach przechowuje się tutaj ingrediencje magiczne oraz opatrunki uzdrowicielskie. Palenisko wraz z żeliwnym kociołkiem umożliwia uwarzenie mikstury na miejscu. Drewniana posadzka wydaje się skrzypieć w tym pomieszczeniu mocniej, niż wszędzie indziej, a panele miejscami zroszone są krwią martwych stworzeń. Ciała rozkłada się na prześcieradłach zwiniętych na co dzień w kącie pomieszczenia, za metalowymi drzwiami.
Na laboratorium nałożone jest zaklęcie Muffliato.
8. listopad
Księżyc zbladł, a gwiazdy wyblakły na jaśniejącym niebie, nadszedł ranek. Tristan od zawsze wolał pracować nocą, kiedy łuski białych albionów skrzyły się najpiękniej, kiedy wirowały na niebie podobne temu księżycowi i gwiazdom. Zimą nie było tak pięknie jak latem, zwłaszcza sierpniem, kiedy ich płomienie splatały się z ogonami spadających gwiazd, ale magia tego miejsca pozostawała niezmiennie dla niego pociągająca. Praca nocą i sen w dzień miały więcej zalet, mógł być tak bardzo sam, jak bardziej się już nie dało.
Najważniejszy był instynkt łowcy – przecież go miał. Odkąd wkroczył w dorosłość, a było to już kilka lat temu, podążał za rodowym dziedzictwem i uczestniczył w smoczych wyprawach, pomagając wyłapywać te pradawne bestie z tych najbardziej niedostępnych miejsc. Lub przeciwnie – tych najbardziej oczywistych, mugolskich wiosek, gdzie smoki odwdzięczały się pięknym za nadobne, jakie otrzymały od tych ludzi bez sumienia w rycerskich czasach. Ale pomiędzy tymi wyprawami, a kłopotliwą sytuacją Tristana dzisiaj, istniała jedna, drobna choć w swojej drobności niezwykle istotna: tamte smoki były duże. Wielkie nawet – kiedy wlatywały na niebo, zasłaniały skrzydłami złote słońce i nie dało się tego nie zauważyć. Kiedy lądowały, poruszały ziemię. Zabijały ludzi. Wzniecały pożary.
Te tutaj mogły co najwyżej zadeptać kolonię mrówek – o ile te mrówki nie byłyby zbyt duże.
Nie zachował ostrożności, kiedy otworzył terrarium ze świeżym lęgiem jaj porzuconych przez matkę, maleńkie smoki, które się z nich wykluły, prawdopodobnie były jeszcze nieco ślepe, ich łuski tak miękkie, że nie obroniłyby ich nawet przed ich własnymi pazurami – które wcale nie były takie tępe, o tym też zdążył się już dzisiaj przekonać i o czym boleśnie przypominała mu szrama na wierzchu prawej dłoni. Wydawało mu się, że spały, kiedy otwierał terrarium, żeby wymienić im wodę: musiały dużo pić, choć były bardzo młode, już zaczynały kasłać iskrami ognia. Iskrami, na które ich drobne gardła nie były jeszcze gotowe. Denerwowały go, ilekroć musiał się nimi zająć i choć znał je dopiero od kilku godzin – tyle minęło od wyklucia – już wiedział, że się nie polubią. Kiedy dorosną, będą z tymi małymi cholerami same problemy – chyba jeszcze nigdy nie widział tak żywiołowych, a zarazem tak młodych smocząt. Prawdopodobnie dlatego nie zwrócił większej uwagi na te chrzanione otwarte drzwi, przez które cała trójka maluchów zdążyła czmychnąć, zanim Tristan zdążył się za nimi obejrzeć. Charakter musiały w całości odziedziczyć po mamie – pewnie dlatego, cwana, uciekła od tych pieprzonych jaj.
Wracając do instynktu łowcy – chyba go zawodził. Stał przed terrarium, obracając w ręku fiolkę, którą miał wlać w pojnik smocząt, a czego ostatecznie nie zdążył zrobić, ze zmarszczoną brwią uważnie taksując pomieszczenie wzrokiem.
- A mogłem z was zrobić jajecznicę... - mruknął pod nosem, raczej do siebie, bo smoki w rzeczy samej i tak go zrozumieć nie mogły. I w tym konkretnym momencie: naprawdę tak uważał, mając powyżej wszystkiego humorków tych złośliwych stworzonek. Nie, nigdy nie zniszczyłby smoczego jaja, nie tylko z szacunku do samych smoków, ich potęgi, wielkości, ale – a może przede wszystkim – z szacunku do własnej krwi, która przecież siłą tych smoków płynęła. Nigdy jednak nie słynął ani z cierpliwości do dzieci, o czym jego siostra, matka trójki najpiękniejszych dziewcząt, niejednokrotnie mogła się przekonać, ani – tym bardziej – z przemyślanych sądów. W tym konkretnym momencie miał ochotę pozamykać je w terrarium z powrotem i dolać do wody sosu tabasco, żeby zajęły się obolałymi gardłami zamiast bezczelnie, bez pozwolenia i wbrew wszelkim zasadom, tak po prostu i na własną rękę zwiedzać sobie rezerwat. Wuj go zabije za zgubienie tych małych bestii. Może zrzuci to na tę nową dziewczynę od Valhakisów? Miał już wychodzić, cholera jasna, napojenie tych przeklętych kreatur było ostatnim co miał zrobić przed wyjściem.
Nagle, usłyszał kichnięcie. Bezwiednie obejrzał się za jego źródłem... dostrzegając, jak jedna z rzuconych w kącie szmat zaczyna jarzyć się delikatnym płomieniem. Tego właśnie mu brakowało – wzniecenia pożaru – jeśli rozważał opuszczenie rezerwatu w trybie natychmiastowym i oficjalny nakaz od rodziny bezwzględnego trzymania się z dala od rezerwatu i wszystkiego, co z nim związane. Runął co sił do szmat, które zatliły się już ogniem silniej, nieporadnie celując w nie różdżką:
- Aquamenti, aqua... szlag! - bo z różdżki szły jedynie iskry, zdawać by się mogło bledsze nawet, niż z paszczy jego małych smoków, był zbyt mocno rozkojarzony i zbyt mocno niewyspany, żeby sprawnie posługiwać się magią. - Caeruleusio – warknął ze złością we frustracji, kiedy błękitna mgiełka owinęła się wokół szmat, zamrażając je do cna. A co te szmaty takie napęczniałe? Ach, tak, coś pod nimi siedziało...
Zbliżył się niechętnie, delikatnie odrywając zamrożony gałgan od posadzki, do której się przymroził i odwrócił, równie niechętnie przyglądając się zwiniętemu weń, również zamrożonemu, smoczęciu. Teraz już nie tylko mnie stąd wyrzucą – teraz mnie od razu wydziedziczą, pomyślał, silnym tarciem kciuka usiłując ogrzać drobne ciałko stworzenia. W laboratorium powinni mieć maść rozgrzewającą, ale na to miał przecież za mało czasu; wrzucił bestię do glinianego dzbanka stojącego na jednej z pobliskich półek i, przymknąwszy wieko, prostym ruchem różdżki ogrzał jego denko. Widać nerwy skutecznie pomogły zwalczyć zmęczenie – i przypomniał sobie, jak korzystać z różdżki. Zdobył jedno z trzech, choć okrzyki wiktorii nie były w jego głowie zbyt głośne i to nie tylko dlatego, że nie miał pojęcia, czy maluch w dzbanku ma szanse się przebudzić, ale przede wszystkim dlatego, że pozostałe dwie zguby wciąż były na wolności i mogły wzniecić płomieniem, nad którym wcale nie panowały, pożar z taką samą łatwością, z jaką uczyniło to pierwsze ze smocząt. Rozglądał się, szukał, podnosił, przenosił, ale małych smoków nie było nigdzie – na szczęście, ten w dzbanku po dłuższej chwili znów kichnął, Tristan nie tylko to usłyszał, ale – przede wszystkim – poczuł, kiedy jego uchwyt stał się stanowczo zbyt ciepły. Niewiele myśląc, choć z westchnieniem ulgi, bez delikatności przechylił dzbanek, żeby wylać z niego wodę – przetrzymując pokrywkę, żeby smok nie wydostał się ze środka. Niewiele przejął się wydanym przez niego piskiem – i źle zrobił, bo na ten pisk odpowiedział jego brat, przemykający właśnie pomiędzy stopami Tristana. Zdawało mu się, że skoro maluchy nie potrafiły jeszcze latać, nie będą radziły sobie zbyt dobrze, a przynajmniej – że będą powolne, na brodę Merlina. Nic bardziej mylnego, smoczątko zapieprzało jak Carrow na aetonanie – choć w świetle ostatnich zajść na polowaniu być może nie było to najszczęśliwsze porównanie.
- Conjunctivitis – syknął ze złością i nie trafił, urok ugodził starego śpiącego właśnie smoka znajdującego się w stojącym tuż obok terrarium, schowanego tu, by przeżył ostatnie dni emerytury w spokojnej starości. Wydziedziczą mnie jak nic, psidwacza mać, nie przestawał mamrotać. - Conjunctivitis! - powtórzył, być może nieco zbyt głośno w sytuacji, w której ostatnie, czego chciał, to zwracać na siebie uwagę kogokolwiek w rezerwacie, kiedy potężnie rzucone zaklęcie ogłuszające ugodziło zbyt młode jak na ten silny urok smoczątko. Mały gad zachwiał się na ruchliwych nóżkach, zatoczył szyją na dwie strony i zdążył już tylko kłapnąć paszczą, gdy bezwładnie opadł na brzuch – cóż, przynajmniej daleko do ziemi nie miał. Tristan podszedł do niego z gniewnymi iskrami błyszczącymi w czarnych źrenicach, chwytając małego smoka za ogon – i dorzucając do pierwszego, do wnętrza glinianego dzbanka. Pogniećcie się tam chwilę, małe szkodniki, to może wreszcie zrozumiecie, że w tym cholernym terrarium naprawdę macie dużo miejsca! Słysząc szarpaninę, bezceremonialnie potrząsnął dzbankiem; lekko, nie chciał ich krzywdzić. Ale chciał je ostrzec, tracił cierpliwość, o ile kiedykolwiek w ogóle ją posiadał.
Dwa na trzy, nie było tak źle. Trzecie mogło paść, często się tak działo. Albo, zgrozo, zaklinuje się w jakiejś ciemnej dziurze, będzie żywiło szczurami, aż urośnie, rozsadzi ścianę, uwolni wszystkie smoki i odfrunie w stronę zachodzącego słońca – nie potrafił odpędzić się od czarnych myśli, kiedy ostatecznie ważył się jego los jako smokologa. Najwyżej zwali na tę młodą, powtarzał w myślach jak mantrę, najwyżej...
Wtem, kątem oka dostrzegł jakiś ruch: na górze, nad oknem. Czy ta mała cholera w kilka godzin jednak nauczyła się latać? I tyle ją widział, prześlizgnęła się wentylacją... dokąd? Do pomieszczenia wyżej zapewne, tylko co tam było? Myśl, Tristanie, łowco od siedmiu boleści i ośmiu smutków, czy tam nie znajdowało się czasem laboratorium? Jego serce nie zdążyło uderzyć po raz drugi, tak niewiele czasu potrzebowało, by runąć do włazu prowadzącego ku terrariom i udać się wprost do alchemicznego laboratorium mieszącego się na wyższych poziomach budynku. Pędem, co sił i na oślep, nie zważając w ogóle na mijających go czarodziejów.
Nie bez powodu: laboratorium miało to do siebie, że wewnątrz niego było mnóstwo fiolek, buteleczek, proszków, drobiazgów, które uciekający i - cóż - nieszczególnie mądry smok mógł potłuc bez trudu. I choć pożar wzniecony płomieniem smoczątka wzbudzał w nim trwogę, to jednak wybuch kociołka lub ingrediencji zdawał mu się po stokroć bardziej niebezpieczny... Wciąż trzymając w ręku dzbanek z młodymi, drugą dłonią trzymając jego pokrywę, jak wicher wtargnął do laboratorium mieszczącego się na poddaszu.
Mrużąc oczy.
Instynkt łowcy, pamiętaj.
Bacznym spojrzeniem objął pomieszczenie, choć z dzbankiem z dwoma smoczętami nie wyglądał nazbyt dystyngowanie, ani tym bardziej groźnie; coś jednak wypatrzył - pod drewnianym stołem posadzkę brudziła świeża krew, sam ją tam rozlał, kiedy przyniósł tu kolejną próbkę z ran Devaugna. A z tej rany odchodziły ślady, ślady małych krwawych łapek, za którymi podejrzliwie wiódł wzrokiem; ślady małych krwawych łapek prowadzące poprzez nogę stołu na samą jego górę, poprzez blat, poprzez...
- Szlag jasny... - rzucił słabo, chwytając w rękę arcyważne zaświadczenie od dostawcy ingrediencji, które miał kilka godzin temu przynieść wujowi, a o którym na śmierć - och, albo na wydziedziczenie - zapomniał całkowicie, a które naznaczone teraz było odbitymi krwią maleńkimi smoczymi łapkami. Doskonale. Po prostu doskonale. Z łoskotem odstawił na bok dzbanek, nie zwracając większej uwagi na jego zawartość i, nazbyt zaaferowany trzymanym w ręku dokumentem, nie spostrzegł, jak jego zguba przemyka po ulokowanych pod sufitem pólkach - do czasu, gdy rozległ się brzdęk pierwszej fiolki. Rzucił się pod szafki, łapiąc kolejne spadające naczynia, kiedy uderzyły go opary kłębiącej się szmaragdowym obłokiem trucizny; ty mały, parszywy... Zachwiał się na nogach, lecz - może szczęśliwie, może wręcz przeciwnie - obłok dotarł również do nozdrzy smoczęcia, które upadło wprost do jednego z pustych trzymanych przez Tristana naczyń. Chwiejnym krokiem zdołał zbliżyć się do stołu, wrzucić gada od rodzeństwa, zabrać zgubiony dokument i opuścić laboratorium; kiedy tylko zamknęły się za nim drzwi od komnaty na poddaszu, odetchnął głęboko, wspierając się o ścianę i tuląc do piersi rozgrzany dzban, z którego wydobywały się wojenne odgłosy, ze zrezygnowaniem obserwując odbite krwawe ślady na papierze. Dość na dzisiaj - czas ruszyć na spotkanie z wujem. Może po drodze znajdzie Valhakis i poleci jej posprzątać ten burdel.
[zt]
Księżyc zbladł, a gwiazdy wyblakły na jaśniejącym niebie, nadszedł ranek. Tristan od zawsze wolał pracować nocą, kiedy łuski białych albionów skrzyły się najpiękniej, kiedy wirowały na niebie podobne temu księżycowi i gwiazdom. Zimą nie było tak pięknie jak latem, zwłaszcza sierpniem, kiedy ich płomienie splatały się z ogonami spadających gwiazd, ale magia tego miejsca pozostawała niezmiennie dla niego pociągająca. Praca nocą i sen w dzień miały więcej zalet, mógł być tak bardzo sam, jak bardziej się już nie dało.
Najważniejszy był instynkt łowcy – przecież go miał. Odkąd wkroczył w dorosłość, a było to już kilka lat temu, podążał za rodowym dziedzictwem i uczestniczył w smoczych wyprawach, pomagając wyłapywać te pradawne bestie z tych najbardziej niedostępnych miejsc. Lub przeciwnie – tych najbardziej oczywistych, mugolskich wiosek, gdzie smoki odwdzięczały się pięknym za nadobne, jakie otrzymały od tych ludzi bez sumienia w rycerskich czasach. Ale pomiędzy tymi wyprawami, a kłopotliwą sytuacją Tristana dzisiaj, istniała jedna, drobna choć w swojej drobności niezwykle istotna: tamte smoki były duże. Wielkie nawet – kiedy wlatywały na niebo, zasłaniały skrzydłami złote słońce i nie dało się tego nie zauważyć. Kiedy lądowały, poruszały ziemię. Zabijały ludzi. Wzniecały pożary.
Te tutaj mogły co najwyżej zadeptać kolonię mrówek – o ile te mrówki nie byłyby zbyt duże.
Nie zachował ostrożności, kiedy otworzył terrarium ze świeżym lęgiem jaj porzuconych przez matkę, maleńkie smoki, które się z nich wykluły, prawdopodobnie były jeszcze nieco ślepe, ich łuski tak miękkie, że nie obroniłyby ich nawet przed ich własnymi pazurami – które wcale nie były takie tępe, o tym też zdążył się już dzisiaj przekonać i o czym boleśnie przypominała mu szrama na wierzchu prawej dłoni. Wydawało mu się, że spały, kiedy otwierał terrarium, żeby wymienić im wodę: musiały dużo pić, choć były bardzo młode, już zaczynały kasłać iskrami ognia. Iskrami, na które ich drobne gardła nie były jeszcze gotowe. Denerwowały go, ilekroć musiał się nimi zająć i choć znał je dopiero od kilku godzin – tyle minęło od wyklucia – już wiedział, że się nie polubią. Kiedy dorosną, będą z tymi małymi cholerami same problemy – chyba jeszcze nigdy nie widział tak żywiołowych, a zarazem tak młodych smocząt. Prawdopodobnie dlatego nie zwrócił większej uwagi na te chrzanione otwarte drzwi, przez które cała trójka maluchów zdążyła czmychnąć, zanim Tristan zdążył się za nimi obejrzeć. Charakter musiały w całości odziedziczyć po mamie – pewnie dlatego, cwana, uciekła od tych pieprzonych jaj.
Wracając do instynktu łowcy – chyba go zawodził. Stał przed terrarium, obracając w ręku fiolkę, którą miał wlać w pojnik smocząt, a czego ostatecznie nie zdążył zrobić, ze zmarszczoną brwią uważnie taksując pomieszczenie wzrokiem.
- A mogłem z was zrobić jajecznicę... - mruknął pod nosem, raczej do siebie, bo smoki w rzeczy samej i tak go zrozumieć nie mogły. I w tym konkretnym momencie: naprawdę tak uważał, mając powyżej wszystkiego humorków tych złośliwych stworzonek. Nie, nigdy nie zniszczyłby smoczego jaja, nie tylko z szacunku do samych smoków, ich potęgi, wielkości, ale – a może przede wszystkim – z szacunku do własnej krwi, która przecież siłą tych smoków płynęła. Nigdy jednak nie słynął ani z cierpliwości do dzieci, o czym jego siostra, matka trójki najpiękniejszych dziewcząt, niejednokrotnie mogła się przekonać, ani – tym bardziej – z przemyślanych sądów. W tym konkretnym momencie miał ochotę pozamykać je w terrarium z powrotem i dolać do wody sosu tabasco, żeby zajęły się obolałymi gardłami zamiast bezczelnie, bez pozwolenia i wbrew wszelkim zasadom, tak po prostu i na własną rękę zwiedzać sobie rezerwat. Wuj go zabije za zgubienie tych małych bestii. Może zrzuci to na tę nową dziewczynę od Valhakisów? Miał już wychodzić, cholera jasna, napojenie tych przeklętych kreatur było ostatnim co miał zrobić przed wyjściem.
Nagle, usłyszał kichnięcie. Bezwiednie obejrzał się za jego źródłem... dostrzegając, jak jedna z rzuconych w kącie szmat zaczyna jarzyć się delikatnym płomieniem. Tego właśnie mu brakowało – wzniecenia pożaru – jeśli rozważał opuszczenie rezerwatu w trybie natychmiastowym i oficjalny nakaz od rodziny bezwzględnego trzymania się z dala od rezerwatu i wszystkiego, co z nim związane. Runął co sił do szmat, które zatliły się już ogniem silniej, nieporadnie celując w nie różdżką:
- Aquamenti, aqua... szlag! - bo z różdżki szły jedynie iskry, zdawać by się mogło bledsze nawet, niż z paszczy jego małych smoków, był zbyt mocno rozkojarzony i zbyt mocno niewyspany, żeby sprawnie posługiwać się magią. - Caeruleusio – warknął ze złością we frustracji, kiedy błękitna mgiełka owinęła się wokół szmat, zamrażając je do cna. A co te szmaty takie napęczniałe? Ach, tak, coś pod nimi siedziało...
Zbliżył się niechętnie, delikatnie odrywając zamrożony gałgan od posadzki, do której się przymroził i odwrócił, równie niechętnie przyglądając się zwiniętemu weń, również zamrożonemu, smoczęciu. Teraz już nie tylko mnie stąd wyrzucą – teraz mnie od razu wydziedziczą, pomyślał, silnym tarciem kciuka usiłując ogrzać drobne ciałko stworzenia. W laboratorium powinni mieć maść rozgrzewającą, ale na to miał przecież za mało czasu; wrzucił bestię do glinianego dzbanka stojącego na jednej z pobliskich półek i, przymknąwszy wieko, prostym ruchem różdżki ogrzał jego denko. Widać nerwy skutecznie pomogły zwalczyć zmęczenie – i przypomniał sobie, jak korzystać z różdżki. Zdobył jedno z trzech, choć okrzyki wiktorii nie były w jego głowie zbyt głośne i to nie tylko dlatego, że nie miał pojęcia, czy maluch w dzbanku ma szanse się przebudzić, ale przede wszystkim dlatego, że pozostałe dwie zguby wciąż były na wolności i mogły wzniecić płomieniem, nad którym wcale nie panowały, pożar z taką samą łatwością, z jaką uczyniło to pierwsze ze smocząt. Rozglądał się, szukał, podnosił, przenosił, ale małych smoków nie było nigdzie – na szczęście, ten w dzbanku po dłuższej chwili znów kichnął, Tristan nie tylko to usłyszał, ale – przede wszystkim – poczuł, kiedy jego uchwyt stał się stanowczo zbyt ciepły. Niewiele myśląc, choć z westchnieniem ulgi, bez delikatności przechylił dzbanek, żeby wylać z niego wodę – przetrzymując pokrywkę, żeby smok nie wydostał się ze środka. Niewiele przejął się wydanym przez niego piskiem – i źle zrobił, bo na ten pisk odpowiedział jego brat, przemykający właśnie pomiędzy stopami Tristana. Zdawało mu się, że skoro maluchy nie potrafiły jeszcze latać, nie będą radziły sobie zbyt dobrze, a przynajmniej – że będą powolne, na brodę Merlina. Nic bardziej mylnego, smoczątko zapieprzało jak Carrow na aetonanie – choć w świetle ostatnich zajść na polowaniu być może nie było to najszczęśliwsze porównanie.
- Conjunctivitis – syknął ze złością i nie trafił, urok ugodził starego śpiącego właśnie smoka znajdującego się w stojącym tuż obok terrarium, schowanego tu, by przeżył ostatnie dni emerytury w spokojnej starości. Wydziedziczą mnie jak nic, psidwacza mać, nie przestawał mamrotać. - Conjunctivitis! - powtórzył, być może nieco zbyt głośno w sytuacji, w której ostatnie, czego chciał, to zwracać na siebie uwagę kogokolwiek w rezerwacie, kiedy potężnie rzucone zaklęcie ogłuszające ugodziło zbyt młode jak na ten silny urok smoczątko. Mały gad zachwiał się na ruchliwych nóżkach, zatoczył szyją na dwie strony i zdążył już tylko kłapnąć paszczą, gdy bezwładnie opadł na brzuch – cóż, przynajmniej daleko do ziemi nie miał. Tristan podszedł do niego z gniewnymi iskrami błyszczącymi w czarnych źrenicach, chwytając małego smoka za ogon – i dorzucając do pierwszego, do wnętrza glinianego dzbanka. Pogniećcie się tam chwilę, małe szkodniki, to może wreszcie zrozumiecie, że w tym cholernym terrarium naprawdę macie dużo miejsca! Słysząc szarpaninę, bezceremonialnie potrząsnął dzbankiem; lekko, nie chciał ich krzywdzić. Ale chciał je ostrzec, tracił cierpliwość, o ile kiedykolwiek w ogóle ją posiadał.
Dwa na trzy, nie było tak źle. Trzecie mogło paść, często się tak działo. Albo, zgrozo, zaklinuje się w jakiejś ciemnej dziurze, będzie żywiło szczurami, aż urośnie, rozsadzi ścianę, uwolni wszystkie smoki i odfrunie w stronę zachodzącego słońca – nie potrafił odpędzić się od czarnych myśli, kiedy ostatecznie ważył się jego los jako smokologa. Najwyżej zwali na tę młodą, powtarzał w myślach jak mantrę, najwyżej...
Wtem, kątem oka dostrzegł jakiś ruch: na górze, nad oknem. Czy ta mała cholera w kilka godzin jednak nauczyła się latać? I tyle ją widział, prześlizgnęła się wentylacją... dokąd? Do pomieszczenia wyżej zapewne, tylko co tam było? Myśl, Tristanie, łowco od siedmiu boleści i ośmiu smutków, czy tam nie znajdowało się czasem laboratorium? Jego serce nie zdążyło uderzyć po raz drugi, tak niewiele czasu potrzebowało, by runąć do włazu prowadzącego ku terrariom i udać się wprost do alchemicznego laboratorium mieszącego się na wyższych poziomach budynku. Pędem, co sił i na oślep, nie zważając w ogóle na mijających go czarodziejów.
Nie bez powodu: laboratorium miało to do siebie, że wewnątrz niego było mnóstwo fiolek, buteleczek, proszków, drobiazgów, które uciekający i - cóż - nieszczególnie mądry smok mógł potłuc bez trudu. I choć pożar wzniecony płomieniem smoczątka wzbudzał w nim trwogę, to jednak wybuch kociołka lub ingrediencji zdawał mu się po stokroć bardziej niebezpieczny... Wciąż trzymając w ręku dzbanek z młodymi, drugą dłonią trzymając jego pokrywę, jak wicher wtargnął do laboratorium mieszczącego się na poddaszu.
Mrużąc oczy.
Instynkt łowcy, pamiętaj.
Bacznym spojrzeniem objął pomieszczenie, choć z dzbankiem z dwoma smoczętami nie wyglądał nazbyt dystyngowanie, ani tym bardziej groźnie; coś jednak wypatrzył - pod drewnianym stołem posadzkę brudziła świeża krew, sam ją tam rozlał, kiedy przyniósł tu kolejną próbkę z ran Devaugna. A z tej rany odchodziły ślady, ślady małych krwawych łapek, za którymi podejrzliwie wiódł wzrokiem; ślady małych krwawych łapek prowadzące poprzez nogę stołu na samą jego górę, poprzez blat, poprzez...
- Szlag jasny... - rzucił słabo, chwytając w rękę arcyważne zaświadczenie od dostawcy ingrediencji, które miał kilka godzin temu przynieść wujowi, a o którym na śmierć - och, albo na wydziedziczenie - zapomniał całkowicie, a które naznaczone teraz było odbitymi krwią maleńkimi smoczymi łapkami. Doskonale. Po prostu doskonale. Z łoskotem odstawił na bok dzbanek, nie zwracając większej uwagi na jego zawartość i, nazbyt zaaferowany trzymanym w ręku dokumentem, nie spostrzegł, jak jego zguba przemyka po ulokowanych pod sufitem pólkach - do czasu, gdy rozległ się brzdęk pierwszej fiolki. Rzucił się pod szafki, łapiąc kolejne spadające naczynia, kiedy uderzyły go opary kłębiącej się szmaragdowym obłokiem trucizny; ty mały, parszywy... Zachwiał się na nogach, lecz - może szczęśliwie, może wręcz przeciwnie - obłok dotarł również do nozdrzy smoczęcia, które upadło wprost do jednego z pustych trzymanych przez Tristana naczyń. Chwiejnym krokiem zdołał zbliżyć się do stołu, wrzucić gada od rodzeństwa, zabrać zgubiony dokument i opuścić laboratorium; kiedy tylko zamknęły się za nim drzwi od komnaty na poddaszu, odetchnął głęboko, wspierając się o ścianę i tuląc do piersi rozgrzany dzban, z którego wydobywały się wojenne odgłosy, ze zrezygnowaniem obserwując odbite krwawe ślady na papierze. Dość na dzisiaj - czas ruszyć na spotkanie z wujem. Może po drodze znajdzie Valhakis i poleci jej posprzątać ten burdel.
[zt]
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
| niepamiętamkiedymatobyć
Nie powinno się pewnych rzeczy odkładać na później. Zazwyczaj tego nie robię, bo nauka w Hogwarcie nauczyła mnie dużej systematyczności, którą praktykowałem także w późniejszym życiu. Tylko teraz co chwila coś mi wypadało. Pogodzenie obowiązku w rezerwacie testrali z pracą aurora wdrażającego się w system po długiej przerwie nie było rzeczą łatwo. Szczerze mówiąc to szło mi to naprawdę topornie, zwłaszcza, że przez większość grudnia myśli zasnuwała mi pewna urokliwa kobieta, utrudniając logiczne myślenie i zorganizowane działanie. W końcu jednak udało mi się znaleźć czas na podróż do Dover, która nawet z umiejętność teleportacji wydawała się być niezmiernie długa. Zwłaszcza z tak delikatnym bagażem.
Muszę się nareszcie dowiedzieć czyje jest to jajo, które zwinąłem z tamtego pamiętnego bagniska. Nie wspomina misji przydzielonej nam przez Riddle'a z rozrzewnieniem, zwłaszcza, że przypadło mi w udziale niańczenie półprzytomnego Lestrenge'a, ale pozostała mi po niej taka to urocza pamiątka. A nie miałam zamiaru pokazywać się na najbliższym spotkaniu Rycerzy Walpurgii z bezwartościowym jajem, aby narazić się na gniew Toma i zniewagi ze strony napuszonych szlachciców, którzy są tam niestety w większości. Dlatego też postanowiłem się z kimś w tej sprawie skonsultować. Nie mogła to być byle jaka osoba, bo sprawa należała przecież do delikatnych, a na pewno padłyby pytania o to, skąd wziąłem to niezwykłe jajo. Należało więc zwrócić się do osoby powiązanej z tym wszystkim, u której mogłem zasięgnąć rady w miarę bezpiecznie. Nie jestem szczególnym fanem spotkań z ludźmi wysokimi statusem, ale ze strony Rosiera nie spotkałem się z żadną przykrością, darzyliśmy się po prostu wygodną obojętnością. Jako, że zajmował się smokami to na pewno byłby w stanie mi powiedzieć, czy to jajo jednego z nich. Albo jakiegokolwiek innego gada. Niestety ze stanem mojej wiedzy umiem jedynie stwierdzić, że nie należy ono do żadnych ze znanych mi ptaków. Szczerze to nie mam nawet pojęcia czy jest żywe. Może jego lokator zmarł na długo przed odnalezieniem przeze mnie jaja? Tylko wtedy krab raczej nie ostrzyłby sobie na nie swoich szczypiec. Tak więc z braku laku znajduję się rezerwacie Albionów Czarnookich, miejscu, które napawa mnie w równym stopniu fascynacją, co respektem. Wpuścił mnie jakiś pomniejszy parobek i poprowadził do miejsca, w którym zastać miałem potrzebną mi osobę.
- Lordzie Rosier? - pytam, rozglądając się po imponującym wnętrzu. Łatwo się tutaj ukryć, a na pewno jeszcze łatwiej zgubić.
Nie powinno się pewnych rzeczy odkładać na później. Zazwyczaj tego nie robię, bo nauka w Hogwarcie nauczyła mnie dużej systematyczności, którą praktykowałem także w późniejszym życiu. Tylko teraz co chwila coś mi wypadało. Pogodzenie obowiązku w rezerwacie testrali z pracą aurora wdrażającego się w system po długiej przerwie nie było rzeczą łatwo. Szczerze mówiąc to szło mi to naprawdę topornie, zwłaszcza, że przez większość grudnia myśli zasnuwała mi pewna urokliwa kobieta, utrudniając logiczne myślenie i zorganizowane działanie. W końcu jednak udało mi się znaleźć czas na podróż do Dover, która nawet z umiejętność teleportacji wydawała się być niezmiernie długa. Zwłaszcza z tak delikatnym bagażem.
Muszę się nareszcie dowiedzieć czyje jest to jajo, które zwinąłem z tamtego pamiętnego bagniska. Nie wspomina misji przydzielonej nam przez Riddle'a z rozrzewnieniem, zwłaszcza, że przypadło mi w udziale niańczenie półprzytomnego Lestrenge'a, ale pozostała mi po niej taka to urocza pamiątka. A nie miałam zamiaru pokazywać się na najbliższym spotkaniu Rycerzy Walpurgii z bezwartościowym jajem, aby narazić się na gniew Toma i zniewagi ze strony napuszonych szlachciców, którzy są tam niestety w większości. Dlatego też postanowiłem się z kimś w tej sprawie skonsultować. Nie mogła to być byle jaka osoba, bo sprawa należała przecież do delikatnych, a na pewno padłyby pytania o to, skąd wziąłem to niezwykłe jajo. Należało więc zwrócić się do osoby powiązanej z tym wszystkim, u której mogłem zasięgnąć rady w miarę bezpiecznie. Nie jestem szczególnym fanem spotkań z ludźmi wysokimi statusem, ale ze strony Rosiera nie spotkałem się z żadną przykrością, darzyliśmy się po prostu wygodną obojętnością. Jako, że zajmował się smokami to na pewno byłby w stanie mi powiedzieć, czy to jajo jednego z nich. Albo jakiegokolwiek innego gada. Niestety ze stanem mojej wiedzy umiem jedynie stwierdzić, że nie należy ono do żadnych ze znanych mi ptaków. Szczerze to nie mam nawet pojęcia czy jest żywe. Może jego lokator zmarł na długo przed odnalezieniem przeze mnie jaja? Tylko wtedy krab raczej nie ostrzyłby sobie na nie swoich szczypiec. Tak więc z braku laku znajduję się rezerwacie Albionów Czarnookich, miejscu, które napawa mnie w równym stopniu fascynacją, co respektem. Wpuścił mnie jakiś pomniejszy parobek i poprowadził do miejsca, w którym zastać miałem potrzebną mi osobę.
- Lordzie Rosier? - pytam, rozglądając się po imponującym wnętrzu. Łatwo się tutaj ukryć, a na pewno jeszcze łatwiej zgubić.
Thank you, I'll say goodbye now though its the end of the world, don't blame yourself and if its true, I will surround you and give life to a world thats our own
Crispin Russell
Zawód : Auror, opiekun testrali
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
sometimes we deliberately step into those traps
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
obojętne, 15 stycznia?
Siedział na drewnianym krześle, przy niewielkim stole, obywając delikatną szmatką wierzchnią warstwę srebrzystej smoczej łuski, wciąż łuski Devaughna - łudził się znaleźć na jej materii zagrzybienia, rany, ropnie, cokolwiek, co pomoże w identyfikacji przyczyny obumierającej tkanki. Czas gonił, pomimo bezwzględnego podwyższenia się jego pozycji w rezerwacie w tym miesiącu wiedział, że wuj nie ustąpi - musieli dokonać przełomu w swoich badaniach, pójść z jego zdrowiem do przodu, odnaleźć poszlakę, która powoli doprowadzi ich do celu - odnalezienia przyczyny smoczej choroby. Stamtąd droga do zdrowia wydawała się już łatwiejsza, teraz błądzili... jak dzieci we mgle, nie wiedząc nawet, czy ich kolejne kroki były krokami w przód czy w tył. Zaczynał się niecierpliwić, wszystkie starania mogły pójść na marne - jeśli w końcu nie przyśpieszą. Łuska już lśniła, lecz nie znalazł na niej ani jednego niepokojącego śladu. To nie miało sensu.
Usłyszawszy skrzypiące drzwi, nie wiedząc, kogo się spodziewać - bo też nie spodziewał się nikogo - wstał, wciąż trzymając w rękach błyszczącą łuskę i zmarszczył brew, kiedy dostrzegł Crispina przyprowadzonego tutaj przez jednego z pracowników. Nie mieli ze sobą dotąd wiele do czynienia, stąd nie sądził, by była to wizyta stricte towarzyska, a biorąc pod uwagę charakter ich znajomości... nietrudno było się domyślić, o co lub też o kogo mogło chodzić. Skinął głową mężczyźnie, który go tutaj przyprowadził, dając mu do zrozumienia, że powinien zostawić ich samych. Czegokolwiek Crispin chciał, prawdopodobnie miało to związek z Rycerzami - i prawdopodobnie nie powinno być usłyszane przez nikogo. Nie obawiał się podsłuchu, znał każdy zakamarek tego rezerwatu. To był jego rezerwat - już prawie.
- Crispinie - Skinął mu głową, po czym odłożył łuskę na bok i wsparł się dłońmi o blat stołu, gestem zapraszając go do środka, ku jednemu z krzeseł. Spojrzał wprost w jego oczy, z zainteresowaniem, ale i cieniem lęku - naturalnym w podobnych sytuacjach. Pierwszy raz ktoś z nich nawiedził go w podobny sposób. - Co cię sprowadza?
Siedział na drewnianym krześle, przy niewielkim stole, obywając delikatną szmatką wierzchnią warstwę srebrzystej smoczej łuski, wciąż łuski Devaughna - łudził się znaleźć na jej materii zagrzybienia, rany, ropnie, cokolwiek, co pomoże w identyfikacji przyczyny obumierającej tkanki. Czas gonił, pomimo bezwzględnego podwyższenia się jego pozycji w rezerwacie w tym miesiącu wiedział, że wuj nie ustąpi - musieli dokonać przełomu w swoich badaniach, pójść z jego zdrowiem do przodu, odnaleźć poszlakę, która powoli doprowadzi ich do celu - odnalezienia przyczyny smoczej choroby. Stamtąd droga do zdrowia wydawała się już łatwiejsza, teraz błądzili... jak dzieci we mgle, nie wiedząc nawet, czy ich kolejne kroki były krokami w przód czy w tył. Zaczynał się niecierpliwić, wszystkie starania mogły pójść na marne - jeśli w końcu nie przyśpieszą. Łuska już lśniła, lecz nie znalazł na niej ani jednego niepokojącego śladu. To nie miało sensu.
Usłyszawszy skrzypiące drzwi, nie wiedząc, kogo się spodziewać - bo też nie spodziewał się nikogo - wstał, wciąż trzymając w rękach błyszczącą łuskę i zmarszczył brew, kiedy dostrzegł Crispina przyprowadzonego tutaj przez jednego z pracowników. Nie mieli ze sobą dotąd wiele do czynienia, stąd nie sądził, by była to wizyta stricte towarzyska, a biorąc pod uwagę charakter ich znajomości... nietrudno było się domyślić, o co lub też o kogo mogło chodzić. Skinął głową mężczyźnie, który go tutaj przyprowadził, dając mu do zrozumienia, że powinien zostawić ich samych. Czegokolwiek Crispin chciał, prawdopodobnie miało to związek z Rycerzami - i prawdopodobnie nie powinno być usłyszane przez nikogo. Nie obawiał się podsłuchu, znał każdy zakamarek tego rezerwatu. To był jego rezerwat - już prawie.
- Crispinie - Skinął mu głową, po czym odłożył łuskę na bok i wsparł się dłońmi o blat stołu, gestem zapraszając go do środka, ku jednemu z krzeseł. Spojrzał wprost w jego oczy, z zainteresowaniem, ale i cieniem lęku - naturalnym w podobnych sytuacjach. Pierwszy raz ktoś z nich nawiedził go w podobny sposób. - Co cię sprowadza?
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Czułem się trochę, jak gdybym wkraczał w obcy świat. Smoki to temat znany mi jedynie z kart czytanych książek o magicznych stworzeniach. Nigdy nie czułem potrzeby porwania się na pracę z nimi. Nawet w przerwie w pracy aurora, chociaż to może zły przykład, bo wtedy chyba nie czułem nic. Nie uważam, że praca z tymi zwierzętami to skrajna głupota. To byłaby hipokryzja biorąc pod uwagę mój własny zawód. Aurora, nie opiekuna testrali. Ktoś musiał się nimi zajmować, aby nie zagrażały ani nam, ani zwykłym mugolom. Poza tym praca zwierzętami ma swoją przewagę, bo są one o wiele bardziej przewidywalne i nie atakują niesprowokowane. Inną bajką jest fakt, że sprowokować je jest bardzo łatwo.
Nie czuję jednak strachu przekraczając bramę rezerwatu. Przede wszystkim nie wprowadzono mnie do żadnej zagrody, więc jestem bezpieczny. Czuję bardziej fascynację przeznaczoną komuś, kogo magiczne stworzenia fascynują już od czasów szkolnych. Łapczywie wypatrywałem sylwetek dostojnych gadów przez okna korytarz. Nie zatrzymywałem się jednak, wiedząc, że osoba, do której idę może mieć ograniczony czas. No i nie chciałem nadużywać gościnności, aby w razie czego nie zostać pokarmem dla mieszkańców rezerwatu.
Mam wrażenie, że oderwałem Tristana od jakiegoś ważnego zajęcia, ale jeśli tak jest to w żaden sposób nie daje po sobie tego poznać. Nie wiem, czy wnika to z pewnej świadomości tego, w jakiej sprawie mogę się do niego udać. W końcu jedną osobą, jaka tak naprawdę nas łączy jest Tom Riddle. Również kiwam głową w geście powitania, po czym zajmuję zaproponowane miejsce. Nie jest to czas ani miejsce wymagające zabawy w uprzejmości, od razu więc przechodzę do sedna sprawy.
- Z naszego grona wydajesz mi się jedyną osobą, która może mi pomóc. - Mam nadzieję, że nie zaczęło się zbyt patetycznie. Sięgam do torby i kładę przed nim jajo. Podłużne, ciemne i nie mam pojęcia czyje. - Znalazłem je podczas misji. Samotne, porzucone w gnieździe. Czaił się na nie chropianek, a nawet ja wiem, że nie jest to jajo leleka wróżebnika. Na co więc się czaił? Bo nie sądzę, żeby nie tracił czasu na coś niemagicznego. Umiesz mi powiedzieć co to jest? - Patrzę na niego uważnie, ciekawe reakcji. Czy potraktuje mnie poważnie czy zabije śmiechem?
Nie czuję jednak strachu przekraczając bramę rezerwatu. Przede wszystkim nie wprowadzono mnie do żadnej zagrody, więc jestem bezpieczny. Czuję bardziej fascynację przeznaczoną komuś, kogo magiczne stworzenia fascynują już od czasów szkolnych. Łapczywie wypatrywałem sylwetek dostojnych gadów przez okna korytarz. Nie zatrzymywałem się jednak, wiedząc, że osoba, do której idę może mieć ograniczony czas. No i nie chciałem nadużywać gościnności, aby w razie czego nie zostać pokarmem dla mieszkańców rezerwatu.
Mam wrażenie, że oderwałem Tristana od jakiegoś ważnego zajęcia, ale jeśli tak jest to w żaden sposób nie daje po sobie tego poznać. Nie wiem, czy wnika to z pewnej świadomości tego, w jakiej sprawie mogę się do niego udać. W końcu jedną osobą, jaka tak naprawdę nas łączy jest Tom Riddle. Również kiwam głową w geście powitania, po czym zajmuję zaproponowane miejsce. Nie jest to czas ani miejsce wymagające zabawy w uprzejmości, od razu więc przechodzę do sedna sprawy.
- Z naszego grona wydajesz mi się jedyną osobą, która może mi pomóc. - Mam nadzieję, że nie zaczęło się zbyt patetycznie. Sięgam do torby i kładę przed nim jajo. Podłużne, ciemne i nie mam pojęcia czyje. - Znalazłem je podczas misji. Samotne, porzucone w gnieździe. Czaił się na nie chropianek, a nawet ja wiem, że nie jest to jajo leleka wróżebnika. Na co więc się czaił? Bo nie sądzę, żeby nie tracił czasu na coś niemagicznego. Umiesz mi powiedzieć co to jest? - Patrzę na niego uważnie, ciekawe reakcji. Czy potraktuje mnie poważnie czy zabije śmiechem?
Thank you, I'll say goodbye now though its the end of the world, don't blame yourself and if its true, I will surround you and give life to a world thats our own
Crispin Russell
Zawód : Auror, opiekun testrali
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
sometimes we deliberately step into those traps
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Był ciekaw - był zaintrygowany - ale i na swój sposób przejęty, organizacja, w której szeregi wszedł z własnej woli, ostatnimi czasy przybierała na sile. Wyprawa, na którą został wysłany, zrobiła na nim wrażenie; pełzali po ciemnych ciągnących się labiryntach w poszukiwaniu pradawnej księgi, której zapragnął ich przywódca - skoro przeciągnął ich po takim miejscu, czy ktokolwiek mógł jeszcze wątpić w jego autorytet? Żadne z nich nie odmówiło rozkazu. Prawie żadne - o tych, co to uczynili, wolał jednak nie myśleć, przypuszczał, że spotka ich przykry los. Sam nie tak dawno zajmował się przecież człowiekiem, który na podobnej wyprawie wykazał się tchórzostwem. Tristan czuł przed Tomem olbrzymi respekt, a jednocześnie był oddany jego sprawie. Nie był pewien, jak swoje obowiązki traktował Crispin, nie rozumiał obranej przez niego ścieżki aurora - milknął jednak na ten temat. Póki Russell cieszył się względami Toma, on nie miał żadnych kompetencji, aby to kwestionować. Wszystko mogło zejść na dalszy plan, te sprawy pozostawały najważniejsze. Mógł być jedynie posłańcem, a mógł chcieć sam pomocy, jakkolwiek by nie było - miał obowiązek go wysłuchać i, w miarę możliwości, pomóc.
Wpierw zmarszczył brwi, słysząc pierwsze z wypowiedzianych przez niego słów i wiedział już, że nie odnalazł go akurat w tym miejscu przypadkiem. Uważnie obserwował przedmiot - jajo - wyciągane przez Crispina, przez moment wpatrując się w nie w milczeniu. Jajo rzeczywiście nie przypominało niczego, co było mu znane. Nie należało do smoka, ale z pewnością było jajem gadzim. Olbrzymim, samotnym jajem, do którego pełzał chropianek żywiący się magią.
- Dobrze trafiłeś - przyznał, bo rzeczywiście mógł pomóc w identyfikacji, gady były jego specjalizacją. - Jeśli w pobliżu czaił się chropianek, jajo musi być magiczne. Gdzie byliście? - zapytał na początek wprost, dopiero teraz wyciągając rękę w kierunku znaleziska, ostrożnie, obawiając się je zniszczyć. Delikatnie dotknął go dłonią, badając czarną fakturę twardej skorupy. Być może wskazówki geograficzne pomogą jakkolwiek? - To wąż... - stwierdził w końcu, delikatnie, wciąż stojąc, chwytając jajo oburącz, dopiero teraz, wpierw rzucając Russellowi krótkie spojrzenie, jakby upewniając się, czy może je uchwycić. Sprzeciw z jego strony, brak delikatności, mógłby je trwale uszkodzić, ale z tego oboje musieli doskonale zdawać sobie sprawę. Uniósł je lekko, sprawdzając jego ciężar. - Ale żaden wąż naturalnie żerujący w Anglii nie złożyłby takiego jaja. Jak wyglądało to gniazdo? - Coś błysnęło mu w oku, kiedy obracał w dłoniach wyjątkowe stworzenie, jego myśli intensywnie poszukiwały skojarzeń; pochłaniała go fascynacja, pasja - czy kiedykolwiek w życiu po raz drugi zdarzy mu się mieć w rękach podobny skarb? Gdzieś widział kiedyś coś podobnego...
Wpierw zmarszczył brwi, słysząc pierwsze z wypowiedzianych przez niego słów i wiedział już, że nie odnalazł go akurat w tym miejscu przypadkiem. Uważnie obserwował przedmiot - jajo - wyciągane przez Crispina, przez moment wpatrując się w nie w milczeniu. Jajo rzeczywiście nie przypominało niczego, co było mu znane. Nie należało do smoka, ale z pewnością było jajem gadzim. Olbrzymim, samotnym jajem, do którego pełzał chropianek żywiący się magią.
- Dobrze trafiłeś - przyznał, bo rzeczywiście mógł pomóc w identyfikacji, gady były jego specjalizacją. - Jeśli w pobliżu czaił się chropianek, jajo musi być magiczne. Gdzie byliście? - zapytał na początek wprost, dopiero teraz wyciągając rękę w kierunku znaleziska, ostrożnie, obawiając się je zniszczyć. Delikatnie dotknął go dłonią, badając czarną fakturę twardej skorupy. Być może wskazówki geograficzne pomogą jakkolwiek? - To wąż... - stwierdził w końcu, delikatnie, wciąż stojąc, chwytając jajo oburącz, dopiero teraz, wpierw rzucając Russellowi krótkie spojrzenie, jakby upewniając się, czy może je uchwycić. Sprzeciw z jego strony, brak delikatności, mógłby je trwale uszkodzić, ale z tego oboje musieli doskonale zdawać sobie sprawę. Uniósł je lekko, sprawdzając jego ciężar. - Ale żaden wąż naturalnie żerujący w Anglii nie złożyłby takiego jaja. Jak wyglądało to gniazdo? - Coś błysnęło mu w oku, kiedy obracał w dłoniach wyjątkowe stworzenie, jego myśli intensywnie poszukiwały skojarzeń; pochłaniała go fascynacja, pasja - czy kiedykolwiek w życiu po raz drugi zdarzy mu się mieć w rękach podobny skarb? Gdzieś widział kiedyś coś podobnego...
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Miałem świadomość, że nie wszyscy zwolennicy Toma spoglądają na mnie przychylnym okiem. Nie tylko ze względu na kwestię mojej krwi, zdecydowanie większą burzę wywoływał mój zawód. Auror. Osoba perfekcyjnie wyszkolona do tropienia i walki z ludźmi o wątłej reputacji, posiadających ciągotki do czarnej magii. Ale już w Hogwarcie nie kryłem się z zawodem, jaki sobie wybrałem na przyszłość. Biedny chłopiec z marginesu zaharowywał się jak wół, żeby spełnić marzenie. To niekoniecznie było tak. Nie chciałem nim zostać z powołania, nie czułem potrzeby plenienia zła. Miałem plan do wykonania, musiałem się zemścić i to było moim motorem napędowym. Wydaje mi się, że Riddle już o tym wiedział i dlatego nie odsunął mnie od siebie. Teraz wiem, że informacje z Biura Aurorów mogą być też całkiem przydatnymi No i nie interesuje mnie w ogóle opinia innych na mój temat, niech sobie myślą co chcą.
Chociaż w ty akurat momencie ważnym jest, co sądzi Tristan, bo od tego zależy, czy zechce mi pomóc. Oczywiście mogłem od razu górnolotnie powołać się na naszą wspólnotę Rycerzy, ale to byłby nieco dramatyczny gest, do którego wolałbym się posunąć jedynie w ostateczności. W końcu Rosier był szlachcicem i na pewno posiadał pewne poczucie przynależności do grupy. Jeśli nie szlacheckiej to właśnie powiązanej z czystością krwi. Dlatego z wewnętrzną ulgą przyjmuję uwagę, która maluje się na jego twarzy, po wyjęciu przeze mnie jaja. Nie rzucił, że powinienem zrobić jajecznicę, co jest niewątpliwie dobrym znakiem. Po wysłuchaniu moich słów potwierdza moje przypuszczenia i czuję przypływ zadowolenia, że pomyślałem właśnie o nim.
- Na mokradłach w Salisbury. Te, na których mieszka Bzik - tłumaczę mniej więcej, bo przecież nie jestem w stanie podać mu dokładnej lokalizacji gniazda. Wiem, że było w środku gęstego, bagnistego lasu, ale to raczej oczywiste. Unoszę brwi ku górze w geście umiarkowanego zaskoczenia. Przypuszczałem to po kształcie jaja, ale nie postawiłem sobie żadnej tezy, bo nie jestem w tym temacie znawcą. Szybko kiwam głową potwierdzając, że może obejrzeć je z bliska. Przecież go nie zbije. - Na pewno nie wyglądało jak ptasie. Było na ziemi, niedaleko bagna, w środku były pozostałości skorup, takich samych jak to. - Kiwam głową na jajo, które trzyma. - Jest w ogóle żywe? Starałem się o nie dbać mniej więcej tak jak dba się o wszystkie jajka, ale sam nie wiem.
Chociaż w ty akurat momencie ważnym jest, co sądzi Tristan, bo od tego zależy, czy zechce mi pomóc. Oczywiście mogłem od razu górnolotnie powołać się na naszą wspólnotę Rycerzy, ale to byłby nieco dramatyczny gest, do którego wolałbym się posunąć jedynie w ostateczności. W końcu Rosier był szlachcicem i na pewno posiadał pewne poczucie przynależności do grupy. Jeśli nie szlacheckiej to właśnie powiązanej z czystością krwi. Dlatego z wewnętrzną ulgą przyjmuję uwagę, która maluje się na jego twarzy, po wyjęciu przeze mnie jaja. Nie rzucił, że powinienem zrobić jajecznicę, co jest niewątpliwie dobrym znakiem. Po wysłuchaniu moich słów potwierdza moje przypuszczenia i czuję przypływ zadowolenia, że pomyślałem właśnie o nim.
- Na mokradłach w Salisbury. Te, na których mieszka Bzik - tłumaczę mniej więcej, bo przecież nie jestem w stanie podać mu dokładnej lokalizacji gniazda. Wiem, że było w środku gęstego, bagnistego lasu, ale to raczej oczywiste. Unoszę brwi ku górze w geście umiarkowanego zaskoczenia. Przypuszczałem to po kształcie jaja, ale nie postawiłem sobie żadnej tezy, bo nie jestem w tym temacie znawcą. Szybko kiwam głową potwierdzając, że może obejrzeć je z bliska. Przecież go nie zbije. - Na pewno nie wyglądało jak ptasie. Było na ziemi, niedaleko bagna, w środku były pozostałości skorup, takich samych jak to. - Kiwam głową na jajo, które trzyma. - Jest w ogóle żywe? Starałem się o nie dbać mniej więcej tak jak dba się o wszystkie jajka, ale sam nie wiem.
Thank you, I'll say goodbye now though its the end of the world, don't blame yourself and if its true, I will surround you and give life to a world thats our own
Crispin Russell
Zawód : Auror, opiekun testrali
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
sometimes we deliberately step into those traps
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Przebywając w rezerwacie widział już wiele dziwów, większych i mniejszych, czasem bywały u nich najrzadsze okazy, raz narodził się smok wyjątkowy, inny niż wszystkie, o dwóch głowach - choć nie przeżył nawet trzech dni po wykluciu. Tak, widywał dziwy, widywał gady wyjątkowe, ale nigdy nie widział jeszcze czegoś, co przypominało legendę. Przesunął dłonią po powierzchni skorupy, wciąż ostrożnie trzymając w rękach jajo, nagle przelęknąwszy się, co by się mogło wydarzyć, gdyby to wysunęło się z jego rąk. Miał olbrzymi szacunek do magicznych gadów - krew go do tego zobowiązywała - ale nie tylko. To były jedne z najstarszych zwierząt pełzających po tym świecie, najpotężniejszych, najmocniej natchnionych najczystszą esencją magii. Nie bez powodu to właśnie wąż był symbolem Salazara Slytherina i Tristan wierzył, że nie chodziło jedynie o jego symbolikę i charakter - wąż jako symbol wiązał się z wiecznością, pradawną istotą, na swój sposób nawet tradycją. Kątem oka spojrzał na Crispina, myślami krążąc wśród punktów orientacyjnych Salisbury, czy przechodził tamtędy jakiś szlak przemytniczy? Nie mógł tego wiedzieć, ale wydawało się to jedynym rozsądnym wytłumaczeniem. Jajo nie pochodziło z tego kraju.
- Znaleźliście coś więcej? - zapytał, słysząc imię Bzika, wiedział przecież doskonale, po co tam byli - po to samo, po co Tristan błąkał się po podziemnych korytarzach Dover. Zbliżało się spotkanie, on miał szkatułę, której nie potrafił otworzyć. I nie wywoływało to u niego spokoju, być może Tom oczekiwał, że poradzą sobie również z zamkiem.
- Skorupy - rzucił z zastanowieniem. - Zabraliście je? - Dobrze byłoby się im przyjrzeć, przekonać się, czy naprawdę pochodziły od tego... gatunku, jeśli tak, znalezisko było niecodzienne. O wiele bardziej prawdopodobne wydawało mu się jednak, że jakieś bagienne stworzenie zagarnęło to jajo do własnego gniazda - to by wyjaśniało, dlaczego tylko jedno jajo przetrwało.
- Nie wiem, czym jest to jajo, Crispinie - zaczął po dłuższej chwili uważnego badania jaja opuszkami palców. - Ale widziałem kiedyś coś podobnego. Na indyjskiej rycinie. Olbrzymi wąż, szybszy i bardziej niebezpieczny od wszystkiego, co jest nam znane. Inteligentny. Urodzony zabójca, półbóg, wężowy władca - Słowa wypowiadał powoli, z fascynacją, wciąż delikatnie obracając w dłoniach jajo - w końcu, odłożył je niemal z namaszczeniem. - Mało kto wierzy, że naprawdę istnieje - dodał z zastanowieniem, jajo przypominało to z podań, nie przypominało natomiast żadnego innego znanego mu gatunku, co jeszcze nie znaczyło, że legenda była prawdziwą, a przed nimi leżało jajo owego prastarego potwora. Myśl ta była absurdalna. I niesamowicie fascynująca zarazem. Z odrętwienia wyrwało go dopiero pytanie Crispina o życie. Czy mogłoby, czy cudów nie byłoby wtedy zbyt wiele?
- Zaraz to sprawdzimy - rzucił cicho, nie odejmując wzroku od skorupy, dopiero po dłuższej chwili odchodząc od stołu. Zbliżywszy się do jednej z półeczek jął przewracać stojące nań różnobarwne flakoniki, wyraźnie czegoś poszukując.
- Znaleźliście coś więcej? - zapytał, słysząc imię Bzika, wiedział przecież doskonale, po co tam byli - po to samo, po co Tristan błąkał się po podziemnych korytarzach Dover. Zbliżało się spotkanie, on miał szkatułę, której nie potrafił otworzyć. I nie wywoływało to u niego spokoju, być może Tom oczekiwał, że poradzą sobie również z zamkiem.
- Skorupy - rzucił z zastanowieniem. - Zabraliście je? - Dobrze byłoby się im przyjrzeć, przekonać się, czy naprawdę pochodziły od tego... gatunku, jeśli tak, znalezisko było niecodzienne. O wiele bardziej prawdopodobne wydawało mu się jednak, że jakieś bagienne stworzenie zagarnęło to jajo do własnego gniazda - to by wyjaśniało, dlaczego tylko jedno jajo przetrwało.
- Nie wiem, czym jest to jajo, Crispinie - zaczął po dłuższej chwili uważnego badania jaja opuszkami palców. - Ale widziałem kiedyś coś podobnego. Na indyjskiej rycinie. Olbrzymi wąż, szybszy i bardziej niebezpieczny od wszystkiego, co jest nam znane. Inteligentny. Urodzony zabójca, półbóg, wężowy władca - Słowa wypowiadał powoli, z fascynacją, wciąż delikatnie obracając w dłoniach jajo - w końcu, odłożył je niemal z namaszczeniem. - Mało kto wierzy, że naprawdę istnieje - dodał z zastanowieniem, jajo przypominało to z podań, nie przypominało natomiast żadnego innego znanego mu gatunku, co jeszcze nie znaczyło, że legenda była prawdziwą, a przed nimi leżało jajo owego prastarego potwora. Myśl ta była absurdalna. I niesamowicie fascynująca zarazem. Z odrętwienia wyrwało go dopiero pytanie Crispina o życie. Czy mogłoby, czy cudów nie byłoby wtedy zbyt wiele?
- Zaraz to sprawdzimy - rzucił cicho, nie odejmując wzroku od skorupy, dopiero po dłuższej chwili odchodząc od stołu. Zbliżywszy się do jednej z półeczek jął przewracać stojące nań różnobarwne flakoniki, wyraźnie czegoś poszukując.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Nie jestem ignorantem w kwestii magicznych stworzeń. W końcu opieka nad nimi była moim ulubionym przedmiotem. Nigdy jednak nie podążyłem tę drogą, chociaż zdarzało mi się później czytać o tym książki. Niestety droga aurora pochłaniała zbyt wiele czasu. Co prawda zająłem się później testralami, ale raczej daleko im do wszelkich gadów. Teraz trochę tego żałuję, bo czuję się w kropce, kiedy Tristan przygląda się jaju z takim żywym zainteresowaniem. Sam robiłem to w domu wiele razy, ale nie przysunęło mnie to do rozwiązania ani o jotę. Widocznie każdemu jest dane zajmować się czymś innym i dobrze, że Rosier jest w tym akurat biegły. Nie będę musiał biegać jak obłąkany po ludziach w celu identyfikacji, a czas uciekał. W końcu Riddle przypomni nam o sobie, a ja chciałem wiedzieć, czy mam coś istotnego, czy zupełnie nie.
Pytanie, które mi zadaje, nie jest związane z jajem i nie wiem, jak powinienem na nie odpowiedzieć. Jesteśmy zjednoczeni pod wodzą tej samej osoby, ale wciąż panują między nami podziały, to trudne do przeskoczenia, prawdopodobnie niemożliwe. Nie chcę ich jednak pogłębiać, tym bardziej, że nie potraktował mnie protekcjonalnie, chociaż przecież mógł to zrobić.
- Tak, skrzynię - rzucam neutralnym tonem. Mnie samego nie było przy zdobywaniu jej, zobowiązałem się do ochrony tyłka Caesara o niewyparzonej gębie, a potem jaja. Sam nie wiem, dlaczego to zrobiłem. Z nudy? Chyba nie stałem się nagle dobrym samarytaninem. Z zimną krwią zabiłem człowieka, to podobno rozczłonkowuje ludzką duszę. Wydaje mi się, że niewielu rycerzy posunęło się do czegoś takiego w swoim życiu. - Nie, nic więcej stamtąd nie zabrałam. - Poprawiam automatycznie na liczbę pojedynczą, bo tylko ja byłem zainteresowany jajem. Inni mieli, co robić, ale przemilczałem ten fakt. I przyznaję się, nie pomyślałem ani trochę o zabraniu ze sobą skorupek. - Ale wydawały się takie same jak to jajo.
Unoszę brwi w zdziwieniu. Chciałem mu przerwać, sugerując, że skoro znamy rodzaj gada to z gatunkiem powinno pójść prościej. Dobrze, że ugryzłem się w język. Indyjska rycina z super wężem? Brzmi to dosyć bajecznie, biorąc nawet fakt, w jakim świecie magii. Uwaga o tym, że mało kto w to wierzy jest zasadna, bo mi też nie chce się specjalnie w to wierzyć. Byłoby głupio wyczerpać swój limit szczęścia na ten rok przez jakiegoś niezwykłego węża. Chyba, że liczy się to do zeszłego. To w porządku.
- Czyli jeśli się nie wykluje to nie dowiemy się do końca, czym jest? - pytam, samemu biorąc teraz jajo w dłonie i obracając je delikatnie po stole. Niestety sam nic w nim nie widzę. Siedzę więc i czekam aż Tristan odnajdzie coś w swoich magicznych zbiorach. Zaraz się okaże, czy na kolację będzie jajecznica.
Pytanie, które mi zadaje, nie jest związane z jajem i nie wiem, jak powinienem na nie odpowiedzieć. Jesteśmy zjednoczeni pod wodzą tej samej osoby, ale wciąż panują między nami podziały, to trudne do przeskoczenia, prawdopodobnie niemożliwe. Nie chcę ich jednak pogłębiać, tym bardziej, że nie potraktował mnie protekcjonalnie, chociaż przecież mógł to zrobić.
- Tak, skrzynię - rzucam neutralnym tonem. Mnie samego nie było przy zdobywaniu jej, zobowiązałem się do ochrony tyłka Caesara o niewyparzonej gębie, a potem jaja. Sam nie wiem, dlaczego to zrobiłem. Z nudy? Chyba nie stałem się nagle dobrym samarytaninem. Z zimną krwią zabiłem człowieka, to podobno rozczłonkowuje ludzką duszę. Wydaje mi się, że niewielu rycerzy posunęło się do czegoś takiego w swoim życiu. - Nie, nic więcej stamtąd nie zabrałam. - Poprawiam automatycznie na liczbę pojedynczą, bo tylko ja byłem zainteresowany jajem. Inni mieli, co robić, ale przemilczałem ten fakt. I przyznaję się, nie pomyślałem ani trochę o zabraniu ze sobą skorupek. - Ale wydawały się takie same jak to jajo.
Unoszę brwi w zdziwieniu. Chciałem mu przerwać, sugerując, że skoro znamy rodzaj gada to z gatunkiem powinno pójść prościej. Dobrze, że ugryzłem się w język. Indyjska rycina z super wężem? Brzmi to dosyć bajecznie, biorąc nawet fakt, w jakim świecie magii. Uwaga o tym, że mało kto w to wierzy jest zasadna, bo mi też nie chce się specjalnie w to wierzyć. Byłoby głupio wyczerpać swój limit szczęścia na ten rok przez jakiegoś niezwykłego węża. Chyba, że liczy się to do zeszłego. To w porządku.
- Czyli jeśli się nie wykluje to nie dowiemy się do końca, czym jest? - pytam, samemu biorąc teraz jajo w dłonie i obracając je delikatnie po stole. Niestety sam nic w nim nie widzę. Siedzę więc i czekam aż Tristan odnajdzie coś w swoich magicznych zbiorach. Zaraz się okaże, czy na kolację będzie jajecznica.
Thank you, I'll say goodbye now though its the end of the world, don't blame yourself and if its true, I will surround you and give life to a world thats our own
Crispin Russell
Zawód : Auror, opiekun testrali
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
sometimes we deliberately step into those traps
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Skinął głową, skrzynię - dokładnie tak jak oni, oby w którejś z nich znajdowało się to, czego poszukiwał Tom, inaczej... będzie z nimi marnie. Dał im zadanie, wypełnienia którego oczekiwał, Tristan miał nadzieję, że pozostałym grupom poszło lepiej niż jego - w której chaos i prywatne niesnaski zdecydowanie przeważyły ponad dobrem powodzenia ich misji. Oby pozostali wykazali się większym profesjonalizmem i oby w znalezionych przez nich skrzyniach naprawdę było coś wartościowego. Nie potrafił otworzyć własnej, nie pytał więc o tę, którą odnaleźli oni - lakoniczna wypowiedź Crispina wystarczyła, by jego domysły potoczyły się dalszym torem. Pomimo nieufności związanej z profesją Russella, Tristan go szanował. Służyli jednej sprawie, a on służył jej dobrze i z większą poradnością niż niejeden szlachetnie urodzony; tyle wystarczyło, by wywrzeć na nim silne wrażenie. Dobre wrażenie zdolnego i rozsądnego czarodzieja. Pozytywnie zaskoczył go również teraz: spośród wszystkich Rycerzy było trzech, którym gady były tak bliskie, oprócz Tristana potrafił wskazać jeszcze Lorne'a i Morgotha, lecz żadnego z nich w tamtym momencie, na tamtych bagnach, nie było. Crispin wykazał się niezwykłą przytomnością wypatrując to tajemnicze jajo... i jeszcze większą przezornością, zabierając je ze sobą - niebawem okaże się, jak dobrze o nie zadbał. Starał się, posiadał wiedzę o magicznych stworzeniach, Tristan miał nadzieję, że dość szeroką, by w istocie wiedział, jak obejść się z jajem. To - choć wyjątkowe - nie powinno wymagać wyjątkowego traktowania. Choć nie zareagował, nie umknęło mu, że został przez niego poprawiony - rozumiał to, współpraca... nie była jeszcze ich najmocniejszą stroną.
- Szkoda... - mruknął, unosząc wreszcie jeden z flakoników, fikuśny, wykonany z barwionego fioletem szkła, nie większy niż palec wskazujący jego dłoni. - To byłoby... wyjątkowe znalezisko. - Choć i tak jest. W całym swoim życiu nie widział równie rzadkiego stworzenia i prawdopodobnie już nigdy więcej takiego nie zobaczy, tym bardziej nie spodziewał się, by istota wewnątrz jaja wciąż mogła być żywa. - Jajo musiało przebyć daleką drogę z Indii - mruknął, chwytając w półeczki również fragment białego materiału i powracając wolnym krokiem ku stolikowi, po drodze zrosił trzymaną szmatkę tajemniczym eliksirem. - Szansa że żyje jest niewielka, ale nie traćmy nadziei, jeden cud już się wydarzył. Niestety, póki się nie wykluje... jeśli się wykluje - poprawił się, delikatnie przejmując jajo - dopiero wtedy przekonamy się, czym na pewno jest ta bestia. - Bo bestią jest na pewno. Wąż musiał być magiczny skoro zwabił chropianki, a samo jajo nie przypominało żadnego popularnego gatunku. Przetarł skorupkę szmatką kilkukrotnie, aż przez jego ściankę błysnęła czerwona pajęczyna, wzdłuż nici której połyskiwała srebrzysta iskra. Minęła chwila, nim Tristan odjął od tego widoku wzrok i zabrał głos.
- Żyje - oznajmił cicho, na pół ze zdumieniem, niedowierzaniem zmieszanym z lękiem, na pół z fascynacją. - Spójrz, kosmówka i naczynia krwionośne. Krew płynie.
- Szkoda... - mruknął, unosząc wreszcie jeden z flakoników, fikuśny, wykonany z barwionego fioletem szkła, nie większy niż palec wskazujący jego dłoni. - To byłoby... wyjątkowe znalezisko. - Choć i tak jest. W całym swoim życiu nie widział równie rzadkiego stworzenia i prawdopodobnie już nigdy więcej takiego nie zobaczy, tym bardziej nie spodziewał się, by istota wewnątrz jaja wciąż mogła być żywa. - Jajo musiało przebyć daleką drogę z Indii - mruknął, chwytając w półeczki również fragment białego materiału i powracając wolnym krokiem ku stolikowi, po drodze zrosił trzymaną szmatkę tajemniczym eliksirem. - Szansa że żyje jest niewielka, ale nie traćmy nadziei, jeden cud już się wydarzył. Niestety, póki się nie wykluje... jeśli się wykluje - poprawił się, delikatnie przejmując jajo - dopiero wtedy przekonamy się, czym na pewno jest ta bestia. - Bo bestią jest na pewno. Wąż musiał być magiczny skoro zwabił chropianki, a samo jajo nie przypominało żadnego popularnego gatunku. Przetarł skorupkę szmatką kilkukrotnie, aż przez jego ściankę błysnęła czerwona pajęczyna, wzdłuż nici której połyskiwała srebrzysta iskra. Minęła chwila, nim Tristan odjął od tego widoku wzrok i zabrał głos.
- Żyje - oznajmił cicho, na pół ze zdumieniem, niedowierzaniem zmieszanym z lękiem, na pół z fascynacją. - Spójrz, kosmówka i naczynia krwionośne. Krew płynie.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Nie wiem, dlaczego przyszedłem akurat do niego. To był raczej strzał na chybił trafił niż odpowiedzialny wybór. Jedynym kryterium było zwrócenie się do innego członka naszego uroczego zgromadzenia, który winien był wykazać się odpowiednią do rangi powierzonego mu zadania dyskrecją. Zapewne gdyby nie Rosier szukałbym pomocy u kogoś innego, ale on wydawał się wystarczająco zaoferowany w naszą wspólną sprawę i przyjął mnie od razu. W dodatku od początku sprawiał wrażenie osoby zaznajomionej z tematem. Mam dosyć neutralne podejście do wszystkich ludzi, staram się nie oceniać nikogo przed poznaniem go osobiście. Niestety spora część szlachty ma do siebie przechwalanie się ponad swoje umiejętności, byłem więc ostrożnie nastawiony do tej wizyty. Na szczęście wyprowadził mnie z błędu.
- Nie pomyślałem – odpowiadam szczerze. Jakoś nie bardzo skupiałem się na zbieraniu rzadkich okazów skorup, bo nawet sam dobrze nie wiedziałem, co udało mi się znaleźć. – Ale jeśli się wykluje to skorupa jest twoja. – Chociaż sam nie wiem, co dalej począć. Co jeśli wykluje się przed spotkaniem z naszym mistrzem? A co jeśli oddam je jeszcze niewyklute? Prawdopodobnie Rosier będzie musiał obejść się smakiem. Albo poprosić o nie Riddle’a, co jest dosyć ryzykownym zagraniem. – Naprawdę myślisz, że jest z Indii? Nie widzę logicznego wyjaśnienia dla znalezienia go w tamtym miejscu, w dodatku w prawdziwym gnieździe. – Rozważałem to wcześniej. Ktoś mógł je zgubić. Może sam Bzik? Tylko jak dawno temu musiałoby to być? Bo wyglądało na to, że nie jest to jedyny osobnik. Obawiam się, że już nigdy się tego nie dowiemy. Nie mam specjalne ochoty wracać na tamto mokradło w celu przeprowadzenia szczegółowych badań naukowych. Moja fascynacja nie sięga aż tak daleko.
Kiwam głową na jego kolejne słowa. To naprawdę będzie cud, jeśli okaże się żywe. W końcu ciężko inaczej wytłumaczyć ostatnia się w gnieździe jako ostatniego? Z drugiej jednak strony mało wiem o gadach, a jeszcze mniej o tym nieznanym mi super gatunku. Może to właśnie jego domena? Mimo wszystko bezwiednie zamieram, kiedy Tristan sięga po jajo i nasączoną jakimś eliksirem szmatką delikatnie pociera gładką skorupę. Ufam jego umiejętnością, zresztą nie wygląda jakby chciał zaszkodzić stworzeniu kryjącemu się we wnętrzu tego jaja. Nagły błysk mnie zaskakuje i mrugam kilkakrotnie aż nagle zauważam, że to nie refleks światła, ale teraz bardzo wyraźnie widoczna sieć drobnych naczyń.
- Niezwykłe – mówię, nie odrywając wzroku od tego widowiska. – Umiesz mi powiedzieć jak powinienem się nim dalej zająć? – pytam już całkiem poważnie, przenosząc na niego wzrok.
- Nie pomyślałem – odpowiadam szczerze. Jakoś nie bardzo skupiałem się na zbieraniu rzadkich okazów skorup, bo nawet sam dobrze nie wiedziałem, co udało mi się znaleźć. – Ale jeśli się wykluje to skorupa jest twoja. – Chociaż sam nie wiem, co dalej począć. Co jeśli wykluje się przed spotkaniem z naszym mistrzem? A co jeśli oddam je jeszcze niewyklute? Prawdopodobnie Rosier będzie musiał obejść się smakiem. Albo poprosić o nie Riddle’a, co jest dosyć ryzykownym zagraniem. – Naprawdę myślisz, że jest z Indii? Nie widzę logicznego wyjaśnienia dla znalezienia go w tamtym miejscu, w dodatku w prawdziwym gnieździe. – Rozważałem to wcześniej. Ktoś mógł je zgubić. Może sam Bzik? Tylko jak dawno temu musiałoby to być? Bo wyglądało na to, że nie jest to jedyny osobnik. Obawiam się, że już nigdy się tego nie dowiemy. Nie mam specjalne ochoty wracać na tamto mokradło w celu przeprowadzenia szczegółowych badań naukowych. Moja fascynacja nie sięga aż tak daleko.
Kiwam głową na jego kolejne słowa. To naprawdę będzie cud, jeśli okaże się żywe. W końcu ciężko inaczej wytłumaczyć ostatnia się w gnieździe jako ostatniego? Z drugiej jednak strony mało wiem o gadach, a jeszcze mniej o tym nieznanym mi super gatunku. Może to właśnie jego domena? Mimo wszystko bezwiednie zamieram, kiedy Tristan sięga po jajo i nasączoną jakimś eliksirem szmatką delikatnie pociera gładką skorupę. Ufam jego umiejętnością, zresztą nie wygląda jakby chciał zaszkodzić stworzeniu kryjącemu się we wnętrzu tego jaja. Nagły błysk mnie zaskakuje i mrugam kilkakrotnie aż nagle zauważam, że to nie refleks światła, ale teraz bardzo wyraźnie widoczna sieć drobnych naczyń.
- Niezwykłe – mówię, nie odrywając wzroku od tego widowiska. – Umiesz mi powiedzieć jak powinienem się nim dalej zająć? – pytam już całkiem poważnie, przenosząc na niego wzrok.
Thank you, I'll say goodbye now though its the end of the world, don't blame yourself and if its true, I will surround you and give life to a world thats our own
Crispin Russell
Zawód : Auror, opiekun testrali
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
sometimes we deliberately step into those traps
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Jajo budziło jego fascynację. Tristan był oddany trzem wartościom: swojemu rodowi, ich wspólnej sprawie i nauce, która wspierała rozwój rezerwatu. Styczność z jajem czegoś, czego status równy był legendzie wzbudzał w nim niedowierzające podekscytowanie. Myśl, że istota znajdująca się wewnątrz tego jaja wciąż była żywa, mogła się wykluć... wykluć się - żywa - bestia z pradawnych ksiąg, której istnienie całe wieki poddawane było w wątpliwość. Myśl, że mógłby ją opisać - jako pierwszy - czyż wielu smokologów miało taki zaszczyt? Olbrzymie węże nie były dalekie smokom, nie miały łap ani skrzydeł, nie ziały ogniem, a ciskały trucizną, ale różniły się niewiele. Dłuższą chwilę milczał, przyglądając się jaju w ciszy i skupieniu, dopiero później przenosząc wzrok na swojego rozmówcę.
- To będzie bardzo hojne - odparł, bez cienia ironii i z wdzięcznością pobrzmiewającą w jego głosie. Dla kogoś innego być może skorupa byłaby śmieciem, odpadkiem do unieszkodliwienia, obrzydliwą pozostałością po jeszcze obrzydliwszym stworzeniu, dla niego miały wartość niewymierną, wyjątkową i niepowtarzalną. Zbadanie tej skorupy mogłoby być na swój sposób przełomowe, a na pewno - znaczyłoby dla całej gadziej nauki niezwykle dużo. Nie wiedział, ale domyślał się, co zamierzał Crispin, jajo znalezione w trakcie wyprawy należało do niego, a on bez wątpienia się nim zachwyci. Czy pozwoliłby mu opisać bestię - niewiadome, ale to jego zdanie będzie w tej materii ostateczne. A Tristan nigdy nie odważyłby mu się sprzeciwić, nie pozwalał na to ani lęk ani zdrowy rozsądek.
- Naprawdę tak myślę - oświadczył, powoli, ostrożnie, tak jak ostrożnie stawiał sądy. Crispin mial rację, było to absolutnie nieprawdopodobne, ale w przeciwieństwie do niego zaczął rozważać możliwość wybrania się w to miejsce - może znajdą jakiekolwiek poszlaki? Fascynujące byłoby dociec do rozwiązania tej zagadki, dociec do tego, skąd naprawdę to zwierzę się tam wzięło - fascynujące, ale nierealne. Miał inne zobowiązania, nie miał na to czasu. - To jajo nie pochodzi stąd i nie zostało zniesione przez żadnego gada, o którym wiadomo, że żyje na terenie kraju. - Istniała szansa, że zostało zniesione przez gada, który nie był znany, a skorupa jedynie przypominała skorupę indyjskiego węża. Możliwości było bardzo wiele, rozwiązanie tylko jedno - i pokaże je tylko czas.
- Musisz na nie uważać. Jajo wydaje się silne, ale nie mam informacji o tym, jak może być delikatne. - Wszak nikt go jeszcze dokładnie nie zbadał. - Ale będzie potrzebowało dużo ciepła. Bardzo dużo ciepła, jeśli to wąż indyjski, jest przyzwyczajony do cieplejszego klimatu. - Założył ręce na piersi, z zastanowieniem przyglądając się jaju - chciałby, chciałby przekazać Crispinowi więcej informacji, pomóc mu pielęgnować to jajo zgodnie z jego potrzebami. Ale nie potrafił mu powiedzieć więcej. - Jeśli pojawią się problemy, wyślij do mnie list. Od razu, zjawię się tak szybko, jak będę w stanie - obiecał, zamilknąwszy. Zastanawiał się, co mógłby zrobić więcej. - Choć zapewne najbezpieczniej byłoby skorzystać z naszych inkubatorów. - Przeniósł wzrok na Crispina, na jego miejscu nie dałby sobie wyrwać jaja z rąk, podejmował więc temat ostrożnie. Tristan już oficjalnie był następcą zarządcy, miał narzędzia, by obecność jaja w tym miejscu została zatuszowana. I choć zależało mu na tym, żeby mieć to jajo blisko i móc je obserwować, to w zaistniałych okolicznościach wydało mu się to najlepszym wyjściem również dla owego tajemniczego stworzenia. Jeśli wykluje się u Crispina w domu - co z nim zrobi? Gdzie je przetrzyma?
- To będzie bardzo hojne - odparł, bez cienia ironii i z wdzięcznością pobrzmiewającą w jego głosie. Dla kogoś innego być może skorupa byłaby śmieciem, odpadkiem do unieszkodliwienia, obrzydliwą pozostałością po jeszcze obrzydliwszym stworzeniu, dla niego miały wartość niewymierną, wyjątkową i niepowtarzalną. Zbadanie tej skorupy mogłoby być na swój sposób przełomowe, a na pewno - znaczyłoby dla całej gadziej nauki niezwykle dużo. Nie wiedział, ale domyślał się, co zamierzał Crispin, jajo znalezione w trakcie wyprawy należało do niego, a on bez wątpienia się nim zachwyci. Czy pozwoliłby mu opisać bestię - niewiadome, ale to jego zdanie będzie w tej materii ostateczne. A Tristan nigdy nie odważyłby mu się sprzeciwić, nie pozwalał na to ani lęk ani zdrowy rozsądek.
- Naprawdę tak myślę - oświadczył, powoli, ostrożnie, tak jak ostrożnie stawiał sądy. Crispin mial rację, było to absolutnie nieprawdopodobne, ale w przeciwieństwie do niego zaczął rozważać możliwość wybrania się w to miejsce - może znajdą jakiekolwiek poszlaki? Fascynujące byłoby dociec do rozwiązania tej zagadki, dociec do tego, skąd naprawdę to zwierzę się tam wzięło - fascynujące, ale nierealne. Miał inne zobowiązania, nie miał na to czasu. - To jajo nie pochodzi stąd i nie zostało zniesione przez żadnego gada, o którym wiadomo, że żyje na terenie kraju. - Istniała szansa, że zostało zniesione przez gada, który nie był znany, a skorupa jedynie przypominała skorupę indyjskiego węża. Możliwości było bardzo wiele, rozwiązanie tylko jedno - i pokaże je tylko czas.
- Musisz na nie uważać. Jajo wydaje się silne, ale nie mam informacji o tym, jak może być delikatne. - Wszak nikt go jeszcze dokładnie nie zbadał. - Ale będzie potrzebowało dużo ciepła. Bardzo dużo ciepła, jeśli to wąż indyjski, jest przyzwyczajony do cieplejszego klimatu. - Założył ręce na piersi, z zastanowieniem przyglądając się jaju - chciałby, chciałby przekazać Crispinowi więcej informacji, pomóc mu pielęgnować to jajo zgodnie z jego potrzebami. Ale nie potrafił mu powiedzieć więcej. - Jeśli pojawią się problemy, wyślij do mnie list. Od razu, zjawię się tak szybko, jak będę w stanie - obiecał, zamilknąwszy. Zastanawiał się, co mógłby zrobić więcej. - Choć zapewne najbezpieczniej byłoby skorzystać z naszych inkubatorów. - Przeniósł wzrok na Crispina, na jego miejscu nie dałby sobie wyrwać jaja z rąk, podejmował więc temat ostrożnie. Tristan już oficjalnie był następcą zarządcy, miał narzędzia, by obecność jaja w tym miejscu została zatuszowana. I choć zależało mu na tym, żeby mieć to jajo blisko i móc je obserwować, to w zaistniałych okolicznościach wydało mu się to najlepszym wyjściem również dla owego tajemniczego stworzenia. Jeśli wykluje się u Crispina w domu - co z nim zrobi? Gdzie je przetrzyma?
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Od zawsze szanuję zwierzęta, po prostu. Możliwe, że przyczynił się do tego dziwny dar, z którym przyszło mi żyć, ale w dużej mierze była to wina mojej dziwnej moralności. Wszelkie stworzenia uważam po prostu za lepsze od ludzi, pozbawione tych wszystkich obrzydliwych pierwiastków, jakie potrafią z łatwością czynić z ludźmi bezlitosne, ułomne czy głupie istoty. Sam jednak nie wiem jaki stosunek mam do węży czy wszelkich gadów. Uratowałem jajo, to prawda. Tylko moim pierwszym skojarzeniem był przecież ptak. Nie miałem jednak zamiaru porzucać tego, cokolwiek mieszkało pod tą skorupą. Stałem się za nie odpowiedzialny.
- Na pewno zrobisz z tego użytek większy niż ja - powiedziałem po ułamku sekundy zawahania. Nie byłem pewien czy czasami sobie ze mnie nie żartuje, ale przecież cała nasza rozmowa szła w duchu pozbawionym dodatkowej wesołości. Zazwyczaj pozwalałem sobie na żarcik to tu, to tam, aby poprawić kostniejącą atmosferę, jednak dziś czułem, że nie jest to odpowiednia pora.
Przechylam lekko głowę przyglądając się po raz kolejny swojemu znalezisku, przy okazji konfrontując je ze słowami Rosiera. Nie pochodzi stąd? Więc może ktoś uprzejmie wyjaśni jak do cholery się tam znalazło? Skrzydeł raczej nie posiada, przynajmniej w tej formie. W dodatku jest żywe, nie możliwym jest w takim razie, aby znajdowało się w tej formie nie wiadomo ile czasu. Pytania mnożyły się z minuty na minutę, a odpowiedzi w ogóle nie przybywało.
- Żyjemy w świecie magii, możemy nie wiedzieć o wszystkim. - Nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Sam jestem przecież na to doskonałym przykładem. Kto wie, że potrafię rozmawiać z ptakami? Praktycznie nikt. Jedna z wielu tajemnic, kto wie jakie trzymają inni czarodzieje?
- W porządku, do tej pory też tak robiłem, więc nie będzie z tym problemu. - Przesuwam palcami po gładkiej powierzchni, wciąż lekko nie dowierzając, że pulsuje pod nią życie. Myślę, że Czarny Pan będzie zadowolony, przynajmniej w jakimś stopniu. - Oczywiście, mogę napisać nawet kontrolnie. Tak dla spokoju nas obu. - Kiwam lekko głową, ale zamieram raptownie, gdy słyszę o inkubatorach. Cóż, nie mogę powiedzieć, że go nie rozumiem. Jeśli to rzeczywiście taki rzadki gatunek to może być nie lada gratką w świecie badaczy gadów. Może nawet chciałbym mu pomóc, ale niestety nie tym razem. - Przeżyło ze mną już całkiem sporo czasu, więc jeszcze da radę. Pozostaniemy w kontakcie. - Dowiedziałem się już wszystkiego czego mi trzeba. Teraz wszystko okaże się w najbliższym czasie. Żegnam się z Rosieriem, chociaż zapewne niedługo się zobaczymy. Jak zwykle w Wywernie.
|zt x2
- Na pewno zrobisz z tego użytek większy niż ja - powiedziałem po ułamku sekundy zawahania. Nie byłem pewien czy czasami sobie ze mnie nie żartuje, ale przecież cała nasza rozmowa szła w duchu pozbawionym dodatkowej wesołości. Zazwyczaj pozwalałem sobie na żarcik to tu, to tam, aby poprawić kostniejącą atmosferę, jednak dziś czułem, że nie jest to odpowiednia pora.
Przechylam lekko głowę przyglądając się po raz kolejny swojemu znalezisku, przy okazji konfrontując je ze słowami Rosiera. Nie pochodzi stąd? Więc może ktoś uprzejmie wyjaśni jak do cholery się tam znalazło? Skrzydeł raczej nie posiada, przynajmniej w tej formie. W dodatku jest żywe, nie możliwym jest w takim razie, aby znajdowało się w tej formie nie wiadomo ile czasu. Pytania mnożyły się z minuty na minutę, a odpowiedzi w ogóle nie przybywało.
- Żyjemy w świecie magii, możemy nie wiedzieć o wszystkim. - Nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Sam jestem przecież na to doskonałym przykładem. Kto wie, że potrafię rozmawiać z ptakami? Praktycznie nikt. Jedna z wielu tajemnic, kto wie jakie trzymają inni czarodzieje?
- W porządku, do tej pory też tak robiłem, więc nie będzie z tym problemu. - Przesuwam palcami po gładkiej powierzchni, wciąż lekko nie dowierzając, że pulsuje pod nią życie. Myślę, że Czarny Pan będzie zadowolony, przynajmniej w jakimś stopniu. - Oczywiście, mogę napisać nawet kontrolnie. Tak dla spokoju nas obu. - Kiwam lekko głową, ale zamieram raptownie, gdy słyszę o inkubatorach. Cóż, nie mogę powiedzieć, że go nie rozumiem. Jeśli to rzeczywiście taki rzadki gatunek to może być nie lada gratką w świecie badaczy gadów. Może nawet chciałbym mu pomóc, ale niestety nie tym razem. - Przeżyło ze mną już całkiem sporo czasu, więc jeszcze da radę. Pozostaniemy w kontakcie. - Dowiedziałem się już wszystkiego czego mi trzeba. Teraz wszystko okaże się w najbliższym czasie. Żegnam się z Rosieriem, chociaż zapewne niedługo się zobaczymy. Jak zwykle w Wywernie.
|zt x2
Thank you, I'll say goodbye now though its the end of the world, don't blame yourself and if its true, I will surround you and give life to a world thats our own
Crispin Russell
Zawód : Auror, opiekun testrali
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
sometimes we deliberately step into those traps
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
wybierz datę/
Do obecności Marjorie przyzwyczajony był od dawna, ale odkąd to miejsce, laboratorium w smoczym rezerwacie, regularnie zarządzane było również przez Evelyn, a ostatnimi czasy coraz częściej również przez jego przyszłą żonę, zaczął traktować ten rejon nieco jak przestrzeń damskiej toalety, do której krępująco było się zbliżać. Zawsze czuł się tutaj nieswojo - różnokolorowe fiolki i świeże kwiaty lady Rosier wytrącały go z pantałyku, a odkąd natężenie kobiecości stało się jeszcze większe, mimo władzy nad tym miejscem czuł się tutaj obco i podporządkowywał się decyzjom kobiet. Dlatego też , zamiast wejść, co w pierwszej chwili uczynić miał zamiar, po prostu popchnąć drzwi, zapukał najpierw - grzecznie i kulturalnie. Miał wrażenie, że kultura była nowością w zdominowanym przez mężczyzn - dobrze urodzonych czy nie - rezerwacie. Dopiero po chwili otworzył drzwi, mijając próg laboratorium.
- Evelyn? - nie dostrzegł jej na pierwszy rzut oka, choć był pewien, że gdzieś tutaj powinna się kręcić; wyszła na moment? była za drzwiami? za kociołkami? Powiódł spojrzeniem po pomieszczeniu, wypatrując dziewczyny, w tym czasie niechętnie przysiadając na stercie prześcieradeł zwiniętych w kącie pomieszczenia - lepszego miejsca nie znalazł. Wsparł się plecami o ścianę, krzywiąc się z niesmakiem, przed chwilą mocno oberwał z ogona rozzłoszczonego albiona po brzuchu i nawet nie miał czasu obejrzeć potłuczenia. Topornym ruchem podniósł dłonie, ściągając z nich grube, ognioodporne rękawice i odrzucił je na bok, opierając głowę o ścianę - z znużeniu odchylając ją lekko ku górze, tak o wiele mniej bolała.
Życie jednak było łatwiejsze, póki oficjalnie nie uczyniono go dziedzicem tego miejsca. W kilka ostatnich miesięcy zmieniło się całe jego życie - musiał spoważnieć, wziąć ślub, zacząć dysponować rodzinnym majątkiem i przejąć odpowiedzialność w smoczym rezerwacie. To ostatnie, na ten moment, sprawiało mu najwięcej trudności - odpowiadał już nie tylko za siebie i swoich podopiecznych, ale i zatrudnianych tutaj ludzi. Dobrych ludzi. Wybitnych specjalistów, na stratę których nie mogli sobie pozwolić - nawet, jeśli zdarzało się im być kompletnymi idiotami.
Do obecności Marjorie przyzwyczajony był od dawna, ale odkąd to miejsce, laboratorium w smoczym rezerwacie, regularnie zarządzane było również przez Evelyn, a ostatnimi czasy coraz częściej również przez jego przyszłą żonę, zaczął traktować ten rejon nieco jak przestrzeń damskiej toalety, do której krępująco było się zbliżać. Zawsze czuł się tutaj nieswojo - różnokolorowe fiolki i świeże kwiaty lady Rosier wytrącały go z pantałyku, a odkąd natężenie kobiecości stało się jeszcze większe, mimo władzy nad tym miejscem czuł się tutaj obco i podporządkowywał się decyzjom kobiet. Dlatego też , zamiast wejść, co w pierwszej chwili uczynić miał zamiar, po prostu popchnąć drzwi, zapukał najpierw - grzecznie i kulturalnie. Miał wrażenie, że kultura była nowością w zdominowanym przez mężczyzn - dobrze urodzonych czy nie - rezerwacie. Dopiero po chwili otworzył drzwi, mijając próg laboratorium.
- Evelyn? - nie dostrzegł jej na pierwszy rzut oka, choć był pewien, że gdzieś tutaj powinna się kręcić; wyszła na moment? była za drzwiami? za kociołkami? Powiódł spojrzeniem po pomieszczeniu, wypatrując dziewczyny, w tym czasie niechętnie przysiadając na stercie prześcieradeł zwiniętych w kącie pomieszczenia - lepszego miejsca nie znalazł. Wsparł się plecami o ścianę, krzywiąc się z niesmakiem, przed chwilą mocno oberwał z ogona rozzłoszczonego albiona po brzuchu i nawet nie miał czasu obejrzeć potłuczenia. Topornym ruchem podniósł dłonie, ściągając z nich grube, ognioodporne rękawice i odrzucił je na bok, opierając głowę o ścianę - z znużeniu odchylając ją lekko ku górze, tak o wiele mniej bolała.
Życie jednak było łatwiejsze, póki oficjalnie nie uczyniono go dziedzicem tego miejsca. W kilka ostatnich miesięcy zmieniło się całe jego życie - musiał spoważnieć, wziąć ślub, zacząć dysponować rodzinnym majątkiem i przejąć odpowiedzialność w smoczym rezerwacie. To ostatnie, na ten moment, sprawiało mu najwięcej trudności - odpowiadał już nie tylko za siebie i swoich podopiecznych, ale i zatrudnianych tutaj ludzi. Dobrych ludzi. Wybitnych specjalistów, na stratę których nie mogli sobie pozwolić - nawet, jeśli zdarzało się im być kompletnymi idiotami.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
| 19.03
Evelyn klęczała pochylona nad skrzynią z ingrediencjami, próbując znaleźć pudełeczko ze sproszkowanym kamieniem księżycowym. Chociaż starała się pilnować, żeby w składnikach zawsze panował porządek, ktoś mógł poprzestawiać opakowania, szukając jakiegoś składnika lub uzupełniając zapasy. O ile we własnej pracowni w posiadłości Slughornów mogła mieć pewność, że nikt poza ojcem nie grzebie jej w składnikach i zazwyczaj znajdowała je w dokładnie takim samym stanie, w jakim je pozostawiła, tak tutaj tej pewności nie miała. Była jednak ledwie młódką na przyuczeniu, więc nie pozostawało jej nic innego, niż dostosowanie się, tym bardziej że nie była to aż tak duża niedogodność. Od dawna marzyła przecież o pracy w rezerwacie, chciała obcować ze smokami, poznawać dziedzictwo rodu swojej matki. Nie zrażało jej nawet to, że musiała słuchać się bardziej doświadczonych; ceniła wiedzę tych czarodziejów i doceniała to, czego mogli ją nauczyć. Na niezależność przyjdzie czas, kiedy sama będzie alchemikiem o długoletniej renomie i stosownej wiedzy. Takim, jak jej ojciec.
Była tak zaaferowana grzebaniem w składnikach i starannym przekładaniu pudełeczek, że nawet nie zauważyła nadejścia Tristana, dopóki nie wypowiedział jej imienia. On sam także nie mógł zauważyć jej od wejścia, ponieważ ukrywał ją sporych rozmiarów stół służący do warzenia eliksirów i przygotowywania składników.
Od razu jednak rozpoznała ten głos i czym prędzej podniosła się z klęczek, przerywając swoje poszukiwania.
- Tristanie! – powiedziała głośno, odwracając się. Na bladej twarzy pojawił się szczery uśmiech; bardzo ceniła towarzystwo kuzyna, który w czasach szkoły był dla niej niczym przyszywany starszy brat, a teraz regularnie widywała go w rezerwacie.
Wyminęła stół i podeszła do niego, szybko zauważając, że wydawał się czymś strapiony. Biorąc pod uwagę, że niedawno przejął pieczę nad rezerwatem, a za tydzień czekał go ślub, nie było w tym nic dziwnego. Chyba każdy czułby się zmęczony, gdyby spadło na niego tyle obowiązków.
- Wszystko w porządku? – zapytała go. Kiedy tak obserwowała Tristana, między jej brwiami pojawiła się malutka zmarszczka, zdradzająca zastanowienie. – Przerwa w pracy, czy może potrzebujesz jakiegoś eliksiru? - Czy tylko jej się wydawało, czy na jego twarzy przez ułamek sekundy zauważyła zbolały wyraz, kiedy tak opierał się o chłodną ścianę? Oby to nie było nic poważnego, bo niestety nie znała się na magii leczniczej. Biorąc pod uwagę jej zamiłowanie do alchemii, to chyba był poważny brak, ale nigdy nie miała dość czasu, żeby należycie przysiąść do tej trudnej i złożonej dziedziny magii. Była jednak ciekawa, co go tu sprowadzało: szukał eliksiru dla siebie lub któregoś z podopiecznych, czy może zwyczajnie chciał z nią o czymś porozmawiać?
Evelyn klęczała pochylona nad skrzynią z ingrediencjami, próbując znaleźć pudełeczko ze sproszkowanym kamieniem księżycowym. Chociaż starała się pilnować, żeby w składnikach zawsze panował porządek, ktoś mógł poprzestawiać opakowania, szukając jakiegoś składnika lub uzupełniając zapasy. O ile we własnej pracowni w posiadłości Slughornów mogła mieć pewność, że nikt poza ojcem nie grzebie jej w składnikach i zazwyczaj znajdowała je w dokładnie takim samym stanie, w jakim je pozostawiła, tak tutaj tej pewności nie miała. Była jednak ledwie młódką na przyuczeniu, więc nie pozostawało jej nic innego, niż dostosowanie się, tym bardziej że nie była to aż tak duża niedogodność. Od dawna marzyła przecież o pracy w rezerwacie, chciała obcować ze smokami, poznawać dziedzictwo rodu swojej matki. Nie zrażało jej nawet to, że musiała słuchać się bardziej doświadczonych; ceniła wiedzę tych czarodziejów i doceniała to, czego mogli ją nauczyć. Na niezależność przyjdzie czas, kiedy sama będzie alchemikiem o długoletniej renomie i stosownej wiedzy. Takim, jak jej ojciec.
Była tak zaaferowana grzebaniem w składnikach i starannym przekładaniu pudełeczek, że nawet nie zauważyła nadejścia Tristana, dopóki nie wypowiedział jej imienia. On sam także nie mógł zauważyć jej od wejścia, ponieważ ukrywał ją sporych rozmiarów stół służący do warzenia eliksirów i przygotowywania składników.
Od razu jednak rozpoznała ten głos i czym prędzej podniosła się z klęczek, przerywając swoje poszukiwania.
- Tristanie! – powiedziała głośno, odwracając się. Na bladej twarzy pojawił się szczery uśmiech; bardzo ceniła towarzystwo kuzyna, który w czasach szkoły był dla niej niczym przyszywany starszy brat, a teraz regularnie widywała go w rezerwacie.
Wyminęła stół i podeszła do niego, szybko zauważając, że wydawał się czymś strapiony. Biorąc pod uwagę, że niedawno przejął pieczę nad rezerwatem, a za tydzień czekał go ślub, nie było w tym nic dziwnego. Chyba każdy czułby się zmęczony, gdyby spadło na niego tyle obowiązków.
- Wszystko w porządku? – zapytała go. Kiedy tak obserwowała Tristana, między jej brwiami pojawiła się malutka zmarszczka, zdradzająca zastanowienie. – Przerwa w pracy, czy może potrzebujesz jakiegoś eliksiru? - Czy tylko jej się wydawało, czy na jego twarzy przez ułamek sekundy zauważyła zbolały wyraz, kiedy tak opierał się o chłodną ścianę? Oby to nie było nic poważnego, bo niestety nie znała się na magii leczniczej. Biorąc pod uwagę jej zamiłowanie do alchemii, to chyba był poważny brak, ale nigdy nie miała dość czasu, żeby należycie przysiąść do tej trudnej i złożonej dziedziny magii. Była jednak ciekawa, co go tu sprowadzało: szukał eliksiru dla siebie lub któregoś z podopiecznych, czy może zwyczajnie chciał z nią o czymś porozmawiać?
Felix, qui potuit rerum cognoscere causas.
Evelyn Slughorn
Zawód : Dama, alchemiczka w rezerwacie smoków
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Szczęśliwy, kto zdołał poznać przyczyny wszechrzeczy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Laboratorium
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent :: Smocze Ogrody