Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent :: Smocze Ogrody
Laboratorium
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Laboratorium
Laboratorium w rezerwacie służy badaniom martwych lub uśpionych osobników, warzeniu mikstur lub opatrywaniu mniej poważnych ran smokologów. Mieści się nieopodal czytelni, pod ukośnym, przeszklonym dachem, przez który doskonale widać sylwetki przelatujących gadów. W pomniejszych kuferkach oraz skrzyneczkach przechowuje się tutaj ingrediencje magiczne oraz opatrunki uzdrowicielskie. Palenisko wraz z żeliwnym kociołkiem umożliwia uwarzenie mikstury na miejscu. Drewniana posadzka wydaje się skrzypieć w tym pomieszczeniu mocniej, niż wszędzie indziej, a panele miejscami zroszone są krwią martwych stworzeń. Ciała rozkłada się na prześcieradłach zwiniętych na co dzień w kącie pomieszczenia, za metalowymi drzwiami.
Na laboratorium nałożone jest zaklęcie Muffliato.
|10.04.
Martwiła się. Sama uprzedzała Tristana, że od aplikacji eliksiru do zaobserwowania jakichkolwiek efektów może minąć trochę czasu... Trochę. Jednak ile dokładnie? Czy powinni czekać dalej, czy raczej musiała już pogodzić się z porażką i zacząć naprędce weryfikować poczynione przez siebie założenia? Pojawiło się zwątpienie - nie tyle w ich wspólne obserwacje i wnioski, co w wykonywaną samodzielnie część zadania. Tyle rzeczy mogło pójść nie tak, jak powinno a najgorszym był fakt, że nikt nie mógł wyprowadzić jej z hipotetycznego błędu.
Znów była w laboratorium rezerwatu, lecz tym razem już nie sama; choć nie potrzebowała widowni, potrzebowała przy sobie Tristana. Czuła się przy nim nieco spokojniej, mniej samotne - wszak była to ich wspólna sprawa, ich wspólny dramat. Z drugiej strony, wolała nawet nie zastanawiać się, co będzie czuć jej małżonek, jeśli okaże się, że jej umiejętności zawiodły, że mimo wszelkich podjętych starań ich Devaughn umrze.
Długo milczała, od czasu do czasu spoglądając w kierunku towarzyszącego jej mężczyzny, głównie jednak kartkując nerwowo kolejne magiczne księgi, wracając od nich do swych odręcznych notatek czy powoli, drżącymi rękoma mieszając nową miksturę. Była zmęczona, wyraźnie zdenerwowana, jednak nie posiadała komfortu, jakim byłby czas na sen, na spokojne rozpatrzenie wszystkich możliwości. Cieszyło ją, że był tu ktoś, kto mógł ją złapać, gdyby upadła.
Więcej włosia jednorożca, krew smoka, odrobina popiołów feniksa - robiła wszystko, co mogła, by spotęgować działanie swego medykamentu, a także przyśpieszyć jego działanie. Było to ryzykowne i mogło skończyć się tragicznie - czy serce Devaughna wytrzyma? czy nie tyle nie powstrzyma wyniszczającej go choroby, co sama przyłoży rękę do jego śmierci? - jednak stanowiło to kolejną odpowiedzialność, którą musiała na siebie wziąć bez słowa sprzeciwu.
Minęło kilka kolejnych kwadransów, nim z nietęgą miną odeszła od kociołka i powolnym, nieco chwiejnym krokiem skierowała się w stronę Tristana. Nie mogła zrobić więcej - pozostało poczekać, aż eliksir ostygnie i jak najszybciej podać go niknącemu w oczach stworzeniu.
- Musimy poczekać jeszcze chwilę, to już prawie koniec - powiedziała cicho, kiedy stała już blisko, bardzo blisko. Poprawiła opadający na czoło kosmyk włosów, przerzuciła warkocz z powrotem na plecy i westchnęła mimowolnie, nie mogąc pozbyć się tego uciążliwego napięcia, które trzymało ją w swej władzy od jakiegoś czasu. - Pójdziemy do niego razem, dobrze? - upewniła się po raz kolejny, błądząc wzrokiem po licu swego męża. W końcu wsparła się głową o jego ramię, czując, że zaczyna brakować jej sił, że potrzebuje jego wsparcia.
Martwiła się. Sama uprzedzała Tristana, że od aplikacji eliksiru do zaobserwowania jakichkolwiek efektów może minąć trochę czasu... Trochę. Jednak ile dokładnie? Czy powinni czekać dalej, czy raczej musiała już pogodzić się z porażką i zacząć naprędce weryfikować poczynione przez siebie założenia? Pojawiło się zwątpienie - nie tyle w ich wspólne obserwacje i wnioski, co w wykonywaną samodzielnie część zadania. Tyle rzeczy mogło pójść nie tak, jak powinno a najgorszym był fakt, że nikt nie mógł wyprowadzić jej z hipotetycznego błędu.
Znów była w laboratorium rezerwatu, lecz tym razem już nie sama; choć nie potrzebowała widowni, potrzebowała przy sobie Tristana. Czuła się przy nim nieco spokojniej, mniej samotne - wszak była to ich wspólna sprawa, ich wspólny dramat. Z drugiej strony, wolała nawet nie zastanawiać się, co będzie czuć jej małżonek, jeśli okaże się, że jej umiejętności zawiodły, że mimo wszelkich podjętych starań ich Devaughn umrze.
Długo milczała, od czasu do czasu spoglądając w kierunku towarzyszącego jej mężczyzny, głównie jednak kartkując nerwowo kolejne magiczne księgi, wracając od nich do swych odręcznych notatek czy powoli, drżącymi rękoma mieszając nową miksturę. Była zmęczona, wyraźnie zdenerwowana, jednak nie posiadała komfortu, jakim byłby czas na sen, na spokojne rozpatrzenie wszystkich możliwości. Cieszyło ją, że był tu ktoś, kto mógł ją złapać, gdyby upadła.
Więcej włosia jednorożca, krew smoka, odrobina popiołów feniksa - robiła wszystko, co mogła, by spotęgować działanie swego medykamentu, a także przyśpieszyć jego działanie. Było to ryzykowne i mogło skończyć się tragicznie - czy serce Devaughna wytrzyma? czy nie tyle nie powstrzyma wyniszczającej go choroby, co sama przyłoży rękę do jego śmierci? - jednak stanowiło to kolejną odpowiedzialność, którą musiała na siebie wziąć bez słowa sprzeciwu.
Minęło kilka kolejnych kwadransów, nim z nietęgą miną odeszła od kociołka i powolnym, nieco chwiejnym krokiem skierowała się w stronę Tristana. Nie mogła zrobić więcej - pozostało poczekać, aż eliksir ostygnie i jak najszybciej podać go niknącemu w oczach stworzeniu.
- Musimy poczekać jeszcze chwilę, to już prawie koniec - powiedziała cicho, kiedy stała już blisko, bardzo blisko. Poprawiła opadający na czoło kosmyk włosów, przerzuciła warkocz z powrotem na plecy i westchnęła mimowolnie, nie mogąc pozbyć się tego uciążliwego napięcia, które trzymało ją w swej władzy od jakiegoś czasu. - Pójdziemy do niego razem, dobrze? - upewniła się po raz kolejny, błądząc wzrokiem po licu swego męża. W końcu wsparła się głową o jego ramię, czując, że zaczyna brakować jej sił, że potrzebuje jego wsparcia.
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
The member 'Evandra Rosier' has done the following action : rzut kością
'k100' : 77
'k100' : 77
Obserwował ją przy pracy - dotąd nie miał okazji robić tego wiele razy; jej długie, alabastrowe palce z łatwością przebierały pomiędzy ingrediencjami, obracając kłębkami sierści jednorożca i fiolkami z krwią pobranymi od tutejszych smoków; pochylona nad żeliwnym kociołkiem i otulona gęstym dymem aromatycznych oparów wydawała się jeszcze bardziej eteryczna, bardziej wila - jak jej nieposkromione leśne przodkinie. Nie mógł pozbyć się uczucia dumy - z tego, że chciała i z tego że potrafiła mu pomóc; jego rodzinie przytrafiło się wielkie szczęście, że wspomogła ją swoimi umiejętnościami. Nie chciał jej przeszkadzać, patrzeć na ręce i denerwować; potrzebowała spokoju i dobrze o tym wiedział - zostawił ją tutaj samą tylko na chwilę, by odebrać związaną z rezerwatem korespondencję, którą przeglądał już przy niej, w nieznośnym oczekiwaniu na silniejszy eliksir. Wiódł spojrzeniem wzdłuż kaligrafowanych, zamaszyście kreślonych liter listu nadanego z Francji, z propozycją współpracy, wspierając się tyłem o kont stołu, w prawej dłoni trzymając razem papeterię z kopertą, w drugiej - kielich z wodą, z którego od czasu do czasu popijał łyk. Trudno było mu się skupić - Devaughn odciągał jego myśli natrętnie i uparcie, zawładnąwszy dla siebie całą otaczającą ich przestrzeń, myśli, czyny, mijający czas. Wskazówki zegara tykały nieubłaganie, a każdy ich dźwięk mógł przynieść choremu smokowi ostatnie tchnienie - nie chciałby, żeby w ostatecznym rozrachunku wyszło na to, że się mylił. Żeby ich długa, wytężona praca nie przyniosła żądnych efektów.
Nie uniósł wzroku znad listu, kiedy odeszła od kominka - nie usłyszał jej, z wolna sunącej wprost ku niemu; zmarszczył brew dopiero wówczas, gdy dobiegł go jej słodki głos.
- Nie wydajesz się przekonana - stwierdził z westchnieniem, szeleszcząc papierem, odłożył go na stół, jej niewyraźna mina nie napawała optymizmem, nic dziwnego - wszystkie dotychczasowo stworzone przez nią receptury wydawały się zbyt słabe - a tak łatwo było zajść zbyt daleko za cienką granicę tego, co może wytrzymać smocze serce. Fakt, że gad tracił siły z dnia na dzień wcale nie ułatwiał zadania. Być może już był zbyt słaby, by przyjąć lekarstwo tak silne, że zdolna aż powstrzymać wyniszczającą go chorobę.
Początkowo milczał, błądząc myślami gdzieś obok leku; błądząc myślami przy niej - nie sądził, że tak szybko i tak lekko odnajdzie się w tym miejscu. Że tyle uczuć zbliży ją do stworzenia, co do którego był już niemal pewien, że skazał go na śmierć w bezlitośnie przedłużających się mękach. Wuj nie byłby z tego zadowolony. Delikatnie, ostrożnie otulił ją ramieniem, w którym trzymał kielich, podając jej owe naczynie - z pewnością była spragniona. Zagarnął ją, wspartą przy ramieniu, bliżej i złożył krótki, czuły pocałunek na jej głowie, pośród srebrzystych, pachnących dziś smoczą krwią włosów. - Dobrze - zgodził się, Devaughn był w tym momencie całkowicie niegroźny. Niezdolny do kłapnięcia paszczą, podniesienia łapy, machnięcia ogonem, nie miał już nawet ognia - zamiast tego coraz mocniej śmierdział smołą. To nie będzie przyjemny widok, ale o tym przecież wiedziała, najważniejsze, że w tym momencie nic jej nie groziło. - Jak się czujesz, Evandro? - Troskliwie uchwycił jej spojrzenie. - Wiesz, że nie powinnaś się przemęczać. - Też jesteś chora, najdroższa. I jeśli ochronię cię przed tym tak jak tego smoka, to niech Merlin ma nas w opiece.
Nie uniósł wzroku znad listu, kiedy odeszła od kominka - nie usłyszał jej, z wolna sunącej wprost ku niemu; zmarszczył brew dopiero wówczas, gdy dobiegł go jej słodki głos.
- Nie wydajesz się przekonana - stwierdził z westchnieniem, szeleszcząc papierem, odłożył go na stół, jej niewyraźna mina nie napawała optymizmem, nic dziwnego - wszystkie dotychczasowo stworzone przez nią receptury wydawały się zbyt słabe - a tak łatwo było zajść zbyt daleko za cienką granicę tego, co może wytrzymać smocze serce. Fakt, że gad tracił siły z dnia na dzień wcale nie ułatwiał zadania. Być może już był zbyt słaby, by przyjąć lekarstwo tak silne, że zdolna aż powstrzymać wyniszczającą go chorobę.
Początkowo milczał, błądząc myślami gdzieś obok leku; błądząc myślami przy niej - nie sądził, że tak szybko i tak lekko odnajdzie się w tym miejscu. Że tyle uczuć zbliży ją do stworzenia, co do którego był już niemal pewien, że skazał go na śmierć w bezlitośnie przedłużających się mękach. Wuj nie byłby z tego zadowolony. Delikatnie, ostrożnie otulił ją ramieniem, w którym trzymał kielich, podając jej owe naczynie - z pewnością była spragniona. Zagarnął ją, wspartą przy ramieniu, bliżej i złożył krótki, czuły pocałunek na jej głowie, pośród srebrzystych, pachnących dziś smoczą krwią włosów. - Dobrze - zgodził się, Devaughn był w tym momencie całkowicie niegroźny. Niezdolny do kłapnięcia paszczą, podniesienia łapy, machnięcia ogonem, nie miał już nawet ognia - zamiast tego coraz mocniej śmierdział smołą. To nie będzie przyjemny widok, ale o tym przecież wiedziała, najważniejsze, że w tym momencie nic jej nie groziło. - Jak się czujesz, Evandro? - Troskliwie uchwycił jej spojrzenie. - Wiesz, że nie powinnaś się przemęczać. - Też jesteś chora, najdroższa. I jeśli ochronię cię przed tym tak jak tego smoka, to niech Merlin ma nas w opiece.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Czy nie wydawała się przekonana? Oczywiście. Kącik jej ust drgnął lekko, jednak ani nie uśmiechnęła się, ani nie skrzywiła; nie miała siły, by sarkać, by udawać silniejszą niż była. Przecież Tristan musiał wiedzieć, że nie mogła mieć pewności - nikt nie mógł. Byli pionierami, byli pierwszymi, którzy podjęli takie starania i oprócz satysfakcji i ulgi, na które mogli liczyć po stworzeniu zwycięskiej receptury, musieli też być gotowi na wiele rozczarowań, nieprzespanych nocy i nerwów.
Westchnęła cicho, boleśnie, myślami nadal błądząc w okolicach starych, zakurzonych ksiąg i dymiącego powoli kociołka. Po chwili kiwnęła małżonkowi głową i z wdzięcznością przyjęła z jego rąk kielich. Nie zastanawiała się nawet, czym został wypełniony; praca pochłonęła ją na tyle, że zapomniała o tak przyziemnych potrzebach, jak pragnienie.
- Dziękuję - odpowiedziała cicho, szukając swoim wzrokiem jego wzroku. Zastanawiała się, jak bardzo powinna być wylewna. Powiedzieć mu o wszystkim? Zrzucić na niego wszystkie swoje zmartwienia i troski? Nie, to nie był czas na narzekanie, na użalanie się nad sobą i kolejną zarwaną nocą. Przecież i Tristan miał swoje na głowie; zarządzanie rezerwatem było wystarczająco absorbujące samo w sobie, a gdy dochodził do tego lęk o Devaughna, o resztę smoków... Tak bardzo chciała mu z tym pomóc.
- Bywało lepiej, Tristanie, lecz jeśli nam się uda, oboje będziemy mogli odetchnąć z ulgą i odpocząć. - Próbowała się uśmiechnąć; nie chciała teraz rozpoczynać tego tematu. Wiedziała, że nie powinna się przemęczać, że nie dbała o siebie najlepiej ostatnimi czasy - lecz przecież musiał to zrozumieć. - Co czytasz? Coś ważnego?
Musieli poczekać jeszcze chwilę, nim mikstura ostygnie; mógł opowiedzieć jej w tym czasie, czym zajmował się, kiedy ona próbowała zdziałać cuda. Chciała dowiedzieć się, czy działo się coś innego, czym musiał się martwić; chciała, żeby czuł, że może jej zaufać i opowiedzieć, czym musi się zajmować na co dzień. Również rezerwat sam w sobie wydawał się jej coraz to bardziej interesujący i pociągający, jednak nie chciała tego przyznawać na głos, jak gdyby było to coś nie do końca dobrego. Bo działo się tak z powodu tylko i wyłącznie jej zainteresowań, czy ze względu na niego, na powoli nawiązującą się między nimi więź?
Westchnęła cicho, boleśnie, myślami nadal błądząc w okolicach starych, zakurzonych ksiąg i dymiącego powoli kociołka. Po chwili kiwnęła małżonkowi głową i z wdzięcznością przyjęła z jego rąk kielich. Nie zastanawiała się nawet, czym został wypełniony; praca pochłonęła ją na tyle, że zapomniała o tak przyziemnych potrzebach, jak pragnienie.
- Dziękuję - odpowiedziała cicho, szukając swoim wzrokiem jego wzroku. Zastanawiała się, jak bardzo powinna być wylewna. Powiedzieć mu o wszystkim? Zrzucić na niego wszystkie swoje zmartwienia i troski? Nie, to nie był czas na narzekanie, na użalanie się nad sobą i kolejną zarwaną nocą. Przecież i Tristan miał swoje na głowie; zarządzanie rezerwatem było wystarczająco absorbujące samo w sobie, a gdy dochodził do tego lęk o Devaughna, o resztę smoków... Tak bardzo chciała mu z tym pomóc.
- Bywało lepiej, Tristanie, lecz jeśli nam się uda, oboje będziemy mogli odetchnąć z ulgą i odpocząć. - Próbowała się uśmiechnąć; nie chciała teraz rozpoczynać tego tematu. Wiedziała, że nie powinna się przemęczać, że nie dbała o siebie najlepiej ostatnimi czasy - lecz przecież musiał to zrozumieć. - Co czytasz? Coś ważnego?
Musieli poczekać jeszcze chwilę, nim mikstura ostygnie; mógł opowiedzieć jej w tym czasie, czym zajmował się, kiedy ona próbowała zdziałać cuda. Chciała dowiedzieć się, czy działo się coś innego, czym musiał się martwić; chciała, żeby czuł, że może jej zaufać i opowiedzieć, czym musi się zajmować na co dzień. Również rezerwat sam w sobie wydawał się jej coraz to bardziej interesujący i pociągający, jednak nie chciała tego przyznawać na głos, jak gdyby było to coś nie do końca dobrego. Bo działo się tak z powodu tylko i wyłącznie jej zainteresowań, czy ze względu na niego, na powoli nawiązującą się między nimi więź?
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Obserwował, jak jej usta stykały się z kryształem kielicha, bezwiednie zaciskając palce wokół jej wątłego ramienia - zbyt słabego, by unieść te wszystkie troski. Pokładał w niej duże nadzieje, teraz już - nie tylko on - i nie mógł wyzbyć się wrażenia, że było to na nią zbyt wiele. Rosierowie liczyli na pomyślne zakończenie sprawy i nawet, jeśli teraz decyzje podejmował już on sam, nie wuj, a Evandra nie miała wielkiego doświadczenia - po raz pierwszy usiłując dokonać samodzielnie czegoś równie wielkiego. Bez pomocy - w alchemicznych zmaganiach nie potrafił jej wesprzeć. Oczarowywała go tym, jak lekko odnalazła się w smoczym rezerwacie - dobrze, o tym też chciał z nią przecież pomówić.
- Nic ważniejszego od ciebie - odparł, odnalazłszy w jej oczach zainteresowanie, z ledwie wyczuwalna nutą upomnienia. Nie powinna lekceważyć swojego zdrowia ani zbywać jego troski. Po chwili jednak, podjął: - Odezwali się smokologowie z Calais w sprawie obserwacji przestrzeni nad cieśniną. - Smoki znajdowały się wszak po obydwóch stronach kanału, przez które przepływało zdecydowanie zbyt dużo mugolskich statków. Były narażone na zniszczenia, ale Tristan bardziej przejmował się samymi smokami - które dostrzeżone przez niemagicznych mogłyby się stać ofiarami bezdusznych łowów, jak przed laty za rycerskich czasów. - Proponują współpracę. - Kosztowną i trudno stwierdzić na ile miarodajną, nie był pewien, co powinien o niej sądzić - ale miał jeszcze dużo czasu, żeby to przemyśleć. Wystarczająco dużo. - Jakiś czas temu na ich brzeg fale wyrzuciły rosłego samca, którego najprawdopodobniej złapali magiczni kłusownicy - wyjaśnił pokrótce, wodząc spojrzeniem po jej alabastrowej twarzy - była piękna nawet tutaj, a może zwłaszcza tutaj; w ciemnym i mrocznym laboratorium znajdującym się w samym sercu ich rodowego dziedzictwa. Rubinowa korona jego lady płonęła dzisiaj krwistszą czerwienią, niż kiedykolwiek wcześniej.
- Chodźmy - ani poprosił, ani zarządził, raczej stwierdził - Devaughn nie mógł czekać w nieskończoność. Odczekał, aż Evandra dokończy prace nad eliksirem, wypełniwszy nim jedną ze smukłych szklanych fiolek - nim przepuścił ją za drzwi i opuścił pomieszczenie w ślad za nią, prowadząc ją ku terrariom.
/zt x2 -> terraria
- Nic ważniejszego od ciebie - odparł, odnalazłszy w jej oczach zainteresowanie, z ledwie wyczuwalna nutą upomnienia. Nie powinna lekceważyć swojego zdrowia ani zbywać jego troski. Po chwili jednak, podjął: - Odezwali się smokologowie z Calais w sprawie obserwacji przestrzeni nad cieśniną. - Smoki znajdowały się wszak po obydwóch stronach kanału, przez które przepływało zdecydowanie zbyt dużo mugolskich statków. Były narażone na zniszczenia, ale Tristan bardziej przejmował się samymi smokami - które dostrzeżone przez niemagicznych mogłyby się stać ofiarami bezdusznych łowów, jak przed laty za rycerskich czasów. - Proponują współpracę. - Kosztowną i trudno stwierdzić na ile miarodajną, nie był pewien, co powinien o niej sądzić - ale miał jeszcze dużo czasu, żeby to przemyśleć. Wystarczająco dużo. - Jakiś czas temu na ich brzeg fale wyrzuciły rosłego samca, którego najprawdopodobniej złapali magiczni kłusownicy - wyjaśnił pokrótce, wodząc spojrzeniem po jej alabastrowej twarzy - była piękna nawet tutaj, a może zwłaszcza tutaj; w ciemnym i mrocznym laboratorium znajdującym się w samym sercu ich rodowego dziedzictwa. Rubinowa korona jego lady płonęła dzisiaj krwistszą czerwienią, niż kiedykolwiek wcześniej.
- Chodźmy - ani poprosił, ani zarządził, raczej stwierdził - Devaughn nie mógł czekać w nieskończoność. Odczekał, aż Evandra dokończy prace nad eliksirem, wypełniwszy nim jedną ze smukłych szklanych fiolek - nim przepuścił ją za drzwi i opuścił pomieszczenie w ślad za nią, prowadząc ją ku terrariom.
/zt x2 -> terraria
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
| 29 maja
- Poradzę sobie - kiwnęła po raz kolejny dosyć nadgorliwemu, jak sie wydawało Inarze, pracownikowi rezerwatu. Krążył wokół alchemiczki, jak jedna z planetarnych orbit. Początkowo była wdzięczna nie tak już młodemu mężczyźnie, który najprawdopodobniej, to z polecenia Tristana miał zająć się swoistą opieką. Bynajmniej, nie starał się natarczywie wykonywać za nią wszelkie podjęte czynności, ale pojawiał się w okolicy jej zajęć zbyt często, by mogła zignorować jego obecność.
Początkowo, była wdzięczna za towarzystwo. Obeznany z charakterem pracy w rezerwacie, opowiadał, wskazywał, ostrzegał przed miejscami, których, jako dama nie powinna odwiedzać. Tłumaczenia, że pełniona przez nią funkcja nie będzie przeganiała jej bez potrzeby w najbardziej niebezpieczne stanowiska, ale widocznie, musiała najpierw zdobyć sobie zaufanie. Nie przychodziło jej to trudno. Początkowa niechęć wynikać mogła przede wszystkim z nieznajomości.
Ze smokami miała przyjemność spotkać się na tyle często, że nie reagowała pierwotny, wpisanym gdzieś w ludzka naturę strachu. Czuła za to budzący się nieustannie szacunek dla majestatu, który tak dostojne stworzenia prezentowały. Nigdy nie była specjalistką w ich rozumienia, ustępując w tym względzie pola tak swemu mężowi, jak i Tristanowi. I temu drugiemu była wdzięczna, że przygarnął pod skrzydła personę, która dla niektórych mogła się jawić, jako niechciana. Rezerwat w końcu znajdował się w rodowych rękach Rosierów, a Inara znana była ze swego pochodzenia. Nazwisko mogło zmyć dla niezainteresowanych naleciałość, ale można było o tym zapomnieć. Czarnowłosa tak własnie robiła, widząc w Tristanie po prostu przyjaciela. ostatnimi czasu bardzo pogrążonego...w chłodzie. Zmienił się, ale jako spadkobierca smoczego rezerwatu był idealny.
Usiadła przy jednym z najszerszych stołów, zbierając z jego poplamionej (krwią?) nawierzchni kilka, przyniesionych zawiniątek. Treściwie opakowane warstwy, odkrywały przed nią zawartość. jeszcze ciepłe od krwi fiolki smoczej krwi. Uniosła jedną z przeźroczystych buteleczek, która mieniła się w świetle, padającym z oszklonego sufitu. Podniosła także wzrok, gdy cień padł na trzymaną ingrediencję i na nią samą. Nad głową musiał przeleć jeden z większych przedstawicieli smoczej rasy. Mimowolnie uśmiechnęła się, a wzrok przeniosła na jej ciche towarzysza - Po prostu odłóż je pod drzwi - wskazała gestem głowy na pakunek, którym przenosił niezbyt przyjemną woń. Inara domyślała się, co też takiego chciał zostawić Edgar. Podłoga naznaczona śladami posoki zbyt wyraźnie przypominała, co też najczęściej działo się w laboratoryjnym pomieszczeniu. Przykro jej było, że musiały ginąć te ze smoczego miotu, które nie zdążyły jeszcze w pełni zrozumieć (i rozwinąć) swoich umiejętności. Za wcześnie urwane życie.
Zapachy nie raziły jej. Przyzwyczajona dl rozmaitości alchemicznych, jakie oferowała pełniona przez nią profesja, zwyczajnie ignorowała ich nieprzyjemne naleciałości. Zdarzało jej się w końcu warzyć tak dziwne substancje, że niektórzy, niezaznajomieni ze sztuka eliksirów, mogli nawet 9 w tych najbardziej granicznych przypadkach) nawet zwymiotować - Mają sie tym zająć, panienka pewnie ma inne zadania - pierwotna, przesadna uprzejmość, sztucznie podsycana. Minął już jednak prawie miesiąc i nieufny do tej pory mężczyzna, zdawał się powoli przyswajać obecność Inary, jako całkiem znośną - To prawda, potrzebuję na dziś antidotum na niepowszechne trucizny - prawdopodobnie nie musiała nawet wspominać nazwy. Eliksir był nieodłączną częścią egzystencji rezerwatu. I jego zapasy powinny były być w stałej dostępności. A po ostatnich, anomaliowych ekscesach, zapas skutecznie się skurczył.
Miała szczęście (albo i nie), że dzisiejszego popołudnia była jedynym alchemikiem w okolicy. Do południa niemal bez większej chwili odpoczynku, pomagała przy rozgardiaszu, jakiego dokonał jeden z chorych, bardzo młodych jeszcze smoków. Maści, które zdążyła przygotować, zostały zużyte niemal w całości, a na dnie kuferka tkwiła smętnie pozostawiony, zamknięty szczelnie słoiczek. I to wymagało uzupełnienia, ale bieżące sprawy wymagały szybszej reakcji. Tym bardziej, gdy ruch w laboratorium zwolnił i w pomieszczeniu nie przewijało się już tyle osób.
Inara niemal zdziwiona przyjmowała zastałą ciszę. jedyne głosy, które do niej docierały, należały do nieodłącznego towarzysza i stłumione zaklęciami i odległością - smocze nawoływania - Jeśli nie nie masz planu przyglądać się, jak go wykonuję, to naprawdę możesz zająć się swoimi sprawami - to niż, że to ona była (prawdopodobnie) jedną z jego spraw. Uśmiechnęła się kącikiem warg i ostrożnie wstawiła zawiniątko do jednej z zamykanych szafek - Możesz ewentualnie przed odejściem, postawić kociołek na...tym ogniu - po czym gestem różdżki rozpaliła płomień w kominku. Jeden z większych kociołków stał przy kamiennym podeście, jakby czekając na zawołanie. Wyglądał pięknie i alchemiczka nie zgadłaby, ile eliksirów - tak w rzeczywistości - zostało w nim uwarzonych - Jak sobie panienka życzy - i chociaż w słowach krył się jakiś zawoalowany żart, Nott tylko zmrużyła niebezpiecznie oczy. Edgarł musiał już zauważyć, że nowa alchemiczka reagowała alergią na zbyt częste mianowanie jej panienką, jakby nieustannie chciał przypominać, że swoją pozycję nosiła ze względu na status, nie na umiejętności. Powoli, metodycznie z iście alchemiczną wprawą udowadniała, że nie bez przyczyny pojawiła się w smoczym rezerwacie na wybranej pozycji. I to chyba tez weszło jej w krew - Proszę mnie powiadomić, gdyby czegoś zabrakło - skinął głową i zniknął za szczelnie zamkniętymi drzwiami.
Inara została sama, a postawiony na miejsce kociołek zakołysał się na podwieszeniu. Czysta, przefiltrowana przez susz woda zmętniała, gdy wlała doń zawartość litrowego dzbanka. Nie potrzebowała czekać, aż ciecz zagrzeje się. letnia wystarczała, by rozpuścić wsypaną garść zmielonej, brzozowej kory. Warstwa, która osiadła na powierzchni, tylko przez kilka minut trwała na pozycji. Odmierzony czas sprawił, że ingrediencyjne drobiny najpierw opadły na dno, potem stopiły sie z płynna konsystencją początkowej zawiesiny. Zamieszała jeszcze cienką gałązką jemioły i odłożyła składnik na podstawioną deskę. Starannie wycięła otulającą łodygę skórkę i wrzuciła, razem z trzema listkami, do moździerza. Rozgniotła porządnie z przyjemnością wdychając unoszący się zapach, który po części niwelował zastałe na miejscu wonie. Potem było już łatwiej.
Dodała kolce jeżozwierza, a zanim przygotowana papka znalazła sie w kociołku, na dno wrzuciła kamyk bezoaru. Pod wpływem ciepła i dobranych ingrediencji, w niedługim czasie powinien się rozpuścić. W palcach rozkruszyła jeszcze cienkie skrzydełka ważki, uważając, by nie rozsypać drogocennego pyłu poza brzegi naczynia.
Dźwięk nastawionego w magicznej klepsydrze czasu wskazywał, że musiała się streszczać. Nad głową zaczynało szybko ciemnieć, a sypiący coraz mocniej śnieg? powoli przysłaniał widok nieba. Mimo napływającego mroku, alchemiczka korzystała ledwie z kilku świec i blasku ognia w kominku, nad którym wisiał kociołek i równomiernie bulgoczący w nim wywar - Jeszcze jesteś tutaj...panienko? - najpierw usłyszała skrzypienie uchylanych drzwi. Czarnowłosa, nieco zdziwiona zarejestrowała chyba dopiero teraz, że od dłuższego czasu nikt nie zaglądał do laboratorium. Raczej nie sadziła, by wszyscy z pracowników nagle skończyli. Obstawiała, że ktoś zadbał, by bez potrzeby jej nie niepokojono. gestem różdżki odstawiła kociołek, by przygotowane antidotum poddało sie tajemniczemu procesowi przegryzania i studzenia - Mhm? - odwróciła się do mężczyzny, który uchylił wrota mocniej. Chwyciła w palce odstawione wcześniej fiolki, które jutrzejszego poranka miały zostac zapełnione eliksirem. Musiała wcześniej zadbać, aby nikt z przypadkowych pracowników, nie wpadł na głupi pomysł podnoszenia pokrywy, która ulokowała na kociołku. Szafka przy stole i stanowisko przeznaczone wyłącznie alchemikom powinno było wystarczyć. W końcu, pracowała z profesjonalistami - a znajdzie się tu jeszcze ta maść na oparzenia?... - starszy smokolog wsunął się całkiem do środka, dosyć nienaturalnie chowając za siebie lewą rękę - uhm, tak na dwie osoby - za nieco speszonym Edgarem, wsunęła się sylwetka młodszego przedstawiciela smoczych znawców. Ciemna plama, która znaczyła policzek, przy bliższych oględzinach odsłaniała poparzona głowę i przysmalone włosy. Wyglądało paskudnie, ale młodzian nie wydał z siebie większego dźwięku. Dziwnie spięty, gdy Inara podeszła, by zerknąć na rozmiar obrażeń - Ostał się jeden słoiczek. Akurat na was dwóch wystarczy - wsunęła palce na dno otwartej skrzyneczki, w które ostatni ze słoiczków, w końcu odnalazł swoje przeznaczenie. Jutrzejszego dnia zdecydowanie musiała przygotować ich więcej.
| zt
- Poradzę sobie - kiwnęła po raz kolejny dosyć nadgorliwemu, jak sie wydawało Inarze, pracownikowi rezerwatu. Krążył wokół alchemiczki, jak jedna z planetarnych orbit. Początkowo była wdzięczna nie tak już młodemu mężczyźnie, który najprawdopodobniej, to z polecenia Tristana miał zająć się swoistą opieką. Bynajmniej, nie starał się natarczywie wykonywać za nią wszelkie podjęte czynności, ale pojawiał się w okolicy jej zajęć zbyt często, by mogła zignorować jego obecność.
Początkowo, była wdzięczna za towarzystwo. Obeznany z charakterem pracy w rezerwacie, opowiadał, wskazywał, ostrzegał przed miejscami, których, jako dama nie powinna odwiedzać. Tłumaczenia, że pełniona przez nią funkcja nie będzie przeganiała jej bez potrzeby w najbardziej niebezpieczne stanowiska, ale widocznie, musiała najpierw zdobyć sobie zaufanie. Nie przychodziło jej to trudno. Początkowa niechęć wynikać mogła przede wszystkim z nieznajomości.
Ze smokami miała przyjemność spotkać się na tyle często, że nie reagowała pierwotny, wpisanym gdzieś w ludzka naturę strachu. Czuła za to budzący się nieustannie szacunek dla majestatu, który tak dostojne stworzenia prezentowały. Nigdy nie była specjalistką w ich rozumienia, ustępując w tym względzie pola tak swemu mężowi, jak i Tristanowi. I temu drugiemu była wdzięczna, że przygarnął pod skrzydła personę, która dla niektórych mogła się jawić, jako niechciana. Rezerwat w końcu znajdował się w rodowych rękach Rosierów, a Inara znana była ze swego pochodzenia. Nazwisko mogło zmyć dla niezainteresowanych naleciałość, ale można było o tym zapomnieć. Czarnowłosa tak własnie robiła, widząc w Tristanie po prostu przyjaciela. ostatnimi czasu bardzo pogrążonego...w chłodzie. Zmienił się, ale jako spadkobierca smoczego rezerwatu był idealny.
Usiadła przy jednym z najszerszych stołów, zbierając z jego poplamionej (krwią?) nawierzchni kilka, przyniesionych zawiniątek. Treściwie opakowane warstwy, odkrywały przed nią zawartość. jeszcze ciepłe od krwi fiolki smoczej krwi. Uniosła jedną z przeźroczystych buteleczek, która mieniła się w świetle, padającym z oszklonego sufitu. Podniosła także wzrok, gdy cień padł na trzymaną ingrediencję i na nią samą. Nad głową musiał przeleć jeden z większych przedstawicieli smoczej rasy. Mimowolnie uśmiechnęła się, a wzrok przeniosła na jej ciche towarzysza - Po prostu odłóż je pod drzwi - wskazała gestem głowy na pakunek, którym przenosił niezbyt przyjemną woń. Inara domyślała się, co też takiego chciał zostawić Edgar. Podłoga naznaczona śladami posoki zbyt wyraźnie przypominała, co też najczęściej działo się w laboratoryjnym pomieszczeniu. Przykro jej było, że musiały ginąć te ze smoczego miotu, które nie zdążyły jeszcze w pełni zrozumieć (i rozwinąć) swoich umiejętności. Za wcześnie urwane życie.
Zapachy nie raziły jej. Przyzwyczajona dl rozmaitości alchemicznych, jakie oferowała pełniona przez nią profesja, zwyczajnie ignorowała ich nieprzyjemne naleciałości. Zdarzało jej się w końcu warzyć tak dziwne substancje, że niektórzy, niezaznajomieni ze sztuka eliksirów, mogli nawet 9 w tych najbardziej granicznych przypadkach) nawet zwymiotować - Mają sie tym zająć, panienka pewnie ma inne zadania - pierwotna, przesadna uprzejmość, sztucznie podsycana. Minął już jednak prawie miesiąc i nieufny do tej pory mężczyzna, zdawał się powoli przyswajać obecność Inary, jako całkiem znośną - To prawda, potrzebuję na dziś antidotum na niepowszechne trucizny - prawdopodobnie nie musiała nawet wspominać nazwy. Eliksir był nieodłączną częścią egzystencji rezerwatu. I jego zapasy powinny były być w stałej dostępności. A po ostatnich, anomaliowych ekscesach, zapas skutecznie się skurczył.
Miała szczęście (albo i nie), że dzisiejszego popołudnia była jedynym alchemikiem w okolicy. Do południa niemal bez większej chwili odpoczynku, pomagała przy rozgardiaszu, jakiego dokonał jeden z chorych, bardzo młodych jeszcze smoków. Maści, które zdążyła przygotować, zostały zużyte niemal w całości, a na dnie kuferka tkwiła smętnie pozostawiony, zamknięty szczelnie słoiczek. I to wymagało uzupełnienia, ale bieżące sprawy wymagały szybszej reakcji. Tym bardziej, gdy ruch w laboratorium zwolnił i w pomieszczeniu nie przewijało się już tyle osób.
Inara niemal zdziwiona przyjmowała zastałą ciszę. jedyne głosy, które do niej docierały, należały do nieodłącznego towarzysza i stłumione zaklęciami i odległością - smocze nawoływania - Jeśli nie nie masz planu przyglądać się, jak go wykonuję, to naprawdę możesz zająć się swoimi sprawami - to niż, że to ona była (prawdopodobnie) jedną z jego spraw. Uśmiechnęła się kącikiem warg i ostrożnie wstawiła zawiniątko do jednej z zamykanych szafek - Możesz ewentualnie przed odejściem, postawić kociołek na...tym ogniu - po czym gestem różdżki rozpaliła płomień w kominku. Jeden z większych kociołków stał przy kamiennym podeście, jakby czekając na zawołanie. Wyglądał pięknie i alchemiczka nie zgadłaby, ile eliksirów - tak w rzeczywistości - zostało w nim uwarzonych - Jak sobie panienka życzy - i chociaż w słowach krył się jakiś zawoalowany żart, Nott tylko zmrużyła niebezpiecznie oczy. Edgarł musiał już zauważyć, że nowa alchemiczka reagowała alergią na zbyt częste mianowanie jej panienką, jakby nieustannie chciał przypominać, że swoją pozycję nosiła ze względu na status, nie na umiejętności. Powoli, metodycznie z iście alchemiczną wprawą udowadniała, że nie bez przyczyny pojawiła się w smoczym rezerwacie na wybranej pozycji. I to chyba tez weszło jej w krew - Proszę mnie powiadomić, gdyby czegoś zabrakło - skinął głową i zniknął za szczelnie zamkniętymi drzwiami.
Inara została sama, a postawiony na miejsce kociołek zakołysał się na podwieszeniu. Czysta, przefiltrowana przez susz woda zmętniała, gdy wlała doń zawartość litrowego dzbanka. Nie potrzebowała czekać, aż ciecz zagrzeje się. letnia wystarczała, by rozpuścić wsypaną garść zmielonej, brzozowej kory. Warstwa, która osiadła na powierzchni, tylko przez kilka minut trwała na pozycji. Odmierzony czas sprawił, że ingrediencyjne drobiny najpierw opadły na dno, potem stopiły sie z płynna konsystencją początkowej zawiesiny. Zamieszała jeszcze cienką gałązką jemioły i odłożyła składnik na podstawioną deskę. Starannie wycięła otulającą łodygę skórkę i wrzuciła, razem z trzema listkami, do moździerza. Rozgniotła porządnie z przyjemnością wdychając unoszący się zapach, który po części niwelował zastałe na miejscu wonie. Potem było już łatwiej.
Dodała kolce jeżozwierza, a zanim przygotowana papka znalazła sie w kociołku, na dno wrzuciła kamyk bezoaru. Pod wpływem ciepła i dobranych ingrediencji, w niedługim czasie powinien się rozpuścić. W palcach rozkruszyła jeszcze cienkie skrzydełka ważki, uważając, by nie rozsypać drogocennego pyłu poza brzegi naczynia.
Dźwięk nastawionego w magicznej klepsydrze czasu wskazywał, że musiała się streszczać. Nad głową zaczynało szybko ciemnieć, a sypiący coraz mocniej śnieg? powoli przysłaniał widok nieba. Mimo napływającego mroku, alchemiczka korzystała ledwie z kilku świec i blasku ognia w kominku, nad którym wisiał kociołek i równomiernie bulgoczący w nim wywar - Jeszcze jesteś tutaj...panienko? - najpierw usłyszała skrzypienie uchylanych drzwi. Czarnowłosa, nieco zdziwiona zarejestrowała chyba dopiero teraz, że od dłuższego czasu nikt nie zaglądał do laboratorium. Raczej nie sadziła, by wszyscy z pracowników nagle skończyli. Obstawiała, że ktoś zadbał, by bez potrzeby jej nie niepokojono. gestem różdżki odstawiła kociołek, by przygotowane antidotum poddało sie tajemniczemu procesowi przegryzania i studzenia - Mhm? - odwróciła się do mężczyzny, który uchylił wrota mocniej. Chwyciła w palce odstawione wcześniej fiolki, które jutrzejszego poranka miały zostac zapełnione eliksirem. Musiała wcześniej zadbać, aby nikt z przypadkowych pracowników, nie wpadł na głupi pomysł podnoszenia pokrywy, która ulokowała na kociołku. Szafka przy stole i stanowisko przeznaczone wyłącznie alchemikom powinno było wystarczyć. W końcu, pracowała z profesjonalistami - a znajdzie się tu jeszcze ta maść na oparzenia?... - starszy smokolog wsunął się całkiem do środka, dosyć nienaturalnie chowając za siebie lewą rękę - uhm, tak na dwie osoby - za nieco speszonym Edgarem, wsunęła się sylwetka młodszego przedstawiciela smoczych znawców. Ciemna plama, która znaczyła policzek, przy bliższych oględzinach odsłaniała poparzona głowę i przysmalone włosy. Wyglądało paskudnie, ale młodzian nie wydał z siebie większego dźwięku. Dziwnie spięty, gdy Inara podeszła, by zerknąć na rozmiar obrażeń - Ostał się jeden słoiczek. Akurat na was dwóch wystarczy - wsunęła palce na dno otwartej skrzyneczki, w które ostatni ze słoiczków, w końcu odnalazł swoje przeznaczenie. Jutrzejszego dnia zdecydowanie musiała przygotować ich więcej.
| zt
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Wskazówki zegara wskazały godzinę dwunastą, a głośny trzask oznajmił teleportację. Smukła, drobna sylwetka lady Kent rozmyła się w powietrzu, znikając z oczu służącej, w dwa uderzenia serca później pojawiając się na ścieżce prowadzącej ku szklanemu budynkowi, będącego wejściem do rezerwatu albionów czarnookich, należącego do rodu Rosier od wieków. W niezwykle czułe, delikatne nozdrza natychmiast uderzył bukiet zapachów; mieszanka nasyconego solą, morskiego powietrza, dymu i siarki. Nie skrzywiła się choćby odrobinę, wonie te nie były dlań przykrymi, przywykła do nich już za dziecka. Nieśpiesznym krokiem ruszyła ścieżką, docierając do budynku; jeden ze strażników uchylił przed nią drzwi, jej twarz znał dobrze, choć nie spędzała w rezerwacie tak wiele czasu co Tristan, bądź Melisande. Nie musiał upewniać się, czy jest uprawniona do wejścia na jego teren; prawo to dawał jej sam fakt urodzenia i noszenia nazwiska Rosier. Mężczyzna towarzyszył Fantine nieustannie, choć dobrze znała drogę. Nie protestowała jednak, smoczy rezerwat w istocie nie był miejscem dla damy - nie było tu bezpiecznie, nigdy się z tym nie spierała. Poprowadził ją przez szklany budynek, by wyjść na kolejną ścieżkę, gdy pokonali zaklęcia ochronne.
- Jak się czujesz, milady? - zagaił niepewnie; trzymał się blisko, zachowując jednak odpowiedni dystans. Nie potrzebowała przyzwoitki. W tym miejscu wszyscy byli jej przyzwoitkami, a otrzymawszy informację, iż Fantine będzie odtąd służyć rezerwatowi nie tylko swym pędzlem i przyjęciami, lecz także umiejętnościami w dziedzinie alchemii, dostali także odpowiednie od Tristana rozkazy - by mieć na nią oko, pilnować, by była bezpieczna.
- Doskonale, dziękuję - odpowiedziała jedynie, wyraźnie sugerując, że nie jest w nastoju do rozmów; być może było to winą jego statusu społecznego (bo wszystkich spoza obrębu czarodziejskiej arystokracji traktowała z ogromną wyższością i zawoalowaną pogardą), lecz po części w rzeczywistości humor Fantine nie dopisywał - bo z czegóż tu się cieszyć. Nie była stworzona do pracy.
Kilka minut później dotarli do laboratorium, gdzie miała spędzić resztę dnia. Miało swoje miejsce nieopodal czytelni, pod skośnym oszklonym dachem. Strażnik, który zamilkł natychmiast, rozumiejąc, że nie ma co liczyć na uprzejmą pogawędkę z naburmuszoną damą, otworzył jej drzwi; do opustoszałego pomieszczenia weszła pierwsza, a drewniana posadzka od razu potępieńczo zaskrzypiała pod pantofelkami barwy pudrowego różu. Grymas niezadowolenia wpłynął na młodą twarzyczkę, gdy rozejrzała się po wnętrzu. Było stare, zakurzone... Nieco już podniszczone. Fantine, jako estetka, czuła się w nim wyjątkowo niekomfortowo, choć nie odwiedzała laboratorium po raz pierwszy. Zaczęła przechadzać się po nim, zaglądając w każdy kąt, niczym pani po swych włościach, kręcąc nosem i obiecując sobie, że gdy tylko Tristan zrozumie swój błąd - a tego dnia wciąż była pewna swych racji - a oni dojdą do porozumienia (a nie wątpiła, że tak będzie; nigdy nie potrafili długo na siebie się gniewać, potrzebowali się wzajemnie), poględzi mu nad uchem, aby przeznaczył środki na remont tego miejsca. Nie mogła przecież pracować w tak złych warunkach. Może nie od razu, może nie za chwilę, miała świadomość tego jak wielkie straty poniósł rezerwat podczas pierwszomajowej nocy. Tristan i jego doradcy z pewnością mieli na głowie poważniejsze problemy, niż stara podłoga w laboratorium.
- Gdybyś tylko czegoś, pani, potrzebowała, będę na zewnątrz - poinformował ją czarodziej, którego nazwiska nie pamiętała - podał je, gdy zjawiła się przy wejściu, lecz nie było na tyle istotne, by je zapamiętać.
- Dziękuję, będę o tym pamiętać - odpowiedziała z nienaganną uprzejmością, uśmiechając się leciutko, poprawnie; oczy pozostały jednak dalej tak samo obojętne, a wręcz znużone.
Mężczyzna zamknął za sobą drzwi i Fantine w laboratorium pozostała sama. Westchnęło bardzo ciężko, niemal tak, jakby miała na swych barkach los nie tylko całego tego rezerwatu, lecz także i świata. Podwinęła rękawy sukni; założył jedną ze starszych jakie miała (czyli sprzed roku), założyła ją przeszło trzy razy, nadawała się więc już jedynie do wyrzucenia, a mimo to w tym wnętrzu prezentowała się niczym królowa na polu ziemniaków. Z kieszeni spódnicy wyciągnęła różdżkę i szepnęła: - Wingardium Leviosa. - Wielki, ciężki kocioł poderwał się z drewnianej podłogi, a czarownica lekkim gestem przekierowała go nad palenisko; przelewitował nadeń posłusznie, zahaczając uszami o haki. Zbliżyła się do niego, aby różdżkę przyłożyć do jego brzegu. Szepnęła odpowiednią inkantację, a z jej końca zaczął płynąć strumień wody - i płynęła dotąd, dopóki nie zapełnił się cały kocioł. Jeszcze jeden ruch prawej dłoni, odpowiedni ruch nadgarstkiem i wyszeptana inkantacja, a pod kociołkiem zapłonął ogień. Woda musiała zacząć wrzeć, nim zacznie dodawać składniki; nie doprowadziła jej do odpowiedniej temperatury zaklęciem, by mieć czas na przygotowanie składników.
W tym celu podeszła do szerokiego, drewnianego stołu; starego i poznaczonego rysami różnej głębokości, śladami po krojeniu. Westchnęła jeszcze raz, nim uniosła różdżkę, aby przywołać do siebie naczynia. Gliniane miski, szklane pojemniki i fiolki wyleciały z szafek wiszących na ścianach. Zaklęciem otworzyła szafy, z której przylewitowały drewniane skrzyneczki, pudełka i słoje. Była tu zaledwie od kwadransa, wstała na godzinę przed przybyciem tutaj po dwunastu godzinach snu, a już czuła się umęczona co najmniej tak, jakby kazano jej pracować w kamieniołomie. Z umęczoną miną otworzyła pierwszy słoik, z którego wyciągnęła strączki wnykopieńki; było ich za mało, przywołać musiała więc drugi. Nie przywykła do warzenia eliksirów w podobnych porcjach, zazwyczaj czyniła to w zaciszu własnej pracowni, na użytek własny, bądź najbliższych. Otworzyła księgę z recepturą na odpowiedniej stronie, przeczytała ją uważnie, kilka razy, a po szybciej kalkulacji położyła na stole odpowiednią ilość strączków. Były zielone i obślizgłe, nieprzyjemne w dotyku, lecz to Fantine bynajmniej nie przeszkadzało - bo przywykła do brudzenia sobie delikatnych rączek. Przy eliksirach i malarstwie nie dało się tego uniknąć. Wzięła do prawej dłoni srebrny nóż i zaczęła strączki krajać, choć nie były to takie łatwe zadanie; zupełnemu amatorowi najpewniej wyślizgiwałyby się spod noża, lecz ona - dzięki naukom w Beaubatons i późniejszym, prywatnym korepetycjom - znała sposób jak je złapać i pod jakim kątem krajać. Uczyniwszy to wrzuciła je do pierwszej miseczki, po czym z zakurzonego pudełka wyjęła korzenie asfodelusa. Z nimi poszło już dużo łatwiej, choć musiała w ich siekanie włożyć sporo siły - młoda dama miała wątłe i słabe ramiona, oczywiście. Powietrze przesycone było już nie tylko zapachem dymu i siarki, lecz również ziół. Pracowała w ciszy, mąconej jedynie przez trzask ognia i uderzanie noża o drewniany stół, podskoczyła niemal w miejscu, gdy rozległo się potężne ryczenie: wiedziała, że smok był daleko od tego miejsca, poczuła się jednak zaskoczona. Nóż niemal wypadł jej z ręki. Położyła rękę na sercu i dała sobie kilka chwil. Zerknęła do kociołka: woda prawie już wrzała. Sięgnęła więc po kamienny moździerz, w którym utarła muchy siatkoskrzydłe. Dotykanie ich, mimo wszystko, przyprawiło Fantine o grymas niezadowolenia na ślicznej buzi.
Ułożyła na stole miseczki i fiolki z pozostałymi ingrediencjami w porządku, z jakim miała dodawać je do mikstury. Gdy woda w kotle zaczęła bulgotać, jako pierwsze wrzuciła doń pióra sowy i pawie. Zgodnie z przepisem zamieszała kilkukrotnie zgodnie ze wskazówkami zegara, p czym odczekała kwadrans. W tym czasie utarła pazur hipogryfa; moździerz był zaczarowany, nie było to więc dla niej wielkim wysiłkiem. Wsypała proszek z pazura i znów zamieszała - dokładnie trzy razy, tak jak mówił przepis. Musiała wówczas odczekać przeszło pół godziny, aby mikstura nabrała odpowiedniego koloru. Reszta składników czekała już przygotowana na stole. Fantine usiadła więc w miękkim fotelu w kącie, przy uchylonym oknie; w laboratorium przez buchający ogień i długo gotującą się miskturę zrobiło się strasznie gorąco. Nad koronami drzew dostrzegła obłok z ognia i ciemny kształt smoka w locie, który teraz wydawał się maleńki - wiedziała jednak jak ogromne i potężne to stworzenie.
Usiadłszy w fotelu nie próżnowała - już w kwietniu obiecała rysunek jednemu z darczyńców rezerwatu; młody smok został naszkicowany przed kilkoma tygodniami, lecz przez straszne wydarzenia na początku maja, nie miała czasu, by go dokończyć. Ręce i tak miała już brudne, chwyciła więc za węgielek i wzięła się do pracy. Pamiętała, by w odpowiedniej chwili odłożyć rysunek i podejść do kociołka, coby w miksturze znalazł się także żabi skrzek, pół słoja skarabeuszy i krew krokodyla. Wszystko to dodawała zgodnie z recepturą, po trzy razy upewniając się, czy zamieszała w kotle odpowiednią ilość razy. Geny Mahaut najwyraźniej były jednak bardzo silne: eliksir przybierał odpowiednie barwy i konsystencję, co przyprawiło Fantine o uśmiech samozadowolenia. Kilka godzin później był już gotowy, lecz to wcale nie oznaczało, że mogła opuścić laboratorium. Miała tu pracować, by przysłużyć się rodzinie, aż do samego zmierzchu. Czarodziej, który strzegł wejścia do budynku i jej samej, zabrał pełen kocioł, zamiast tego przynosząc Fantine pusty - i znów musiała zabrać się do pracy, choć czuła się tak udręczona, jakby nie spała od tygodnia.
| zt
Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
| 1 lipca
- Gotowe. - zawyrokowała, zakręcając jeszcze raz na ramię jednego z młodszych opiekunów w ich rezerwacie. Zazwyczaj nie zajmowała się ranami opiekunów smoków, ale w ostatnim okresie zwiększyła się zdecydowanie ilość osób, które potrzebowały pomocy. Zaś na domiar złego rezydujący w rezerwacie uzdrowiciel właśnie dzisiaj postanowił wykorzystać przysługujący mu urlop. Szczęśliwie dla nich w ciągu swojego życia zdążyła nauczyć się magii leczniczej i tego jak obchodzić się z odpowiednimi leczniczymi miksturami. Nie była w tym mistrzem, ledwie można było nazwać ją przeciętną ale to starczało. Gdy poranienia były zbyt obszerne i przekraczające jej podstawową wiedzę odsyłała pracowników wprost do Munga wysyłając krótką notkę do osoby pod którą był, by ta rozpoczęła pracę nie czekając na powrót jednego ze swoich pracowników.
Sytuacja drażniła ją - tak samo jak anomalie, które dawały się we znaki chyba wszystkich w okół. Ona zaś choć cierpliwie po raz kolejny nakładała pastę na oparzenia, w środku była niecierpliwa. Badania czekały na nią ledwie stolik dalej. I gdy tylko odsyłała kogoś - z powrotem w teren, lub prosto do Munga - a drzwi laboratorium zamykała się zasiadała ponownie do notatek, lub zbliżała się do jednego z okazów który albo zginął, albo pozostawał w stanie uśpienia a jej bezpieczeństwa - na wypadek gdyby środek działał tak długo jak zakładano - pilnował jedna z osób pracujących w rezerwacie.
Tak bardzo wszystko zmieniło się w ciągu ostatnich kilku lat. Pamiętała jak wszyscy dygali przed nią i tytułowali - to nie tak, że właśnie tego od nich nie oczekiwano. Ale w codziennej pracy zdecydowanie rozwlekało to sprawę. Jej najbliżsi pracownicy, ci którzy na to zasłużyli mogli zwracać się jej imieniem. Nie respektowała braku szacunku, tak samo jak nie zgadzała się na marnowanie czasu które można było poświęcić na inne, ważniejsze sprawy.
W końcu mężczyzna opuścił pomieszczenie zostawiając ją na ten moment samą. Mógł wrócić do pracy, posiadał niewielkie oparzenia na lewym ramieniu, które była w stanie zniwelować przy użyciu pasty. Tylko tyle. Zasiadła przed biurkiem na którym miała rozłożone księgi i pergaminy. Zebrała wszystkie możliwe informacje dotyczące Wyspiarza Rybojada mając nadzieję sporządzić nowy opis zgodny z tym okazem, który posiedli. W ciągu ostatnich dni dostała notatki od opiekunów, którzy mieli styczność ze smokiem. Wszystkie te informacje również miała przed sobą. Potrzebowała ich do stworzenia profilu gatunku - zarówno fizycznego jak i behawioralnego. Nie było to łatwym zadaniem. Choćby dlatego, że smoka tego gatunku na świecie nie widziano od lat - a nawet wieków. Musiała opierać się o źródła z dawnych czasów, porównując je ze smoczycą, która pozostawała pod ich skrzydłami. Szybko zaczęła dostrzegać różnice w jej budowie, co za tym szło należało tez podejrzewać że i jej profil behawioralny będzie inny, niźli podawany w starych księgach. Wniosek mógł być tylko jeden, wrócony do życia szkielet smoka był o wiele starszy niż przypuszczali na początku. Jej szczęka różniła się od tego, co podawały źródła. Niewiele, na pierwszy rzut oka można było przeoczyć ten fakt, lub uznać informacje za mało znaczącą, jednak Melisande była skrupulatna w swojej pracy. Zbierała i gromadziła fakty, umiała w nich lawirować i przesiewać odpowiednio. Tak, więc układ szczęki, czy raczej budowa jej wskazywały na to, że jest to gatunek wcześniejszy, a ewolucja dopiero później rozwinęła jej układ do tego, który opisywano na zatęchłych lekko pergaminach. Świadczyła o tym budowa żuchwy, mocniej rozchodząca się wszerz, niż wynikało to z opisu. Jednak nie były to jedyne oznaki świadczące o postawionej tezie, którą badała od kilku dni. Ogon, on był drugim z punktów, który pozwolił jej ją w ogóle założyć. Był zdecydowanie krótszy, co z pewnością ułatwiało szybsze poruszanie się i panowanie nad kierunkami lotu. Ostatnie z jej najnowszych nabytków dopiero do niej dotarły. Próbka krwi i jedna z łózek mieniąca się fioletowo turkusową barwą.
Rozłożyła w stojak sześć pustych fiolek, a później sięgnęła po to wypełnioną krwią smoczycy. Nie znała się na eliksirach, ale nie zamierzała żadnego z nich tworzyć. Znała się jednak na smokach - choć nadal nie wiedziała o nich wszystkiego, to była pewna, że krew poszczególnych gatunków różni się i ma wpływ na to, co też konkretnie jest z nich sporządzane. Nigdy co prawda tego nie przetestowała, ale przewertowała dostateczną ilość źródeł, a rozmowa z jednym z szanowanych alchemików jedynie utwierdzała ją w zdaniu. Krew Ogniomiotów szczególnie sprawdzała się w przypadku mikstur ogniowych. Zaś ta pochodząca od hodowanych przez nich Albionów Czarnookich sprawdzała się lepiej w miksturach wspomagających - zarówno umysł jak i siłę. Ten sam alchemik pokazał jej, jak odpowiednio sprawdzać czy dana krew wejdzie w odpowiednią reakcję.
Rozlała krew do przygotowanych wcześniej fiolek i tak kolejno do pierwszej z nich dodała kilka kropel płynnego srebra, druga została uzupełniona o łzę jednorożca, trzecia o pokruszony lód zrobiony z lawnedowej wody.
Jakie było zaskoczenie Melisande, gdy krótki eksperyment w szybkim czasie dał jasne i klarowne odpowiedzi. Wszystko rozbijało się o odcienie. Krew smoka wraz z płynnym srebrem zaczynała się skrzyć i zmieniać barwę, przybierając ciemny burgund świadczyła o niedopasowaniu składników, jednak przechodząc w połyskujący róż mówiła o dobrym łączeniu składników, właśnie ten odcień przybrała pierwsza z fiolek, gdy lady Rosier zamieszała w niej lekko. Druga, ta posiadająca w sobie jednorożca zmieniała kolor całkowicie, złoto świadczyło o kompatybilności składników i tym razem z zaskoczeniem obserwowała jak zawartość fiolki przyjmuje tą barwę. Zdumiewające. Większość gatunków krwi smoczej korelowała z jednym z nich bez zarzutu, podczas gdy inne barwiły się nie tak klarownie i czysto. Nie mogła nie zastanowić się co też spowodowało ten - z pewnością następujący w późniejszych latach - rozłam kompatybilności. W końcu sięgnęła po trzecią fiolkę, te w której lód z wody lawendowej zdążył się już roztopić. Całość przyjmowała lekką, fioletową barwę, jednak nie tak idealną jak pozostałe dwie. Niemniej, nadal całość była zdumiewająca. Krew Wyspiarza Rybojada była bowiem w stanie idealnie współgrać z większością składników. Odsunęła od siebie fiolki spisując wszystkie odkrycia dwa razy, drugą z kopii wysyłając prosto w dłonie jej brata - informowała go o każdym kroku w przód, który udało im się zrobić. Przyszedł czas na dokładne zbadanie łuski która leżała obok niej. Sięgnęła pod nią podsuwając ją sobie pod oczy. A potem wstała z zamiarem odnalezienia tych należących do innych gatunków. Zdążyła je jedynie wyjąć z wysokiej przeszklonej gabloty gdy do pomieszczenia w którym się znajdował mężczyzna - pracował w administracji, tego była pewna - przekazując jej jeden z listów, który właśnie do nich dotarł.
Zerknęła z uwagą na kopertę, marszcząc lekko nos. Nie miała dobrych odczuć co do tej wiadomości i niewiele się pomyliła. Środek zawierał krótką notkę od dyrektora rezerwatu Greengrasów, który przypominał o ustaleniach których dokonali nie tak dawno temu. Teraz lord oczekiwał wywiązania się z umowy, którą przyszło im zawrzeć. Melisande westchnęła lekko, a kilka nieprzychylnych myśli wymknęło jej się w stronę mężczyzny. Jeśli chciał by wywiązała się z umowy winien dać jej spokojnie pracować, by była w stanie dostarczyć mu kompletną dokumentację i badania dotyczące wyspiarki. Widać w rezerwacie Greengrasów pochodziło się do rzeczy zgoła inaczej, niż praktykowano to w ich, tym nad która rozpościerali swoją ochronę. Zerknęła tęsknie w stronę łuski smoczycy wiedząc, że na ten moment będzie ona musiała poczekać. Musiała udać się do Tristana i rozmówić dokładnie na temat tego, co też zamierzają przekazać Greengrasom, a co skrzętnie zachować jedynie dla swojej wiadomości. Zawsze istniał sposób by znaleźć kruczki, które można było wykorzystać na ich korzyść. Musieli jedna pertraktować z nimi rozsądnie i uważnie, robienie sobie wrogów z drugiego z rezerwatów nie było im na rękę - choć Melisande zdawała sobie sprawę z odczuć, jakie posiadał jej brat względem drugiego z rezerwatów. Zdecydowanie więcej zyskiwali prowadząc z nimi oschłą współprace, niźli całkowicie zamykając się na ich świat. Musieli być uważni i ostrożni, mądrzy w swoim działaniu by zyskać jak najwięcej dla siebie.
Odłożyła na kilka chwil list na stół, sięgnęła po wyjęte wcześniej eksponaty i odłożyła na miejsce, łuskę wyspiarki zamykając w drewnianym pudełku i układając obok pozostałych. Jeszcze raz rozejrzała się po laboratorium, by zaraz opuścić je zabierając ze sobą list.
| zt
- Gotowe. - zawyrokowała, zakręcając jeszcze raz na ramię jednego z młodszych opiekunów w ich rezerwacie. Zazwyczaj nie zajmowała się ranami opiekunów smoków, ale w ostatnim okresie zwiększyła się zdecydowanie ilość osób, które potrzebowały pomocy. Zaś na domiar złego rezydujący w rezerwacie uzdrowiciel właśnie dzisiaj postanowił wykorzystać przysługujący mu urlop. Szczęśliwie dla nich w ciągu swojego życia zdążyła nauczyć się magii leczniczej i tego jak obchodzić się z odpowiednimi leczniczymi miksturami. Nie była w tym mistrzem, ledwie można było nazwać ją przeciętną ale to starczało. Gdy poranienia były zbyt obszerne i przekraczające jej podstawową wiedzę odsyłała pracowników wprost do Munga wysyłając krótką notkę do osoby pod którą był, by ta rozpoczęła pracę nie czekając na powrót jednego ze swoich pracowników.
Sytuacja drażniła ją - tak samo jak anomalie, które dawały się we znaki chyba wszystkich w okół. Ona zaś choć cierpliwie po raz kolejny nakładała pastę na oparzenia, w środku była niecierpliwa. Badania czekały na nią ledwie stolik dalej. I gdy tylko odsyłała kogoś - z powrotem w teren, lub prosto do Munga - a drzwi laboratorium zamykała się zasiadała ponownie do notatek, lub zbliżała się do jednego z okazów który albo zginął, albo pozostawał w stanie uśpienia a jej bezpieczeństwa - na wypadek gdyby środek działał tak długo jak zakładano - pilnował jedna z osób pracujących w rezerwacie.
Tak bardzo wszystko zmieniło się w ciągu ostatnich kilku lat. Pamiętała jak wszyscy dygali przed nią i tytułowali - to nie tak, że właśnie tego od nich nie oczekiwano. Ale w codziennej pracy zdecydowanie rozwlekało to sprawę. Jej najbliżsi pracownicy, ci którzy na to zasłużyli mogli zwracać się jej imieniem. Nie respektowała braku szacunku, tak samo jak nie zgadzała się na marnowanie czasu które można było poświęcić na inne, ważniejsze sprawy.
W końcu mężczyzna opuścił pomieszczenie zostawiając ją na ten moment samą. Mógł wrócić do pracy, posiadał niewielkie oparzenia na lewym ramieniu, które była w stanie zniwelować przy użyciu pasty. Tylko tyle. Zasiadła przed biurkiem na którym miała rozłożone księgi i pergaminy. Zebrała wszystkie możliwe informacje dotyczące Wyspiarza Rybojada mając nadzieję sporządzić nowy opis zgodny z tym okazem, który posiedli. W ciągu ostatnich dni dostała notatki od opiekunów, którzy mieli styczność ze smokiem. Wszystkie te informacje również miała przed sobą. Potrzebowała ich do stworzenia profilu gatunku - zarówno fizycznego jak i behawioralnego. Nie było to łatwym zadaniem. Choćby dlatego, że smoka tego gatunku na świecie nie widziano od lat - a nawet wieków. Musiała opierać się o źródła z dawnych czasów, porównując je ze smoczycą, która pozostawała pod ich skrzydłami. Szybko zaczęła dostrzegać różnice w jej budowie, co za tym szło należało tez podejrzewać że i jej profil behawioralny będzie inny, niźli podawany w starych księgach. Wniosek mógł być tylko jeden, wrócony do życia szkielet smoka był o wiele starszy niż przypuszczali na początku. Jej szczęka różniła się od tego, co podawały źródła. Niewiele, na pierwszy rzut oka można było przeoczyć ten fakt, lub uznać informacje za mało znaczącą, jednak Melisande była skrupulatna w swojej pracy. Zbierała i gromadziła fakty, umiała w nich lawirować i przesiewać odpowiednio. Tak, więc układ szczęki, czy raczej budowa jej wskazywały na to, że jest to gatunek wcześniejszy, a ewolucja dopiero później rozwinęła jej układ do tego, który opisywano na zatęchłych lekko pergaminach. Świadczyła o tym budowa żuchwy, mocniej rozchodząca się wszerz, niż wynikało to z opisu. Jednak nie były to jedyne oznaki świadczące o postawionej tezie, którą badała od kilku dni. Ogon, on był drugim z punktów, który pozwolił jej ją w ogóle założyć. Był zdecydowanie krótszy, co z pewnością ułatwiało szybsze poruszanie się i panowanie nad kierunkami lotu. Ostatnie z jej najnowszych nabytków dopiero do niej dotarły. Próbka krwi i jedna z łózek mieniąca się fioletowo turkusową barwą.
Rozłożyła w stojak sześć pustych fiolek, a później sięgnęła po to wypełnioną krwią smoczycy. Nie znała się na eliksirach, ale nie zamierzała żadnego z nich tworzyć. Znała się jednak na smokach - choć nadal nie wiedziała o nich wszystkiego, to była pewna, że krew poszczególnych gatunków różni się i ma wpływ na to, co też konkretnie jest z nich sporządzane. Nigdy co prawda tego nie przetestowała, ale przewertowała dostateczną ilość źródeł, a rozmowa z jednym z szanowanych alchemików jedynie utwierdzała ją w zdaniu. Krew Ogniomiotów szczególnie sprawdzała się w przypadku mikstur ogniowych. Zaś ta pochodząca od hodowanych przez nich Albionów Czarnookich sprawdzała się lepiej w miksturach wspomagających - zarówno umysł jak i siłę. Ten sam alchemik pokazał jej, jak odpowiednio sprawdzać czy dana krew wejdzie w odpowiednią reakcję.
Rozlała krew do przygotowanych wcześniej fiolek i tak kolejno do pierwszej z nich dodała kilka kropel płynnego srebra, druga została uzupełniona o łzę jednorożca, trzecia o pokruszony lód zrobiony z lawnedowej wody.
Jakie było zaskoczenie Melisande, gdy krótki eksperyment w szybkim czasie dał jasne i klarowne odpowiedzi. Wszystko rozbijało się o odcienie. Krew smoka wraz z płynnym srebrem zaczynała się skrzyć i zmieniać barwę, przybierając ciemny burgund świadczyła o niedopasowaniu składników, jednak przechodząc w połyskujący róż mówiła o dobrym łączeniu składników, właśnie ten odcień przybrała pierwsza z fiolek, gdy lady Rosier zamieszała w niej lekko. Druga, ta posiadająca w sobie jednorożca zmieniała kolor całkowicie, złoto świadczyło o kompatybilności składników i tym razem z zaskoczeniem obserwowała jak zawartość fiolki przyjmuje tą barwę. Zdumiewające. Większość gatunków krwi smoczej korelowała z jednym z nich bez zarzutu, podczas gdy inne barwiły się nie tak klarownie i czysto. Nie mogła nie zastanowić się co też spowodowało ten - z pewnością następujący w późniejszych latach - rozłam kompatybilności. W końcu sięgnęła po trzecią fiolkę, te w której lód z wody lawendowej zdążył się już roztopić. Całość przyjmowała lekką, fioletową barwę, jednak nie tak idealną jak pozostałe dwie. Niemniej, nadal całość była zdumiewająca. Krew Wyspiarza Rybojada była bowiem w stanie idealnie współgrać z większością składników. Odsunęła od siebie fiolki spisując wszystkie odkrycia dwa razy, drugą z kopii wysyłając prosto w dłonie jej brata - informowała go o każdym kroku w przód, który udało im się zrobić. Przyszedł czas na dokładne zbadanie łuski która leżała obok niej. Sięgnęła pod nią podsuwając ją sobie pod oczy. A potem wstała z zamiarem odnalezienia tych należących do innych gatunków. Zdążyła je jedynie wyjąć z wysokiej przeszklonej gabloty gdy do pomieszczenia w którym się znajdował mężczyzna - pracował w administracji, tego była pewna - przekazując jej jeden z listów, który właśnie do nich dotarł.
Zerknęła z uwagą na kopertę, marszcząc lekko nos. Nie miała dobrych odczuć co do tej wiadomości i niewiele się pomyliła. Środek zawierał krótką notkę od dyrektora rezerwatu Greengrasów, który przypominał o ustaleniach których dokonali nie tak dawno temu. Teraz lord oczekiwał wywiązania się z umowy, którą przyszło im zawrzeć. Melisande westchnęła lekko, a kilka nieprzychylnych myśli wymknęło jej się w stronę mężczyzny. Jeśli chciał by wywiązała się z umowy winien dać jej spokojnie pracować, by była w stanie dostarczyć mu kompletną dokumentację i badania dotyczące wyspiarki. Widać w rezerwacie Greengrasów pochodziło się do rzeczy zgoła inaczej, niż praktykowano to w ich, tym nad która rozpościerali swoją ochronę. Zerknęła tęsknie w stronę łuski smoczycy wiedząc, że na ten moment będzie ona musiała poczekać. Musiała udać się do Tristana i rozmówić dokładnie na temat tego, co też zamierzają przekazać Greengrasom, a co skrzętnie zachować jedynie dla swojej wiadomości. Zawsze istniał sposób by znaleźć kruczki, które można było wykorzystać na ich korzyść. Musieli jedna pertraktować z nimi rozsądnie i uważnie, robienie sobie wrogów z drugiego z rezerwatów nie było im na rękę - choć Melisande zdawała sobie sprawę z odczuć, jakie posiadał jej brat względem drugiego z rezerwatów. Zdecydowanie więcej zyskiwali prowadząc z nimi oschłą współprace, niźli całkowicie zamykając się na ich świat. Musieli być uważni i ostrożni, mądrzy w swoim działaniu by zyskać jak najwięcej dla siebie.
Odłożyła na kilka chwil list na stół, sięgnęła po wyjęte wcześniej eksponaty i odłożyła na miejsce, łuskę wyspiarki zamykając w drewnianym pudełku i układając obok pozostałych. Jeszcze raz rozejrzała się po laboratorium, by zaraz opuścić je zabierając ze sobą list.
| zt
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
| 18 lipca
Nie skłamałby, gdyby powiedziała, że była zaskoczona ilością odczynników, które na jej prośbę miano przygotować. Smocza krew pobrana od potężnych gadów w różnym stadium rozwoju, łuski, oraz fragment wątroby, kły i jad oraz oko samca, który padł jeszcze w czerwcu. Coś kłująco smutnego było w świadomości, że tak piękne, dumne stworzenie musiało stracić stracić życie. Ale Inara wiedziała też, ze rezerwat stawał na nogi po szaleństwie majowych anomalii, a odkrycie wyspiarki, którą otoczono pieczołowita ochroną. Nie dziwiła się. Sama do tej pory, widziała ją tylko z daleka, ale zdążyła przygotować kilka specyfików, które miały wzmocnić smoczycę. Niesamowity widok, tym bardziej, że miała swój maleńki udział w jej schwytaniu, przez zaopatrzenie eliksirów, jakie dostarczyła na wyprawę. Żałowała, że nie mogła być wśród wybrańców. Ale był tam Percy.
Gestem różdżki przymknęła za sobą wrota pracowni, tuż po tym, jak dwóch - ja zwykle - nadgorliwych pracowników opuściło pomieszczenie, pozostawiając w pewnym nieładzie, wszystkie słoje, szkatuły i pakunki o rożnych wielościach. Liczyła na odpowiedni zasób badanych składników, ale nie spodziewała się ich tak licznie. Musieli niezwykle szanować Tristana, skoro tak usłużnie podjęli się jej prośby. Nawet jeśli płacił im krocie, nie każdy byłby skłonny zwracać aż taką uwagę na uwagi alchemiczki. W końcu, przy smokach pracowała tylko pośrednio. Większość nie znała jej, patrząc - zapewne - przez pryzmat jej szlacheckiego i kobiecego stanu. Tym bardziej, gdy powoli, nawet mimo odpowiednich, modowych zabiegów, dało się zauważyć jej brzemienność, czym wywoływała specyficzne poruszenie. W końcu - pracowała w rezerwacie smoków. Jednym z najbardziej niebezpiecznych istot na świecie. Gdzie ta było miejsce dla niej? Zaśmiała się pod nosem.
W pierwszej kolejności, odłożyła ostrożnie, pękatą torbę na stojące w rogu, głębokie krzesło. Musiała uważać, bo kilka fiolek, które zawczasu przygotowała we własnej pracowni, było na tle delikatnych, że w pośpiechu nie zdążyła wzmocnić niesionych szkieł. Szczęśliwie, żadna zawartość nie wypłynęła, ani też nie rozpuściła się w powietrzu. A byłoby to wielce kłopotliwe, gdyby musiała powtarzać ten sam proces warzenia od nowa. Cieszyła się też, że spokoju w laboratorium nie zakłócał jej nikt dodatkowy. Nie pogardziłaby towarzystwem Melisande, ale obecność Fantine potrafiła trącić nuty irytacji, które uparcie ignorowała. Podejrzewała, że do czasu. Ciąża odrywała przed Inarą bardzo niespodziewane skutki, jak ciągłe, zmiany nastroju. Bywało, że przekręcając jej zachowanie o sto osiemdziesiąt stopni. Mogła więc się zdarzyć, że tym razem, złośliwy przytyk odbiłby się szerokim echem. I wcale, by nie żałowała.
Rozpięła płaszcz, ale nie ściągała go z ramion, podwijając tylko szersze rękawy, razem z ciemnozieloną koszulą, której guziki bieliły się smoczą kością. Ręcznie nalała wody, do stojącego na uboczu naczyniu, zakrywające prawdopodobnie ciemna plamę, która kiedyś mogła być smoczą? posoką. Obmyła dokładnie dłonie, osuszyła i dopiero podeszła do stołu. Najpierw potrzebowała zająć się zabezpieczone magią, słoje z ciemnym szkarłatem krwi. Uśmiechnęła się gdy dostrzegła przy każdym świstek, gdzie koślawym pismem oznaczono wiek, płeć i lakoniczną specyfikę stworzenia, z którego pochodziła. Nie potrzebowała więcej, ale tak wielkie próbniki, nie pomagały w pracy. Z każdego naczynia musiała odmierzyć trzy miarki i umieścić we fiolkach. Już przy pierwszej obserwacji, próbki różniły się od siebie odcieniem szkarłatu, konsystencją, a nawet zapachem. Ten momentami zmuszał jej żołądek do gwałtownych ucisków, ale opanowała mdłości. Potrzebowała jasnego umysłu, który wyselekcjonuje z całej gamy badanych elementów, te najbardziej efektywne, zależnie od zapotrzebowania. Własności niektórych, wciąż okryte były nicią tajemnicy i tę - Inara próbowała odrobinę rozsupłać.
Bardziej stałe ingrediencje, ułożyła w półprzeźroczystych szkatułach, do których miałaby szybki dostęp. Samopiszące pióro, które ze sobą przyniosła, mogło sie przydać, ale później. Notując zaobserwowane zmiany, gdy używała kolejnych odczynników. Ten etap, wydawał się alchemiczce jeszcze odległy, wciąż krzątając się przy zastawionym stole. Uporządkowanie przyniesionych zbiorów i ich selektywny opis, wymagał od czarnowłosej skupienia i - przede wszystkim - czasu.
Zapełniła ukośną szafkę, na której stały (zazwyczaj) jej efekty alchemicznych prac. Już z pomocą magii odstawiła większe słoje w róg pomieszczenia. Usunęła też ślady pozostawione przez pracowników rezerwatu. Jeśli miała pracować skutecznie, podobne ślady nie mogły jej rozpraszać, a zapach zdecydowanie potrafił to zrobić, nawet przy chwilowo stępionym węchu.
W końcu podpaliła ognik pod kominkowym sklepieniem i ustawiła jeden z mniejszych kociołków. Woda, jako baza, jak zawsze sprawdzała się idealnie, ale pozostałe elementy stanowiły już czystą, eksperymentatorską formę alchemii. Wiedziała za to na jakim typie ingrediencji powinna była się skupić. Kusiło ją wielokrotnie, by sprawdzić oczywista reakcje połączenia plugawych ze szlachetnymi elementami, ale nie zależnie od tego, ile razy próbowała i jakich części używała, zawsze kończyło się nieprzyjemnościami (tak, sprawdzała to na tyle często, że powinna już dawno zgodzić się z niezmienną reakcją).
Woda zawrzała, gdy wpuściła pierwsze kilka kropel krwi z pierwszej z przygotowanych fiolek. Okaz ledwie roczny, zdrowy, Albion. Kąciki ust poderwały się do góry, przypominając sobie zwinne stworzenia. Te młodsze, musiały mocno dokazywać i nie próbowała sobie nawet wyobrazić, ile zachodu potrzeba było, do zdobycia drogocennej krwi. Zakorkowała szklane naczynie, a w rękach znalazł sie kolejny płyn, tym razem o brawie złota. Prosty, zwierzęcy odczynnik, który na początek miał wzmocnić właściwości regeneracyjne, tak potrzebne przy leczeniu nie tylko smoków, ale i ich ofiar. Te, zdarzały się równie często, nawet przy maksymalnej ostrożności. W końcu, przypadki chodziły po czarodziejach.
Wlała całą zawartość fiolki i zamieszała dokładnie, oczekując znajomego efektu i bladej barwy czerwieni, która na kilka chwil błysnęła światłem. Uśmiechnęła się i sięgnęła po rozkruszony susz owoców jemioły, które rozpuściły się, ledwie dotykając powierzchni. Powtórnie zamieszała i wciąż gorące, nabrała w płaskie naczynie. Parująca zawartość była gładka, niczym lustrzana tafla, przyciągała wzrok, a Inara widziała swoje własne odbicie, obleczone purpurą. Dziwny efekt, o którym wspomniała głośno, by samopiszące pióro zanotowało uwagę, dodając kolejną do wydłużającej się listy.
W glinianym naczyniu już czekało potwierdzenie. Drobiny posiekanych dżdżownic, w kolejnym - żabi skrzek, a obok mieszanka jaszczurczego jadu i śliny bahanek. Te ostatnie, przyniosła w torbie, którą zdążyła rozpakować i odsłonić przygotowane skarby.
Do każdego naczynia dodawała po kropli szkarłatnego wywaru, co kilka sekund dodając kolejną dawkę, aż do opróżnienia całej miarki. Wszystkie przykryła szklaną pokrywą, na tyle przeźroczystą, by bez problemu mogła obserwować zachodzące zmiany i reakcje, które skrzętnie notowała (a właściwie pozwalała notować, od czasu do czasu sprawdzając poprawność naniesionych wyrazów). Pierwsze efekty widoczne były już po kilku minutach, dostrzegając znaczny przyrost żabiego śluzu. Ten za to, barwiony czerwienią, zdawał się naprawiać, uszkodzone jajeczka. Niektóre, prawdopodobnie, te słabsze, rozpadały się jednak. Ciekawym było, co stałoby sie przy mniejszym rozcieńczeniu?
W międzyczasie przygotowała sobie drugi kociołek, tym razem za podstawę obierając sobie wywar zaprawiony mirrą. Smocza krew, tym razem starszego osobnika, wydawała sie niemal czarna, a w kontakcie z cieczą - dosłownie zawrzała. Odsunęła się, czując buchające ciepło, zupełnie nie związane z gorejącym ognikiem pod kociołkiem. Efekt był o tyle intrygujący, że Inara pokusiła się o niestandardową decyzję. Opiłki złota, których nie tak często używała, znajdowały się w zamkniętej na klucz szkatule. Sięgnęła po ledwie drobinę, zamykając w palcach skarb, który, bez zmrużenia okiem wsypała do kociołka. Wrzenie ustało momentalnie, a zawartość odrobinę zgęstniała, tworząc zadziwiająco mleczną maź. Nim zadziało się cokolwiek więcej, alchemiczka zebrała powstały osad szpatułką. Była pewna, że gdyby dobrać jeszcze kilka właściwych składników, powstałoby coś wyjątkowego. Totalny przypadek, pozwolił jej jednak odkryć ciekawą zależność, łączącą się z przypadłościami samej krwi.
Nie otwierała więcej fiole, skupiając się na dwóch użytych. Kontynuowała badania, ale tym razem baczniej lawirując pośród zbliżonych własnościami składników. Wciąż czekało ją dużo pracy i chociaż dla przypadkowego obserwatora, nie powstało nic niezwykłego, Nott mogła pochwalić się kilkoma, drobnymi odkryciami, które w przyszłość mogły zaowocować większymi badaniami. te wymagały większego przygotowania. Ale - wiedziała co robić, a obserwacje mogły pomóc przy warzeniu niektórych, alchemicznych specyfików o dużo większej skuteczności, niż ich podstawowa forma.
Na dziś musiała przerwać. Tym bardziej, że spoglądając w okno, dostrzegała tańczące na szybie, słoneczne blaski zachodu.
| zt
Nie skłamałby, gdyby powiedziała, że była zaskoczona ilością odczynników, które na jej prośbę miano przygotować. Smocza krew pobrana od potężnych gadów w różnym stadium rozwoju, łuski, oraz fragment wątroby, kły i jad oraz oko samca, który padł jeszcze w czerwcu. Coś kłująco smutnego było w świadomości, że tak piękne, dumne stworzenie musiało stracić stracić życie. Ale Inara wiedziała też, ze rezerwat stawał na nogi po szaleństwie majowych anomalii, a odkrycie wyspiarki, którą otoczono pieczołowita ochroną. Nie dziwiła się. Sama do tej pory, widziała ją tylko z daleka, ale zdążyła przygotować kilka specyfików, które miały wzmocnić smoczycę. Niesamowity widok, tym bardziej, że miała swój maleńki udział w jej schwytaniu, przez zaopatrzenie eliksirów, jakie dostarczyła na wyprawę. Żałowała, że nie mogła być wśród wybrańców. Ale był tam Percy.
Gestem różdżki przymknęła za sobą wrota pracowni, tuż po tym, jak dwóch - ja zwykle - nadgorliwych pracowników opuściło pomieszczenie, pozostawiając w pewnym nieładzie, wszystkie słoje, szkatuły i pakunki o rożnych wielościach. Liczyła na odpowiedni zasób badanych składników, ale nie spodziewała się ich tak licznie. Musieli niezwykle szanować Tristana, skoro tak usłużnie podjęli się jej prośby. Nawet jeśli płacił im krocie, nie każdy byłby skłonny zwracać aż taką uwagę na uwagi alchemiczki. W końcu, przy smokach pracowała tylko pośrednio. Większość nie znała jej, patrząc - zapewne - przez pryzmat jej szlacheckiego i kobiecego stanu. Tym bardziej, gdy powoli, nawet mimo odpowiednich, modowych zabiegów, dało się zauważyć jej brzemienność, czym wywoływała specyficzne poruszenie. W końcu - pracowała w rezerwacie smoków. Jednym z najbardziej niebezpiecznych istot na świecie. Gdzie ta było miejsce dla niej? Zaśmiała się pod nosem.
W pierwszej kolejności, odłożyła ostrożnie, pękatą torbę na stojące w rogu, głębokie krzesło. Musiała uważać, bo kilka fiolek, które zawczasu przygotowała we własnej pracowni, było na tle delikatnych, że w pośpiechu nie zdążyła wzmocnić niesionych szkieł. Szczęśliwie, żadna zawartość nie wypłynęła, ani też nie rozpuściła się w powietrzu. A byłoby to wielce kłopotliwe, gdyby musiała powtarzać ten sam proces warzenia od nowa. Cieszyła się też, że spokoju w laboratorium nie zakłócał jej nikt dodatkowy. Nie pogardziłaby towarzystwem Melisande, ale obecność Fantine potrafiła trącić nuty irytacji, które uparcie ignorowała. Podejrzewała, że do czasu. Ciąża odrywała przed Inarą bardzo niespodziewane skutki, jak ciągłe, zmiany nastroju. Bywało, że przekręcając jej zachowanie o sto osiemdziesiąt stopni. Mogła więc się zdarzyć, że tym razem, złośliwy przytyk odbiłby się szerokim echem. I wcale, by nie żałowała.
Rozpięła płaszcz, ale nie ściągała go z ramion, podwijając tylko szersze rękawy, razem z ciemnozieloną koszulą, której guziki bieliły się smoczą kością. Ręcznie nalała wody, do stojącego na uboczu naczyniu, zakrywające prawdopodobnie ciemna plamę, która kiedyś mogła być smoczą? posoką. Obmyła dokładnie dłonie, osuszyła i dopiero podeszła do stołu. Najpierw potrzebowała zająć się zabezpieczone magią, słoje z ciemnym szkarłatem krwi. Uśmiechnęła się gdy dostrzegła przy każdym świstek, gdzie koślawym pismem oznaczono wiek, płeć i lakoniczną specyfikę stworzenia, z którego pochodziła. Nie potrzebowała więcej, ale tak wielkie próbniki, nie pomagały w pracy. Z każdego naczynia musiała odmierzyć trzy miarki i umieścić we fiolkach. Już przy pierwszej obserwacji, próbki różniły się od siebie odcieniem szkarłatu, konsystencją, a nawet zapachem. Ten momentami zmuszał jej żołądek do gwałtownych ucisków, ale opanowała mdłości. Potrzebowała jasnego umysłu, który wyselekcjonuje z całej gamy badanych elementów, te najbardziej efektywne, zależnie od zapotrzebowania. Własności niektórych, wciąż okryte były nicią tajemnicy i tę - Inara próbowała odrobinę rozsupłać.
Bardziej stałe ingrediencje, ułożyła w półprzeźroczystych szkatułach, do których miałaby szybki dostęp. Samopiszące pióro, które ze sobą przyniosła, mogło sie przydać, ale później. Notując zaobserwowane zmiany, gdy używała kolejnych odczynników. Ten etap, wydawał się alchemiczce jeszcze odległy, wciąż krzątając się przy zastawionym stole. Uporządkowanie przyniesionych zbiorów i ich selektywny opis, wymagał od czarnowłosej skupienia i - przede wszystkim - czasu.
Zapełniła ukośną szafkę, na której stały (zazwyczaj) jej efekty alchemicznych prac. Już z pomocą magii odstawiła większe słoje w róg pomieszczenia. Usunęła też ślady pozostawione przez pracowników rezerwatu. Jeśli miała pracować skutecznie, podobne ślady nie mogły jej rozpraszać, a zapach zdecydowanie potrafił to zrobić, nawet przy chwilowo stępionym węchu.
W końcu podpaliła ognik pod kominkowym sklepieniem i ustawiła jeden z mniejszych kociołków. Woda, jako baza, jak zawsze sprawdzała się idealnie, ale pozostałe elementy stanowiły już czystą, eksperymentatorską formę alchemii. Wiedziała za to na jakim typie ingrediencji powinna była się skupić. Kusiło ją wielokrotnie, by sprawdzić oczywista reakcje połączenia plugawych ze szlachetnymi elementami, ale nie zależnie od tego, ile razy próbowała i jakich części używała, zawsze kończyło się nieprzyjemnościami (tak, sprawdzała to na tyle często, że powinna już dawno zgodzić się z niezmienną reakcją).
Woda zawrzała, gdy wpuściła pierwsze kilka kropel krwi z pierwszej z przygotowanych fiolek. Okaz ledwie roczny, zdrowy, Albion. Kąciki ust poderwały się do góry, przypominając sobie zwinne stworzenia. Te młodsze, musiały mocno dokazywać i nie próbowała sobie nawet wyobrazić, ile zachodu potrzeba było, do zdobycia drogocennej krwi. Zakorkowała szklane naczynie, a w rękach znalazł sie kolejny płyn, tym razem o brawie złota. Prosty, zwierzęcy odczynnik, który na początek miał wzmocnić właściwości regeneracyjne, tak potrzebne przy leczeniu nie tylko smoków, ale i ich ofiar. Te, zdarzały się równie często, nawet przy maksymalnej ostrożności. W końcu, przypadki chodziły po czarodziejach.
Wlała całą zawartość fiolki i zamieszała dokładnie, oczekując znajomego efektu i bladej barwy czerwieni, która na kilka chwil błysnęła światłem. Uśmiechnęła się i sięgnęła po rozkruszony susz owoców jemioły, które rozpuściły się, ledwie dotykając powierzchni. Powtórnie zamieszała i wciąż gorące, nabrała w płaskie naczynie. Parująca zawartość była gładka, niczym lustrzana tafla, przyciągała wzrok, a Inara widziała swoje własne odbicie, obleczone purpurą. Dziwny efekt, o którym wspomniała głośno, by samopiszące pióro zanotowało uwagę, dodając kolejną do wydłużającej się listy.
W glinianym naczyniu już czekało potwierdzenie. Drobiny posiekanych dżdżownic, w kolejnym - żabi skrzek, a obok mieszanka jaszczurczego jadu i śliny bahanek. Te ostatnie, przyniosła w torbie, którą zdążyła rozpakować i odsłonić przygotowane skarby.
Do każdego naczynia dodawała po kropli szkarłatnego wywaru, co kilka sekund dodając kolejną dawkę, aż do opróżnienia całej miarki. Wszystkie przykryła szklaną pokrywą, na tyle przeźroczystą, by bez problemu mogła obserwować zachodzące zmiany i reakcje, które skrzętnie notowała (a właściwie pozwalała notować, od czasu do czasu sprawdzając poprawność naniesionych wyrazów). Pierwsze efekty widoczne były już po kilku minutach, dostrzegając znaczny przyrost żabiego śluzu. Ten za to, barwiony czerwienią, zdawał się naprawiać, uszkodzone jajeczka. Niektóre, prawdopodobnie, te słabsze, rozpadały się jednak. Ciekawym było, co stałoby sie przy mniejszym rozcieńczeniu?
W międzyczasie przygotowała sobie drugi kociołek, tym razem za podstawę obierając sobie wywar zaprawiony mirrą. Smocza krew, tym razem starszego osobnika, wydawała sie niemal czarna, a w kontakcie z cieczą - dosłownie zawrzała. Odsunęła się, czując buchające ciepło, zupełnie nie związane z gorejącym ognikiem pod kociołkiem. Efekt był o tyle intrygujący, że Inara pokusiła się o niestandardową decyzję. Opiłki złota, których nie tak często używała, znajdowały się w zamkniętej na klucz szkatule. Sięgnęła po ledwie drobinę, zamykając w palcach skarb, który, bez zmrużenia okiem wsypała do kociołka. Wrzenie ustało momentalnie, a zawartość odrobinę zgęstniała, tworząc zadziwiająco mleczną maź. Nim zadziało się cokolwiek więcej, alchemiczka zebrała powstały osad szpatułką. Była pewna, że gdyby dobrać jeszcze kilka właściwych składników, powstałoby coś wyjątkowego. Totalny przypadek, pozwolił jej jednak odkryć ciekawą zależność, łączącą się z przypadłościami samej krwi.
Nie otwierała więcej fiole, skupiając się na dwóch użytych. Kontynuowała badania, ale tym razem baczniej lawirując pośród zbliżonych własnościami składników. Wciąż czekało ją dużo pracy i chociaż dla przypadkowego obserwatora, nie powstało nic niezwykłego, Nott mogła pochwalić się kilkoma, drobnymi odkryciami, które w przyszłość mogły zaowocować większymi badaniami. te wymagały większego przygotowania. Ale - wiedziała co robić, a obserwacje mogły pomóc przy warzeniu niektórych, alchemicznych specyfików o dużo większej skuteczności, niż ich podstawowa forma.
Na dziś musiała przerwać. Tym bardziej, że spoglądając w okno, dostrzegała tańczące na szybie, słoneczne blaski zachodu.
| zt
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
/28.08
Zgodnie z majową zapowiedzią złocista sowa zapukała w szybę mojego okna. Nie zdziwiło mnie to, akurat listów dostawałem bardzo dużo ze względu na specyfikę pracy jakiej oddawałem się bez reszty, ale musiałem przyznać, że po tak długim czasie zaproszenie kreślone pismem Melisande zdążyło zrobić na mnie wrażenie. Zaskoczenie oraz miła świadomość tego, że pamiętała jeszcze naszą ostatnią rozmowę, którą trudno zaliczyć do tych z listy udanych, ale wieszczących za to pewien przełom. Nadzieję, że wkrótce nasze relacje będą mogły zostać rozpatrywane w tych cieplejszych kategoriach. Nie wiedziałem jeszcze, że wszystko zacznie zmierzać w pewnym konkretnym celu jaki niedługo zacznie mi przyświecać, ale prawdopodobnie już pewne koncepcje krążyły mi po głowie. Ich obecność dodatkowo dopingowała postanowienie nienagannego zachowania w obecności nadobnej lady. Powtarzałem sobie jak mantrę to, by nie poruszać niechcianego tematu oraz nie ukazywać na gładko ogolonej twarzy żadnych oznak niezadowolenia. Odetchnąłem nad pergaminem układając go na biurku, obok sterty różnych innych pism, które obiecałem sobie odpowiednio posegregować jak tylko odpocznę od zawodowych spraw. Piętrzących się nieubłaganie, bo zapewnienie ciągłości oprawy muzycznej w operze było kwestią priorytetową, od której nie istniał żaden wyjątek, co mocno irytowało na dłuższą metę. Owszem, kochałem moją pracę, obecność artystów oraz melodie pieszczące zmysły, ale użeranie się z ludźmi odpowiedzialnymi za wszelkie niedociągnięcia nie było moim marzeniem. Wręcz przeciwnie, zacząłem reagować na nich wręcz alergicznie. Tylko niezrównany spokój mógł mi pomóc. Przypominałem sobie porady ojca, ale pod koniec dnia i tak czułem się wykończony. Psychicznie.
Podróżując do Dover starałem się odprężyć, pozwalając sobie na wypiciu kilku lampek wina, ale zdecydowanie niewpływających na moją ogólną kondycję pod żadnym kątem; ćwiczenie umysłu oraz silnej woli dawało wymierne rezultaty. Dzięki temu przeniesienie się z wyspy Wight świstoklikiem odbyło się bez większych skrętów kiszek i ogólnego dyskomfortu, a eleganckie szaty pozostały w stanie nienaruszonym. Strzepnąłem niewidzialny pyłek z ramienia, po czym kroki skierowałem do posiadłości Rosierów, skąd mieliśmy się wraz z Melisande udać wprost do rezerwatu. Oczekiwanie na kobietę w salonie nie dłużyło się, choć wszelkie obrazy, rzeźby czy inne dzieła sztuki były mi tak dobrze znane z licznych wizyt w tym miejscu.
Wreszcie nadszedł moment, w którym mogłem skłonić się przed damą w myśl panujących zasad oraz zaserwować jej szczery uśmiech; tylko odrobinę podszyty obawami oraz barierami, które sam sobie narzuciłem w tej całej relacji.
- Witaj. Dobrze cię widzieć – zacząłem neutralnie, po czym oboje skierowaliśmy się do miejsca mającego przenieść nas bezpośrednio na tereny rezerwatu. – Żywię nadzieję, że wszyscy ci bliscy cieszą się dobrym zdrowiem – dodałem, by uprzejmości stało się zadość. Czasem nie lubiłem tych wszystkich formułek, ale niestety były one konieczne do prowadzenia konwersacji na odpowiednim poziomie. Wysokim, z racji urodzenia oraz wychowania. – Jestem ciekaw czy masz przygotowany plan na tę wycieczkę? – spytałem, kiedy znaleźliśmy się już niedaleko bram. Musiałem przyznać, że to miejsce zrobiło na mnie ogromne wrażenie, a jeszcze nie znaleźliśmy się w środku.
Zgodnie z majową zapowiedzią złocista sowa zapukała w szybę mojego okna. Nie zdziwiło mnie to, akurat listów dostawałem bardzo dużo ze względu na specyfikę pracy jakiej oddawałem się bez reszty, ale musiałem przyznać, że po tak długim czasie zaproszenie kreślone pismem Melisande zdążyło zrobić na mnie wrażenie. Zaskoczenie oraz miła świadomość tego, że pamiętała jeszcze naszą ostatnią rozmowę, którą trudno zaliczyć do tych z listy udanych, ale wieszczących za to pewien przełom. Nadzieję, że wkrótce nasze relacje będą mogły zostać rozpatrywane w tych cieplejszych kategoriach. Nie wiedziałem jeszcze, że wszystko zacznie zmierzać w pewnym konkretnym celu jaki niedługo zacznie mi przyświecać, ale prawdopodobnie już pewne koncepcje krążyły mi po głowie. Ich obecność dodatkowo dopingowała postanowienie nienagannego zachowania w obecności nadobnej lady. Powtarzałem sobie jak mantrę to, by nie poruszać niechcianego tematu oraz nie ukazywać na gładko ogolonej twarzy żadnych oznak niezadowolenia. Odetchnąłem nad pergaminem układając go na biurku, obok sterty różnych innych pism, które obiecałem sobie odpowiednio posegregować jak tylko odpocznę od zawodowych spraw. Piętrzących się nieubłaganie, bo zapewnienie ciągłości oprawy muzycznej w operze było kwestią priorytetową, od której nie istniał żaden wyjątek, co mocno irytowało na dłuższą metę. Owszem, kochałem moją pracę, obecność artystów oraz melodie pieszczące zmysły, ale użeranie się z ludźmi odpowiedzialnymi za wszelkie niedociągnięcia nie było moim marzeniem. Wręcz przeciwnie, zacząłem reagować na nich wręcz alergicznie. Tylko niezrównany spokój mógł mi pomóc. Przypominałem sobie porady ojca, ale pod koniec dnia i tak czułem się wykończony. Psychicznie.
Podróżując do Dover starałem się odprężyć, pozwalając sobie na wypiciu kilku lampek wina, ale zdecydowanie niewpływających na moją ogólną kondycję pod żadnym kątem; ćwiczenie umysłu oraz silnej woli dawało wymierne rezultaty. Dzięki temu przeniesienie się z wyspy Wight świstoklikiem odbyło się bez większych skrętów kiszek i ogólnego dyskomfortu, a eleganckie szaty pozostały w stanie nienaruszonym. Strzepnąłem niewidzialny pyłek z ramienia, po czym kroki skierowałem do posiadłości Rosierów, skąd mieliśmy się wraz z Melisande udać wprost do rezerwatu. Oczekiwanie na kobietę w salonie nie dłużyło się, choć wszelkie obrazy, rzeźby czy inne dzieła sztuki były mi tak dobrze znane z licznych wizyt w tym miejscu.
Wreszcie nadszedł moment, w którym mogłem skłonić się przed damą w myśl panujących zasad oraz zaserwować jej szczery uśmiech; tylko odrobinę podszyty obawami oraz barierami, które sam sobie narzuciłem w tej całej relacji.
- Witaj. Dobrze cię widzieć – zacząłem neutralnie, po czym oboje skierowaliśmy się do miejsca mającego przenieść nas bezpośrednio na tereny rezerwatu. – Żywię nadzieję, że wszyscy ci bliscy cieszą się dobrym zdrowiem – dodałem, by uprzejmości stało się zadość. Czasem nie lubiłem tych wszystkich formułek, ale niestety były one konieczne do prowadzenia konwersacji na odpowiednim poziomie. Wysokim, z racji urodzenia oraz wychowania. – Jestem ciekaw czy masz przygotowany plan na tę wycieczkę? – spytałem, kiedy znaleźliśmy się już niedaleko bram. Musiałem przyznać, że to miejsce zrobiło na mnie ogromne wrażenie, a jeszcze nie znaleźliśmy się w środku.
na brzeg
wpływają rozpienione treny
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
Flavien Lestrange
Zawód : pomocnik dyrektora artystycznego rodowej opery
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
De la musique avant toute chose,
Te pour cela préfère l’Impair.
Te pour cela préfère l’Impair.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
zignorujcie mnie
14 lipiec
W milczeniu sączyła filiżankę mocnej, czarnej herbaty, swą uwagę skupiając na rozwiniętym na stole pergaminie, zapisanym od góry do dołu drobnym, eleganckim pismem. Żadne słowo, choć każde z wielu układało się w poetycką, piękną całość, wychwalającą jej urodę i liczne zalety, nie zdołało jednak zetrzeć z bladej twarzy wyrazu zmartwienia i zmęczenia. Od kilkunastu dni nie spała zbyt dobrze, nie mogła dobrze się wyspać; każdej nocy dręczyły ją albo koszmary, albo bezsenność otwierała zielone oczy szeroko. Leżała wówczas ze spojrzeniem wbitym w baldachim alkowy, przywodzący barwą na myśl rubiny, a jednocześnie - to straszne spojrzenie, które dostrzegła w tamtym domu. Tej nocy nawiedzał ją znów ów zielonkawy upiór, wyraźnie pragnący jej śmierci; zbudziła się z krzykiem na ustach, gdy zacisnął kościste palce na łabędziej szyi - i nie mogła już zasnąć. Było zdecydowanie zbyt wcześnie, nie wybiła nawet godzina ósma, a Fantine, jak nigdy, ubrana już w skromną - jak na jej standardy skromną rzecz jasna - suknię o czarnej barwie, z włosami splecionymi w gruby warkocz. Zazwyczaj opuszczała dwór, aby udać się do rezerwatu, o dwunastej, tak jak zarządził to kilka tygodni wcześniej Tristan, potrzebowała jednak dziś skupić się na czymś konkretnym. Oderwać myśli od bolesnych wspomnień koszmaru, który przeżyła. Przygotowanego przez Prymulkę śniadania nawet nie tknęła. Nie miała na nie ochoty. Wypiła jedynie filiżankę herbaty, nim powstała z miejsca i sięgnęła po muślinową chustę. Nastało lato, lecz nie rozkwitło jeszcze w pełni. Dni były ponure i chłodne.
Podróż do rezerwatu albionów czarnookich, pozostający pod opieką rodziny Fantine, rodu Rosier, od wieków, trwała zaskakująco krótko. Znalazłszy się na miejscu od razu wyczuła zapach siarki i dymu. Zmysły miała delikatne i czuła, lecz wonie te nigdy nie były jej przykrymi; odwiedzała to miejsce od maleńkości, z bezpiecznego obserwatorium patrzyła na smoki, aby mieć świadomość ich dziedzictwa. Chłód lipcowego poranka targnął drobnym ciałem Fantine, wzdłuż kręgosłupa przebiegł chłodny dreszcz, zadrżała. Ciaśniej opatuliła się chustą i w towarzystwie strażnika, który wyszedł jej na spotkanie, podążyła w stronę laboratorium. Na bladej twarzy malowało się zmartwienie, lecz już nie irytacja. Obowiązki, które nałożył nań Tristan, przestały być dla niej karą, odnajdywała w nich nawet pewną... Przyjemność? Radość? Mocno stłumioną koszmarem, który przeżyła z końcem czerwca, lecz nie wyczekiwała z niecierpliwością zachodu słońca odkąd tylko przekraczał próg laboratorium.
Poczuła właściwą Rosierowi fascynację i pragnienie bliskości z tymi niezwykłymi istotami. Naturalnie, nie mogła za nadto się do nich zbliżać, nie badała ich natury tak jak Melisande i nie podejmowała żadnych istotnych decyzji. Nie zdołała wciąż posiąść tak rozległej o smokach wiedzy jak rodzeństwo, nie sądziła, by zdążyła ich kiedykolwiek doścignąć na tym polu, skupiała się bowiem na czym innym - na alchemii, którą mogła i zaczęła się tu przysługiwać. Warzyła potrzebne pracownikom i smokom eliksiry, głównie mikstury wzmacniające i lek na smoczą łuszczycę, lecz dziś - dziś przyszła pora na co innego.
- Witaj, lady. Nie spodziewałem się panny tak wcześnie - starszy alchemik, pracujący w rezerwacie od dziesiątek (prawdopodobnie, biorąc pod uwagę ilość zmarszczek, okalających jego oczy) powstał z miejsca, kiedy się pojawiła. Był wysokim, patykowatym mężczyzną o surowym spojrzeniu i spokojnym usposobieniu. Przywykła do jego towarzystwa, już tak mocno nie działał jej na nerwy, zwłaszcza odkąd przekonała się do istoty udzielanych przez niego nauk. Jego umiejętności i wiedza były imponujące, cieszył się zaufaniem Rosierów i z nakazu wuja objął nad nią pieczę. Fantine miała talent do alchemii i szlifowała swe umiejętności, nie ukończyła jednak kursu i brakowało jej doświadczenia, dla bezpieczeństwa więc bardziej doświadczony alchemik miał ją nauczać i nakierowywać na dobre tory, by odpowiednio spełniała swe obowiązki wobec rodziny.
- Sen z powiek spędzała mi świadomość tego, czym dzisiaj mamy się zająć - odparła Róża, przywołując na usta wyuczony uśmiech; po części była to prawda, a po części kłamstwo. W istocie z niecierpliwością wyczekiwała tej chwili, jednakże to koszmary stały za jej niewyspaniem. Cienie pod oczyma ukryła grubą warstwą pudru. - Czy ma już pan fiolkę jej krwi, czy dopiero... - dopytała z ciekawością, ściągając chustę z ramion.
- Udało się lady zdążyć - odrzekł starzec spokojnie. Do ręki wziął swój gruby, oprawiony w skórę notatnik, a także kilka kryształowych fiolek. - Chodźmy.
Fantine podążyła za alchemikiem z mocno bijącym sercem. Nigdy nie przyglądała się jeszcze wyspiarce z tak bliska. Naturalnie, dziś także nie miała prawa by za nadto się do niej zbliżyć, mogła stać się jej krzywda, lecz odkąd przestała przejawiać wyjątkowo agresywne, przez strach, zachowania, mogła dziś podejść bliże - i zachwycić się wyjątkowością smoczycy. Jej niezwykłością. Czuła tak wielką dumę, że jest częścią rodziny, która schwytała okaz legendarnego gatunku. Istoty znanej jedynie z opowieści. Przyglądała się z ciekawością i zaintrygowaniem pracownikom, którzy mieli za zadanie pobrać od rybojadki kilka próbek krwi. Uporali się z tym niezwykle sprawnie. Nic jednak dziwnego: Tristan nie dopuściłby do smoczycy nikogo, kogo umiejętności nie byłyby niepodważalne, a wiedza imponująca. Jaja pozostały bezpieczne, a rybojadka już po chwili - pozostawiona w spokoju. Wkrótce potem do Fantine podszedł pan Ackerley trzymający w dłoni fiolkę z rubinową krwią. Utkwiła w niej podekscytowane spojrzenie - nie mogła doczekać się chwili, gdy powrócą do laboratorium i przebadają juchwę wyspiarki. Posłała jej ostatnie, tęskne spojrzenie; obiecała sobie przy kolacji wypyta Melisande o jej spostrzeżenia co do tej istoty. Jak bardzo różniła się od innych gatunków? Od albionów czarnookich, nad którymi Rosierowie sprawowali pieczę?
Młoda alchemiczka powróciła wraz ze swym mentorem do laboratorium i bez zbędnej zwłoki przystąpili do pracy. Fantine słuchała starca z niezwykłym zainteresowaniem, chłonąc jak gąbka informacje, które jej przekazywał. Spełniała polecenia z najwyższą ostrożnością, rozumiejąc jak istotne czekało przed nimi zadanie. Poddali krew krążącą w ciele wyspiarki rybojadki wnikliwej alchemicznej analizie, próbując odkryć jej właściwości i sekrety. Pan Ackerley wszystko starannie zapisywał w swym grubym notesie, aby nic nie zdołało im umknąć, by później wyciągnęli odpowiednie wnioski. Zamierzali wszak dzięki tym badaniom dostosować miksturę wzmacniającą smoki pod wyspiarkę. Sercem eliksiru miało pozostać to samo, lecz nad ingrediencjami dodatkowymi należało się pochylić i zastanowić. Co najlepiej zadziała na ten gatunek? To stanowiło ogromną zagadkę, której nie mieli jeszcze dziś rozwiązać. Nie mogło pójść tak sprawnie i szybko, rzeczywistość była dużo bardziej złożona i skomplikowana. Pan Ackerley nieustannie zadawał Fantine pytania, prowokując do refleksji i nieustannego sięgania po książki; gdy udzielała właściwych odpowiedzi na jej ustach pojawiał się pełen satysfakcji uśmiech. Czas płynął, lecz nawet tego nie zauważyła, tak bardzo pochłonęły ją obowiązki - choć nie postrzegała tego już w kategoriach kary. Naprawdę zapragnęła tu być i stać się choć niewielką częścią ich rodowego dziedzictwa. Stała przy kociołku i pracowała wraz z panem Ackerley z niezwykłą cierpliwością i spokojem; nie mogła się doczekać momentu, aż powróci do Chateau Rose i przy kolacji opowie rodzeństwu o tym, co miało dziś w Laboratorium miejsce. Nie miała pewności, czy Tristan zechce jej słuchać, czy zwyczajnie zażyczy sobie raportu od starszego alchemika - wierzyła jednak, że Melisande z pewnością jej wysłucha. Wyspiarka rybojadka budziła w starszej z Róż jeszcze większą fascynację i zainteresowanie; brała wszak udział w wyprawie, dzięki której smoczyca znalazła się pod opieką ich rodowego rezerwatu.
- Na dziś wystarczy, milady - wyrzekł ostrożnie starszy alchemik, a Fantine przystała na to z ulgą. Zbliżał się już wieczór, a ona czuła się zmęczona - i zgrzana przez nieustannie płonący pod kociołkami ogień. Miała jedynie nadzieję, że była wyczerpana na tyle, by móc nocą spokojnie zasnąć i wypocząć przed kolejnym dniem, bo i nazajutrz miała przybyć do rezerwatu, by kontynuować pracę nad miksturą wzmacniającą dedykowaną rybojadce.
| zt
W milczeniu sączyła filiżankę mocnej, czarnej herbaty, swą uwagę skupiając na rozwiniętym na stole pergaminie, zapisanym od góry do dołu drobnym, eleganckim pismem. Żadne słowo, choć każde z wielu układało się w poetycką, piękną całość, wychwalającą jej urodę i liczne zalety, nie zdołało jednak zetrzeć z bladej twarzy wyrazu zmartwienia i zmęczenia. Od kilkunastu dni nie spała zbyt dobrze, nie mogła dobrze się wyspać; każdej nocy dręczyły ją albo koszmary, albo bezsenność otwierała zielone oczy szeroko. Leżała wówczas ze spojrzeniem wbitym w baldachim alkowy, przywodzący barwą na myśl rubiny, a jednocześnie - to straszne spojrzenie, które dostrzegła w tamtym domu. Tej nocy nawiedzał ją znów ów zielonkawy upiór, wyraźnie pragnący jej śmierci; zbudziła się z krzykiem na ustach, gdy zacisnął kościste palce na łabędziej szyi - i nie mogła już zasnąć. Było zdecydowanie zbyt wcześnie, nie wybiła nawet godzina ósma, a Fantine, jak nigdy, ubrana już w skromną - jak na jej standardy skromną rzecz jasna - suknię o czarnej barwie, z włosami splecionymi w gruby warkocz. Zazwyczaj opuszczała dwór, aby udać się do rezerwatu, o dwunastej, tak jak zarządził to kilka tygodni wcześniej Tristan, potrzebowała jednak dziś skupić się na czymś konkretnym. Oderwać myśli od bolesnych wspomnień koszmaru, który przeżyła. Przygotowanego przez Prymulkę śniadania nawet nie tknęła. Nie miała na nie ochoty. Wypiła jedynie filiżankę herbaty, nim powstała z miejsca i sięgnęła po muślinową chustę. Nastało lato, lecz nie rozkwitło jeszcze w pełni. Dni były ponure i chłodne.
Podróż do rezerwatu albionów czarnookich, pozostający pod opieką rodziny Fantine, rodu Rosier, od wieków, trwała zaskakująco krótko. Znalazłszy się na miejscu od razu wyczuła zapach siarki i dymu. Zmysły miała delikatne i czuła, lecz wonie te nigdy nie były jej przykrymi; odwiedzała to miejsce od maleńkości, z bezpiecznego obserwatorium patrzyła na smoki, aby mieć świadomość ich dziedzictwa. Chłód lipcowego poranka targnął drobnym ciałem Fantine, wzdłuż kręgosłupa przebiegł chłodny dreszcz, zadrżała. Ciaśniej opatuliła się chustą i w towarzystwie strażnika, który wyszedł jej na spotkanie, podążyła w stronę laboratorium. Na bladej twarzy malowało się zmartwienie, lecz już nie irytacja. Obowiązki, które nałożył nań Tristan, przestały być dla niej karą, odnajdywała w nich nawet pewną... Przyjemność? Radość? Mocno stłumioną koszmarem, który przeżyła z końcem czerwca, lecz nie wyczekiwała z niecierpliwością zachodu słońca odkąd tylko przekraczał próg laboratorium.
Poczuła właściwą Rosierowi fascynację i pragnienie bliskości z tymi niezwykłymi istotami. Naturalnie, nie mogła za nadto się do nich zbliżać, nie badała ich natury tak jak Melisande i nie podejmowała żadnych istotnych decyzji. Nie zdołała wciąż posiąść tak rozległej o smokach wiedzy jak rodzeństwo, nie sądziła, by zdążyła ich kiedykolwiek doścignąć na tym polu, skupiała się bowiem na czym innym - na alchemii, którą mogła i zaczęła się tu przysługiwać. Warzyła potrzebne pracownikom i smokom eliksiry, głównie mikstury wzmacniające i lek na smoczą łuszczycę, lecz dziś - dziś przyszła pora na co innego.
- Witaj, lady. Nie spodziewałem się panny tak wcześnie - starszy alchemik, pracujący w rezerwacie od dziesiątek (prawdopodobnie, biorąc pod uwagę ilość zmarszczek, okalających jego oczy) powstał z miejsca, kiedy się pojawiła. Był wysokim, patykowatym mężczyzną o surowym spojrzeniu i spokojnym usposobieniu. Przywykła do jego towarzystwa, już tak mocno nie działał jej na nerwy, zwłaszcza odkąd przekonała się do istoty udzielanych przez niego nauk. Jego umiejętności i wiedza były imponujące, cieszył się zaufaniem Rosierów i z nakazu wuja objął nad nią pieczę. Fantine miała talent do alchemii i szlifowała swe umiejętności, nie ukończyła jednak kursu i brakowało jej doświadczenia, dla bezpieczeństwa więc bardziej doświadczony alchemik miał ją nauczać i nakierowywać na dobre tory, by odpowiednio spełniała swe obowiązki wobec rodziny.
- Sen z powiek spędzała mi świadomość tego, czym dzisiaj mamy się zająć - odparła Róża, przywołując na usta wyuczony uśmiech; po części była to prawda, a po części kłamstwo. W istocie z niecierpliwością wyczekiwała tej chwili, jednakże to koszmary stały za jej niewyspaniem. Cienie pod oczyma ukryła grubą warstwą pudru. - Czy ma już pan fiolkę jej krwi, czy dopiero... - dopytała z ciekawością, ściągając chustę z ramion.
- Udało się lady zdążyć - odrzekł starzec spokojnie. Do ręki wziął swój gruby, oprawiony w skórę notatnik, a także kilka kryształowych fiolek. - Chodźmy.
Fantine podążyła za alchemikiem z mocno bijącym sercem. Nigdy nie przyglądała się jeszcze wyspiarce z tak bliska. Naturalnie, dziś także nie miała prawa by za nadto się do niej zbliżyć, mogła stać się jej krzywda, lecz odkąd przestała przejawiać wyjątkowo agresywne, przez strach, zachowania, mogła dziś podejść bliże - i zachwycić się wyjątkowością smoczycy. Jej niezwykłością. Czuła tak wielką dumę, że jest częścią rodziny, która schwytała okaz legendarnego gatunku. Istoty znanej jedynie z opowieści. Przyglądała się z ciekawością i zaintrygowaniem pracownikom, którzy mieli za zadanie pobrać od rybojadki kilka próbek krwi. Uporali się z tym niezwykle sprawnie. Nic jednak dziwnego: Tristan nie dopuściłby do smoczycy nikogo, kogo umiejętności nie byłyby niepodważalne, a wiedza imponująca. Jaja pozostały bezpieczne, a rybojadka już po chwili - pozostawiona w spokoju. Wkrótce potem do Fantine podszedł pan Ackerley trzymający w dłoni fiolkę z rubinową krwią. Utkwiła w niej podekscytowane spojrzenie - nie mogła doczekać się chwili, gdy powrócą do laboratorium i przebadają juchwę wyspiarki. Posłała jej ostatnie, tęskne spojrzenie; obiecała sobie przy kolacji wypyta Melisande o jej spostrzeżenia co do tej istoty. Jak bardzo różniła się od innych gatunków? Od albionów czarnookich, nad którymi Rosierowie sprawowali pieczę?
Młoda alchemiczka powróciła wraz ze swym mentorem do laboratorium i bez zbędnej zwłoki przystąpili do pracy. Fantine słuchała starca z niezwykłym zainteresowaniem, chłonąc jak gąbka informacje, które jej przekazywał. Spełniała polecenia z najwyższą ostrożnością, rozumiejąc jak istotne czekało przed nimi zadanie. Poddali krew krążącą w ciele wyspiarki rybojadki wnikliwej alchemicznej analizie, próbując odkryć jej właściwości i sekrety. Pan Ackerley wszystko starannie zapisywał w swym grubym notesie, aby nic nie zdołało im umknąć, by później wyciągnęli odpowiednie wnioski. Zamierzali wszak dzięki tym badaniom dostosować miksturę wzmacniającą smoki pod wyspiarkę. Sercem eliksiru miało pozostać to samo, lecz nad ingrediencjami dodatkowymi należało się pochylić i zastanowić. Co najlepiej zadziała na ten gatunek? To stanowiło ogromną zagadkę, której nie mieli jeszcze dziś rozwiązać. Nie mogło pójść tak sprawnie i szybko, rzeczywistość była dużo bardziej złożona i skomplikowana. Pan Ackerley nieustannie zadawał Fantine pytania, prowokując do refleksji i nieustannego sięgania po książki; gdy udzielała właściwych odpowiedzi na jej ustach pojawiał się pełen satysfakcji uśmiech. Czas płynął, lecz nawet tego nie zauważyła, tak bardzo pochłonęły ją obowiązki - choć nie postrzegała tego już w kategoriach kary. Naprawdę zapragnęła tu być i stać się choć niewielką częścią ich rodowego dziedzictwa. Stała przy kociołku i pracowała wraz z panem Ackerley z niezwykłą cierpliwością i spokojem; nie mogła się doczekać momentu, aż powróci do Chateau Rose i przy kolacji opowie rodzeństwu o tym, co miało dziś w Laboratorium miejsce. Nie miała pewności, czy Tristan zechce jej słuchać, czy zwyczajnie zażyczy sobie raportu od starszego alchemika - wierzyła jednak, że Melisande z pewnością jej wysłucha. Wyspiarka rybojadka budziła w starszej z Róż jeszcze większą fascynację i zainteresowanie; brała wszak udział w wyprawie, dzięki której smoczyca znalazła się pod opieką ich rodowego rezerwatu.
- Na dziś wystarczy, milady - wyrzekł ostrożnie starszy alchemik, a Fantine przystała na to z ulgą. Zbliżał się już wieczór, a ona czuła się zmęczona - i zgrzana przez nieustannie płonący pod kociołkami ogień. Miała jedynie nadzieję, że była wyczerpana na tyle, by móc nocą spokojnie zasnąć i wypocząć przed kolejnym dniem, bo i nazajutrz miała przybyć do rezerwatu, by kontynuować pracę nad miksturą wzmacniającą dedykowaną rybojadce.
| zt
Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Była na siebie zła. Ostatnia ilość pracy znacząco wpływała na jej rozkojarzenie a to powodowało kolejny błędy. Zmęczenie, choć potrafiła całkowicie nie dać mu do siebie dojść, to ono właśnie sprawiało, że reagowała nie tak, jak powinna. Ostatnia rozmowa którą odbywała z Flavienem nie powinna wyglądać w taki sposób i miała to sobie za złe. Mimo, że każde ze słów które wypowiedziała były odpowiednie pozwolił mu zasiać mu - na spółkę z Blackiem - wątpliwości, a te nigdy nie powinny zrodzić się w niej samej. Wiedziała, że nie, a jednak nie potrafiła wyplenić ich z siebie sama. Szczęśliwie dla niej, Tristan potrafił to dostrzec i dokładnie wiedział jak temu zaradzić. Potrzebowała go nadal i nigdy nie sądziła, że będzie inaczej. Był balsamem dla jej skołatanych myśli, ich powiernikiem, przyjacielem i opiekunem.
Ostatnie spotkanie z Flavieniem posiadało w sobie zbyt wiele emocji. Ale mimo wszystko była kobietą, która dotrzymywała dawanych słów. Nie tylko kobietą, ale i Rosierem - a oni nie łamali dawnych obietnic. Dzięki temu też udało jej się pozyskać niewielkie względy w rezerwacie Greengrasów, gdy wybierali się na wyspę Wight i potrzebowali ich ludzi. Choć ciężko to było przyznać, posiadali w swoim gronie takich, którzy dorównywali umiejętnościom jej brata. A to nie była łatwa sztuka. Tristan już od najmłodszych lat dokładnie wiedział, co będzie robił. Kształcił się w tym kierunku, a rodowe dziedzictwo i wzory pozwalały mu zagłębić się w ten świat szybciej, niż innym. Był znamienitym smokologiem, wiedział dokładnie jak smoka poznać i jak się danym gatunkiem zająć. Jeszcze nie wiedziała tyle co on, ale ciągle ścigały niedościgniony ideał brata odnajdując własną ścieżkę z której nie zamierzał zbaczać. Jej siostra, zabrana im tak niesprawiedliwie, pomogła jej odnaleźć się w świecie, pomogła wytyczyć szlaki którymi winna podążać łącząc jej miłość i podziw do brata z zamiłowaniem do gadów. Dla niej, ku jej pamięci i ku własnemu szczęściu postanowiła wędrować nią dalej.
- Wzajemnie, Flavienie. - przywitała się, gdy Flavien pojawił się już na jej włościach, dygnęła zgodnie z zasadami etykiety szlacheckiej i przybrała usta w łagodny uśmiech. - Anomalie potrafią dać się we znaki, ale radzimy sobie. - odpowiedziała na jego słowa stawiając kolejne kroki. Spokojne, wspinając się po niewielkiemu wzgórzu ku bramie do rezerwatu zaraz za którą znajdowały sie budynki administracyjne. Na jego kolejne słowa zatrzymała się by zwrócić się w jego kierunku. Brwi zmarszczyły się nieznacznie. Wycieczkę? Czy tak właśnie myślał o tym spotkaniu. Nie zaprosiła go na krótkie tourne po rezerwacie. Niewielu wpuszczali do środka, a ona robiła to z dwóch powodów. Lestrange byli ich przyjaciółmi, związek jej brata z Evandrą pieczętował ich sojusz. A ona sama miała coś do uświadomienia mężczyźnie.
- Obiecałam pokazać ci, jak wygląda moja praca, Flavienie. - odezwała się, ponownie ruszając w kierunku rezerwatu. Splotła dłonie przed sobą, pozwalając by wiatr poruszał kilkoma kosmykami, które wyrwały się spod koka upiętego na czubku głowy. - To nie wycieczka, będziemy pracować. - dodała spokojnie, choć cichy dźwięk, a może szept frustracji wymknął się gdzieś między słowami. Nie planowała tego, pozwolenia by emocje znów wzięły górę. Tak samo jak nie założyła konkretnego planu wycieczki, choć nie zmieniało to faktu, że planowała pokazać mu najpiękniejsze miejsce. A może nie tyle co miejsce, a widok, jaki rozpościerało ono przed sobą. - Ty zaś, posłużysz mi dzisiaj pomocą. - mówiła dalej, już spokojnie, w końcu docierając do przeszklonej bramy. Pchnęła lekko drzwi i skinęła głową w kierunku mężczyzny znajdującego się w środku. Na wszelki wypadek poza zaklęciami i on pilnował, by nieupoważnieni nie dostali do do rezerwatu. Znaleźli się w niewielkim pomieszczeniu w którym dało zauważyć się kominek podłączony do sieci Fiuu i kilka par drzwi. Skierowała się do jednych z nich, znajdujących się na przeciw. Znaleźli się w kolejnym pomieszczeniu w którym znajdowały się trzy pary drzwi. Podeszła do tych znajdujących się naprzeciwko nich. Doskonale wiedziała dokąd prowadziły.
- Spróbuj je otworzyć. - poleciła mu spokojnie wzrokiem wskazując na klamkę. Te konkretne prowadziły prosto do ogród w których chowane były dorosłe smoki. Melisande była tam tylko kilka razy, nigdy sama - bowiem drzwi nie zezwalały na jej przejście. Pierwszy raz zabrał ją tam ojciec. Kolejne odbywała z nim albo bratem i tylko w momentach w których było to konieczne. Flavien nie był w stanie otworzyć drzwi - była tego pewna. Tak samo jak i ona. Na razie jednak nie mówiła mu dokąd prowadzą.
Ostatnie spotkanie z Flavieniem posiadało w sobie zbyt wiele emocji. Ale mimo wszystko była kobietą, która dotrzymywała dawanych słów. Nie tylko kobietą, ale i Rosierem - a oni nie łamali dawnych obietnic. Dzięki temu też udało jej się pozyskać niewielkie względy w rezerwacie Greengrasów, gdy wybierali się na wyspę Wight i potrzebowali ich ludzi. Choć ciężko to było przyznać, posiadali w swoim gronie takich, którzy dorównywali umiejętnościom jej brata. A to nie była łatwa sztuka. Tristan już od najmłodszych lat dokładnie wiedział, co będzie robił. Kształcił się w tym kierunku, a rodowe dziedzictwo i wzory pozwalały mu zagłębić się w ten świat szybciej, niż innym. Był znamienitym smokologiem, wiedział dokładnie jak smoka poznać i jak się danym gatunkiem zająć. Jeszcze nie wiedziała tyle co on, ale ciągle ścigały niedościgniony ideał brata odnajdując własną ścieżkę z której nie zamierzał zbaczać. Jej siostra, zabrana im tak niesprawiedliwie, pomogła jej odnaleźć się w świecie, pomogła wytyczyć szlaki którymi winna podążać łącząc jej miłość i podziw do brata z zamiłowaniem do gadów. Dla niej, ku jej pamięci i ku własnemu szczęściu postanowiła wędrować nią dalej.
- Wzajemnie, Flavienie. - przywitała się, gdy Flavien pojawił się już na jej włościach, dygnęła zgodnie z zasadami etykiety szlacheckiej i przybrała usta w łagodny uśmiech. - Anomalie potrafią dać się we znaki, ale radzimy sobie. - odpowiedziała na jego słowa stawiając kolejne kroki. Spokojne, wspinając się po niewielkiemu wzgórzu ku bramie do rezerwatu zaraz za którą znajdowały sie budynki administracyjne. Na jego kolejne słowa zatrzymała się by zwrócić się w jego kierunku. Brwi zmarszczyły się nieznacznie. Wycieczkę? Czy tak właśnie myślał o tym spotkaniu. Nie zaprosiła go na krótkie tourne po rezerwacie. Niewielu wpuszczali do środka, a ona robiła to z dwóch powodów. Lestrange byli ich przyjaciółmi, związek jej brata z Evandrą pieczętował ich sojusz. A ona sama miała coś do uświadomienia mężczyźnie.
- Obiecałam pokazać ci, jak wygląda moja praca, Flavienie. - odezwała się, ponownie ruszając w kierunku rezerwatu. Splotła dłonie przed sobą, pozwalając by wiatr poruszał kilkoma kosmykami, które wyrwały się spod koka upiętego na czubku głowy. - To nie wycieczka, będziemy pracować. - dodała spokojnie, choć cichy dźwięk, a może szept frustracji wymknął się gdzieś między słowami. Nie planowała tego, pozwolenia by emocje znów wzięły górę. Tak samo jak nie założyła konkretnego planu wycieczki, choć nie zmieniało to faktu, że planowała pokazać mu najpiękniejsze miejsce. A może nie tyle co miejsce, a widok, jaki rozpościerało ono przed sobą. - Ty zaś, posłużysz mi dzisiaj pomocą. - mówiła dalej, już spokojnie, w końcu docierając do przeszklonej bramy. Pchnęła lekko drzwi i skinęła głową w kierunku mężczyzny znajdującego się w środku. Na wszelki wypadek poza zaklęciami i on pilnował, by nieupoważnieni nie dostali do do rezerwatu. Znaleźli się w niewielkim pomieszczeniu w którym dało zauważyć się kominek podłączony do sieci Fiuu i kilka par drzwi. Skierowała się do jednych z nich, znajdujących się na przeciw. Znaleźli się w kolejnym pomieszczeniu w którym znajdowały się trzy pary drzwi. Podeszła do tych znajdujących się naprzeciwko nich. Doskonale wiedziała dokąd prowadziły.
- Spróbuj je otworzyć. - poleciła mu spokojnie wzrokiem wskazując na klamkę. Te konkretne prowadziły prosto do ogród w których chowane były dorosłe smoki. Melisande była tam tylko kilka razy, nigdy sama - bowiem drzwi nie zezwalały na jej przejście. Pierwszy raz zabrał ją tam ojciec. Kolejne odbywała z nim albo bratem i tylko w momentach w których było to konieczne. Flavien nie był w stanie otworzyć drzwi - była tego pewna. Tak samo jak i ona. Na razie jednak nie mówiła mu dokąd prowadzą.
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie zamierzałem wzbudzać w nikim wątpliwości. Zależało mi na rozmowie, dialogu przecinającym niedostępne dla nas więzy. Miałem dość trwającej w nieskończoność zimnej wojny, z której nikt nie wychodził zwycięsko. Nie mogłem przewidzieć następstw swoich słów, mających być raczej radą lub subiektywną opinią niż prawdą objawioną. Owszem, lubiłem mieć rację, jak chyba każdy mężczyzna; ale doskonale zdawałem sobie sprawę kiedy jej nie miałem. I kiedy zwyczajnie prowokowałem, zamierzając wzbudzić w rozmówcy uczucia. Emocje, jakie uczłowieczały i jakich ja wyzbywałem się skrupulatnie z mojego życia. Niestety widocznie wszystko zabrnęło zdecydowanie za daleko, ale tego nie mogłem przewidzieć. Choć powinienem. Nie zastrzegłem od razu o poufności konwersacji, a to, co było moim standardem nie musiało być tym samym dla drugiej osoby. Popełniłem błąd, ale odnotowałem w pamięci konieczność większej uwagi. Salonowe intrygi to był świat, w którym się poruszałem, nadal po omacku. Stąpałem po cienkim lodzie bałwochwalstwa oraz słodkich kłamstewek, roztaczanych fałszywych uroków i ironicznych uśmiechów. Powinienem być ostrożniejszy, tak. Lekcje zwykle bywały bolesne, jednak każda rana wzmacniała oraz niosła pewną naukę, idealną na przyszłość. Nie wchodziło się dwa razy do tej samej rzeki i nie popełniało się dwa razy tych samych błędów, bo wyrozumiałość arystokratycznej socjety prezentowała się wyjątkowo nikle. Każdy patrzył wyłącznie na siebie, stąd ta wszechobecna znieczulica. Musiałem do niej dołączyć czym prędzej.
Miałem zachwycać nienagannym zachowaniem, ale już na początku poczułem, jak lodowa tafla pęka pod wpływem fałszywego, nieuważnego kroku. Po zwyczajowych powitaniach pełnych wyuczenia nadszedł czas na niefortunny dobór słów. Widziałem zniesmaczenie w spojrzeniu Melisande, wyczułem irytację krótko pobrzmiewającą w głosie, jeszcze zanim przyznałem, że niestety anomalie dotykały teraz każdego. Każdy radził sobie z nimi na swój sposób, raz lepiej, raz gorzej, ale wciąż wierzyłem w przejściowość tej niedogodności.
Jednak szybko na naszej drodze stanęło nieporozumienie. Przystanąłem wraz z kobietą, unosząc lekko brwi, jakbym nie rozumiał. – Wybacz, nie sądziłem, że dostąpię zaszczytu poznania tego miejsca w szerszej perspektywie – zacząłem więc ugodowo. – Spodziewałem się jednakiego traktowania wraz z innymi odwiedzającymi – dodałem, szczerze. Naprawdę tak uważałem. Że Rosierowie nie dopuszczą mnie do skrywanych przez siebie sekretów, że będę kolejnym nic nieznaczącym obserwatorem włości w rezerwacie. Że Melisande po prostu pokaże mi swoją pracownię, ja zaś pokiwam głową, że tak, tak właśnie wyobrażałem sobie to miejsce pracy i oboje rozejdziemy się w swoją stronę. Widocznie czekało mnie miłe rozczarowanie.
Podążyłem za kobietą czyniąc z niej naturalnego przewodnika po tych wszystkich korytarzach oraz drzwiach prowadzących do nieznanych mi pomieszczeń. – Zawsze służę ci pomocą, lady Rosier – przytaknąłem bez przesadnej egzaltacji, za to z naciskiem na pewność siebie. Chciałem, by o tym wiedziała, choć nie wierzyła mi ani trochę. W nic, co mówiłem i czym starałem się przebić dzielący nas mur niedopowiedzeń. – Mam nadzieję, że sprostam twoim oczekiwaniom – dopowiedziałem, może odrobinę cierpko; nie lubiłem tego uczucia rozchodzącego się przez klatkę piersiową wzdłuż języka, ale czasem tak się zdarzało. Jeszcze nad tym panowałem.
Skinąłem głową słysząc polecenie, ale jakkolwiek próbowałem otworzyć wskazane drzwi, tak klamka nie ustępowała. – Czy to oznacza koniec naszej podróży? – spytałem, odwracając się przodem do czarownicy. Pewnie miało mi to uzmysłowić, że Melisande nie miała dostępu do niebezpiecznych rejonów rezerwatu. Ale może się myliłem, w każdym razie postanowiłem zwierzyć swojej intuicji, dlatego wyczekiwałem potwierdzenia na gładkim licu Rosierówny.
Miałem zachwycać nienagannym zachowaniem, ale już na początku poczułem, jak lodowa tafla pęka pod wpływem fałszywego, nieuważnego kroku. Po zwyczajowych powitaniach pełnych wyuczenia nadszedł czas na niefortunny dobór słów. Widziałem zniesmaczenie w spojrzeniu Melisande, wyczułem irytację krótko pobrzmiewającą w głosie, jeszcze zanim przyznałem, że niestety anomalie dotykały teraz każdego. Każdy radził sobie z nimi na swój sposób, raz lepiej, raz gorzej, ale wciąż wierzyłem w przejściowość tej niedogodności.
Jednak szybko na naszej drodze stanęło nieporozumienie. Przystanąłem wraz z kobietą, unosząc lekko brwi, jakbym nie rozumiał. – Wybacz, nie sądziłem, że dostąpię zaszczytu poznania tego miejsca w szerszej perspektywie – zacząłem więc ugodowo. – Spodziewałem się jednakiego traktowania wraz z innymi odwiedzającymi – dodałem, szczerze. Naprawdę tak uważałem. Że Rosierowie nie dopuszczą mnie do skrywanych przez siebie sekretów, że będę kolejnym nic nieznaczącym obserwatorem włości w rezerwacie. Że Melisande po prostu pokaże mi swoją pracownię, ja zaś pokiwam głową, że tak, tak właśnie wyobrażałem sobie to miejsce pracy i oboje rozejdziemy się w swoją stronę. Widocznie czekało mnie miłe rozczarowanie.
Podążyłem za kobietą czyniąc z niej naturalnego przewodnika po tych wszystkich korytarzach oraz drzwiach prowadzących do nieznanych mi pomieszczeń. – Zawsze służę ci pomocą, lady Rosier – przytaknąłem bez przesadnej egzaltacji, za to z naciskiem na pewność siebie. Chciałem, by o tym wiedziała, choć nie wierzyła mi ani trochę. W nic, co mówiłem i czym starałem się przebić dzielący nas mur niedopowiedzeń. – Mam nadzieję, że sprostam twoim oczekiwaniom – dopowiedziałem, może odrobinę cierpko; nie lubiłem tego uczucia rozchodzącego się przez klatkę piersiową wzdłuż języka, ale czasem tak się zdarzało. Jeszcze nad tym panowałem.
Skinąłem głową słysząc polecenie, ale jakkolwiek próbowałem otworzyć wskazane drzwi, tak klamka nie ustępowała. – Czy to oznacza koniec naszej podróży? – spytałem, odwracając się przodem do czarownicy. Pewnie miało mi to uzmysłowić, że Melisande nie miała dostępu do niebezpiecznych rejonów rezerwatu. Ale może się myliłem, w każdym razie postanowiłem zwierzyć swojej intuicji, dlatego wyczekiwałem potwierdzenia na gładkim licu Rosierówny.
na brzeg
wpływają rozpienione treny
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
Flavien Lestrange
Zawód : pomocnik dyrektora artystycznego rodowej opery
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
De la musique avant toute chose,
Te pour cela préfère l’Impair.
Te pour cela préfère l’Impair.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie, nie była zadowolona z swojego ostatniego wybuchu. Ale tylko po części brała za niego odpowiedzialność. Czy świadomie, czy też nie, to on ją sprowokował. Doprowadził nad krawędź urwiska z którego mogła już tylko spaść w dół. I spadła, przez kilka krótkich chwil obnażając się za bardzo. Ale dziś nie miał dostrzec nic więcej, ponad to, co sama postanowi mu pokazać. I to tyczyło się zarówno jej samej jak i rezerwatu. Kiedyś sądziła że kroczą po podobnej ścieżce, że rozumieją się, przez umiłowanie jakim i Rosierowie darzyli sztukę. Jednak nikt nie mógł zapominać, że ich dziedzictwem był Rezerwat w Kent, a każda latorośl zrodzona z krzewu róży zdawała się przejawiać naturalne predyspozycje, by odnaleźć swoje miejsce właśnie tam. Nikt nie mógł o tym zapominać. Byli władcami smoków, rządzącymi ze swojego cierniowego zamku. Prowadziła go spokojnie ku murom, które znała już na pamięć. Spędziła tu tak wiele czasu, że była niemal pewna, że z obscuro na oczach była w stanie swobodnie dotrzeć do laboratorium, jak i poruszać się po nim sprawnie, bez zbijania niezliczonej liczby fiolek.
Plecy spięły się, gdy jedno słowo rozeszło się między nimi znacząc powietrze, drażniąc ją. Stalowe spojrzenie prześlizgnęło się po nim, a irytacja znów odnalazła do niej drogę. Coraz trudniej było jej zachowywać się względem niego poprawnie, odpowiednio. Coraz trudniej szło jej dostrzeganie w jego jednostce przyjaciela. A przecież niegdyś… niegdyś zdawali się sobie bliscy. Usta Melisande zacisnęły się nieznacznie na jego kolejne słowa, choć miały być wyciągniętą ręką na zgodę dla niej zabrzmiały prawie karykaturalnie. Nie powiedziała jednak nic, przystając lekko gdy mówił dalej. Zmarszczyła brwi zdziwiona.
- Wraz z innymi? - powtórzyła za nim z wolna. Winkiwe spojrzenie zawisło na nim, uporczywe, badawcze, przesuwające się po jego sylwetce kończąc wędrówkę na twarzy. Zasępiła się lekko, a potem odwróciła i podjęła wędrówkę w kierunku rezerwatu.
- Błędnie postrzegasz mój rezerwat. - powiedziała cicho, widocznie zmartwiona tym co przed chwilą usłyszała. Uniosła dłoń by założyć kosmyki włosów za ucho. Tak, jej rezerwat, jej drugi dom, jej własną duszę. - A może nieodpowiednio ubierasz myśli w słowa. - mówiła dalej. Drzwi do należących do nich włości znajdowały się coraz bliżej. Zacisnęła raz jeszcze usta. - Nie prowadzimy ZOO i nie oprowadzamy wycieczek. To jasne, że wiemy jak wykorzystać go, gdy jest to nam na rękę. Ale dlatego wizja ujrzenia tego co jest w środku brzmi tak pięknie, bowiem niewielu miało szansę to zobaczyć to na własne oczy. - zakończyła docierając do drzwi. Zerknęła w jego kierunku gdy zapewnił o gotowości do pomocy, ale nie skomentowała słów, które wydobyły się z jego ust. Odwróciła twarz i weszła do pomieszczeń. Zdawała się i głucha na kolejne słowa. Choć próbował zburzyć mur, który między nimi powstał ostatnio zamiast tego dokonać, jedynie wzmocnił jego obwarowania. Obserwowała ze spokojem jak naciska na klamkę a jego działanie nie przynosi żadnych rezultatów. Sama zaraz ruszyła, układając dłoń na zdobionej części drzwi, która otwierała je tylko dla odpowiednich osób. Rezerwat otaczały potężne czary, wiedziała to od zawsze. Nacisnęła, pokazując mu, że i jej próba nie przynosi żadnych efektów.
- Bynajmniej. - zaprzeczyła spokojnie odwracając się w lewo i ruszając do drzwi znajdujących się na tamtej ścianie. Tym razem klamka ustąpiła bez problemu. Znaleźli się w długim korytarzu, jego lewa ściana całkowicie była złożona z wielkich okiennic ustawionych jedna przy drugiej, dało się czuć wiatr, przesuwający się między pustymi ramami. Roślinność spokojnie wdzierała się do środka. - Po lewej widzisz Ogrody, pierwsza ich część zawiera terraria w których przetrzymujemy smoki chore, nieprzystosowane, lub zbyt młode, by mógłby koegyzstować z resztą. Dalej rozciągają się otwarte tereny. - relacjonowała spokojnie, jej kroki odbijały się na kamiennej posadzce. Otworzyła następne z drzwi i przeszła przez nie skręcając w prawo i kierując się na schody prowadzące w dół, pod ziemię. Zrobiło się ciemniej, jedynie świece rozświetlały korytarz, którym teraz go prowadziła. Musieli przejść kawałek, całkiem spory, nim przed nimi pojawiły się kolejne drzwi. I je otworzyła bez problemu. Znaleźli się w heksagonalnym pomieszczeniu o ścianach pachnących się do góry na niewiele powyżej dwóch metrów. Tutaj jednak docierało dzienne światło za sprawą okien, wstawionych w cały sufit. Nad ich głowami przeleciał jeden ze smoków. - Przynieś ją, jeśli możesz. - poleciła, tylko z grzeczności dodając kolejne słowa. Wskazując na jeden z opasłych tomów, który znajdował się na najwyższej półce długiego regału, który zajmował prawie całą ścianą a wszystkie półki zajmowały różnego rodzaju księgi. Nie zwracała do niego uwagi, sama podeszła do rozległego, długiego biurka, spod którego wyciągnęła drewniany masywny kufer.
Plecy spięły się, gdy jedno słowo rozeszło się między nimi znacząc powietrze, drażniąc ją. Stalowe spojrzenie prześlizgnęło się po nim, a irytacja znów odnalazła do niej drogę. Coraz trudniej było jej zachowywać się względem niego poprawnie, odpowiednio. Coraz trudniej szło jej dostrzeganie w jego jednostce przyjaciela. A przecież niegdyś… niegdyś zdawali się sobie bliscy. Usta Melisande zacisnęły się nieznacznie na jego kolejne słowa, choć miały być wyciągniętą ręką na zgodę dla niej zabrzmiały prawie karykaturalnie. Nie powiedziała jednak nic, przystając lekko gdy mówił dalej. Zmarszczyła brwi zdziwiona.
- Wraz z innymi? - powtórzyła za nim z wolna. Winkiwe spojrzenie zawisło na nim, uporczywe, badawcze, przesuwające się po jego sylwetce kończąc wędrówkę na twarzy. Zasępiła się lekko, a potem odwróciła i podjęła wędrówkę w kierunku rezerwatu.
- Błędnie postrzegasz mój rezerwat. - powiedziała cicho, widocznie zmartwiona tym co przed chwilą usłyszała. Uniosła dłoń by założyć kosmyki włosów za ucho. Tak, jej rezerwat, jej drugi dom, jej własną duszę. - A może nieodpowiednio ubierasz myśli w słowa. - mówiła dalej. Drzwi do należących do nich włości znajdowały się coraz bliżej. Zacisnęła raz jeszcze usta. - Nie prowadzimy ZOO i nie oprowadzamy wycieczek. To jasne, że wiemy jak wykorzystać go, gdy jest to nam na rękę. Ale dlatego wizja ujrzenia tego co jest w środku brzmi tak pięknie, bowiem niewielu miało szansę to zobaczyć to na własne oczy. - zakończyła docierając do drzwi. Zerknęła w jego kierunku gdy zapewnił o gotowości do pomocy, ale nie skomentowała słów, które wydobyły się z jego ust. Odwróciła twarz i weszła do pomieszczeń. Zdawała się i głucha na kolejne słowa. Choć próbował zburzyć mur, który między nimi powstał ostatnio zamiast tego dokonać, jedynie wzmocnił jego obwarowania. Obserwowała ze spokojem jak naciska na klamkę a jego działanie nie przynosi żadnych rezultatów. Sama zaraz ruszyła, układając dłoń na zdobionej części drzwi, która otwierała je tylko dla odpowiednich osób. Rezerwat otaczały potężne czary, wiedziała to od zawsze. Nacisnęła, pokazując mu, że i jej próba nie przynosi żadnych efektów.
- Bynajmniej. - zaprzeczyła spokojnie odwracając się w lewo i ruszając do drzwi znajdujących się na tamtej ścianie. Tym razem klamka ustąpiła bez problemu. Znaleźli się w długim korytarzu, jego lewa ściana całkowicie była złożona z wielkich okiennic ustawionych jedna przy drugiej, dało się czuć wiatr, przesuwający się między pustymi ramami. Roślinność spokojnie wdzierała się do środka. - Po lewej widzisz Ogrody, pierwsza ich część zawiera terraria w których przetrzymujemy smoki chore, nieprzystosowane, lub zbyt młode, by mógłby koegyzstować z resztą. Dalej rozciągają się otwarte tereny. - relacjonowała spokojnie, jej kroki odbijały się na kamiennej posadzce. Otworzyła następne z drzwi i przeszła przez nie skręcając w prawo i kierując się na schody prowadzące w dół, pod ziemię. Zrobiło się ciemniej, jedynie świece rozświetlały korytarz, którym teraz go prowadziła. Musieli przejść kawałek, całkiem spory, nim przed nimi pojawiły się kolejne drzwi. I je otworzyła bez problemu. Znaleźli się w heksagonalnym pomieszczeniu o ścianach pachnących się do góry na niewiele powyżej dwóch metrów. Tutaj jednak docierało dzienne światło za sprawą okien, wstawionych w cały sufit. Nad ich głowami przeleciał jeden ze smoków. - Przynieś ją, jeśli możesz. - poleciła, tylko z grzeczności dodając kolejne słowa. Wskazując na jeden z opasłych tomów, który znajdował się na najwyższej półce długiego regału, który zajmował prawie całą ścianą a wszystkie półki zajmowały różnego rodzaju księgi. Nie zwracała do niego uwagi, sama podeszła do rozległego, długiego biurka, spod którego wyciągnęła drewniany masywny kufer.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Spodziewałem się czegoś innego. Czegoś, co pozwoli nam coś zbudować. Wspólnie. Po ostatnim spotkaniu myślałem, że mur wreszcie pęknie i pękł faktycznie, ale zaraz na jego miejscu pojawiły się jeszcze silniejsze, jeszcze trwalsze obwarowania. Nie tego oczekiwałem. Byłem więc zawiedziony. W końcu i ja okazałem Melisande kawałek duszy; wzgardzony, właściwie całkiem zlekceważony, teraz z kolei sprowadzony do roli wroga, choć usilnie starałem się powiedzieć czarownicy, że nim nie byłem. I nie jestem. Widocznie powinienem być? Czyżby właśnie tego oczekiwała? Spodziewałem się raczej, że powie mi to wprost, niż raczyć mnie kolejnymi zawoalowanymi uwagami, wręcz nasączone drugim dnem. Nie umiałem tego rozgryźć, choć bardzo się starałem.
Nie rozumiałem też po co w takim razie ta cała szopka z zaproszeniem, przecież moje zdanie nie jest w żaden sposób istotne. Na utarcie nosa? Tak, w to uwierzyłbym prędzej. Niepotrzebnie się zgadzałem, ale teraz było już zwyczajnie za późno. Stąpałem po rosierowiskich ziemiach zastanawiając się co ja właściwie sobie wyobrażałem i po co przyjąłem zaproszenie. Było mi ciężko. Na duszy, sercu i umyśle. Miałem widocznie inne wyobrażenie ogólnego wyglądu rezerwatu, którego Rosierowie byli głównym inwestorem. Spodziewałem się wielu klientów łasych na smocze ingrediencje, wielu badaczy chcących ujrzeć te zachwycające okazy smoków, klientów zamierzających kupić jaja, i tak dalej i tak dalej. Ale prawdopodobnie każdy ród skrywał w sobie wiele tajemnic, które aż tak mocno zakamuflowane wypaczały obraz u innych, niewtajemniczonych. Widocznie rezerwat był miejscem wyłącznie przeznaczony pracownikom. I smokom, oczywiście.
Dlatego zrezygnowałem z dalszej kłótni lub wyjaśniania swojego punktu widzenia, było z tego więcej problemu niż pożytku, a i nie był on w żaden sposób istotny. Skinąłem jedynie głową, na znak, że każde ze słów do mnie dotarło. W milczeniu szedłem kolejnymi korytarzami, aż napotkałem opór jednych z drzwi, przez które nie mogła przejść również Melisande. Dopiero wejście po lewej stronie odkryło nieco więcej tajemnic, ale wciąż za mało, by uznać je w jakikolwiek sposób za wiążące.
Oglądałem uważnie widok za oknami, czując lekki podmuch wiatru we włosach. Słuchałem uważnie wypowiedzi lady Rosier, wzrokiem poszukując wspomnianych smoków. Tereny były naprawdę ładne, gęsto porośnięte roślinnością, więc te magiczne stworzenia musiały mieć niemal domowe warunki w tym miejscu. I fachową opiekę medyczną, to dobrze. Niestety wkrótce przeszliśmy do podziemi, gdzie nie było już tak przyjemnie, ale twarz nawet nie drgnęła w grymasie. Posłusznie szedłem za czarownicą, krótkim spojrzeniem obdarzając lecącego nad nami smoka. Nie miałem czasu na jego podziwianie, musiałem sięgnąć po książkę, co też niezwłocznie uczyniłem. Ułożyłem ją na blacie biurka, oczekując ciągu dalszego i nie przeszkadzając skupionej lady w pracy.
Nie rozumiałem też po co w takim razie ta cała szopka z zaproszeniem, przecież moje zdanie nie jest w żaden sposób istotne. Na utarcie nosa? Tak, w to uwierzyłbym prędzej. Niepotrzebnie się zgadzałem, ale teraz było już zwyczajnie za późno. Stąpałem po rosierowiskich ziemiach zastanawiając się co ja właściwie sobie wyobrażałem i po co przyjąłem zaproszenie. Było mi ciężko. Na duszy, sercu i umyśle. Miałem widocznie inne wyobrażenie ogólnego wyglądu rezerwatu, którego Rosierowie byli głównym inwestorem. Spodziewałem się wielu klientów łasych na smocze ingrediencje, wielu badaczy chcących ujrzeć te zachwycające okazy smoków, klientów zamierzających kupić jaja, i tak dalej i tak dalej. Ale prawdopodobnie każdy ród skrywał w sobie wiele tajemnic, które aż tak mocno zakamuflowane wypaczały obraz u innych, niewtajemniczonych. Widocznie rezerwat był miejscem wyłącznie przeznaczony pracownikom. I smokom, oczywiście.
Dlatego zrezygnowałem z dalszej kłótni lub wyjaśniania swojego punktu widzenia, było z tego więcej problemu niż pożytku, a i nie był on w żaden sposób istotny. Skinąłem jedynie głową, na znak, że każde ze słów do mnie dotarło. W milczeniu szedłem kolejnymi korytarzami, aż napotkałem opór jednych z drzwi, przez które nie mogła przejść również Melisande. Dopiero wejście po lewej stronie odkryło nieco więcej tajemnic, ale wciąż za mało, by uznać je w jakikolwiek sposób za wiążące.
Oglądałem uważnie widok za oknami, czując lekki podmuch wiatru we włosach. Słuchałem uważnie wypowiedzi lady Rosier, wzrokiem poszukując wspomnianych smoków. Tereny były naprawdę ładne, gęsto porośnięte roślinnością, więc te magiczne stworzenia musiały mieć niemal domowe warunki w tym miejscu. I fachową opiekę medyczną, to dobrze. Niestety wkrótce przeszliśmy do podziemi, gdzie nie było już tak przyjemnie, ale twarz nawet nie drgnęła w grymasie. Posłusznie szedłem za czarownicą, krótkim spojrzeniem obdarzając lecącego nad nami smoka. Nie miałem czasu na jego podziwianie, musiałem sięgnąć po książkę, co też niezwłocznie uczyniłem. Ułożyłem ją na blacie biurka, oczekując ciągu dalszego i nie przeszkadzając skupionej lady w pracy.
na brzeg
wpływają rozpienione treny
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
Flavien Lestrange
Zawód : pomocnik dyrektora artystycznego rodowej opery
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
De la musique avant toute chose,
Te pour cela préfère l’Impair.
Te pour cela préfère l’Impair.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Laboratorium
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent :: Smocze Ogrody