Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent :: Smocze Ogrody
Laboratorium
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Laboratorium
Laboratorium w rezerwacie służy badaniom martwych lub uśpionych osobników, warzeniu mikstur lub opatrywaniu mniej poważnych ran smokologów. Mieści się nieopodal czytelni, pod ukośnym, przeszklonym dachem, przez który doskonale widać sylwetki przelatujących gadów. W pomniejszych kuferkach oraz skrzyneczkach przechowuje się tutaj ingrediencje magiczne oraz opatrunki uzdrowicielskie. Palenisko wraz z żeliwnym kociołkiem umożliwia uwarzenie mikstury na miejscu. Drewniana posadzka wydaje się skrzypieć w tym pomieszczeniu mocniej, niż wszędzie indziej, a panele miejscami zroszone są krwią martwych stworzeń. Ciała rozkłada się na prześcieradłach zwiniętych na co dzień w kącie pomieszczenia, za metalowymi drzwiami.
Na laboratorium nałożone jest zaklęcie Muffliato.
Może powinna zachowywać się inaczej, ale nie potrafiła. Zranił ją, choć próbował pomóc. A potem doprowadził do tego, że pękła i obnażyła się przed nim jeszcze bardziej. W uniesieniu pełnym emocji, których nigdy nie dopuszczała do siebie, od których się odcinała. A które pokazała właśnie jemu. Wszystkie, wybierając słowa, które również nie powinny paść. Ale zobowiązała się do czegoś i nie zamierzała odwoływać spotkania. Mogłaby, wypowiedzieć się nadmiarem zadań, czy czegokolwiek innego, ale nie należała do osób, które chodziły na skróty i które wybierały łatwiejsze drogi. Wolała stawiać czoła niedogodnością i lekką, nauczył jej tego właśnie balet. Godziny treningów, bolące miesięśnie i stopy. I zmuszanie się do tego, by zrobić to raz jeszcze i kolejny raz i jeszcze raz, tak długo, aż nie osiągnęła prefekcji, aż jej kroki nie wyglądały jak kroczenie po lekkiej chmurze, a jej ciało zdawało się dla postronnego obserwatora lekkie niczym piórko. I w końcu dopięrła tego, stała się najlepsza, najdoskonalsza w baletowej odsłonie, choć doskonale wiedziała, że nie zwiąże swojego życia z deskami sceny. To nie tędy wiodła jej ścieżka.
Mimo tego, że on nadal upierał się, że było inaczej. Mimo tego, że zdawało jej się, że wyjaśniła mu już wszystko dokładnie. Chciała widzieć w nim przyjaciela, kiedyś właśnie za niego go miała. Kiedyś, czy nie powinien jako przyjaciel wspierać jej w podjętych decyzjach, zamiast próbować przekonać ją do własnego zdania? Czy nie winien też zawierzyć, że jej rodzina doskonale wie, jak zadbać o nią. Wszak była Rosierem, nikim innym.
Milczał, widocznie nie chcąc prowadzić rozmowy, a może jej słowa ubodły go w jakiś sposób. Zmarszczyła lekko brwi idąc przodem i widząc, że nie jest w stanie dostrzec wyrazu jej twarzy. Cichy stukot obcasów roznosił się wokół gdy schodzili do laboratorium w którym spędzała większość czasu. W końcu znaleźli się w nim, księga którą ściągnął wylądowała na podłużnym stole, przy którym pracowała przez większość czasu. Otworzyła ją na stronie założonej zakładką z kawałka pergaminu. Urządzenie pełne manierek i szklanych naczyń które utknięto na stojaku, przyciągnęła bardziej na środek. Do jednej fiolki wlała wodę do której dodała oleju z chrabąszczy błękitnych, woda zabarwiła się - całkowicie odwrotnie - na różowo. Do drugiej wlała wodę i dodała kilka kropel płynnego srebra, trzecia została wypełniona lawendową wodą. Sięgnęła do jednej z szuflad i wyciągnęła kwadratowe, drewniane pudełko. Uchyliła wieczko i wyciągnęła fioletowawą łuskę. Uniosła na niego spojrzenie. - Jad akromantuli, piołun i włosie mantykory. Znajdziesz je w tamtej szafie. - wskazała dłonią na mebel w którym trzymali ingrediencje. - Dziś sprawdzimy jak łuski Wyspiarza rybojada oddziałują z ingrediencjami alchemicznymi nacechowanymi odpowiednio. - wprowadziła go w to, czego zamierzała się podjąć. Rozwinęła też notatnik w którym spisywała wszystkie wnioski, jakich zdobywała. - Jesteś zawiedziony? - zapytała go spokojnie, unosząc spojrzenie znad pergaminu, na którym zapisywała datę i temat dzisiejszych badań.
Mimo tego, że on nadal upierał się, że było inaczej. Mimo tego, że zdawało jej się, że wyjaśniła mu już wszystko dokładnie. Chciała widzieć w nim przyjaciela, kiedyś właśnie za niego go miała. Kiedyś, czy nie powinien jako przyjaciel wspierać jej w podjętych decyzjach, zamiast próbować przekonać ją do własnego zdania? Czy nie winien też zawierzyć, że jej rodzina doskonale wie, jak zadbać o nią. Wszak była Rosierem, nikim innym.
Milczał, widocznie nie chcąc prowadzić rozmowy, a może jej słowa ubodły go w jakiś sposób. Zmarszczyła lekko brwi idąc przodem i widząc, że nie jest w stanie dostrzec wyrazu jej twarzy. Cichy stukot obcasów roznosił się wokół gdy schodzili do laboratorium w którym spędzała większość czasu. W końcu znaleźli się w nim, księga którą ściągnął wylądowała na podłużnym stole, przy którym pracowała przez większość czasu. Otworzyła ją na stronie założonej zakładką z kawałka pergaminu. Urządzenie pełne manierek i szklanych naczyń które utknięto na stojaku, przyciągnęła bardziej na środek. Do jednej fiolki wlała wodę do której dodała oleju z chrabąszczy błękitnych, woda zabarwiła się - całkowicie odwrotnie - na różowo. Do drugiej wlała wodę i dodała kilka kropel płynnego srebra, trzecia została wypełniona lawendową wodą. Sięgnęła do jednej z szuflad i wyciągnęła kwadratowe, drewniane pudełko. Uchyliła wieczko i wyciągnęła fioletowawą łuskę. Uniosła na niego spojrzenie. - Jad akromantuli, piołun i włosie mantykory. Znajdziesz je w tamtej szafie. - wskazała dłonią na mebel w którym trzymali ingrediencje. - Dziś sprawdzimy jak łuski Wyspiarza rybojada oddziałują z ingrediencjami alchemicznymi nacechowanymi odpowiednio. - wprowadziła go w to, czego zamierzała się podjąć. Rozwinęła też notatnik w którym spisywała wszystkie wnioski, jakich zdobywała. - Jesteś zawiedziony? - zapytała go spokojnie, unosząc spojrzenie znad pergaminu, na którym zapisywała datę i temat dzisiejszych badań.
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
zignorujcie mnie
koniec października
Prawdziwe lato ledwie rozkwitło, a zwiędło tak szybko. Lipiec był zimny i chłodny, mglisty i ponury. Festiwal Lata przyniósł kilka chwil beztroski, sierpień prawdziwie letnie i ciepłe dni, kiedy kwiaty zaczęły prawdziwie kwitnąć, a owoce dojrzewać - wrzesień wciąż był skądinąd przyjemny. Gdyby nie czary sług Chateau Rose wilgotne i nazbyt upalne noce dałyby się Fantine we znaki; wolała jednak je po stokroć od tego, czym częstował ich październik. Prawdziwą wręcz jesienią. Deszczową, ponurą i chłodną.
Padał przez całą noc, ciepłe krople deszczu, skapywały z dachów i stukał w szybę, gdy Fantine leżała w ciepłej pościeli, pogrążona w niespokojnych snach. Padał przez całą noc i cały ranek: ciepły, szary, spływał miękko i miarowo jak sen. Gdy się przebudziła od razu wpadła w ponury nastrój. Czuła się niewyspana i obolała. Miała ochotę odmówić zejścia na śniadanie i wrócić do łóżka, odpłynąć jeszcze w sen, ale nie mogła. Od kilku miesięcy regularnie pojawiała się w rezerwacie, aby wypełniać obowiązki wobec rodzinnego dziedzictwa. Nie miała tak szerokiej wiedzy o smokach jak Tristan, czy Melisande, jej starsze rodzeństwo - choć te potężne istoty budziły w niej fascynację i darzyła je ogromnym sentymentem - robiła więc to, na czym znała się najlepiej. Nigdy nie uczyła profesjonalnego kursu alchemicznego, jednakże w Akademii Magii Beauxbatons wyróżniała się podczas lekcji alchemii i astronomii; ani ojciec, ani wuj w późniejszych latach nie oszczędzali na prywatnych nauczyciel, których goszczono chętnie w Chateau Rose, dworze wzniesionym nieopodal białych klifów Dover; udzielali młodej arystokratce prywatnych lekcji. Nie chciała uczyć się na brudnych salach wykładowych Szpitala świętego Munga, czy Ministerstwa Magii z gminem; wolała kameralną atmosferę własnych komnat i pracowni, gdzie uwaga nauczyciela była skupiona wyłącznie na niej. Takie lekcje uważała za optymalne i czerpała z nich pełnymi garściami. Wyznaczono jej więc zajęcie się laboratorium, uzupełnianie zapasów eliksirów rezerwatu albnionów czarnookich; nie zajmowała się tym sama, była wciąż młoda i uczyła się nieustannie, czuwał nad nią dużo bardziej doświadczony alchemik.
Tego dnia mieli zająć się warzeniem nie tylko eliksirów wzmacniających smoki, ale i maściami na poparzenia. Obiecała, że się pojawi, a dama nie łamała danego słowa. Wybitnie nie miała ochoty się dziś tam zjawiać, pragnęła wymówić się bólem głowy, lecz poczucie obowiązku wyjątkowo okazało się silniejsze. Ubrała jedną z prostszych, skromniejszych sukni i zeszła na śniadanie. Niewiele się odzywała, a rodzina doskonale zdawała się wyczuwać jej nastrój i nie dręczyła ją rozmową. Nim wybiła godzina dziesiąta lady Fantine, pod osłoną parasola trzymanego przez jednego z pracowników rezerwatu, podążała wybrukowaną ścieżką w kierunku laboratorium.
Od wilgoci w powietrzu puszyły jej się włosy, co wprawiło w jeszcze większe niezadowolenie; mężczyzna obok trajkotał jak najęty, opowiadając jej co działo się poprzedniego dnia, mówił o Wyspiarce - zazwyczaj wysłuchiwała ich z umiarkowanym zainteresowaniem, dzisiaj jednak więdły jej uszy. To był jeden z tych dni, kiedy powinna była zatrzasnąć się w czterech ścianach własnych komnat i ukryć przed całym światem, aby nie zadręczać innych zmęczonym spojrzeniem i nieprzyjazną minką - musiała jednak wypełnić swoje obowiązki wobec rodziny. Nie chciała zawieść ani siostry, ani brata, zwłaszcza teraz, kiedy Tristan nosił na palcu pierścień - symbol władzy nad rodziną, nad rezerwatem, nad ich dziedzictwem. Chciała być godna miana siostry nestora.
Z ulgą pozbyła się towarzystwa pracownika, kiedy przekroczyła próg laboratorium. Powietrze było już gęste od wilgoci, pary buchającej znad jednego z kociołków i różnych zapachów - mieszanki ziół, części zwierząt i roślinnych bulw.
- Lady Rosier - starzec mieszający w jednym kotle skłonił się przed nią z szacunek i uśmiechnął dobrotliwie.
Odwzajemniła ten uśmiech, choć w jej własnym nie było nic szczerego. Dziś czuła ogromną niechęć do wszystkiego, a myśl o kilku godzinach spędzonych na pracy przyprawiała ją o jeszcze większy ból głowy. Nie mogła jednak dać tego po sobie poznać; była damą, zawsze powinna była zachowywać się uprzejmie i stonowanie. Przywitała się ze swym opiekunek i zsunęła z ramion elegancki płaszcz, aby podejść do stołu, gdzie czekały już nań przygotowane składniki. Na początku zajęła się tym, co potrafiła już najlepiej - środek wzmacniający smoki.
Wypełniła kocioł wodą i roznieciła pod nim ogień, na początek dość wysoki, aby woda szybko w nim zawrzała. W między czasie zajęła się odmierzeniem odpowiedniej porcji wszystkich składników. Odpowiednie pudełka i słoje czekały już nań przygotowane. Kiedy woda zaczęła w kociołku bulgotać wrzuciła doń trzy garści owoców ognika, po czym zamieszała sześciokrotnie długą, metalową chochlą, zgodnie ze wskazówkami zegara. W ślad za nimi poszły sowie i pawie pióra, których urocze, lśniące włókna natychmiast zwiędły pod wpływem bardzo wysokiej temperatury - i zatonęły, niknąc w ciemnym wywarze. Odczekała kwadrans, dokładnie ważąc odpowiednią ilość zabiego skrzeku, a nim zsunęła go z miseczki do saganka, zamieszała siedem razy w stronę przeciwną. Pozwoliła wywarowi bulgotać nieśpiesznie przez nieco ponad godzinę. Później dodała kolejny składnik – wyjątkowo drogi i cenny, bardzo rzadki, lecz niesłychanie skuteczny. Róg nosorożca był w Anglii niezwykle trudno dostępny. Te potężne, rzadkie zwierzęta żyły tysiące kilometrów na południe; róg miał swoją cenę, lecz bogactwa Rosierów pozwalały zaopatrzenie laboratorium w odpowiednią ich ilość. Silne właściwości rogu były warte swej niebotycznej ceny, dlatego zarówno mistrz eliksirów, jak i pracująca w laboratorium Fantine upierali się, aby go sprowadzać. Nie musiała już co chwila sprawdzać przepisu - znała go już niemal na pamięć. Robiła to jednak z przezorności, tak na wszelki wypadek; nie chciała, aby z jej winy cokolwiek zaszkodziło ich smokom. Starszy alchemik zerkał na nią przelotnie, sprawdzając co robi; przywykła do tych spojrzeń, dziś jednak wyjątkowo działały jej na nerwy. Obróciła się tak, aby zasłonić to, co robiła - krajała jedynie korzeń asfodelusa na idealnie równe kawałki i odrywała płatki od kwiatów dyptamu, jednakże nie chciała, by patrzył jej na ręce. Nie dziś. Wiedziała co robi. Po upływie odpowiedniego czasu dodała resztę składników, zmniejszyła ogień i pozostawiła wywar na ogniu – i zajęła się kolejnym ze swych obowiązków. Nierzadko zajmowała się organizacją bankietów i przyjęć na rzecz rezerwatu. Zwłaszcza, gdy spodziewali się gości wpływowych i ważnych. Zajęła miejsce przy biurku i wyciągnęła rolkę pergaminu, którą poprzedniego dnia zapełniła zaledwie w połowie; kompletowała listę gości, ich osób towarzyszących oraz spisywała zadania do wykonania, które miała przedstawić służbom rezerwatu. Zastanawiała się w ciszy nad dekoracjami sali bankietowej i menu, jakie zostanie podane podczas kolacji. Niby drobiazgi, wszystko jednak było niesłychanie ważne – składało się na wywieranie odpowiedniego, pożądanego wrażenia. W pracowni na piętrze czekało na nią także niedokończone płótno; obraz, który obiecała jednemu ze znanych, cenionych smokologów, na którego obecności zależało wszystkim. Obiecała uwiecznić dlań smoka schwytanego przez Tristana podczas niechcianej przygody. Wąż morski był nowością w ich rezerwacie, przyglądała mu się – z odpowiedniej odległości rzecz jasna i pod nadzorem odpowiednich pracowników – z niesłychaną ciekawością i przyjemnością zarazem. Obiecała sobie dokończyć obraz popołudniu, gdy odmierzy odpowiednią ilość środku wzmacniającego smoki do fiolek, aby odpowiedni, wykwalifikowani smokolodzy mogli podać im właściwą dawkę. Odłożyła swoje notatki, zawierające szczegóły organizacyjne nadchodzącego bankietu, by znów znaleźć się w kociołku. Ogień wygasił starzec w odpowiedniej chwili, mogła więc zająć się przelewaniem wywaru do przygotowanych wcześniej, kryształowych fiolek. Zapach nie był zbyt przyjemny, lady Fantine zdążyła jednak doń przywyknąć. Po rozporcjonowaniu całej zawartości kociołka, poprosiła, aby został wyczyszczony.
Zbliżyła się do starca, pracującego w rezerwacie Albionów czarnookich od dziesiątek lat, aby wysłuchać jego nauki o maści na poparzenia. Zazwyczaj nie zajmowała się środkami leczniczymi, jednakże i one były w rezerwacie niezbędne. Pomimo odpowiedniego ubioru, rękawic ze smoczej skóry, poparzenia były nie do uniknięcia, a uzdrowiciel nie mógł być obecny przy smokologach non stop. Fantine, wysłuchawszy instrukcji starca, zaczęła więc sama przygotowywać kolejny specyfik. Z utęsknieniem spoglądała na zegar wiszący nad drzwiami, marząc, aby wybiła już godzina siedemnasta; o tej porze zwykła opuszczać rezerwat i wracać do domu. Czasami zostawała dłużej, zwłaszcza, gdy zajmowali się wywarami dla wyspiarki, jednakże dzisiaj miała szczerze dość pracy i obowiązków. Przygotowała maść na poparzenia i wyszła z laboratorium punktualnie o siedemnastej.
Prawdziwe lato ledwie rozkwitło, a zwiędło tak szybko. Lipiec był zimny i chłodny, mglisty i ponury. Festiwal Lata przyniósł kilka chwil beztroski, sierpień prawdziwie letnie i ciepłe dni, kiedy kwiaty zaczęły prawdziwie kwitnąć, a owoce dojrzewać - wrzesień wciąż był skądinąd przyjemny. Gdyby nie czary sług Chateau Rose wilgotne i nazbyt upalne noce dałyby się Fantine we znaki; wolała jednak je po stokroć od tego, czym częstował ich październik. Prawdziwą wręcz jesienią. Deszczową, ponurą i chłodną.
Padał przez całą noc, ciepłe krople deszczu, skapywały z dachów i stukał w szybę, gdy Fantine leżała w ciepłej pościeli, pogrążona w niespokojnych snach. Padał przez całą noc i cały ranek: ciepły, szary, spływał miękko i miarowo jak sen. Gdy się przebudziła od razu wpadła w ponury nastrój. Czuła się niewyspana i obolała. Miała ochotę odmówić zejścia na śniadanie i wrócić do łóżka, odpłynąć jeszcze w sen, ale nie mogła. Od kilku miesięcy regularnie pojawiała się w rezerwacie, aby wypełniać obowiązki wobec rodzinnego dziedzictwa. Nie miała tak szerokiej wiedzy o smokach jak Tristan, czy Melisande, jej starsze rodzeństwo - choć te potężne istoty budziły w niej fascynację i darzyła je ogromnym sentymentem - robiła więc to, na czym znała się najlepiej. Nigdy nie uczyła profesjonalnego kursu alchemicznego, jednakże w Akademii Magii Beauxbatons wyróżniała się podczas lekcji alchemii i astronomii; ani ojciec, ani wuj w późniejszych latach nie oszczędzali na prywatnych nauczyciel, których goszczono chętnie w Chateau Rose, dworze wzniesionym nieopodal białych klifów Dover; udzielali młodej arystokratce prywatnych lekcji. Nie chciała uczyć się na brudnych salach wykładowych Szpitala świętego Munga, czy Ministerstwa Magii z gminem; wolała kameralną atmosferę własnych komnat i pracowni, gdzie uwaga nauczyciela była skupiona wyłącznie na niej. Takie lekcje uważała za optymalne i czerpała z nich pełnymi garściami. Wyznaczono jej więc zajęcie się laboratorium, uzupełnianie zapasów eliksirów rezerwatu albnionów czarnookich; nie zajmowała się tym sama, była wciąż młoda i uczyła się nieustannie, czuwał nad nią dużo bardziej doświadczony alchemik.
Tego dnia mieli zająć się warzeniem nie tylko eliksirów wzmacniających smoki, ale i maściami na poparzenia. Obiecała, że się pojawi, a dama nie łamała danego słowa. Wybitnie nie miała ochoty się dziś tam zjawiać, pragnęła wymówić się bólem głowy, lecz poczucie obowiązku wyjątkowo okazało się silniejsze. Ubrała jedną z prostszych, skromniejszych sukni i zeszła na śniadanie. Niewiele się odzywała, a rodzina doskonale zdawała się wyczuwać jej nastrój i nie dręczyła ją rozmową. Nim wybiła godzina dziesiąta lady Fantine, pod osłoną parasola trzymanego przez jednego z pracowników rezerwatu, podążała wybrukowaną ścieżką w kierunku laboratorium.
Od wilgoci w powietrzu puszyły jej się włosy, co wprawiło w jeszcze większe niezadowolenie; mężczyzna obok trajkotał jak najęty, opowiadając jej co działo się poprzedniego dnia, mówił o Wyspiarce - zazwyczaj wysłuchiwała ich z umiarkowanym zainteresowaniem, dzisiaj jednak więdły jej uszy. To był jeden z tych dni, kiedy powinna była zatrzasnąć się w czterech ścianach własnych komnat i ukryć przed całym światem, aby nie zadręczać innych zmęczonym spojrzeniem i nieprzyjazną minką - musiała jednak wypełnić swoje obowiązki wobec rodziny. Nie chciała zawieść ani siostry, ani brata, zwłaszcza teraz, kiedy Tristan nosił na palcu pierścień - symbol władzy nad rodziną, nad rezerwatem, nad ich dziedzictwem. Chciała być godna miana siostry nestora.
Z ulgą pozbyła się towarzystwa pracownika, kiedy przekroczyła próg laboratorium. Powietrze było już gęste od wilgoci, pary buchającej znad jednego z kociołków i różnych zapachów - mieszanki ziół, części zwierząt i roślinnych bulw.
- Lady Rosier - starzec mieszający w jednym kotle skłonił się przed nią z szacunek i uśmiechnął dobrotliwie.
Odwzajemniła ten uśmiech, choć w jej własnym nie było nic szczerego. Dziś czuła ogromną niechęć do wszystkiego, a myśl o kilku godzinach spędzonych na pracy przyprawiała ją o jeszcze większy ból głowy. Nie mogła jednak dać tego po sobie poznać; była damą, zawsze powinna była zachowywać się uprzejmie i stonowanie. Przywitała się ze swym opiekunek i zsunęła z ramion elegancki płaszcz, aby podejść do stołu, gdzie czekały już nań przygotowane składniki. Na początku zajęła się tym, co potrafiła już najlepiej - środek wzmacniający smoki.
Wypełniła kocioł wodą i roznieciła pod nim ogień, na początek dość wysoki, aby woda szybko w nim zawrzała. W między czasie zajęła się odmierzeniem odpowiedniej porcji wszystkich składników. Odpowiednie pudełka i słoje czekały już nań przygotowane. Kiedy woda zaczęła w kociołku bulgotać wrzuciła doń trzy garści owoców ognika, po czym zamieszała sześciokrotnie długą, metalową chochlą, zgodnie ze wskazówkami zegara. W ślad za nimi poszły sowie i pawie pióra, których urocze, lśniące włókna natychmiast zwiędły pod wpływem bardzo wysokiej temperatury - i zatonęły, niknąc w ciemnym wywarze. Odczekała kwadrans, dokładnie ważąc odpowiednią ilość zabiego skrzeku, a nim zsunęła go z miseczki do saganka, zamieszała siedem razy w stronę przeciwną. Pozwoliła wywarowi bulgotać nieśpiesznie przez nieco ponad godzinę. Później dodała kolejny składnik – wyjątkowo drogi i cenny, bardzo rzadki, lecz niesłychanie skuteczny. Róg nosorożca był w Anglii niezwykle trudno dostępny. Te potężne, rzadkie zwierzęta żyły tysiące kilometrów na południe; róg miał swoją cenę, lecz bogactwa Rosierów pozwalały zaopatrzenie laboratorium w odpowiednią ich ilość. Silne właściwości rogu były warte swej niebotycznej ceny, dlatego zarówno mistrz eliksirów, jak i pracująca w laboratorium Fantine upierali się, aby go sprowadzać. Nie musiała już co chwila sprawdzać przepisu - znała go już niemal na pamięć. Robiła to jednak z przezorności, tak na wszelki wypadek; nie chciała, aby z jej winy cokolwiek zaszkodziło ich smokom. Starszy alchemik zerkał na nią przelotnie, sprawdzając co robi; przywykła do tych spojrzeń, dziś jednak wyjątkowo działały jej na nerwy. Obróciła się tak, aby zasłonić to, co robiła - krajała jedynie korzeń asfodelusa na idealnie równe kawałki i odrywała płatki od kwiatów dyptamu, jednakże nie chciała, by patrzył jej na ręce. Nie dziś. Wiedziała co robi. Po upływie odpowiedniego czasu dodała resztę składników, zmniejszyła ogień i pozostawiła wywar na ogniu – i zajęła się kolejnym ze swych obowiązków. Nierzadko zajmowała się organizacją bankietów i przyjęć na rzecz rezerwatu. Zwłaszcza, gdy spodziewali się gości wpływowych i ważnych. Zajęła miejsce przy biurku i wyciągnęła rolkę pergaminu, którą poprzedniego dnia zapełniła zaledwie w połowie; kompletowała listę gości, ich osób towarzyszących oraz spisywała zadania do wykonania, które miała przedstawić służbom rezerwatu. Zastanawiała się w ciszy nad dekoracjami sali bankietowej i menu, jakie zostanie podane podczas kolacji. Niby drobiazgi, wszystko jednak było niesłychanie ważne – składało się na wywieranie odpowiedniego, pożądanego wrażenia. W pracowni na piętrze czekało na nią także niedokończone płótno; obraz, który obiecała jednemu ze znanych, cenionych smokologów, na którego obecności zależało wszystkim. Obiecała uwiecznić dlań smoka schwytanego przez Tristana podczas niechcianej przygody. Wąż morski był nowością w ich rezerwacie, przyglądała mu się – z odpowiedniej odległości rzecz jasna i pod nadzorem odpowiednich pracowników – z niesłychaną ciekawością i przyjemnością zarazem. Obiecała sobie dokończyć obraz popołudniu, gdy odmierzy odpowiednią ilość środku wzmacniającego smoki do fiolek, aby odpowiedni, wykwalifikowani smokolodzy mogli podać im właściwą dawkę. Odłożyła swoje notatki, zawierające szczegóły organizacyjne nadchodzącego bankietu, by znów znaleźć się w kociołku. Ogień wygasił starzec w odpowiedniej chwili, mogła więc zająć się przelewaniem wywaru do przygotowanych wcześniej, kryształowych fiolek. Zapach nie był zbyt przyjemny, lady Fantine zdążyła jednak doń przywyknąć. Po rozporcjonowaniu całej zawartości kociołka, poprosiła, aby został wyczyszczony.
Zbliżyła się do starca, pracującego w rezerwacie Albionów czarnookich od dziesiątek lat, aby wysłuchać jego nauki o maści na poparzenia. Zazwyczaj nie zajmowała się środkami leczniczymi, jednakże i one były w rezerwacie niezbędne. Pomimo odpowiedniego ubioru, rękawic ze smoczej skóry, poparzenia były nie do uniknięcia, a uzdrowiciel nie mógł być obecny przy smokologach non stop. Fantine, wysłuchawszy instrukcji starca, zaczęła więc sama przygotowywać kolejny specyfik. Z utęsknieniem spoglądała na zegar wiszący nad drzwiami, marząc, aby wybiła już godzina siedemnasta; o tej porze zwykła opuszczać rezerwat i wracać do domu. Czasami zostawała dłużej, zwłaszcza, gdy zajmowali się wywarami dla wyspiarki, jednakże dzisiaj miała szczerze dość pracy i obowiązków. Przygotowała maść na poparzenia i wyszła z laboratorium punktualnie o siedemnastej.
Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
8 grudnia
Dni stawały się bielsze, choć złośliwe, niekontrolowane podmuchy wiatru coraz częściej zdzierały z ziemi śnieżne powłoczki. Isabelli wydawało się, że ponad dachami Beaulieu nie ma już słońca i pozostały jego porozmazywane resztki. Zastanawiała się, czy cały kraj otulił się światłem burzy i nocy, czy tylko krajobraz Boreham przypominał tak mroczną krainę. Tęskniła do ulubionych roślinnych labiryntów i za zapachem wiosennych kwiatów. Tym bardziej radowała się jednak na myśl o wizycie w Rezerwacie w Kent i poznaniu lady Melisande. Choćby chwilowa zmiana otoczenia i niewątpliwa bliskość natury wydawały się być kluczem do zażegnania tej udręki.
Stojąc przed wejściem do tego niezwykłego domu smoków, nie snuła z bijącym sercem głębokich rozważań na temat tego, czy list do lady Rosier był właściwą decyzją i czy faktycznie powinna tutaj być. Nie próbowała też wyjaśniać, skąd dziwny entuzjazm rodziny i absolutny brak sprzeciwu ze strony rodziców. Rozmyślała jedynie o tym, że wszystko to, co napisała młodej szlachciance, było prawdą. Ze wszystkich sił pragnęła podejrzeć, choćby przez chwilkę i choćby w zaledwie podsłyszanej opowiastce świat tak niezwykłych istot. Darzyła przyrodę szacunkiem, doceniała jej wielką moc i zagadkowość. Poddając się całkowicie badaniu roślin, gdzieś w zielarskim obłędzie oddaliła od siebie zwierzęta. Isabella była kobietą pełną wielu pasji, godziła ognistą naturę Selwyna z naturą uzdrowiciela. Próbowała nie zasiedzieć się w wygodnych fotelach pałacowych przy pachnącej herbatce. Chciała być kimś więcej. Jeśli ojciec nie pozwalał jej pracować, to nie mógł absolutnie odmówić jej mądrych ksiąg i swojej własnej cieplarni, w której mogła opiekować wyjątkowymi okazami roślin oraz testować lecznicze mikstury.
Gdy wyobrażała sobie rezerwat Rosierów, widziała także bujne zielenie i czuła ich gęstą, wilgotną woń. Nigdy nie miała okazji znaleźć się w takim miejscu. W obliczu zawiłości politycznych z ostatnich tygodni, każdy z Selwynów zachowywał się inaczej. Isabella nie stawała z boku i nie przyjmowała wszystkiego z pokornym uśmiechem. Lgnęła do człowieka tak samo jak zawsze, czasami nie bacząc na nastroje panujące między rodzinami. Wiedziała, że jej decyzje i działania mogą mieć olbrzymie znaczenie dla rodziny. Zrozumiała jednak, że walczy również i o siebie. Pisała więc listy i odważnie wyrażała swoje marzenia. Odwiedziła w ostatnim czasie wiele osób, zawarła kilka zaskakujących znajomości z rodami dotąd chłodno spoglądających na ród salamandry. Wierzyła mocno w przyjaźnie rodzące się między spojrzeniami – szczególnie tymi kierującymi się w podobnym kierunku.
Gdy pracownik prowadził ją do lady Rosier, rozglądała się dyskretnie wokół, oswajając się z nowym i tak zadziwiającym miejscem. Nie wiedziała, czy powinna spodziewać się buchających ognisk, czy może donośnego popiskiwania. Jak wyglądało życie smoków w rezerwacie? Jak w ogóle wyglądały smoki? Znała te stworzenia jedynie z lekcji w Hogwarcie oraz przez wzgląd na wykorzystanie pozyskiwanych z nich składników do tworzenia eliksirów. Cała reszta to tylko kolorowe, sensualne wizje kryjące się w zakamarkach jej wyobraźni. Niemniej akurat te fantazje mogły zaskakiwać.
- Lady Rosier – powiedziała z entuzjazmem już w progu laboratorium i zrobiła krok w jej stronę. Nie spodziewała się, że kobieta tam stojąca mogłaby być kimś innym. Wiele słów zapragnęło przecisnąć się przez jej usta, ale wciąż pamiętała, że ich rodziny nie przyjaźnią się i raczej powinna spodziewać się chłodnego powitania. Mimo to nie zagubiła uśmiechu i nie czuła lęku. Przecież spoglądały na siebie pierwszy razy. Wiele mogło się wydarzyć. Czy Melisande miała w sobie odwagę konwersacji, którą posiadali niedawno przez nią poznani Mathieu i Tristan? A może była zupełnie inna? – Dziękuję, że zgodziłaś się mnie przyjąć – uzupełniła swoje słowa po chwili, pozostając całkowicie szczerą. Zresztą jej rozpromieniona twarz zdradzała, że to spotkanie faktycznie miłe było dla Isabelli. Nie chciała ukrywać przed nią tych emocji. Je właśnie uznawała za największą prawdę o człowieku. Większą niż jakiekolwiek słowa.
Zima zaczynała panoszyć się, ale ich włości były dobrze zabezpieczone na wypadek zimna, a fauna podtrzymywana cieplejszą dla smoków. Wymagało to wielkich pokładów ludzi i galeonów, ale nigdy nie oszczędzali na swoich smokach. Chcieli, by te miały jak najlepiej. Ostatnie testy, które przeprowadzała posuwały pod jej głowę kolejne myśli. Tak, łuski smoków zdecydowanie wyróżniały się wysoką odpornością magiczną i w głowie zaczynał świtać pomysł, który jednak potrzebował jeszcze przemyślenia. A dzisiejszy dzień na to nie pozwalał. Jeden z ich smoków był rozdrażniony i po wnikliwej obserwacji udało jej się dojść przyczyny. Zespół smokologów został wysłany w jego kierunku, ale każdy wiedział, że drażliwy smok był najniebezpieczniejszym. Cierń w boku udało sie usunąć, ale nie bez szkód.
Niewiele młodszy od niej mężczyzna siedział na jednym z krzeseł ustawionych w laboratorium. Na biurku, obok przyrządów badawczych leżał niewielki słoiczek. Usłyszała kroki na schodkach prowadzących w dół do laboratorium, jednak nie zaprzestała swoich działań. Ujmując delikatnie jego lewą rękę, nakładała maść na brzydkie poparzenie sięgające trochę za nadgarstek. Jasna koszula, którą miał narzuconą na ramiona była podpalona prawie do łokcia, płaszcz wisiał przewieszony przez krzesło.
Gdy dźwięczny, kobiecy głos rozszedł się po sali uniosła spojrzenie na jego właścicielkę stojącą w wejściu. Błękitno - stalowe tęczówki przesunęły się bez skrępowania po jej sylwetce, by powrócić do dłoni którą nadal trzymała w ręcę.
- Lady Selwyn, nie masz jeszcze za co dziękować. - powiedziała spokojnie nakładając ostatnią warstwę maści na poparzenia. - W przeciwieństwie do Keny’ego. - mruknęła widocznie niezadowolona, cofając się o krok i spoglądając na niego nadal z góry. Ten, choć - co widać było już na pierwszy rzut oka - górował nad nią zarówno siłą jak i wzrostem zdawał się speszony, albo zawstydzony. - Ostatni raz podszedłeś do smoka, bez rękawic ochronnych. - zwróciła się bezpośrednio do niego. W jej głosie nie znaczyło się zawhanie. W twarzy nie odbijała się złość. Spokój, to on najmocniej wybijał się, a w jakiś sposób zdawał się całkowitym przeciwieństwem ognia.
- Panienko Melisande, ale one są niewygodne. - spróbował wytłumaczyć się unosząc zdrową dłoń by podrapać się po karku. Powoli podnosił się też z krzesła wiedząc, że leczenie zostało zakończone. Większościami medycznych spraw zajmował się ich uzdrowiciel, chyba że nie było go na miejscu. Ona była w stanie działać jedynie na powierzchowne rany.
- Ostatni raz, Kenneth. O następnym dowie się mój brat. Możesz odejść. - poleciła mu obserwując jak ten zgina się lekko, przepraszając. Pokłonił się nieumiejętnie również przed Isabellą i pośpiesznie opuścił salę. Melisande odprowadziła ją spojrzeniem, które zawiesiła na kobiecie. - Możesz ściągnąć płaszcz, nie będzie ci potrzebny. - poradziła, biorąc do ręki kawałek materiału w który wytarła dłoń, odłożyła go, sięgając po słoiczek i zakręcając go dokładnie. Przeszła przez salę i włożyła go do drewnianej skrzyneczki, której wieko zamknęła. Za ukośnym, przeszklonym dachem, po niebie przesunęła się sylwetka jednego z ich podopiecznych. - Kiedy nasz uzdrowiciel jest poza terenem rezerwatu, przejmuję jego obowiązki. Choć sama w stanie jestem działać jedynie doraźnie. - uniosła dłoń i machnęła nią lekko, a na jej ustach po raz pierwszy pojawił się uśmiech. - Ale nie o tym chciałaś z pewnością rozmawiać, moja droga. Zakładam, ze masz pytania równie śmiałe, co prośba, którą zawarłaś w swym liście. - spojrzenie zawisło na kobiecie. Od lat ich rody nie współgrały ze sobą. Jednak postawienia na Szczycie, mogło zmienić wiele. Zależnie od tego, jakie kroki jako następne podejmą Selwynowie. Za nich, wypowiadała się od teraz ich nestorka, ale jednostki też miały znaczenie. Ci, którzy o tym zapominali, mogli potem tego żałować.
Niewiele młodszy od niej mężczyzna siedział na jednym z krzeseł ustawionych w laboratorium. Na biurku, obok przyrządów badawczych leżał niewielki słoiczek. Usłyszała kroki na schodkach prowadzących w dół do laboratorium, jednak nie zaprzestała swoich działań. Ujmując delikatnie jego lewą rękę, nakładała maść na brzydkie poparzenie sięgające trochę za nadgarstek. Jasna koszula, którą miał narzuconą na ramiona była podpalona prawie do łokcia, płaszcz wisiał przewieszony przez krzesło.
Gdy dźwięczny, kobiecy głos rozszedł się po sali uniosła spojrzenie na jego właścicielkę stojącą w wejściu. Błękitno - stalowe tęczówki przesunęły się bez skrępowania po jej sylwetce, by powrócić do dłoni którą nadal trzymała w ręcę.
- Lady Selwyn, nie masz jeszcze za co dziękować. - powiedziała spokojnie nakładając ostatnią warstwę maści na poparzenia. - W przeciwieństwie do Keny’ego. - mruknęła widocznie niezadowolona, cofając się o krok i spoglądając na niego nadal z góry. Ten, choć - co widać było już na pierwszy rzut oka - górował nad nią zarówno siłą jak i wzrostem zdawał się speszony, albo zawstydzony. - Ostatni raz podszedłeś do smoka, bez rękawic ochronnych. - zwróciła się bezpośrednio do niego. W jej głosie nie znaczyło się zawhanie. W twarzy nie odbijała się złość. Spokój, to on najmocniej wybijał się, a w jakiś sposób zdawał się całkowitym przeciwieństwem ognia.
- Panienko Melisande, ale one są niewygodne. - spróbował wytłumaczyć się unosząc zdrową dłoń by podrapać się po karku. Powoli podnosił się też z krzesła wiedząc, że leczenie zostało zakończone. Większościami medycznych spraw zajmował się ich uzdrowiciel, chyba że nie było go na miejscu. Ona była w stanie działać jedynie na powierzchowne rany.
- Ostatni raz, Kenneth. O następnym dowie się mój brat. Możesz odejść. - poleciła mu obserwując jak ten zgina się lekko, przepraszając. Pokłonił się nieumiejętnie również przed Isabellą i pośpiesznie opuścił salę. Melisande odprowadziła ją spojrzeniem, które zawiesiła na kobiecie. - Możesz ściągnąć płaszcz, nie będzie ci potrzebny. - poradziła, biorąc do ręki kawałek materiału w który wytarła dłoń, odłożyła go, sięgając po słoiczek i zakręcając go dokładnie. Przeszła przez salę i włożyła go do drewnianej skrzyneczki, której wieko zamknęła. Za ukośnym, przeszklonym dachem, po niebie przesunęła się sylwetka jednego z ich podopiecznych. - Kiedy nasz uzdrowiciel jest poza terenem rezerwatu, przejmuję jego obowiązki. Choć sama w stanie jestem działać jedynie doraźnie. - uniosła dłoń i machnęła nią lekko, a na jej ustach po raz pierwszy pojawił się uśmiech. - Ale nie o tym chciałaś z pewnością rozmawiać, moja droga. Zakładam, ze masz pytania równie śmiałe, co prośba, którą zawarłaś w swym liście. - spojrzenie zawisło na kobiecie. Od lat ich rody nie współgrały ze sobą. Jednak postawienia na Szczycie, mogło zmienić wiele. Zależnie od tego, jakie kroki jako następne podejmą Selwynowie. Za nich, wypowiadała się od teraz ich nestorka, ale jednostki też miały znaczenie. Ci, którzy o tym zapominali, mogli potem tego żałować.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Żar podekscytowania przeciskał się przez zakamarki duszy Isabelli. Niestety należała do tych dam, które z trudem powstrzymywały kłębiące się pod pięknymi falami loków emocje. Mimo to starała się nie pofrunąć zbyt wysoko i nie przytłumić swą radością Melisande. Melisande, której już pierwsze słowa wskazywały na spokój i pewien dystans, którego powinna i nabrać Isabella. Dopiero teraz zwróciła uwagę, że nie były same. Nieopodal siedział jakiś mężczyzna, którego lady opatrywała. Natychmiast rozpoznała zapach pasty na oparzenia. Zerknęła też dyskretnie na ranę, bo jako niespełniona uzdrowicielka miała słabość do wszelkich urazów. Widok ten wywołał mnóstwo pytań i dodatkowych, niespodziewanych odczuć. Nie wiedziała, że lady Rosier również zajmuje się leczeniem. Ten brak wiedzy nie powinien jednak budzić zdziwienia, ponieważ tak naprawdę były sobie obce. Ich oczy być może odnajdywały się gdzieś przelotnie na wielkich wydarzeniach, ale chyba nigdy dotąd nie rozmawiały. Selwyn liczyła, że odnajdą porozumienie. Obydwie były kobietami pasji.
Niemniej niegrzecznie byłoby wcinać się w dyskusje między medykiem i pacjentem, bo tak o tej dwójce pomyślała właśnie Isabella. Dlatego też skinęła lekko głową i zaczekała, aż Melisande dokończy. W tym czasie nie tylko rozglądała się po wnętrzu tego miejsca, ale przede wszystkim obserwowała delikatne dłonie szlachcianki, które tak umiejętnie zajmowały się poranioną skórą. Matka zwykła powtarzać jej, że arystokratce nie wolno brudzić się obcą krwią. Tymczasem miała przed sobą jedną z nich i nie odnajdowała w skupionym spojrzeniu lady wyrazu gorzkiej odrazy. Wydawało się, że kobieta nie robi tego pierwszy raz. Od środka przegryzła lekko własny policzek, powstrzymując ten cichy głos, który wyrażał niepoprawne pragnienie: po prostu tak bardzo chciała się znaleźć na jej miejscu. Na miejscu Rosier również byłaby zła, bo ten człowiek zapewne pracował pod okiem jej rodziny i nierozważnie naraził własne zdrowie. Mimo to znalazł u nie pomóc. Sztuka uzdrowicielska koiła poranione ciało i gasiła ból. Jaka szkoda, że niektórym nawet te poparzone ramiona nie przemawiały do rozumu.
Mówiła surowo, ale bez zdradzania żywszych emocji. Nie godziła się na kiepskie próby wyjaśnienia ze strony Keny’ego. Brat Melisande… Mimowolnie przywołała obraz Tristana, który niedawno odwiedził jej dom. Zdecydowanie był postacią, która mogła budzić grozę w takim niepozornym Keny’m. Popadła w głębokie zamyślenie i dopiero głos lady znów sprowadził ją na ziemię. Rozsznurowała płaszcz, który wkrótce zsunął się z jej ramion odsłaniając sukienkę. Przewiesiła go przez krzesło. Żałowała, że nie znalazła bardziej odpowiedniego stroju dla tego miejsca. Niemniej przecież nie planowała się brudzić. A jednak otoczenie mogłoby temu sprzyjać.
- Interesujesz się sztuką uzdrawiania, lady Melisande? – zapytała zaciekawiona. Na moment spojrzała gdzieś w bok, jakby wierzyła, że ten poszkodowany mężczyzna wciąż gdzieś się tutaj kręci. – Nigdy nie widziałam damy, która opatrywałaby czyjeś rany – dodała, mając nadzieję, że Melisande powie jej o tym coś więcej. Mówiła głosem ciepłym, nie było w jej słowach śladu po ewentualnej ironii lub niechęci. Wręcz przeciwnie, gdzieś błysnął zachwyt nad jej działaniami. – Troszczycie się o zdrowie swoich pracowników – zauważyła z zadowoleniem. Wiele szlachetnych głów w ogólnie nie przejmowałoby się takimi, zdawałoby się, błahostkami. Nie, to nie były błahostki. Isabella rozumiała, że jeśli Melisande wyleczy Keny’ego, to ten będzie mógł ponownie przykładać się do swoich obowiązków. Wiedział, że w razie czego znajdzie tu pomoc. Czy właśnie tak to wyglądało?
- Nigdy dotąd nie byłam w tak miejscu… - wyjawiła, rozglądając się. Lady Rosier słusznie zauważyła, że Bella przybyła do niej z wieloma śmiałymi pytaniami. Niektóre jednak należały do tych całkowicie zwyczajnych. – Czy to twoje jedyne zadanie tutaj? – dopytała. Melisande zrezygnowała z dostojnych imiennych formuł, więc Bella podążyła w jej ślad. – Opowiedz mi, proszę, waszym rezerwacie.
Wciąż przebywała na przestrzeni wyjątkowo tajemniczej i, jak wierzyła, pełnej niespodzianek. Podejrzewała, że dokładniejsze pytania nasuną jej się, gdy lady zechce przybliżyć jej istotę tego miejsca.
Niemniej niegrzecznie byłoby wcinać się w dyskusje między medykiem i pacjentem, bo tak o tej dwójce pomyślała właśnie Isabella. Dlatego też skinęła lekko głową i zaczekała, aż Melisande dokończy. W tym czasie nie tylko rozglądała się po wnętrzu tego miejsca, ale przede wszystkim obserwowała delikatne dłonie szlachcianki, które tak umiejętnie zajmowały się poranioną skórą. Matka zwykła powtarzać jej, że arystokratce nie wolno brudzić się obcą krwią. Tymczasem miała przed sobą jedną z nich i nie odnajdowała w skupionym spojrzeniu lady wyrazu gorzkiej odrazy. Wydawało się, że kobieta nie robi tego pierwszy raz. Od środka przegryzła lekko własny policzek, powstrzymując ten cichy głos, który wyrażał niepoprawne pragnienie: po prostu tak bardzo chciała się znaleźć na jej miejscu. Na miejscu Rosier również byłaby zła, bo ten człowiek zapewne pracował pod okiem jej rodziny i nierozważnie naraził własne zdrowie. Mimo to znalazł u nie pomóc. Sztuka uzdrowicielska koiła poranione ciało i gasiła ból. Jaka szkoda, że niektórym nawet te poparzone ramiona nie przemawiały do rozumu.
Mówiła surowo, ale bez zdradzania żywszych emocji. Nie godziła się na kiepskie próby wyjaśnienia ze strony Keny’ego. Brat Melisande… Mimowolnie przywołała obraz Tristana, który niedawno odwiedził jej dom. Zdecydowanie był postacią, która mogła budzić grozę w takim niepozornym Keny’m. Popadła w głębokie zamyślenie i dopiero głos lady znów sprowadził ją na ziemię. Rozsznurowała płaszcz, który wkrótce zsunął się z jej ramion odsłaniając sukienkę. Przewiesiła go przez krzesło. Żałowała, że nie znalazła bardziej odpowiedniego stroju dla tego miejsca. Niemniej przecież nie planowała się brudzić. A jednak otoczenie mogłoby temu sprzyjać.
- Interesujesz się sztuką uzdrawiania, lady Melisande? – zapytała zaciekawiona. Na moment spojrzała gdzieś w bok, jakby wierzyła, że ten poszkodowany mężczyzna wciąż gdzieś się tutaj kręci. – Nigdy nie widziałam damy, która opatrywałaby czyjeś rany – dodała, mając nadzieję, że Melisande powie jej o tym coś więcej. Mówiła głosem ciepłym, nie było w jej słowach śladu po ewentualnej ironii lub niechęci. Wręcz przeciwnie, gdzieś błysnął zachwyt nad jej działaniami. – Troszczycie się o zdrowie swoich pracowników – zauważyła z zadowoleniem. Wiele szlachetnych głów w ogólnie nie przejmowałoby się takimi, zdawałoby się, błahostkami. Nie, to nie były błahostki. Isabella rozumiała, że jeśli Melisande wyleczy Keny’ego, to ten będzie mógł ponownie przykładać się do swoich obowiązków. Wiedział, że w razie czego znajdzie tu pomoc. Czy właśnie tak to wyglądało?
- Nigdy dotąd nie byłam w tak miejscu… - wyjawiła, rozglądając się. Lady Rosier słusznie zauważyła, że Bella przybyła do niej z wieloma śmiałymi pytaniami. Niektóre jednak należały do tych całkowicie zwyczajnych. – Czy to twoje jedyne zadanie tutaj? – dopytała. Melisande zrezygnowała z dostojnych imiennych formuł, więc Bella podążyła w jej ślad. – Opowiedz mi, proszę, waszym rezerwacie.
Wciąż przebywała na przestrzeni wyjątkowo tajemniczej i, jak wierzyła, pełnej niespodzianek. Podejrzewała, że dokładniejsze pytania nasuną jej się, gdy lady zechce przybliżyć jej istotę tego miejsca.
Czas w rezerwacie mijał inaczej. Nie opiewał w sztywną etykietę, jeszcze sztywniejsze gorsety i arystokrację z których połowa zdawała się równie sztywna co wszystko wokół, a druga zdecydowanie zapędzała się zbyt daleko. Nużył ją szlacheckie spędy. Nie postrzegała ich jako rozrywki, bardziej przykry obowiązek. Lubiła tańczyć, ale wolała oddawać się temu w samotności. Nie znosiła, gdy udawania głupszej niż była, a jednak nie raz otoczenie zmuszało ją do tego, by nie uraziła jednego z lordów, które przyciągnęła jedynie prawie nieskazitelną urodą którą zbezcześciły plebejskie piegi. Nie lubiła też, gdy jej służki nakładały na jej twarz zbyt wielki ilości pudru próbując ukryć coś, co zdawało się być jej znakiem rozpoznawczym. Czasami czekała, aż ktoś nie poprawi ją miłym, usłużnym tonem, by przestała myśleć. Czasem zdarzało jej się zakpić z jednego z lordów, ale nie musiała się martwić, że ten przejrzy jej czyn. Charyzma, wdzięk i umiejętnie władanie słowem, czy gestem sprawnie odwracało uwagę. Czasem dostrzegała karcące spojrzenie matki, która znała jej pomysły na rozrywkę na sabatach i z cichym westchnieniem, któremu nie pozwalała się wydostać się z piersi powracała słuchania o nowych wzorach koronek i tematów przystających lady.
W rezerwacie jednak było inaczej. Na próżno było szukać tutaj wystawnych sukni, nowych fasonów koronek, górnolotnych słów, czy innych salonowych rewelacji. Rezerwatem rządził się inne prawa, co innego było w nim ważne i na co innego zwracano uwagę.
Isabella poczekała spokojnie, aż nie odprawi Kennetha, zaraz po tym, jak zajęła się powierzchownymi ranami. Gdy odprowadzała spojrzeniem była pewna, że krzywiąc w poczuciu krzywdy usta będzie wkładał na dłonie rękawice. Jej obietnica, była wiążąca - a ona własnych słów dotrzymywała. Obeszła długie biurko, a jej czerwono krwista, zwiewna spódnica pozbawiona zdobień podążyła za nią. Już zwyczajowo czarny golf zakrywał jej szyję i sięgał do nadgarstków. Czerwony klejnot zwisał na szyi. Nie miała na sobie więcej biżuterii. Potrzebowała lekkości i swobody ruchów. Odłożyła szmatkę na stolik i sięgnęła po łuskę, by zamknąć ją w drewnianym pudełku. Uniosła je, zawieszając też jasne spojrzenia na swoim gościu. Łagodny uśmiech ozdobił pełne wargi na jej pierwsze pytanie.
- To bardziej praktycyzm niż zamiłowanie, lady Isabello. - odpowiedziała pogodnie, omijając biurko i szafki zamykanej drewnianymi, przeszklonymi drzwiczkami, za którymi zamknęła pudełko, odkładając je obok podobnych sobie. Powróciła do drewnianego stołu i zakręconą maść włożyła do większego kuferka. - Ledwie liznęłam tą dziedzinę. Na tyle jednak, by móc zastąpić w razie potrzeby naszego uzdrowiciela w dni takie jak ten. - uniosła kuferek odkładając go na jedną z półek. - Jego gabinet mieści się trochę dalej. - tłumaczyła spokojnie dalej. - Osobiście myślę, że ponownie winien rozejrzeć się za stażystką. - dodała, choć bardziej zdawało się, jakby mówiła to bardziej do siebie, zapisując tę myśl by wspomnieć o niej bratu gdy przekona do swojego pomysłu mężczyznę, który po ostatniej stażystce - dość niefortunnej - na razie wzbraniał się przed kolejnymi. Następne słowa Isabelli sprawiły, że Melisane odwróciła się całkowicie w jej kierunku i skupiła na niej. Brwi zmarszczyły się jej lekko. - Nie? - zapytała i na kilka chwil zadumała się nad czymś. Spojrzenie powędrowało po deskach laboratorium. A gdy zawiesiła je znów na jej gościu uśmiech ponownie wstąpił na jej usta. - Gdy się nad tym zastanowię, rzeczywiście możesz mieć rację. - przyznała skinąwszy lekko głową.
- Rosierowie dbają o swoje kobiety, choć spojrzenie mojej matki na moją pierwszą wzmiankę pracy tutaj wyglądało iście dramatycznie. Gdy byłam mała bardzo chciałam być jak mój brat i widziałam się jako przyszłą łowczynie smoków. - zaśmiała się lekko, melodyjnie, odrzucając do tyłu na kilka chwil głowę. Przymknęła powieki i pokręciła lekko głową. - Był moim wzorem i jest nim do dziś. Ale kariera łowcy nigdy nie była dla mnie. Moja wątła skóra była zbyt podatna na zranienia, a ręka zbyt cenna, by pozwolić mi ryzykować życie w pracy, nie przeznaczonej dla mnie. Myślę jednak, że spełniona kobieta jest jednocześnie taką, która szczęście wnieść też potrafi na swoje włości. - pamiętała dokładnie jak wiele lat temu zeszła z twardym postanowieniem i ogłosiła zmianę imienia… i płci. Tylko Tristan spełnił jej prośbę. Pamiętała też zabawy w ogrodach z Ramseyem, kolana starte na kamieniach. Pamiętała rozmowę z ojcem o brzękadle i radę siostry, która finalnie ukształtowała jej życie. - Przejdźmy się, lady Isabello, opowiem ci trochę o tym miejscu i pokażę skąd rozciąga się najpiękniejszy widok. - zaproponowała wskazując dłonią drogą, którą początkowo przyszła. Sama obróciła się po raz ostatni zerkając na biurko, by sprawdzić, czy coś na nim nie pozostało, co powinna odłożyć. Ruszyła nieśpiesznie korytarzem, po ich lewej stronie rozciągał się widok na ogrody, wiatr owiewał je lekko. - Pracuję tutaj jako smoczy behawiorysta. Ale przyuczam się się też do stanowiska dyplomaty naszego rezerwatu. Gdy zachodzi potrzeba udzielam pierwszej pomocy. - przeszły przez zdobione drzwi które pchnęła znajdując się w korytarzu z którego rozchodziły się trzy różne drogi. Jedną przyszły. Po lewej znajdowało się wejście na ogrody. Melisande pchnęła drzwi naprzeciw, prowadząc ją dalej. - Minęłyśmy właśnie wejście na Ogrody, tam mieszczą się terraria i otwarte przestrzenie dla smoków. Drzwi są zaklęte, przepuszczają jedynie upoważnione osoby. Mnie samej nie wolno zapuszczać się w tamte rejony. Choć zabieg ten nie ma służyć ograniczeniu moich możliwości, a zapobiec wypadkowi, gdyby ktoś niedoświadczony przemknął do środka. Nie zamierzamy ponosić odpowiedzialności, za ludzką głupotę. - wyjaśniła spokojnie. Po rezerwacie poruszała się spokojnie i pewnie. Miała dostęp do wszystkich jego zakamarków, nie licząc ogrodów w których mogła znajdować się jedynie z odpowiednimi osobami. - Co nie powinno dziwić, większość kadry zajmują smokologowie. - referowała dalej, miłym dla ucha głosem. - Oczywiście zatrudniamy też ludzi zajmujących się administracją i alchemików. Większość członków naszej rodziny czynnie wspiera rezerwat na miarę swoich możliwości. Moja młodsza siostra lady Fantine i lady Evandra wspomagają rezerwat przygotowując potrzebne do wypraw eliksiry. To pokoje smokologów, a to wspomniana administracja. Na początku chciałam pokazać ci Izbę pamięci. - powiedziała wpuszczając ją jako pierwszą do pomieszczenia.
tutaj masz opis ale zostajemy w tym temacie
W rezerwacie jednak było inaczej. Na próżno było szukać tutaj wystawnych sukni, nowych fasonów koronek, górnolotnych słów, czy innych salonowych rewelacji. Rezerwatem rządził się inne prawa, co innego było w nim ważne i na co innego zwracano uwagę.
Isabella poczekała spokojnie, aż nie odprawi Kennetha, zaraz po tym, jak zajęła się powierzchownymi ranami. Gdy odprowadzała spojrzeniem była pewna, że krzywiąc w poczuciu krzywdy usta będzie wkładał na dłonie rękawice. Jej obietnica, była wiążąca - a ona własnych słów dotrzymywała. Obeszła długie biurko, a jej czerwono krwista, zwiewna spódnica pozbawiona zdobień podążyła za nią. Już zwyczajowo czarny golf zakrywał jej szyję i sięgał do nadgarstków. Czerwony klejnot zwisał na szyi. Nie miała na sobie więcej biżuterii. Potrzebowała lekkości i swobody ruchów. Odłożyła szmatkę na stolik i sięgnęła po łuskę, by zamknąć ją w drewnianym pudełku. Uniosła je, zawieszając też jasne spojrzenia na swoim gościu. Łagodny uśmiech ozdobił pełne wargi na jej pierwsze pytanie.
- To bardziej praktycyzm niż zamiłowanie, lady Isabello. - odpowiedziała pogodnie, omijając biurko i szafki zamykanej drewnianymi, przeszklonymi drzwiczkami, za którymi zamknęła pudełko, odkładając je obok podobnych sobie. Powróciła do drewnianego stołu i zakręconą maść włożyła do większego kuferka. - Ledwie liznęłam tą dziedzinę. Na tyle jednak, by móc zastąpić w razie potrzeby naszego uzdrowiciela w dni takie jak ten. - uniosła kuferek odkładając go na jedną z półek. - Jego gabinet mieści się trochę dalej. - tłumaczyła spokojnie dalej. - Osobiście myślę, że ponownie winien rozejrzeć się za stażystką. - dodała, choć bardziej zdawało się, jakby mówiła to bardziej do siebie, zapisując tę myśl by wspomnieć o niej bratu gdy przekona do swojego pomysłu mężczyznę, który po ostatniej stażystce - dość niefortunnej - na razie wzbraniał się przed kolejnymi. Następne słowa Isabelli sprawiły, że Melisane odwróciła się całkowicie w jej kierunku i skupiła na niej. Brwi zmarszczyły się jej lekko. - Nie? - zapytała i na kilka chwil zadumała się nad czymś. Spojrzenie powędrowało po deskach laboratorium. A gdy zawiesiła je znów na jej gościu uśmiech ponownie wstąpił na jej usta. - Gdy się nad tym zastanowię, rzeczywiście możesz mieć rację. - przyznała skinąwszy lekko głową.
- Rosierowie dbają o swoje kobiety, choć spojrzenie mojej matki na moją pierwszą wzmiankę pracy tutaj wyglądało iście dramatycznie. Gdy byłam mała bardzo chciałam być jak mój brat i widziałam się jako przyszłą łowczynie smoków. - zaśmiała się lekko, melodyjnie, odrzucając do tyłu na kilka chwil głowę. Przymknęła powieki i pokręciła lekko głową. - Był moim wzorem i jest nim do dziś. Ale kariera łowcy nigdy nie była dla mnie. Moja wątła skóra była zbyt podatna na zranienia, a ręka zbyt cenna, by pozwolić mi ryzykować życie w pracy, nie przeznaczonej dla mnie. Myślę jednak, że spełniona kobieta jest jednocześnie taką, która szczęście wnieść też potrafi na swoje włości. - pamiętała dokładnie jak wiele lat temu zeszła z twardym postanowieniem i ogłosiła zmianę imienia… i płci. Tylko Tristan spełnił jej prośbę. Pamiętała też zabawy w ogrodach z Ramseyem, kolana starte na kamieniach. Pamiętała rozmowę z ojcem o brzękadle i radę siostry, która finalnie ukształtowała jej życie. - Przejdźmy się, lady Isabello, opowiem ci trochę o tym miejscu i pokażę skąd rozciąga się najpiękniejszy widok. - zaproponowała wskazując dłonią drogą, którą początkowo przyszła. Sama obróciła się po raz ostatni zerkając na biurko, by sprawdzić, czy coś na nim nie pozostało, co powinna odłożyć. Ruszyła nieśpiesznie korytarzem, po ich lewej stronie rozciągał się widok na ogrody, wiatr owiewał je lekko. - Pracuję tutaj jako smoczy behawiorysta. Ale przyuczam się się też do stanowiska dyplomaty naszego rezerwatu. Gdy zachodzi potrzeba udzielam pierwszej pomocy. - przeszły przez zdobione drzwi które pchnęła znajdując się w korytarzu z którego rozchodziły się trzy różne drogi. Jedną przyszły. Po lewej znajdowało się wejście na ogrody. Melisande pchnęła drzwi naprzeciw, prowadząc ją dalej. - Minęłyśmy właśnie wejście na Ogrody, tam mieszczą się terraria i otwarte przestrzenie dla smoków. Drzwi są zaklęte, przepuszczają jedynie upoważnione osoby. Mnie samej nie wolno zapuszczać się w tamte rejony. Choć zabieg ten nie ma służyć ograniczeniu moich możliwości, a zapobiec wypadkowi, gdyby ktoś niedoświadczony przemknął do środka. Nie zamierzamy ponosić odpowiedzialności, za ludzką głupotę. - wyjaśniła spokojnie. Po rezerwacie poruszała się spokojnie i pewnie. Miała dostęp do wszystkich jego zakamarków, nie licząc ogrodów w których mogła znajdować się jedynie z odpowiednimi osobami. - Co nie powinno dziwić, większość kadry zajmują smokologowie. - referowała dalej, miłym dla ucha głosem. - Oczywiście zatrudniamy też ludzi zajmujących się administracją i alchemików. Większość członków naszej rodziny czynnie wspiera rezerwat na miarę swoich możliwości. Moja młodsza siostra lady Fantine i lady Evandra wspomagają rezerwat przygotowując potrzebne do wypraw eliksiry. To pokoje smokologów, a to wspomniana administracja. Na początku chciałam pokazać ci Izbę pamięci. - powiedziała wpuszczając ją jako pierwszą do pomieszczenia.
tutaj masz opis ale zostajemy w tym temacie
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
W podejrzanych ukradkowo obrazach, pomiędzy pełnymi szczegółów opowieściami lady Melisande Isabella dostrzegała powoli, jeszcze niezbyt pewnie, istotę tego miejsca. Było inne, miało swoją niezgłębioną moc. Wydawało jej się, że rezerwat składa się z wielu różnych elementów – z ludzi objawiających zdolności w rozmaitych profesjach. Spodziewała się smokologów, naukowców, prostych pomagierów, ale nie spodziewała się ujrzeć kobiety odnajdującej się w, jak się okazywało, tak licznych zajęciach. Myślała, że to miejsce ujarzmionej natury, dom smoków, nad którymi czuwają wprawni opiekunowie. Tymczasem właśnie mogła obserwować drobne dłonie szlachetnej damy, która bez strachu dotykała pokaleczonego prostego mężczyzny. Rezerwat nie był piękny – nie w najprostszym pojmowaniu tego określenia. Rezerwat ukazywał piękno nieoczywiste, dalekie i odległe klimatem od salonowych blasków drogocennych kamieni. Tu dostojna panna Rosier godzić mogła rolę damy i pasjonatki. Tu była kimś więcej niż kruchym pionkiem. Z podziwem podglądała jej ruchy i przysłuchiwała się kolejnym słowom. Melisande w przestrzeni niepasującej dla damy poruszała się pewnie i nie traciła swego szlachetnego wizerunku. Błyszczała w tak prostym, roboczym laboratorium.
Nabyła podstawową wiedzę z magii leczniczej wobec konieczności, w razie potrzeby była gotowa, aby zastąpić stacjonującego uzdrowiciela… Wyjątkowo mocno przyciągała Isabella te informacje, jej wyobraźnia projektowała dynamiczne obrazy. Śmiało nawet pozwoliła sobie ujrzeć siebie w roli tutejszej uzdrowicielki. Fantazja ta jednak nigdy nie mogłaby się zrealizować. Dlatego też możliwość ujrzenia arystokratki w tej, choćby przelotnej, roli, sprawiała, że w jej sercu rozlało się przyjemne ciepło. Poczuła dumę wobec działań młodej róży.
– Potrzebujecie stażystki? – spytała, nim zdążyła przygryźć język i uwięzić swą myśl. Nie powinna tak otwarcie odsłaniać swych emocji. Nie powinna wielu rzeczy, a jednak często pozwalała im ujrzeć światło dnia, pozwalała na głośne wyrażenie swych pragnień. Nie była damą idealną, nie trzymała prawdziwej siebie na ostrej uwięzi. Czasem nieco nieroztropnie zdradzała, że ma do powiedzenia coś więcej, niż tylko drobne dworskie historyjki pozbawione głębi. – Niestety, droga Melisande. Żadnej poza mną, lecz tak naprawdę nie dane jest mi zdobywanie doświadczania w obliczu prawdziwych urazów – wyjawiła chyba zbyt nieskromnie. Próbowała jednak usprawiedliwić swoje wcześniejsze reakcje. Nie wiedziała, co mogłaby pomyśleć Rosier o takiej pasji. Wydawało jej się jednak, że skoro sama również niekiedy sięgała do magii leczniczej, to mogłaby zrozumieć. Świat nie był gotowy na to, aby leczyły go delikatnie dłonie szlachcianek.
Wraz z dalszą opowieścią kobiety, Bella przekonywała się o jej silnym charakterze i odważnej postawie, szła na przekór obyczajom, ale jednocześnie nie wydawała się tracić uroku damy. Wiele emocji kryło się pod oczami młodej Selwyn, kiedy poznawała historię tej róży. Zdumiona odnajdywała wspólne z nią wątki. Mogły być zamknięte w kruchym, nieskazitelnym ciele, mogły chronić swe serca pod wąskimi gorsetami, ale nikt nie mógł odebrać im ducha. Melisande nie poddawała się zawiłościom losu. Melisande w przeciwieństwie do Isabelli była spełniona i odnalazła swoje miejsce między zajęciami męskimi, nie utraciwszy przy tym swej kobiecości. Czy mogłaby odsłonić przed Isą tę tajemnicę? Ufnie podążyła za dziewczyną. – Godzisz wiele odpowiedzialnych zadań – zauważyła z uznaniem. Ród wyraźnie nie traktował jej jak bezgłośnej marionetki wrażliwej na każdy rozkaz. Ona mogła czuć się częścią tradycji rodzinnej w odsłonie zupełnie nieznanej Isabelli. Do tej pory blondynka lubiła w niepoprawnej myśli pożartować, że musiałaby podążyć w ślad kuzyna, aby spełnić swe wielkie marzenie. Nie chciała i nie mogła jednak uczynić rodzinie tej krzywdy. To niegodne, nie dla własnej niepewnej przyszłości. Musiała więc powściągnąć i zdusić część swych ambicji.
- To bardzo rozważny zabieg – stwierdziła, kiedy ta opowiedziała o zaklętym przejściu. Pamiętała wszak niedawno napotkaną postać głupiutkiego Keny’ego. – Nasze umysły bywają zwodnicze, pozwalają kusić się nieznanym, zadbanie o powstrzymanie ich nierozsądnych pragnień wydaje się ważnym krokiem ku zapewnieniu należytego bezpieczeństwa. Wyobrażam sobie, że smoki to potężne i wielkie stworzenia – mówiła, nie czując ani odrobiny znudzenia. Wręcz przeciwnie, z ciekawością słuchała o kolejnych miejscach i organizacji pracy w rezerwacie. Wkrótce dowiedziała się, że Melisande nie była jedyną zaangażowaną w pracę tutaj różą. Pozostałe znane jej ze słyszenia damy także brały udział w tym rodzinnym przedsięwzięciu. Taki stan rzeczy wyraźnie zaimponował Isabelli. Nie chciała jednak przerywać i rozpraszać lady Rosier.
Zachęcona zaproszeniem przemknęła do następnego pomieszczenia. Poczuła przenikającą aurę wspomnienia, wydawało jej się też, że niewidzialne oczy śledzą jej każdy krok. Ostrożnie przeszła do głębi pomieszczenia, uważając przy tym na znajdujące się tam eksponaty. Izba Pamięci przypominała wielki album przeszłości. Była śladem wieloletniej tradycji rodziny Rosierów. Zwróciła spojrzenie ku towarzyszącej jej damie.
– To miejsce jest takie piękne, czuję zapach tajemniczej historii. – Pozwoliła sobie na westchnienie. – Pamiętacie o każdym stworzeniu, które znalazło się pod waszą opieką? – spytała, choć wydawało jej się to oczywiste. Pielęgnowali szczątki i nie porzucali ich, więc musieli również zachowywać wspomnienia. Więź smokologów ze smokami wydała się Belli wyjątkowo silna, gdy patrzyła na tak staranne uwiecznienie ich. – Wyobrażam sobie, że smoki w tym rezerwacie są szczęśliwe… - wyraziła śmiało swoje zdanie. Mimo to wiedziała, że każde stworzenie pełnię radości osiąga na wolności. Jak wielki był rezerwat? Czy otrzymywały skrawek wygodnej przestrzeni? Czy czuły się wolne?
Nabyła podstawową wiedzę z magii leczniczej wobec konieczności, w razie potrzeby była gotowa, aby zastąpić stacjonującego uzdrowiciela… Wyjątkowo mocno przyciągała Isabella te informacje, jej wyobraźnia projektowała dynamiczne obrazy. Śmiało nawet pozwoliła sobie ujrzeć siebie w roli tutejszej uzdrowicielki. Fantazja ta jednak nigdy nie mogłaby się zrealizować. Dlatego też możliwość ujrzenia arystokratki w tej, choćby przelotnej, roli, sprawiała, że w jej sercu rozlało się przyjemne ciepło. Poczuła dumę wobec działań młodej róży.
– Potrzebujecie stażystki? – spytała, nim zdążyła przygryźć język i uwięzić swą myśl. Nie powinna tak otwarcie odsłaniać swych emocji. Nie powinna wielu rzeczy, a jednak często pozwalała im ujrzeć światło dnia, pozwalała na głośne wyrażenie swych pragnień. Nie była damą idealną, nie trzymała prawdziwej siebie na ostrej uwięzi. Czasem nieco nieroztropnie zdradzała, że ma do powiedzenia coś więcej, niż tylko drobne dworskie historyjki pozbawione głębi. – Niestety, droga Melisande. Żadnej poza mną, lecz tak naprawdę nie dane jest mi zdobywanie doświadczania w obliczu prawdziwych urazów – wyjawiła chyba zbyt nieskromnie. Próbowała jednak usprawiedliwić swoje wcześniejsze reakcje. Nie wiedziała, co mogłaby pomyśleć Rosier o takiej pasji. Wydawało jej się jednak, że skoro sama również niekiedy sięgała do magii leczniczej, to mogłaby zrozumieć. Świat nie był gotowy na to, aby leczyły go delikatnie dłonie szlachcianek.
Wraz z dalszą opowieścią kobiety, Bella przekonywała się o jej silnym charakterze i odważnej postawie, szła na przekór obyczajom, ale jednocześnie nie wydawała się tracić uroku damy. Wiele emocji kryło się pod oczami młodej Selwyn, kiedy poznawała historię tej róży. Zdumiona odnajdywała wspólne z nią wątki. Mogły być zamknięte w kruchym, nieskazitelnym ciele, mogły chronić swe serca pod wąskimi gorsetami, ale nikt nie mógł odebrać im ducha. Melisande nie poddawała się zawiłościom losu. Melisande w przeciwieństwie do Isabelli była spełniona i odnalazła swoje miejsce między zajęciami męskimi, nie utraciwszy przy tym swej kobiecości. Czy mogłaby odsłonić przed Isą tę tajemnicę? Ufnie podążyła za dziewczyną. – Godzisz wiele odpowiedzialnych zadań – zauważyła z uznaniem. Ród wyraźnie nie traktował jej jak bezgłośnej marionetki wrażliwej na każdy rozkaz. Ona mogła czuć się częścią tradycji rodzinnej w odsłonie zupełnie nieznanej Isabelli. Do tej pory blondynka lubiła w niepoprawnej myśli pożartować, że musiałaby podążyć w ślad kuzyna, aby spełnić swe wielkie marzenie. Nie chciała i nie mogła jednak uczynić rodzinie tej krzywdy. To niegodne, nie dla własnej niepewnej przyszłości. Musiała więc powściągnąć i zdusić część swych ambicji.
- To bardzo rozważny zabieg – stwierdziła, kiedy ta opowiedziała o zaklętym przejściu. Pamiętała wszak niedawno napotkaną postać głupiutkiego Keny’ego. – Nasze umysły bywają zwodnicze, pozwalają kusić się nieznanym, zadbanie o powstrzymanie ich nierozsądnych pragnień wydaje się ważnym krokiem ku zapewnieniu należytego bezpieczeństwa. Wyobrażam sobie, że smoki to potężne i wielkie stworzenia – mówiła, nie czując ani odrobiny znudzenia. Wręcz przeciwnie, z ciekawością słuchała o kolejnych miejscach i organizacji pracy w rezerwacie. Wkrótce dowiedziała się, że Melisande nie była jedyną zaangażowaną w pracę tutaj różą. Pozostałe znane jej ze słyszenia damy także brały udział w tym rodzinnym przedsięwzięciu. Taki stan rzeczy wyraźnie zaimponował Isabelli. Nie chciała jednak przerywać i rozpraszać lady Rosier.
Zachęcona zaproszeniem przemknęła do następnego pomieszczenia. Poczuła przenikającą aurę wspomnienia, wydawało jej się też, że niewidzialne oczy śledzą jej każdy krok. Ostrożnie przeszła do głębi pomieszczenia, uważając przy tym na znajdujące się tam eksponaty. Izba Pamięci przypominała wielki album przeszłości. Była śladem wieloletniej tradycji rodziny Rosierów. Zwróciła spojrzenie ku towarzyszącej jej damie.
– To miejsce jest takie piękne, czuję zapach tajemniczej historii. – Pozwoliła sobie na westchnienie. – Pamiętacie o każdym stworzeniu, które znalazło się pod waszą opieką? – spytała, choć wydawało jej się to oczywiste. Pielęgnowali szczątki i nie porzucali ich, więc musieli również zachowywać wspomnienia. Więź smokologów ze smokami wydała się Belli wyjątkowo silna, gdy patrzyła na tak staranne uwiecznienie ich. – Wyobrażam sobie, że smoki w tym rezerwacie są szczęśliwe… - wyraziła śmiało swoje zdanie. Mimo to wiedziała, że każde stworzenie pełnię radości osiąga na wolności. Jak wielki był rezerwat? Czy otrzymywały skrawek wygodnej przestrzeni? Czy czuły się wolne?
Wiedziała jak mówić, by wzbudzić zaciekawienie. Potrafiła też obserwować i wysnuwać odpowiednie wnioski, a na ich podstawie kreślić też tezy. Swój zmysł obserwacji rozwijała przez lata, tak samo jak umysł. A ojciec i Tristan wspomagali ją. Była niebezpieczną kobietą, miała tego świadomość. Jednak nie przez wzgląd na siłę, czy niesamowite zdolności magiczne, które posiadał jej brat, ale przez rozum, który był jej największym orężem.
Isabella, była wypełniona tęsknotą. Widziała ją dokładnie w młodym, rozedrganym spojrzeniu. W ciekawości, która gościła w jej oczach i przenikała nieśmiało do zadawanych pytań. Isabella chciała więcej. Ale nie miało to nic wspólnego z posiadaniem, czy drogimi klejnotami, którymi można było obwieszać sobie szyję. Wmówiono jej, że jest jedynie ozdobą. Przekonano ją do tego, że nic więcej jej nie przystoi, że nic więcej jej nie czeka. Zapewniano, że jej żywot jest najlepszym z możliwych i niejedna osoba zazdrości jej tego, jak dobrze się jej wiedzie. Nikt jednak nie wspomniał, że za to wszystko kazali zapłacić jej swobodą. Nie miała też nikogo, kto pomógłby jej odnaleźć własne miejsce i spełnienie, godząc jednocześnie obowiązki i pozwalając na spełnienie.
I nie było w tym nic złego. Tak funkcjonował ich świat od pokoleń. I to dzięki tradycji, której się trzymali, byli w stanie pielęgnować zachowanie czystości krwi, która jasno świadczyła o ich rodowodzie. Nie było nic złego w tym, że to kobieta przybierała na siebie rolę reprezentatywną, miała wyglądać, miała zachwycać, miała budzić podziw. To, jak się prezentowała, niejako świadczyło też o jej mężu i jego pozycji. O tym, jak wiele zdołał osiągnąć i zdobyć. Ale tylko głupcy nie doceniali kobiet, tylko głupcy nie widzieli tego, że tam, gdzie oni nie byli w stanie dostrzec, tam mogły dojść one. Tylko głupcy zapominali, że i one są istotami rozumny. I ci głupcy, potrafili stracić dla nich głowę, a one wiedziały jak to wykorzystać. Była doskonałą bronią, była nieocenioną pomocą. Wiedziała to dokładnie. Sama zasiała ziarno w Blacku, zupełnie nieświadomym tego, co działo się z nim gdzieś dalej, poza zasięgiem jego wzroku i myśli. Wiedziała, że zainicjuje ich kolejną rozmowę. Każde jedno słowo, które do niego powiedziała nie było niczym więcej niż prawdą.
- Hm? - zwróciła spojrzenie na Isabellę. - Stażysty, stażystki. To bez znaczenia. - odpowiedziała jej spokojnie, wędrując korytarzem w którym słychać było każdy krok który stawiały. - pan Bernard stawia opór, na ostatniej zawiódł się niezmiernie i przez większość czasu radzi sobie sam. Ale sytuacje takie jak ta pokazują, że pomoc będzie konieczna. Przed poleceniem ze strony zarządcy, nie będzie mógł się uchylić. Jeśli będzie to robił, sami znajdziemy mu pomóc. - wyjaśniła spokojnie mijając kolejne wielkie okiennice pokazujące widok na ogrody. Minęły drzwi.- Nie patrzę na moje zajęcia jak na przykre obowiązki. Chcę tutaj być. Nasza kultura i tradycje ukształtowały mnie, jestem potomkiem Mahaut i nigdy o tym nie zapominam. Wykorzystanie mojego intelektu celem wzmocnienia naszych smoków jest moją powinnością. - powtórzyła słowa swojego brata, którymi zwrócił się do niej, gdy wątpliwości sięgnęły jej serca. Wyryła je wtedy w nim, obiecując sobie nigdy o tym nie zapomnieć. - To moje dziedzictwo, moja historia, jestem zobowiązana by o nie dbać. - przepuściła Isabelle w drzwiach, spoglądając na wejście do ogrodów, które minęły. Spojrzała na szlachciankę a w jej oku błysnęły iskierki rozbawienia. - Nie musisz sobie tego wyobrażać. Smoki to wielkie i potężne stworzenia. Zobaczysz to na własne oczy. - zapewniła, wpuszczając ją do Izby Pamięci. Już po wielkości szkieletów, można było zyskać wyobrażenie, na temat ich wielkości. - Odważniej, Isabello. - poradziła, widząc ostrożność w jej pierwszych krokach. Weszła do sali, zaplatając dłonie za plecami. Obserwowała spokojnie Isabellę. Gdy zadała pytanie i spojrzała na nią, Melisande skinęła lekko głowę. - Prowadzimy Księgę Pamięci, uzbierała już sporo tomów. - wskazała głową na jedną z gablot, całą wypełnioną kronikami. Obok niej, na drewnianej kolumnie, stał wykonany z tego samego drewna pulpit, a na nim znajdował się księga otworzona na ostatniej wypisanej stronicy, którą zajmowała informacja na temat srebrnika morskiego - Teddrisa - ich najnowszego dobytku. - Nie mnie odpowiadać za naszych podopiecznych. Robimy jednak wszystko, by tak właśnie było. - odpowiedziała, przyglądając się kolejnym ruchem młodej kobiety. - Czuj się swobodnie, pójdziemy dalej, gdy tak postanowisz. - sama Melisande podeszła kawałek bliżej z jej ust nie znikał łagodny uśmiech.
Isabella, była wypełniona tęsknotą. Widziała ją dokładnie w młodym, rozedrganym spojrzeniu. W ciekawości, która gościła w jej oczach i przenikała nieśmiało do zadawanych pytań. Isabella chciała więcej. Ale nie miało to nic wspólnego z posiadaniem, czy drogimi klejnotami, którymi można było obwieszać sobie szyję. Wmówiono jej, że jest jedynie ozdobą. Przekonano ją do tego, że nic więcej jej nie przystoi, że nic więcej jej nie czeka. Zapewniano, że jej żywot jest najlepszym z możliwych i niejedna osoba zazdrości jej tego, jak dobrze się jej wiedzie. Nikt jednak nie wspomniał, że za to wszystko kazali zapłacić jej swobodą. Nie miała też nikogo, kto pomógłby jej odnaleźć własne miejsce i spełnienie, godząc jednocześnie obowiązki i pozwalając na spełnienie.
I nie było w tym nic złego. Tak funkcjonował ich świat od pokoleń. I to dzięki tradycji, której się trzymali, byli w stanie pielęgnować zachowanie czystości krwi, która jasno świadczyła o ich rodowodzie. Nie było nic złego w tym, że to kobieta przybierała na siebie rolę reprezentatywną, miała wyglądać, miała zachwycać, miała budzić podziw. To, jak się prezentowała, niejako świadczyło też o jej mężu i jego pozycji. O tym, jak wiele zdołał osiągnąć i zdobyć. Ale tylko głupcy nie doceniali kobiet, tylko głupcy nie widzieli tego, że tam, gdzie oni nie byli w stanie dostrzec, tam mogły dojść one. Tylko głupcy zapominali, że i one są istotami rozumny. I ci głupcy, potrafili stracić dla nich głowę, a one wiedziały jak to wykorzystać. Była doskonałą bronią, była nieocenioną pomocą. Wiedziała to dokładnie. Sama zasiała ziarno w Blacku, zupełnie nieświadomym tego, co działo się z nim gdzieś dalej, poza zasięgiem jego wzroku i myśli. Wiedziała, że zainicjuje ich kolejną rozmowę. Każde jedno słowo, które do niego powiedziała nie było niczym więcej niż prawdą.
- Hm? - zwróciła spojrzenie na Isabellę. - Stażysty, stażystki. To bez znaczenia. - odpowiedziała jej spokojnie, wędrując korytarzem w którym słychać było każdy krok który stawiały. - pan Bernard stawia opór, na ostatniej zawiódł się niezmiernie i przez większość czasu radzi sobie sam. Ale sytuacje takie jak ta pokazują, że pomoc będzie konieczna. Przed poleceniem ze strony zarządcy, nie będzie mógł się uchylić. Jeśli będzie to robił, sami znajdziemy mu pomóc. - wyjaśniła spokojnie mijając kolejne wielkie okiennice pokazujące widok na ogrody. Minęły drzwi.- Nie patrzę na moje zajęcia jak na przykre obowiązki. Chcę tutaj być. Nasza kultura i tradycje ukształtowały mnie, jestem potomkiem Mahaut i nigdy o tym nie zapominam. Wykorzystanie mojego intelektu celem wzmocnienia naszych smoków jest moją powinnością. - powtórzyła słowa swojego brata, którymi zwrócił się do niej, gdy wątpliwości sięgnęły jej serca. Wyryła je wtedy w nim, obiecując sobie nigdy o tym nie zapomnieć. - To moje dziedzictwo, moja historia, jestem zobowiązana by o nie dbać. - przepuściła Isabelle w drzwiach, spoglądając na wejście do ogrodów, które minęły. Spojrzała na szlachciankę a w jej oku błysnęły iskierki rozbawienia. - Nie musisz sobie tego wyobrażać. Smoki to wielkie i potężne stworzenia. Zobaczysz to na własne oczy. - zapewniła, wpuszczając ją do Izby Pamięci. Już po wielkości szkieletów, można było zyskać wyobrażenie, na temat ich wielkości. - Odważniej, Isabello. - poradziła, widząc ostrożność w jej pierwszych krokach. Weszła do sali, zaplatając dłonie za plecami. Obserwowała spokojnie Isabellę. Gdy zadała pytanie i spojrzała na nią, Melisande skinęła lekko głowę. - Prowadzimy Księgę Pamięci, uzbierała już sporo tomów. - wskazała głową na jedną z gablot, całą wypełnioną kronikami. Obok niej, na drewnianej kolumnie, stał wykonany z tego samego drewna pulpit, a na nim znajdował się księga otworzona na ostatniej wypisanej stronicy, którą zajmowała informacja na temat srebrnika morskiego - Teddrisa - ich najnowszego dobytku. - Nie mnie odpowiadać za naszych podopiecznych. Robimy jednak wszystko, by tak właśnie było. - odpowiedziała, przyglądając się kolejnym ruchem młodej kobiety. - Czuj się swobodnie, pójdziemy dalej, gdy tak postanowisz. - sama Melisande podeszła kawałek bliżej z jej ust nie znikał łagodny uśmiech.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Melisande wydawała się Isabelli nieco chłodna, dużo dojrzalsza, choć dzieliło je jedynie te kilka lat. Kilka lat, które uczyniło ją silną i zdolną do odważnego objawiania i sięgania po swoje pragnienia. W tym czasie Bella także walczyła o swoje, choć z nieco mniejszymi sukcesami. Być może problemem wciąż pozostawał zbyt ognisty temperament, emocje wymykające się wieloletnim naukom dobrych manier. Nie dano jej szansy na udzielanie się w aktywności mogącej ukoić ten płomień. Lady Rosier urodziła się w rodzinie, która zapewne podarowała jej szerokie możliwości. Bellę ciekawiło, jaką drogę pokonała jako młodziutka panienka, by stać się ważną, aktywną częścią rezerwatu. Poprzednie doświadczenia z przedstawicielami tej rodziny pozwoliły jej sugerować, że Rosierowie nie byli jedną z tych igrających z obyczajami rodzin, że nie wyraziliby aprobaty dla tak wyraźnego zaangażowania swych córek w sprawy zawodowe. Tymczasem teraz widziała różę rozkwitającą, uwikłaną w smoczą tradycję i nie zdobiącą jedynie familijnych symboli, mogącą przynosić chlubę swymi czynami. Któregoś dnia chciałaby ujrzeć siebie równie dostojną i tajemniczą, a zarazem pełną siły nieoczywistej. Na razie była jedynie rozmarzonym podlotkiem, angażującym się w wiele dziedzin nauki. I tylko nauki, bo nie pozwalano jej latać, bez prawdziwej życzliwości spoglądano na aktywność uzdrowicielską czy te niepozorne prace zielarskie. Nie pomagali jej się rozwijać – zamiast tego dusili jej pasje i tak więdła z miesiąca na miesiąc. Tym samym dopuszczała do siebie namiastkę myśli zbyt niepoprawnych, zbyt mrocznych jak te cienie objawiające się czasami w snach.
Nie kontynuowała swej myśli głośno, gdy Melisande otoczyła ją pytającym spojrzeniem. Słuchała dalej, dusząc w sobie złość kierowaną ku tej nowej stażystce, jakiejś zwykłej, nieszlachetnej czarownicy, której było wolno. Pamiętała jednak, że jej misja jest nieco inna, piękniejsza, choć wymagająca porzucenia wielu iskier chowających się głęboko w sercu, pod osłoną ciasnych gorsetów i tkanych kunsztownie płaszczy. Mimo to myśl o panu Bernardzie za nic nie chciała jej porzucić, przez co prowadziła zbyt górnolotne, nieme analizy, o których dama przed nią nie mogła wiedzieć.
– Twa rodzina, Melisande, obdarowała cię niezwykłym zaufaniem, szczerą wiarą w twe umiejętności. Masz w sobie piękną odwagę – mówiła ze szczerym uczuciem. – Nie trzeba zbyt długich obserwacji, by z powodzeniem stwierdzić, że pisany jest tobie smoczy świat. To jak przeznaczenie, zgodne z głosem twego serca i twym szlachetnym dziedzictwem. Mam nadzieję, że się nie mylę, droga Melisande. Przyjemnie jest spoglądać na czarodziejów z taką troską pielęgnujących swoje korzenie – dopowiedziała niesiona wciąż tym ciepłym rozmarzeniem. Nie stąpała po ziemi tak twardo jak towarzyszka, wymagano od niej rozwagi, której często nie potrafiła uwolnić. Podejrzewała także, że po prostu nigdy dostatecznie nie pozwoliła sobie na wchłonięcie jej, nie sprawdzała każdego kroku, nie szukała głębokich logicznych rozwiązań. Rzucała się na pewne rzeczy zbyt uczuciowo. Krew potomka nie gasła, mimo upływających setek lat. Czuła ją w sobie lady Rosier. Bella utożsamiała się bardzo z potężną wiedźmą Wendeliną. Wydawałoby się, że obydwie są tak różne, a jednak istniało coś, co zbyt mocno je ze sobą zespalało. Duch nieustępliwy. Za kilka lat chciałaby stać się tak mądrą damą.
Dreszcz ekscytacji, momentalnie rozpalająca się smuga światła pomiędzy zielenią oczu. Melisande zasugerowała, że dane im będzie wspólnie przyjrzeć się smokom, Isabelli wyobraźnia poderwała się do gwałtownego lotu, chociaż wcześniej próbowała bezpiecznie pozostać w tym gnieździe. Wierzyła jej zapewnieniom, a jednak nie mogła przyjąć ich w skromnym milczeniu. – Och, lady Melisande! Naprawdę dane mi będzie ujrzeć smoka? – I tak mimowolnie poderwała głowę do góry, poszukując gdzieś ponad sobą śladu latającej bestii. Dla niej to jednak było coś wyjątkowego, uprzejmość, której się nie spodziewała.
Zachęcona słowami kobiety, zaczęła przechadzać się między eksponatami. Wcale nie gasło wymalowane na jej twarzy zaintrygowanie. Zapewne dużo wygodniej byłoby oglądać to wszystko w nieco innym stroju, ale na szczęście nie była tak niefortunnie uzdolniona jak niezgrabna bestia pośród delikatnej porcelany. Łapała także płomienny uśmiech szlachcianki, faktycznie zatem z nieco mniejszą ostrożnością badała to tajemnicze wnętrze. Czuła się pewniej, dostrzegając kolejne wyrazy uprzejmości goszczącej ją damy. Pośród arystokratów zbyt wiele było fałszu i działań podejmowanych wyłącznie dla mdłego sojuszu. Podeszła do wystawionej księgi i popatrzyła na zgrabnie nakreśloną smoczą postać. Odwróciła się po chwili ku Melisande. – Jak wiele macie smoków? Czy naprawdę są tak nieposkromione, tak niebezpieczne? – zaczęła znów otaczać ją pytaniami, a wkrótce później rzuciła już ostatnie spojrzenie na Izbę Pamięci. Mogły iść dalej.
Nie kontynuowała swej myśli głośno, gdy Melisande otoczyła ją pytającym spojrzeniem. Słuchała dalej, dusząc w sobie złość kierowaną ku tej nowej stażystce, jakiejś zwykłej, nieszlachetnej czarownicy, której było wolno. Pamiętała jednak, że jej misja jest nieco inna, piękniejsza, choć wymagająca porzucenia wielu iskier chowających się głęboko w sercu, pod osłoną ciasnych gorsetów i tkanych kunsztownie płaszczy. Mimo to myśl o panu Bernardzie za nic nie chciała jej porzucić, przez co prowadziła zbyt górnolotne, nieme analizy, o których dama przed nią nie mogła wiedzieć.
– Twa rodzina, Melisande, obdarowała cię niezwykłym zaufaniem, szczerą wiarą w twe umiejętności. Masz w sobie piękną odwagę – mówiła ze szczerym uczuciem. – Nie trzeba zbyt długich obserwacji, by z powodzeniem stwierdzić, że pisany jest tobie smoczy świat. To jak przeznaczenie, zgodne z głosem twego serca i twym szlachetnym dziedzictwem. Mam nadzieję, że się nie mylę, droga Melisande. Przyjemnie jest spoglądać na czarodziejów z taką troską pielęgnujących swoje korzenie – dopowiedziała niesiona wciąż tym ciepłym rozmarzeniem. Nie stąpała po ziemi tak twardo jak towarzyszka, wymagano od niej rozwagi, której często nie potrafiła uwolnić. Podejrzewała także, że po prostu nigdy dostatecznie nie pozwoliła sobie na wchłonięcie jej, nie sprawdzała każdego kroku, nie szukała głębokich logicznych rozwiązań. Rzucała się na pewne rzeczy zbyt uczuciowo. Krew potomka nie gasła, mimo upływających setek lat. Czuła ją w sobie lady Rosier. Bella utożsamiała się bardzo z potężną wiedźmą Wendeliną. Wydawałoby się, że obydwie są tak różne, a jednak istniało coś, co zbyt mocno je ze sobą zespalało. Duch nieustępliwy. Za kilka lat chciałaby stać się tak mądrą damą.
Dreszcz ekscytacji, momentalnie rozpalająca się smuga światła pomiędzy zielenią oczu. Melisande zasugerowała, że dane im będzie wspólnie przyjrzeć się smokom, Isabelli wyobraźnia poderwała się do gwałtownego lotu, chociaż wcześniej próbowała bezpiecznie pozostać w tym gnieździe. Wierzyła jej zapewnieniom, a jednak nie mogła przyjąć ich w skromnym milczeniu. – Och, lady Melisande! Naprawdę dane mi będzie ujrzeć smoka? – I tak mimowolnie poderwała głowę do góry, poszukując gdzieś ponad sobą śladu latającej bestii. Dla niej to jednak było coś wyjątkowego, uprzejmość, której się nie spodziewała.
Zachęcona słowami kobiety, zaczęła przechadzać się między eksponatami. Wcale nie gasło wymalowane na jej twarzy zaintrygowanie. Zapewne dużo wygodniej byłoby oglądać to wszystko w nieco innym stroju, ale na szczęście nie była tak niefortunnie uzdolniona jak niezgrabna bestia pośród delikatnej porcelany. Łapała także płomienny uśmiech szlachcianki, faktycznie zatem z nieco mniejszą ostrożnością badała to tajemnicze wnętrze. Czuła się pewniej, dostrzegając kolejne wyrazy uprzejmości goszczącej ją damy. Pośród arystokratów zbyt wiele było fałszu i działań podejmowanych wyłącznie dla mdłego sojuszu. Podeszła do wystawionej księgi i popatrzyła na zgrabnie nakreśloną smoczą postać. Odwróciła się po chwili ku Melisande. – Jak wiele macie smoków? Czy naprawdę są tak nieposkromione, tak niebezpieczne? – zaczęła znów otaczać ją pytaniami, a wkrótce później rzuciła już ostatnie spojrzenie na Izbę Pamięci. Mogły iść dalej.
zignorujcie mnie
26 listopad
Thomas Ackerley, liczący sobie niemal osiemdziesiąt cztery - albo osiemdziesiąt pięć, nie wiedziała ile dokładnie, często to powtarzał, by podkreślić swoje doświadczenie, ale akurat tego nie zdołała zapamiętać - od ponad pięćdziesięciu służył swą wiedzą i alchemicznym talentem rezerwatowi albionów czarnookich w Kent. Wielu z pracowników miało wrażenie, że ten wysoki, szpakowaty czarodziej o wątłej sylwetce i twarzy naznaczonej czasem, był tam właściwie od zawsze; że jego cicha obecność i oblekający go zapach ziół, siarki i dymu były nieodłącznym elementem laboratorium alchemicznego. Gdyby go zabrakło, pewna era zapewne dobiegłaby końca. Ackerley od dziesiątek lat warzył mikstury lecznicze, wzmacniające i dodające wigoru, dla pracowników rezerwatu i smoków, pracował nad ich ulepszeniem pod kątem dopasowania do rasy. Wiedzę miał ogromną: zarówno z zakresu smokologii, alchemii, jak i astronomii, które łączyły się ze sobą od zawszę; wiedzą tą dzielił się chętnie z młodziutką lady Kent od kilku już miesięcy, od kiedy miał ją pod opieką.
Lord Tristan nakazał jej pracę na rzecz rodzinnego rezerwatu, nie spodziewając się, że jego kapryśna, młodsza siostra, mająca hedonistyczną i rozrywkową naturę, odkryje w sobie na nowo pasję do alchemii. Czasami trudno było jej znieść towarzystwo pana Ackerley (marszczyła zabawnie nos, gdy zapach ingrediencji i ziół wsiąkł zbyt intensywnie w jego szaty), ale w gruncie rzeczy, nawet i do niego zdążyła poczuć specyficzną, niewielką sympatię. Chętnie przysłuchiwała się jego opowieściom: o dawnych specyfikach, zawiłościach skomplikowanych procesów biochemicznych, ingrediencjach, smokach i wpływie poszczególnych składników na ich organizmy, astronomii. W ostatnich tygodniach bardzo wiele czasu poświęcali na dysputy o ciałach niebieskich. Pan Ackerley był z niej zadowolony, jeśli można było tak powiedzieć, wiedza Fantine o gwiazdach i planetach mocno wykraczała poza przeciętny poziom młodej damy, wiedziała zdecydowanie więcej, niż typowa absolwentka Instytutu Magii Beauxbatons i średnia alchemiczka. Nie posiadła wciąż wiedzy specjalistycznej, intensywnie jednak nad tym pracowali; alchemik pragnął przekazać Róży jak najwięcej, świadom jak wielki wpływ miało ułożenie ciał niebieskich na proces warzenia mikstur.
- Śmiem twierdzić, że północne niebo najpiękniej wygląda podczas długich, zimowych nocy. Jest jakby ciemniejsze, widać na nim więcej konstelacji, blask gwiazd jest silniejszy, łatwiej dostrzegalny - opowiadał starzec, żywo gestykulując dłońmi, na których widniały plamy wątrobowe i starsze.
Był dwudziesty szósty listopad. Od tygodni lało jak z cebra. Niebo nad Anglią, Walią, Szkocją i Irlandią zasnuły ciężkie, ołowiane chmury, tak ciemne, że trudno było odróżnić dzień od nocy; ani razu nie wychynęło słońce, źródłem naturalnego światła były jedynie liczne błyskawice, których pajęczyna raz po raz rozdzierała firmament. Towarzyszyły im potężne grzmoty i huki, głośne i tak silne, że wprawiały w drżenie Chateau Rose i budynki administracyjne w rezerwacie smoków, będącego od wieków pod opieką rodu Rosier, w tym także i laboratorium. Niebo za oknami znów przeszył błysk, huknęło potężnie i filiżanka, w której przygotowano Fantine gorącą herbatę z plasterkiem cytryny i łyżeczką miodu, sprowadzoną prosto z Indii, zastukała o spodeczek.
Lady Kent, ubrana w skromną (jak na nią) suknię o barwie ciemnego złota zdobioną jedynie haftami o motywie róż i cierni, siedziała przy okrągłym stole w alchemicznym laboratorium rezerwatu, naprzeciwko niej miejsce zajmował pan Ackerley. Starzec rozłożył przed Różą mapę północnego nieba w okresie zimowym. Zaznaczono na niej nie tylko najważniejsze konstelacje, ale i mniej znane, trudniejsze do wypatrzenia gwiazdozbiory, o których nie nauczano podczas lekcji astronomii w Instytucie Magii Beauxbatons.
- Jedynie droga mleczna nie jest tak jasna, jak to ma miejsce od maja do września, jej pas ciągnie się od Kasjopei aż do Jednorożca, poprzez Perseusza, Woźnicę i Bliźnięta... - kontynuował alchemik, sięgając po chusteczkę za pazuchę swojej szaty, gdyż coś drapało go w gardle; zakasłał zasłaniając usta, a Fantine udała, że nie dostrzega plamy krwi na białym materiale. Drugą dłonią wskazał coś dziewczynie na mapie nieba. - Spójrz tu, milady, tu, na południe od Oriona widzimy Zająca, Gołębia i Rylec... - mówił zachrypniętym tonem. Zerknął przezornie w stronę centralnej części laboratorium.
Pod dużym kociołkiem płonął ogień, a w nim bulgotała nieśpiesznie mikstura wzmacniająca smoki. Zaczęli nad nią pracę przeszło dwie godziny temu: Fantine zajęła się przygotowaniem ingrediencji zwierzęcych i roślinnych, starannie pokrajała strączki wnykopieńki, uważając, by trzymać nóż pod odpowiednim kątem, by puściły więcej soku i odmierzyła z wielka ostrożnością właściwą gramaturę skrzeku ropuchy. Ackerley wydawał się być nie w formie; w ostatnich tygodniach opadł z sił, osłabł, jego ruchy były powolniejsze, nawet noża nie trzymał tak pewnie. Bardziej niż o niego samego Fantine martwiła się, że rezerwat pozostanie bez specjalisty, bo choć na jego rzecz mikstury warzyła zarówno ona, jak i lady Evandra, utalentowana małżonka jej drogiego brata, to żadna z nich nie posiadała wiedzy tak rozległej jak Thomas Ackerley. Nadzorował jej pracę tak jak teraz: uważnie obserwował ruchy, dyskretnie doradzał, udzielał porad i w razie potrzeby poprawiał. Robił to w sposób niezwykle uprzejmy i grzeczny, nienachalny, nie wprawiając Róży w irytację; miała rozbuchane ego i wielkie mniemanie o własnym talencie, dlatego krytykować należało ją wyjątkowo ostrożnie.
Spojrzenie zielonych tęczówek podążyło za wzrokiem starca, ku miksturze wzmacniającej, by po chwili spocząć na zegarku. Minęły już niemal dwa kwadranse, należało wzniecić większy ogień i dodać kolejne składniki. Fantine wstała z miejsca, zbliżyła się do stolika przy kotle, na którym stały przygotowane ingrediencje.
- Dwie, czyż nie? - spytała miękko, niemal śpiewnie; miała na myśli krew salamandry. Ujęła je w palce i uniosła lekko, pokazując panu Ackerley; on jedynie kiwnął głową, znów kasłając w chusteczkę.
Fantine odkorkowała fiolki ostrożnie i powoli wlała ich zawartość do kotła, obserwując jak wywar zmienia barwę na bardziej pomarańczową. Odpowiednim zaklęciem wznieciła ogień pod kotłem, po czym ujęła chochlę w dłoń i zaczęła mieszać. Pięć razy zgodnie ze wskazówkami zegara, dziesięć razy w stronę przeciwną - i tak na zmianę przez następny kwadrans, by gęstniejąca ciecz nie przywarła do dna kociołka.
- Gdy gwiazda Syriusza lśni mocno w Wielkim Psie, to odpowiednia pora, by warzyć ten własnie rodzaj eliksiru wzmacniającego. Warzony wiosną nie ma takiej mocy, dlatego robię odpowiednio dużo zapasów - kontynuował pan Ackerley, przerywając czasami, by zakasłać. Fantine, stojąca przy kociołku, słuchała starca z uwagą, chcąc zapamiętać jak najwięcej.
Nocne niebo fascynowało ją od zawsze: było piękne i fascynujące, gwiezdny blask i światło księżyca miało w sobie coś romantycznego i fantazyjnego. Ciała niebieskie stanowiły natchnienie dla artystów i muzyków; to niesamowite jak wielki miały wpływ na proces warzenia mikstur. Fantine uznawała za fascynujące, lecz właściwie odnajdywała ku temu wyjaśnienie - swoje własne. Alchemia, trudna i złożona dziedzina magiczna, także była rodzajem sztuki: nic więc dziwnego, że pozostawała w tak ścisłym związku z tym, co działo się na niebie.
Nie przerywając swojej opowieści o konstelacjach gwiazd, które można było w Wielkiej Brytanii dostrzec podczas zimowych miesięcy, Ackerley wstał i podszedł do swej uczennicy, by zerknąć na zawartość kotła.
- Hoho... Myślę, że jeszcze fiolka krwi salamandry nie zaszkodzi - zawyrokował alchemik, a dostrzegłszy uniesione w zdziwieniu ciemne brwi arystokratki wywodzącej się z francuskiej rodziny dodał łagodnym: - Zaufaj mi, milady, wiem co robię.
Zdziwiła się, bo w recepturze widniało co innego: biorąc pod uwagę ilość litrów wody, która stanowiła bazę dla wywaru, powinna była dodać dokładnie dwie fiolki. Zacisnęła usta w wąską kreskę, nie podważając jednak zdania alchemika, miał od niej większe doświadczenie i zdążył już Fantine uświadomić, że w niektórych przypadkach nie można było pedantyczne sugerować się gramaturą spisaną w recepturze, gdyż wiele zależało od pochodzenia, jakości i wieku używanych składników, czy to zwierzęcych, czy roślinnych. W przypadku tak delikatnej i złożonej sztuki, jaką były eliksiry, dosłownie wszystko miało znaczenie. Fantine podeszła więc do kredensu, zaklęciem przywołała odpowiednią fiolkę, na co Ackerley odpowiedział jej chrząknięciem: wiedziała, co miał na myśli, wolałby, by nie używała czarów, w dobie szalejących anomalii. Ostatnie czego było im trzeba to piorun ściągnięty do środka laboratorium - co miało już miejsce kilka dni wcześniej, przypadkowo roztrzaskała liczne szklane naczynia i niemal osunęła się na ziemię ze strachu przed piorunem - lecz odwrócona do niego plecami Fantine przewróciła oczyma. Była czarownicą, na litość Morgany, nie godnym pożałowania charłakiem, czy brudnym mugolem - powinna używać czarów, a nie nadwyrężać delikatne dłonie.
Odwróciła się do swego nadzorcy z promiennym uśmiechem, pokazując mu fiolkę krwi salamandry i powiedziała: - Oczywiście, panie Ackerley.
Nie chciała zepsuć tego eliksiru, nie chciała, by podobne wieści dotarły do uszu jej brata - spełniała swój obowiązek wobec rodziny i zamierzała być w tym perfekcyjna.
| zt
Thomas Ackerley, liczący sobie niemal osiemdziesiąt cztery - albo osiemdziesiąt pięć, nie wiedziała ile dokładnie, często to powtarzał, by podkreślić swoje doświadczenie, ale akurat tego nie zdołała zapamiętać - od ponad pięćdziesięciu służył swą wiedzą i alchemicznym talentem rezerwatowi albionów czarnookich w Kent. Wielu z pracowników miało wrażenie, że ten wysoki, szpakowaty czarodziej o wątłej sylwetce i twarzy naznaczonej czasem, był tam właściwie od zawsze; że jego cicha obecność i oblekający go zapach ziół, siarki i dymu były nieodłącznym elementem laboratorium alchemicznego. Gdyby go zabrakło, pewna era zapewne dobiegłaby końca. Ackerley od dziesiątek lat warzył mikstury lecznicze, wzmacniające i dodające wigoru, dla pracowników rezerwatu i smoków, pracował nad ich ulepszeniem pod kątem dopasowania do rasy. Wiedzę miał ogromną: zarówno z zakresu smokologii, alchemii, jak i astronomii, które łączyły się ze sobą od zawszę; wiedzą tą dzielił się chętnie z młodziutką lady Kent od kilku już miesięcy, od kiedy miał ją pod opieką.
Lord Tristan nakazał jej pracę na rzecz rodzinnego rezerwatu, nie spodziewając się, że jego kapryśna, młodsza siostra, mająca hedonistyczną i rozrywkową naturę, odkryje w sobie na nowo pasję do alchemii. Czasami trudno było jej znieść towarzystwo pana Ackerley (marszczyła zabawnie nos, gdy zapach ingrediencji i ziół wsiąkł zbyt intensywnie w jego szaty), ale w gruncie rzeczy, nawet i do niego zdążyła poczuć specyficzną, niewielką sympatię. Chętnie przysłuchiwała się jego opowieściom: o dawnych specyfikach, zawiłościach skomplikowanych procesów biochemicznych, ingrediencjach, smokach i wpływie poszczególnych składników na ich organizmy, astronomii. W ostatnich tygodniach bardzo wiele czasu poświęcali na dysputy o ciałach niebieskich. Pan Ackerley był z niej zadowolony, jeśli można było tak powiedzieć, wiedza Fantine o gwiazdach i planetach mocno wykraczała poza przeciętny poziom młodej damy, wiedziała zdecydowanie więcej, niż typowa absolwentka Instytutu Magii Beauxbatons i średnia alchemiczka. Nie posiadła wciąż wiedzy specjalistycznej, intensywnie jednak nad tym pracowali; alchemik pragnął przekazać Róży jak najwięcej, świadom jak wielki wpływ miało ułożenie ciał niebieskich na proces warzenia mikstur.
- Śmiem twierdzić, że północne niebo najpiękniej wygląda podczas długich, zimowych nocy. Jest jakby ciemniejsze, widać na nim więcej konstelacji, blask gwiazd jest silniejszy, łatwiej dostrzegalny - opowiadał starzec, żywo gestykulując dłońmi, na których widniały plamy wątrobowe i starsze.
Był dwudziesty szósty listopad. Od tygodni lało jak z cebra. Niebo nad Anglią, Walią, Szkocją i Irlandią zasnuły ciężkie, ołowiane chmury, tak ciemne, że trudno było odróżnić dzień od nocy; ani razu nie wychynęło słońce, źródłem naturalnego światła były jedynie liczne błyskawice, których pajęczyna raz po raz rozdzierała firmament. Towarzyszyły im potężne grzmoty i huki, głośne i tak silne, że wprawiały w drżenie Chateau Rose i budynki administracyjne w rezerwacie smoków, będącego od wieków pod opieką rodu Rosier, w tym także i laboratorium. Niebo za oknami znów przeszył błysk, huknęło potężnie i filiżanka, w której przygotowano Fantine gorącą herbatę z plasterkiem cytryny i łyżeczką miodu, sprowadzoną prosto z Indii, zastukała o spodeczek.
Lady Kent, ubrana w skromną (jak na nią) suknię o barwie ciemnego złota zdobioną jedynie haftami o motywie róż i cierni, siedziała przy okrągłym stole w alchemicznym laboratorium rezerwatu, naprzeciwko niej miejsce zajmował pan Ackerley. Starzec rozłożył przed Różą mapę północnego nieba w okresie zimowym. Zaznaczono na niej nie tylko najważniejsze konstelacje, ale i mniej znane, trudniejsze do wypatrzenia gwiazdozbiory, o których nie nauczano podczas lekcji astronomii w Instytucie Magii Beauxbatons.
- Jedynie droga mleczna nie jest tak jasna, jak to ma miejsce od maja do września, jej pas ciągnie się od Kasjopei aż do Jednorożca, poprzez Perseusza, Woźnicę i Bliźnięta... - kontynuował alchemik, sięgając po chusteczkę za pazuchę swojej szaty, gdyż coś drapało go w gardle; zakasłał zasłaniając usta, a Fantine udała, że nie dostrzega plamy krwi na białym materiale. Drugą dłonią wskazał coś dziewczynie na mapie nieba. - Spójrz tu, milady, tu, na południe od Oriona widzimy Zająca, Gołębia i Rylec... - mówił zachrypniętym tonem. Zerknął przezornie w stronę centralnej części laboratorium.
Pod dużym kociołkiem płonął ogień, a w nim bulgotała nieśpiesznie mikstura wzmacniająca smoki. Zaczęli nad nią pracę przeszło dwie godziny temu: Fantine zajęła się przygotowaniem ingrediencji zwierzęcych i roślinnych, starannie pokrajała strączki wnykopieńki, uważając, by trzymać nóż pod odpowiednim kątem, by puściły więcej soku i odmierzyła z wielka ostrożnością właściwą gramaturę skrzeku ropuchy. Ackerley wydawał się być nie w formie; w ostatnich tygodniach opadł z sił, osłabł, jego ruchy były powolniejsze, nawet noża nie trzymał tak pewnie. Bardziej niż o niego samego Fantine martwiła się, że rezerwat pozostanie bez specjalisty, bo choć na jego rzecz mikstury warzyła zarówno ona, jak i lady Evandra, utalentowana małżonka jej drogiego brata, to żadna z nich nie posiadała wiedzy tak rozległej jak Thomas Ackerley. Nadzorował jej pracę tak jak teraz: uważnie obserwował ruchy, dyskretnie doradzał, udzielał porad i w razie potrzeby poprawiał. Robił to w sposób niezwykle uprzejmy i grzeczny, nienachalny, nie wprawiając Róży w irytację; miała rozbuchane ego i wielkie mniemanie o własnym talencie, dlatego krytykować należało ją wyjątkowo ostrożnie.
Spojrzenie zielonych tęczówek podążyło za wzrokiem starca, ku miksturze wzmacniającej, by po chwili spocząć na zegarku. Minęły już niemal dwa kwadranse, należało wzniecić większy ogień i dodać kolejne składniki. Fantine wstała z miejsca, zbliżyła się do stolika przy kotle, na którym stały przygotowane ingrediencje.
- Dwie, czyż nie? - spytała miękko, niemal śpiewnie; miała na myśli krew salamandry. Ujęła je w palce i uniosła lekko, pokazując panu Ackerley; on jedynie kiwnął głową, znów kasłając w chusteczkę.
Fantine odkorkowała fiolki ostrożnie i powoli wlała ich zawartość do kotła, obserwując jak wywar zmienia barwę na bardziej pomarańczową. Odpowiednim zaklęciem wznieciła ogień pod kotłem, po czym ujęła chochlę w dłoń i zaczęła mieszać. Pięć razy zgodnie ze wskazówkami zegara, dziesięć razy w stronę przeciwną - i tak na zmianę przez następny kwadrans, by gęstniejąca ciecz nie przywarła do dna kociołka.
- Gdy gwiazda Syriusza lśni mocno w Wielkim Psie, to odpowiednia pora, by warzyć ten własnie rodzaj eliksiru wzmacniającego. Warzony wiosną nie ma takiej mocy, dlatego robię odpowiednio dużo zapasów - kontynuował pan Ackerley, przerywając czasami, by zakasłać. Fantine, stojąca przy kociołku, słuchała starca z uwagą, chcąc zapamiętać jak najwięcej.
Nocne niebo fascynowało ją od zawsze: było piękne i fascynujące, gwiezdny blask i światło księżyca miało w sobie coś romantycznego i fantazyjnego. Ciała niebieskie stanowiły natchnienie dla artystów i muzyków; to niesamowite jak wielki miały wpływ na proces warzenia mikstur. Fantine uznawała za fascynujące, lecz właściwie odnajdywała ku temu wyjaśnienie - swoje własne. Alchemia, trudna i złożona dziedzina magiczna, także była rodzajem sztuki: nic więc dziwnego, że pozostawała w tak ścisłym związku z tym, co działo się na niebie.
Nie przerywając swojej opowieści o konstelacjach gwiazd, które można było w Wielkiej Brytanii dostrzec podczas zimowych miesięcy, Ackerley wstał i podszedł do swej uczennicy, by zerknąć na zawartość kotła.
- Hoho... Myślę, że jeszcze fiolka krwi salamandry nie zaszkodzi - zawyrokował alchemik, a dostrzegłszy uniesione w zdziwieniu ciemne brwi arystokratki wywodzącej się z francuskiej rodziny dodał łagodnym: - Zaufaj mi, milady, wiem co robię.
Zdziwiła się, bo w recepturze widniało co innego: biorąc pod uwagę ilość litrów wody, która stanowiła bazę dla wywaru, powinna była dodać dokładnie dwie fiolki. Zacisnęła usta w wąską kreskę, nie podważając jednak zdania alchemika, miał od niej większe doświadczenie i zdążył już Fantine uświadomić, że w niektórych przypadkach nie można było pedantyczne sugerować się gramaturą spisaną w recepturze, gdyż wiele zależało od pochodzenia, jakości i wieku używanych składników, czy to zwierzęcych, czy roślinnych. W przypadku tak delikatnej i złożonej sztuki, jaką były eliksiry, dosłownie wszystko miało znaczenie. Fantine podeszła więc do kredensu, zaklęciem przywołała odpowiednią fiolkę, na co Ackerley odpowiedział jej chrząknięciem: wiedziała, co miał na myśli, wolałby, by nie używała czarów, w dobie szalejących anomalii. Ostatnie czego było im trzeba to piorun ściągnięty do środka laboratorium - co miało już miejsce kilka dni wcześniej, przypadkowo roztrzaskała liczne szklane naczynia i niemal osunęła się na ziemię ze strachu przed piorunem - lecz odwrócona do niego plecami Fantine przewróciła oczyma. Była czarownicą, na litość Morgany, nie godnym pożałowania charłakiem, czy brudnym mugolem - powinna używać czarów, a nie nadwyrężać delikatne dłonie.
Odwróciła się do swego nadzorcy z promiennym uśmiechem, pokazując mu fiolkę krwi salamandry i powiedziała: - Oczywiście, panie Ackerley.
Nie chciała zepsuć tego eliksiru, nie chciała, by podobne wieści dotarły do uszu jej brata - spełniała swój obowiązek wobec rodziny i zamierzała być w tym perfekcyjna.
| zt
Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Spokojnie obserwowała zachowania i reakcje młodej lady, jednak nic w jej mimice nie komentowało jej słów, czy zachowań. Ta pozostawała względnie taka sama - obleczona lekkim, łagodnym uśmiechem, który skrywał za sobą coś w rodzaju tajemnicy. Za nim kryło się wszystko to, co nie zostało powiedziane. Była dumna - sama w sobie, ale też i dumna z rezerwatu, którego była częścią. I nie kryła tej dumy, która przynosiło jej ich własne dziedzictwo. Wiedziała też, że to co prezentowało jej tutaj zdawało się inne, niecodziennie, niespotykane. Ale i oni tacy byli. W całej swej krasie. Kochała swój rezerwat, kochała swoje smoki i znała każdego z nich z imienia, potrafiła je rozróżnić, choć czasem różnice dla postronnych obserwujących zdawały się żadne.
Wiedziała też, że mogła zdawać się chłodna, może trochę wycofana. Pyszna, czy uważająca się za lepszą. Może po części też taką się czuła. Po części prawda była też taka, że Melisande nigdy nie należała do grona chichoczących z boku panienek rozprawiającej o kolejnej książce pokazującej piękna i szaleńczą miłość. Była inna, ale nie przeszkadzało jej to. Słowa które wypadły z ust Isabelli uniosły lekko kąciki jej różanych warg.
- Zaufanie, owszem. - zgodziła się wypowiadając kolejne słowa. Gdyby nie Marie, nigdy nie wpadłaby na to jak sprostać tęsknotom swojego serca, jednocześnie zaspokajając potrzeby matki. Gdyby nie ojciec i jego zgoda, nigdy nie postawiłaby stopy w rezerwacie. I gdyby nie Tristan - który od najmłodszych lat, czasem nieświadomie, pokazywał jej, że ma prawo być tym, kim chce - nigdy nie stałaby się w pełni sobą. - Ale i ciężka praca. Godziny frustracji, czasem nieprzespanych nocy. Jeszcze kilka lat temu swoje kroki stawiałam tutaj jako asystentka. - podzieliła się informacją na temat swojej ścieżki kariery. - Jeśli chodzi o dyplomację nadal nią jestem. - nie miała powodów do tego, by wstydzić się tego stanu rzeczy. Sztuka oratorska nie należała do łatwych. A ona bywała już na niektórych pertraktacjach sama i zakończyła je z sukcesem. - Aż przyszedł moment, w którym posiadłam wiedzę na tyle dużą, by móc funkcjonować samodzielnie. Co nie znaczy, że wiem już wszystko. - zaśmiała się lekko, swobodnie, prowadząc młodą lady dalej. Smoki skrywały jeszcze wiele tajemnic. Nie tylko przed nią, ale przed całym światem i ta świadomość zamiast ją przerażać, jedynie pobudzała ją mocniej do działania. Jeszcze chwilę temu nikt nie wierzył, że ponownie przyjdzie im spotkać Wyspiarza Rybojada - teraz zaś, była jednym z rezydentów ich rezerwatu. - Oczywiście, spodziewałaś się spotkać tutaj coś innego? - zaśmiała się łagodnie, widząc entuzjazm kobiety. Był inny, od tego, do czego przywykła. Błękitno stalowe spojrzenie - tak podobne do jej brata lustrowało ją spokojnie, próbując dostrzec dźwięki fałszu, kryjącego się za jej słowami, jednak po tym zdawało się nie być żadnego śladu. - Kilkanaście - przynajmniej na ten moment. W większości naszymi rezydentami są albiony czarnookie. Gatunki smoków rozróżnia się na podstawie ich wielkości i ubarwienia łuski. Albiony cechują się białą - niekiedy srebrną - łuską i czarnymi ślepiami. W tym roku wykluły nam się trzy małe smoczęta - Zirael, Azael i Beliar. W czerwcu, za sprawą anomalii do życia powrócił wymarły gatunek niewielkiego smoka - Wyspiarza Rybojada, osiąga około metra długości bez ogona - co w porównaniu z albionami, które mogą urosnąć nawet do siedmu zdaje się naprawdę mało. Edrea, została pochwycona na wyspie Wight, widziałam to na własne oczy. - spojrzała na Isabellę i uśmiechnęła się lekko. - wyspiarka jest zwinna i szybka, pluje trucizną a jej łuski mają barwę fioletu. Naszym najnowszym nabytkiem jest srebrnik morski. Jak sama nazwa mówi, należy do gatunku smoków morskich, prawdopodobnie jeden z ostatnich. W wodzie zdaje się niemal całkowicie niewidoczny. Zdecydowanie lepiej radzi sobie w wodzie niż na lądzie. - przepuściła kobietę w drzwiach i wskazała jej wejście na korytarz prowadzący schodami do góry. Schody zawijały się i pięły, a Melisande podróż wypełniała kolejnymi danymi. - Istnieje wiele gatunków smoków o różnym zabarwieniu łusek i specyfice. Wszystko tak naprawdę zależne jest od miejsca w którym ten żyje. Wraz z czasem konkretne gatunki ewoluowały na tyle, by przystosować się do miejsc swojego życia. - wędrówka skończyła się weszły na kamienny taras z którego rozlewał się doskonały widok na ogrody. Było tutaj trochę chłodniej, zimno można było poczuć już na schodach, jednak mało kto tak naprawdę zwracał na to uwagę. Nad ich głowami przesunął się potężny cień który opadł kawałek dalej w ogrodach, Melisande jednak nie drgnęła przechodząc pod okna. Założyła dłonie na ramionach. - Szczęście ci dziś sprzyja, Isabello. Masz szansę zobaczyć Silibinasa. - dorodny, zdawać by się mogło wręcz perfekcyjny w swojej budowie smok, znajdował się w ogrodach. Spokojnie przechodził, wodząc czarnym spojrzeniem po okolicy. Zdecydowanie można by go nazwać wystawowym. Padające, niemrawe słońce odbijało się od jego łusek zachwycając. - I tak, smoki są niebezpieczne i niesamowicie groźne. Bardzo niewiele zaklęć jest w stanie przebić się przez łuski smoka i go prawdziwie zranić. Tutaj oddziela nas od nich magicznie hartowane szkło. Nie ma więc powodu do obaw. - zapewniła kobietę, nie chcąc by ta poczuła się nieswojo.
ah, jesteśmy tu
Wiedziała też, że mogła zdawać się chłodna, może trochę wycofana. Pyszna, czy uważająca się za lepszą. Może po części też taką się czuła. Po części prawda była też taka, że Melisande nigdy nie należała do grona chichoczących z boku panienek rozprawiającej o kolejnej książce pokazującej piękna i szaleńczą miłość. Była inna, ale nie przeszkadzało jej to. Słowa które wypadły z ust Isabelli uniosły lekko kąciki jej różanych warg.
- Zaufanie, owszem. - zgodziła się wypowiadając kolejne słowa. Gdyby nie Marie, nigdy nie wpadłaby na to jak sprostać tęsknotom swojego serca, jednocześnie zaspokajając potrzeby matki. Gdyby nie ojciec i jego zgoda, nigdy nie postawiłaby stopy w rezerwacie. I gdyby nie Tristan - który od najmłodszych lat, czasem nieświadomie, pokazywał jej, że ma prawo być tym, kim chce - nigdy nie stałaby się w pełni sobą. - Ale i ciężka praca. Godziny frustracji, czasem nieprzespanych nocy. Jeszcze kilka lat temu swoje kroki stawiałam tutaj jako asystentka. - podzieliła się informacją na temat swojej ścieżki kariery. - Jeśli chodzi o dyplomację nadal nią jestem. - nie miała powodów do tego, by wstydzić się tego stanu rzeczy. Sztuka oratorska nie należała do łatwych. A ona bywała już na niektórych pertraktacjach sama i zakończyła je z sukcesem. - Aż przyszedł moment, w którym posiadłam wiedzę na tyle dużą, by móc funkcjonować samodzielnie. Co nie znaczy, że wiem już wszystko. - zaśmiała się lekko, swobodnie, prowadząc młodą lady dalej. Smoki skrywały jeszcze wiele tajemnic. Nie tylko przed nią, ale przed całym światem i ta świadomość zamiast ją przerażać, jedynie pobudzała ją mocniej do działania. Jeszcze chwilę temu nikt nie wierzył, że ponownie przyjdzie im spotkać Wyspiarza Rybojada - teraz zaś, była jednym z rezydentów ich rezerwatu. - Oczywiście, spodziewałaś się spotkać tutaj coś innego? - zaśmiała się łagodnie, widząc entuzjazm kobiety. Był inny, od tego, do czego przywykła. Błękitno stalowe spojrzenie - tak podobne do jej brata lustrowało ją spokojnie, próbując dostrzec dźwięki fałszu, kryjącego się za jej słowami, jednak po tym zdawało się nie być żadnego śladu. - Kilkanaście - przynajmniej na ten moment. W większości naszymi rezydentami są albiony czarnookie. Gatunki smoków rozróżnia się na podstawie ich wielkości i ubarwienia łuski. Albiony cechują się białą - niekiedy srebrną - łuską i czarnymi ślepiami. W tym roku wykluły nam się trzy małe smoczęta - Zirael, Azael i Beliar. W czerwcu, za sprawą anomalii do życia powrócił wymarły gatunek niewielkiego smoka - Wyspiarza Rybojada, osiąga około metra długości bez ogona - co w porównaniu z albionami, które mogą urosnąć nawet do siedmu zdaje się naprawdę mało. Edrea, została pochwycona na wyspie Wight, widziałam to na własne oczy. - spojrzała na Isabellę i uśmiechnęła się lekko. - wyspiarka jest zwinna i szybka, pluje trucizną a jej łuski mają barwę fioletu. Naszym najnowszym nabytkiem jest srebrnik morski. Jak sama nazwa mówi, należy do gatunku smoków morskich, prawdopodobnie jeden z ostatnich. W wodzie zdaje się niemal całkowicie niewidoczny. Zdecydowanie lepiej radzi sobie w wodzie niż na lądzie. - przepuściła kobietę w drzwiach i wskazała jej wejście na korytarz prowadzący schodami do góry. Schody zawijały się i pięły, a Melisande podróż wypełniała kolejnymi danymi. - Istnieje wiele gatunków smoków o różnym zabarwieniu łusek i specyfice. Wszystko tak naprawdę zależne jest od miejsca w którym ten żyje. Wraz z czasem konkretne gatunki ewoluowały na tyle, by przystosować się do miejsc swojego życia. - wędrówka skończyła się weszły na kamienny taras z którego rozlewał się doskonały widok na ogrody. Było tutaj trochę chłodniej, zimno można było poczuć już na schodach, jednak mało kto tak naprawdę zwracał na to uwagę. Nad ich głowami przesunął się potężny cień który opadł kawałek dalej w ogrodach, Melisande jednak nie drgnęła przechodząc pod okna. Założyła dłonie na ramionach. - Szczęście ci dziś sprzyja, Isabello. Masz szansę zobaczyć Silibinasa. - dorodny, zdawać by się mogło wręcz perfekcyjny w swojej budowie smok, znajdował się w ogrodach. Spokojnie przechodził, wodząc czarnym spojrzeniem po okolicy. Zdecydowanie można by go nazwać wystawowym. Padające, niemrawe słońce odbijało się od jego łusek zachwycając. - I tak, smoki są niebezpieczne i niesamowicie groźne. Bardzo niewiele zaklęć jest w stanie przebić się przez łuski smoka i go prawdziwie zranić. Tutaj oddziela nas od nich magicznie hartowane szkło. Nie ma więc powodu do obaw. - zapewniła kobietę, nie chcąc by ta poczuła się nieswojo.
ah, jesteśmy tu
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Oczekiwanie w osobie lady Melisande ducha równie energetycznego nie zagościło w myślach Isabelli. Chyba tylko duma wydawała jej się cechą wręcz przyklejoną do szanowanego rodu Rosierów. W ostatnim czasie dowiedziała się nieco więcej o tej rodzinie, ale czym innym jednak była obserwacja jednej z róż w jej rezerwacie. To zdecydowanie coś innego niż uprzejme rozmowy i wymiana różnorakich spojrzeń – od potężnych i tajemniczych po lekkie i otulone niezobowiązującymi uśmiechami. Wiedziała, że wiele dam zachowuje spokój i pozostaje rozsądna, wyważona w działaniu. Tego przecież oczekiwano od nich, nie powinny nadto objawiać emocji, szczególnie gdy te prowadziły do niestosownego odsłaniania się ze swym czystym temperamentem. Lady Rosier pasowała jej do otoczenia tego rezerwatu. Gdy zaś wspomniała o dyplomacji, Isa naprawdę ujrzała ją jako ten stateczny, piękny, rzeźbiony przez niebiosa posąg, którym żadna wichura nie poruszy. Różniły się, ale jednak wydawało jej się, że rozumiały się i towarzystwo to nie było nadto męczące. Ostatnim, czego pragnęła będąc w gościnie u tej damy, było przeświadczenie, że Melisande jest znużona wspólnymi rozmowami. W jej oczach widziała jednak przyjemne uczucia, a słowa zdradzały fascynację i wiedzę. Nie zająkała się i wyraźnie doceniała potęgę swego dziedzictwa
– Podołałaś temu wszystkiemu, pani. Nie dostrzegam w twych oczach śladów niechęci, opowiadasz z dozą czułości. Nikt nie mógłby ci zarzucić, że to zbyt wiele. Tak i ja teraz, widząc cię pośród granic rezerwatu, nie wyobrażam sobie, aby to miejsce miało któregoś dnia stracić tak wielkie wsparcie, jakim jesteś – oświadczyła nagle, może trochę patetycznie, ale jednak było to wrażenie czyste. Perspektywa gościa, który pierwszy raz spotyka tę damę i kieruje się jedynie skromnymi odczuciami. Rozmaite talenty róży nigdy nie powinny się marnować. Przynosiła chwałę temu miejscu, ona i jej cała rodzina. Czym byłby ów rezerwat, gdyby Rosierowie jedynie pokazywali palcem i wydawali gorzkie polecenia? Trwałby jako ich, ale to obce dłonie pielęgnowałyby go bez tego szczerego zamiłowania. Któregoś dnia Melisande będzie gotowa, aby sprostać samodzielnie roli dyplomaty, o ile już nie była to pora odpowiednia. Każde jej słowo wydawało się być przemyślane, zgrabnie układało się z pozostałymi w opowieść, której naprawdę pragnęło się słuchać. Swój udział w tym miał pewien czar otoczenia, ale przede wszystkim ona.
Jej śmiech zaskakująco łagodził ogniste, odrobinę niepewne serce Isabelli. Odpowiedziała jednak równie pogodnym wyrazem twarzy. Mogłaby objawić jej wiele swych może zbyt magicznych wyobrażeń. Gdy wyruszała do rezerwatu, rozmyślała długo, zastanawiając się, co mogłoby ją tutaj czekać. Kilka miesięcy temu nie miałaby tu wstępu, nie zasługiwałaby w oczach Melisande na żadne miłe słowo, a teraz kobieta obiecała jej smocze widoki. To było… to było tak dobre, niespodziewanie Bellę ogarnęło ciepło promieniujące mocno w głębi. Nie każdy potrafił też przyjąć łagodnie, w dodatku z akceptacją, jej usposobienia.
– Nie byłam pewna. Może macie tutaj jeszcze mniej smocze stworzenia, nigdy nie byłam w takim miejscu… – mówiła, chociaż pytanie lady nie wymagało właściwie żadnej odpowiedzi. Szły dalej, ale nie gasła moc głosu pięknej Rosierówny.
Wraz z długą, szczegółową opowieścią, rozmaite kolory i cienie przesuwały się po twarzy Isy. Od rozczulenia po pełne skupienie. Odtwarzała w myślach podsłuchane informacje, niektóre wydawały się opatrzone słownictwem wskazującym na rozległą wiedzę towarzyszki. Raczej nie będzie miała okazji tego wszystkiego zapamiętać, ale starała się zachować jak najwięcej. Informacje te nie były jej potrzebne do nauki, ani też do żadnego innego projektu, po prostu czuła niespotykane zaintrygowanie, które zrodziło się w niej nagle, dość niespodziewanie.
– Smoki nurkują? Myślałam, że ogień nie odnajduje się w wodzie, że to niemożliwe – wymówiła nagle, to było wtrącenie dość niespodziewane, ale nasunęło jej się niemal natychmiast, gdy usłyszała o pływającej bestii. Idąc po schodach, rozglądała się z zachwytem, mając przed oczami obraz owego srebrnika przemierzającego morskie otchłanie. Chyba nawet wymówiła jeszcze raz, z rozmarzeniem, nazwę tego osobnika, zupełnie jakby powtarzała za lady Rosier.
Na tarasie przyjemny wiatr musnął jej zaróżowione lekko od wrażeń policzki. Niemal natychmiast wzniosła głowę. Przesunęła ją jednak nagle, gdy Melisande wspomniała o zbliżającym się smoku. Był… wielki. Ogień rozpalił się w oczach Belli i obróciła się gwałtownie, chcąc uchwycić jak najwięcej tego widoku. Silny, mocny i bardzo groźny. Poczuła wędrówkę nieokreślonych dreszcz przemierzających szybko jej plecy. Jaką moc mógł mieć człowiek w starciu z takim stworzeniem?
– Zupełnie jakby płonął, wydaje się taki dostojny. Och, piękny! – mówiła trochę bez ładu, ale za to nie kryła swego zachwytu. Być może nawet zrobiła te dwa kroki w jego stronę, zbliżając się do ścian tarasu. – Czy znalazłaś się kiedyś blisko smoka, Melisnade? – zapytała zaintrygowana i wreszcie popatrzyła na nią, już nie na smoczą figurę, choć ta kusiła bardzo. Pytanie właściwie powinno być inaczej sformułowane, powinna zapytać jak blisko. – Nie czuję lęku, choć pewnie gdyby nie ta osłona, me serce zabiłoby znacznie mocniej – dopowiedziała jeszcze, próbując w myśli dokonać dyskretnej analizy swoich odczuć. Czy naprawdę się nie bała? Duch przeżywał raczej olbrzymią fascynację.
– Podołałaś temu wszystkiemu, pani. Nie dostrzegam w twych oczach śladów niechęci, opowiadasz z dozą czułości. Nikt nie mógłby ci zarzucić, że to zbyt wiele. Tak i ja teraz, widząc cię pośród granic rezerwatu, nie wyobrażam sobie, aby to miejsce miało któregoś dnia stracić tak wielkie wsparcie, jakim jesteś – oświadczyła nagle, może trochę patetycznie, ale jednak było to wrażenie czyste. Perspektywa gościa, który pierwszy raz spotyka tę damę i kieruje się jedynie skromnymi odczuciami. Rozmaite talenty róży nigdy nie powinny się marnować. Przynosiła chwałę temu miejscu, ona i jej cała rodzina. Czym byłby ów rezerwat, gdyby Rosierowie jedynie pokazywali palcem i wydawali gorzkie polecenia? Trwałby jako ich, ale to obce dłonie pielęgnowałyby go bez tego szczerego zamiłowania. Któregoś dnia Melisande będzie gotowa, aby sprostać samodzielnie roli dyplomaty, o ile już nie była to pora odpowiednia. Każde jej słowo wydawało się być przemyślane, zgrabnie układało się z pozostałymi w opowieść, której naprawdę pragnęło się słuchać. Swój udział w tym miał pewien czar otoczenia, ale przede wszystkim ona.
Jej śmiech zaskakująco łagodził ogniste, odrobinę niepewne serce Isabelli. Odpowiedziała jednak równie pogodnym wyrazem twarzy. Mogłaby objawić jej wiele swych może zbyt magicznych wyobrażeń. Gdy wyruszała do rezerwatu, rozmyślała długo, zastanawiając się, co mogłoby ją tutaj czekać. Kilka miesięcy temu nie miałaby tu wstępu, nie zasługiwałaby w oczach Melisande na żadne miłe słowo, a teraz kobieta obiecała jej smocze widoki. To było… to było tak dobre, niespodziewanie Bellę ogarnęło ciepło promieniujące mocno w głębi. Nie każdy potrafił też przyjąć łagodnie, w dodatku z akceptacją, jej usposobienia.
– Nie byłam pewna. Może macie tutaj jeszcze mniej smocze stworzenia, nigdy nie byłam w takim miejscu… – mówiła, chociaż pytanie lady nie wymagało właściwie żadnej odpowiedzi. Szły dalej, ale nie gasła moc głosu pięknej Rosierówny.
Wraz z długą, szczegółową opowieścią, rozmaite kolory i cienie przesuwały się po twarzy Isy. Od rozczulenia po pełne skupienie. Odtwarzała w myślach podsłuchane informacje, niektóre wydawały się opatrzone słownictwem wskazującym na rozległą wiedzę towarzyszki. Raczej nie będzie miała okazji tego wszystkiego zapamiętać, ale starała się zachować jak najwięcej. Informacje te nie były jej potrzebne do nauki, ani też do żadnego innego projektu, po prostu czuła niespotykane zaintrygowanie, które zrodziło się w niej nagle, dość niespodziewanie.
– Smoki nurkują? Myślałam, że ogień nie odnajduje się w wodzie, że to niemożliwe – wymówiła nagle, to było wtrącenie dość niespodziewane, ale nasunęło jej się niemal natychmiast, gdy usłyszała o pływającej bestii. Idąc po schodach, rozglądała się z zachwytem, mając przed oczami obraz owego srebrnika przemierzającego morskie otchłanie. Chyba nawet wymówiła jeszcze raz, z rozmarzeniem, nazwę tego osobnika, zupełnie jakby powtarzała za lady Rosier.
Na tarasie przyjemny wiatr musnął jej zaróżowione lekko od wrażeń policzki. Niemal natychmiast wzniosła głowę. Przesunęła ją jednak nagle, gdy Melisande wspomniała o zbliżającym się smoku. Był… wielki. Ogień rozpalił się w oczach Belli i obróciła się gwałtownie, chcąc uchwycić jak najwięcej tego widoku. Silny, mocny i bardzo groźny. Poczuła wędrówkę nieokreślonych dreszcz przemierzających szybko jej plecy. Jaką moc mógł mieć człowiek w starciu z takim stworzeniem?
– Zupełnie jakby płonął, wydaje się taki dostojny. Och, piękny! – mówiła trochę bez ładu, ale za to nie kryła swego zachwytu. Być może nawet zrobiła te dwa kroki w jego stronę, zbliżając się do ścian tarasu. – Czy znalazłaś się kiedyś blisko smoka, Melisnade? – zapytała zaintrygowana i wreszcie popatrzyła na nią, już nie na smoczą figurę, choć ta kusiła bardzo. Pytanie właściwie powinno być inaczej sformułowane, powinna zapytać jak blisko. – Nie czuję lęku, choć pewnie gdyby nie ta osłona, me serce zabiłoby znacznie mocniej – dopowiedziała jeszcze, próbując w myśli dokonać dyskretnej analizy swoich odczuć. Czy naprawdę się nie bała? Duch przeżywał raczej olbrzymią fascynację.
Melisande znalazła sposoby, by pokłady swojej energii pożytkować tak, by nikt nie mógł podejrzeć w niej gwałtowniejszych reakcji. Przez lata kształcona - a może tresowana - przez matkę, doskonale potrafiła zdusić w sobie gorące emocje i zapanować nad własnym ciałem i twarzą. Trudno było ją sprowokować. Jeszcze trudniej zmusić do tego, by porzucił pozę prawie idealnej lady. Tak idealna jak Marie nigdy nie mogła być. Świadomość tego jednak nie bolała. Tęskniła za siostrą, nigdy nie chciała zajmować jej miejsca. Wędrowała spokojnie, pewnie, stawiając kolejne kroki w swoim domu. W miejscu, które było jej własne. Przesiąknięte historią, ale i mocą. Świadczącą też o sile jej rodu. Spojrzała w kierunku Isabelli, gdy z jej ust wypłynęły kolejne słowa. Uniosła wargi ku górze w uśmiechu.
- Dziękuję, lady Selwyn. Oby los miał zdanie podobne do twego. - skłoniła lekko głowę, prowadząc młodą szlachciankę prosto do obserwatorium w którym zazwyczaj kończyła wizyty gości ich przybytku. To ono wzbudzało najwięcej emocji - jak i je właśnie gwarantowało. Młoda lady… była odrobinę zbyt. Ale winy doszukiwała się w wychowaniu, które jej sprezentowano. Nie zaś w samej kobiecie. Chciała wiedzieć, chłonęła wiedzę i umiała się dostosować jak i prowadzić rozmowę. Z odpowiednimi wskazówkami, lekkimi pchnięciami z pewnością miała siłę by błyszczeć jasno nie tylko na salonach. Na jej niepewne stwierdzenie pokręciła lekko głową nie odpowiedział jednak nic już więcej.
- Oh, oczywiście nie wszystkie. Po prawdzie zależy to od różnych czynników - w tym miejsca w którym smok żeruje i pokarmu. Srebrniki to smoki morskie. Na lądzie są niezręczne i powolne. Ale jego umaszczenie i budowa sprawia, że pod wodą radzą sobie znakomicie. Nie zieją ogniem, ale potrafią wytworzyć strumień gorącego powietrza który będzie równie niebezpieczny. - zapewniła kobietę wchodząc do obserwatorium i spoglądając na jednego z dostojniejszych smoków w ich rezerwacie. Prawdziwy, wystawowy okaz. Szczęście prawdziwie uśmiechało się do Isabelli.
- Tak. - przyznała ze spokojem. - W rezerwacie głównie przy smoczętach, czasem asystuję smokologom - zachowując odpowiednią odległość. Smoki są skute na czas badań. - tłumaczyła spokojnie. Nie musiała podchodzić do gadów. Wysnuwała wnioski na dostawie obserwacji tych dostojnych stworzeń. - I raz, całkiem niespodziewanie podczas majowej wyprawy gdy pojmaliśmy Wyspiarkę. - zaśmiała się lekko. Nadal sądziła, że więcej było w tym przypadku, ale nie mogła zaprzeczać, że to jej umiejętności przyczyniły się do urzeczywistnienia smoka. - To była skomplikowana sprawa. - przyznała zgodnie z prawdą, nie chcąc zanudzać młodej lady terminami naukowymi. - W naprawdę dużym skrócie - Wyspiarce trzeba było nadać materialne ciało, a odpowiedzialna za to osoba nieszczęśliwie dla zespołu padła ofiarą anomalii. Z odrobiną szczęścia udało mi się ją zastąpić. Gdy zyskała ciała nasi smokologowie złapali ją sprawnie. - uśmiechnęła się do kobiety. Zawieszając na powrót spojrzenie na smoku, który odbił się na tylnych nogach i wzbił w powietrze.
Chwile mijały dalej, wypełniane melodyjnymi głosami i odpowiedziami na zadawane pytanie. A gdy te skończyły się, Melisande pożegnała Isabellę wyrażając życzenie, by przyszło ponownie im się spotkać niedługo.
| zt?
- Dziękuję, lady Selwyn. Oby los miał zdanie podobne do twego. - skłoniła lekko głowę, prowadząc młodą szlachciankę prosto do obserwatorium w którym zazwyczaj kończyła wizyty gości ich przybytku. To ono wzbudzało najwięcej emocji - jak i je właśnie gwarantowało. Młoda lady… była odrobinę zbyt. Ale winy doszukiwała się w wychowaniu, które jej sprezentowano. Nie zaś w samej kobiecie. Chciała wiedzieć, chłonęła wiedzę i umiała się dostosować jak i prowadzić rozmowę. Z odpowiednimi wskazówkami, lekkimi pchnięciami z pewnością miała siłę by błyszczeć jasno nie tylko na salonach. Na jej niepewne stwierdzenie pokręciła lekko głową nie odpowiedział jednak nic już więcej.
- Oh, oczywiście nie wszystkie. Po prawdzie zależy to od różnych czynników - w tym miejsca w którym smok żeruje i pokarmu. Srebrniki to smoki morskie. Na lądzie są niezręczne i powolne. Ale jego umaszczenie i budowa sprawia, że pod wodą radzą sobie znakomicie. Nie zieją ogniem, ale potrafią wytworzyć strumień gorącego powietrza który będzie równie niebezpieczny. - zapewniła kobietę wchodząc do obserwatorium i spoglądając na jednego z dostojniejszych smoków w ich rezerwacie. Prawdziwy, wystawowy okaz. Szczęście prawdziwie uśmiechało się do Isabelli.
- Tak. - przyznała ze spokojem. - W rezerwacie głównie przy smoczętach, czasem asystuję smokologom - zachowując odpowiednią odległość. Smoki są skute na czas badań. - tłumaczyła spokojnie. Nie musiała podchodzić do gadów. Wysnuwała wnioski na dostawie obserwacji tych dostojnych stworzeń. - I raz, całkiem niespodziewanie podczas majowej wyprawy gdy pojmaliśmy Wyspiarkę. - zaśmiała się lekko. Nadal sądziła, że więcej było w tym przypadku, ale nie mogła zaprzeczać, że to jej umiejętności przyczyniły się do urzeczywistnienia smoka. - To była skomplikowana sprawa. - przyznała zgodnie z prawdą, nie chcąc zanudzać młodej lady terminami naukowymi. - W naprawdę dużym skrócie - Wyspiarce trzeba było nadać materialne ciało, a odpowiedzialna za to osoba nieszczęśliwie dla zespołu padła ofiarą anomalii. Z odrobiną szczęścia udało mi się ją zastąpić. Gdy zyskała ciała nasi smokologowie złapali ją sprawnie. - uśmiechnęła się do kobiety. Zawieszając na powrót spojrzenie na smoku, który odbił się na tylnych nogach i wzbił w powietrze.
Chwile mijały dalej, wypełniane melodyjnymi głosami i odpowiedziami na zadawane pytanie. A gdy te skończyły się, Melisande pożegnała Isabellę wyrażając życzenie, by przyszło ponownie im się spotkać niedługo.
| zt?
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Data została ustanowiona. Melisande przemierzała właśnie korytarze Rezerwatu w Kent powracając do laboratorium po odbytej rozmowie z bratem. Na jej twarzy widniało zamyślenie, tak znamienne dla niej samej gdy głowiła się nad czymś, czego rozwiązania nadal poszukiwała. Myśli zdawały się odległe, choć ciało w swojej materialnej postaci niezmiennie pozostawało w znanych pomieszczeniach. Musiała zająć się częścią merytoryczną tak, by Tristan miał jej raport jeszcze przed wyruszeniem w podróż. Najpierw skierowała się do laboratorium w których przejrzała dokładnie próbki poustawiane na drewnianych komodach z przeszklonymi drzwiczkami. Meble zostały wykonane z mahoniu i nosiły na sobie ślady użytkowania. W środku stały mniejsze pudełeczka, niektóre ze szklanymi wieczkami inne z drewnianymi zamykaniami. Wędrowała dłonią nad nimi, wzrokiem śledząc nazwy. Otworzyła jedno z nich i odłożyła na miejsce by sięgnąć po następne i odłożyć je na biurko.
Minuty mijały, ale nie spędzała ich na pośpiechu - ten nie był konieczny. Liczyła się dokładność. 5 niewielkich pudełek wzięła w dłonie i to z nimi opuściła laboratorium.
Jej kroki odbijały się na kamiennej posadzce korytarza, gdy przechodziła dalej. Mijała znajome ściany z lekko zmarszczonymi brwiami. Jej myśli nabrały już tempa szaleńczej wędrówki i nie przestawały stawiać kolejnych wniosków i tez. Ale je wszystkie należało jeszcze dokładnie sprawdzić, dlatego nic nie uznawała za pewnik, póki nie miała na to dostatecznych dowodów. Jej badanie, mogło też okazać się nieważne. Czy przykładem tego, nie było niezapowiedziane pojawienie się Wyspiarza Rybojada w marcu przywróconego do życia za sprawą anomalii? Pamiętała dokładnie, jak razem ze starszym behawiorystą pracującym dla nich badali stare pergaminy i wszystkie możliwe informacje próbując odnaleźć smoka o którym słyszano. Późniejszy etap wcale nie był prostszy, gdy musieli znaleźć sposób prawdopodobnego przywrócenia wymarłego niegdyś smoka do życia.
Ale udało się. Wyspiarka była teraz ich rezydentką. Dumą rezerwatu, której zazdrościł im cały świat. Odzywały się do nich rezerwaty, które wcześniej pozostawały zamknięte w swoim hermetycznym środowisku.
Dzisiaj zadanie wcale nie było prostsze. Mieli jedynie pogłoski i to na ich podstawie musieli bazować. Melisande wolała fakty, niż poszlaki, ale jej natura poszukiwacza lubiła też zagadki - a jedna stała właśnie przed nią i zamierzała chociaż spróbować ją rozwiązać. Weszła do biblioteki rezerwatu, która w całości poświęcona była smokom. Znajdowały się tutaj też notki badaczy i ich rysunki. Różne rozważania, które nigdy nie znalazły swojego potwierdzenia. Rozejrzała się po wnętrzu zdając sobie sprawę, że będzie musiała przebrnąć od oczywistości, po poszlaki i domysły i z nich skonstruować wniosek, który będzie mogła przedstawić bratu zanim wyruszą. Wiedziała, że Tristan czynił już poszukiwania na ich wyprawę. Wiedza - lub chociaż podejrzenia mogły znacząco pomóc mu planowanie wszystkiego. W pomieszczeniu stało niewielkie biurko i kilka foteli obleczonych w czerwień. Ustawiła drewniane szkatułki na stoliku i ruszyła do jednego z regałów sięgając po tom dotyczący smoczego umaszczenia, ściągnęła też z półki charakterystykę budowy smoka lądowego i z tymi dwiema księgami wróciła do biurka zasiadając przy nim i otwierając pierwszą z nich.
Znała te książki, studiowała je już nie raz, ale wolała upewnić się w swoich przypuszczeniach podpierając je literaturą, niźli tym, co udało jej się zapamiętać. Pierwszą kartkowała spokojnie, docierając do koloru miedzi i czerni. Wzięła pergamin ze stosiku który leżał na biurku i nakreśliła na nim nazwy smoków, które wymieniała książka. Były skrupulatna, nie pominęła żadnego z nich, dokładnie czytając strony poświęcone tym dwóm barwom i ich charakterystyce. Cofnęła się kilka razy do niektórych fragmentów robiąc krótkie notki a gdy uznała, że ta książka więcej jej nie da sięgnęła po drugą. Charakterystyka budowy smoka była bardziej skomplikowana. Nie tylko większa, ale i należało zagłębić wiele aspektów o których wspominały pogłoski. Rozpoczynając od masy. Drugi pergamin przedzieliła kreską na pół. Zaczęła od wagi i wielkości, podawano dwie rozbieżne masy. Co znacznie utrudniało sprawę. Wypisywało powoli i skrupulatnie po jednej niewielkie smoki, które wspominała księga, a po drugiej te wielkich rozmiarów. Lista była długa i wiedziała, że musiała ją skrócić. Następne pod lupę wzięła skrzydła. Robiła podkreślenia pod smokami, które miały te o których wspominały zasłyszane pogłoski. Ale wiedziała, że wykreślając resztę mogłaby popełnić błąd, lub coś przeoczyć. Kolejnym punktem był ogon. Ten był na tyle specyficzny, że o wiele łatwiej było odnaleźć o nim informacje niźli o masie czy długości danych smoków. Odpowiedni kształt ogona zakreślała lekkim kółkiem wokół nazwy rasy smoka.
Oczy zaczęły jej ciążyć, a za oknami ciemno było już od jakiegoś czasu. Nie spostrzegła nawet, gdy twarz osunęła się układając na biurku. Ocknęła się nagle, znów uciekała, a za nią leciały płatki róż. Zerknęła na wielki, drewniany zegar dostrzegając zbliżającą się dwudziestą. Ciśnienie dzisiaj naprawdę dawało jej się we znaki. Zmrużyła lekko oczy i zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc znaczenia snu. Zamrugała kilka razy i korzystając z tego, że jest sama wyciągnęła dłonie przeciągając się. Pokręciła szyją i spojrzała ponownie na pergaminy przed nią. Ustawiła je jeden obok drugiego i wpatrując się w nie mrużyła brwi. Ostrożnie rozłożyła nad nimi pudełka i uchyliła ich wieczka wyciągając ciemne, czasem czarne, czasem ciemno-brązowe, łuski na pudełkach - tak, by nazwy smoka znajdowały się nadal przed jej oczami.
Mogła skreślić Astryjackiego Grotołaza - a przynajmniej tak sądziła. Należał do klasy smoków średniej wagi, jego ogon był gładki, a skrzydła nie przypominały nietoperzowych. Barwa była prawie czarna, wbijając w odcień ciemnego granatu. Podsunęła łuskę pod nos i przez chwilę ją jeszcze lustrowała by ostatecznie odłożyć ją i odsunąć na bok. Wykluczyła ją. Druga, odrobinę miedziana, bardziej jednak wpadała w oranż. Należała do Japońskich Długopyskich. Te jednak charakteryzowały się krótkimi skrzydłami i częściej poruszały się po lądzie. Nachyliła się nad pozostałymi czterema przesuwając po nich wzrokiem w końcu unosząc czarną jak smoła łuskę. Zmarszczyła brwi spoglądając w swoje notatki. Czarne Hebrydzkie pasowały do słów - nie łączyły co prawda wszystkich faktów, ale połowę z nich. Było to więc najwięcej jak do tej pory udało jej się odnaleźć. Zostawiła więc ja na wierzchu. Jej uwagę przykuł też Rogogon Węgierski. On jednak miał inne niż sugerowane zakończenie ogona. Należało jednak wziąć go pod uwagę mimo wszystko. Smokologowie byli w stanie dostrzec różnice - zwykli ludzie mogli je ze sobą pomylić, lub źle opisać. Kolce, albo grot strzały nie były jednakie, ale już jedno nazwane jako drugie mogło wprowadzić w błąd. Chiński ognomiot był zbyt czerwony, choć przy bladym ciemnym świetle robił się bardziej rdzawy, nie pasowal jej do pozostałych kategorii. Gdyby ktoś go zobaczył mocniej przypomniałby mu węża. Ostatnia łuska należała do Żmijozęba. Uniosła ją wydymając lekko usta. Pasował do koloru i posiadał pas o którym donoszono.
Oparła się o krzesło i zaplotła dłonie na pierwsi. Miała swoich własnych finalistów. Pytania pozostawały jednak niezmiennie. Czy szukali jednego smoka, czy też dwóch? Czy są to znane wcześniej gatunki, czy anomalie powróciły do życia smoki o których od lat nie słyszeli?
Przebrnięcie przez inne źródła zajmowała kolejne chwile, ale nic nie wskazywało jasno na smoka, który posiadałby wszystkie opisane cechy. Po godzinach była gotowa by postawić pierwsze tezy, poparte próbkami, choć wszystko było jeszcze niejasne i niepewne.
Sięgnęła po pergamin na którym zaczęła kreślić słowa. Tristan mógł znajdować się w swoich komnatach, albo gdzieś w mieście, równie dobrze nadal mógł znajdować się w rezerwacie. Nulla miała o wiele więcej szansy na odnalezienie go jeszcze dzisiaj. Kolejne, proste i staranne litery zajmowały miejsce na pergaminie. Wypisała wszystkie trzy rodzaje i wskazała cechy, które pokrywają się z pogłoskami. Sądziła, że i one przeszły Tristanowi przez myśl. Teraz - sprawdzone - dawały odrobinę większą pewność.
Gdy skończyła zwinęła list i przypięła do nóżki Nully. Sama podniosła się ruszając do wyjścia. Szalejąca za oknem burza budziła grozę, a ona chciała dziś już tylko dotknąć ciepłych pościeli swoich komnat.
| zt
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
styczeń - marzec 1957
Ostatnie miesiące obfitowały w mnogość zadań, które nie zmalały wraz z początkiem nowego roku. Wręcz przeciwnie urosły jeszcze, ale to w takich momentach Melisande odnajdywała się najlepiej brylując pomiędzy kolejnymi zadaniami, przechodząc od punktu, do punktu wypełniając go skrupulatnie, pilnując by zadanie - czy jego część - została wykonana perfekcyjnie tak, by mogła przejść do kolejnego zadowolona z efektów. Majowe wydarzenia były już dawno za nimi, jednak musieli udźwignąć cały rezerwat po tragediach, które ich dotknęły. Nie oszczędzali siebie, nie oszczędzali też nikogo bowiem ich celem od zawsze było dobro i bezpieczeństwo należących do nich albionów. Kolejne sukcesy, takie jak odnalezienie wyspiarki, czy sprowadzenie srebrnika do rezerwatu sprawiały, że Kent pozostawało na językach wszystkich, którzy mieli do czynienia ze smokami, niezależnie od tego, czy były to osoby związane z nauką, czy też Ci, którzy doglądali podopiecznych w innych rezerwat. Korespondencja właściwie zalewała ich z różnych zakątków świata, a ona codziennie pobierając nauki u smokolaga jednocześnie odpowiadającego za dyplomację spędzała wiele czasu na czytaniu kolejnych listów - czasem z pomocą tłumacza, by później odpowiadać na nie pod okiem mężczyzny, który wytykał każde jej potknięcie, czy zwrot, który powinien zostać inaczej przedstawiony, żeby osiągnąć skutek który zamierzała. To nie były łatwe chwile. To nie były też zwykłe listy. Każde z kreślonych słów miała wielką wagę i równie wielkie znaczenie. Ilość tłumaczy różnych języków, którzy byli wzywani do gabinetu dyploaty wzrosła kilkukrotnie w porównaniu do zapotrzebowania na nich z ubiegłych lat. Melisande pisała najpierw odpowiedź w rodzimym języku, który ten później tłumaczył odpowiednie, a ona owe tłumaczenie przejmowała spisując odpowiedź, dbając o odpowiedni charakter pisma, ale też i jego wygląd. Każdą z kopert obarczając lakiem Rezerwatu, nadając mu mocy wiążącej wraz z propozycjami i obietnicami na które odpowiadała, czy których dochodziła. Zwiększyła się liczba delegacji z innych rezerwatów, które witała u boku mężczyzny słuchając uważnie prowadzonych przez niego rozmów, sama w nich uczestnicząc wdając się w dyskusje w których posiadała wiedzę i mogła się wykazać. W ciągu minionych lat była w stanie odpowiednio poznać smoki i ich specyfikę. Kolejne badania których się podejmowała jedynie ją poszerzały czasem o informacje o których nie wiedział nikt inny poza nimi.
Sam rezerwat postawiony został w stan przygotowań do nadchodzącego debaty połączonej ze spotkaniem. Nie tylko przedstawione treści, ale zadbanie o gości musiało być perfekcyjnie i nie pozwolić by na całym przedsięwzięciu mógłby pojawić się cień rysy, którym zostałby obarczony Rezerwat. Dlatego, choć przeważnie zawierzała innym w sprawach organizacyjnych, lepiej sprawdzając się w badawczych rozważaniach i materiałach, które można było zaserwować większemu gronu, tak tym razem osobiści doglądała każdego aspektu planu. Sprawdzając i podejmując decyzje, jeśli coś jej zdaniem mogło funkcjonować lepiej, albo dokładniej. Doglądała wyglądy sali, odpowiedniego usadzenia zaproszonych gości, późniejszego przyjęcia, które miało zezwolić na naukowe dysputy. Wszystko zostało dopięto na ostatni guzik, który zapięła sama.
W międzyczasie niezmiennie znajdowała czas na to, by poświęcić się kolejnym badaniom. Wyspiarka nadal skrywała przed nimi sekrety, które należało odkryć i oblec w nazwę ich rezerwatu, kiedy zawitają na kartach smoczych podręczników. Dostępu do niej strzegli uważnie nie pozwalając, by ktoś zabrał to, co zdobyli sami. Spędzała długie godziny na obserwacji tworząc skomplikowany profil behawioralny, jednocześnie poddając go kolejnym testom. Musiała sprawdzić postawione przez siebie tezy. I tak udało jej się odkryć pewne zachowania świadczące o dużej inteligencji, możliwie że przewyższającej niektóre gatunki. Tworzyła doświadczenia, którym poddawała smoczycę przyglądając się jej wyborom i kolejnym zachowaniom. Zapisując długie rolki pergaminów z których wiedziała, że będzie musiała wyciągnąć jeszcze wnioski. Całość sprawy wydawała jej się zwyczajnie pociągająca. Zatapiała się w pracy i ukochanym rezerwacie pasując do niego idealnie. Pasja była tym, co pozwalało jej funkcjonować w tej rzeczywistości faktów i informacji a bystry umysł pozwalał przesuwać się po nich ze swobodą i wdziękiem.
Tym razem z bezpiecznej odległości przyglądała się po raz kolejny poddawania wyspiarki próbie. Wiadomym było, że ta gustowała w rybach, Melisande jednak chciała pójść dalej. Sprawdzić, czy nie tylko gatunek, ale i miejsce żywotności danych ryb jest przez nią rozróżnianie. Dlatego od kilku dni, codziennie w porze karmienia w dwa miejsca jednocześnie dostarczane były dwa rodzaje ryb - słodko i słono wodnych. Oddzielonych od siebie, jednak pozostawione w odległości dostatecznie bliskiej, by smoczyca stojąc przy jednych, miała świadomość istnienia też drugich. Pierwszego dnia smoczyca zdawała się bez zdania w materii zjadanego pokarmu. Zjadała kilka ryb z jednej grupy, by później przesunąć się do drugiej i zrobić to samo, zjadając ich jednak dostatecznie więcej. Drugi dzień nie był różny od pierwszego, ale dopiero w trzecim pojawiła się zmiana świadcząca o tym, że teza postawiona przez Melisande może okazać się właściwa. Dzisiaj ponownie obserwowała, jak pracownicy przygotowują pokarm układając go według jej wytycznych. Wyspiarka od razu skierowała swoje kroki w stronę stosu złożonego z ryb słonowodnych. Co jednoznacznie wskazywało na wypracowanie przez nią upodobania do smaku, który był najbardziej zbliżony do tego, co znała z wolności. Siedziała jeszcze jakiś czas, zapisując kolejne spostrzeżenia. Wyszła prosząc jednego z pracowników, żeby podczas kolejnego podawania pokarmu poinformował ją, czy ryby słodkowone zostały w ogóle ruszone. Spodziewała się, że przy dostarczanej ilości - większej, niż jej zapotrzebowanie - ryby zostaną prawie nieruszone, może uszczuplone o kilka sztuk. Nie pomyliła się - co zrobiła, kiedy do laboratorium wleciała sowa donosząc, że ilość ryb słodkowodnych, która pozostała jest mniejsza o pięć w porównaniu do ilości, którą zostawili przy poprzednim posiłku. Przez kilka chwil wpatrywała się w list który pytał ją, czy życzy sobie, aby kontynuować dostarczanie do wyspiarki ryb w opisany przez nią sposób. Łapiąc za pióro pochyliła się nad czystym kawałkiem pergaminu. Nie było to dłużej konieczne. Poprosiła, by ich podopieczna od dzisiaj dostawała jedynie ryby słonowodne w ilości, którą nakreśliła wcześniej. Była zadowolona z uzyskanych informacji. Możliwe, że nie były one w stanie zrewolucjonizować świata smokologii, ale jej wskazywały jasno na zachowania behawioralne, które chciała dogłębniej zbadać w nadchodzącym czasie. A fakt, że smok potrafił zadecydować w sprawie pokarmu jasno wskazywał na upodobania co do smaków nie tylko znanych, ale pochodzących z rejonów jej naturalnego pochodzenia. Umiejętności decyzyjne sprawiały znów, że - poddana kolejnym eksperymentom - ich wyspiarka mogła okazać się posiadać wysoko rozwinięte zdolności decyzyjne. Chciała zbadać dokładniej prowadzące nią procesy warunkowania, zdawała sobie sprawę, że potrzebne będą do tego konkretne bodźce i czas, którego wymagało każde badanie. Ale nie martwiła się tym nadto. Miała czas, miała też możliwości i nie musiała obawiać się braku środków. Rezerwat był finansowany odpowiednio i na tyle, by mogła ze swobodą korzystać ze środków na wybrane badania. Dzisiaj jednak powinna opisać pierwsze wnioski na temat upodobań odnośnie pokarmu i jego charakteru. Te, możliwe nie znaczące, a możliwie, że posiadające znaczenie fakty należało nie tylko ubrać odpowiednio słowa. Ale prowadząc dalsze badania należało spróbować dojść do tego, co po za smakiem różnić może dwa jednakie gatunki funkcjonujące w innych wodach. Możliwym była zawartość minerałów, czy witamin, które na pierwszy rzut oka nie zdawały się tak ważne. Uderzenie w uchylone drzwi poderwało jej spojrzenie do góry.
- Panienka wybaczy, że przeszkadzam. - niski tembr głosu powędrował ku niej, a ona uniosła wzrok zawieszając spojrzenie niewerbalnie dając mu znak, żeby zaczął mówić. - Lharos dziwnie się zachowuje. Poproszono mnie bym poszedł po panią. - zmarszczyła lekko brwi po czym podniosła się, odkładając pióro na bok. Na razie nie posiadała zbyt wielu informacji, by móc cokolwiek powiedzieć w tej sprawie. Droga, którą mieli pokonać miała chwilę zająć. Dlatego wygładzając suknię wyszła zza biurka.
- Opowiedz mi wszystko, Artabisie. - poprosiła, by ruszyć wraz z nim we wskazanym przez niego kierunku. Opis zachowania wyspiarki musiał na ten moment poczekać.
| zt
Ostatnie miesiące obfitowały w mnogość zadań, które nie zmalały wraz z początkiem nowego roku. Wręcz przeciwnie urosły jeszcze, ale to w takich momentach Melisande odnajdywała się najlepiej brylując pomiędzy kolejnymi zadaniami, przechodząc od punktu, do punktu wypełniając go skrupulatnie, pilnując by zadanie - czy jego część - została wykonana perfekcyjnie tak, by mogła przejść do kolejnego zadowolona z efektów. Majowe wydarzenia były już dawno za nimi, jednak musieli udźwignąć cały rezerwat po tragediach, które ich dotknęły. Nie oszczędzali siebie, nie oszczędzali też nikogo bowiem ich celem od zawsze było dobro i bezpieczeństwo należących do nich albionów. Kolejne sukcesy, takie jak odnalezienie wyspiarki, czy sprowadzenie srebrnika do rezerwatu sprawiały, że Kent pozostawało na językach wszystkich, którzy mieli do czynienia ze smokami, niezależnie od tego, czy były to osoby związane z nauką, czy też Ci, którzy doglądali podopiecznych w innych rezerwat. Korespondencja właściwie zalewała ich z różnych zakątków świata, a ona codziennie pobierając nauki u smokolaga jednocześnie odpowiadającego za dyplomację spędzała wiele czasu na czytaniu kolejnych listów - czasem z pomocą tłumacza, by później odpowiadać na nie pod okiem mężczyzny, który wytykał każde jej potknięcie, czy zwrot, który powinien zostać inaczej przedstawiony, żeby osiągnąć skutek który zamierzała. To nie były łatwe chwile. To nie były też zwykłe listy. Każde z kreślonych słów miała wielką wagę i równie wielkie znaczenie. Ilość tłumaczy różnych języków, którzy byli wzywani do gabinetu dyploaty wzrosła kilkukrotnie w porównaniu do zapotrzebowania na nich z ubiegłych lat. Melisande pisała najpierw odpowiedź w rodzimym języku, który ten później tłumaczył odpowiednie, a ona owe tłumaczenie przejmowała spisując odpowiedź, dbając o odpowiedni charakter pisma, ale też i jego wygląd. Każdą z kopert obarczając lakiem Rezerwatu, nadając mu mocy wiążącej wraz z propozycjami i obietnicami na które odpowiadała, czy których dochodziła. Zwiększyła się liczba delegacji z innych rezerwatów, które witała u boku mężczyzny słuchając uważnie prowadzonych przez niego rozmów, sama w nich uczestnicząc wdając się w dyskusje w których posiadała wiedzę i mogła się wykazać. W ciągu minionych lat była w stanie odpowiednio poznać smoki i ich specyfikę. Kolejne badania których się podejmowała jedynie ją poszerzały czasem o informacje o których nie wiedział nikt inny poza nimi.
Sam rezerwat postawiony został w stan przygotowań do nadchodzącego debaty połączonej ze spotkaniem. Nie tylko przedstawione treści, ale zadbanie o gości musiało być perfekcyjnie i nie pozwolić by na całym przedsięwzięciu mógłby pojawić się cień rysy, którym zostałby obarczony Rezerwat. Dlatego, choć przeważnie zawierzała innym w sprawach organizacyjnych, lepiej sprawdzając się w badawczych rozważaniach i materiałach, które można było zaserwować większemu gronu, tak tym razem osobiści doglądała każdego aspektu planu. Sprawdzając i podejmując decyzje, jeśli coś jej zdaniem mogło funkcjonować lepiej, albo dokładniej. Doglądała wyglądy sali, odpowiedniego usadzenia zaproszonych gości, późniejszego przyjęcia, które miało zezwolić na naukowe dysputy. Wszystko zostało dopięto na ostatni guzik, który zapięła sama.
W międzyczasie niezmiennie znajdowała czas na to, by poświęcić się kolejnym badaniom. Wyspiarka nadal skrywała przed nimi sekrety, które należało odkryć i oblec w nazwę ich rezerwatu, kiedy zawitają na kartach smoczych podręczników. Dostępu do niej strzegli uważnie nie pozwalając, by ktoś zabrał to, co zdobyli sami. Spędzała długie godziny na obserwacji tworząc skomplikowany profil behawioralny, jednocześnie poddając go kolejnym testom. Musiała sprawdzić postawione przez siebie tezy. I tak udało jej się odkryć pewne zachowania świadczące o dużej inteligencji, możliwie że przewyższającej niektóre gatunki. Tworzyła doświadczenia, którym poddawała smoczycę przyglądając się jej wyborom i kolejnym zachowaniom. Zapisując długie rolki pergaminów z których wiedziała, że będzie musiała wyciągnąć jeszcze wnioski. Całość sprawy wydawała jej się zwyczajnie pociągająca. Zatapiała się w pracy i ukochanym rezerwacie pasując do niego idealnie. Pasja była tym, co pozwalało jej funkcjonować w tej rzeczywistości faktów i informacji a bystry umysł pozwalał przesuwać się po nich ze swobodą i wdziękiem.
Tym razem z bezpiecznej odległości przyglądała się po raz kolejny poddawania wyspiarki próbie. Wiadomym było, że ta gustowała w rybach, Melisande jednak chciała pójść dalej. Sprawdzić, czy nie tylko gatunek, ale i miejsce żywotności danych ryb jest przez nią rozróżnianie. Dlatego od kilku dni, codziennie w porze karmienia w dwa miejsca jednocześnie dostarczane były dwa rodzaje ryb - słodko i słono wodnych. Oddzielonych od siebie, jednak pozostawione w odległości dostatecznie bliskiej, by smoczyca stojąc przy jednych, miała świadomość istnienia też drugich. Pierwszego dnia smoczyca zdawała się bez zdania w materii zjadanego pokarmu. Zjadała kilka ryb z jednej grupy, by później przesunąć się do drugiej i zrobić to samo, zjadając ich jednak dostatecznie więcej. Drugi dzień nie był różny od pierwszego, ale dopiero w trzecim pojawiła się zmiana świadcząca o tym, że teza postawiona przez Melisande może okazać się właściwa. Dzisiaj ponownie obserwowała, jak pracownicy przygotowują pokarm układając go według jej wytycznych. Wyspiarka od razu skierowała swoje kroki w stronę stosu złożonego z ryb słonowodnych. Co jednoznacznie wskazywało na wypracowanie przez nią upodobania do smaku, który był najbardziej zbliżony do tego, co znała z wolności. Siedziała jeszcze jakiś czas, zapisując kolejne spostrzeżenia. Wyszła prosząc jednego z pracowników, żeby podczas kolejnego podawania pokarmu poinformował ją, czy ryby słodkowone zostały w ogóle ruszone. Spodziewała się, że przy dostarczanej ilości - większej, niż jej zapotrzebowanie - ryby zostaną prawie nieruszone, może uszczuplone o kilka sztuk. Nie pomyliła się - co zrobiła, kiedy do laboratorium wleciała sowa donosząc, że ilość ryb słodkowodnych, która pozostała jest mniejsza o pięć w porównaniu do ilości, którą zostawili przy poprzednim posiłku. Przez kilka chwil wpatrywała się w list który pytał ją, czy życzy sobie, aby kontynuować dostarczanie do wyspiarki ryb w opisany przez nią sposób. Łapiąc za pióro pochyliła się nad czystym kawałkiem pergaminu. Nie było to dłużej konieczne. Poprosiła, by ich podopieczna od dzisiaj dostawała jedynie ryby słonowodne w ilości, którą nakreśliła wcześniej. Była zadowolona z uzyskanych informacji. Możliwe, że nie były one w stanie zrewolucjonizować świata smokologii, ale jej wskazywały jasno na zachowania behawioralne, które chciała dogłębniej zbadać w nadchodzącym czasie. A fakt, że smok potrafił zadecydować w sprawie pokarmu jasno wskazywał na upodobania co do smaków nie tylko znanych, ale pochodzących z rejonów jej naturalnego pochodzenia. Umiejętności decyzyjne sprawiały znów, że - poddana kolejnym eksperymentom - ich wyspiarka mogła okazać się posiadać wysoko rozwinięte zdolności decyzyjne. Chciała zbadać dokładniej prowadzące nią procesy warunkowania, zdawała sobie sprawę, że potrzebne będą do tego konkretne bodźce i czas, którego wymagało każde badanie. Ale nie martwiła się tym nadto. Miała czas, miała też możliwości i nie musiała obawiać się braku środków. Rezerwat był finansowany odpowiednio i na tyle, by mogła ze swobodą korzystać ze środków na wybrane badania. Dzisiaj jednak powinna opisać pierwsze wnioski na temat upodobań odnośnie pokarmu i jego charakteru. Te, możliwe nie znaczące, a możliwie, że posiadające znaczenie fakty należało nie tylko ubrać odpowiednio słowa. Ale prowadząc dalsze badania należało spróbować dojść do tego, co po za smakiem różnić może dwa jednakie gatunki funkcjonujące w innych wodach. Możliwym była zawartość minerałów, czy witamin, które na pierwszy rzut oka nie zdawały się tak ważne. Uderzenie w uchylone drzwi poderwało jej spojrzenie do góry.
- Panienka wybaczy, że przeszkadzam. - niski tembr głosu powędrował ku niej, a ona uniosła wzrok zawieszając spojrzenie niewerbalnie dając mu znak, żeby zaczął mówić. - Lharos dziwnie się zachowuje. Poproszono mnie bym poszedł po panią. - zmarszczyła lekko brwi po czym podniosła się, odkładając pióro na bok. Na razie nie posiadała zbyt wielu informacji, by móc cokolwiek powiedzieć w tej sprawie. Droga, którą mieli pokonać miała chwilę zająć. Dlatego wygładzając suknię wyszła zza biurka.
- Opowiedz mi wszystko, Artabisie. - poprosiła, by ruszyć wraz z nim we wskazanym przez niego kierunku. Opis zachowania wyspiarki musiał na ten moment poczekać.
| zt
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Laboratorium
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent :: Smocze Ogrody