Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent :: Smocze Ogrody
Ogrody
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ogrody
Ogrody należą zdecydowanie do najmniej bezpiecznej części rezerwatu, smokologowie rzadko wychodzą do nich samotnie. Przepełnione zewsząd bujną roślinnością, a bliżej samego budynku również przepięknie kwitnącymi rodowymi różami Rosierów, stwarzają smokom idealne warunki rozwoju. Wyjście do ogrodów jest strzeżone równie pilnie, co inne części rezerwatu; przez wrota nie przemknie się nikt niepowołany. Silnie odczuwalny jest tutaj zapach siarki, coraz wyraźniej czuć także spaleniznę...
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 08.12.17 7:51, w całości zmieniany 5 razy
Siła anomalii, źle wpłynęła na Zabiniego, który nagle poczuł zawroty głowy i silne mdłości. Krew popłynęła strugą z jego nosa, ogarnęła go gwałtowna słabość, która doprowadziła do nieszkodliwej utraty przytomności i upadku.
| Elijah, ocknie się samoistnie po zakończeniu wątku lub wcześniej, jeśli napisze posta. Otrzymuje -5 obrażeń z zakresu psychiczne.
| Elijah, ocknie się samoistnie po zakończeniu wątku lub wcześniej, jeśli napisze posta. Otrzymuje -5 obrażeń z zakresu psychiczne.
Nie udało uwolnić od Russela za pierwszym razem. Jego blade palce boleśnie wbiły się w moje ciało dodając mu kolejnych ran, powodując następną falę bólu w okolicach biodra. Jęknąłem, gdy zmęczone mięśnie napięły się nagle reagując nieprzyjemnie na pojawiającą się ranę. Martwe oczy Crispina wpatrywały się we mnie z zakrwawionej twarzy, z której życie uciekło wraz z duszą w Azkabanie. Skończył i tak lepiej, niż na to zasłużył. Powinien mieć tego świadomość, gdy umierał. Patrzyłem na świstoklik, do którego próbował dociągnąć mnie Quentin. Wierzgnąłem nogami próbując zrzucić z siebie Russela, ale na nic. Dopiero pomoc Burke'a przyniosła efekt. Byłem wolny. Przynajmniej na chwilę inferius przestał się dobierać do moich wnętrzności, które bardzo chciał wyciągnąć na światło dnia. Byłem zmęczony, potwornie wycieńczony Azkabanem. Zarówno psychicznie, co fizycznie. Nie potrzebowałem słów uzdrowiciela, żeby wiedzieć, że jest ze mną źle. wewnętrzna słabość jaką czułem nie mogła zwiastować nic dobrego. Jedynym pocieszeniem był fakt, że z dala od Azkabanu zmobilizowanie się do czegokolwiek było znacznie łatwiejsze. Brak przytłaczającej obecności dementorów oznaczał jasność umysłu, którą powoli odzyskiwałem. Wciąż przytępiony bólem i zmęczeniem jednak niespecjalnie potrafiłem robić coś oprócz podążania za instrukcjami Quentina. Skoro wiedział, co robi, powinienem go najzwyczajniej w świecie posłuchać. Próbując jednocześnie podnieść się na kolana i uniknąć Crispina, pomagałem mu przetransportować się do świstoklika. Nie pytałem, skąd wiedział, że tu będę ani dlaczego wygląda to łudząco podobnie do rezerwatu w Kent, w którym wraz z Tristanem opanowaliśmy anomalię. Sylwetka Czarnego Pana majaczyła mgliście za wszystkim, co tu się działo, a mi nie potrzeba było niczego więcej, by podążać za wskazówkami. Niestety Russel zdawał się być uparty.
- Co z resztą? - Było wszystkim, o co zdołałem zapytać, zanim musiałem próbować uniknąć kolejnego ataku inferiusa. Deirdre, Morgoth, Sigrun - co się z nimi działo? Czy Craig przeżył, wydostał się z Azkabanu? Musiałem wiedzieć.
Punkty żywotności 82/232; Kara: -40
zabliźnione rozcięcie na łuku brwiowym;
kanapka Cassandry (+1);
pęknięty nos (-10),
osłabienie (-10);
psychiczne (-39);
migrena (-2);
osłabienie (-5);
czarna magia (-80);
sinica
cięte (-5)
- Co z resztą? - Było wszystkim, o co zdołałem zapytać, zanim musiałem próbować uniknąć kolejnego ataku inferiusa. Deirdre, Morgoth, Sigrun - co się z nimi działo? Czy Craig przeżył, wydostał się z Azkabanu? Musiałem wiedzieć.
Punkty żywotności 82/232; Kara: -40
zabliźnione rozcięcie na łuku brwiowym;
kanapka Cassandry (+1);
pęknięty nos (-10),
osłabienie (-10);
psychiczne (-39);
migrena (-2);
osłabienie (-5);
czarna magia (-80);
sinica
cięte (-5)
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Ignotus Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 66
'k100' : 66
Ta chwila trwa wieki. Kolejny, tym razem ostry zapach krwi docierający do nozdrzy oraz zdrajca, którego nie można torturować i zabić ostatecznie, na zawsze. Czuję obrzydzenie na samą myśl o nim, ale to nie jest teraz ważne. Musimy przed nim uciec. Przed nim i jego szponami, wzrokiem pełnym bezmyślnego obłędu, uściskiem powodującym ból. Dosłownie na ułamek sekundy odwracam głowę w miejsce, gdzie powinien stać Zabini. I zamiast stojącego, to widzę leżącego Zabiniego. Mam ochotę przeklinać wszystkich i wszystko na czym świat stoi - a nigdy tego nie robię. Świetnie Ignotusie, jesteś skazany na mnie, niebawem umrzesz, a ja umrę z ręki Czarnego Pana, że pozwoliłem ci umrzeć. Aż kręci mi się w głowie od nadmiaru wrażeń.
Desperacko próbuję pociągnąć go raz jeszcze. I chyba wizja gniewu Lorda Voldemorta kumulującego się na mojej osobie działa niczym eliksir byka, gdyż wspólnymi siłami udaje nam się wyrwać od Russella i przesunąć znacząco do tyłu. Muszę się teraz wykazać niebywałym refleksem.
- Potem - wystękuję tylko w odpowiedzi na zadane pytanie. Po pierwsze, to słaby czas na ploteczki, po drugie, ja tu prawie mdleję z nadmiaru wysiłku, a muszę przenieść nas wszystkich trzech, co wymaga niesamowitej sprawności manualnej oraz dobrej taktyki.
Ziemia wiruje, a może to tylko z wysiłku, sam już nie wiem. Bez względu na wszystkie okoliczności, skoro udaje mi się odciągnąć mężczyznę od zagrożenia, to drugą ręką sięgam po łapę Elijaha, a na samym końcu robię taki myk, że wszyscy czymkolwiek dotykamy świstoklika.
- Morsmordre - wypowiadam cicho, mając nadzieję, że niczego nie przestawiłem. Na szczęście nie, bo dochodzi do uwolnienia mocy i tym razem naprawdę kręci mi się w głowie. Bo my się kręcimy, znikając z przeklętego rezerwatu. Oby smoki zjadły tego padalca, słowo daję, że bezczelny z niego typ. Nie dość, że nas zdradził, pozwolił na pojmanie mojego kuzyna, to jeszcze żyje (powiedzmy) i ma czelność nas atakować. To się nazywa tupet. Dobrze, że udaje nam się stąd uciec. Witaj Nokturnie.
zt. x3
Desperacko próbuję pociągnąć go raz jeszcze. I chyba wizja gniewu Lorda Voldemorta kumulującego się na mojej osobie działa niczym eliksir byka, gdyż wspólnymi siłami udaje nam się wyrwać od Russella i przesunąć znacząco do tyłu. Muszę się teraz wykazać niebywałym refleksem.
- Potem - wystękuję tylko w odpowiedzi na zadane pytanie. Po pierwsze, to słaby czas na ploteczki, po drugie, ja tu prawie mdleję z nadmiaru wysiłku, a muszę przenieść nas wszystkich trzech, co wymaga niesamowitej sprawności manualnej oraz dobrej taktyki.
Ziemia wiruje, a może to tylko z wysiłku, sam już nie wiem. Bez względu na wszystkie okoliczności, skoro udaje mi się odciągnąć mężczyznę od zagrożenia, to drugą ręką sięgam po łapę Elijaha, a na samym końcu robię taki myk, że wszyscy czymkolwiek dotykamy świstoklika.
- Morsmordre - wypowiadam cicho, mając nadzieję, że niczego nie przestawiłem. Na szczęście nie, bo dochodzi do uwolnienia mocy i tym razem naprawdę kręci mi się w głowie. Bo my się kręcimy, znikając z przeklętego rezerwatu. Oby smoki zjadły tego padalca, słowo daję, że bezczelny z niego typ. Nie dość, że nas zdradził, pozwolił na pojmanie mojego kuzyna, to jeszcze żyje (powiedzmy) i ma czelność nas atakować. To się nazywa tupet. Dobrze, że udaje nam się stąd uciec. Witaj Nokturnie.
zt. x3
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Poradziwszy sobie z Crispinem, Quentin złapał zarówno nieprzytomnego Zabiniego, jak i słabego Ignotusa, a później świstoklik. Wiedział, dokąd powinien prowadzić, osobiście zajmował się przygotowywaniem wszystkiego. Coś jednak poszło nie tak, Burke nie wiedział jeszcze co. Wypowiedziane przez niego słowo zmieniło cel ich podróży, o czym miał się przekonać na miejscu, gdy znajdzie się przed obliczem Czarnego Pana.
| Świstoklik przeniósł was tutaj.
| Świstoklik przeniósł was tutaj.
Ze ściągniętą brwią przyglądał się trzymanemu w rękach dokumentowi o elegancko kaligrafowanych literach, stawianych prosto, starannie, z pieczołowitością kogoś, kto czerpał z preparowania owego papieru sporo satysfakcji. Okrągła czerwona pieczęć pod treścią pisma nie pozostawiała wątpliwości - pochodziło z Ministerstwa Magii, prosto z Departamentu Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami. Nie znał wielu jego pracowników, a tych, których kojarzył, nie zrównywał raczej z błaznami, nie mógł więc uznać tego listu jedynie za ponury żart. Wszystkie znaki na niebie i ziemi zapewniały, że najpewniej został wysłany całkiem serio. Przeczytał więc jego treść po raz trzeci - tym razem wolniej, spokojniej:
sir Tristan Corentin Rosier, rezerwat smoków w Kent; depesza polecona do zarządcy
W związku z doniesieniami oraz rozpoczętym postępowaniem nr 4363/25/1/56 odnośnie nieprawidłowości w handlu smoczymi organami zawiadamiamy, iż 21 listopada w smoczym rezerwacie Kent odbędzie się kontrola Ministerstwa Magii. Kontroli poddane zostaną księgi rachunkowe, a także warunki, w jakich przetrzymywane są smoki. Godzina przybycia kontrolerów zostanie ustalona, a zarząd rezerwatu pozna ją z tygodniowym wyprzedzeniem.
(pieczęć Ministerstwa Magii), kilka niezrozumiałych podpisów
Nie był pewien, czy - ktokolwiek był autorem tego anonimowego listu, niektórzy urzędnicy sądzili, że wystarczyło przybić pieczątkę, by pozostać anonimowym; nie było to prawdą, miał zamiar dociec jego faktycznej tożsamości i wyciągnąć faktyczne konsekwencje, choćby to wszystko szło od samego ministra magii - sądził, że naprawdę uda mu się doprowadzić do przeprowadzenia tej kontroli, czy może chciał jedynie nastraszyć Rosierów, ale cel nie miał większego znaczenia - nie zamierzał dopuścić do ziszczenia się któregokolwiek z nich. Teren rezerwatu należał do niego - do jego rodziny - był jego dziedzictwem, krwawicą, rodową spuścizną i żaden chrzaniony urzędas nie będzie rościł sobie do niego swoich brudnych łapsk, jeśli nie chce zginąć śmiercią będącą słodkim wybawieniem od zagwarantowanego wcześniej przedłużającego się cierpienia. Świerzbiły go ręce, miał ochotę załatwić tę sprawę osobiście - ale w grę wchodziła polityka, a on znalazł się na stanowisku, z którego nie mógł lekceważyć kwestii dyplomatycznych. Powinien jak najszybciej pomówić z Melisande - nie tylko studziła jego emocje, ale i doskonale dobierała w takiej sytuacji słowa, nie pozwalając sobie na niestosowności. Słowa, które mogłyby zostać odebrane mylnie. Niewłaściwie. Jako nieprofesjonalne.
Nieprawidłowości w rezerwacie wszak nie było dużo - w tym chodziło bardziej o zasady. Pokazanie, kto jest górą. Jak świat stary, górą zawsze byli tacy jak on - arystokraci krwi błękitnej, najczystsi z czystych, potomkowie pradawnych rodzin o wielowiekowych tradycjach. I zamierzał na tej górze pozostać i tym razem. Szanował smoki tak, jak szanował własną krew - w pewien sposób były wszak jej częścią - nie pozwoliłby na ich złe traktowanie, choć anatomiczne eksperymenty niekiedy były konieczne. Dla ich dobra - zabezpieczenia przed przyszłymi chorobami. Nie był pewien, czy istniały uwarunkowania prawne regulujące podobne kwestie, bo nigdy się tym nie interesował: to miejsce miało jurysdykcję należącą wyłącznie do jego rodziny, nigdy nie uznawał żadnej innej, a z pewnością nie minisetrialnej. Urzędnicy dawali im spokój, uznając tę autonomię. A pracownicy - cieszyli się zawsze zaufaniem jego rodziny, byli dobierani starannie, rozsądnie, z dochowaniem wszelkiej ostrożności. Nie sądził, by to któryś z nich puścił z ust parę, o korzystnej transakcji obejmującej handel smoczą wątrobą z Ministerstwem Magii za kadencji poprzedniego ministra. To raczej aktualny musiał dowiedzieć się z dokumentów posiadanych przez Ministerstwo. Lub od innych jego pracowników - ci z najwyższych szczebli o wszystkim przecież słyszeli.
- Pójdziesz do nich, Jerry - rozkazał, choć korciło go zjawić się na miejscu osobiście; nie mógł tego zrobić, nie mógł też wysłać tam Melisande, była zbyt ważna; w ten sposób oddałby małe zwycięstwo Ministerstwu. Siłowali się - i nie zamierzał jako pierwszy oddać pola, pertraktacje miały się okazać długie i żmudne, jednak to właśnie miała być ostateczna próba jego charakteru. Jego skuteczności. Tego, czy jego osoba była właściwym wyborem. Nie pierwszy, ani nie ostatni raz musiał przed nestorem udowodnić swoją wartość. Jeśli chcieli z nim porozmawiać - musieli pofatygować się tutaj sami. Rozemocjonowane serce biło mocno i donośnie, natrętne myśli wypierały te rozsądne. - Pójdziesz i powiesz, że jesteśmy wstrząśnięci nieprawdziwymi zarzutami. Zażądasz dostępu do akt, a nade wszystko dokumentu z oskarżeniem i dowodów, które rzekomo posiadają. Jeśli coś znajdziesz, przyniesiesz mi odpisy. Jeśli nie, wniesiesz o natychmiastowe umorzenie. Nie mogą pogrywać z nami w taki sposób. - Zastukał palcami w drewniany blat potężnego biurka, zniecierpliwienie brało górę nad rozsądkiem, a on nie potrafił tego pohamować.
Zdawałoby się, że kiedy uzdrowił to miejsce po fali dramatycznych anomalii, w wyniku których życie utraciły aż trzy rosłe smoki, rezerwat przynajmniej na jakiś czas stanie się oazą spokoju. Nic bardziej mylnego, znów nie spał po nocach, a każdą wolną chwilę zajmowało mu czytanie kolejnych napływających listów. Ktoś z Ministerstwa, przy wsparciu zapewne samego Longbottoma, wykazywał się wielką arogancją. Złożył depeszę na kilka fragmentów, przeobrażając ją w twardy kartonik, który nadstawił nad chybotliwy płomień świecy rozświetlającej jego biurko. Papierek zajął się ogniem równie szybko, co Ministerstwo Magii tamtego dnia szatańską pożogą - i nagle naszła go okrutna wręcz myśl powtórzenia tamtego wyczynu. Zachowanie urzędników wzbudzało w nim złość. Gniew - impulsywny i nieokiełznany.
- Będziesz trzymać się tego samego, czego trzymamy się od samego początku - kontynuował, strzepując spomiędzy palców popiół spalonego listu. Więcej nie był warty, nic nie był warty. - Zapytasz, jakie wartości reprezentuje sobą ministerstwo, jeśli nie można ufać zawieranym z nim umowom - podkreślając, że do dziś nie wiemy, w jakim celu miała zostać użyte nasza smocza wątroba. Że propozycja tej transakcji nie wyszła nigdy od nas. - Chodziło o eliksir dla matki tego młokosa, starej Tuft, ale to nie miało wielkiego znaczenia. Zawsze to podejrzewał, tylko głupiec by się nie domyślił, jednak nikt nigdy nie poinformował ich o tym wprost. - Że wysocy ranga urzędnicy zapewniali nas, że to sprawa najwyższej wagi, a my służymy wszak ministerstwu, który w naszym imieniu służy dobru całej czarodziejskiej społeczności. - Wypowiedziawszy te słowa, spojrzał na Jerry'ego, szukając w odbiciu jego oczu reakcji na jego słowa. Brzmiały dobrze? Pokiwał głową - więc zapewne tak, przez myśl mu nie przeszło, że nawet, gdyby było inaczej, Jerry najpewniej nie miały odwagi powiedzieć mu prawdy. Nie dziś - nie, kiedy był w podobnym stanie. Emocje zawsze były najgorszym doradcą. - Zażądasz też powołania na świadka tej suki, która z nim była. Nie pamiętam jej nazwiska. Będzie w naszych dokumentach, rejestrujemy każdego gościa, choć wątpię, by pojawiła się pod swoją prawdziwą tożsamością. Nic nie szkodzi, tak się wylegitymowała - niech ją znajdą. - Asystent pojawił się z obstawą. Towarzysząca mu dziewczyna była kimś więcej niż tym, za kogo się podawała. Jeśli rykoszetem straci pracę za branie udziału w tym karygodnym spisku - tym lepiej. Nie polubił jej.
- Podkreślisz nasz zawód i zarzucisz im stronniczość, jestem pewien, że nie niepokoją rezerwatu Greengrassów. Od nich - nie mieli wątroby. Zapytasz, czy to zemsta i czy zamierzają wplątywać smoki w swoje polityczne gierki, zamiast umożliwić nam je chronić w spokoju. Psidwacze syny, marnujemy czas na prawniczych bredniach zamiast zająć się naszymi smokami, czy oni w ogóle zdają sobie sprawę z tego, jak ogromne generują straty?
Wsparł się wygodniej o oparcie fotela, rozpalając przechwycony wcześniej z pudełka leżącego na szafce pod biurkiem papierosa - zaciągając się dymem nieco zbyt mocno. Robił się coraz bardziej nerwowy, musiał się uspokoić - nerwy nie pomagały zachować klasy. Wciąż nie wierzył, że to działo się naprawdę.
- Temat Greengrassów można pociągnąć; jeśli jest pan pewien, sir, że transakcja między nimi nie zaszła, być może ich placówka nie została tak mocno prześwietlona - podjął ostrożnie Jerry. Wiedział, że igrał z ogniem, ale kryzys musiał zostać zażegnany, a nerwy przysłaniały Tristanowi jasność umysłu. - Może warto podsunąć ten temat Walczącemu Magowi - zaproponował, odchylając się lekko na krześle w tył. Rosier skinął głową, Ministerstwo już co najmniej parę razy wykazało się lekkomyślnością w swoim stosunku do mediów - być może tym razem nie będzie inaczej, ale społeczne niezadowolenie wzrośnie. A tego - tego potrzebowali, ludzi po swojej stronie. Niebawem miał się odbyć szczyt, na którym sprzeciwią się temu szaleńcowi, ale do tego czasu - musieli przetrwać.
- Zrób to - polecił, wstając od biurka, wydawało mu się, że dłuższa dysputa an ten temat straciła sens. Ruch był po stronie Ministerstwa: musieli na niego poczekać. - Zdasz mi raport, jak wrócisz - oświadczył, kiedy Jerry jego śladem powstał z krzesła, kierując się do wyjścia z pomieszczenia; rozstali się za progiem, a Tristan wolnym, spokojnym krokiem udał się do terrarium, gdzie wciąż niespokojna kryła się cudem odnaleziona rybojadka. Jego rezerwat robił dla smokologii więcej, niż Ministerstwo zrobiło przez ostatnie sto lat, nie miał prawa zarzucać im nieprawidłowości.
A on - nie miał zamiaru się ugiąć.
/zt
sir Tristan Corentin Rosier, rezerwat smoków w Kent; depesza polecona do zarządcy
W związku z doniesieniami oraz rozpoczętym postępowaniem nr 4363/25/1/56 odnośnie nieprawidłowości w handlu smoczymi organami zawiadamiamy, iż 21 listopada w smoczym rezerwacie Kent odbędzie się kontrola Ministerstwa Magii. Kontroli poddane zostaną księgi rachunkowe, a także warunki, w jakich przetrzymywane są smoki. Godzina przybycia kontrolerów zostanie ustalona, a zarząd rezerwatu pozna ją z tygodniowym wyprzedzeniem.
(pieczęć Ministerstwa Magii), kilka niezrozumiałych podpisów
Nie był pewien, czy - ktokolwiek był autorem tego anonimowego listu, niektórzy urzędnicy sądzili, że wystarczyło przybić pieczątkę, by pozostać anonimowym; nie było to prawdą, miał zamiar dociec jego faktycznej tożsamości i wyciągnąć faktyczne konsekwencje, choćby to wszystko szło od samego ministra magii - sądził, że naprawdę uda mu się doprowadzić do przeprowadzenia tej kontroli, czy może chciał jedynie nastraszyć Rosierów, ale cel nie miał większego znaczenia - nie zamierzał dopuścić do ziszczenia się któregokolwiek z nich. Teren rezerwatu należał do niego - do jego rodziny - był jego dziedzictwem, krwawicą, rodową spuścizną i żaden chrzaniony urzędas nie będzie rościł sobie do niego swoich brudnych łapsk, jeśli nie chce zginąć śmiercią będącą słodkim wybawieniem od zagwarantowanego wcześniej przedłużającego się cierpienia. Świerzbiły go ręce, miał ochotę załatwić tę sprawę osobiście - ale w grę wchodziła polityka, a on znalazł się na stanowisku, z którego nie mógł lekceważyć kwestii dyplomatycznych. Powinien jak najszybciej pomówić z Melisande - nie tylko studziła jego emocje, ale i doskonale dobierała w takiej sytuacji słowa, nie pozwalając sobie na niestosowności. Słowa, które mogłyby zostać odebrane mylnie. Niewłaściwie. Jako nieprofesjonalne.
Nieprawidłowości w rezerwacie wszak nie było dużo - w tym chodziło bardziej o zasady. Pokazanie, kto jest górą. Jak świat stary, górą zawsze byli tacy jak on - arystokraci krwi błękitnej, najczystsi z czystych, potomkowie pradawnych rodzin o wielowiekowych tradycjach. I zamierzał na tej górze pozostać i tym razem. Szanował smoki tak, jak szanował własną krew - w pewien sposób były wszak jej częścią - nie pozwoliłby na ich złe traktowanie, choć anatomiczne eksperymenty niekiedy były konieczne. Dla ich dobra - zabezpieczenia przed przyszłymi chorobami. Nie był pewien, czy istniały uwarunkowania prawne regulujące podobne kwestie, bo nigdy się tym nie interesował: to miejsce miało jurysdykcję należącą wyłącznie do jego rodziny, nigdy nie uznawał żadnej innej, a z pewnością nie minisetrialnej. Urzędnicy dawali im spokój, uznając tę autonomię. A pracownicy - cieszyli się zawsze zaufaniem jego rodziny, byli dobierani starannie, rozsądnie, z dochowaniem wszelkiej ostrożności. Nie sądził, by to któryś z nich puścił z ust parę, o korzystnej transakcji obejmującej handel smoczą wątrobą z Ministerstwem Magii za kadencji poprzedniego ministra. To raczej aktualny musiał dowiedzieć się z dokumentów posiadanych przez Ministerstwo. Lub od innych jego pracowników - ci z najwyższych szczebli o wszystkim przecież słyszeli.
- Pójdziesz do nich, Jerry - rozkazał, choć korciło go zjawić się na miejscu osobiście; nie mógł tego zrobić, nie mógł też wysłać tam Melisande, była zbyt ważna; w ten sposób oddałby małe zwycięstwo Ministerstwu. Siłowali się - i nie zamierzał jako pierwszy oddać pola, pertraktacje miały się okazać długie i żmudne, jednak to właśnie miała być ostateczna próba jego charakteru. Jego skuteczności. Tego, czy jego osoba była właściwym wyborem. Nie pierwszy, ani nie ostatni raz musiał przed nestorem udowodnić swoją wartość. Jeśli chcieli z nim porozmawiać - musieli pofatygować się tutaj sami. Rozemocjonowane serce biło mocno i donośnie, natrętne myśli wypierały te rozsądne. - Pójdziesz i powiesz, że jesteśmy wstrząśnięci nieprawdziwymi zarzutami. Zażądasz dostępu do akt, a nade wszystko dokumentu z oskarżeniem i dowodów, które rzekomo posiadają. Jeśli coś znajdziesz, przyniesiesz mi odpisy. Jeśli nie, wniesiesz o natychmiastowe umorzenie. Nie mogą pogrywać z nami w taki sposób. - Zastukał palcami w drewniany blat potężnego biurka, zniecierpliwienie brało górę nad rozsądkiem, a on nie potrafił tego pohamować.
Zdawałoby się, że kiedy uzdrowił to miejsce po fali dramatycznych anomalii, w wyniku których życie utraciły aż trzy rosłe smoki, rezerwat przynajmniej na jakiś czas stanie się oazą spokoju. Nic bardziej mylnego, znów nie spał po nocach, a każdą wolną chwilę zajmowało mu czytanie kolejnych napływających listów. Ktoś z Ministerstwa, przy wsparciu zapewne samego Longbottoma, wykazywał się wielką arogancją. Złożył depeszę na kilka fragmentów, przeobrażając ją w twardy kartonik, który nadstawił nad chybotliwy płomień świecy rozświetlającej jego biurko. Papierek zajął się ogniem równie szybko, co Ministerstwo Magii tamtego dnia szatańską pożogą - i nagle naszła go okrutna wręcz myśl powtórzenia tamtego wyczynu. Zachowanie urzędników wzbudzało w nim złość. Gniew - impulsywny i nieokiełznany.
- Będziesz trzymać się tego samego, czego trzymamy się od samego początku - kontynuował, strzepując spomiędzy palców popiół spalonego listu. Więcej nie był warty, nic nie był warty. - Zapytasz, jakie wartości reprezentuje sobą ministerstwo, jeśli nie można ufać zawieranym z nim umowom - podkreślając, że do dziś nie wiemy, w jakim celu miała zostać użyte nasza smocza wątroba. Że propozycja tej transakcji nie wyszła nigdy od nas. - Chodziło o eliksir dla matki tego młokosa, starej Tuft, ale to nie miało wielkiego znaczenia. Zawsze to podejrzewał, tylko głupiec by się nie domyślił, jednak nikt nigdy nie poinformował ich o tym wprost. - Że wysocy ranga urzędnicy zapewniali nas, że to sprawa najwyższej wagi, a my służymy wszak ministerstwu, który w naszym imieniu służy dobru całej czarodziejskiej społeczności. - Wypowiedziawszy te słowa, spojrzał na Jerry'ego, szukając w odbiciu jego oczu reakcji na jego słowa. Brzmiały dobrze? Pokiwał głową - więc zapewne tak, przez myśl mu nie przeszło, że nawet, gdyby było inaczej, Jerry najpewniej nie miały odwagi powiedzieć mu prawdy. Nie dziś - nie, kiedy był w podobnym stanie. Emocje zawsze były najgorszym doradcą. - Zażądasz też powołania na świadka tej suki, która z nim była. Nie pamiętam jej nazwiska. Będzie w naszych dokumentach, rejestrujemy każdego gościa, choć wątpię, by pojawiła się pod swoją prawdziwą tożsamością. Nic nie szkodzi, tak się wylegitymowała - niech ją znajdą. - Asystent pojawił się z obstawą. Towarzysząca mu dziewczyna była kimś więcej niż tym, za kogo się podawała. Jeśli rykoszetem straci pracę za branie udziału w tym karygodnym spisku - tym lepiej. Nie polubił jej.
- Podkreślisz nasz zawód i zarzucisz im stronniczość, jestem pewien, że nie niepokoją rezerwatu Greengrassów. Od nich - nie mieli wątroby. Zapytasz, czy to zemsta i czy zamierzają wplątywać smoki w swoje polityczne gierki, zamiast umożliwić nam je chronić w spokoju. Psidwacze syny, marnujemy czas na prawniczych bredniach zamiast zająć się naszymi smokami, czy oni w ogóle zdają sobie sprawę z tego, jak ogromne generują straty?
Wsparł się wygodniej o oparcie fotela, rozpalając przechwycony wcześniej z pudełka leżącego na szafce pod biurkiem papierosa - zaciągając się dymem nieco zbyt mocno. Robił się coraz bardziej nerwowy, musiał się uspokoić - nerwy nie pomagały zachować klasy. Wciąż nie wierzył, że to działo się naprawdę.
- Temat Greengrassów można pociągnąć; jeśli jest pan pewien, sir, że transakcja między nimi nie zaszła, być może ich placówka nie została tak mocno prześwietlona - podjął ostrożnie Jerry. Wiedział, że igrał z ogniem, ale kryzys musiał zostać zażegnany, a nerwy przysłaniały Tristanowi jasność umysłu. - Może warto podsunąć ten temat Walczącemu Magowi - zaproponował, odchylając się lekko na krześle w tył. Rosier skinął głową, Ministerstwo już co najmniej parę razy wykazało się lekkomyślnością w swoim stosunku do mediów - być może tym razem nie będzie inaczej, ale społeczne niezadowolenie wzrośnie. A tego - tego potrzebowali, ludzi po swojej stronie. Niebawem miał się odbyć szczyt, na którym sprzeciwią się temu szaleńcowi, ale do tego czasu - musieli przetrwać.
- Zrób to - polecił, wstając od biurka, wydawało mu się, że dłuższa dysputa an ten temat straciła sens. Ruch był po stronie Ministerstwa: musieli na niego poczekać. - Zdasz mi raport, jak wrócisz - oświadczył, kiedy Jerry jego śladem powstał z krzesła, kierując się do wyjścia z pomieszczenia; rozstali się za progiem, a Tristan wolnym, spokojnym krokiem udał się do terrarium, gdzie wciąż niespokojna kryła się cudem odnaleziona rybojadka. Jego rezerwat robił dla smokologii więcej, niż Ministerstwo zrobiło przez ostatnie sto lat, nie miał prawa zarzucać im nieprawidłowości.
A on - nie miał zamiaru się ugiąć.
/zt
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Nie podobało mu się to, że przebywał w stagnacji. Bierność, brak ruchu w zajmowaniu się antycznym gatunkiem smoka doprowadzały go do zwykłej irytacji. Poniekąd robił coś, wszak dawkował eliksiry zgodnie z zapisami alchemików, lecz to go nie satysfakcjonowało. Od tygodnia próbował poradzić sobie ze zmianami, które występowały u jego podopiecznej - nic nie przynosiło jednoznacznego efektu, a metody prób i błędów dawno winny się skończyć. Wyspiarka nie była królikiem doświadczalnym, którego zaraz można było zastąpić innym. Tristan zawierzył mu, pozwalając mu zająć się bestią, dlatego nie zamierzał w żadnym wypadku go zawodzić. Nie chodziło jedynie o to, że ubodłoby to w Rosierow - sam by sobie nie wybaczył, gdyby nie podołał i nie pozwalał nawet w myślach, zbliżać się do porażki. Musiał ustabilizować stan smoka, chociaż samica w żadnym zewnętrznym zachowaniu nie okazywała zmian - skóra wyspiarki pokryta grubym pancerzem z niezliczonych łusek od siedmiu dni zmieniała swoją temperaturę bez większego umotywowania. Początkowo Morgoth sądził, że, jak inne gady, mogła przygotowywać się do zrzucenia suchego, szorstkiego naskórka. Wiedział, że tak gruba warstwa była nieprzepuszczalna dla powietrza i innych gazów, dlatego nie mogła oddychać przez skórę - nagromadzenie się ciepła wewnątrz nie było, więc niczym szczególnym, lecz nie przez tak długi okres czasu. Smoki jak pozostałe gady były zmiennocieplne i nie zachowywały przez całe swoje życie jednostajnej temperatury ciała. Nie oznaczało to jednak, że zmiany mogły następować kiedy tylko chciały i bez żadnej kontroli. Sztab łusek nie zamierzał się łuszczyć ani odpadać, tak samo nie miało to związku z zajmowaniem się swoim potomstwem - jaja pozostawały pod jej stałą opieką i nic w ich bytowaniu się nie zmieniło. Jedynie ich matka zwiększała oraz zmniejszała swoją temperaturę bez większego powodu. Morgoth mało wiedział o zachowaniu wyspiarki, w końcu nie operował żadnymi tekstami źródłowymi precyzyjnie opisującymi życie codziennego tego stworzenia i mógł opierać się jedynie na własnej wiedzy dotyczącej podobnych gatunków. Wiele cech behawioralnych było jednak kompletnie odmiennych, od tego co znała współczesna dziedzina smokologii. Poruszanie się po omacku - tak w dużej mierze wyglądała praca Yaxleya w ostatnich pięciu miesiącach i skłamałby, gdyby powiedział, że nie wysysało to z niego sił. Świadomość obcowania z jedynym osobnikiem tego gatunku, wymarłego gatunku, nadrabiała jednak wymęczenie. Mobilizacja oraz satysfakcja z pomniejszych sukcesów w starciu z poskromieniem agresywnej niezmiennie bestii dawała mu nowych sił, a potrzebował ich. Zwłaszcza w takich sytuacjach jak ta.
Obserwował przez jakiś moment dychającą smoczycę, by badać równocześnie zmiany zachodzące w jej organizmie. Dzięki odpowiednim pomiarom miał wgląd w jej temperaturę, a ta utrzymywała się na w miarę dobrym poziomie. Szybko jednak się zmieniła, gdy miernik skoczył, podbijając się niebezpiecznie ku górnej granicy. - Pilnuj jej. Nie pozwól, żeby przekroczyła dziesięć jednostek - rzucił szybko do towarzyszącego mu mężczyzny i, nie czekając na jego odpowiedź, skierował się ku wyjściu z budynku. Wyszedł z cieplarni, zmierzając ku budynkom alchemików, by jak najprędzej podać swojej podopiecznej leki stabilizujące - nie zamierzał przekonywać się, co by się stało, gdyby temperatura przekroczyła tę dozwoloną smokom.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Musiała pociągnąć za odpowiednie sznurki, żeby dostać się do rezerwatu w Kent. Jej ciekawość, żeby się tu przyjść w swoim wolnym czasie nie wynikała z pasji do opieki nad magicznymi stworzeniami, czy zainteresowania nad naturą hipnotycznych bestii, jakimi były smoki. Jej zaangażowanie było ściślej skonkretyzowane na charakter zawodu smokologów. Wydawała się darzyć szczególną uwagą środowisko ich pracy. Istniały pewne pojęcia i wydarzenia, zajmujące jej myśli, które próbowała zrozumieć, ale bez znajomości zagrożeń i formy wynikającej z działalności opiekunów smoków, nie mogła pewnych kwestii pojąć. Zwykle rezerwat w Kent nie byłby pierwszym wyborem jakiejkolwiek lady. Nawet Rosierówny nie wykazywały szczególnego zainteresowania obszarem, który zdecydowanie pozostawiały na barkach swojego brata. Nie było to też miejsce, w którym obecność lady byłaby mile widziana. O ile piękno i wdzięczność dobrych dam odpowiednio prezentowało się na salonach i cieszyło oko, tak tutaj, jej osoba stanowiła jedynie niewygodne obciążenie dla osób, które z uprzejmości i pod presją jej nacisków, postanowiły ją przyjąć. Jako, że jednak lady Fawley nie słynęła z nadzywczajnej wyrozumiałości i cierpliwości, kiedy kazano jej czekać na opiekuna mającego oprowadzić ją po rezerwacie, nieświadoma zagrożeń jakie na nią czekały w tym otoczeniu, wybrała się na samotny spacer. Wybrany przez nią kierunek drogi nie miał żadnego celu. Przemieszczała się w gęstwinie drzew, skrupulatnie uciekając materiałem wyjściowej sukni przed zabójczymi właściwościami krzewów i niskich gałęzi drzew, które mogły zaszkodzić pięknie barwionemu materiałowi przywiezionemu z Francji i wykrojowi szytemu na miarę.
Zatrzymała się, zaczepiając krawędzią tkaniny o suchy, wystający konar pod stopami i unosząc rąbek sukni w górę, przeskoczyła nad nim, całą swoją koncentrację poświęcając na obserwowanie terenu. Jak dotąd, choć błądziła po rezerwacie już od blisko godziny, nie dostrzegła żadnego niebezpieczeństwa, co pewnie jakikolwiek z pracowników uznałby za nadzwyczajne szczęśćie. Samą jej obecność w ogrodach pewnie określonoby za czystą głupotę, gdyby ktokolwiek z pracowników miał odwagę zarzucić ją lady Fawley.
Sama zainteresowana westchnęła, w końcu siadając z rezygnacją na jednym z przewalonych, przypalonych pni. Swąd spalenizny unosił się w powietrzu i nie łagodził go nawet zapach rosierowych róż. W tych przykrych okolicznościach, Blaithin musiała przyznać, że… zgubiła się. Opierając się rękoma za sobą, przymknęła powieki, starając się wynieść z tej nauki jakąś myśl przewodnią na przyszłość, ale jedyna jaka jej w tym momencie przychodziła do głowy to przemożna chęć odsłuchania teraz La Vestale – Gaspare Spontiniego i Victora-Josepha-Etienne'a de Jouy. Otoczenie szczególnie przywiodło jej na myśl akt III, w którym welon Julii został spalony przez piorun.
Rozważania te przerwały czyjeś kroki. Poderwała się z miejsca w sposób, w jaki podrywają się damy, to znaczy bardzo leniwie, jakby w życiu do niczego jej się nie śpieszyło. Zdążyła wygładzić suknię i zaczesać włosy za ucho, zanim dostrzegłszy w oddali czyjąś sylwetkę, ruszyła w tamtym kierunku. Meżczyzna szedł szybkim, żwawym krokiem. Nie była pewna, czy ją zauważył, dlatego dla pewności wycelowała w niego różdżką, posyłając w jego kierunku dziecięce fajerwerki.
– Ignis fatuus — szepnęła, pragnąć zwrócić jego uwagę, ponieważ nie widziało jej się błądzić po tych ogrodach dłużej niż to było konieczne.
I dopiero kiedy zaklęcie uwolniło kolorową ferię zimnych ogni, docierając do mężczyzny, miała nadzieję, bez towarzyszących zaklęciu anomalii, ukłoniła się mu skinieniem głowy, powoli wyłaniając się z gęstwin krzewów, w których sie zagubiła, nie mając pojęcia, z której strony zostawiła za sobą ścieżkę. Obecność lorda Yaxleya wydała się w tej sytuacji bardzo pomocna i rozwiązująca tą wątpliwość. Choć nie od razu rozpoznała w nim jakiegokolwiek szlachcica. W końcu niespełna cztery lata nie gościła tu już na salonach.
— Witam — zwróciła się do mężczyzny z dystansu, na razie zachowując tą odległość, uznając ją za bezpieczną, a swoją obecność za mniej natarczywą, kiedy stała kilka metrów dalej.
Zatrzymała się, zaczepiając krawędzią tkaniny o suchy, wystający konar pod stopami i unosząc rąbek sukni w górę, przeskoczyła nad nim, całą swoją koncentrację poświęcając na obserwowanie terenu. Jak dotąd, choć błądziła po rezerwacie już od blisko godziny, nie dostrzegła żadnego niebezpieczeństwa, co pewnie jakikolwiek z pracowników uznałby za nadzwyczajne szczęśćie. Samą jej obecność w ogrodach pewnie określonoby za czystą głupotę, gdyby ktokolwiek z pracowników miał odwagę zarzucić ją lady Fawley.
Sama zainteresowana westchnęła, w końcu siadając z rezygnacją na jednym z przewalonych, przypalonych pni. Swąd spalenizny unosił się w powietrzu i nie łagodził go nawet zapach rosierowych róż. W tych przykrych okolicznościach, Blaithin musiała przyznać, że… zgubiła się. Opierając się rękoma za sobą, przymknęła powieki, starając się wynieść z tej nauki jakąś myśl przewodnią na przyszłość, ale jedyna jaka jej w tym momencie przychodziła do głowy to przemożna chęć odsłuchania teraz La Vestale – Gaspare Spontiniego i Victora-Josepha-Etienne'a de Jouy. Otoczenie szczególnie przywiodło jej na myśl akt III, w którym welon Julii został spalony przez piorun.
Rozważania te przerwały czyjeś kroki. Poderwała się z miejsca w sposób, w jaki podrywają się damy, to znaczy bardzo leniwie, jakby w życiu do niczego jej się nie śpieszyło. Zdążyła wygładzić suknię i zaczesać włosy za ucho, zanim dostrzegłszy w oddali czyjąś sylwetkę, ruszyła w tamtym kierunku. Meżczyzna szedł szybkim, żwawym krokiem. Nie była pewna, czy ją zauważył, dlatego dla pewności wycelowała w niego różdżką, posyłając w jego kierunku dziecięce fajerwerki.
– Ignis fatuus — szepnęła, pragnąć zwrócić jego uwagę, ponieważ nie widziało jej się błądzić po tych ogrodach dłużej niż to było konieczne.
I dopiero kiedy zaklęcie uwolniło kolorową ferię zimnych ogni, docierając do mężczyzny, miała nadzieję, bez towarzyszących zaklęciu anomalii, ukłoniła się mu skinieniem głowy, powoli wyłaniając się z gęstwin krzewów, w których sie zagubiła, nie mając pojęcia, z której strony zostawiła za sobą ścieżkę. Obecność lorda Yaxleya wydała się w tej sytuacji bardzo pomocna i rozwiązująca tą wątpliwość. Choć nie od razu rozpoznała w nim jakiegokolwiek szlachcica. W końcu niespełna cztery lata nie gościła tu już na salonach.
— Witam — zwróciła się do mężczyzny z dystansu, na razie zachowując tą odległość, uznając ją za bezpieczną, a swoją obecność za mniej natarczywą, kiedy stała kilka metrów dalej.
Rodzimy się w jeden dzień. Umieramy w jeden dzień. W jeden dzień możemy się zmienić. I w jeden dzień możemy się zakochać. Wszystko może się zdarzyć w ciągu zaledwie |
Blaithin Fawley
Zawód : kuratorka i krytyk muzyczny
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Cofnęłabym się tysiąc razy i straciła go tysiąc razy, żeby tylko usłyszeć jego snute opowieści albo tylko głos. Albo nawet bez tego. Jedynie wiedzieć, że gdzieś tutaj jest. Żywy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Blaithin Fawley' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
Jego uwaga rozproszona była na zbliżające się spotkanie nie tylko w Stonehenge, ale również i Rycerzy Walpurgii, jednak sytuacja kryzysowa w rezerwacie Albionów zdołała odepchnąć resztę spraw na dalszy plan, zostawiając pewną jasność działania, która potrzebna była młodemu Yaxleyowi bardziej niż cokolwiek innego. Podobną pewność miał ostatnimi czasy jedynie w chwilach spędzanych pod wilczą skórą, gdzie pojmowanie całego świata było o wiele prostsze i nie wymagało zbyt głębokich analiz. Ukierunkowany w jednym celu mógł odpocząć i właśnie tak regenerował siły - nie tyle fizyczne, co psychiczne. Kiedyś otrzymywał to w swojej pracy, lecz czasy Peak District, gdzie posiadał mniej zajmujące zajęcie dawno minęły. Kent wymagało od niego zaangażowania i, chociaż nie było to konieczne, Morgoth sam narzucał sobie rygor bycia dostępnym praktycznie bez przerwy. Często zostawał do późnych godzin, gdy inni pracownicy opuścili już dawno rezerwat, chcąc pobyć samemu. Dzięki temu lepiej mu się pracowało, a trudność z zasypianiem zastępował czymś sensownym. Nie cierpiał rozwodzenia się nad kwestiami, które trawiły jego wnętrze; nic więc dziwnego, że wolał skupić się na smokach. Część jego jaźni zawsze była oddana tym stworzeniom i chociaż Yaxleyowie znani byli głównie z otaczaniem opieką trolli, Yaxley nie w nich odnajdywał swoją pasję. Pomimo sprzeciwu ojca, choroby i młodego wieku nie wycofał się, dążąc do osiągnięcia swojego celu. Bez tego nie znajdowałby się właśnie w tym miejscu - sprawując pieczę nad wymarłym przed setkami lat gatunkiem smoka. Ostatniej żyjącej skamieliny. Serce przyspieszyło mu równocześnie z nadaniem gwałtowniejszego tempa krokom, gdy przemierzał ogrody. Były nieprzyjaznym miejscem dla zwiedzających, a nawet i jemu zajęło kilka tygodni nim nauczył się orientowania w labiryncie zapuszczonych, żeliwnych szkieletów i krzewów róż. Dzięki temu znał jednak skrót do stanowisk alchemicznych oraz ich laboratoriów; podążanie głównymi ścieżkami było zbyt czasochłonne. Liczył na to, że jego pojawienie się zaalarmuje odpowiednie osoby i nie będzie musiał czekać w nieskończoność na otrzymanie odpowiedniego eliksiru. Nie spodziewał się jednak innych przeszkód, które mogły stanąć mu na drodze do samych budynków.
Ostatnim czego się spodziewał tego dnia było natknięcie się zagubioną wśród terenów rezerwatu szlachciankę. Po rzuconej przez Ministerstwo Magii plotce jakoby Rosierowie handlowali smoczymi ingrediencjami wiele osób zrezygnowało z odwiedzania Kent. Jednak nie tylko to spowodowało, że na twarzy pojawiło się zdumienie. Rzucono w niego zaklęcie, które uderzyło w jego pierś, wywołując niewielkie sztuczne ognie. Morgoth zatrzymał się w pół kroku, szybko jednak reflektując swoje zdumienie wyraźnym niezadowoleniem, a spojrzenie dość prędko odnalazła lekkomyślnego sprawcę. - Goście nie mają tu wstępu - powiedział chłodno, patrząc na nieznajome sobie rysy twarzy. Ubiór symbolizował zapewne kobietę pochodzenia szlacheckiego, lecz ostatnimi czasy nawet i czysta krew mogła pozwolić sobie wplątywanie się między ich szeregi. Na samą myśl o ślubie sojuszniczych Parkinsonów z półwilą czuł niesmak. Nie zdawał sobie sprawy z faktu przebywania w towarzystwie osoby pochodzącej rodów z dwóch stron skłóconych z lordami Cambridgeshire. Zarówno Fawleyowie oraz członkowie rodziny Bulstrode nie zostali uznani za przyjaciół - być może w przyszłości miało się to zmienić, lecz na pewno nie w tym momencie. Nic nie było w stanie również wymazać historycznego ciągu, nawet jeśli szczyt w Stonehenge miał uczynić z nich sojuszników. Tymczasem jednak Morgoth wyczekująco wpatrywał się w kobietę, oczekując wyjaśnień nie tylko na jej obecność w tym miejscu, ale również i bezmyślne użycie magii. Lepiej niż ktokolwiek zdawał sobie sprawę z ich niebezpieczeństwa, a teraz tylko brakowało mu, by przez to wszystko spóźnił się z podaniem wyspiarce stabilizatora.
Ostatnim czego się spodziewał tego dnia było natknięcie się zagubioną wśród terenów rezerwatu szlachciankę. Po rzuconej przez Ministerstwo Magii plotce jakoby Rosierowie handlowali smoczymi ingrediencjami wiele osób zrezygnowało z odwiedzania Kent. Jednak nie tylko to spowodowało, że na twarzy pojawiło się zdumienie. Rzucono w niego zaklęcie, które uderzyło w jego pierś, wywołując niewielkie sztuczne ognie. Morgoth zatrzymał się w pół kroku, szybko jednak reflektując swoje zdumienie wyraźnym niezadowoleniem, a spojrzenie dość prędko odnalazła lekkomyślnego sprawcę. - Goście nie mają tu wstępu - powiedział chłodno, patrząc na nieznajome sobie rysy twarzy. Ubiór symbolizował zapewne kobietę pochodzenia szlacheckiego, lecz ostatnimi czasy nawet i czysta krew mogła pozwolić sobie wplątywanie się między ich szeregi. Na samą myśl o ślubie sojuszniczych Parkinsonów z półwilą czuł niesmak. Nie zdawał sobie sprawy z faktu przebywania w towarzystwie osoby pochodzącej rodów z dwóch stron skłóconych z lordami Cambridgeshire. Zarówno Fawleyowie oraz członkowie rodziny Bulstrode nie zostali uznani za przyjaciół - być może w przyszłości miało się to zmienić, lecz na pewno nie w tym momencie. Nic nie było w stanie również wymazać historycznego ciągu, nawet jeśli szczyt w Stonehenge miał uczynić z nich sojuszników. Tymczasem jednak Morgoth wyczekująco wpatrywał się w kobietę, oczekując wyjaśnień nie tylko na jej obecność w tym miejscu, ale również i bezmyślne użycie magii. Lepiej niż ktokolwiek zdawał sobie sprawę z ich niebezpieczeństwa, a teraz tylko brakowało mu, by przez to wszystko spóźnił się z podaniem wyspiarce stabilizatora.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Blaithin miała przyjemność nie znać jeszcze większości krążących po Anglii plotek na temat szlachetnych rodów i ich członków. Choć to mogło się szybko zmienić, jak tylko lady Fawley nadrobi obowiązkowe wieczorki towarzyskie w towarzystwie angielskich dam. Myśl ta wzdrygała ją w tym samym stopniu, co – to przyznawała z niejaką rezerwą – podniecała ją jednocześnie. Jakie tajemnice skrywała przed nią Anglia? Nie angażowały ją jedynie romanse i dramaty. Choć z tych dwóch drugie wydawało się znacząco rzutować na życie każdego szanującego się arystokraty. Była ciekawa zażyłości międzyrodowej, zmiany stron politycznych, charakterów i temperamentów członków rodzin, ich skrywanych słabości, jak i widocznych atutów. Wszystko to ją interesowało. To i rzeczy będące ponad tymi oczywistościami. Dlatego uśmiechnęła się kątem ust, rozpoznając w nieznajomym mężczyźnie przed sobą, szlachcica. Nie było to trudne. Wystarczyło dostrzec pierwszą fasadę chłodu i wyniosłości, a wniosek wydawał się prosty, wręcz oczywisty. Nie była jeszcze pewna z przedstawicielem jakiego rodu miała do czynienia, dlatego wstrzymała się od nadmiernej ekscytacji, obserwując go baczniej niż wcześniej. Inteligentne spojrzenie lady Fawley oderwało się od sylwetki mężczyzny tylko na moment, jaki dała sobie na chwilę uprzejmości, a jemu na uwolnienie od natarczywego spojrzenia. Podchodząc bliżej, zadarła podbródek do mężczyzny, chwilę milcząc. W końcu z odpowiednio dawkowaną pokorą wyrzuciła zwyczajowe:
— Wybacz mi, lordzie. Nie zostałam o tym poinstruowana.
Rozejrzała się po otoczeniu, chwytając boki sukni obiema rękoma i przechyliła lekko głowę na bok, patrząc na mężczyznę z ukosa. Gdyby nie jej ostrożne spojrzenie, można byłoby pomyśleć, że tym powabem próbuje zyskać jego przychylność. Mężczyzna nie wyglądał jednak na zainteresowanego, ani na łatwego w przekupstwie, szczególnie tak mało zyskownym, dlatego podjęła się rozmowy na otwartych kartach.
— Skoro jednak już tu jesteśmy, nie ukrywam, że opuściłabym ten teren znacznie szybciej, korzystając z twojego przewodnictwa, niż gdybym miała wracać sama.
Być może dobrze, że zdecydowała się nie przedstawiać. Jakaś podświadoma myśl podpowiadała jej, że lepiej było najpierw wybadać teren. Być może miała nieprzyjemność spotkać się z jakąś zardzewiałą konserwą, a historia jej rodu przypominała jej, że nie ze wszystkimi lordami tego pokroju jej rodzina mogłaby się dogadać.
— Mogę zadać ci śmiałe pytanie? — czekała na potwierdzenie, albo chociaż najmniejszy sygnał aprobaty, a jako, że zależało jej na odpowiedzi twierdzącej, brak sprzeciwu uznała za zgodę — Mogę ci towarzyszyć?
— Wybacz mi, lordzie. Nie zostałam o tym poinstruowana.
Rozejrzała się po otoczeniu, chwytając boki sukni obiema rękoma i przechyliła lekko głowę na bok, patrząc na mężczyznę z ukosa. Gdyby nie jej ostrożne spojrzenie, można byłoby pomyśleć, że tym powabem próbuje zyskać jego przychylność. Mężczyzna nie wyglądał jednak na zainteresowanego, ani na łatwego w przekupstwie, szczególnie tak mało zyskownym, dlatego podjęła się rozmowy na otwartych kartach.
— Skoro jednak już tu jesteśmy, nie ukrywam, że opuściłabym ten teren znacznie szybciej, korzystając z twojego przewodnictwa, niż gdybym miała wracać sama.
Być może dobrze, że zdecydowała się nie przedstawiać. Jakaś podświadoma myśl podpowiadała jej, że lepiej było najpierw wybadać teren. Być może miała nieprzyjemność spotkać się z jakąś zardzewiałą konserwą, a historia jej rodu przypominała jej, że nie ze wszystkimi lordami tego pokroju jej rodzina mogłaby się dogadać.
— Mogę zadać ci śmiałe pytanie? — czekała na potwierdzenie, albo chociaż najmniejszy sygnał aprobaty, a jako, że zależało jej na odpowiedzi twierdzącej, brak sprzeciwu uznała za zgodę — Mogę ci towarzyszyć?
Rodzimy się w jeden dzień. Umieramy w jeden dzień. W jeden dzień możemy się zmienić. I w jeden dzień możemy się zakochać. Wszystko może się zdarzyć w ciągu zaledwie |
Blaithin Fawley
Zawód : kuratorka i krytyk muzyczny
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Cofnęłabym się tysiąc razy i straciła go tysiąc razy, żeby tylko usłyszeć jego snute opowieści albo tylko głos. Albo nawet bez tego. Jedynie wiedzieć, że gdzieś tutaj jest. Żywy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Myśli poświęcone aktualnej sprawie nie uciekały w żadnym kierunku, a wytrącenie go z tej równowagi było niebywale niekorzystne i wręcz irytujące. Nastawiony na jedno jedyne zadanie, któremu chciał się poświęcić jak najprędzej, został zbity z tripu i nieprzyjemnie sprowadzony ku gruntom, na których osiadać nie chciał i nie zamierzał. Wszystko jednak wręcz krzyczało, że była to pewnego rodzaju lekcja pokory od losu, lecz Morgoth mając w pamięci ciągle zagrożoną zmianami wyspiarki, nie mógł tego przyjąć bez buntu. Zaklęcia w żaden sposób nie miały pomóc stworzeniu - w końcu gruba skóra nie przepuszczała zmian otoczenia, dlatego należało zadziałać od środka. Pozostawiony w cieplarni pracownik zapewne nie wiedział do końca jak wykonać zadanie, które powierzył mu młody lord, dlatego tym bardziej Yaxleyowi zależało na czasie. Czasie, z którego był właśnie ograbiany. Brak anomalii przy rzucanym zaklęciu było łutem szczęścia, który mógł się nie powtórzyć następnym razem - lepszym sposobem byłoby podniesienie głosu i nie ponoszenie ewentualnego ryzyka za wyrządzone szkody. Pod pewnymi względami jednak wystąpienie skutków ubocznych nauczyłoby lekkomyślną panienkę ostrożności i pomyślunku. Nie odpowiedział jej uśmiechem na jej delikatne uniesienie kącików ust. Nie zareagował też, słuchając słów wytłumaczenia. Wszak niezwykle marnego, ale czego mógł się spodziewać po nieznanej sobie kobiecie. Szlachciance? Najprawdopodobniej, ale nie zmieniało to żadnej z jego ocen sytuacji. Żaden pracownik nie puściłby jej samej ku dalszym częściom rezerwatu, dlatego wnioskował, że postanowiła bezmyślnie oddalić się pod nieobecność odpowiedniej osoby, a teraz ponosiła za to odpowiedzialność. Bezpruderyjna osobowość kobiety nie miała zostać przyjęta przychylnie, a wyznanie Morgothowi jej tożsamości, spotkałoby się z pewną oczywistością - wszak Sasi z Celtami odwiecznie prowadzili spory, a te odbijały się nawet wieki po ostatnim zbrojnym konflikcie. Próżno było doszukiwać się jakichkolwiek zmian w podejściu ich dziedziców. Yaxley nie mógł odprowadzić jej ku głównym budynkom, a dokoła jak sięgał wzrokiem, nie dostrzegł żadnego z pracowników. Dlatego prędko podjął decyzję - dopiero po podaniu wyspiarce leków, mógł ją odesłać. Aktualnie życie smoka było ważniejsze od szlacheckich wygód. - Chodźmy - rzucił jedynie, nie tłumacząc zbyt wiele, ale nie zamierzał stać tam i marnować czas na wyjaśnianie sytuacji, w której się znaleźli. W innych okolicznościach wyglądałoby to inaczej i etykieta, spokój panowałyby między nimi, jednak nie w tym momencie. Morgoth szybkim krokiem zmierzał ku oddalonym kawałek na wschód budynkom laboratoriów, nie czekając zbytnio na kobietę. Nadał tempo szybkie, lecz nie wykraczające poza jej możliwości. Nie zmuszał jej wszak do biegu - nie był aż takim despotą. - Potrzebuję stabilizatorów i eliksirów chłodzących - wyrzucił z siebie szybko, gdy tylko wkroczyli do owianego charakterystyczną wonią stęchlizny pomieszczenia. Spojrzenie Yaxleya utkwione było w stojącym przed nim mężczyźnie, który przerwał aktualnie swoje zajęcie w połowie drogi. - Znów to samo? Co się tam dzieje? - spytał wyraźnie zmartwiony, lecz nie czekał na odpowiedź tylko szybko zaczął przeszukiwać znane sobie półki, zbierając po jednej, dwóch fiolkach, by zaraz przejść do następnej. Morgoth kątem oka odszukał sylwetkę swojej niechcianej towarzyszki, kontrolując jej stan. Domyślał się, że nie była zadowolona z sytuacji ani kompanii, lecz nie przejmował się tym. Musiała jeszcze chwilę wytrzymać, żeby się od niego uwolnić. Nie wyglądała na niewiele starszą czy młodszą od niego, dlatego dziwnym było to, że jej nie kojarzył. Wiele rodzin posyłało jednak swoje dzieci do innych szkół niż Hogwart.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Rodziny szlacheckie w Anglii nie przestawały jej zadziwiać. Chciałaby powiedzieć, że w pozytywnym aspekcie, ale niestety tego akurat od przyjazdu tutaj jeszcze nie doświadczyła. Mając przed sobą lorda, spodziewałaby się odpowiedniego wychowania i wyczucia bardziej niż gburowatości, odpowiedniej dla niższych klas społecznych. Przemilczała nieuprzejmość mężczyzny, uznając, że ciągnięcie go za język okazałoby się równie mało taktowne. Podążyła za nim w nużącej atmosferze ciszy, uznając tą wycieczkę po rezerwacie za wyjątkowo mało owocną. Teraz, kiedy już szła bez świadomości zagubienia się w tej przestrzeni, nie miała nawet czasu rozejrzeć się po okolicy. jedynym na czym koncentrowała swój wzrok były plecy mężczyzny, kroczącego przed nią. Dla własnego komfortu założyła w myślach, że na pewno miał powód dla swojego lekceważenia, w innym razie musiałaby przyznać otwarcie przed samą sobie, że była dla mężczyzny mało angażującym towarzystwem. Ta perspektywa słabo do niej przemawiała. Próbowała nie potknąć się ani razu o wystające konary, ale choć nieznajomy arystokrata zakładał po niej pewne realne tempo, nie brał pod uwagi niesprzyjającego, szlacheckiego stroju i wysiłku, jaki kobieta musiała włożyć w utrzymanie zarówno tego tempa, jak i własnego stylu.
Kiedy dotarli w końcu do, jak podejrzewała, celu ich wędrówki, policzki miała lekko zaróżowione od zaprawy, na jaką lord Yaxley skazał ją podczas wydłużającej się drogi. Jednocześnie nie budząc niczyjego zainteresowania, a – co smutniejsze – troski, przystanęła za drzwiami, unosząc pierś w nieznacznie przyśpieszonym oddechu. Rozejrzała się po wnętrzu pawilonu, w jakim się znaleźli, intuicyjnie wsłuchując się w wymianę zdań między mężczyznami. Więc tak wyglądała praca smokologów? Spodziewałaby się czegoś… bardziej fascynującego. W opowieściach Finnegana praca ze smokami zawsze wydawała się pełna wrażeń i ryzyka. Nie było w nich rozmów o rzeczach przyziemnych i eliksirach. Warzenie eliksirów to nie było zajęcie dla znudzonych dam i zniedolężniałych starców? Żyjąc w swojej artystycznej gehennie, wiele rzeczy i prawidłowości tego świata jej uciekało. Podążyła spojrzeniem za mężczyzną, który zanurkował głową w regałach, w których najwyraźniej czegoś szukał. Zaczesując uciekające jej do oczu pasma włosów za ucho, uciekła spojrzeniem w bok, do… towarzyszącego jej mężczyzny? Nie czuła się jego towarzystwem. Bardziej sprawiał wrażenie, jakby był jej eskortą, w dodatku mało przyjemną i skuteczną, skoro to ona podążała za nim, a nie on za nią. Jej spojrzenie akurat spotkało się z jego, znacznie mniej wnikliwym, przelotnym, zaryzykowałabym stwierdzeniem – aroganckim. Wbrew ogólnemu uczuciu pominięcia, zgodnie z rozsądkiem, uśmiechnęła się do niego, nieco niemrawo, zaraz przestając krążyć po pomieszczeniu, kołować wokół półek. Pociągnęła za krawędź sukni i pozwoliła sobie usiąść w miejscu, które niegdyś być może było krzesłem, ale teraz przypominało stertę skór. Usiadła bez niczyjego pozwolenia, przestając liczyć na to, że ktoś jej go tutaj udzieli. Ani jeden, ani drugi z mężczyzn, nie wykazywał w tym kierunku żadnej woli.
Westchnęła, odgrywając swoją niewdzięczną rolę niechcianego gościa. Zapamiętując jednak w głowie zarówno sytuację, nieuprzejmość, jak i twarze osób, które się do tychże czynności przyczyniły.
Kiedy dotarli w końcu do, jak podejrzewała, celu ich wędrówki, policzki miała lekko zaróżowione od zaprawy, na jaką lord Yaxley skazał ją podczas wydłużającej się drogi. Jednocześnie nie budząc niczyjego zainteresowania, a – co smutniejsze – troski, przystanęła za drzwiami, unosząc pierś w nieznacznie przyśpieszonym oddechu. Rozejrzała się po wnętrzu pawilonu, w jakim się znaleźli, intuicyjnie wsłuchując się w wymianę zdań między mężczyznami. Więc tak wyglądała praca smokologów? Spodziewałaby się czegoś… bardziej fascynującego. W opowieściach Finnegana praca ze smokami zawsze wydawała się pełna wrażeń i ryzyka. Nie było w nich rozmów o rzeczach przyziemnych i eliksirach. Warzenie eliksirów to nie było zajęcie dla znudzonych dam i zniedolężniałych starców? Żyjąc w swojej artystycznej gehennie, wiele rzeczy i prawidłowości tego świata jej uciekało. Podążyła spojrzeniem za mężczyzną, który zanurkował głową w regałach, w których najwyraźniej czegoś szukał. Zaczesując uciekające jej do oczu pasma włosów za ucho, uciekła spojrzeniem w bok, do… towarzyszącego jej mężczyzny? Nie czuła się jego towarzystwem. Bardziej sprawiał wrażenie, jakby był jej eskortą, w dodatku mało przyjemną i skuteczną, skoro to ona podążała za nim, a nie on za nią. Jej spojrzenie akurat spotkało się z jego, znacznie mniej wnikliwym, przelotnym, zaryzykowałabym stwierdzeniem – aroganckim. Wbrew ogólnemu uczuciu pominięcia, zgodnie z rozsądkiem, uśmiechnęła się do niego, nieco niemrawo, zaraz przestając krążyć po pomieszczeniu, kołować wokół półek. Pociągnęła za krawędź sukni i pozwoliła sobie usiąść w miejscu, które niegdyś być może było krzesłem, ale teraz przypominało stertę skór. Usiadła bez niczyjego pozwolenia, przestając liczyć na to, że ktoś jej go tutaj udzieli. Ani jeden, ani drugi z mężczyzn, nie wykazywał w tym kierunku żadnej woli.
Westchnęła, odgrywając swoją niewdzięczną rolę niechcianego gościa. Zapamiętując jednak w głowie zarówno sytuację, nieuprzejmość, jak i twarze osób, które się do tychże czynności przyczyniły.
Rodzimy się w jeden dzień. Umieramy w jeden dzień. W jeden dzień możemy się zmienić. I w jeden dzień możemy się zakochać. Wszystko może się zdarzyć w ciągu zaledwie |
Blaithin Fawley
Zawód : kuratorka i krytyk muzyczny
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Cofnęłabym się tysiąc razy i straciła go tysiąc razy, żeby tylko usłyszeć jego snute opowieści albo tylko głos. Albo nawet bez tego. Jedynie wiedzieć, że gdzieś tutaj jest. Żywy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Jedynym, co go w tej chwili interesowało, było odebranie lekarstw i dotarcie na czas do wyspiarki. Nie miał czasu, żeby zajmować się rozpieszczoną szlachcianką, która wtykała nos w nieswoje sprawy. Smok w tym samym czasie mógł dochodzić do granic swoich fizycznych możliwości i bez odpowiedniej pomocy, cały trud mógł okazać się nadaremny. Nie wybaczyłby sobie, gdyby to z jego winy cokolwiek stało się tak ważnemu stworzeniu. Nie interesował go teraz fakt, że wyspiarka była jedyna w swoim rodzaju - zareagowałby tak w przypadku każdego swojego podopiecznego, których życie cenił sobie wyżej niż istnienie niektórych ludzi. Pasja, być może obsesja, z jaką oddawał się opiece nad smokami była bardziej niż wyraźna i nie wyobrażał sobie zmiany zawodu. Nie mógł podejrzewać nawet, że szczyt w Salisbury mógł cokolwiek w tej kwestii zmienić, w najśmielszych wyobrażeniach nie widział siebie w roli nestora, gdy już odpowiedni człowiek zajmował to stanowisko, opiekując się ich rodem w sposób najwłaściwszy i najtrwalszy. On dzięki temu mógł robić to, co sobie tak upodobał i nie musiał oglądać się na sprawy zajmujące seniora. Boleśnie miał upaść na ziemię już wkrótce, lecz póki co pozwalał sobie na błogą nieświadomość nadchodzących zmian. Poświęcony jedynie tej jednej sprawie, która zajmowała go od tygodnia, mógł wykazywać się ignorancją w stosunku do tematów, które nie miały go dotyczyć. A przynajmniej tak początkowo myślał. Dlatego ukierunkowany na dotarcie do laboratoriów, nie zważał zbytecznie na komfort kobiety podążającej jego śladem. Szczerze to w pewnym momencie zupełnie o niej zapomniał na kilka urwanych uderzeń niespokojnego serca. Gdy alchemik w końcu przekazał mu specyfiki, przeniósł spojrzenie ponad ramieniem Morgotha na nieznajomą sobie kobietę i uniósł brwi w niemym pytaniu o jej tożsamość. Yaxley zignorował jakiekolwiek próby wyciągnięcia z niego informacji na temat jej tożsamości czy powodu, dla którego znalazła się w miejscu wyraźnie dostępnym jedynie dla pracowników rezerwatu. Śmierciożerca wolał nie skupiać się nad tokiem myślenia mężczyzny, który równie dobrze mógł uznać, że narzeczona młodego lorda pojawiła się w odwiedzinach. Morgoth jednak z dwojga złego wolał już towarzystwo obcej niż Marine, której wizja przywoływała jedynie nieprzyjemne ostatnimi czasy wspomnienia. Odebrał więc w pochmurnym milczeniu eliksiry, by zatrzymać się w pół kroku do wyjścia i spojrzeć wprost na zajmującą jedno z wolnych krzeseł pannę. - Proszę tu na mnie poczekać - rzucił, wyraźnie spuszczając z wcześniejszego tonu, chociaż jego głos nie stracił z poprzedniego zdenerwowania. Miał tylko nadzieję, że ukryte przeprosiny dotrą do nieznajomej przynajmniej w najmniejszym stopniu i spełni jego prośbę. Nie miał siły póki co jej tego tłumaczyć. Wpierw musiał załatwić coś zgoła ważniejszego. Na moment wbił wzrok zielonych oczu w kobietę, nie zamierzając akceptować sprzeciwu. Zaraz po tym otrząsnął się i opuścił szybko laboratorium, chcąc jak najszybciej dotrzeć do smoczycy. Stracił wystarczająco dużo czasu na chwilę w ogrodach, a teraz mógł to przypłacić czymś znacznie poważniejszym niż utracenie kilkudziesięciu sekund.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Alchemik pod nieobecność Morgotha, odstawił na sowje miejsce fiolki, których mężczyzna nie zabrał. Cały czas obserwował siedzącą w pomieszczeniu kobietę. Przynajmniej tak długo, dopóki nie uznał tej czynności za nieco nachalną. Co prawda nie był wychowywany po szlachecku,a etykieta była mu prawie obca, ale jednak miał styczność w rezerwacie z wieloma przedstawicielami różnych rodów, dlatego ostatecznie jego wzrok spoczął na miejscu jego pracy. Poukładał fiolki na półce, w kolejności, w jakiej znajdowały się na niej, zanim zaczął je z niej zgarniać, a chwilę później, obserwując ich zawartość, wyszukał kolejnych specyfików, które mogły się przydać Morgothowi, na wypadek, gdyby Yaxley wrócił, uznając, że te eliksiry, które już dostał nie były dość skuteczne.
— Ups — wymsknęło się z ust zmartwionego alchemika, kiedy zdał sobie sprawę, że pomylił eliksir, który wręczył lordowi. Dlatego czym prędzej sięgnął po właściwy, w barwie perłowej, a nie mlecznej (tak, jako alchemik o długim stażu rozpoznawał różnicę). Wrzucił to i jeszcze eliksir uspokajający do kaletki i pognał za Morgothem, zanim mężczyzna zdążyłby odejść za daleko. W biegu zdążył jeszcze przeprosić zbłąkaną szlachciankę, ale istniały rzeczy ważniejsze niż młoda dama, nawet jeśli mogła to być potencjalna narzeczona Lorda Yaxleya. Biegł za nim dobre pięćset metrów, ale jako spracowany i poświęcony wyłącznie ważeniu eliksirów i zielarstwie mężczyzna, starszy i zdecydowanie obdarowany gorszą kondycją niż Morgoth – nawet pomimo jego genetycznej choroby – zmachał się już po tak krótkim czasie, dlatego zawołał za oddalającymi się plecami smokologa:
— Lordzie Yaxley, proszę poczekać!
Opierając ręce na kolanach, stłamsił chęć zwrócenia śniadania, którego nie zdążył dzisiaj rano zjeść i przyśpieszył krok. Dobro smoczycy, którą opiekował się Morgoth było dla niego tak samo istotne, dlatego potrafił na chwilę zignorowac dyskomfort i w końcu dogonił młodego lorda, choć łapał sie za serce, kiedy już obok niego stał.
— Eliksir. Mam lepszy. Długo dojrzewający w kegu. Będzie miał lepsze działanie, dłuższe i kompletniejsze.
Sięgnął dłonią do kaletki, wyciągając z niej wspomniany specyfik.
— I eliksir uspokajający. Może się przydać. Lepiej dmuchać na zimne. Cierpiący smok to nieprzewidywalny smok.
Wyprostował się, łapiąc dech i zmarszczył znów w zmartwieniu brwi. Morgoth śpieszył mocno do tego smoka, dlatego sprawa wydała mu się szczególnie nagląca i być może bardziej skomplikowana niż wcześniej zakładał.
— To coś poważnego? Może ja pomogę?
— Ups — wymsknęło się z ust zmartwionego alchemika, kiedy zdał sobie sprawę, że pomylił eliksir, który wręczył lordowi. Dlatego czym prędzej sięgnął po właściwy, w barwie perłowej, a nie mlecznej (tak, jako alchemik o długim stażu rozpoznawał różnicę). Wrzucił to i jeszcze eliksir uspokajający do kaletki i pognał za Morgothem, zanim mężczyzna zdążyłby odejść za daleko. W biegu zdążył jeszcze przeprosić zbłąkaną szlachciankę, ale istniały rzeczy ważniejsze niż młoda dama, nawet jeśli mogła to być potencjalna narzeczona Lorda Yaxleya. Biegł za nim dobre pięćset metrów, ale jako spracowany i poświęcony wyłącznie ważeniu eliksirów i zielarstwie mężczyzna, starszy i zdecydowanie obdarowany gorszą kondycją niż Morgoth – nawet pomimo jego genetycznej choroby – zmachał się już po tak krótkim czasie, dlatego zawołał za oddalającymi się plecami smokologa:
— Lordzie Yaxley, proszę poczekać!
Opierając ręce na kolanach, stłamsił chęć zwrócenia śniadania, którego nie zdążył dzisiaj rano zjeść i przyśpieszył krok. Dobro smoczycy, którą opiekował się Morgoth było dla niego tak samo istotne, dlatego potrafił na chwilę zignorowac dyskomfort i w końcu dogonił młodego lorda, choć łapał sie za serce, kiedy już obok niego stał.
— Eliksir. Mam lepszy. Długo dojrzewający w kegu. Będzie miał lepsze działanie, dłuższe i kompletniejsze.
Sięgnął dłonią do kaletki, wyciągając z niej wspomniany specyfik.
— I eliksir uspokajający. Może się przydać. Lepiej dmuchać na zimne. Cierpiący smok to nieprzewidywalny smok.
Wyprostował się, łapiąc dech i zmarszczył znów w zmartwieniu brwi. Morgoth śpieszył mocno do tego smoka, dlatego sprawa wydała mu się szczególnie nagląca i być może bardziej skomplikowana niż wcześniej zakładał.
— To coś poważnego? Może ja pomogę?
I show not your face but your heart's desire
Ogrody
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent :: Smocze Ogrody