Salon i gabinet na piętrze
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon i gabinet
Salon znajduje się na pierwszym piętrze, zajmując całą jego powierzchnię. Za zieloną kanapą mieści się jeszcze sporych rozmiarów biurko, a za nim biblioteczka - ta część pomieszczenia pełni funkcję gabinetu. Kominek służy wyłącznie do ogrzewania domu i nie jest podłączony do sieci Fiuu. Ważną część salonu stanowi gramofon - nie trudno zgadnąć, jaka muzyka najczęściej rozbrzmiewa w tych ścianach...
Kolejny dzień upłynął mi na robieniu z siebie głupca.
Może tak właśnie miało być – może miałem w końcu zrozumieć, że ostatnie dziesięć lat zmitrężyłem, próbując udowodnić sobie, że jestem w stanie osiągnąć, co tylko sobie zamarzę. Pierwszym życzeniem była wolność. Porzucenie okowów nazwiska przyszło mi lekko, choć potrzebowałem lat na to, by w końcu nauczyć się spokojnie zasypiać. Tę lekkość snu odebrało mi kolejne ziszczone życzenie – staż aurorski. Wyrzucano mnie drzwiami, więc wchodziłem oknem - ale tam ręka ojca też zdołała mnie sięgnąć, musiałem więc wyhodować w sobie nawyk przenikania przez ściany. Ale udało się. Dopiąłem swego. Zajęło mi to znacznie dłużej, niż kursantom, którzy rozpoczęli ze mną szkolenie. Miałem to w nosie, bo wiedziałem, że jeśli zechcę, to będę najlepszy. Ostatecznie nie byłem (z lenistwa, lub z ludzkiej skłonności do ułomności), ale okazałem się wystarczająco dobry. Wystarczająco dobry, by walczyć – i nie dać się zabić.
Nie bałem się porażek. Wiedziałem, że życie składało się głównie z nich. Ale ty nigdy nie miałaś być moją porażką. Miałaś być moim oddechem, moim początkiem, moim końcem. Tymczasem coraz częściej pozostawiałaś mi poszlaki, które kazały mi wierzyć, że nigdy tak naprawdę nie zapraszałaś mnie do swojego życia, że twoja autonomiczność była ważniejsza niż moje egoistyczne pobudki. Cztery godziny spędzone na stadionie quidditcha – tylko po to, by choć na moment uchwycić twoje spojrzenie – zakończyły się nieprzyjemną rozmową z trenerem, który chciał wzywać magiczną policję, by ta profilaktycznie przymknęła mnie na dwadzieścia cztery godziny.
Odszedłem sam – z niesmakiem w ustach i podkulonym ogonem, po raz kolejny zastanawiając się, co takiego przeoczyłem.
Wróciłem do mieszkania niechętnie, szybko dochodząc do wniosku, że byłem w stanie siedzieć już tylko w salonie, bo zarówno kuchnia, sypialnia, jak i moja łazienka za mocno przesiąknęły twoim zapachem. Może to i dobrze – ograniczone pole manewru zmusiło mnie do tego, bym w końcu sięgnął po tomiszcza traktujące o oklumencji, które wypożyczyłem już kilka dni temu. Od nieudlnej próby włamania się Selwyna do mojej głowy nie potrafiłem przestać o tym rozmyślać. Choć byłem świetnym aurorem, nagle poczułem się całkowicie bezbronny – że tak niewiele wystarczyło, by ktoś niepowołany odkrył tajemnice Gwardii Zakonu Feniksa...
Pogrążony w lekturze przestałem odczuwać upływ czasu. Sen i tak nie chciał przychodzić, a odkąd anomalie panoszyły się za oknami, trudno było odróżnić noc od dnia. Gdzieś z tyłu głowy majaczyła mi myśl, że powinienem spodziewać się dziś gościa, w pierwszej chwili zignorowałem jednak donośne pukanie, które wydawało mi się odległe, jakby pochodziło z innej rzeczywistości.
A gdy świadomość w końcu wróciła do mojego ciała, zerwałem się z fotela jak oparzony, zbiegając ze schodów z tak zawrotną prędkością, jakbym właśnie zobaczył na ich końcu złotego znicza.
- Hannah - wyglądasz jak siedem nieszczęść, przechodzi mi przez głowę, ale odpuszczam sobie mówienie tego na głos. - Dlaczego siedzisz pod moimi drzwiami, zamiast zwyczajnie je wyważyć, robiąc wejście Wrightów? Wchodź, bo jak Ben się dowie, że kazałem ci siedzieć na zewnątrz z tymi anomaliami, to nawet moja metamorfomagia nie pomoże mi rozpoznać się w lustrze. - Jak zwykle z lekkością porzucam wszystkie swoje upiory, wchodząc w rolę Fantastycznego Pana Lisa. Zabieram cię na piętro, gestem przywołuję dzbanek herbaty (towarzyszą mi przy tym zawroty głowy, ale nie daję tego po sobie poznać). Herbata zdaje się być tutaj kluczowym elementem – tobie będzie potrzebna, żebyś zajęła czymś ręce, gdy będę mówił ci to, co powiedzieć ci muszę. Ale nie spieszę się. Zmieniam płytę w gramofonie, jakbym ufał, że jazz będzie moim sojusznikiem. W tym czasie możesz zauważyć porozrzucane chaotycznie książki i notatki, których w ostatnim czasie przybyło mi w nadmiarze, porzucone filiżanki po herbacie, kiwający się, zepsuty fałszoskop, dziwacznie poprzestawiane fotele (musiałem wygospodarować w salonie miejsce na poranną jogę, bo w ostatnich dniach nie byłem w stanie praktykować jej w sypialni) i wiele innych detali, poddających w wątpliwość moją rzekomą fantastyczność. - W którą część opowieści Jamiego nie wierzysz? - Gdy w końcu nonszalancko opadłem na fotel ulokowany naprzeciwko ciebie, postawiłem kawę na ławę (choć w naszym przypadku była to jednak herbata). Wiedziałem, po co przyszłaś. Wiedziałem, że ten wieczór miał cię zmienić. Na zawsze.
I ty chyba też to czułaś.
Może tak właśnie miało być – może miałem w końcu zrozumieć, że ostatnie dziesięć lat zmitrężyłem, próbując udowodnić sobie, że jestem w stanie osiągnąć, co tylko sobie zamarzę. Pierwszym życzeniem była wolność. Porzucenie okowów nazwiska przyszło mi lekko, choć potrzebowałem lat na to, by w końcu nauczyć się spokojnie zasypiać. Tę lekkość snu odebrało mi kolejne ziszczone życzenie – staż aurorski. Wyrzucano mnie drzwiami, więc wchodziłem oknem - ale tam ręka ojca też zdołała mnie sięgnąć, musiałem więc wyhodować w sobie nawyk przenikania przez ściany. Ale udało się. Dopiąłem swego. Zajęło mi to znacznie dłużej, niż kursantom, którzy rozpoczęli ze mną szkolenie. Miałem to w nosie, bo wiedziałem, że jeśli zechcę, to będę najlepszy. Ostatecznie nie byłem (z lenistwa, lub z ludzkiej skłonności do ułomności), ale okazałem się wystarczająco dobry. Wystarczająco dobry, by walczyć – i nie dać się zabić.
Nie bałem się porażek. Wiedziałem, że życie składało się głównie z nich. Ale ty nigdy nie miałaś być moją porażką. Miałaś być moim oddechem, moim początkiem, moim końcem. Tymczasem coraz częściej pozostawiałaś mi poszlaki, które kazały mi wierzyć, że nigdy tak naprawdę nie zapraszałaś mnie do swojego życia, że twoja autonomiczność była ważniejsza niż moje egoistyczne pobudki. Cztery godziny spędzone na stadionie quidditcha – tylko po to, by choć na moment uchwycić twoje spojrzenie – zakończyły się nieprzyjemną rozmową z trenerem, który chciał wzywać magiczną policję, by ta profilaktycznie przymknęła mnie na dwadzieścia cztery godziny.
Odszedłem sam – z niesmakiem w ustach i podkulonym ogonem, po raz kolejny zastanawiając się, co takiego przeoczyłem.
Wróciłem do mieszkania niechętnie, szybko dochodząc do wniosku, że byłem w stanie siedzieć już tylko w salonie, bo zarówno kuchnia, sypialnia, jak i moja łazienka za mocno przesiąknęły twoim zapachem. Może to i dobrze – ograniczone pole manewru zmusiło mnie do tego, bym w końcu sięgnął po tomiszcza traktujące o oklumencji, które wypożyczyłem już kilka dni temu. Od nieudlnej próby włamania się Selwyna do mojej głowy nie potrafiłem przestać o tym rozmyślać. Choć byłem świetnym aurorem, nagle poczułem się całkowicie bezbronny – że tak niewiele wystarczyło, by ktoś niepowołany odkrył tajemnice Gwardii Zakonu Feniksa...
Pogrążony w lekturze przestałem odczuwać upływ czasu. Sen i tak nie chciał przychodzić, a odkąd anomalie panoszyły się za oknami, trudno było odróżnić noc od dnia. Gdzieś z tyłu głowy majaczyła mi myśl, że powinienem spodziewać się dziś gościa, w pierwszej chwili zignorowałem jednak donośne pukanie, które wydawało mi się odległe, jakby pochodziło z innej rzeczywistości.
A gdy świadomość w końcu wróciła do mojego ciała, zerwałem się z fotela jak oparzony, zbiegając ze schodów z tak zawrotną prędkością, jakbym właśnie zobaczył na ich końcu złotego znicza.
- Hannah - wyglądasz jak siedem nieszczęść, przechodzi mi przez głowę, ale odpuszczam sobie mówienie tego na głos. - Dlaczego siedzisz pod moimi drzwiami, zamiast zwyczajnie je wyważyć, robiąc wejście Wrightów? Wchodź, bo jak Ben się dowie, że kazałem ci siedzieć na zewnątrz z tymi anomaliami, to nawet moja metamorfomagia nie pomoże mi rozpoznać się w lustrze. - Jak zwykle z lekkością porzucam wszystkie swoje upiory, wchodząc w rolę Fantastycznego Pana Lisa. Zabieram cię na piętro, gestem przywołuję dzbanek herbaty (towarzyszą mi przy tym zawroty głowy, ale nie daję tego po sobie poznać). Herbata zdaje się być tutaj kluczowym elementem – tobie będzie potrzebna, żebyś zajęła czymś ręce, gdy będę mówił ci to, co powiedzieć ci muszę. Ale nie spieszę się. Zmieniam płytę w gramofonie, jakbym ufał, że jazz będzie moim sojusznikiem. W tym czasie możesz zauważyć porozrzucane chaotycznie książki i notatki, których w ostatnim czasie przybyło mi w nadmiarze, porzucone filiżanki po herbacie, kiwający się, zepsuty fałszoskop, dziwacznie poprzestawiane fotele (musiałem wygospodarować w salonie miejsce na poranną jogę, bo w ostatnich dniach nie byłem w stanie praktykować jej w sypialni) i wiele innych detali, poddających w wątpliwość moją rzekomą fantastyczność. - W którą część opowieści Jamiego nie wierzysz? - Gdy w końcu nonszalancko opadłem na fotel ulokowany naprzeciwko ciebie, postawiłem kawę na ławę (choć w naszym przypadku była to jednak herbata). Wiedziałem, po co przyszłaś. Wiedziałem, że ten wieczór miał cię zmienić. Na zawsze.
I ty chyba też to czułaś.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Otwarcie drzwi z impetem o mały włos nie przyprawiło jej o najprawdziwszy atak serca. Zsunęła się z jednego stopnia z łoskotem, w tym samym momencie odwracając za siebie, by zobaczyć — co, a raczej kto(Fox, oczywiście) i jak stał się źródłem jej przestrachu. Jego ciepły — przyjemny dla ucha, melodyjny głos powitał ją od razu, uspokajał, a jednak widok jego przystojnej twarzy nie sprawił, że poczuła się lepiej. Przypominał rodzica, który zapraszał na długą rozmowę o życiu i wszystkich pułapkach jakie na nią czekają; rozmowę, w której miała wiele pytań, głupich, bezsensownych, które wydadzą mu się banalne i nużące, a dla nie fundamentalne. Milczała przez chwilę jak zaklęta, powoli podnosząc się z ziemi. Gdyby nie sprawa, w której do niego przyszła, z każdą chwilą zyskująca coraz większą wagę, pewnie rzuciłaby mu się na szyję i wyściskała go jak za starych dobrych czasów.
— Chcę być ciocią, ale niekoniecznie chcę brać udział w samej prokreacji, Freddie. Chyba, że koniecznie chcesz mieć relację ze spotkania, dla potomnych— wyjaśniła z niesmakiem, mierząc go wzrokiem. Jego życie bardzo prywatne nieszczególnie ją interesowało, a przynajmniej nie w takim stopniu, by musiała je kontrolować.— Seliny nie ma?— spytała, wchodząc do środka i rozglądając się od razu za koleżanką. Brakowało jej Lovegood, była dla niej niedoścignionym wzorem w quidditcha, bratnią duszą, przyjaciółką. Nie widziała się z nią od kilku tygodni, a jednak brała pod uwagę, że mogła być u n i e g o, choć nawet przyłapana na gorącym uczynku nie przyznałaby się do tego, co czuła względem Foxa. Ale wszyscy to wiedzieli, on też to musiał wiedzieć — zdziwiło ją zaskoczenie nietaktem typowym dla Wightów. Ona z nich wszystkich nie miała wcale najwięcej ogłady, to Joseph wydawał się najdelikatniejszy i najbardziej obyty w towarzystwie, a jednak tego wieczora nie była typowym przedstawicielem swojej rodziny. Niepewność, niewiedza, ciążyły jej na ramionach, sprawiając, że garbiła sie bardziej, a jej szczupłe ramiona zapadały się do środka, czyniąc ją mniejszą i jednocześnie tęższą.
Mijając go, przyjrzała mu się uważnie. Jak zwykle pogodny, pewny siebie, energiczny — nie była w stanie dostrzec, jak bardzo ukrywa swój prawdziwy stan. Potrafił kłamac znacznie lepiej, więc uśmiechnęła się lekko, dając się poprowadzić dalej, na piętro. Usiadła w najwygodniejszym według niej miejscu, na kanapie, — miała do tego prawo, podciągając nogi pod siebie, by spleść je ze sobą po turecku. Czuła się swobodnie, choć pewnie nawet gdyby robiła coś nietaktownego, pewnie nie zwróciłaby na to uwagi. Długa, granatowa spódnica zwisała luźno z sofy na podłogę, między nogi wcisnęła sobie poduszkę, zaczynając powoli maltretować jej rogi. Jej długie paznokcie wbijały się w miękki materiał, jakby miała wydrapać w nim dziurę, przez którą wyciągnie całe pierze.
Uważnie obserwowała jak zmenia płytę, zaraz po tym nerwowo poprawiła się na siedzisku. Nie ułatwiał jej tej sprawy, sprawiał, że robiło się miło, swobodnie, a jednocześnie gęsto i uporczywie. Przygryzła wargę od środka, starając się unormować oddech i uspokoić rozszalałe serce.
— Ben tu był?— spytała po chwili, rozglądając się wkoło, po mieszkaniu, które przypominało epicentrum anomalii. Mimo całego bałaganu czuła się tu bezpiecznie i stosunkowo swobodnie — przewrócone filiżanki przypominały jej rodzinny dom, w którym Ben, gdy odchodził od stołu trącał każdą porcelanę, nie zauważając, że swoim niezgrabnym ruchem rozlewał pozostałości herbaty. Również dziwnie rozsunięte fotele sugerowały jego obecność, zupełnie jakby nie mógł zmieścić się przez ten półtorametrowy przesmyk który zapamiętała. Nie chciała myślec o tym, że stoczył tu jeden ze swoich bojów. Żaden czarnoksiężnik, nawet najsilniejszy, nie odważyłby się go odwiedzić, a Selina nie urządziłaby takich zniszczeń. Mimo potwornego charakteru, mimo burzliwej natury zaraz po tym jak urządziłaby mu piekło na ziemi, zmieniłaby je w prawdziwe niebo, zupełnie nieświadomie.
Otwarła usta, by odpowiedzieć, po chwili zamknięta je i otwarła znów, próbując jak najprościej i najbardziej konkretnie sprecyzować swoje wątpliwości. Wspomnienia tego dnia plątały jej się po głowie; chciała je uporządkować, wyciągnąć z nich wnioski, ale nie potrafiła. Wszystko brzmiało jak bełkot pijaka, a bardzo chciała, by Fred brał jej obawy na poważnie. Milczenie nie było do niej podobne, ale nie potrafiła poskładać wszystkich myśli.
— Ben — zaczęła powoli, nosząc na niego niepewny wzrok. — Powiedział, że działa w organizacji, która próbuje powstrzymać całe to... zło. Zło, rozumiesz?— Nie mogła już tego powstrzymać. Broda jej zadrżała, a oczy zapłonęły ogniem.— Najpierw powiedział, że ćpał, i to nie widły, nie diabelskie ziele, ćpał... śnieżkę — powiedziała ściszonym głosem, pełnym pretensji i oburzenia, jakby bała się, że ktoś mógłby ich tu usłyszeć, choć wydawało się, że byli zupełnie sami. — A za chwilę próbował mi powiedzieć, że to dobrzy ludzie go z tego wyciągli i każą mu czynić dobro. Freddie...— warknęła twaro, marszcząc brwi pod bujną grzywką.[/b]— Faceci wciskają różne bajki, ale to brzmi po prostu jak absurd. [/b]
Nie wierzyła w to wszystko. Spotkała się z Benem, by zrozumieć to, co go trapi, ale zamiast tego zetknęła się z większą ilością wątpliwości. Spuściła nogi na podłogę, zacisneła palce na materiale sofy, coś w niej wrzało, ale nie potrafiła dać temu upustu.
— Dobrzy i światli ludzie. Światli.— Nie znał takich słów. Ktoś zrobił mu pranie mózgu, ktoś zrobił mu okropną krzywdę. Choć nie było w tym nic dziwnego, ogarniał ją przerażający strach, że starszy brat wpadł w kłopoty, z których sam, z własnej głupoty, nigdy się nie wyswobodzi. Nieprzemyślany ruch mógł im zaszkodzić, właśnie dlatego poprosiła Fredericka o pomoc. Tylko on mógł jej wyjaśnić o co w tym wszystkim chodzi, aby mogła wziąć sprawy we własne ręce i zadbać o niego. O Benjamina, o małego i zagubionego brata.
Wstała nagle, choć ledwie usiadła i zaczęła nerwowo przechadzać sie po pokoju.
— Czy to jakiś zespół pourazowy? Czy to z powodu tej śnieżki? Jeśli tak, ja zrozumiem. Pomogę mu. Nie wiem jeszcze jak, załatwię mu specjalną opiekę, będzie w rękach najlepszych. Znajdę mu atrakcyjną pielęgniarkę, będzie mógł z okna oglądać mecze quidditcha. Po prostu...— Po całym tym potoku słów, zamarła w bezruchu, czując, że nagle eksploduje. — Nie rozumiem tego.
— Chcę być ciocią, ale niekoniecznie chcę brać udział w samej prokreacji, Freddie. Chyba, że koniecznie chcesz mieć relację ze spotkania, dla potomnych— wyjaśniła z niesmakiem, mierząc go wzrokiem. Jego życie bardzo prywatne nieszczególnie ją interesowało, a przynajmniej nie w takim stopniu, by musiała je kontrolować.— Seliny nie ma?— spytała, wchodząc do środka i rozglądając się od razu za koleżanką. Brakowało jej Lovegood, była dla niej niedoścignionym wzorem w quidditcha, bratnią duszą, przyjaciółką. Nie widziała się z nią od kilku tygodni, a jednak brała pod uwagę, że mogła być u n i e g o, choć nawet przyłapana na gorącym uczynku nie przyznałaby się do tego, co czuła względem Foxa. Ale wszyscy to wiedzieli, on też to musiał wiedzieć — zdziwiło ją zaskoczenie nietaktem typowym dla Wightów. Ona z nich wszystkich nie miała wcale najwięcej ogłady, to Joseph wydawał się najdelikatniejszy i najbardziej obyty w towarzystwie, a jednak tego wieczora nie była typowym przedstawicielem swojej rodziny. Niepewność, niewiedza, ciążyły jej na ramionach, sprawiając, że garbiła sie bardziej, a jej szczupłe ramiona zapadały się do środka, czyniąc ją mniejszą i jednocześnie tęższą.
Mijając go, przyjrzała mu się uważnie. Jak zwykle pogodny, pewny siebie, energiczny — nie była w stanie dostrzec, jak bardzo ukrywa swój prawdziwy stan. Potrafił kłamac znacznie lepiej, więc uśmiechnęła się lekko, dając się poprowadzić dalej, na piętro. Usiadła w najwygodniejszym według niej miejscu, na kanapie, — miała do tego prawo, podciągając nogi pod siebie, by spleść je ze sobą po turecku. Czuła się swobodnie, choć pewnie nawet gdyby robiła coś nietaktownego, pewnie nie zwróciłaby na to uwagi. Długa, granatowa spódnica zwisała luźno z sofy na podłogę, między nogi wcisnęła sobie poduszkę, zaczynając powoli maltretować jej rogi. Jej długie paznokcie wbijały się w miękki materiał, jakby miała wydrapać w nim dziurę, przez którą wyciągnie całe pierze.
Uważnie obserwowała jak zmenia płytę, zaraz po tym nerwowo poprawiła się na siedzisku. Nie ułatwiał jej tej sprawy, sprawiał, że robiło się miło, swobodnie, a jednocześnie gęsto i uporczywie. Przygryzła wargę od środka, starając się unormować oddech i uspokoić rozszalałe serce.
— Ben tu był?— spytała po chwili, rozglądając się wkoło, po mieszkaniu, które przypominało epicentrum anomalii. Mimo całego bałaganu czuła się tu bezpiecznie i stosunkowo swobodnie — przewrócone filiżanki przypominały jej rodzinny dom, w którym Ben, gdy odchodził od stołu trącał każdą porcelanę, nie zauważając, że swoim niezgrabnym ruchem rozlewał pozostałości herbaty. Również dziwnie rozsunięte fotele sugerowały jego obecność, zupełnie jakby nie mógł zmieścić się przez ten półtorametrowy przesmyk który zapamiętała. Nie chciała myślec o tym, że stoczył tu jeden ze swoich bojów. Żaden czarnoksiężnik, nawet najsilniejszy, nie odważyłby się go odwiedzić, a Selina nie urządziłaby takich zniszczeń. Mimo potwornego charakteru, mimo burzliwej natury zaraz po tym jak urządziłaby mu piekło na ziemi, zmieniłaby je w prawdziwe niebo, zupełnie nieświadomie.
Otwarła usta, by odpowiedzieć, po chwili zamknięta je i otwarła znów, próbując jak najprościej i najbardziej konkretnie sprecyzować swoje wątpliwości. Wspomnienia tego dnia plątały jej się po głowie; chciała je uporządkować, wyciągnąć z nich wnioski, ale nie potrafiła. Wszystko brzmiało jak bełkot pijaka, a bardzo chciała, by Fred brał jej obawy na poważnie. Milczenie nie było do niej podobne, ale nie potrafiła poskładać wszystkich myśli.
— Ben — zaczęła powoli, nosząc na niego niepewny wzrok. — Powiedział, że działa w organizacji, która próbuje powstrzymać całe to... zło. Zło, rozumiesz?— Nie mogła już tego powstrzymać. Broda jej zadrżała, a oczy zapłonęły ogniem.— Najpierw powiedział, że ćpał, i to nie widły, nie diabelskie ziele, ćpał... śnieżkę — powiedziała ściszonym głosem, pełnym pretensji i oburzenia, jakby bała się, że ktoś mógłby ich tu usłyszeć, choć wydawało się, że byli zupełnie sami. — A za chwilę próbował mi powiedzieć, że to dobrzy ludzie go z tego wyciągli i każą mu czynić dobro. Freddie...— warknęła twaro, marszcząc brwi pod bujną grzywką.[/b]— Faceci wciskają różne bajki, ale to brzmi po prostu jak absurd. [/b]
Nie wierzyła w to wszystko. Spotkała się z Benem, by zrozumieć to, co go trapi, ale zamiast tego zetknęła się z większą ilością wątpliwości. Spuściła nogi na podłogę, zacisneła palce na materiale sofy, coś w niej wrzało, ale nie potrafiła dać temu upustu.
— Dobrzy i światli ludzie. Światli.— Nie znał takich słów. Ktoś zrobił mu pranie mózgu, ktoś zrobił mu okropną krzywdę. Choć nie było w tym nic dziwnego, ogarniał ją przerażający strach, że starszy brat wpadł w kłopoty, z których sam, z własnej głupoty, nigdy się nie wyswobodzi. Nieprzemyślany ruch mógł im zaszkodzić, właśnie dlatego poprosiła Fredericka o pomoc. Tylko on mógł jej wyjaśnić o co w tym wszystkim chodzi, aby mogła wziąć sprawy we własne ręce i zadbać o niego. O Benjamina, o małego i zagubionego brata.
Wstała nagle, choć ledwie usiadła i zaczęła nerwowo przechadzać sie po pokoju.
— Czy to jakiś zespół pourazowy? Czy to z powodu tej śnieżki? Jeśli tak, ja zrozumiem. Pomogę mu. Nie wiem jeszcze jak, załatwię mu specjalną opiekę, będzie w rękach najlepszych. Znajdę mu atrakcyjną pielęgniarkę, będzie mógł z okna oglądać mecze quidditcha. Po prostu...— Po całym tym potoku słów, zamarła w bezruchu, czując, że nagle eksploduje. — Nie rozumiem tego.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Twoje niecodzienne powitanie zmusza do nietypowej dla mnie ostrożności. Trudno jest mnie zbić z pantałyku, ale tobie udaje się to – czy świadomie, tego nie wiem – zanim w ogóle przekraczasz próg mojego mieszkania.
– O czym ty mówisz, Hannah? Jakie spotkanie? – I jaka prokreacja? Nie mogłaś przecież wiedzieć o Oscarze (sam jeszcze nie zdążyłem przywyknąć do tej myśli – czy może raczej f a k t u), a nie przypuszczałem, by Selina pisnęła komukolwiek słowo na temat tego, jak zażyłe stały się nasze relacje na przestrzeni ostatnich miesięcy. Zwłaszcza, że na własne życzenie z dnia na dzień obróciłem wszystko w proch. Mogłoby się wydawać, że zagrzebany w popiołach czekam na odrodzenie, jednak symbolika feniksa w rzeczywistym świecie okazała się utopijną wizją – jak większość rozdmuchanych idei w które z uporem dziecka chciałem wierzyć. Znacznie bliższy stał mi się mit o Prometeuszu, bo jeśli już odradzałem się na nowo, to tylko po to, by za moment zostać strawionym przez płomienie. Z każdym dniem na duszy przybywało mi blizn, a rany jątrzyły się coraz mocniej, nie pozwalając mi skupić się na niczym poza bólem.
Chociaż tyle, że po tej próbce delikatności godnej Wrighta maiałem pewność, że to ty. Nikt inny nie cechował się podobną kurtuazją i perfekcyjnym wyczuciem czasu.
– Nie, Seliny nie ma – I nie wiem, czy kiedykolwiek wróci. Nie potrafię pojąć, dlaczego twoje pytanie tak mocno szarpie moje nerwy, choć wytrącenie mnie z równowagi to sztuka równie skomplikowana, co stworzenie kamienia filozoficznego. Emocje na moment przejmują nade mną ster, sprawiając, że moje słowa brzmią nienaturalnie chłodno. Szybko zacieram ślady lekkim uśmiechem – zmienianie twarzy było w końcu moją specjalnością. Ale pod powłoką farbowanego lisa czułem, że balansuję na skraju obłędu, słysząc wyłącznie zapętlające się słowa Osy.
Jakie to uczucie być oprawcą?
Skupienie uwagi na tobie przychodzi mi tym łatwiej, że potrzebuję oderwania od własnych myśli. Zauważam więc naturalność, z jaką poruszasz się po moim mieszkaniu, przyjmując to za dobry znak; alergia na wymuszoną kurtuazję pozostała mi chyba jeszcze z czasów dzieciństwa, kiedy wszelkie Lycusie, tego nie wypada, działały na mnie jak płachta na byka. Lubiłem, gdy goście czuli się u mnie jak we własnym domu – więc pewnie nawet bym nie zauważył, gdybyś zachowała się w sposób, który nie przystoi. Miałem w nosie konwenanse i doskonale wiedziałem, że większość społeczeństwa czułaby się zszokowana moją postawą. Ale nie ty – ty nie byłaś większością. Byłaś Wrightem pozbawionym ogłady. Niereformowalnym odmieńcem. Marginesem społeczeństwa. No dobra, zapędziłem się z tymi pochlebstwami... w każdym razie miałem z tobą więcej wspólnego, niż z rodzonym bratem.
Do mojego mieszkania przywlokłaś za sobą jakieś upiory. Upiory tak potężne, że nawet ślepy by je dostrzegł. Mogłem domyślać się, co takiego wywołało wokół ciebie tę ponurą otoczkę, wierzyłem jednak, że sama zechcesz mi o nich opowiedzieć.
Tak się składało, że byłem stworzony do tego, by rozwiązywać problemy. Problemy wszystkich wokół – poza własnymi.
– Kiedyś na pewno. Ale nie ostatnio. – Choć może to doby pomysł, żeby go zaprosić. Żeby przypomnieć sobie, że mój własny dom wspierał mnie w czasie męskich pogawędek okraszonych nutą Ognistej. Czy też raczej jej całą symfonią. Trudno było jednak przywyknąć do mysli, że te ściany pamiętały coś więcej niż nagie ciało Lovegood, coraz swobodniej odnajdującej się w moim mieszkaniu, w moim łóżku, w moich ramionach, w moim życiu.
Ostatnie dziesięć dni ciągnęło się niczym piekielna wieczność.
Nie mogłem jednak pozwolić się jej pochłonąć. Nie teraz, później też nie. Jeśli miałem realną szansę na to, żeby przeprowadzić w kraju największą rewolucję, musiałem skupić się na działaniach Zakonu Feniksa. Moje serce może i nie nadawało się już do niczego, ale nadal pozostawały mi dwie sprawne ręce i różdżka w dłoni. Kapitulacja zresztą nie leżała w mojej naturze. Byłem świadomy tego, że jeśli odpuszczę ja, czarna magia wedrze się niepostrzeżenie do domów w całej Anglii, zbierając żniwo dwa razy większe, niż szalejące anomalia.
A ty, Hannah... ty miałaś nam w tym wszystkim pomóc. Mnie. Benowi. I całemu Zakonowi Feniksa.
– Rozumiem. – Chociaż w tej jednej kwestii nie gryzą mnie wąpliwości. Doskonale zdawałem sobie sprawę ze zła, o którym mówił ci Jamie. – Pytanie brzmi – czy ty rozumiesz? – I na to pytanie musisz mi odpowiedzieć szczerze. Pozwalam ci jednak kontynuować historię, próbując złożyć wszystko w logiczną całość. Jest mi łatwiej niż tobie, bo szybko uświadamiam sobie, że Jamie sprezentował ci niemal wszystkie elementy układanki, pomijając te najbardziej kluczowe.
Nikt nie posiadał tak mistrzowskiego talentu w robieniu nieporządku jak twój najstarszy brat.
– Pewnie przykro ci to będzie słyszeć, ale Jamie nie kłamał. Trochę zatracił się w ciężkich narkotykach. Oburzająca sprawa, co nie? – Zadaję ci pytanie retoryczne, choć delikatna nuta groteski w moim głosie szybko powinna ci uzmyslowić, jakie przyjąłem stanowisko w tym temacie. – Nie patrz na niego wyłącznie przez pryzmat błędów. A jeśli już bardzo chcesz, to pomyśl o tym, ile razy sama zachowałaś się w sposób godny tego, by szukać legilimenty tylko po to, aby zmienił twoje wspomnienia. – Nawet nie chcę myśleć, ile takich plam naliczyłbym we własnym życiorysie. – Zanim cokolwiek powiesz – wtrącam się nonszalancko, czując, że twoja porywczość zaraz nakaże ci puścić moje górnolotne hasła z dymem – wiem, że nie przyszłaś tu szukać jakiejś studni wydumanych frazesów. Możesz oceniać swojego brata własnymi kategoriami. Ja jedynie przedstawiam ci moją. Aha – przypominam sobie jeszcze. – Nikt nas tu nie słyszy. – Jak myślisz, Agryppo, dlaczego wolałem zaciągnąć cię do własnego mieszkania?
Staram się zrozumieć twoje oburzenie, choć wszystkie drobne gesty, które mu towarzyszą, wywołują raczej słodko-gorzki uśmiech na mojej twarzy. Znaczy nie dlatego, że bawi mnie twoja postawa – pewnie sam nie cieszyłbym się z opowieści Bena, gdybym nie znał pełnego kontekstu. Może po prostu ta cała nieuzasadniona złość za bardzo mi kogoś przypomina...
– To prawda, że wyciągnęli go z tego dobrzy ludzie. Najlepsi w całej Anglii. Tacy, którzy nie boją się wyciągać dłoni do tych, którzy zabłądzili. Ruszyć na pomoc potrzebującym. Stawać w obronie niewinnych. Walczyć z absurdalnością panujących podziałów. – Już niemal czuję na swojej skórze twoje spojrzenie, które i mnie przykleja etykietkę szaleńca. – Muszę się jednak zgodzić z tym, że to absurd. Tez nie uwieżyłbym, gdyby Ben próbował wcisnąć mi kit, że ktoś k a z a ł mu czynić dobro. – Reflektuję się błyskawicznie. Masz rację, to niedorzeczne. Oboje wiedzieliśmy, że Jamie miał w zwyczaju być na bakier z wszelkimi rozkazami. – Sam chciał. – Wzruszam ramionami, zrzucając z siebie całą odpowiedzialność. Wszystko zgodnie z prawdą. Dołączył do Zakonu Feniksa na długo przede mną.
Nie było mi dobrze z tym, że nadal częstowałem cię półslówkami. Cała ta sprawa zdawała się mocno dać ci w kość. I nie mogłaś jeszcze wiedzieć, że był to czubek góry lodowej. Ale ty przecież nie znałaś strachu, prawda?
– Jamiemu raczej nic nie dolega. A przynajmniej nie to, o co go podejżewasz. – Narkotyki zdawały się małym piwem w zderzeniu z odpwiedzialnością za wywołanie anomalii. O tym jednak nie miałaś prawa się dowiedzieć, choć miałem coraz więcej wątpliwości co do tego, czy zatajanie prawdy było słuszną dezyzją. Nawet, jeśli ufaliśmy Bathildzie Bagshot, profesor nadal była tylko człowiekiem i mogła się mylić. – Dlaczego nie chcesz przyjąć, że mówi prawdę. Że pomaga innym. – Ja także. I ty też byś mogła. Nadajesz się, Hannah. Nawet, jeśli jeszcze o tym nie wiesz. Jamie nie był zbyt bystry, ale nie myli się, przypominając mi w liście, że masz serce w s z ę d z i e, choć to dziwne. Jakbym oglądał własne odbicie. – Że wokół nas wszystkich dzieją się niewłaściwe rzeczy, które pozostawione same sobie jętrzą się jak stare rany i powodują zakażenia. I że... dobrzy i światli ludzie, jak ich określasz – ty czy Ben – potrzebni są do tego, żeby je jakoś wyleczyć. – Nie brzmiałem zbyt przekonywująco. Za każdym razem, gdy miałem zdradzić tajemnicę istnienia Zakonu Feniksa, wszystkie porównania błądzące gdzieś wokół sprawy wydawały mi się okrutnie górnolotne – zwłaszcza, że porażki wcale nie były nam obce. Czułem jednak, że gwałtowne przejście do meritum sprawy byłoby skokiem na głęboką wodę. Więc brałem cię ostrożnie za rękę, powoli spacerując przy brzegu. Pozwalałem ci zachłysnąć się błękitem tego oceanu powinności, malowniczo rozmywającym się na horyzoncie. Wiedziałem jednak, że z każdym kolejnym krokiem woda zacznie być coraz chodniejsza, coraz mniej przyjemna, a pozornie spokojny krajobraz zamieni się w oceaniczną głębię, niezbadaną, pustą otchłań. Tam właśnie zmierzaliśmy. Ja, Jamie. I może ty także.
Gdyby jednak nie prośba twojego brata, nigdy nie odważyłbym się wziąć na swojej barki tej odpowiedzialności.
– O czym ty mówisz, Hannah? Jakie spotkanie? – I jaka prokreacja? Nie mogłaś przecież wiedzieć o Oscarze (sam jeszcze nie zdążyłem przywyknąć do tej myśli – czy może raczej f a k t u), a nie przypuszczałem, by Selina pisnęła komukolwiek słowo na temat tego, jak zażyłe stały się nasze relacje na przestrzeni ostatnich miesięcy. Zwłaszcza, że na własne życzenie z dnia na dzień obróciłem wszystko w proch. Mogłoby się wydawać, że zagrzebany w popiołach czekam na odrodzenie, jednak symbolika feniksa w rzeczywistym świecie okazała się utopijną wizją – jak większość rozdmuchanych idei w które z uporem dziecka chciałem wierzyć. Znacznie bliższy stał mi się mit o Prometeuszu, bo jeśli już odradzałem się na nowo, to tylko po to, by za moment zostać strawionym przez płomienie. Z każdym dniem na duszy przybywało mi blizn, a rany jątrzyły się coraz mocniej, nie pozwalając mi skupić się na niczym poza bólem.
Chociaż tyle, że po tej próbce delikatności godnej Wrighta maiałem pewność, że to ty. Nikt inny nie cechował się podobną kurtuazją i perfekcyjnym wyczuciem czasu.
– Nie, Seliny nie ma – I nie wiem, czy kiedykolwiek wróci. Nie potrafię pojąć, dlaczego twoje pytanie tak mocno szarpie moje nerwy, choć wytrącenie mnie z równowagi to sztuka równie skomplikowana, co stworzenie kamienia filozoficznego. Emocje na moment przejmują nade mną ster, sprawiając, że moje słowa brzmią nienaturalnie chłodno. Szybko zacieram ślady lekkim uśmiechem – zmienianie twarzy było w końcu moją specjalnością. Ale pod powłoką farbowanego lisa czułem, że balansuję na skraju obłędu, słysząc wyłącznie zapętlające się słowa Osy.
Jakie to uczucie być oprawcą?
Skupienie uwagi na tobie przychodzi mi tym łatwiej, że potrzebuję oderwania od własnych myśli. Zauważam więc naturalność, z jaką poruszasz się po moim mieszkaniu, przyjmując to za dobry znak; alergia na wymuszoną kurtuazję pozostała mi chyba jeszcze z czasów dzieciństwa, kiedy wszelkie Lycusie, tego nie wypada, działały na mnie jak płachta na byka. Lubiłem, gdy goście czuli się u mnie jak we własnym domu – więc pewnie nawet bym nie zauważył, gdybyś zachowała się w sposób, który nie przystoi. Miałem w nosie konwenanse i doskonale wiedziałem, że większość społeczeństwa czułaby się zszokowana moją postawą. Ale nie ty – ty nie byłaś większością. Byłaś Wrightem pozbawionym ogłady. Niereformowalnym odmieńcem. Marginesem społeczeństwa. No dobra, zapędziłem się z tymi pochlebstwami... w każdym razie miałem z tobą więcej wspólnego, niż z rodzonym bratem.
Do mojego mieszkania przywlokłaś za sobą jakieś upiory. Upiory tak potężne, że nawet ślepy by je dostrzegł. Mogłem domyślać się, co takiego wywołało wokół ciebie tę ponurą otoczkę, wierzyłem jednak, że sama zechcesz mi o nich opowiedzieć.
Tak się składało, że byłem stworzony do tego, by rozwiązywać problemy. Problemy wszystkich wokół – poza własnymi.
– Kiedyś na pewno. Ale nie ostatnio. – Choć może to doby pomysł, żeby go zaprosić. Żeby przypomnieć sobie, że mój własny dom wspierał mnie w czasie męskich pogawędek okraszonych nutą Ognistej. Czy też raczej jej całą symfonią. Trudno było jednak przywyknąć do mysli, że te ściany pamiętały coś więcej niż nagie ciało Lovegood, coraz swobodniej odnajdującej się w moim mieszkaniu, w moim łóżku, w moich ramionach, w moim życiu.
Ostatnie dziesięć dni ciągnęło się niczym piekielna wieczność.
Nie mogłem jednak pozwolić się jej pochłonąć. Nie teraz, później też nie. Jeśli miałem realną szansę na to, żeby przeprowadzić w kraju największą rewolucję, musiałem skupić się na działaniach Zakonu Feniksa. Moje serce może i nie nadawało się już do niczego, ale nadal pozostawały mi dwie sprawne ręce i różdżka w dłoni. Kapitulacja zresztą nie leżała w mojej naturze. Byłem świadomy tego, że jeśli odpuszczę ja, czarna magia wedrze się niepostrzeżenie do domów w całej Anglii, zbierając żniwo dwa razy większe, niż szalejące anomalia.
A ty, Hannah... ty miałaś nam w tym wszystkim pomóc. Mnie. Benowi. I całemu Zakonowi Feniksa.
– Rozumiem. – Chociaż w tej jednej kwestii nie gryzą mnie wąpliwości. Doskonale zdawałem sobie sprawę ze zła, o którym mówił ci Jamie. – Pytanie brzmi – czy ty rozumiesz? – I na to pytanie musisz mi odpowiedzieć szczerze. Pozwalam ci jednak kontynuować historię, próbując złożyć wszystko w logiczną całość. Jest mi łatwiej niż tobie, bo szybko uświadamiam sobie, że Jamie sprezentował ci niemal wszystkie elementy układanki, pomijając te najbardziej kluczowe.
Nikt nie posiadał tak mistrzowskiego talentu w robieniu nieporządku jak twój najstarszy brat.
– Pewnie przykro ci to będzie słyszeć, ale Jamie nie kłamał. Trochę zatracił się w ciężkich narkotykach. Oburzająca sprawa, co nie? – Zadaję ci pytanie retoryczne, choć delikatna nuta groteski w moim głosie szybko powinna ci uzmyslowić, jakie przyjąłem stanowisko w tym temacie. – Nie patrz na niego wyłącznie przez pryzmat błędów. A jeśli już bardzo chcesz, to pomyśl o tym, ile razy sama zachowałaś się w sposób godny tego, by szukać legilimenty tylko po to, aby zmienił twoje wspomnienia. – Nawet nie chcę myśleć, ile takich plam naliczyłbym we własnym życiorysie. – Zanim cokolwiek powiesz – wtrącam się nonszalancko, czując, że twoja porywczość zaraz nakaże ci puścić moje górnolotne hasła z dymem – wiem, że nie przyszłaś tu szukać jakiejś studni wydumanych frazesów. Możesz oceniać swojego brata własnymi kategoriami. Ja jedynie przedstawiam ci moją. Aha – przypominam sobie jeszcze. – Nikt nas tu nie słyszy. – Jak myślisz, Agryppo, dlaczego wolałem zaciągnąć cię do własnego mieszkania?
Staram się zrozumieć twoje oburzenie, choć wszystkie drobne gesty, które mu towarzyszą, wywołują raczej słodko-gorzki uśmiech na mojej twarzy. Znaczy nie dlatego, że bawi mnie twoja postawa – pewnie sam nie cieszyłbym się z opowieści Bena, gdybym nie znał pełnego kontekstu. Może po prostu ta cała nieuzasadniona złość za bardzo mi kogoś przypomina...
– To prawda, że wyciągnęli go z tego dobrzy ludzie. Najlepsi w całej Anglii. Tacy, którzy nie boją się wyciągać dłoni do tych, którzy zabłądzili. Ruszyć na pomoc potrzebującym. Stawać w obronie niewinnych. Walczyć z absurdalnością panujących podziałów. – Już niemal czuję na swojej skórze twoje spojrzenie, które i mnie przykleja etykietkę szaleńca. – Muszę się jednak zgodzić z tym, że to absurd. Tez nie uwieżyłbym, gdyby Ben próbował wcisnąć mi kit, że ktoś k a z a ł mu czynić dobro. – Reflektuję się błyskawicznie. Masz rację, to niedorzeczne. Oboje wiedzieliśmy, że Jamie miał w zwyczaju być na bakier z wszelkimi rozkazami. – Sam chciał. – Wzruszam ramionami, zrzucając z siebie całą odpowiedzialność. Wszystko zgodnie z prawdą. Dołączył do Zakonu Feniksa na długo przede mną.
Nie było mi dobrze z tym, że nadal częstowałem cię półslówkami. Cała ta sprawa zdawała się mocno dać ci w kość. I nie mogłaś jeszcze wiedzieć, że był to czubek góry lodowej. Ale ty przecież nie znałaś strachu, prawda?
– Jamiemu raczej nic nie dolega. A przynajmniej nie to, o co go podejżewasz. – Narkotyki zdawały się małym piwem w zderzeniu z odpwiedzialnością za wywołanie anomalii. O tym jednak nie miałaś prawa się dowiedzieć, choć miałem coraz więcej wątpliwości co do tego, czy zatajanie prawdy było słuszną dezyzją. Nawet, jeśli ufaliśmy Bathildzie Bagshot, profesor nadal była tylko człowiekiem i mogła się mylić. – Dlaczego nie chcesz przyjąć, że mówi prawdę. Że pomaga innym. – Ja także. I ty też byś mogła. Nadajesz się, Hannah. Nawet, jeśli jeszcze o tym nie wiesz. Jamie nie był zbyt bystry, ale nie myli się, przypominając mi w liście, że masz serce w s z ę d z i e, choć to dziwne. Jakbym oglądał własne odbicie. – Że wokół nas wszystkich dzieją się niewłaściwe rzeczy, które pozostawione same sobie jętrzą się jak stare rany i powodują zakażenia. I że... dobrzy i światli ludzie, jak ich określasz – ty czy Ben – potrzebni są do tego, żeby je jakoś wyleczyć. – Nie brzmiałem zbyt przekonywująco. Za każdym razem, gdy miałem zdradzić tajemnicę istnienia Zakonu Feniksa, wszystkie porównania błądzące gdzieś wokół sprawy wydawały mi się okrutnie górnolotne – zwłaszcza, że porażki wcale nie były nam obce. Czułem jednak, że gwałtowne przejście do meritum sprawy byłoby skokiem na głęboką wodę. Więc brałem cię ostrożnie za rękę, powoli spacerując przy brzegu. Pozwalałem ci zachłysnąć się błękitem tego oceanu powinności, malowniczo rozmywającym się na horyzoncie. Wiedziałem jednak, że z każdym kolejnym krokiem woda zacznie być coraz chodniejsza, coraz mniej przyjemna, a pozornie spokojny krajobraz zamieni się w oceaniczną głębię, niezbadaną, pustą otchłań. Tam właśnie zmierzaliśmy. Ja, Jamie. I może ty także.
Gdyby jednak nie prośba twojego brata, nigdy nie odważyłbym się wziąć na swojej barki tej odpowiedzialności.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Selina nigdy nie mówiła zbyt wiele prawdy — w kłamstwie była wprawiona, powtarzała dokładnie to, co chciała powiedzieć, najczęściej bardzo mijając się z tym, co inni pragnęli od niej usłyszeć. Nie zwierzała się ze swoich słabości, bo ona, Osa, ich nie miała. Przecież potrafiła tylko żądlić, kłuć dokładnie tam, gdzie zaboli, a za perfidnym uśmiechem i wojowniczą aurą, która nieustannie jej towarzyszyła ukrywał się stek kłamstw, którymi chciała zakryć bolesną dla niej samej prawdę. Hannah nie umiała jej skutecznie pociągnąć za język, choć była wytrwała i niezwykle uparta. Drążyła temat długo, wiercąc jej w żołądku dziurę, póki się nie pokłóciły. To z kolei zawsze było gwarancją przyjemnego milczenia i błogosławionej ciszy wokół tematów, których dotykać nie zamierzała. Ale widziała ten błysk w oku, słyszała zmienioną w głosie barwę, choć przez większość czasu w asyście nazwiska Freddiego wypluwała z siebie jadowite frazy i siarczyste przekleństwa. Wiedziała, że zabrała go na kolację rodzinną — to coś znaczyło. Resztę dopowiedziała sobie sama. Dlatego spojrzała na niego z pewną dozą politowania. Była przekonana, że się zgrywał, udawał, grał przed nią tak nieudolnie, że nawet ona nie mogłaby dać się nabrać. Brak nastroju i troski, jakie ciążyły jej na barkach odbierały za to chęć do żartów, westchnąwszy ze zniecierpliwieniem i przewróciwszy teatralnie oczami, odezwała się zmęczonym głosem:
— No z Lovegood — od kilku dni nie miała od niej żadnych wieści, sądziła, że może wreszcie coś w jej życiu pękło i otwarła się na to, co oferował jej świat. A raczej ten konkretny osobnik.— Nie widziałam się z nią od początku maja. Czy wszystko u niej dobrze?— spytała, nie odwracając się za siebie, by skrzyżować spojrzenie z Frederickiem. Nie miała więc sposobności, by dostrzec jego minę, a tym bardziej doszukać się w niej wyrazu zdumienia. Nie była szczególnie spostrzegawcza, nie poznałaby kiedy kłamie, a kiedy mówi prawdę, dlatego odgórnie zakładała własną wersję wydarzeń, wierząc, że tok jej myślenia jest najprostszy, a wiec słuszny. Każdy inny — obcy — pogląd na pewne sprawy traktowała z rezerwą, a mówienie tego, czego nie spodziewała się usłyszeć za kłamstwo. Dlatego słowa Benjamina do niej nie dotarły. Do tej pory myśleli podobnymi kategoriami, kierowali się w życiu podobnymi zasadami — nagle to co mówił, było dla niej niezrozumiałe, a lęk przed zmianami wywołał w niej opór przed zaakceptowaniem prawdy, którą chciał jej przedstawić. Wypierała to.
Dziwny chłód, jaki pojawił się w jego głosie nakazał jej zwrócić na niego większą uwagę. Obróciła głowę w jego kierunku i zmrużyła oczy, przyglądając mu się wnikliwie niczym najbardziej wścibska i zgryźliwa ze wszystkich ciotek.
— Sir — zwróciła się do niego z przesadną, sztuczną grzecznością, nawiązując tym samym do jego szlacheckiego pochodzenia. — Co to właściwie znaczy "Seliny nie ma"? Tylko nie próbuj mi wciskać nieprawdy, Fox, wyczuwam kłamstwo na kilometr — kłamała beznadziejnie, choć była przekonana, że w jej wypowiedzi nie pojawiło się niepewne zająknięcie, a twardość i determinacja w poznaniu, ba, odkryciu prawdy przysłoni drobne niedociągnięcia. Stojąc w miejscu, z wciśniętą w brzuch poduszką, która jeszcze chwilę miętosiła pod pachą, wbijała w niego nieustępliwe spojrzenie. Wyczuła pismo nosem, coś się wydarzyło. Dopiero po chwili wróciła do zajmującej czynności wydrapywania palcami materiału, szarpania rożka i mięcia w palcach poduchy. Jego zrozumienie zaskoczyło ją bardziej, niż pytanie do niej skierowane. Na nie potrafiła odpowiedzieć, a spokój z jakim podjął temat wydawał jej się oburzający. Wyraźnie zaznaczyła wagę problemu, przekazała mu wątpliwości, a on nie mógł ich rozumieć i zachowywać się w ten sposób. Patrzyła więc na niego szeroko rozwartymi oczami, a piwne tęczówki roziskrzyły się gwałtownie w nikłym świetle.
— Nie rozumiem, dlatego przyszłam do ciebie — bo jesteś mądry, może nie tak jak teraz Ben, ale mądry i wytłumaczysz mi wszystko z czym się teraz zmagam. — Ta, odurzająca — nieświadomie przekręciła to, co powiedział, w trakcie mówienia przełykając ślinę. Jego subtelna przygana przyprawiła ją o pełne niezadowolenia zmarszczki na nosie, choć wiedziała, że miał rację. Nie była idealna, doskonała, ale nigdy nie patrzyła na Bena przez pryzmat jego błędów. Ben był jej starszym bratem, doskonałym czarodziejem, prawdziwym wzorem do naśladowania. To nie on był tak naprawdę winien tego steku bzdur, którym ją uraczył tylko ci, którzy wciągnęli go w tą sektę, czy o czymkolwiek mówili. To oni sprawili, że oszalał, zmienił się, ćpał. To wszystko oni. I trochę Harriett, o jej wkładzie w zachowanie Bena nie mogła zapomnieć. Przed powiedzeniem kilku słów za dużo powstrzymały ją zaciśnięte, nieco zgrzytające zęby. Źle radziła sobie z opanowaniem, nie udało jej się jednak powstrzymać lodowatego spojrzenia.
— To mój brat, nie patrzę na niego przez pryzmat błędów. Do tej pory na jego koncie widziałam same sukcesy, teraz ktoś to popsuł — wyburczała wściekle, zaciskając długie palce na poduszce. Niefortunnie wcisnęła paznokcie między szwy, które zaczęły się powoli rozchodzić, a dzięki temu perwsze pióro wyleciało przy kolejnym ruchu jej ciała. — Co z tego, że nikt nas tu nie słyszy? Kto miałby nas podsłuchiwać? A nawet jeśli, niech wie, że ze mną nie ma żartów — zagroziła, powracając do nerwowego spacerowania po pokoju. Wypadająca z poduszki zawartość zaznaczała ścieżkę, jaką odbywała, ale jeszcze to do niej nie dotarło. — Freddie — z naciskiem, twardo i wymownie wypowiedziała jego imię. Potem było już tylko gorzej. Pozwalała mu mówić, bo przyszła tu po to, by słuchać. Odparła jego atak i zamieniła się znów w słuch, choć z każdym wypowiadanym kolejno słowem traciła pewność siebie. Mówił... rozsądnie, godnie i przekonywująco. Chciała się temu oprzeć, nie być choć raz w życiu tą łatwowierną i głupią, choć to, co brzmiało jak bajka — najprawdziwsza i najpiękniejsza napawało jej serce naiwną nadzieją.— Najlepsi — mruknęła pod nosem, powtarzając głucho po nim, gdy kontynuował swój wywód. Jej wzrok szybko pomknął ku niemu; pełen jeszcze większej złości i rozżalenia niż przed chwilą. Jeśli to była prawda, to wszystko była prawdą, tacy ludzie nie mieli powodu, by się chować. Powinni pomagać sobie wzajemnie, bronić słabszych — nie tak jak te perfidne, sprytne węże, których działania przykryte były płaszczem niewinności, przyozdobione czarującym uśmiechem. Tacy ludzie według tego, w co wierzyła, co zawsze wiedziała nie działali potajemnie. Powinni stać na straży porządku, nieustępliwie walczyć o sprawiedliwość — o tę prawdziwą, a nie nową, pustą definicję stworzoną przez oprawców; powinni głośno krzyczeć i protestować przeciwko represjom, emancypować.
— Nie dziwi mnie — zaczęła, wciąż na niego patrząc, błądząc wzrokiem po jego przystojnej, irytująco spokojnej twarzy — w niej przecież wszystko wrzało. — Nie dziwi mnie, że sam chciał — przyznała wreszcie, poskładawszy w całość to, co chciała powiedzieć. — czynić dobro. Jaimie jest dobry. Wiem, że pomaga. Ale... — zająknęła się, zatrzymując w miejscu. Wtedy też dostrzegła szkody, jakie wyrządziła, i pierze, które unosiło się wokół niej. Zacisnęła palce na poduszce, zamykając w dłoniach dziurę, którą zrobiła. — Otaczają mnie sami dobrzy ludzie, Freddie, tacy, którzy oddaliby życie dla innych. Zawsze tak było. Gdyby istniała organizacja, która ich zrzesza — wiedziałabym o tym i to j a zaangażowałabym w to swoich braci. Ja. Nie możesz mieć mi za złe, że mu nie uwierzyłam. Było z nim źle, bardzo źle.— Wypowiedzenie tego wszystkiego na głos sprawiło, że poczuła się z tym fatalnie, tak jak wtedy, gdy patrzyła na własnego brata, próbując doszukać się w nim cienia tego krnąbrnego, lekkomyślnego olbrzyma. Zawahała się przez moment, głos ugrzązł jej w gardle, a emocje zaciskały twarde łapska wokół jej krtani, utrudniając nawet oddychanie. — Ja... ja nic nie wiedziałam — wydukała wreszcie. Nie usprawiedliwiała się, nie było żadnego wytłumaczenia, które zmywało z niej winy; Benjamin w najgorszych chwilach swojego życia był całkiem sam, zdany na łaskę obcych ludzi, z dala od siostry, która powinna się nim opiekować. — Ćpał, ktoś mu pomógł. Dobrzy ludzie. Walczący o to wszystko, w co wierzymy. Brzmi to rozsądnie, tak? Dla ciebie? Brzmi tak, że zaspokaja twoją ciekawość? Wystarczy? Nie, Freddie. To tylko sprawia, że pojawia się więcej pytań, na które nie ma żadnych konkretnych odpowiedzi. Tylko to błądzenie wokół sprawy, która przypomina jakiś parszywy sekret. Świat tylko dla wtajemniczonych, to nie brzmi jak coś co poprawia nasz gnijący dom. To tylko buduje więcej sekretów i podziałów. To zaprzeczenie wszystkiemu co powiedziałeś— warknęła, choć nie wiedziała, czy złość, która powoli wywoływała drgania jej ciała powinna być ukierunkowana na Foxa, Bena, czy nią samą. A może jeszcze kogoś innego? Drżała, oczy szkliły się z bezradności i gniewu, a poduszka — znów nieświadomie wydrapywana, traciła coraz więcej wnętrzności.
— No z Lovegood — od kilku dni nie miała od niej żadnych wieści, sądziła, że może wreszcie coś w jej życiu pękło i otwarła się na to, co oferował jej świat. A raczej ten konkretny osobnik.— Nie widziałam się z nią od początku maja. Czy wszystko u niej dobrze?— spytała, nie odwracając się za siebie, by skrzyżować spojrzenie z Frederickiem. Nie miała więc sposobności, by dostrzec jego minę, a tym bardziej doszukać się w niej wyrazu zdumienia. Nie była szczególnie spostrzegawcza, nie poznałaby kiedy kłamie, a kiedy mówi prawdę, dlatego odgórnie zakładała własną wersję wydarzeń, wierząc, że tok jej myślenia jest najprostszy, a wiec słuszny. Każdy inny — obcy — pogląd na pewne sprawy traktowała z rezerwą, a mówienie tego, czego nie spodziewała się usłyszeć za kłamstwo. Dlatego słowa Benjamina do niej nie dotarły. Do tej pory myśleli podobnymi kategoriami, kierowali się w życiu podobnymi zasadami — nagle to co mówił, było dla niej niezrozumiałe, a lęk przed zmianami wywołał w niej opór przed zaakceptowaniem prawdy, którą chciał jej przedstawić. Wypierała to.
Dziwny chłód, jaki pojawił się w jego głosie nakazał jej zwrócić na niego większą uwagę. Obróciła głowę w jego kierunku i zmrużyła oczy, przyglądając mu się wnikliwie niczym najbardziej wścibska i zgryźliwa ze wszystkich ciotek.
— Sir — zwróciła się do niego z przesadną, sztuczną grzecznością, nawiązując tym samym do jego szlacheckiego pochodzenia. — Co to właściwie znaczy "Seliny nie ma"? Tylko nie próbuj mi wciskać nieprawdy, Fox, wyczuwam kłamstwo na kilometr — kłamała beznadziejnie, choć była przekonana, że w jej wypowiedzi nie pojawiło się niepewne zająknięcie, a twardość i determinacja w poznaniu, ba, odkryciu prawdy przysłoni drobne niedociągnięcia. Stojąc w miejscu, z wciśniętą w brzuch poduszką, która jeszcze chwilę miętosiła pod pachą, wbijała w niego nieustępliwe spojrzenie. Wyczuła pismo nosem, coś się wydarzyło. Dopiero po chwili wróciła do zajmującej czynności wydrapywania palcami materiału, szarpania rożka i mięcia w palcach poduchy. Jego zrozumienie zaskoczyło ją bardziej, niż pytanie do niej skierowane. Na nie potrafiła odpowiedzieć, a spokój z jakim podjął temat wydawał jej się oburzający. Wyraźnie zaznaczyła wagę problemu, przekazała mu wątpliwości, a on nie mógł ich rozumieć i zachowywać się w ten sposób. Patrzyła więc na niego szeroko rozwartymi oczami, a piwne tęczówki roziskrzyły się gwałtownie w nikłym świetle.
— Nie rozumiem, dlatego przyszłam do ciebie — bo jesteś mądry, może nie tak jak teraz Ben, ale mądry i wytłumaczysz mi wszystko z czym się teraz zmagam. — Ta, odurzająca — nieświadomie przekręciła to, co powiedział, w trakcie mówienia przełykając ślinę. Jego subtelna przygana przyprawiła ją o pełne niezadowolenia zmarszczki na nosie, choć wiedziała, że miał rację. Nie była idealna, doskonała, ale nigdy nie patrzyła na Bena przez pryzmat jego błędów. Ben był jej starszym bratem, doskonałym czarodziejem, prawdziwym wzorem do naśladowania. To nie on był tak naprawdę winien tego steku bzdur, którym ją uraczył tylko ci, którzy wciągnęli go w tą sektę, czy o czymkolwiek mówili. To oni sprawili, że oszalał, zmienił się, ćpał. To wszystko oni. I trochę Harriett, o jej wkładzie w zachowanie Bena nie mogła zapomnieć. Przed powiedzeniem kilku słów za dużo powstrzymały ją zaciśnięte, nieco zgrzytające zęby. Źle radziła sobie z opanowaniem, nie udało jej się jednak powstrzymać lodowatego spojrzenia.
— To mój brat, nie patrzę na niego przez pryzmat błędów. Do tej pory na jego koncie widziałam same sukcesy, teraz ktoś to popsuł — wyburczała wściekle, zaciskając długie palce na poduszce. Niefortunnie wcisnęła paznokcie między szwy, które zaczęły się powoli rozchodzić, a dzięki temu perwsze pióro wyleciało przy kolejnym ruchu jej ciała. — Co z tego, że nikt nas tu nie słyszy? Kto miałby nas podsłuchiwać? A nawet jeśli, niech wie, że ze mną nie ma żartów — zagroziła, powracając do nerwowego spacerowania po pokoju. Wypadająca z poduszki zawartość zaznaczała ścieżkę, jaką odbywała, ale jeszcze to do niej nie dotarło. — Freddie — z naciskiem, twardo i wymownie wypowiedziała jego imię. Potem było już tylko gorzej. Pozwalała mu mówić, bo przyszła tu po to, by słuchać. Odparła jego atak i zamieniła się znów w słuch, choć z każdym wypowiadanym kolejno słowem traciła pewność siebie. Mówił... rozsądnie, godnie i przekonywująco. Chciała się temu oprzeć, nie być choć raz w życiu tą łatwowierną i głupią, choć to, co brzmiało jak bajka — najprawdziwsza i najpiękniejsza napawało jej serce naiwną nadzieją.— Najlepsi — mruknęła pod nosem, powtarzając głucho po nim, gdy kontynuował swój wywód. Jej wzrok szybko pomknął ku niemu; pełen jeszcze większej złości i rozżalenia niż przed chwilą. Jeśli to była prawda, to wszystko była prawdą, tacy ludzie nie mieli powodu, by się chować. Powinni pomagać sobie wzajemnie, bronić słabszych — nie tak jak te perfidne, sprytne węże, których działania przykryte były płaszczem niewinności, przyozdobione czarującym uśmiechem. Tacy ludzie według tego, w co wierzyła, co zawsze wiedziała nie działali potajemnie. Powinni stać na straży porządku, nieustępliwie walczyć o sprawiedliwość — o tę prawdziwą, a nie nową, pustą definicję stworzoną przez oprawców; powinni głośno krzyczeć i protestować przeciwko represjom, emancypować.
— Nie dziwi mnie — zaczęła, wciąż na niego patrząc, błądząc wzrokiem po jego przystojnej, irytująco spokojnej twarzy — w niej przecież wszystko wrzało. — Nie dziwi mnie, że sam chciał — przyznała wreszcie, poskładawszy w całość to, co chciała powiedzieć. — czynić dobro. Jaimie jest dobry. Wiem, że pomaga. Ale... — zająknęła się, zatrzymując w miejscu. Wtedy też dostrzegła szkody, jakie wyrządziła, i pierze, które unosiło się wokół niej. Zacisnęła palce na poduszce, zamykając w dłoniach dziurę, którą zrobiła. — Otaczają mnie sami dobrzy ludzie, Freddie, tacy, którzy oddaliby życie dla innych. Zawsze tak było. Gdyby istniała organizacja, która ich zrzesza — wiedziałabym o tym i to j a zaangażowałabym w to swoich braci. Ja. Nie możesz mieć mi za złe, że mu nie uwierzyłam. Było z nim źle, bardzo źle.— Wypowiedzenie tego wszystkiego na głos sprawiło, że poczuła się z tym fatalnie, tak jak wtedy, gdy patrzyła na własnego brata, próbując doszukać się w nim cienia tego krnąbrnego, lekkomyślnego olbrzyma. Zawahała się przez moment, głos ugrzązł jej w gardle, a emocje zaciskały twarde łapska wokół jej krtani, utrudniając nawet oddychanie. — Ja... ja nic nie wiedziałam — wydukała wreszcie. Nie usprawiedliwiała się, nie było żadnego wytłumaczenia, które zmywało z niej winy; Benjamin w najgorszych chwilach swojego życia był całkiem sam, zdany na łaskę obcych ludzi, z dala od siostry, która powinna się nim opiekować. — Ćpał, ktoś mu pomógł. Dobrzy ludzie. Walczący o to wszystko, w co wierzymy. Brzmi to rozsądnie, tak? Dla ciebie? Brzmi tak, że zaspokaja twoją ciekawość? Wystarczy? Nie, Freddie. To tylko sprawia, że pojawia się więcej pytań, na które nie ma żadnych konkretnych odpowiedzi. Tylko to błądzenie wokół sprawy, która przypomina jakiś parszywy sekret. Świat tylko dla wtajemniczonych, to nie brzmi jak coś co poprawia nasz gnijący dom. To tylko buduje więcej sekretów i podziałów. To zaprzeczenie wszystkiemu co powiedziałeś— warknęła, choć nie wiedziała, czy złość, która powoli wywoływała drgania jej ciała powinna być ukierunkowana na Foxa, Bena, czy nią samą. A może jeszcze kogoś innego? Drżała, oczy szkliły się z bezradności i gniewu, a poduszka — znów nieświadomie wydrapywana, traciła coraz więcej wnętrzności.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Lovegood.
Lekkość, z jaką upuszczasz jej nazwisko na moją podłogę niemal przebija mi serce. Nie wiesz nic – bo nie masz prawa wiedzieć, jak wiele sekretów ciąży na moich barkach. Czy ty też mnie za nie znienawidzisz?
- U niej nigdy nie jest niedobrze. - odpowiadam wymijająco, trochę z przekąsem, ale nie mijam się z prawdą. Lovegood nigdy nie opuszczała gardy, nawet, jeśli słaniała się na nogach. Wiedziałem na pewno, że nie działo się jej nic złego – oczywiście pomijając krzywdy, których winien byłem ja. Najpierw odebrałem jej serce. A późnien nadzieję na to, że którakolwiek z moich obietnic miała pokrycie z rzeczywistością. Byłem siewcą pustych słów. Myśliwym, który obrał sobie zwierzynę na cel. Miłość przecież nie miała tu nic do rzeczy – stała się jedynie trucizną, która wdarła się w żyły, wywołując paraliż i powolną, bolesną śmierć.
Pozostawało jedynie czekać na to, które padnie jako pierwsze.
- Sam chciałbym wiedzieć, co to właściwie oznacza. - Bo jeszcze nie wiem, Hannah. I to chyba jest w tym wszystkim najgorze. Czuję, że świat wymyka mi się z rąk. Że chęci do walki powoli mnie opuszczają. Że muszę pogodzić się z gorzkim smakiem porażki. Nie, w zasadzie nie czuję – ja to wiem. Nie wiem tylko, co stanie się ze mną, gdy ta pustka wedrze się w moje życie. I chyba ta myśl paraliżuje mnie najmocniej. Nie chcę jednak nękać cię tymi ponurymi myślami. Dla ciebie byłem Fantastycznym Panem Lisem i ten stan nie mógł ulec przeobrażeniu. Wiem, że potrafiłaś być dobrym słuchaczem (chyba najlepszym z całego swojego rodzeństwa). Ale ja nie chciałem mówić. Chciałem pozostać w swoim prywatnym piekle, spalając się od środka na popiół.
I łudzić się, że jakoś zdołam się odrodzić.
Nie raczę cię uśmiechem, dzisiaj musisz udzielić mi dyspensy. Dzisiaj. I może przez następne kilka tygodni. Miesięcy. Lat. Tego jeszcze nie wiem – Lovegood nie jest w teh chwili najistotniejsza. Przyszłaś do mnie z wątpliwościami, a ja zobowiązałem się je rozwiać. Wybacz, jeśli nie będziesz się przy tym dobrze bawić, ale sam gdzieś po drodze zgubiłem swoje różowe okulary.
- Najwyraźniej sukces to mocno względne pojęcie, podobnie jak pryzmat, przez jaki spoglądasz na Bena. - Ze stoickim spokojem wywracam twój światopogląd do góry nogami. Uśmiech mógł zniknąć, ale najwyraźniej wszelkie akty destrukcji były nierozłączne z moją egzystencją. - W dzisiejszych czasach ściany mają uszy. Oczy pewnie też. I nie boją się. Ani ciebie, ani mnie. - Więc spaceruj. Zrób tyle kroków, ile musisz. Rozpruj poduszkę, jeśli odnajdujesz w tym spokój. Ja na stres zawsze wolałem medytację. Albo diable ziele.
Twoje ostre jak brzytwa spojrzenie, choć dosięga napiętej skóry na moim ciele, nie pozostawia najdrobniejszego draśnięcia. Jestem przygotowany na twoją złość, na rozczarowanie. Jamie – choć to ja wydawałem się tym przebieglejszym – sprytnie to rozegrał, nie istniała jednak siła, z którą bym sobie nie poradził. Nawet, jeśli w zamian za wyjaśnienie pewnych kwestii miałem jedynie oberwać. Twój temperament nie był mi obcy, w każdym Wrighcie krew wrzała jak w kociołku. I być może dlatego tak dobrze się z wami wszystkimi dogadywałem: mając w sobie ten irytujący spokój oraz nieznośny dystans do życia, z uśmiechem pozwalałem wdeptywać swoje ego w ziemię.
I za każdym razem okazwało się to tak samo niespodziewane. Rozzbrajające. Trafne. Skuteczne.
- A co jeśli taka organizacja rzeczywiście istnieje? - Wchodzę ci w słowo, podnosząc na ciebie wzrok. Badam. Analizuję. Mnie także nie uwierzysz? Mam wrażenie, ze trochę chcesz, ale równie trochę (mocno) boli cię fakt, że nie jesteś pierwsza. Że zostałaś sprowadzona do pozycji pijanego dziecka we mgle. A przecież nazywasz się Wright. I musisz wieść prym. - Co, jeśli na dobrych ludzi polują znacznie gorsi myśliwi, niż nieszczere Ministerstwo? Co, jeśli muszą pozostawać w ukryciu? Ostrożnie dysponować swoim zaufaniem? - Tobie można zaufać, wiem to na pewno. Ale nie wszystko zależało ode mnie – a przynajmniej nie wcześniej.
W swojej bierności przysłuchuję się twojemu niezadowoleniu, pozwalając maltretować ci moją poduszkę, z której pierze powoli zaczyna unosić się w całym pokoju, przypominając śnieg, który spadł nagle w środku wiosny – co wcale nie odbiegało od anomalii, które hucznie harcowały za oknami.
- Geminio – po cichu wypowiadam zaklęcie, celując w do połowy wybebeszoną poduszkę. Tym lepiej dla mnie, że obrałaś na cel rzeczy martwe – nie powinienem więc pozwolić, aby nagle okazało się, że nie masz czym zająć dłoni (bo najwyraźniej herbata nie otrzymała twego uznania). - Widzisz, Hannah... bo jeśli ci powiem, nie będzie odwrotu. - Mówię, zagłębiając się beztrosko w fotelu, jabym miał zaraz opowiedzieć ci bajkę na dobranoc, nie zaś zdradzić najpilniej strzeżone sekrety. Kiedy jednak po dłuższej chwili ciszy, która zdawała się dłużyć w nieskończoność, w końcu podjąłem głos, brzmiał ostro i dobitnie. - Cofnijmy się do października. W Tower bezpodstawnie zamyka się i torturuje niewinnych obywateli. Później podczas nowego roku, na sabacie mordują nestorów. Następnie masowo giną jednorożce i czarodzieje. Po referendum pojawia się antymugolska policja. Czarodzieje pochodzenia mugolskiego znikają podczas przesłuchań. Znika też Grindewald, ale nie wierzę, że zapadł się pod ziemię i nie wróci. Wilhelmina Tuft trafia do Azkabanu, jednak zagrożenie ze strony Ministerstwa cały czas pozostaje realne. Sterowane czarną magią anomalia niszczą wszystko na swojej drodze. W przeddzień zniknięcia byłego dyrektora Hogwartu pojawia się Lord Voldemort, który morduje mojego szefa. A między nami żyją jego poplecznicy, nazywający siebie Rycerzami Walpurgii, którzy za cel obrali sobie oczyszczenie świata z tych, którzy nie są godni dzierżyć w dłoniach różdżki. Tak, Hannah. Świat stanął na głowie. Zaledwie w kilka miesięcy. - Musiałaś to widzieć. Prasa nie podawała wszystkich informacji, niektóre przepuszczała przez własny pryzmat – ale nie wierzę, że nie zauważyłaś, że coś było mocno nie tak. Nie zamierzałem raczyć cię półsłówkami. Nie musiałem – byłaś twarda, gotowa na to wszystko, co miałem ci do przekazania, choć bałem się cholernie. Tego jednak nie dałem po sobie poznać. - Być może tkwilibyśmy w jeszcze gorszym bagnie, gdyby nie Zakon Feniksa. Organizacja będąca spuścizną Albusa Dumbledore'a. Dobrzy ludzie. Ja. Ben. Justine. I wielu innych. Aurorów. Uzdrowicieli. Pracowników Hogwartu. Alchemików. Naukowców. Nawet arystokratów – ale też niepozornych obywateli. To nie sekta. To garstka odważnych, walczących o przetrwanie. A może raczej – o godność. O równość. O sprawiedliwość. Brzmi patetycznie, ale to tak naprawdę mozolna, ciężka, czasami brudna robota. To Zakon Feniksa pomógł Jamiemu. A teraz Jamie pomaga nam. I ty też możesz.
Tylko co ty na to, Hannah?
Mogłem przewiercać cię spojrzeniem na wskroś, marszczyć brwi, lekko zadzierać podbródek – nic nie pomogło w tym, bym w tej chwili był w stanie odgadnąć twoje myśli.
Lekkość, z jaką upuszczasz jej nazwisko na moją podłogę niemal przebija mi serce. Nie wiesz nic – bo nie masz prawa wiedzieć, jak wiele sekretów ciąży na moich barkach. Czy ty też mnie za nie znienawidzisz?
- U niej nigdy nie jest niedobrze. - odpowiadam wymijająco, trochę z przekąsem, ale nie mijam się z prawdą. Lovegood nigdy nie opuszczała gardy, nawet, jeśli słaniała się na nogach. Wiedziałem na pewno, że nie działo się jej nic złego – oczywiście pomijając krzywdy, których winien byłem ja. Najpierw odebrałem jej serce. A późnien nadzieję na to, że którakolwiek z moich obietnic miała pokrycie z rzeczywistością. Byłem siewcą pustych słów. Myśliwym, który obrał sobie zwierzynę na cel. Miłość przecież nie miała tu nic do rzeczy – stała się jedynie trucizną, która wdarła się w żyły, wywołując paraliż i powolną, bolesną śmierć.
Pozostawało jedynie czekać na to, które padnie jako pierwsze.
- Sam chciałbym wiedzieć, co to właściwie oznacza. - Bo jeszcze nie wiem, Hannah. I to chyba jest w tym wszystkim najgorze. Czuję, że świat wymyka mi się z rąk. Że chęci do walki powoli mnie opuszczają. Że muszę pogodzić się z gorzkim smakiem porażki. Nie, w zasadzie nie czuję – ja to wiem. Nie wiem tylko, co stanie się ze mną, gdy ta pustka wedrze się w moje życie. I chyba ta myśl paraliżuje mnie najmocniej. Nie chcę jednak nękać cię tymi ponurymi myślami. Dla ciebie byłem Fantastycznym Panem Lisem i ten stan nie mógł ulec przeobrażeniu. Wiem, że potrafiłaś być dobrym słuchaczem (chyba najlepszym z całego swojego rodzeństwa). Ale ja nie chciałem mówić. Chciałem pozostać w swoim prywatnym piekle, spalając się od środka na popiół.
I łudzić się, że jakoś zdołam się odrodzić.
Nie raczę cię uśmiechem, dzisiaj musisz udzielić mi dyspensy. Dzisiaj. I może przez następne kilka tygodni. Miesięcy. Lat. Tego jeszcze nie wiem – Lovegood nie jest w teh chwili najistotniejsza. Przyszłaś do mnie z wątpliwościami, a ja zobowiązałem się je rozwiać. Wybacz, jeśli nie będziesz się przy tym dobrze bawić, ale sam gdzieś po drodze zgubiłem swoje różowe okulary.
- Najwyraźniej sukces to mocno względne pojęcie, podobnie jak pryzmat, przez jaki spoglądasz na Bena. - Ze stoickim spokojem wywracam twój światopogląd do góry nogami. Uśmiech mógł zniknąć, ale najwyraźniej wszelkie akty destrukcji były nierozłączne z moją egzystencją. - W dzisiejszych czasach ściany mają uszy. Oczy pewnie też. I nie boją się. Ani ciebie, ani mnie. - Więc spaceruj. Zrób tyle kroków, ile musisz. Rozpruj poduszkę, jeśli odnajdujesz w tym spokój. Ja na stres zawsze wolałem medytację. Albo diable ziele.
Twoje ostre jak brzytwa spojrzenie, choć dosięga napiętej skóry na moim ciele, nie pozostawia najdrobniejszego draśnięcia. Jestem przygotowany na twoją złość, na rozczarowanie. Jamie – choć to ja wydawałem się tym przebieglejszym – sprytnie to rozegrał, nie istniała jednak siła, z którą bym sobie nie poradził. Nawet, jeśli w zamian za wyjaśnienie pewnych kwestii miałem jedynie oberwać. Twój temperament nie był mi obcy, w każdym Wrighcie krew wrzała jak w kociołku. I być może dlatego tak dobrze się z wami wszystkimi dogadywałem: mając w sobie ten irytujący spokój oraz nieznośny dystans do życia, z uśmiechem pozwalałem wdeptywać swoje ego w ziemię.
I za każdym razem okazwało się to tak samo niespodziewane. Rozzbrajające. Trafne. Skuteczne.
- A co jeśli taka organizacja rzeczywiście istnieje? - Wchodzę ci w słowo, podnosząc na ciebie wzrok. Badam. Analizuję. Mnie także nie uwierzysz? Mam wrażenie, ze trochę chcesz, ale równie trochę (mocno) boli cię fakt, że nie jesteś pierwsza. Że zostałaś sprowadzona do pozycji pijanego dziecka we mgle. A przecież nazywasz się Wright. I musisz wieść prym. - Co, jeśli na dobrych ludzi polują znacznie gorsi myśliwi, niż nieszczere Ministerstwo? Co, jeśli muszą pozostawać w ukryciu? Ostrożnie dysponować swoim zaufaniem? - Tobie można zaufać, wiem to na pewno. Ale nie wszystko zależało ode mnie – a przynajmniej nie wcześniej.
W swojej bierności przysłuchuję się twojemu niezadowoleniu, pozwalając maltretować ci moją poduszkę, z której pierze powoli zaczyna unosić się w całym pokoju, przypominając śnieg, który spadł nagle w środku wiosny – co wcale nie odbiegało od anomalii, które hucznie harcowały za oknami.
- Geminio – po cichu wypowiadam zaklęcie, celując w do połowy wybebeszoną poduszkę. Tym lepiej dla mnie, że obrałaś na cel rzeczy martwe – nie powinienem więc pozwolić, aby nagle okazało się, że nie masz czym zająć dłoni (bo najwyraźniej herbata nie otrzymała twego uznania). - Widzisz, Hannah... bo jeśli ci powiem, nie będzie odwrotu. - Mówię, zagłębiając się beztrosko w fotelu, jabym miał zaraz opowiedzieć ci bajkę na dobranoc, nie zaś zdradzić najpilniej strzeżone sekrety. Kiedy jednak po dłuższej chwili ciszy, która zdawała się dłużyć w nieskończoność, w końcu podjąłem głos, brzmiał ostro i dobitnie. - Cofnijmy się do października. W Tower bezpodstawnie zamyka się i torturuje niewinnych obywateli. Później podczas nowego roku, na sabacie mordują nestorów. Następnie masowo giną jednorożce i czarodzieje. Po referendum pojawia się antymugolska policja. Czarodzieje pochodzenia mugolskiego znikają podczas przesłuchań. Znika też Grindewald, ale nie wierzę, że zapadł się pod ziemię i nie wróci. Wilhelmina Tuft trafia do Azkabanu, jednak zagrożenie ze strony Ministerstwa cały czas pozostaje realne. Sterowane czarną magią anomalia niszczą wszystko na swojej drodze. W przeddzień zniknięcia byłego dyrektora Hogwartu pojawia się Lord Voldemort, który morduje mojego szefa. A między nami żyją jego poplecznicy, nazywający siebie Rycerzami Walpurgii, którzy za cel obrali sobie oczyszczenie świata z tych, którzy nie są godni dzierżyć w dłoniach różdżki. Tak, Hannah. Świat stanął na głowie. Zaledwie w kilka miesięcy. - Musiałaś to widzieć. Prasa nie podawała wszystkich informacji, niektóre przepuszczała przez własny pryzmat – ale nie wierzę, że nie zauważyłaś, że coś było mocno nie tak. Nie zamierzałem raczyć cię półsłówkami. Nie musiałem – byłaś twarda, gotowa na to wszystko, co miałem ci do przekazania, choć bałem się cholernie. Tego jednak nie dałem po sobie poznać. - Być może tkwilibyśmy w jeszcze gorszym bagnie, gdyby nie Zakon Feniksa. Organizacja będąca spuścizną Albusa Dumbledore'a. Dobrzy ludzie. Ja. Ben. Justine. I wielu innych. Aurorów. Uzdrowicieli. Pracowników Hogwartu. Alchemików. Naukowców. Nawet arystokratów – ale też niepozornych obywateli. To nie sekta. To garstka odważnych, walczących o przetrwanie. A może raczej – o godność. O równość. O sprawiedliwość. Brzmi patetycznie, ale to tak naprawdę mozolna, ciężka, czasami brudna robota. To Zakon Feniksa pomógł Jamiemu. A teraz Jamie pomaga nam. I ty też możesz.
Tylko co ty na to, Hannah?
Mogłem przewiercać cię spojrzeniem na wskroś, marszczyć brwi, lekko zadzierać podbródek – nic nie pomogło w tym, bym w tej chwili był w stanie odgadnąć twoje myśli.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Ostatnio zmieniony przez Frederick Fox dnia 12.12.17 20:18, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Frederick Fox' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 70
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 70
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Niezbyt satysfakcjonujące odpowiedzi puściła mimo uszu, zerkając na niego jedynie, aby dojrzeć wyraz jego twarzy. To nie był temat, który chciała poruszać jednocześnie z tym, który ją dręczył, dostrzegła to w jego twarzy, zdała sobie sprawę, że zostawi to na podwieczorek, o ile po tej rozmowie przyjdzie im miło wypić herbatę. Selina wraz z całą swoją otoczką nie tylko domagała się, lecz i zasługiwała na wyłączność, a to z czym przyszła Hannah absorbowało ją na tyle, że nie potrafiła skupić się na niczym innym. Być może dlatego tak zupełnie nieświadomie dewastowała jego poduszkę, gniotąc ją i wydobywając z jej środka coraz większe ilości pierza. Musiała zająć czymś ręce, kiedy myśli, zbłądzone miotały się w jedną to w drugą stronę, szukając właściwej ścieżki.
Zatrzymała się w miejscu, gdy tknął struny wyjątkowo wrażliwej na każdy, nawet najmniejszy dotyk. Choć mimowolnie spiorunowała go wzrokiem, jakimś cudem wiedziała, że nie zrobi to na nim żadnego wrażenia. A powinno. W życiu każdego czarodzieja, człowieka, kobiety, były sfery, których nie poruszało się przy okazji, ani w teki sposób. Nie kryła więc nawet zdziwienia na jego słowa, a serce zabiło jej mocniej.
— Nie wiesz jak spoglądam na Bena — odparła cicho, czując się dotknięta jego stwierdzeniem. Może i znał ją całe życie, przyjaźnił się z nim, ale nie mógł, nie miał najmniejszego prawa (a może właśnie miał, a nie chciała tego przyznać), by cokolwiek jej w tej kwestii wytykać. Jamie był jej bratnią duszą od zawsze i nigdy się to już nie zmieni. Był jej ideałem, wzorem do naśladowania, bezwzględnym autorytetem, z którym się zgadzała i pomimo burzliwego, ognistego temperamentu, była w pewien sposób podległa. Tylko ostatnio coś poszło nie tak; zupełnie jakby zgubiła lejce w tym powozie, na którym jechali, rumaki pomknęły w swoją stronę, a ona gdzieś dalej, jadąc bezwładnie tak długo póki nie wywróci się na wybojach. To był właśnie ten moment, ten dzień, w którym koła zahaczyły o kamienie. Spadała, upadek będzie bolesny, ale nawet jeśli pogruchota jej kości jakoś to zniesie. Ben był wszystkim co miała i co trzymało ją w pionie, pomimo tych wszystkich dobrych i wspaniałych ludzi, którzy stali u jej boku, pomimo ukochanego Josepha, Billa, Justine, Jackie i Freddiego.
Nie wychowuj mnie, Freddie.
— Balneo!— wyrzuciła z siebie nagle i niekontrolowanie, wydobywszy swoją różdżkę i wycelowawszy w nią w Spokojnego Pana Lisa. Jego spokój źle na nią wpływał. Nie udzielał się, nie chłodził jej zapału, nie zmuszał to przemyśleń — wręcz przeciwnie, jak prowokacja burzył krew w jej żyłach, sprawiał, że serce biło coraz szybciej, a oddech spłycał się przy każdym wdechu i wydechu. Denerwował ją, drażnił i chciała, by przestał, choć wiedziała, że to nie miało najmniejszego sensu. Był taki, bo posiadał wiedzę, która i ją powinna uspokajać i napawać radością, a jednak z każdym kolejnym jego słowem czuła się coraz bardziej wzburzona. Jego głos był niczym palec, który trącał ją, czekając aż wreszcie wybuchnie, w końcu zmienił się w dłoń, szturchającą jej ramię. W jej głowie szumiał złośliwy głos; wiedział to od dawna, wiedział to jak Jamie i Justine. Pominięto ją w czymś tak istotnym, choć przecież nie uczyniła nic, by nie mogli obdarzyć ją zaufaniem, by poprosić ją o pomoc, której nigdy, by nie odmówiła. Obdarli ją z szansy na to, by godnie się czemuś przysłużyć, by pomóc potrzebującym, zająć się tym, co czyniła nieudolnie na własną rękę od dawna. Czuła się śmiesznie zdradzona, pominięta, jakby nie była na tyle wartościowa, ważna, aby podążać za nimi, stawać w tej szaleńczo trudnej walce u ich boku.
— Jesteś z siebie dumny?— spytała surowo, wbijając w niego roziskrzone spojrzenie. Miała nadzieję, że zimny prysznic zmusi go do jakiejś reakcji, jakiejkolwiek, byle tylko nie siedział i nie patrzył na nią tak, jakby nic się nie działo. — Mam nadzieję, że tak. Teraz, dzięki tobie, wszystko już rozumiem. Wszyściutko. Jestem ci potwornie wdzięczna, że w końcu mi to powiedziałeś.
Pierza w poduszce przybyło, ale ona straciła nim zainteresowanie. Wpatrywała się tylko w niego, siedzącego wygodnie w fotelu, opowiadającego jej to wszystko, jak bajki na dobranoc. Pieprzony, Fox. Jej myśli wyprzedzały słowa, które grzęzły pomiędzy krtanią, a zaciśnietymi zębami.
Ukrywali się, bo otaczało ich o wiele większe zło. Większe niż Grindelwald? Inne? Niezależne?
— Więc co właściwie próbujesz mi przekazać? Że nie byłam godna tego zaufania?— To pytanie samoistnie wylało się spomiędzy jej ust jak rozrzedzona galaretka, którą się bawiła w ustach. Choć w jej głowie już układały się te wszystkie klocki składające się na utajoną organizację, nie zdołała się powstrzymać. Nie zwykła myśleć o sobie, skupiać się na swoich emocjach. Pominięto ją z jakiegoś powodu, choć już teraz była przekonana, że skoro to wszystko było prawdą, a oni walczyli o te piękne idee, mogła się przysłużyć już dawno temu, wspomóc ich jakoś, wesprzeć.
Drgnęła, szargana skrajnymi emocjami od środka, poczyniła krok w jego stronę, opuszczając dłonie, a wraz z nimi rozdartą poduszkę i różdżkę.
— Nigdy się nie cofam, Freddie, odwrót do nas nie pasuje— do nas, Wrightów, zawsze przemy do przodu i walczymy o to, co uważamy za słuszne. Słyszała o większości z tego, co mówił, nie mogła udawać, że to się nie wydarzyło, choć wiele z tych rzeczy ze swojej perspektywy nie rozumiała tak dobrze, jak teraz. Każde pojedyncze słowo wypełniało małą pustkę w szeregu, który tworzył zadowalająca odpowiedź na dręczącą ją kwestię. Była taka ślepa do tej pory, nie umiejąc poskładać tego wszystkiego w całość, taka głupia. Powinna się domyślić, dociekać, szukać. Gdyby jakimś cudem dotarła do tego wszystkiego nie musieliby odbywać tej rozmowy, a w niej nie kiełkowałby żal do nich wszystkich o to, że nie pozwolili sobie pomóc. Nie lubiła być ostatnia, nigdy do końca nie pogodziła się z poniesionymi porażkami, rywalizację i walkę miała we krwi, tymczasem nieświadomie w całym tym wyścigu była ostatnia, choć nawet nie wiedziała, że bierze w nim udział. To zagranie było nie fair.
— Rycerze Walpurgii?— powtórzyła cicho, Lord Voldemort. Te nazwy były jej zupełnie obce. Od początku maja, nawet jeśli dochodziły do niej jakieś plotki z Nokturnu nie przejmowała się nimi. Szalejące anomalie wymagały od niej innego zaangażowania.— To jakiś obłęd— mruknęła bardziej do siebie niż do niego, skwitowała sytuację, próbując opanować emocje. Nie wychodziło.— Na jakiej podstawie decydują o tym, kto jest godny? Jakim prawem...
Zakon Feniksa, spuścizna Dumbledore'a, czarodzieja, który powinien był przeżyć i uporać się z tym wszystkim, co się działo. Podołałby temu, dałby radę i nie pozwolił, by świat zalała taka zgnilizna. Nie mogła zaprzeczyć temu wszystkiemu, wreszcie to zaczynało mieć sens, układało się w spójną całość, której nie otrzymała od własnego brata. Dlaczego nawet nie próbował jej tego wyjaśnić? Fred nie oszczędzał jej, ale właśnie po to tu przyszła — aby dowiedzieć się prawdy i zrozumieć ją, a w końcu przyznać, że to popiera.
— Chcę pomóc. Pomogę — poprawiła się od razu, spuszczając wzrok. — Zrobię wszystko, co mogę— przyrzekła, wbijając wzrok w ziemię, zaciskając palce na różdżce. — Dla Zakonu Feniksa i świata, który go potrzebuje.— Nie dla ciebie, Lisie, nie dla Justine i nie dla Bena. Była zawiedziona, jak jeszcze nigdy wcześniej, ich postawą — swoich przyjaciół, którym ufała, którym patrzyła w twarz wierząc, że nie mają przed sobą tajemnic, a jeśli jakiekolwiek istnieją to ich łączą, a nie dzielą. Nagle okazało się, że choć łączyły ich przekonania, ktoś postawił między nimi mur niezrozumienia. — Czy to już wszystko? Czy masz przede mną jeszcze jakieś tajemnice? Kto poza wami bierze w tym udział? Ilu was jest? Co zamierzacie teraz zrobić? Anomalie niszczą ten świat. To kolejna przeszkoda, prawda? Odpowiesz mi na to wszystko, czy uznasz, że nie powinnam wiedzieć, "bo tak"? A może nie powinnam pytać, tylko czekać na jakiś znak?— spytała sucho, podnosząc na niego wzrok, zadzierając dumnie brodę. Nie bała się mu spojrzeć w oczy, nie bała się już jego spokoju, który doprowadzał ją do szału. Miała ochotę zmyć go z jej twarzy, wstrząsnąć nim, szarpnąć, wyrzucić to wszystko, co ugrzęzło na języku, ale sprawa, którą jej wyjaśnił wymagała od niej dojrzałej postawy.
Zatrzymała się w miejscu, gdy tknął struny wyjątkowo wrażliwej na każdy, nawet najmniejszy dotyk. Choć mimowolnie spiorunowała go wzrokiem, jakimś cudem wiedziała, że nie zrobi to na nim żadnego wrażenia. A powinno. W życiu każdego czarodzieja, człowieka, kobiety, były sfery, których nie poruszało się przy okazji, ani w teki sposób. Nie kryła więc nawet zdziwienia na jego słowa, a serce zabiło jej mocniej.
— Nie wiesz jak spoglądam na Bena — odparła cicho, czując się dotknięta jego stwierdzeniem. Może i znał ją całe życie, przyjaźnił się z nim, ale nie mógł, nie miał najmniejszego prawa (a może właśnie miał, a nie chciała tego przyznać), by cokolwiek jej w tej kwestii wytykać. Jamie był jej bratnią duszą od zawsze i nigdy się to już nie zmieni. Był jej ideałem, wzorem do naśladowania, bezwzględnym autorytetem, z którym się zgadzała i pomimo burzliwego, ognistego temperamentu, była w pewien sposób podległa. Tylko ostatnio coś poszło nie tak; zupełnie jakby zgubiła lejce w tym powozie, na którym jechali, rumaki pomknęły w swoją stronę, a ona gdzieś dalej, jadąc bezwładnie tak długo póki nie wywróci się na wybojach. To był właśnie ten moment, ten dzień, w którym koła zahaczyły o kamienie. Spadała, upadek będzie bolesny, ale nawet jeśli pogruchota jej kości jakoś to zniesie. Ben był wszystkim co miała i co trzymało ją w pionie, pomimo tych wszystkich dobrych i wspaniałych ludzi, którzy stali u jej boku, pomimo ukochanego Josepha, Billa, Justine, Jackie i Freddiego.
Nie wychowuj mnie, Freddie.
— Balneo!— wyrzuciła z siebie nagle i niekontrolowanie, wydobywszy swoją różdżkę i wycelowawszy w nią w Spokojnego Pana Lisa. Jego spokój źle na nią wpływał. Nie udzielał się, nie chłodził jej zapału, nie zmuszał to przemyśleń — wręcz przeciwnie, jak prowokacja burzył krew w jej żyłach, sprawiał, że serce biło coraz szybciej, a oddech spłycał się przy każdym wdechu i wydechu. Denerwował ją, drażnił i chciała, by przestał, choć wiedziała, że to nie miało najmniejszego sensu. Był taki, bo posiadał wiedzę, która i ją powinna uspokajać i napawać radością, a jednak z każdym kolejnym jego słowem czuła się coraz bardziej wzburzona. Jego głos był niczym palec, który trącał ją, czekając aż wreszcie wybuchnie, w końcu zmienił się w dłoń, szturchającą jej ramię. W jej głowie szumiał złośliwy głos; wiedział to od dawna, wiedział to jak Jamie i Justine. Pominięto ją w czymś tak istotnym, choć przecież nie uczyniła nic, by nie mogli obdarzyć ją zaufaniem, by poprosić ją o pomoc, której nigdy, by nie odmówiła. Obdarli ją z szansy na to, by godnie się czemuś przysłużyć, by pomóc potrzebującym, zająć się tym, co czyniła nieudolnie na własną rękę od dawna. Czuła się śmiesznie zdradzona, pominięta, jakby nie była na tyle wartościowa, ważna, aby podążać za nimi, stawać w tej szaleńczo trudnej walce u ich boku.
— Jesteś z siebie dumny?— spytała surowo, wbijając w niego roziskrzone spojrzenie. Miała nadzieję, że zimny prysznic zmusi go do jakiejś reakcji, jakiejkolwiek, byle tylko nie siedział i nie patrzył na nią tak, jakby nic się nie działo. — Mam nadzieję, że tak. Teraz, dzięki tobie, wszystko już rozumiem. Wszyściutko. Jestem ci potwornie wdzięczna, że w końcu mi to powiedziałeś.
Pierza w poduszce przybyło, ale ona straciła nim zainteresowanie. Wpatrywała się tylko w niego, siedzącego wygodnie w fotelu, opowiadającego jej to wszystko, jak bajki na dobranoc. Pieprzony, Fox. Jej myśli wyprzedzały słowa, które grzęzły pomiędzy krtanią, a zaciśnietymi zębami.
Ukrywali się, bo otaczało ich o wiele większe zło. Większe niż Grindelwald? Inne? Niezależne?
— Więc co właściwie próbujesz mi przekazać? Że nie byłam godna tego zaufania?— To pytanie samoistnie wylało się spomiędzy jej ust jak rozrzedzona galaretka, którą się bawiła w ustach. Choć w jej głowie już układały się te wszystkie klocki składające się na utajoną organizację, nie zdołała się powstrzymać. Nie zwykła myśleć o sobie, skupiać się na swoich emocjach. Pominięto ją z jakiegoś powodu, choć już teraz była przekonana, że skoro to wszystko było prawdą, a oni walczyli o te piękne idee, mogła się przysłużyć już dawno temu, wspomóc ich jakoś, wesprzeć.
Drgnęła, szargana skrajnymi emocjami od środka, poczyniła krok w jego stronę, opuszczając dłonie, a wraz z nimi rozdartą poduszkę i różdżkę.
— Nigdy się nie cofam, Freddie, odwrót do nas nie pasuje— do nas, Wrightów, zawsze przemy do przodu i walczymy o to, co uważamy za słuszne. Słyszała o większości z tego, co mówił, nie mogła udawać, że to się nie wydarzyło, choć wiele z tych rzeczy ze swojej perspektywy nie rozumiała tak dobrze, jak teraz. Każde pojedyncze słowo wypełniało małą pustkę w szeregu, który tworzył zadowalająca odpowiedź na dręczącą ją kwestię. Była taka ślepa do tej pory, nie umiejąc poskładać tego wszystkiego w całość, taka głupia. Powinna się domyślić, dociekać, szukać. Gdyby jakimś cudem dotarła do tego wszystkiego nie musieliby odbywać tej rozmowy, a w niej nie kiełkowałby żal do nich wszystkich o to, że nie pozwolili sobie pomóc. Nie lubiła być ostatnia, nigdy do końca nie pogodziła się z poniesionymi porażkami, rywalizację i walkę miała we krwi, tymczasem nieświadomie w całym tym wyścigu była ostatnia, choć nawet nie wiedziała, że bierze w nim udział. To zagranie było nie fair.
— Rycerze Walpurgii?— powtórzyła cicho, Lord Voldemort. Te nazwy były jej zupełnie obce. Od początku maja, nawet jeśli dochodziły do niej jakieś plotki z Nokturnu nie przejmowała się nimi. Szalejące anomalie wymagały od niej innego zaangażowania.— To jakiś obłęd— mruknęła bardziej do siebie niż do niego, skwitowała sytuację, próbując opanować emocje. Nie wychodziło.— Na jakiej podstawie decydują o tym, kto jest godny? Jakim prawem...
Zakon Feniksa, spuścizna Dumbledore'a, czarodzieja, który powinien był przeżyć i uporać się z tym wszystkim, co się działo. Podołałby temu, dałby radę i nie pozwolił, by świat zalała taka zgnilizna. Nie mogła zaprzeczyć temu wszystkiemu, wreszcie to zaczynało mieć sens, układało się w spójną całość, której nie otrzymała od własnego brata. Dlaczego nawet nie próbował jej tego wyjaśnić? Fred nie oszczędzał jej, ale właśnie po to tu przyszła — aby dowiedzieć się prawdy i zrozumieć ją, a w końcu przyznać, że to popiera.
— Chcę pomóc. Pomogę — poprawiła się od razu, spuszczając wzrok. — Zrobię wszystko, co mogę— przyrzekła, wbijając wzrok w ziemię, zaciskając palce na różdżce. — Dla Zakonu Feniksa i świata, który go potrzebuje.— Nie dla ciebie, Lisie, nie dla Justine i nie dla Bena. Była zawiedziona, jak jeszcze nigdy wcześniej, ich postawą — swoich przyjaciół, którym ufała, którym patrzyła w twarz wierząc, że nie mają przed sobą tajemnic, a jeśli jakiekolwiek istnieją to ich łączą, a nie dzielą. Nagle okazało się, że choć łączyły ich przekonania, ktoś postawił między nimi mur niezrozumienia. — Czy to już wszystko? Czy masz przede mną jeszcze jakieś tajemnice? Kto poza wami bierze w tym udział? Ilu was jest? Co zamierzacie teraz zrobić? Anomalie niszczą ten świat. To kolejna przeszkoda, prawda? Odpowiesz mi na to wszystko, czy uznasz, że nie powinnam wiedzieć, "bo tak"? A może nie powinnam pytać, tylko czekać na jakiś znak?— spytała sucho, podnosząc na niego wzrok, zadzierając dumnie brodę. Nie bała się mu spojrzeć w oczy, nie bała się już jego spokoju, który doprowadzał ją do szału. Miała ochotę zmyć go z jej twarzy, wstrząsnąć nim, szarpnąć, wyrzucić to wszystko, co ugrzęzło na języku, ale sprawa, którą jej wyjaśnił wymagała od niej dojrzałej postawy.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
The member 'Hannah Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 71
'k100' : 71
Luksus, jakim mnie obdarzasz, odpuszczając temat Seliny, przychodzi zbyt łatwo, bym mógł triumfować. Wiem, że nie pojawiłaś się dzisiaj na progu mojego mieszkania po to, by rozbebeszać moje prywatne życie, ale za dobrze cię znam, Hannah. Nie odpuszczasz. Nie zadowalasz się miotłą oglądaną przez taflę sklepowej wystawy. Musisz wejśc do środka, dotknąć, powąchać, polizać, poczuć fakturę drewna, zacisnąć dłoń na rękojeści, poznać ułożenie witek. Ten empiryzm był dobry – choć nie do końca, gdy stwarzał zagrożenie dla moich najbardziej osobistych stref życia. Mogło wydawać się to wręcz paradoksalne, że jako ekstremalny przykład ekstrawertyka w ogóle jakiekolwiek posiadałem. Jednak nie sama prywatność stanowiła tu problem, a raczej ból, który wiązał się z wyciąganiem jej na światło dzienne. A o ile prościej przychodziło mi udawanie, że nie wydarzyło się nic złego, że przecież moje życie pozostawało tak fantastyczne, jak pozwalałem o nim myśleć postronnym.
Gdyby powietrze miało żyły, mój salon już dawno zostałby zbryzgany krwistą posoką, uwolnioną pod wpływem twojego spojrzenia. Ja jednak pozostawałem nieustraszony; karcący wzrok ojca był szkołą życia, która zmusiła mnie do wyhodowania twardej skorupy ambiwalencji. Nie mogłem okazywać przy nim oznak zdenerwowania czy agresji – lordowi zwyczajnie nie wypadało. Z duma musiałem znosić wszelkie oszczerstwa pod własnym adresem, a lata późniejszej praktyki nauczyły mnie, że pokora była jedną z największych cnót.
- Tak, jak młodsza siostra powinna spoglądać na starszego brata. Ideał bez skazy. - Przyznaję gorzko (i może trochę ironicznie), doskonale zdając sobie sprawę z tego, że dla własnych byłem jedynie uosobieniem porażki. Może poza Callisto – ale nawet ona żywiła do mnie urazę za ucieczkę, za egozim, za porzucenie, za tchórzostwo, za zdradę. Nigdy nie idealizowała mojego postępowania – być może słusznie. - Sama przed chwilą mi to wyznałaś. Nie mam ci przecież za złe tego, że oceniasz go własnymi kategoriami superlatyw. Masz do tego absolutne prawo. - Zaskoczona? - Chciałem jedynie, abyś dostrzegła to, że nikt wcale nie popsuł Jamiego. - Ale najwyraźniej przeoczyłem twoją bezwarunkową miłość, która była piękna w swojej ślepocie i jednocześnie mocno ograniczała horyzont widzenia. Było to trochę paradoksalne, że największe źródło siły, jakie drzemało w żyłach ziemi, potrafiło jednocześnie siać spustoszenie, które właśnie pozostawiło na mnie swoje piętno.
Lovegood miała cholerną rację.
Mogłem z łatwością zatrzymać wypowiedziane niemal z agresywnym namaszczeniem zaklęcie – ale p o z w o l i ł e m ci zatriumfować. Wzdrygnąłem się lekko, gdy zimny strumień otulił moje ciało, zamykając powieku, by woda nie została się do oczu. Przemoczony do suchej nitki ułożyłem opuszki palców u nasady nosa, po czym zsunąłem palce po skroniach, zgarniając z oczu strużki wody za uszy. Następnie odgarnąłem mokre kosmyki włosów z czoła i w asyście pogłębionego oddechu na powrót ułożyłem ręce na podłokietnikach głębokiego fotela, jakgdyby nic się nie wydarzyło.
I co, Hannah? Lepiej ci już?
Nie zamierzałem się z tobą drażnić. Nie czerpałem przyjemności z twojej złości... no, może odrobinę. Sprawa, którą poruszałem, miała jednak zbyt wielka wagę, bym zabawiał się z tobą w wojnę. Ta trwała już od dłuższego czasu, a my znajdowaliśmy się po tej samej stronie, choć jeszcze nie do końca mogłaś o tym wiedzieć. Twoja złość była uzasadniona – ale i na nią byłem przygotowany.
- Próbuję przekazać ci to, że jesteśmy wyłącznie narzędziami w tej wojnie. Przez długi czas... nie było fizycznej możliwości, aby mówić o istnieniu Zakonu Feniksa. Sam dowiedziałem się o nim dopiero w listopadzie, podczas gdy Samuel, Jamie i Garrett już dawno przecierali pierwsze szlaki. Było to związane z silną magią, której działania nie jestem w stanie wyjaśnić, jednak do czasu, gdy nie ujawniła się Bathilda Bagshot – słynna historyk i, jak się okazało, ciotka Grindewalda, a także wieloletnia przyjaciółka Dumbledore'a - tak naprawdę to ona wybierała osoby, które dołączały do walki. Ale teraz, w końcu, mogę wybrać ja. I mój wybór, nasz wybór, pada na ciebie, Hannah. - Mówię zgodnie z prawdą, pomijając niewygodny szczegół, że mogliśmy przejść orzez tę rozmowę już kilka tygodni temu – choć w gruncie rzeczy nastroje polityczne i masowe morderstwa przysparzały nam raczej ręce pełne roboty.
Nie szukam w twoich oczach przebaczenia, nie zamierzam także się usprawiedliwiać, jeśli bezkompromisowa szczerość okaże się niewystarczająca. Śledzę jednak najdrobniejsze zmarszczki na twojej twarzy, rozbiegane spojrzenie, drżące dłonie. Każdym calem swojego ciała zdradzasz mi, że znalazłaś się nad przepaścią i nie wiesz, co właśnie powinnaś zrobić. Sam pewnie bym nie wiedział, będąc na twoim miejscu – i najpewniej popełniłbym masę głupstw. Ty jednak okazujesz się mądrzejsza, powoli – choć nieufnie – opuszczając gardę, skuszona obietnicą zmian.
Nie miałem dla ciebie bajki na dobranoc.
I chyba sama powoli to wyczuwałaś.
- Wiem o tym. I dlatego chcę, abyś do nas dołączyła. Sama zobaczysz, że pracy jest tyle, że za kilka miesięcy to, że dowiadujesz się o Zakonie dopiero teraz, nie będzie miało żadnego znaczenia. - O ile za te kilka miesięcy będziesz jeszcze żywa, dodaję w myślach, kapitulując na próbie przepuszczenia zdania przez gardło. - Rycerze Walpurgii głęboko wierzą w to, że są królami tego świata. To w głównej mierze arystokraci, bądź zaślepieni ideą czystej krwi czarodzieje. Wiemy na pewno, że w ich szeregach są Nicholas, Cassius i Percival Nott, Ramsey Mulciber, Trisan Rosier, Perseus Avery, Samantha Weasley, Douglas Jones, a także Crispin Russell i Craig Burke, których udało nam się schwytać i zesłać do Azkabanu. Potrafią posługiwać się magia tak plugawą, jakiej wcześniej nie spotkał jeszcze żaden z aurorów. I wiedzą o nas, Hannah. Wiedzą i bezlitośnie pozbywają się członków Zakonu. A w miejscach popełnionych przez nich zbrodni pozostawiają znak węża wypełzającego z czaszki, który z pewnością widziałaś już na łamach brukowców. - Odkrywam przed tobą kolejne karty bez skrupułów – nie mogłaś być bardziej gotowa, niż w tej chwili. Co prawda zaczyna mi być trochę zimno przez te przemoczone ubrania (i fotel, któremu również się oberwało), ale zamierzałem twardo znosić znamię twojego wybuchu złości.
- Nie spodziewałem się innej odpowiedzi. - Wpatruję się w ciebie intensywnie, zmuszając cię w końcu do skrzyżowania ze mną ognia. - Opowiem ci wszystko. – Mówię dobitnie, choć w twoim głosie nie wyczuwam entuzjazmu – co najwyżej irytację i sarkazm, które bynajmniej mnie nie odstraszają. - Z najdrobniejszymi detalami. Jeśli tylko możesz zostać tu do rana, bo będzie to długa historia. Historia, której nie będziesz mogła zdradzić nikomu, podobnie jak tajemnicy istnienia Zakonu Feniksa. To, jak się już zapewne domyślasz, sprawa życia i śmierci. - Kończę, zamykając cię w pułapce mojego spojrzenia. Na wszelki wypadek, gdybyś jednak zdecydowała się na dezercję. Miałaś jeszcze ostatnią szansę.
Gdyby powietrze miało żyły, mój salon już dawno zostałby zbryzgany krwistą posoką, uwolnioną pod wpływem twojego spojrzenia. Ja jednak pozostawałem nieustraszony; karcący wzrok ojca był szkołą życia, która zmusiła mnie do wyhodowania twardej skorupy ambiwalencji. Nie mogłem okazywać przy nim oznak zdenerwowania czy agresji – lordowi zwyczajnie nie wypadało. Z duma musiałem znosić wszelkie oszczerstwa pod własnym adresem, a lata późniejszej praktyki nauczyły mnie, że pokora była jedną z największych cnót.
- Tak, jak młodsza siostra powinna spoglądać na starszego brata. Ideał bez skazy. - Przyznaję gorzko (i może trochę ironicznie), doskonale zdając sobie sprawę z tego, że dla własnych byłem jedynie uosobieniem porażki. Może poza Callisto – ale nawet ona żywiła do mnie urazę za ucieczkę, za egozim, za porzucenie, za tchórzostwo, za zdradę. Nigdy nie idealizowała mojego postępowania – być może słusznie. - Sama przed chwilą mi to wyznałaś. Nie mam ci przecież za złe tego, że oceniasz go własnymi kategoriami superlatyw. Masz do tego absolutne prawo. - Zaskoczona? - Chciałem jedynie, abyś dostrzegła to, że nikt wcale nie popsuł Jamiego. - Ale najwyraźniej przeoczyłem twoją bezwarunkową miłość, która była piękna w swojej ślepocie i jednocześnie mocno ograniczała horyzont widzenia. Było to trochę paradoksalne, że największe źródło siły, jakie drzemało w żyłach ziemi, potrafiło jednocześnie siać spustoszenie, które właśnie pozostawiło na mnie swoje piętno.
Lovegood miała cholerną rację.
Mogłem z łatwością zatrzymać wypowiedziane niemal z agresywnym namaszczeniem zaklęcie – ale p o z w o l i ł e m ci zatriumfować. Wzdrygnąłem się lekko, gdy zimny strumień otulił moje ciało, zamykając powieku, by woda nie została się do oczu. Przemoczony do suchej nitki ułożyłem opuszki palców u nasady nosa, po czym zsunąłem palce po skroniach, zgarniając z oczu strużki wody za uszy. Następnie odgarnąłem mokre kosmyki włosów z czoła i w asyście pogłębionego oddechu na powrót ułożyłem ręce na podłokietnikach głębokiego fotela, jakgdyby nic się nie wydarzyło.
I co, Hannah? Lepiej ci już?
Nie zamierzałem się z tobą drażnić. Nie czerpałem przyjemności z twojej złości... no, może odrobinę. Sprawa, którą poruszałem, miała jednak zbyt wielka wagę, bym zabawiał się z tobą w wojnę. Ta trwała już od dłuższego czasu, a my znajdowaliśmy się po tej samej stronie, choć jeszcze nie do końca mogłaś o tym wiedzieć. Twoja złość była uzasadniona – ale i na nią byłem przygotowany.
- Próbuję przekazać ci to, że jesteśmy wyłącznie narzędziami w tej wojnie. Przez długi czas... nie było fizycznej możliwości, aby mówić o istnieniu Zakonu Feniksa. Sam dowiedziałem się o nim dopiero w listopadzie, podczas gdy Samuel, Jamie i Garrett już dawno przecierali pierwsze szlaki. Było to związane z silną magią, której działania nie jestem w stanie wyjaśnić, jednak do czasu, gdy nie ujawniła się Bathilda Bagshot – słynna historyk i, jak się okazało, ciotka Grindewalda, a także wieloletnia przyjaciółka Dumbledore'a - tak naprawdę to ona wybierała osoby, które dołączały do walki. Ale teraz, w końcu, mogę wybrać ja. I mój wybór, nasz wybór, pada na ciebie, Hannah. - Mówię zgodnie z prawdą, pomijając niewygodny szczegół, że mogliśmy przejść orzez tę rozmowę już kilka tygodni temu – choć w gruncie rzeczy nastroje polityczne i masowe morderstwa przysparzały nam raczej ręce pełne roboty.
Nie szukam w twoich oczach przebaczenia, nie zamierzam także się usprawiedliwiać, jeśli bezkompromisowa szczerość okaże się niewystarczająca. Śledzę jednak najdrobniejsze zmarszczki na twojej twarzy, rozbiegane spojrzenie, drżące dłonie. Każdym calem swojego ciała zdradzasz mi, że znalazłaś się nad przepaścią i nie wiesz, co właśnie powinnaś zrobić. Sam pewnie bym nie wiedział, będąc na twoim miejscu – i najpewniej popełniłbym masę głupstw. Ty jednak okazujesz się mądrzejsza, powoli – choć nieufnie – opuszczając gardę, skuszona obietnicą zmian.
Nie miałem dla ciebie bajki na dobranoc.
I chyba sama powoli to wyczuwałaś.
- Wiem o tym. I dlatego chcę, abyś do nas dołączyła. Sama zobaczysz, że pracy jest tyle, że za kilka miesięcy to, że dowiadujesz się o Zakonie dopiero teraz, nie będzie miało żadnego znaczenia. - O ile za te kilka miesięcy będziesz jeszcze żywa, dodaję w myślach, kapitulując na próbie przepuszczenia zdania przez gardło. - Rycerze Walpurgii głęboko wierzą w to, że są królami tego świata. To w głównej mierze arystokraci, bądź zaślepieni ideą czystej krwi czarodzieje. Wiemy na pewno, że w ich szeregach są Nicholas, Cassius i Percival Nott, Ramsey Mulciber, Trisan Rosier, Perseus Avery, Samantha Weasley, Douglas Jones, a także Crispin Russell i Craig Burke, których udało nam się schwytać i zesłać do Azkabanu. Potrafią posługiwać się magia tak plugawą, jakiej wcześniej nie spotkał jeszcze żaden z aurorów. I wiedzą o nas, Hannah. Wiedzą i bezlitośnie pozbywają się członków Zakonu. A w miejscach popełnionych przez nich zbrodni pozostawiają znak węża wypełzającego z czaszki, który z pewnością widziałaś już na łamach brukowców. - Odkrywam przed tobą kolejne karty bez skrupułów – nie mogłaś być bardziej gotowa, niż w tej chwili. Co prawda zaczyna mi być trochę zimno przez te przemoczone ubrania (i fotel, któremu również się oberwało), ale zamierzałem twardo znosić znamię twojego wybuchu złości.
- Nie spodziewałem się innej odpowiedzi. - Wpatruję się w ciebie intensywnie, zmuszając cię w końcu do skrzyżowania ze mną ognia. - Opowiem ci wszystko. – Mówię dobitnie, choć w twoim głosie nie wyczuwam entuzjazmu – co najwyżej irytację i sarkazm, które bynajmniej mnie nie odstraszają. - Z najdrobniejszymi detalami. Jeśli tylko możesz zostać tu do rana, bo będzie to długa historia. Historia, której nie będziesz mogła zdradzić nikomu, podobnie jak tajemnicy istnienia Zakonu Feniksa. To, jak się już zapewne domyślasz, sprawa życia i śmierci. - Kończę, zamykając cię w pułapce mojego spojrzenia. Na wszelki wypadek, gdybyś jednak zdecydowała się na dezercję. Miałaś jeszcze ostatnią szansę.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Nie mógł się mylić, znał przecież i ją i jej braci tak dobrze, że był w stanie ręczyć za każde z nich i nie straciłby nawet paznokcia. To pozwalało mu prognozować przebieg zdarzeń, oczekiwać określonych zachowań od każdego z nich; wiedział, że się nie pomyli, wiedział, co zrobi i był na to świetnie przygotowany. Nie mylił i teraz, nie odpuszczała, nie dawała za wygraną. Wyrzucana drzwiami, wchodziła oknem. Temat jej brata, który miał dla niej całkowite pierwszeństwo przerodził się w rozległy świat organizacji, o której do tej pory nie miała pojęcia. Jak na kobietę — zupełnie nie miała podzielnej uwagi, nie potrafiła poświęcić się wielu czynnościom angażującym umysł na raz, wszystkie myśli uciekły więc w stronę sprawiedliwości, o której mówił, i której pragnęła najbardziej ze wszystkiego. Krainy pełne cierpienia i gorącej, płomiennej miłości, o którą podejrzewała ich od dawna odsunęła na bok. Bycie dobrym przyjacielem wymagało pełnego skupienia na obiekcie przesłuchania i włożenia w rozmowę sto procent samej siebie. Nie mogła mu teraz tego ofiarować — nie kiedy na horyzoncie ćmiła się wizja brata jako członka jednostki walczącej o dobro innych, jego — Fredericka i innych ludzi, których kochała i szanowała od dawna. Oddychała głęboko, a gdyby powietrze wokół niej było choć odrobinę bardziej wilgotne zachłysnęłaby się przy każdym wdechu, brała je łapczywie, licząc na to, że uda się w ten kiepski sposób uspokoić rozkołatane serce.
Zadarła brodę wyżej, niemalże arogancko, z pewnością dumnie. Benjamin był dla niej niedoścignionym ideałem, był wszystkim, czym sama chciała być — pomijając ostatnie wpadki, o które go słusznie i niesłusznie oskarżyła. I była z tego zadowolona, wręcz chełpiła się swoim wzorcem, wskazywała go innym. Trudno jej było się przyznać do błędu, więc nie odpowiedziała nic, zupełnie jakby owych słów nie dosłyszała, znosząc jego spojrzenie twardo, jak na Wrighta przyznało, tak jakby jego wyjaśnienia były wymagane, a nie prosiła o nie pokornie w błagalnym liście.
Gdy zimna woda z impetem oblała go i jego przyjemny, z pewnością teraz o wiele miększy fotel, piorunowała go spojrzeniem, lecz żadne ładunki elektryczne nie poraziły przemoczonego Foxa. Nie udało jej się zmazać maski spokoju; liczyła, że uda jej się ją zedrzeć, zerwać siłą, gwałtem, ale był za dobry. Rozprawi się z nim później, pokaże mu, jak wygląda prawdziwy gniew Wrightów, jak wygląda ogień, który noszą w sercach i jakie spustoszenie potrafi siać wkoło. Umyślnie pomijała fakt, że nie miała go za co karać, wszak przynosił jej wieści, których się domagała, o które go prosiła. Zręcznie przysłaniała je oburzeniem, wierząc, że było słuszne. Powinna je czuć, powinna czuć się dotknięta przez bliskich, którzy zachowywali te tajemnice z dala od niej przez tak długo.
— Ciotka Grindelwalda? Chcesz mi powiedzieć, że stoi po naszej stronie?— brzmiało to niewiarygodnie, ale jeśli przyjaźniła się z profesorem Dumbledorem, miało to więcej sensu niż w chwili, gdy słowa przecięły gęste powietrze. Nasz wybór padł na ciebie. Te słowa odbijały się echem w jej głowie przez krótki moment, zanim nie podniosła wielkich, orzechowych oczu na Fredericka, utrzymując spojrzenie na dłużej — pewne siebie, zdecydowane, pozbawione wszelkich wątpliwości. Nie miała ich, była gotowa, by stanąć do walki. — Będę potrzebowała szkolenia. Wiem na co mnie stać, Fred, ale wiem również, że mam wiele braków, a jeśli mam wam pomóc nie mogę popełniać podstawowych błędów. — Musiała również zmienić kierunek toku myślenia; juz nie była w tym wszystkim sama — a nawet z Billym, byli oni wszyscy, mieli podobny cel. Sama miała w sobie siłę, ale w grupie mogła stać się jeszcze silniejsza i skuteczniejsza. Chciała w tym wszystkim brzmieć rozsądnie, bo zawsze była tą silniej stąpającą po ziemi. Chciała dokonać tego wieczoru mądrych wyborów i podjąć odpowiednie decyzje, takie, które utwierdzą go w przekonaniu, że czynił słusznie, wprowadzając ją w tajemnice Zakonu Feniksa. Drgnęła, Douglas Jones w szeregach wrogiej organizacji burzył wszystko, co do tej pory skrupulatnie w trakcie tej rozmowy składała. Klocki, z których powstawała wysoka wieża zachwiały się na samym szczycie. Poczuła ukłucie zawodu, w oczach zatańczyły iskry paniki. To nazwisko nie było jej obce, jak i postać przystojnego, psidwaczo uzdolnionego zawodnika. Przymknęła oczy, a czoło przetarła palcami na moment obniżając głowę.
— Weasley... to nazwisko zupełnie tam nie pasuje — stwierdziła, marszcząc przy tym gniewnie brwi. Nie pasowało jej to ani do rodu, ani do ludzi, których znała, lecz imię było jej zupełnie obce. Żaden normalny Weasley nie dopuściłby się czegoś takiego. — To znaczy, że polują na was? Na nas?— poprawiła się szybko, kierując ku niemu zaskoczone spojrzenie. — Właściwie, nic w tym dziwnego. Stanowimy dla nich poważne zagrożenie, powinni się bać. Ich dni są policzone, nieważne jak silną magią się posługują i jak plugawych zaklęć używają. Dni pełne mroku wreszcie się skończą, doprowadzimy do tego, prawda? Mamy honor, mamy odwagę, mamy po swojej stronie aurorów, którzy poradzą sobie z tymi przestępcami. Ta walka jest nierówna. To mordercy. Ale nie są nie do pokonania. — Słyszała o mrocznym znaku błyszczącym na niebie, gazety jednak niewiele mądrego mówiły, od dawna miała wrażenie, że sieją rządową propagandę, z którą się nie zgadzała, a szaleństwo Wilhelminy jedynie potwierdziło jej przypuszczenia.
Odwróciła się za siebie, rozdartą poduszkę ułożyła na sofie, niezbyt przejęta fruwającym wciąż pierzem. Osadzało się już na jej włosach i grzywce, przyprawiając ją o puchową aureolę. Usiadła wygodnie, poprawiwszy długą spódnicę, założyła nogę na nogę i spojrzała na niego poważnie.
— Zostanę i tydzień, o ile masz trochę mąki i jajek. Nie wyjdę stąd póki nie opowiesz mi w s z y s t k i e g o, od początku do końca i nie przedstawisz mi członków, z którymi przyjdzie mi stanąć w tym boju ramię w ramię. — Ostrzeżenie nie wystraszyło jej, wręcz przeciwnie, dodało wszystkiemu powagi i wzmogło jej ciekawość. Odetchnęła glęboko, zrodziło się w niej zniecierpliwienie i przyjemne podniecenie związane z zagłębieniem się w coś tak dla niej istotnego. Karcące spojrzenie złagodniało — dla dobra Zakonu Feniksa mogła przymknąć oko na niewybaczalne zachowanie Foxa, powinien był to wszystko uczynić znacznie wcześniej.
— Mógłbyś mnie czymś poczęstować, Freddie, nie możemy kontynuować tej rozmowy o suchych pyskach. Zapowiada się długa noc.— sugerując mu brak gościnności, domagała się czegoś mocniejszego niż herbata; ta nie wystarczy, nie dzisiaj. No dalej, Freddie, nie trzymaj mnie już w tym stanie dłużej.
Zadarła brodę wyżej, niemalże arogancko, z pewnością dumnie. Benjamin był dla niej niedoścignionym ideałem, był wszystkim, czym sama chciała być — pomijając ostatnie wpadki, o które go słusznie i niesłusznie oskarżyła. I była z tego zadowolona, wręcz chełpiła się swoim wzorcem, wskazywała go innym. Trudno jej było się przyznać do błędu, więc nie odpowiedziała nic, zupełnie jakby owych słów nie dosłyszała, znosząc jego spojrzenie twardo, jak na Wrighta przyznało, tak jakby jego wyjaśnienia były wymagane, a nie prosiła o nie pokornie w błagalnym liście.
Gdy zimna woda z impetem oblała go i jego przyjemny, z pewnością teraz o wiele miększy fotel, piorunowała go spojrzeniem, lecz żadne ładunki elektryczne nie poraziły przemoczonego Foxa. Nie udało jej się zmazać maski spokoju; liczyła, że uda jej się ją zedrzeć, zerwać siłą, gwałtem, ale był za dobry. Rozprawi się z nim później, pokaże mu, jak wygląda prawdziwy gniew Wrightów, jak wygląda ogień, który noszą w sercach i jakie spustoszenie potrafi siać wkoło. Umyślnie pomijała fakt, że nie miała go za co karać, wszak przynosił jej wieści, których się domagała, o które go prosiła. Zręcznie przysłaniała je oburzeniem, wierząc, że było słuszne. Powinna je czuć, powinna czuć się dotknięta przez bliskich, którzy zachowywali te tajemnice z dala od niej przez tak długo.
— Ciotka Grindelwalda? Chcesz mi powiedzieć, że stoi po naszej stronie?— brzmiało to niewiarygodnie, ale jeśli przyjaźniła się z profesorem Dumbledorem, miało to więcej sensu niż w chwili, gdy słowa przecięły gęste powietrze. Nasz wybór padł na ciebie. Te słowa odbijały się echem w jej głowie przez krótki moment, zanim nie podniosła wielkich, orzechowych oczu na Fredericka, utrzymując spojrzenie na dłużej — pewne siebie, zdecydowane, pozbawione wszelkich wątpliwości. Nie miała ich, była gotowa, by stanąć do walki. — Będę potrzebowała szkolenia. Wiem na co mnie stać, Fred, ale wiem również, że mam wiele braków, a jeśli mam wam pomóc nie mogę popełniać podstawowych błędów. — Musiała również zmienić kierunek toku myślenia; juz nie była w tym wszystkim sama — a nawet z Billym, byli oni wszyscy, mieli podobny cel. Sama miała w sobie siłę, ale w grupie mogła stać się jeszcze silniejsza i skuteczniejsza. Chciała w tym wszystkim brzmieć rozsądnie, bo zawsze była tą silniej stąpającą po ziemi. Chciała dokonać tego wieczoru mądrych wyborów i podjąć odpowiednie decyzje, takie, które utwierdzą go w przekonaniu, że czynił słusznie, wprowadzając ją w tajemnice Zakonu Feniksa. Drgnęła, Douglas Jones w szeregach wrogiej organizacji burzył wszystko, co do tej pory skrupulatnie w trakcie tej rozmowy składała. Klocki, z których powstawała wysoka wieża zachwiały się na samym szczycie. Poczuła ukłucie zawodu, w oczach zatańczyły iskry paniki. To nazwisko nie było jej obce, jak i postać przystojnego, psidwaczo uzdolnionego zawodnika. Przymknęła oczy, a czoło przetarła palcami na moment obniżając głowę.
— Weasley... to nazwisko zupełnie tam nie pasuje — stwierdziła, marszcząc przy tym gniewnie brwi. Nie pasowało jej to ani do rodu, ani do ludzi, których znała, lecz imię było jej zupełnie obce. Żaden normalny Weasley nie dopuściłby się czegoś takiego. — To znaczy, że polują na was? Na nas?— poprawiła się szybko, kierując ku niemu zaskoczone spojrzenie. — Właściwie, nic w tym dziwnego. Stanowimy dla nich poważne zagrożenie, powinni się bać. Ich dni są policzone, nieważne jak silną magią się posługują i jak plugawych zaklęć używają. Dni pełne mroku wreszcie się skończą, doprowadzimy do tego, prawda? Mamy honor, mamy odwagę, mamy po swojej stronie aurorów, którzy poradzą sobie z tymi przestępcami. Ta walka jest nierówna. To mordercy. Ale nie są nie do pokonania. — Słyszała o mrocznym znaku błyszczącym na niebie, gazety jednak niewiele mądrego mówiły, od dawna miała wrażenie, że sieją rządową propagandę, z którą się nie zgadzała, a szaleństwo Wilhelminy jedynie potwierdziło jej przypuszczenia.
Odwróciła się za siebie, rozdartą poduszkę ułożyła na sofie, niezbyt przejęta fruwającym wciąż pierzem. Osadzało się już na jej włosach i grzywce, przyprawiając ją o puchową aureolę. Usiadła wygodnie, poprawiwszy długą spódnicę, założyła nogę na nogę i spojrzała na niego poważnie.
— Zostanę i tydzień, o ile masz trochę mąki i jajek. Nie wyjdę stąd póki nie opowiesz mi w s z y s t k i e g o, od początku do końca i nie przedstawisz mi członków, z którymi przyjdzie mi stanąć w tym boju ramię w ramię. — Ostrzeżenie nie wystraszyło jej, wręcz przeciwnie, dodało wszystkiemu powagi i wzmogło jej ciekawość. Odetchnęła glęboko, zrodziło się w niej zniecierpliwienie i przyjemne podniecenie związane z zagłębieniem się w coś tak dla niej istotnego. Karcące spojrzenie złagodniało — dla dobra Zakonu Feniksa mogła przymknąć oko na niewybaczalne zachowanie Foxa, powinien był to wszystko uczynić znacznie wcześniej.
— Mógłbyś mnie czymś poczęstować, Freddie, nie możemy kontynuować tej rozmowy o suchych pyskach. Zapowiada się długa noc.— sugerując mu brak gościnności, domagała się czegoś mocniejszego niż herbata; ta nie wystarczy, nie dzisiaj. No dalej, Freddie, nie trzymaj mnie już w tym stanie dłużej.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Twoja nieustępliwość była czymś, co brałem za pewnik – ale nie tylko dlatego, że znałem cię od podszewki, podobnie jak każdego z Wrightów, których traktowałem jak własne rodzeństwo. Byłaś w tym do mnie podobna, i może właśnie to podobieństwo zaważyło o sukcesie naszej znajomości. Z tobą, z Jamiem, z Joe. Żadnego z nas nie trzeba było targać za kołnierz, każdy sam zrywał się z kolan za każdym razem, gdy został zepchnięty na ziemię. Było to nie tyle wygodne, co motywujące – bo przecież nie było lepszej siły sprawczej, niż udowodnienie wszystkim wokół swojej fantastyczności. Pamiętam jednak, jak na początku podchodziliście do mnie jak do jeża – zarówno ty jak i Joe. Malfoy w domu Wrightów – nawet, jeśli k a ż d y był tam mile widziany – oznaczał nie tyle intruza, co potencjalne zagrożenie. Oddałbym wiele za to, by wrócić do tak prozaicznych zmartwień, a choć już wtedy czułem, że moim powołaniem był zawód aurora, nie przypuszczałem, że przyjdzie mi kroczyć ścieżką wojny. Jeśli jednak miałbym przenieść się do tamtych czasów i wskazać tych, którzy będą mi w tej krwawej wędrówce towarzyszyć, zawsze byłabyś jedną z moich pierwszych typów, Hannah.
Trzymasz mnie na muszcze, strzelasz oczami, pewnie gdzieś prosto w serce, ale arsenał, który przeciwko mnie wytaczasz okazuje się bezskuteczny. Jakbyś jeszcze nie zdążyła się poznać, Hannah, że miałem wolę silniejszą niż zaklęcie trwałego przylepca. Trochę w tym wszystkim przypominasz mi Selinę, i zaraz, jak się na tym łapię, to robię się jakiś taki mniej spokojny. Zaczyna mi być trochę zimno od tej wody, mogę zgrywać twardziela, ale szybko nudzi mi się rola małej syrenki. Kiedy więc dopytujesz o profesor Bagshot, powoli podnoszę się z fotela, zaklęciem przywołując do ręki suchy podkoszulek. Mógłbym co prawda jednym machnięciem różdżki spróbować osuszyć ubranie, ale życie było mi jeszcze miłe i nie zamierzałem eksperymentować na sobie z kapryśną magią. Zmieniam koszulkę, nieszczególnie przejmując się twoim towarzystwem, nie byłaś jakąś tam lady, żeby uznać moje zachowanie za obsceniczne, a poza tym czułem, że wszystko zostaje w rodzinie. Ostatecznie – to ty byłaś gościem na moich włościach.
- Tak. Pomimo sędziwego wieku, pomaga nam jak tylko może. - Odpowiadam dość zdawkowo, własne wątpliwości odkładając na półkę. Sprawdzam jeszcze stan spodni, z ulgą dochodząc do wniosku, że są względnie suche, po czym leniwym krokiem włóczę się, by opaść na innym, nieprzemoczonym fotelu. Woda jak woda – była raczej źródłem życia, niż śmiercionośnym narzędziem.
A później odnajduję twoje spojrzenie i wiem już, że tę chwilę zapiszę w pamięci na zawsze. Dostrzegam w nim determinację, gniew, wolę walki, siłę. Dostrzegam ogień. Ten sam, który przywołuję teraz w myślach, wzywając na pomoc srebrzystego lisa.
- Mądre słowa. Wszyscy go potrzebujemy, nawet ja. I klub pojedynków to zdecydowanie za mało. Mogę ci pomóc, na tyle, na ile będę potrafił. Ja, Ben... w zasadzie każdy. - Wiedziałem, że nie mylę się – ani ja, ani Jamie – włączając cię do naszej sprawy. Mogłaś gotować się ze złości, ale w obliczu czyhającego zagrożenia potafiłaś jeszcze trzymać nerwy na wodzy. I dokonywać słusznych wyborów. I właśnnie takich ludzi potrzebowaliśmy. Dostrzegałem w drobnych gestach twój strach – był jednak w pełni uzasadniony. Nie codziennie ludzie dowiadywali się o tym, że żyją pośród morderców uprawiających czarną magię i dążących do dominacji nad światem.
- Z tego co wiem, ta dziewczyna, Samantha, już dawno odłączyła się od rodziny. Wiesz, Hannah... nie wszystko jest zawsze takie, jakie być powinno. Łatwo o tym zapomnieć, ale urodziłem się Malfoyem. - Przypominam ci, nakreślając dwie strony medalu. Buntownicza natura zawsze wyrywała człowieka na skrajność, a własny przykład już dawno kazał mi przestać szufladkować ludzi po urodzeniu, choć za każdym razem łapałem się na tym, że gdy tylko natrafiałem na jakiegoś Mulcibera, zachowywałem wzmożoną ostrożność. - W twoich słowach wszystko brzmi lekko, zupełnie tak, jakbym słyszał samego siebie sprzed kilku miesięcy. - Wzdycham krótko, głośno wypuszczając powietrze nosem. - To żmudna praca. Cholernie niebezpieczna. A sprawiedliwość nie zawsze triumfuje. W jednym masz jednak rację. Zarówno Rycerze Walpurgii, jak i Grindewald, nie są nie do pokonania.
Wzruszyłem jedynie ramionami, gdy zapytałaś o mąkę i jajka, reflektując się szybko, kiedy rewizja moich domowych zapasów zatrzymała się przy alkoholu, którego akurat miałem pod dostatkiem. Musiałem przyznać ci rację – herbata była śmiesznym faux pas w roli towarzyszki naszej rozmowy. Szybko naprawiłem swój błąd, a później, przez długie godziny, znosiłem wszystkie twoje zmartwienia i wzburzenia, zdradzając ci wszystko to, co zdradzić mogłem – a gdy pierwsze promienie słońca zaczęły wpadać do mojego salonu, rozświetlając istne pobojowisko, wygoniłem cię na górę do mojej sypialni, samemu układając się na kanapie, by dać sobie chociaż szansę na krótką drzemkę.
Nie miałem jeszcze odwagi na to, by kłaść się samemu do zimnego łóżka, w którym każdy cal przypominał mi o nieznośnej nieobecności Lovegood w moim życiu.
zt x2?
Trzymasz mnie na muszcze, strzelasz oczami, pewnie gdzieś prosto w serce, ale arsenał, który przeciwko mnie wytaczasz okazuje się bezskuteczny. Jakbyś jeszcze nie zdążyła się poznać, Hannah, że miałem wolę silniejszą niż zaklęcie trwałego przylepca. Trochę w tym wszystkim przypominasz mi Selinę, i zaraz, jak się na tym łapię, to robię się jakiś taki mniej spokojny. Zaczyna mi być trochę zimno od tej wody, mogę zgrywać twardziela, ale szybko nudzi mi się rola małej syrenki. Kiedy więc dopytujesz o profesor Bagshot, powoli podnoszę się z fotela, zaklęciem przywołując do ręki suchy podkoszulek. Mógłbym co prawda jednym machnięciem różdżki spróbować osuszyć ubranie, ale życie było mi jeszcze miłe i nie zamierzałem eksperymentować na sobie z kapryśną magią. Zmieniam koszulkę, nieszczególnie przejmując się twoim towarzystwem, nie byłaś jakąś tam lady, żeby uznać moje zachowanie za obsceniczne, a poza tym czułem, że wszystko zostaje w rodzinie. Ostatecznie – to ty byłaś gościem na moich włościach.
- Tak. Pomimo sędziwego wieku, pomaga nam jak tylko może. - Odpowiadam dość zdawkowo, własne wątpliwości odkładając na półkę. Sprawdzam jeszcze stan spodni, z ulgą dochodząc do wniosku, że są względnie suche, po czym leniwym krokiem włóczę się, by opaść na innym, nieprzemoczonym fotelu. Woda jak woda – była raczej źródłem życia, niż śmiercionośnym narzędziem.
A później odnajduję twoje spojrzenie i wiem już, że tę chwilę zapiszę w pamięci na zawsze. Dostrzegam w nim determinację, gniew, wolę walki, siłę. Dostrzegam ogień. Ten sam, który przywołuję teraz w myślach, wzywając na pomoc srebrzystego lisa.
- Mądre słowa. Wszyscy go potrzebujemy, nawet ja. I klub pojedynków to zdecydowanie za mało. Mogę ci pomóc, na tyle, na ile będę potrafił. Ja, Ben... w zasadzie każdy. - Wiedziałem, że nie mylę się – ani ja, ani Jamie – włączając cię do naszej sprawy. Mogłaś gotować się ze złości, ale w obliczu czyhającego zagrożenia potafiłaś jeszcze trzymać nerwy na wodzy. I dokonywać słusznych wyborów. I właśnnie takich ludzi potrzebowaliśmy. Dostrzegałem w drobnych gestach twój strach – był jednak w pełni uzasadniony. Nie codziennie ludzie dowiadywali się o tym, że żyją pośród morderców uprawiających czarną magię i dążących do dominacji nad światem.
- Z tego co wiem, ta dziewczyna, Samantha, już dawno odłączyła się od rodziny. Wiesz, Hannah... nie wszystko jest zawsze takie, jakie być powinno. Łatwo o tym zapomnieć, ale urodziłem się Malfoyem. - Przypominam ci, nakreślając dwie strony medalu. Buntownicza natura zawsze wyrywała człowieka na skrajność, a własny przykład już dawno kazał mi przestać szufladkować ludzi po urodzeniu, choć za każdym razem łapałem się na tym, że gdy tylko natrafiałem na jakiegoś Mulcibera, zachowywałem wzmożoną ostrożność. - W twoich słowach wszystko brzmi lekko, zupełnie tak, jakbym słyszał samego siebie sprzed kilku miesięcy. - Wzdycham krótko, głośno wypuszczając powietrze nosem. - To żmudna praca. Cholernie niebezpieczna. A sprawiedliwość nie zawsze triumfuje. W jednym masz jednak rację. Zarówno Rycerze Walpurgii, jak i Grindewald, nie są nie do pokonania.
Wzruszyłem jedynie ramionami, gdy zapytałaś o mąkę i jajka, reflektując się szybko, kiedy rewizja moich domowych zapasów zatrzymała się przy alkoholu, którego akurat miałem pod dostatkiem. Musiałem przyznać ci rację – herbata była śmiesznym faux pas w roli towarzyszki naszej rozmowy. Szybko naprawiłem swój błąd, a później, przez długie godziny, znosiłem wszystkie twoje zmartwienia i wzburzenia, zdradzając ci wszystko to, co zdradzić mogłem – a gdy pierwsze promienie słońca zaczęły wpadać do mojego salonu, rozświetlając istne pobojowisko, wygoniłem cię na górę do mojej sypialni, samemu układając się na kanapie, by dać sobie chociaż szansę na krótką drzemkę.
Nie miałem jeszcze odwagi na to, by kłaść się samemu do zimnego łóżka, w którym każdy cal przypominał mi o nieznośnej nieobecności Lovegood w moim życiu.
zt x2?
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
nadal 9 maja, podejście drugie
Coś poszło mocno nie tak. Eliksir, który starałem się przygotować, wydawał się wręcz taki, jakim rysował go podręcznikowy wzorzec - z tym, że nie minęło pięć minut, gdy jego barwa zaczęła mętnieć, aż w końcu przypominała jasną, błotnistą breję, niż słomkową miksturę. Był to ewidentny dowód na to, że alchemia była moją pietą achillesową - nawet mimo wszelkich starań. Być może brakowało mi skrupulatności, zawód aurora wymagał ode mnie szybkich działań - w warzelnictwie jednak zwłoka zdawała się działać na korzyść. Slughorn lubił mi przypominać, że musiałem mieć szczęście, skoro zaliczyłem owutemy z jego przedmiotu - i zapewne miał absolutną rację. Już wtedy jednak skrycie planowałem podjąć karierę aurora, a tylko najwyższy stopień mógł przetrzeć mi szlaki. Dopóki trwał kurs, a wraz z nim regularna praktyka, radziłem sobie z eliksirami o wiele lepiej - ale niemal czteroletni staż pracy opierał się w dużej mierze na innych umiejętnościach, a pozbawiony naturalnych predyspozycji najwyraźniej potrzeba było czegoś więcej, niż notatek od Pomony.
Potrzebowałem s z c z ę ś c i a.
Zutylizowałem eliksir, ale wrodzony upór nie pozwalał mi na poprzestaniu na jednej tylko próbie. Miałem jeszcze wystarczający zapas ingrediencji, aby powtórzyć cały proces - najlepiej od razu, w szczególności z uwagi na pomyślny układ gwiazd. Spojrzałem w notatki, wertując przepis raz jeszcze, zastanawiając się, gdzie mogłem popełnić błąd. Ostatecznie zdecydowałem, że najrozsądniejsza będzie zmiana otoczenia - przelewitowałem więc cały ambaras na niższe piętro, zapewne ryzukując, że po drodze wszystko mogło zostać rozniesione w pył przez anomalia, ale nic takiego się nie wydarzyło.
Z pergaminami rozłożonymi przed nosem zacząłem przygotowywać zwierzęcą bazę - tym razem jednak ogon szczuroszczeta zmieszałem ze śliną dzikiego kuguchara. Dodałem także użyty już wcześniej aloes, wcześniej uzyskując z liścia sam miąższ, by wzmocnić eliksir poszatkowaną pokrzywą. Na sam koniec przyszła pora na strączki strączki wnykopieńki - a gdy już wszystkie ingrediencje znalazły się w kociołku, utrzymywałem stałą temperaturę tak długo, aż nie uzyskałem właściwego koloru.
wywar ze szczuroszczeta, astronnomia na poziomie I
Coś poszło mocno nie tak. Eliksir, który starałem się przygotować, wydawał się wręcz taki, jakim rysował go podręcznikowy wzorzec - z tym, że nie minęło pięć minut, gdy jego barwa zaczęła mętnieć, aż w końcu przypominała jasną, błotnistą breję, niż słomkową miksturę. Był to ewidentny dowód na to, że alchemia była moją pietą achillesową - nawet mimo wszelkich starań. Być może brakowało mi skrupulatności, zawód aurora wymagał ode mnie szybkich działań - w warzelnictwie jednak zwłoka zdawała się działać na korzyść. Slughorn lubił mi przypominać, że musiałem mieć szczęście, skoro zaliczyłem owutemy z jego przedmiotu - i zapewne miał absolutną rację. Już wtedy jednak skrycie planowałem podjąć karierę aurora, a tylko najwyższy stopień mógł przetrzeć mi szlaki. Dopóki trwał kurs, a wraz z nim regularna praktyka, radziłem sobie z eliksirami o wiele lepiej - ale niemal czteroletni staż pracy opierał się w dużej mierze na innych umiejętnościach, a pozbawiony naturalnych predyspozycji najwyraźniej potrzeba było czegoś więcej, niż notatek od Pomony.
Potrzebowałem s z c z ę ś c i a.
Zutylizowałem eliksir, ale wrodzony upór nie pozwalał mi na poprzestaniu na jednej tylko próbie. Miałem jeszcze wystarczający zapas ingrediencji, aby powtórzyć cały proces - najlepiej od razu, w szczególności z uwagi na pomyślny układ gwiazd. Spojrzałem w notatki, wertując przepis raz jeszcze, zastanawiając się, gdzie mogłem popełnić błąd. Ostatecznie zdecydowałem, że najrozsądniejsza będzie zmiana otoczenia - przelewitowałem więc cały ambaras na niższe piętro, zapewne ryzukując, że po drodze wszystko mogło zostać rozniesione w pył przez anomalia, ale nic takiego się nie wydarzyło.
Z pergaminami rozłożonymi przed nosem zacząłem przygotowywać zwierzęcą bazę - tym razem jednak ogon szczuroszczeta zmieszałem ze śliną dzikiego kuguchara. Dodałem także użyty już wcześniej aloes, wcześniej uzyskując z liścia sam miąższ, by wzmocnić eliksir poszatkowaną pokrzywą. Na sam koniec przyszła pora na strączki strączki wnykopieńki - a gdy już wszystkie ingrediencje znalazły się w kociołku, utrzymywałem stałą temperaturę tak długo, aż nie uzyskałem właściwego koloru.
wywar ze szczuroszczeta, astronnomia na poziomie I
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
The member 'Frederick Fox' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 54
'k100' : 54
Stałem nad kociołkiem, podtrzymując delikatny płomień sączący się z końca różdżki z dobre dwadzieścia minut - i choć należałem do osób cierpliwy, powoli zaczynałem się irytować, a różdżka zaczęła robić się w mojej dłoni nieprzyjemnie ciężka. Wywar bulgotał, barwiąc się początkowo na ostry, żółty kolor, z czasem jednak zaczął blednąć. Ostrożnie zmniejszałem siłę zaklęcia, odkładając różdżkę w takim tempie, jakbym miał do czynienia z mugolską bombą. Nic się jednak nie wydarzyło - i tym razem płyn nie zmienił swojej konsystencji. Eliksir musiał być udany, czułem to; ostrożnie przelałem mikstrurę do dwóch fiolek, ostatecznie całkiem zadowolony z efektu, jak i ilości eliksiru, którą udało mi się pozyskać z jednego serca.
zt
zt
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
| 5. maja - prosto ze spotkania Zakonu
Wszyscy zaczęli się rozchodzić, a ja poczułem na sobie czyjeś spojrzenie. Rozejrzałem się, dość sprawnie dostrzegając sprawcę nieswojego uczucia. Uniosłem jedną brew, zafalowałem nią lekko, po czym zrobiłem identycznie z drugą. Tak Lisie, wróciłem. I już do ciebie pędzę. Niechętnie pożegnawszy się z Josephine pozostawiłem ją pod opieką Bertiego, aby następnie przejść tę parę metrów do Foxa, by dać się zamknąć w iście miażdżącym żebra, braterskim uścisku. Miał on jednak swoje drugie dno.
Nigdy wcześniej nie byłem u Fredericka w mieszkaniu, co więcej nawet nie wiedziałem, gdzie ono leży. To jednakże było aktualnie moim najmniejszym zmartwieniem, ponieważ wynikła na spotkaniu kłótnia - do której dość znacząco zresztą się dołożyłem - nie napawała mnie optymizmem. Neutralność było słowem pułapką, na które dziś wszyscy daliśmy się złapać. Nie byłem jeszcze pewien, czy z tej rozemocjonowanej dysputy wyniknie więcej złego, czy też dobrego. Ciężko było tak szybko określić, czy atmosfera się oczyściła, czy też zagęściła - zapewne w każdym przypadku miało być inaczej. Ja jednak czułem się teraz dość zmęczony, niechętnie opuściłem Josephine mając wrażenie, że jeżeli to zrobię zaraz przytrafi jej się jakaś kolejna, okropna rzecz, kiedy jak na razie za każdym razem kiedy się stykaliśmy coś jej się przydarzało, zupełnie jakbym to ja był pechowym amuletem przyciągającym do niej nieszczęścia.
Prowadzony przez Foxa wszedłem do mieszkania, z nienachalną ciekawością rozglądając się po wnętrzu. Od razu zauważyłem spory kominek i klasyczną, szmaragdową, na wskroś ślizgońską sofę. Pomieszczenie służyło też najwidoczniej zarówno jako salon, jak i gabinet - a tę światłą teorię wysnułem, kiedy moje oczy padły na biurko.
- Naprawdę ładnie się urządziłeś. Przytulnie - powiedziałem, stając przy oknie, przez które pobieżnie wyjrzałem. Westchnąłem jednak, podskórnie przeczuwając, że to co ma mi do powiedzenia Frederick wcale nie będzie dobrymi wieściami. - Co mnie ominęło, Fox? - zapytałem nietęgim tonem, odwracając się do aurora ze zmartwieniem kryjącym się w oczach.
Wszyscy zaczęli się rozchodzić, a ja poczułem na sobie czyjeś spojrzenie. Rozejrzałem się, dość sprawnie dostrzegając sprawcę nieswojego uczucia. Uniosłem jedną brew, zafalowałem nią lekko, po czym zrobiłem identycznie z drugą. Tak Lisie, wróciłem. I już do ciebie pędzę. Niechętnie pożegnawszy się z Josephine pozostawiłem ją pod opieką Bertiego, aby następnie przejść tę parę metrów do Foxa, by dać się zamknąć w iście miażdżącym żebra, braterskim uścisku. Miał on jednak swoje drugie dno.
Nigdy wcześniej nie byłem u Fredericka w mieszkaniu, co więcej nawet nie wiedziałem, gdzie ono leży. To jednakże było aktualnie moim najmniejszym zmartwieniem, ponieważ wynikła na spotkaniu kłótnia - do której dość znacząco zresztą się dołożyłem - nie napawała mnie optymizmem. Neutralność było słowem pułapką, na które dziś wszyscy daliśmy się złapać. Nie byłem jeszcze pewien, czy z tej rozemocjonowanej dysputy wyniknie więcej złego, czy też dobrego. Ciężko było tak szybko określić, czy atmosfera się oczyściła, czy też zagęściła - zapewne w każdym przypadku miało być inaczej. Ja jednak czułem się teraz dość zmęczony, niechętnie opuściłem Josephine mając wrażenie, że jeżeli to zrobię zaraz przytrafi jej się jakaś kolejna, okropna rzecz, kiedy jak na razie za każdym razem kiedy się stykaliśmy coś jej się przydarzało, zupełnie jakbym to ja był pechowym amuletem przyciągającym do niej nieszczęścia.
Prowadzony przez Foxa wszedłem do mieszkania, z nienachalną ciekawością rozglądając się po wnętrzu. Od razu zauważyłem spory kominek i klasyczną, szmaragdową, na wskroś ślizgońską sofę. Pomieszczenie służyło też najwidoczniej zarówno jako salon, jak i gabinet - a tę światłą teorię wysnułem, kiedy moje oczy padły na biurko.
- Naprawdę ładnie się urządziłeś. Przytulnie - powiedziałem, stając przy oknie, przez które pobieżnie wyjrzałem. Westchnąłem jednak, podskórnie przeczuwając, że to co ma mi do powiedzenia Frederick wcale nie będzie dobrymi wieściami. - Co mnie ominęło, Fox? - zapytałem nietęgim tonem, odwracając się do aurora ze zmartwieniem kryjącym się w oczach.
Salon i gabinet na piętrze
Szybka odpowiedź