Salon i gabinet na piętrze
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon i gabinet
Salon znajduje się na pierwszym piętrze, zajmując całą jego powierzchnię. Za zieloną kanapą mieści się jeszcze sporych rozmiarów biurko, a za nim biblioteczka - ta część pomieszczenia pełni funkcję gabinetu. Kominek służy wyłącznie do ogrzewania domu i nie jest podłączony do sieci Fiuu. Ważną część salonu stanowi gramofon - nie trudno zgadnąć, jaka muzyka najczęściej rozbrzmiewa w tych ścianach...
Widok kolejnych Zakonników powracających do świata żywych byłby o wiele bardziej mudujący, gdyby nie sprzeczka, która rozwiała naszą jedność, zdradzając, że pomimo wspólnego celu każdy z nas miał własne metody na jego osiągnięcie – nawet pośród Gwardzistów. Próba miała przygotować nas na zdolność do poświęcenia wszystkiego, a jednak nadal pozostawiała ułomnymi, podatnymi na ludzkie czynniki, ulegającymi stanom emocjonalnym, własnym przekonaniom... Nie chciałem jednak wracać do tej dyskusji, chociaż ślina niosła mi na język pewne przemyślenia. Alex miał swój własny rozum – i szczerze wierzyłem, że potrafił oceniać sytuację w pełni mentalnego zdrowia, choć przez pryzmat młodego wieku z pewnością był nieco bardziej... porywczy, lekko ujmując. W tym wszystkim przypominał trochę mnie, gdy sam miałem lat dwadzieścia – i być może dlatego trzymałem język na wodzy, czując, że moje słowa mogłyby wywołać u niego jedynie złość, w ostatecznym rachunku niczego nie wnosząc. Najlepszą droga była ta, która prowadziła przez wyboje własnych błędów, a co do tego, że Selwyn posiadał drogowskaz w postaci dobrych chęci, nie miałem najmniejszych wątpliwości.
Ale o tym, że dobrymi chęciami wybrukowano piekło, dotkliwie przekonałem się na własnej skórze kilka nocy wcześniej.
Nie było miejsca dla większych czułości – choć zamknięcie Alexa w krótkim uścisku było świadectwem mojej braterskiej bliskości, która pojawiła się w zasadzie znikąd. Dobrze było go widzieć całego. I żywego. Tym bardziej, że ostatnie dni spływały krwią – krwią niewinnych czarodziejów i mugoli, pozostawiającą dowody zbrodni na moich dłoniach.
- Czuj się jak u siebie. - Rzuciłem krótko, zaraz machnięciem różdżki otwierając półkę, w której trzymałem alkohol, a pulsujący ból głowy, który pojawił się wraz z użyciem magii szybko przypomniał mi, że dawne, wygodne przyzwyczajenia obecnie mogły stanowić śmiertelne zagrożenie.
Z mojej winy.
- Istotne wydarzenia. Nie będę zagłębiał się w detale, ale i nie będę niczego przed tobą ukrywał. Masz prawo wiedzieć. Powinieneś. W ostatni dzień kwietnia Bathilda Bagshot wezwała nas do chaty. O tym, co zaszło, wiemy tylko my. – Skinąłem głową, spooglądając na młodego lekarza z powagą. Musiał wiedzieć, ze chodziło o Gwardię. - Anomalia, które uratowały ciebie, Josephine i innych... wiem, skąd się wzięły. - Zapauzowałem na moment. Trudno było wracać wspomnieniami do tamtej chwili, jeszcze trudniej o niej opowiadać – nawet w miejscu, w którym nikt nie miał prawa nas podsłuchać. - Zapewne zauważyłeś, że wielu z Zakonników pytało o skrzynię Grindewalda. Otóż... nie do końca zniknęła. Wiemy także, co się w niej znjdowało. Jego serce. Profesor Bagshot zdradziła, że przebicie serca sztyletem to jedyny sposób na to, aby pokonać czarnoksiężnika. Wszyscy zgodziliśmy się co do tego, że skrzynię należy otworzyć. - Mówiłem sucho, z trudem utrzymując kontakt wzrokowy z Alexandrem, ale ucieczka... nie, nie mogłem uciekać od prawdy. Nie byłem tchórzem. - Trzymali ją Brendan z Samuelem, w dłoni Bathildy Bagshot lśnił sztylet, a kiedy wieko skrzypnęło... Sam chciałbym wiedzieć, co w zasadzie nastąpiło. Jakby wszystko, czego najmocniej się bałem, nagle przeniknęło przez moje ciało, pustosząc organizm, napełniając mnie strachem, odbierając siły. Musiałeś to poczuć. Wszyscy to poczuli. Te nagłe teleportacje, magia pogrążająca świat w chaosie... to wszystko było naszą winą, Alex. Bo głupio uwierzyliśmy, że jesteśmy gotowi na to, aby naprawić świat. - Urwałem, podchodząc do otwartego wcześniej barku i napełniając dwie pękate szklanki złocistym płynem. - Masz. Pewnie ci się przyda. - Podsumowałem, wręczając Selwynowi alkohol, choć w gruncie rzeczy samemu potrzebowałem zalać Ognistą tę gorzką prawdę – urealnioną w moich własnych ustach.
Nie spodziewałeś się chyba dobrych wieści, Alexandrze?
Ale o tym, że dobrymi chęciami wybrukowano piekło, dotkliwie przekonałem się na własnej skórze kilka nocy wcześniej.
Nie było miejsca dla większych czułości – choć zamknięcie Alexa w krótkim uścisku było świadectwem mojej braterskiej bliskości, która pojawiła się w zasadzie znikąd. Dobrze było go widzieć całego. I żywego. Tym bardziej, że ostatnie dni spływały krwią – krwią niewinnych czarodziejów i mugoli, pozostawiającą dowody zbrodni na moich dłoniach.
- Czuj się jak u siebie. - Rzuciłem krótko, zaraz machnięciem różdżki otwierając półkę, w której trzymałem alkohol, a pulsujący ból głowy, który pojawił się wraz z użyciem magii szybko przypomniał mi, że dawne, wygodne przyzwyczajenia obecnie mogły stanowić śmiertelne zagrożenie.
Z mojej winy.
- Istotne wydarzenia. Nie będę zagłębiał się w detale, ale i nie będę niczego przed tobą ukrywał. Masz prawo wiedzieć. Powinieneś. W ostatni dzień kwietnia Bathilda Bagshot wezwała nas do chaty. O tym, co zaszło, wiemy tylko my. – Skinąłem głową, spooglądając na młodego lekarza z powagą. Musiał wiedzieć, ze chodziło o Gwardię. - Anomalia, które uratowały ciebie, Josephine i innych... wiem, skąd się wzięły. - Zapauzowałem na moment. Trudno było wracać wspomnieniami do tamtej chwili, jeszcze trudniej o niej opowiadać – nawet w miejscu, w którym nikt nie miał prawa nas podsłuchać. - Zapewne zauważyłeś, że wielu z Zakonników pytało o skrzynię Grindewalda. Otóż... nie do końca zniknęła. Wiemy także, co się w niej znjdowało. Jego serce. Profesor Bagshot zdradziła, że przebicie serca sztyletem to jedyny sposób na to, aby pokonać czarnoksiężnika. Wszyscy zgodziliśmy się co do tego, że skrzynię należy otworzyć. - Mówiłem sucho, z trudem utrzymując kontakt wzrokowy z Alexandrem, ale ucieczka... nie, nie mogłem uciekać od prawdy. Nie byłem tchórzem. - Trzymali ją Brendan z Samuelem, w dłoni Bathildy Bagshot lśnił sztylet, a kiedy wieko skrzypnęło... Sam chciałbym wiedzieć, co w zasadzie nastąpiło. Jakby wszystko, czego najmocniej się bałem, nagle przeniknęło przez moje ciało, pustosząc organizm, napełniając mnie strachem, odbierając siły. Musiałeś to poczuć. Wszyscy to poczuli. Te nagłe teleportacje, magia pogrążająca świat w chaosie... to wszystko było naszą winą, Alex. Bo głupio uwierzyliśmy, że jesteśmy gotowi na to, aby naprawić świat. - Urwałem, podchodząc do otwartego wcześniej barku i napełniając dwie pękate szklanki złocistym płynem. - Masz. Pewnie ci się przyda. - Podsumowałem, wręczając Selwynowi alkohol, choć w gruncie rzeczy samemu potrzebowałem zalać Ognistą tę gorzką prawdę – urealnioną w moich własnych ustach.
Nie spodziewałeś się chyba dobrych wieści, Alexandrze?
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Zachęta Fredericka do rozgoszczenia się, choć jak najbardziej na miejscu, nie wydała mi się aż tak pociągająca. W innych okolicznościach zapewne już rozłożyłbym się na sofie i wysączywszy kilka łyków alkoholu jął rozprawiać o wszystkim i o niczym zarazem. Teraz jednak ograniczyłem się do ściągnięcia płaszcza i oparcia się o ścianę. Skinąłem Frederickowi głową, gdy ten przywoływał butelkę. Było to z lekka martwiące - alkohol, znaczy się. Przeczuwałem, że informacje które pragnął przekazać mi Fox nie miały ukoić moich niepokoi. Jak się okazało, miałem rację - podsyciły tylko niepewność, nakarmiły płomienie pożerające mnie od środka nową materią, która przynieść mi miała zgubę. Słuchałem w skupieniu tego, co ominęło mnie, kiedy gniłem gdzieś w ciemnym lochu, pozbawiony realnych nadziei na ujrzenie wschodu słońca raz jeszcze. Nawet, jeżeli ostatni obejrzany przyniósł mi tylko cierpienie, wyrzuty sumienia i kawalkadę nowych twarzy, które dołączyły do korowodu moich koszmarów, kradnąc resztki tak usilnie poszukiwanego spokoju i równowagi.
Zaczęło się naprawdę niewinnie - spotkanie Gwardzistów w końcu nyło naturalnym następstwem odbycia misji, zwłaszcza takich, w których ponosiło się straty. Poczułem przypływ kolejnej fali współczucia dla Bena, który w końcu powrócił z naszej Odsieczy jako jedyny. Ledwo byłem w stanie sobie wyobrazić to, jak musiał czuć się wśród pozostałych, gdy pojawił się w Starej Chacie bez towarzyszy.
Kolejne słowa aurora sprawiły, że ściągnąłem mocniej brwi, a na moim czole pojawiły się bruzdy zmarszczek. Choć wewnętrzny niepokój podpowiadał mi, aby pospieszyć Foxa z opowiadaniem to byłem na to odporny, powolnymi oddechami odnajdując w sobie spokojne rejony duszy - zdecydowanie te, których harmonijność dzieliłem nie z Selwynami, a z Prewettami. Kiedy jednak mężczyzna doszedł do części traktującej o skrzyni Grindelwalda wytężyłem słuch, nieświadomie pochylając się do przodu, jakby miało mi to pomóc w zrozumieniu historii aurora. I tak miał moją pełną uwagę, zafiksowałem spojrzenie szarobłękitnych tęczówek na jego osobie, praktycznie bojąc się oddychać, jakby bardziej nagły ruch powietrza miał zerwać cienkie nici snutej między nami opowieści. Serce mi przyspieszyło i poczułem rodzący się we mnie spór. przechodziłem właśnie przez to, czego doświadczyć musieli Gwardziści w sali obrad, widząc przed sobą otulone drewnem skrzyni, bijące serce. Baśnie Barda Beedle'a okazały się wiec po części prawdziwe, ziszczając się w rzeczywistości na jeden z najgorszych możliwych sposobów. Zamarłem, lekko rozchylając usta. Uciekło z nich powietrze, tak jakbym nie miał dość sił by stworzyć z niego dźwięk. Ponieważ po prawdzie - nie miałem. Prawda była zbyt okropna. Jednak pewien byłem, że również zgodziłbym się z profesor Bagshot. Gwindelwalda należało zniszczyć, ale czy aby na pewno za wszelką cenę? Te setki osób, których ciała zaludniły kostnicę w Świętym Mungu, o wiele więcej leżących na salach, dochodzących do siebie w domach, jęczących z bólu, okaleczonych do końca życia. Zamknąłem oczy, starając się zapanować nad ogarniającym mnie smutkiem, nie pozwolić sobie na kolejny raz, kiedy miałbym pozwolić by moje emocje przejęły nade mną kontrolę. Zapadła cisza, nie otwierałem powiek, nie poruszyłem się by przyjąć od Fredericka oferowaną szklankę. Zatrzymaliśmy się w czasie, a ja wyobrażałem sobie, że tak naprawdę nie istniejemy, ponieważ...
- Zabiliśmy ich wszystkich - powiedziałem cicho, w końcu otwierając oczy. Zacisnąłem palce na szkle, wpatrując się w chyboczącą się złocistą powierzchnię whiskey. Zabiliśmy ich, wybrzmiewało w mojej głowie, kiedy odwróciłem się do Foxa plecami i stając w oknie wychyliłem na raz alkohol. Palił mnie w gardle żywym ogniem - i dobrze. Wmawiałem sobie, że wzrok stracił mi na ostrości właśnie przez ognistą, a nie moje własne, skowyczące z bólu sumienie.
| zt
Zaczęło się naprawdę niewinnie - spotkanie Gwardzistów w końcu nyło naturalnym następstwem odbycia misji, zwłaszcza takich, w których ponosiło się straty. Poczułem przypływ kolejnej fali współczucia dla Bena, który w końcu powrócił z naszej Odsieczy jako jedyny. Ledwo byłem w stanie sobie wyobrazić to, jak musiał czuć się wśród pozostałych, gdy pojawił się w Starej Chacie bez towarzyszy.
Kolejne słowa aurora sprawiły, że ściągnąłem mocniej brwi, a na moim czole pojawiły się bruzdy zmarszczek. Choć wewnętrzny niepokój podpowiadał mi, aby pospieszyć Foxa z opowiadaniem to byłem na to odporny, powolnymi oddechami odnajdując w sobie spokojne rejony duszy - zdecydowanie te, których harmonijność dzieliłem nie z Selwynami, a z Prewettami. Kiedy jednak mężczyzna doszedł do części traktującej o skrzyni Grindelwalda wytężyłem słuch, nieświadomie pochylając się do przodu, jakby miało mi to pomóc w zrozumieniu historii aurora. I tak miał moją pełną uwagę, zafiksowałem spojrzenie szarobłękitnych tęczówek na jego osobie, praktycznie bojąc się oddychać, jakby bardziej nagły ruch powietrza miał zerwać cienkie nici snutej między nami opowieści. Serce mi przyspieszyło i poczułem rodzący się we mnie spór. przechodziłem właśnie przez to, czego doświadczyć musieli Gwardziści w sali obrad, widząc przed sobą otulone drewnem skrzyni, bijące serce. Baśnie Barda Beedle'a okazały się wiec po części prawdziwe, ziszczając się w rzeczywistości na jeden z najgorszych możliwych sposobów. Zamarłem, lekko rozchylając usta. Uciekło z nich powietrze, tak jakbym nie miał dość sił by stworzyć z niego dźwięk. Ponieważ po prawdzie - nie miałem. Prawda była zbyt okropna. Jednak pewien byłem, że również zgodziłbym się z profesor Bagshot. Gwindelwalda należało zniszczyć, ale czy aby na pewno za wszelką cenę? Te setki osób, których ciała zaludniły kostnicę w Świętym Mungu, o wiele więcej leżących na salach, dochodzących do siebie w domach, jęczących z bólu, okaleczonych do końca życia. Zamknąłem oczy, starając się zapanować nad ogarniającym mnie smutkiem, nie pozwolić sobie na kolejny raz, kiedy miałbym pozwolić by moje emocje przejęły nade mną kontrolę. Zapadła cisza, nie otwierałem powiek, nie poruszyłem się by przyjąć od Fredericka oferowaną szklankę. Zatrzymaliśmy się w czasie, a ja wyobrażałem sobie, że tak naprawdę nie istniejemy, ponieważ...
- Zabiliśmy ich wszystkich - powiedziałem cicho, w końcu otwierając oczy. Zacisnąłem palce na szkle, wpatrując się w chyboczącą się złocistą powierzchnię whiskey. Zabiliśmy ich, wybrzmiewało w mojej głowie, kiedy odwróciłem się do Foxa plecami i stając w oknie wychyliłem na raz alkohol. Palił mnie w gardle żywym ogniem - i dobrze. Wmawiałem sobie, że wzrok stracił mi na ostrości właśnie przez ognistą, a nie moje własne, skowyczące z bólu sumienie.
| zt
23 lipca jest dla was ok?
Słowem wstępu: proponuję czas odpisu maksymalnie do 72 h, bez kolejki. Nie przedłużajmy wątku i postarajmy się go sprawnie przeprowadzić. Ja zniknę między 21 - 26 sierpnia. Ale postaram się napisać zaraz przed wyjazdem i od razu po powrocie.
Jeśli ktokolwiek z Zakonu Feniksa ma ochotę uczestniczyć w tym wątku (będziemy oglądać wspomnienie Alexandra z rozpętania pożaru w Ministerstwie) może do nas śmiało dołączyć. Chciałabym jednak, aby były to osoby konkretnie związane ze sprawą, które są w stanie działać - aurorzy lub Gwardziści.
Byłem pewien, że podczas spotkania Zakonu Feniksa Alexander wyraził gotowość do tego, aby wylać swoje wspomnienia na chropowatą, płytką powierzchnię myślodsiewni. Pomyliłem się; to wszystko ciągle było dla niego nowe, ja zaś wrzuciłem go na głęboką wodę, wierząc, że pamięta jak pływać.
Nie pamiętał niczego.
Choć sprawa była wysokiej wagi, zrozumiałem, że muszę - musimy wszyscy - poczekać. Że młody uzdrowiciel potrzebował czasu. Nie tylko na uporządkowanie chaosu we własnej głowie, ale też na zaufanie. Nie potrafiłem do końca zrozumieć na mocy jakich praw pojmował zastaną rzeczywistość; czasami jego reakcje wydawały się zupełnie naturalne, jakby nic się nie zmieniło, by po chwili jego oblicze nabiegło strachem zmieszanym z wyobcowaniem. Cierpiał - a ja wraz z nim, szukając sposobu na to, aby dotrzeć do tego, kto uczynił go cieniem dawnego siebie.
Bezskutecznie próbowałem znaleźć dla niego pomoc, dobijając się do Zakonników bardziej doświadczonych w nauce niż ja sam; być może jednak istniał cień szansy. Ostatni list od Snape'a dawał iskrę nadziei, którą pielęgnowałem w tajemnicy przed samym Selwynem, nie chcąc kusić go mrzonkami o odzyskaniu utraconego życia.
Zwłaszcza, że teraźniejszość była równie istotna.
I to na niej mieliśmy się dziś skupiać. Nie było nas wielu - ja, Alexander, Kieran - najbardziej doświadczony auror w Zakonie, Samuel i Brendan. Brakowało Garretta, czuliśmy to wszyscy. Dziwić mogła natomiast obecność Lucindy, była przecież w Zakonie od niedawna, ale to ona pozostawała jedną z najbliższych dla Selwyna osób, to ona znała go najlepiej z całego grona, a także ona - być może jako jedyna - miała szansę rozpoznać arystokratów, jeśli ci rzeczywiście byli odpowiedzialni za podpalenie Ministerstwa Magii. Zdążyłem dowiedzieć się, że pomimo, iż nie mieszkała na dworze, regularnie przybywała na sabaty i wszelkie uroczystości. Jeśli poplecznicy Lorda Voldemorta rzeczywiście pochodzili z najwyższej warstwy społecznej, mogła okazać się cennym źródłem informacji.
- Czegokolwiek nie zobaczymy... trzeba będzie ustalić plan działania. Być może przedyskutować pewne sprawy z profesor Bagshot. - Wszyscy byliśmy świadomi, że zdobyte informacje mogły okazać się zbyt istotne, by pozostały tajemnicą Zakonu. Jednocześnie musieliśmy działać ostrożnie - choć nastroje polityczne obecnie nam sprzyjały, w ostatnich miesiącach zmieniały się niczym w kalejdoskopie. Niczego nie można było być już pewnym.
Ale milczenie było ostatnim, czego chcieliśmy dokonać.
Spojrzałem na płytką misę przyniesioną przez Alexandra, która znalazła się w centrum pokoju, po czym przeniosłem wzrok na niego. To on musiał byc gotowy - i to on miał zdecydować, kiedy mieliśmy rozpocząć. W mieszkaniu na Varden Street, ukryci pod szczelnym płaszczem zaklęć ochronnych, byliśmy bezpieczni. Oscara także nie było; co prawda jego spontaniczne wakacje, o których raczył mnie poinformować po fakcie, nieszczególnie mnie cieszyły, ale musiałem zachować odrobinę zimej krwi i uśpić własną nadgorliwość oraz ojcowskie zapędy. Ostatecznie... wypłynął gdzieś w drugim kierunku niż sięgały anomalie, mogłem więc śmiało stwierdzić, że był bezpieczniejszy niż w Anglii.
Słowem wstępu: proponuję czas odpisu maksymalnie do 72 h, bez kolejki. Nie przedłużajmy wątku i postarajmy się go sprawnie przeprowadzić. Ja zniknę między 21 - 26 sierpnia. Ale postaram się napisać zaraz przed wyjazdem i od razu po powrocie.
Jeśli ktokolwiek z Zakonu Feniksa ma ochotę uczestniczyć w tym wątku (będziemy oglądać wspomnienie Alexandra z rozpętania pożaru w Ministerstwie) może do nas śmiało dołączyć. Chciałabym jednak, aby były to osoby konkretnie związane ze sprawą, które są w stanie działać - aurorzy lub Gwardziści.
Byłem pewien, że podczas spotkania Zakonu Feniksa Alexander wyraził gotowość do tego, aby wylać swoje wspomnienia na chropowatą, płytką powierzchnię myślodsiewni. Pomyliłem się; to wszystko ciągle było dla niego nowe, ja zaś wrzuciłem go na głęboką wodę, wierząc, że pamięta jak pływać.
Nie pamiętał niczego.
Choć sprawa była wysokiej wagi, zrozumiałem, że muszę - musimy wszyscy - poczekać. Że młody uzdrowiciel potrzebował czasu. Nie tylko na uporządkowanie chaosu we własnej głowie, ale też na zaufanie. Nie potrafiłem do końca zrozumieć na mocy jakich praw pojmował zastaną rzeczywistość; czasami jego reakcje wydawały się zupełnie naturalne, jakby nic się nie zmieniło, by po chwili jego oblicze nabiegło strachem zmieszanym z wyobcowaniem. Cierpiał - a ja wraz z nim, szukając sposobu na to, aby dotrzeć do tego, kto uczynił go cieniem dawnego siebie.
Bezskutecznie próbowałem znaleźć dla niego pomoc, dobijając się do Zakonników bardziej doświadczonych w nauce niż ja sam; być może jednak istniał cień szansy. Ostatni list od Snape'a dawał iskrę nadziei, którą pielęgnowałem w tajemnicy przed samym Selwynem, nie chcąc kusić go mrzonkami o odzyskaniu utraconego życia.
Zwłaszcza, że teraźniejszość była równie istotna.
I to na niej mieliśmy się dziś skupiać. Nie było nas wielu - ja, Alexander, Kieran - najbardziej doświadczony auror w Zakonie, Samuel i Brendan. Brakowało Garretta, czuliśmy to wszyscy. Dziwić mogła natomiast obecność Lucindy, była przecież w Zakonie od niedawna, ale to ona pozostawała jedną z najbliższych dla Selwyna osób, to ona znała go najlepiej z całego grona, a także ona - być może jako jedyna - miała szansę rozpoznać arystokratów, jeśli ci rzeczywiście byli odpowiedzialni za podpalenie Ministerstwa Magii. Zdążyłem dowiedzieć się, że pomimo, iż nie mieszkała na dworze, regularnie przybywała na sabaty i wszelkie uroczystości. Jeśli poplecznicy Lorda Voldemorta rzeczywiście pochodzili z najwyższej warstwy społecznej, mogła okazać się cennym źródłem informacji.
- Czegokolwiek nie zobaczymy... trzeba będzie ustalić plan działania. Być może przedyskutować pewne sprawy z profesor Bagshot. - Wszyscy byliśmy świadomi, że zdobyte informacje mogły okazać się zbyt istotne, by pozostały tajemnicą Zakonu. Jednocześnie musieliśmy działać ostrożnie - choć nastroje polityczne obecnie nam sprzyjały, w ostatnich miesiącach zmieniały się niczym w kalejdoskopie. Niczego nie można było być już pewnym.
Ale milczenie było ostatnim, czego chcieliśmy dokonać.
Spojrzałem na płytką misę przyniesioną przez Alexandra, która znalazła się w centrum pokoju, po czym przeniosłem wzrok na niego. To on musiał byc gotowy - i to on miał zdecydować, kiedy mieliśmy rozpocząć. W mieszkaniu na Varden Street, ukryci pod szczelnym płaszczem zaklęć ochronnych, byliśmy bezpieczni. Oscara także nie było; co prawda jego spontaniczne wakacje, o których raczył mnie poinformować po fakcie, nieszczególnie mnie cieszyły, ale musiałem zachować odrobinę zimej krwi i uśpić własną nadgorliwość oraz ojcowskie zapędy. Ostatecznie... wypłynął gdzieś w drugim kierunku niż sięgały anomalie, mogłem więc śmiało stwierdzić, że był bezpieczniejszy niż w Anglii.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Stał z boku, milczał i zajmował się przede wszystkim obserwowaniem pozostałych zebranych w tym miejscu. Jego spojrzenie stawało się czujniejsze za każdym razem, kiedy lądowało na głównym zainteresowanym, dla którego przybyli inni. Tylko jeden pośród nich stracił swą pamięć, a jednak wszyscy czuli się jak dzieci we mgle. Byli zagubieni, często działali po omacku i trud im sprawiało wzajemne porozumienie. Kieran, ze zmarszczonymi z konsternacji brwiami i uparcie znajdujący się tuż przy ścianie nieopodal drzwi, i tak przez srogą sylwetkę górował nad innymi. Wydawał się być niepasującym elementem dla tej układanki. Upierał się, aby tu być i nikt mu tego nie bronił, nawet zasugerowano, aby to aurorzy, a więc i on, jako pierwsi poznali oblicza sprawców zamachu na Ministerstwo Magii. Poznanie twarzy ich wrogów było kluczowe i chciał być gotów. Wiedział, że nie zdziała wiele przy rozpoznawaniu twarzy poszczególnych arystokratów. Mieli uzasadnione powody przypuszczać, że to przede wszystkim członkowie szlacheckich rodów o antymugolskiej polityce wspierali w działaniach Voldemorta. Za takim towarzystwem poszły też inne czystokrwiste rodziny. Auror półkrwi nie miał szans poruszać się w takim towarzystwie. Jedną twarz był w stanie rozpoznać zawsze i wszędzie, nawet zbudzony wiadrem lodowatej wody w środku nocy. Nie był tylko pewien, czy ta przewinie się w trakcie wspomnienia, jakie mieli przejrzeć skrupulatnie. Mulciber wyszedł z więzienia i Rineheart nie mógł tego zdzierżyć. Wielu członków Zakonu – nawet Gwardziści, a może zwłaszcza oni – byli przekonani, że noszący to samo nazwisko mężczyzna o imieniu Ramsey jest zagorzałym poplecznikiem samozwańczego Lorda. Stary Ignotus też musiał dołączyć do tej gromady zwyrodnialców, pasował do niej doskonale. To było przeczucie, niepotwierdzone niczym, jednak Kieran chciał się przekonać o jego słuszności. Miał na to szansę i nie zamierzał jej zaprzepaści.
Nie miał pełnić roli moralnego wsparcia dla młodego Selwyna, którego przecież nie znał wcale. Ale zdążył sobie wyrobić o nim opinię i, o dziwo, całkiem dobrą. Tak młody człowiek z jakichś względów został Gwardzistą. Oczywistym było, że trzeba mu pomóc w miarę możliwości, choć takich było niewiele. Jednak to Selwyn miał pomóc im, dając im dostęp do swojego wspomnienia.
Skinął głową na gospodarza, bo w tym się z nim zgadzał. Jeśli zyskają wreszcie dowód na winę zbrodniarzy, będą musieli coś postanowić. Zakon powinien dalej walczyć z panoszącym się złem, ale dalsza batalia w pojedynkę mogła skończyć się tragicznie. To Ministerstwo wreszcie powinno otworzyć oczy i zacząć działać. Longbottom jako nowy minister był gotów działać, zbyt dobrze go znał, aby mógł w to zwątpić.
Nie miał pełnić roli moralnego wsparcia dla młodego Selwyna, którego przecież nie znał wcale. Ale zdążył sobie wyrobić o nim opinię i, o dziwo, całkiem dobrą. Tak młody człowiek z jakichś względów został Gwardzistą. Oczywistym było, że trzeba mu pomóc w miarę możliwości, choć takich było niewiele. Jednak to Selwyn miał pomóc im, dając im dostęp do swojego wspomnienia.
Skinął głową na gospodarza, bo w tym się z nim zgadzał. Jeśli zyskają wreszcie dowód na winę zbrodniarzy, będą musieli coś postanowić. Zakon powinien dalej walczyć z panoszącym się złem, ale dalsza batalia w pojedynkę mogła skończyć się tragicznie. To Ministerstwo wreszcie powinno otworzyć oczy i zacząć działać. Longbottom jako nowy minister był gotów działać, zbyt dobrze go znał, aby mógł w to zwątpić.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wieść o Alexie całkowicie wyprowadziła Lucindę z względnej równowagi. Ciężko było ją bowiem złapać w sytuacji, w której przyszło im się wszystkim znaleźć. Starała się jednak nie dopuszczać do siebie żywych ponuraków i chwytać się ostatnich cząstek nadziei na to, że ich działania są w stanie coś zmienić. To co stało się z Selwynem zniszczyło resztki zdrowego rozsądku. W końcu niedawno się widzieli. Przyszedł do niej jeszcze w maju przedstawiając prawdę, którą przez tak długi czas w sobie nosił. Słyszała wtedy w jego głosie pasje, chęć oddania resztek sił za dobro sprawy, za świat i życie bliskich osób. Słyszała wtedy jego wahanie, kiedy nie będąc pewnym jej reakcji wchodził na niepewny grunt wprowadzając go do Zakonu. Od zawsze mu ufała. Ich rodzina była specyficzna. Przez te wszystkie lata nauczyła się, że zawsze znajdzie się ktoś bliski sercu nawet w tak często niezrozumiałym gronie jak jej bliscy. To dzięki kuzynowi zdała sobie sprawę z tego, że nie liczy się fakt czy to ona nie pasuje do nich czy oni nie pasują do niej; była człowiekiem i wybrała życie, którym chciała się kierować i to wystarczyło. Pomógł jej pomimo swojego młodego wieku. Merlin jej świadkiem, że miał więcej doświadczenia w życiu niż większość osób, które poznała. Teraz przyszła jej kolej by pomóc.
Spotkanie Zakonu postawiło przed nią wiele znaków zapytania. Nie były to wątpliwości, ale to co się tam stało było wyrazem tego jak bardzo czarodzieje są już zdesperowani w walce o dobrą przyszłość. Nie dziwiła się im. Lucinda choć zawsze myślała, że jest słaba psychicznie to przez te kilka miesięcy, które spędziła w Londynie przeżyła więcej niżeli kiedykolwiek podczas swoich wypraw. Oczywiście do jej zadań nie należało ocenianie ryzyka, bo to do niczego nie mogło się jej przydać, ale tak naprawdę dopiero powrót tutaj dał jej porządnego kopniaka w tyłek i to w momencie, w którym by się go nie spodziewała.
Blondynka rozumiała powagę dzisiejszego spotkania. Musieli odczytać wspomnienia Alexa i spróbować dostrzec jak najwięcej elementów, które mogłyby ich zaprowadzić do ludzi za to odpowiedzialnych. To było szczęście, że ich szeregi zasilali aurorzy. Bycie wiarygodnym w tych czasach często graniczyło z cudem. Lucinda trochę się tego bała. Bała się, że zobaczy we wspomnieniach kogoś kogo działania nie tylko ją zaskoczą, ale i przerażą. Nie chciała w nich zobaczyć nikogo bliskiego, ale przecież zdawała sobie sprawę z tego, że to było mało prawdopodobne. Czy w takich sytuacjach można było zostać całkowicie neutralnym? Szlachcianka w to nie wierzyła. Ona choć nie wiedziała wcześniej o Zakonie Feniksa to i tak obrała drogę. Robiła wszystko by pomagać ludziom, robiła też wszystko by odróżniać dobro od zła to drugie eliminując. Teraz mogła to robić świadomie i różdżką i wiedzą, którą posiadała. Ta miała się teraz bardzo przydać.
Spotkanie Zakonu postawiło przed nią wiele znaków zapytania. Nie były to wątpliwości, ale to co się tam stało było wyrazem tego jak bardzo czarodzieje są już zdesperowani w walce o dobrą przyszłość. Nie dziwiła się im. Lucinda choć zawsze myślała, że jest słaba psychicznie to przez te kilka miesięcy, które spędziła w Londynie przeżyła więcej niżeli kiedykolwiek podczas swoich wypraw. Oczywiście do jej zadań nie należało ocenianie ryzyka, bo to do niczego nie mogło się jej przydać, ale tak naprawdę dopiero powrót tutaj dał jej porządnego kopniaka w tyłek i to w momencie, w którym by się go nie spodziewała.
Blondynka rozumiała powagę dzisiejszego spotkania. Musieli odczytać wspomnienia Alexa i spróbować dostrzec jak najwięcej elementów, które mogłyby ich zaprowadzić do ludzi za to odpowiedzialnych. To było szczęście, że ich szeregi zasilali aurorzy. Bycie wiarygodnym w tych czasach często graniczyło z cudem. Lucinda trochę się tego bała. Bała się, że zobaczy we wspomnieniach kogoś kogo działania nie tylko ją zaskoczą, ale i przerażą. Nie chciała w nich zobaczyć nikogo bliskiego, ale przecież zdawała sobie sprawę z tego, że to było mało prawdopodobne. Czy w takich sytuacjach można było zostać całkowicie neutralnym? Szlachcianka w to nie wierzyła. Ona choć nie wiedziała wcześniej o Zakonie Feniksa to i tak obrała drogę. Robiła wszystko by pomagać ludziom, robiła też wszystko by odróżniać dobro od zła to drugie eliminując. Teraz mogła to robić świadomie i różdżką i wiedzą, którą posiadała. Ta miała się teraz bardzo przydać.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Czekanie nigdy nie było dobrą stroną Samuela, ale - praktyka czyniła cuda. Nadal nie przychodziło mu łatwo czekanie na cokolwiek, ale hartowanie przychodziło mu coraz sprawniej. Tym bardziej, gdy miało się przed oczami cel tak ważny, że zakrawał na miano priorytetu. A tym były działania, które mogły nieść za sobą daleko idące konsekwencje. Tym była opowieść Selwyna i wydarzenia, które szarpały i tak podziurawione struny rzeczywistości. Ciężko było nawet udawać, że cokolwiek jeszcze było w porządku. Ciąg nieprzerwanych tragedii i porażek. Ciemność, rozpacz, śmierć... i gdzie w tym nadzieja? Trudno było nie przyjąć wrażenia, że wszystko co robili - robili na marne. A ich wróg chełpił się w kolejnych plugastwach. Pojmował, że walczyli w nierównej batalii, z przeważająca siłą wroga. Ale jeśli miało to wyglądać tak jak teraz, ciężko było oczekiwać, że ich linia obrony przetrwa. Co miało być dalej? - Niezależnie od tego to zobaczymy - powtórzył za Foxem jak echo - na pewno będziemy musieli spotkać się z Bathildą - potwierdził tylko zależność, doskonale wiedząc, lub przypuszczając, co miał na myśli Gwardzista.
Oczywistym było, że większość spojrzeń kierowanych było na najmłodszego z ich niecodziennego towarzystwa. Możliwe, że kiedyś czułby się niespokojny, wiedząc, że będzie zaglądał w czyjeś wspomnienia. Sam tratował je jako sprawę maksymalnie prywatną, intymną, a fakt, że Alexander zdecydował się z nimi podzielić tą wiedzą, musiało wymagać nie lada odwagi. I przełamania bolesnych kleszczy wspomnień. Nikt nie potrafił wyobrazić sobie ogromu ciężaru i bólu, który musiał nosić. I dezorientacji pośród znajomych - nieznajomych. Imperius. Tortury. Niepamięć. Cóż gorszego mogłoby się przydarzyć? Śmierci nie traktował, jako jej synonim. Przynajmniej nie dla siebie. Ale myśl, że ktokolwiek mógłby przejąc władzę, nad jego myśleniem, wywoływała narastające uczucie gniewu.
Nie przyglądał się zebranym. Wszystkich znał mniej lub bardziej. Jedyna kobietę w towarzystwie przyjmował z pewną dozą czujności, ale ufał jej kwalifikacjom i konieczności obecności. Znała Alexandra najlepiej. Obracała się w towarzystwie, które dla nich było ledwie zdjęciem w brukowcu i nazwiskiem - Jeśli będziesz gotowy... - spojrzał poważnie na Alexandra, bez ponaglenia, poważnie, wypatrując najmniejszych oznak sprzeciwu. Potem zatrzymał wzrok na Fredericku, który angażował się najmocniej przyjmując na barki ciężar organizacji ich spotkania. Musieli działać, a zostawienie sprawy świadczyłoby wyłącznie o ich ignorancji. Pierwszy raz od dłuższego czasu migotała nadzieja, że z tragedii można było wyciągnąć coś ważnego.
Oczywistym było, że większość spojrzeń kierowanych było na najmłodszego z ich niecodziennego towarzystwa. Możliwe, że kiedyś czułby się niespokojny, wiedząc, że będzie zaglądał w czyjeś wspomnienia. Sam tratował je jako sprawę maksymalnie prywatną, intymną, a fakt, że Alexander zdecydował się z nimi podzielić tą wiedzą, musiało wymagać nie lada odwagi. I przełamania bolesnych kleszczy wspomnień. Nikt nie potrafił wyobrazić sobie ogromu ciężaru i bólu, który musiał nosić. I dezorientacji pośród znajomych - nieznajomych. Imperius. Tortury. Niepamięć. Cóż gorszego mogłoby się przydarzyć? Śmierci nie traktował, jako jej synonim. Przynajmniej nie dla siebie. Ale myśl, że ktokolwiek mógłby przejąc władzę, nad jego myśleniem, wywoływała narastające uczucie gniewu.
Nie przyglądał się zebranym. Wszystkich znał mniej lub bardziej. Jedyna kobietę w towarzystwie przyjmował z pewną dozą czujności, ale ufał jej kwalifikacjom i konieczności obecności. Znała Alexandra najlepiej. Obracała się w towarzystwie, które dla nich było ledwie zdjęciem w brukowcu i nazwiskiem - Jeśli będziesz gotowy... - spojrzał poważnie na Alexandra, bez ponaglenia, poważnie, wypatrując najmniejszych oznak sprzeciwu. Potem zatrzymał wzrok na Fredericku, który angażował się najmocniej przyjmując na barki ciężar organizacji ich spotkania. Musieli działać, a zostawienie sprawy świadczyłoby wyłącznie o ich ignorancji. Pierwszy raz od dłuższego czasu migotała nadzieja, że z tragedii można było wyciągnąć coś ważnego.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
| Legenda:
kursywa - kwestie wypowiadane we wspomnieniu
pogrubienie - kwestie, które Alex wypowiada w czasie rzeczywistym
(nawias) - dopiski ułatwiające rozeznanie się w sytuacji
link do wątku we wspomnieniu
Popatrzyłem uważnie po wszystkich zebranych, nie do końca wiedząc, czego powinienem się spodziewać. Kilkukrotnie przeszedłem sam przez to wspomnienie, żeby oswoić się z myślą, że obejrzą je osoby trzecie. Starałem się przy tym zwrócić uwagę na jak najwięcej szczegółów, które mógłbym wskazać podróżującym ze mną przez pamięć Zakonnikom - nie łatwo było w końcu przy pierwszym razie wyłapać wszystkie niuanse.
Szybko się uczyłem, moja głowa wydawała się być niezwykle pojemna, niczym misa z której wylano wodę, a która potrzebowała tego, aby ją napełnić. Znajdując się w znanym sobie wnętrzu, które teraz zwykłem nazywać swoim domem, w dużym żółtym swetrze i spodniach, które lata świetności miały już za sobą, przyglądałem się otaczającym mnie twarzom. Jedne budziły więcej emocji, na przykład na widok Lucindy miałem nieprzemożną chęć wzięcia ją w ramiona. Fox napawał mnie spokojem i czymś, co zwykłem nazywać zadziorną wesołością; jakby sam się prosił o to, by rzucić mu jakieś wyzwanie i czekać tylko na słowa "ja nie dam rady? Potrzymaj mi Toujours Pur". Do Skamandera czułem mieszankę respektu i takiej zakrawającej trochę o zawodową, a trochę o podwórkową, poufałości. Największą zagadką był dla mnie ostatni z obecnych, Kieran Rineheart. Wiedziałem, że mam wyruszyć z jego córką na misję w połowie sierpnia, jednak nic poza pierwszym wrażeniem ze spotkania nie pojawiało się w moich emocjach. A pierwsze wrażenie było takie, że na pewno nie chciałem mieć aurora jako wroga. Mogłem śmiało stwierdzić, że był osobą solidną, konkretną i wytrwałą - mówił o tym sposób, w jaki chodził, jak obserwował wszystkich dookoła, jak się wysławiał. Mogłem zaryzykować również stwierdzenie, że umiał słuchać, a i pamięć na pewno miał niezawodną. Podchodziłem do niego więc z rezerwą, pilnując się aby nie dać porwać się emocjom uderzającym we mnie na widok Foxa i Lynn. Poza bardzo niewyjściowym strojem prezentowałem się tak, jak należało dla osoby o mojej pozycji - w końcu skupiała się na mnie uwaga wszystkich obecnych.
- Jestem gotowy - powiedziałem, skinąwszy głową. Sięgnąłem wtedy do gzymsu kominka, na którym leżała zakorkowana fiolka ze srebrzystoniebieską zawartością. Wyciągnąłem zatyczkę, jednak zamarłem na moment nieruchomo nad unoszącą się nad stolikiem myślodsiewnią. Wpatrywałem się chwilę w chyboczącą się lekko w szkle ciecz, nim jeszcze raz nie powiodłem wzrokiem po obecnych. - Wspomnienie jest niekompletne. Urywa się w kilka minut po dotarciu do Azkabanu, później jest jeszcze tylko krótka, bardzo dziwna migawka. - powiedziałem, zawieszając ostatecznie spojrzenie na Lucindzie - szukając w niej wsparcia. Przechyliłem w końcu fiolkę, a srebrzysta nić wspomnienia jedną, gładką nitką zetknęła się z chropowatą wypukłością myślodsiewni. Wziąłem jeden głęboki oddech i zbliżyłem twarz do zachmurzonego wnętrza misy.
Wypuściłem wstrzymywane powietrze, czując znów pod nogami grunt. Znajdowaliśmy się na poziomie szóstym Ministerstwa Magii, na korytarzu, przy szatni. Podszedłem kilka kroków do drzwi, wyprzedzając odrobinę nasz pochód. Przodem szedł mężczyzna (Tristan Rosier) w drogiej, czarnej szacie z fularem, dzierżąc w odzianych w rękawice z grubej skóry dłoniach różdżkę i maskę.Wszedł do szatni jako pierwszy, rzucając od razu na będącego wewnątrz mężczyznę zaklęcie. - Imperio - rozległa się inkantacja.
Drugi szedł mężczyzna w podniszczonym płaszczu z kapturem (Morgoth Yaxley), który został jednak przed wejściem, razem z trzecim (Cadan Goyle). Kolejna szła kobieta o skośnych oczach i czarnych, długich włosach (Deirdre Tsagairt), której na krok nie odstępował czwarty z mężczyzn (Alan Bennett), którego wyraz twarzy przypominał kogoś śniącego na jawie - był to taki sam wyraz, jaki przybrała twarz zaimperiusowanego właśnie pracownika Ministerstwa, jak i kolejnej osoby, która uczestniczyła w tym pochodzie. A byłem to ja, nie odstępujący ani na krok kolejnego z uczestników wyprawy (Ramsey Mulciber). Wskazałem na niego.
- To on jest w moim pierwszym wspomnieniu, tydzień przed tym. Przed samym wejściem do Ministerstwa kazał mi słuchać się poleceń jego towarzyszy, których nazwał Śmierciożercami - powiedziałem wskazując kolejno na postacie (Tristan, Deirdre, Morgoth, Ignotus) akurat, kiedy do szatni dołączył ostatni mężczyzna, starszy niż wszyscy poprzedni, o twarzy zmęczonej i pooranej bagażem doświadczeń (Ignotus Mulciber).
Wtedy z korytarza dobiegły nas głosy.
- Kim pan jest? - mówiła pierwsza kobieta.
- A ty, co tu robisz? - zadźwięczało w powietrzu pytanie drugiej.
- Czekam na dalsze instrukcje - rozległ się w odpowiedzi męski głos (Morgoth). Jego właściciel zaraz też wszedł do szatni, dołączając do nas.
- Nie tak na widoku - do naszych uszu dotarł przyciszony głos drugiego z czarodziejów, który pozostał przed wejściem (Cadan).
W tym samym czasie w środku szatni Azjatka zwróciła się do nie odstępującego od jej boku mężczyzny (Alana): - Masz być posłuszny ich rozkazom - wskazała przy tym palcem na trzech towarzyszy (Tristan, Ramsey, Ignotus).
- Zachowuj się naturalnie i słuchaj poleceń moich towarzyszy - (Tristan) mówił szeptem do pracownika Ministerstwa. - Sprawiaj wrażenie, jakby nasza obecność tutaj była naturalna. Jesteś Mason Lewis?
- Tak, proszę pana, jestem Mason Lewis - mężczyzna odpowiedział, a jego głos był skrzekliwy.
- Słyszysz te głosy? Czy to Chelsea Doyle i Emily Powell? - kontynuował mężczyzna w drogiej szacie (Tristan).
- Słyszę i tak, wydaje mi się, że to one.
- Jeśli to kobiety, które miały towarzyszyć ci w eskorcie Ministra Magii, zawołaj je i zwab do szatni w sposób, który nie wzbudzi ani sprzeciwu ani podejrzeń. Jeśli nie, odpraw je.
- Wszelkie informacje o eskorcie Ministra Magii objęte są ścisłą tajemnicą - odpowiedział Mason Lewis, przybrawszy nieobecny wyraz twarzy.
Wtedy również mężczyzna (Ramsey) wydał mi polecenie.
- Rzuć Magicus Extremos. Tu - wskazał pomiędzy siebie a Azjatkę, a ja posłusznie zrobiłem, co mi kazał. Sam rzucił Salvio Hexia, tak samo poczynił również i najstarszy z nich (Ignotus).
Wtedy jednak zaczęło się dziać jeszcze więcej.
- Pavor veneno - padła inkantacja wypowiedziana przez jedną z kobiet, która pojawiła się w drzwiach szatni. Jej zaklęcie było jednak nieskuteczne
- Crassitudo - drugi z kobiecych głosów wymówił formułę zaklęcia, dobiegając naszych uszu z korytarza.
- Złap tę drugą, rzuć na nią Petryfikusa - jeden z mężczyzn (Tristan) zażądał od zaimperiusowanego funkcjonariusza. Nie były to jednak ostatnie słowa, które wypowiedział. - Avada Kedavra - z jego ust padło niewybaczalne zaklęcie, skierowane przeciwko stojącej w drzwiach kobiecie, której nie powiodło się Pavor veneno. Błysnęło zielone światło.
- Avada Kedavra - rozległo się po raz drugi, tym razem z ust Azjatki, lecz jedynym widocznym efektem niewybaczalnej klątwy był krwotok z nosa rzucającej.
- Diminuendo - próbował czarować mężczyzna w płaszczu z kapturem (Morgoth).
- Magicus Extremos - czarnoksiężnik stojący obok mnie ze wspomnienia (Ramsey) wydał rozkaz, który posłusznie wypełniłem. - Avada Kedavra - powiedział jeszcze, celując w kobietę na korytarzu. W naszych oczach odbił się blask zielonego promienia zaklęcia.
Dwa kobiece głosy wypowiedziały ochronną inkantację.
I obie kobiety padły z głuchym uderzeniem na ziemię, ugodzone wiązkami zielonego światła. Upadkowi pierwszej towarzyszył jeszcze trzask pękającej czaski i strumimeń krwi wypływający z rozciętego łuku brwiowego.
- Salvio Hexia - padło z korytarza, z ust członka wyprawy, który jako jedyny nadal się tam znajdował (Cadan).
W tym czasie najstarszy ze Śmierciożerców (Ignotus) zajmował się oględzinami szafek.
Zapadła chwila ciszy, a ja tylko spojrzałem smutno na towarzyszących mi Lucindę, Fredericka, Samuela i Kierana. Nie chciałem patrzeć znów na siebie ze wspomnienia, na strach wyzierający mi z oczu, na próby nie patrzenia, na maskę, którą miałem na twarzy. - Nawet nie drgnęły im powieki - skomentowałem, przenosząc wzrok na dwa nieruchome ciała na podłodze.
kursywa - kwestie wypowiadane we wspomnieniu
pogrubienie - kwestie, które Alex wypowiada w czasie rzeczywistym
(nawias) - dopiski ułatwiające rozeznanie się w sytuacji
link do wątku we wspomnieniu
Popatrzyłem uważnie po wszystkich zebranych, nie do końca wiedząc, czego powinienem się spodziewać. Kilkukrotnie przeszedłem sam przez to wspomnienie, żeby oswoić się z myślą, że obejrzą je osoby trzecie. Starałem się przy tym zwrócić uwagę na jak najwięcej szczegółów, które mógłbym wskazać podróżującym ze mną przez pamięć Zakonnikom - nie łatwo było w końcu przy pierwszym razie wyłapać wszystkie niuanse.
Szybko się uczyłem, moja głowa wydawała się być niezwykle pojemna, niczym misa z której wylano wodę, a która potrzebowała tego, aby ją napełnić. Znajdując się w znanym sobie wnętrzu, które teraz zwykłem nazywać swoim domem, w dużym żółtym swetrze i spodniach, które lata świetności miały już za sobą, przyglądałem się otaczającym mnie twarzom. Jedne budziły więcej emocji, na przykład na widok Lucindy miałem nieprzemożną chęć wzięcia ją w ramiona. Fox napawał mnie spokojem i czymś, co zwykłem nazywać zadziorną wesołością; jakby sam się prosił o to, by rzucić mu jakieś wyzwanie i czekać tylko na słowa "ja nie dam rady? Potrzymaj mi Toujours Pur". Do Skamandera czułem mieszankę respektu i takiej zakrawającej trochę o zawodową, a trochę o podwórkową, poufałości. Największą zagadką był dla mnie ostatni z obecnych, Kieran Rineheart. Wiedziałem, że mam wyruszyć z jego córką na misję w połowie sierpnia, jednak nic poza pierwszym wrażeniem ze spotkania nie pojawiało się w moich emocjach. A pierwsze wrażenie było takie, że na pewno nie chciałem mieć aurora jako wroga. Mogłem śmiało stwierdzić, że był osobą solidną, konkretną i wytrwałą - mówił o tym sposób, w jaki chodził, jak obserwował wszystkich dookoła, jak się wysławiał. Mogłem zaryzykować również stwierdzenie, że umiał słuchać, a i pamięć na pewno miał niezawodną. Podchodziłem do niego więc z rezerwą, pilnując się aby nie dać porwać się emocjom uderzającym we mnie na widok Foxa i Lynn. Poza bardzo niewyjściowym strojem prezentowałem się tak, jak należało dla osoby o mojej pozycji - w końcu skupiała się na mnie uwaga wszystkich obecnych.
- Jestem gotowy - powiedziałem, skinąwszy głową. Sięgnąłem wtedy do gzymsu kominka, na którym leżała zakorkowana fiolka ze srebrzystoniebieską zawartością. Wyciągnąłem zatyczkę, jednak zamarłem na moment nieruchomo nad unoszącą się nad stolikiem myślodsiewnią. Wpatrywałem się chwilę w chyboczącą się lekko w szkle ciecz, nim jeszcze raz nie powiodłem wzrokiem po obecnych. - Wspomnienie jest niekompletne. Urywa się w kilka minut po dotarciu do Azkabanu, później jest jeszcze tylko krótka, bardzo dziwna migawka. - powiedziałem, zawieszając ostatecznie spojrzenie na Lucindzie - szukając w niej wsparcia. Przechyliłem w końcu fiolkę, a srebrzysta nić wspomnienia jedną, gładką nitką zetknęła się z chropowatą wypukłością myślodsiewni. Wziąłem jeden głęboki oddech i zbliżyłem twarz do zachmurzonego wnętrza misy.
***
Wypuściłem wstrzymywane powietrze, czując znów pod nogami grunt. Znajdowaliśmy się na poziomie szóstym Ministerstwa Magii, na korytarzu, przy szatni. Podszedłem kilka kroków do drzwi, wyprzedzając odrobinę nasz pochód. Przodem szedł mężczyzna (Tristan Rosier) w drogiej, czarnej szacie z fularem, dzierżąc w odzianych w rękawice z grubej skóry dłoniach różdżkę i maskę.Wszedł do szatni jako pierwszy, rzucając od razu na będącego wewnątrz mężczyznę zaklęcie. - Imperio - rozległa się inkantacja.
Drugi szedł mężczyzna w podniszczonym płaszczu z kapturem (Morgoth Yaxley), który został jednak przed wejściem, razem z trzecim (Cadan Goyle). Kolejna szła kobieta o skośnych oczach i czarnych, długich włosach (Deirdre Tsagairt), której na krok nie odstępował czwarty z mężczyzn (Alan Bennett), którego wyraz twarzy przypominał kogoś śniącego na jawie - był to taki sam wyraz, jaki przybrała twarz zaimperiusowanego właśnie pracownika Ministerstwa, jak i kolejnej osoby, która uczestniczyła w tym pochodzie. A byłem to ja, nie odstępujący ani na krok kolejnego z uczestników wyprawy (Ramsey Mulciber). Wskazałem na niego.
- To on jest w moim pierwszym wspomnieniu, tydzień przed tym. Przed samym wejściem do Ministerstwa kazał mi słuchać się poleceń jego towarzyszy, których nazwał Śmierciożercami - powiedziałem wskazując kolejno na postacie (Tristan, Deirdre, Morgoth, Ignotus) akurat, kiedy do szatni dołączył ostatni mężczyzna, starszy niż wszyscy poprzedni, o twarzy zmęczonej i pooranej bagażem doświadczeń (Ignotus Mulciber).
Wtedy z korytarza dobiegły nas głosy.
- Kim pan jest? - mówiła pierwsza kobieta.
- A ty, co tu robisz? - zadźwięczało w powietrzu pytanie drugiej.
- Czekam na dalsze instrukcje - rozległ się w odpowiedzi męski głos (Morgoth). Jego właściciel zaraz też wszedł do szatni, dołączając do nas.
- Nie tak na widoku - do naszych uszu dotarł przyciszony głos drugiego z czarodziejów, który pozostał przed wejściem (Cadan).
W tym samym czasie w środku szatni Azjatka zwróciła się do nie odstępującego od jej boku mężczyzny (Alana): - Masz być posłuszny ich rozkazom - wskazała przy tym palcem na trzech towarzyszy (Tristan, Ramsey, Ignotus).
- Zachowuj się naturalnie i słuchaj poleceń moich towarzyszy - (Tristan) mówił szeptem do pracownika Ministerstwa. - Sprawiaj wrażenie, jakby nasza obecność tutaj była naturalna. Jesteś Mason Lewis?
- Tak, proszę pana, jestem Mason Lewis - mężczyzna odpowiedział, a jego głos był skrzekliwy.
- Słyszysz te głosy? Czy to Chelsea Doyle i Emily Powell? - kontynuował mężczyzna w drogiej szacie (Tristan).
- Słyszę i tak, wydaje mi się, że to one.
- Jeśli to kobiety, które miały towarzyszyć ci w eskorcie Ministra Magii, zawołaj je i zwab do szatni w sposób, który nie wzbudzi ani sprzeciwu ani podejrzeń. Jeśli nie, odpraw je.
- Wszelkie informacje o eskorcie Ministra Magii objęte są ścisłą tajemnicą - odpowiedział Mason Lewis, przybrawszy nieobecny wyraz twarzy.
Wtedy również mężczyzna (Ramsey) wydał mi polecenie.
- Rzuć Magicus Extremos. Tu - wskazał pomiędzy siebie a Azjatkę, a ja posłusznie zrobiłem, co mi kazał. Sam rzucił Salvio Hexia, tak samo poczynił również i najstarszy z nich (Ignotus).
Wtedy jednak zaczęło się dziać jeszcze więcej.
- Pavor veneno - padła inkantacja wypowiedziana przez jedną z kobiet, która pojawiła się w drzwiach szatni. Jej zaklęcie było jednak nieskuteczne
- Crassitudo - drugi z kobiecych głosów wymówił formułę zaklęcia, dobiegając naszych uszu z korytarza.
- Złap tę drugą, rzuć na nią Petryfikusa - jeden z mężczyzn (Tristan) zażądał od zaimperiusowanego funkcjonariusza. Nie były to jednak ostatnie słowa, które wypowiedział. - Avada Kedavra - z jego ust padło niewybaczalne zaklęcie, skierowane przeciwko stojącej w drzwiach kobiecie, której nie powiodło się Pavor veneno. Błysnęło zielone światło.
- Avada Kedavra - rozległo się po raz drugi, tym razem z ust Azjatki, lecz jedynym widocznym efektem niewybaczalnej klątwy był krwotok z nosa rzucającej.
- Diminuendo - próbował czarować mężczyzna w płaszczu z kapturem (Morgoth).
- Magicus Extremos - czarnoksiężnik stojący obok mnie ze wspomnienia (Ramsey) wydał rozkaz, który posłusznie wypełniłem. - Avada Kedavra - powiedział jeszcze, celując w kobietę na korytarzu. W naszych oczach odbił się blask zielonego promienia zaklęcia.
Dwa kobiece głosy wypowiedziały ochronną inkantację.
I obie kobiety padły z głuchym uderzeniem na ziemię, ugodzone wiązkami zielonego światła. Upadkowi pierwszej towarzyszył jeszcze trzask pękającej czaski i strumimeń krwi wypływający z rozciętego łuku brwiowego.
- Salvio Hexia - padło z korytarza, z ust członka wyprawy, który jako jedyny nadal się tam znajdował (Cadan).
W tym czasie najstarszy ze Śmierciożerców (Ignotus) zajmował się oględzinami szafek.
Zapadła chwila ciszy, a ja tylko spojrzałem smutno na towarzyszących mi Lucindę, Fredericka, Samuela i Kierana. Nie chciałem patrzeć znów na siebie ze wspomnienia, na strach wyzierający mi z oczu, na próby nie patrzenia, na maskę, którą miałem na twarzy. - Nawet nie drgnęły im powieki - skomentowałem, przenosząc wzrok na dwa nieruchome ciała na podłodze.
jeszczeja, uprzedzałam że się spóźnię :c
Dawno nie było go w mieszkaniu Foxa. Będzie kilka miesięcy - ostatnim razem miał jeszcze rękę, choć omal jej nie utracił w innych okolicznościach - towarzyszyła im także pewna dziewczynka, której roli w tamtym czasie nie mogli się nawet domyślać. Tuż po kruczej wieży - mdłe wspomnienia wracały jak echo, kiedy mijał korytarz należący do przyjaciela i powitał pozostałych Zakonników skinięciem głowy. Oszczędnym. Milczącym. Słów wypowiedzianych zostało już zbyt wiele - kolejne spotkania Zakonników rodziły coraz to większe konflikty, a ostatni wciąż ciążył na jego barkach przytłaczającą wagą. Nazwano go mordercą - na wojnie trudno nim nie być - a jednak usłyszeć tak gorzkie słowa od kogoś, kogo wcześniej miał za sojusznika, nie mogło łatwo zejść mu z serca. Nie tym chciał być jako chłopiec - chciał być bohaterem. Nikt nie ostrzegał, że to brudna, niewdzięczna i ponura droga, choć bezimienna śmierć ojca mogła stanowić pewną podpowiedź.
Milczał dalej, patrząc na Alexandra. To, co mu się przydarzyło, bez dwóch zdań pozostawało potwornością, ale od tych podłych kreatur nie dało się spodziewać żadnego innego. Selwyn był gwardzistą - poradzi sobie. Najtrudniejsze pytania, jakie padły, odnosiły się do jego wspomnień - i tego, co z nim samym zrobili. Mogli wedrzeć się do jego pamięci, odkryć sekrety, wyjawić magię Zakonu. Mogli zrobić wszystko i nic. Ale tego - mieli nie dowiedzieć się już nigdy. Musieli skupić się na tym, co leżało w ich zasięgu. Pożar.
Alan.
Nie poznawał żadnej z sylwetki przedstawionych przez Selwyna za wyjątkiem tej jednej - nie spodziewał się niczego więcej, jeśli zgodnie z ich podejrzeniami byli to głównie przedstawiciele rzekomej arystokracji, nie miał możliwości ich rozpoznać - od dawna trzymał się od tego cyrku z dala. Ale - Alan? Szlag, dlaczego na spotkaniu nikt o niego nie zapytał - i zamiast zajmować się przyjaciółmi skakali sobie do gardeł? Wspomniał dziewczynę, która z nim mieszkała, ocalona z kruczej wieży Sally - kolejna trauma do pamiątek mentalnych blizn. Ale - jeśli Selwyn ocalał, to może i dla niego była nadzieja?
Po chwili ściągnął brew, kiedy Alexander wskazał jedną z sylwetek.
- Mulciber - przedstawił go bez zawahania. - Ramsey Mulciber - Starszy był znany przedstawicielom prawa, ale widocznie młodszy szedł w ślady pierwszego. Potrafił go rozpoznać, krewny Mii - dziewczyna zniknęła, ale to za jej sprawą - przez nią - poznał pół jej chorej rodziny. - To on ci to zrobił - tego dodawać nie musiał - podkreślał jedynie oczywistość, podłą i przerażającą na tle wszystkich inwektyw wypowiedzianych na poprzednim spotkaniu pod adresem tego człowieka. Pokręcił głową jeszcze raz - ze wspomnienia jasno wynikało, że Alan również został poddany działaniu imperio. Przez azjatkę - to ona wydawała mu dyspozycje.
Zamknął oczy. Imperio. Avada Kedavra. I nawet nie drgnęły im powieki.
Popieprzone sukinsyny.
Nie otworzył oczu, nadeszła wojna i musieli ją wygrać. Dla świata, dla przyszłych i obecnych pokoleń, dla lepszego jutra. A czy mieli na to plan? Wróg właśnie dał im w twarz - a oni nawet nie potrafili zebrać się do odwetu.
Dawno nie było go w mieszkaniu Foxa. Będzie kilka miesięcy - ostatnim razem miał jeszcze rękę, choć omal jej nie utracił w innych okolicznościach - towarzyszyła im także pewna dziewczynka, której roli w tamtym czasie nie mogli się nawet domyślać. Tuż po kruczej wieży - mdłe wspomnienia wracały jak echo, kiedy mijał korytarz należący do przyjaciela i powitał pozostałych Zakonników skinięciem głowy. Oszczędnym. Milczącym. Słów wypowiedzianych zostało już zbyt wiele - kolejne spotkania Zakonników rodziły coraz to większe konflikty, a ostatni wciąż ciążył na jego barkach przytłaczającą wagą. Nazwano go mordercą - na wojnie trudno nim nie być - a jednak usłyszeć tak gorzkie słowa od kogoś, kogo wcześniej miał za sojusznika, nie mogło łatwo zejść mu z serca. Nie tym chciał być jako chłopiec - chciał być bohaterem. Nikt nie ostrzegał, że to brudna, niewdzięczna i ponura droga, choć bezimienna śmierć ojca mogła stanowić pewną podpowiedź.
Milczał dalej, patrząc na Alexandra. To, co mu się przydarzyło, bez dwóch zdań pozostawało potwornością, ale od tych podłych kreatur nie dało się spodziewać żadnego innego. Selwyn był gwardzistą - poradzi sobie. Najtrudniejsze pytania, jakie padły, odnosiły się do jego wspomnień - i tego, co z nim samym zrobili. Mogli wedrzeć się do jego pamięci, odkryć sekrety, wyjawić magię Zakonu. Mogli zrobić wszystko i nic. Ale tego - mieli nie dowiedzieć się już nigdy. Musieli skupić się na tym, co leżało w ich zasięgu. Pożar.
Alan.
Nie poznawał żadnej z sylwetki przedstawionych przez Selwyna za wyjątkiem tej jednej - nie spodziewał się niczego więcej, jeśli zgodnie z ich podejrzeniami byli to głównie przedstawiciele rzekomej arystokracji, nie miał możliwości ich rozpoznać - od dawna trzymał się od tego cyrku z dala. Ale - Alan? Szlag, dlaczego na spotkaniu nikt o niego nie zapytał - i zamiast zajmować się przyjaciółmi skakali sobie do gardeł? Wspomniał dziewczynę, która z nim mieszkała, ocalona z kruczej wieży Sally - kolejna trauma do pamiątek mentalnych blizn. Ale - jeśli Selwyn ocalał, to może i dla niego była nadzieja?
Po chwili ściągnął brew, kiedy Alexander wskazał jedną z sylwetek.
- Mulciber - przedstawił go bez zawahania. - Ramsey Mulciber - Starszy był znany przedstawicielom prawa, ale widocznie młodszy szedł w ślady pierwszego. Potrafił go rozpoznać, krewny Mii - dziewczyna zniknęła, ale to za jej sprawą - przez nią - poznał pół jej chorej rodziny. - To on ci to zrobił - tego dodawać nie musiał - podkreślał jedynie oczywistość, podłą i przerażającą na tle wszystkich inwektyw wypowiedzianych na poprzednim spotkaniu pod adresem tego człowieka. Pokręcił głową jeszcze raz - ze wspomnienia jasno wynikało, że Alan również został poddany działaniu imperio. Przez azjatkę - to ona wydawała mu dyspozycje.
Zamknął oczy. Imperio. Avada Kedavra. I nawet nie drgnęły im powieki.
Popieprzone sukinsyny.
Nie otworzył oczu, nadeszła wojna i musieli ją wygrać. Dla świata, dla przyszłych i obecnych pokoleń, dla lepszego jutra. A czy mieli na to plan? Wróg właśnie dał im w twarz - a oni nawet nie potrafili zebrać się do odwetu.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Lucinda tylko raz w życiu miała możliwość towarzyszenia komuś w przeprawie wspomnień. Nie wspominała tego doświadczenia dobrze, bo oglądanie czyichś poczynań bez możliwości jakiejkolwiek interwencji było trudne i pełne bezradności. Niepewność jednak nie przeszkodziła jej w pomocy Alexowi. Chociaż teraz jej nie pamiętał to ona znała go doskonale i wiedziała, że tego potrzebował. Nawet jeśli miała nikogo nie rozpoznać to bycie tutaj przynajmniej dla niej dużo znaczyło. Czasu nie można było cofnąć tak jak i czarnomagicznego zaklęcia, którym Alex został potraktowany, ale może uda się znaleźć osoby odpowiedzialne za to i zrobić coś by nie uszło im to na sucho. Przynajmniej taką miała nadzieje.
Widząc wahanie w oczach kuzyna skinęła głową i posłała mu delikatny uśmiech chcąc mu w ten sposób powiedzieć, że wszystko jest w porządku, że nie musi się niczego obawiać. Nie do końca wiedziała jak działało zaklęcie, które dotknęło Selwyna, ale miała nadzieje, że zabierało tylko wspomnienia, a wszelkie odczucia pozostawały. Miała nadzieje, że mężczyzna wiedział, iż w ich towarzystwie jest bezpieczny i nikt tutaj nie wbije mu noża w plecy. Prawdopodobnie ona by się tak czuła gdyby wszystko co znała i przeżyła po prostu wyparowało. Czułaby się zagubiona.
Wejście do wspomnień Alexa było proste. Widziała wszystko tak jakby była tego częścią. Wsłuchiwała się w głosy mężczyzn, rzucane zaklęcia, przyglądała się im twarzom. Bez problemu rozpoznała jedną z nich. Właściwie już po głosie byłaby w stanie Yaxleya poznać. Zmarszczyła brwi przyglądając mu się z zaskoczeniem, ale mniejszym niż mogłoby jej się wydawać. Spodziewała się tego już po spotkaniu. Prawdopodobnie jej podświadomość wiedziała o tym do dawna. Nie był dobrym człowiekiem i teraz była już tego pewna w stu procentach. - Znam go – odparła wskazując z lekkim wahaniem na mężczyznę. - Jestem chyba pewna, że to Yaxley. Morgoth Yaxley. - dodała zaraz przenosząc spojrzenie na towarzyszących jej we wspomnieniu. Wiedziała co to oznacza dla mężczyzny, ale Lucinda wybrała swoją ścieżkę tak samo jak zrobił to Morgoth i fakt, że kiedyś potrafiła z nim rozmawiać bez widzenia tego wszystkiego co złe nic nie zmieniał. Stali po przeciwnych stronach barykady, a Lucinda była pewna, że stoi po tej dobrej.
Czekała aż mężczyzna odsłoni się bardziej. „Chyba” tutaj nie wystarczało. Jednakże już teraz czuła, że nie mogła się pomylić. Reszty osób nigdy nie spotkała. Takie przynajmniej w tej chwili miała wrażenie. Zbyt długo unikała salonowych spędów, zbyt długo była poza granicami kraju, a odkąd wróciła poznała nieliczną grupę ludzi. Widząc lecące zaklęcia niewybaczalne skrzywiła się. To nie powinno tak wyglądać. Żaden czarodziej nie powinien ginąć z ręki innego czarodzieja. Przyzwyczaiła się jednak do tego, że czas na naiwne spojrzenie w świat już minęło. Tak to niestety miało wyglądać, a ona zderzała się z ciężką rzeczywistością.
Widząc wahanie w oczach kuzyna skinęła głową i posłała mu delikatny uśmiech chcąc mu w ten sposób powiedzieć, że wszystko jest w porządku, że nie musi się niczego obawiać. Nie do końca wiedziała jak działało zaklęcie, które dotknęło Selwyna, ale miała nadzieje, że zabierało tylko wspomnienia, a wszelkie odczucia pozostawały. Miała nadzieje, że mężczyzna wiedział, iż w ich towarzystwie jest bezpieczny i nikt tutaj nie wbije mu noża w plecy. Prawdopodobnie ona by się tak czuła gdyby wszystko co znała i przeżyła po prostu wyparowało. Czułaby się zagubiona.
Wejście do wspomnień Alexa było proste. Widziała wszystko tak jakby była tego częścią. Wsłuchiwała się w głosy mężczyzn, rzucane zaklęcia, przyglądała się im twarzom. Bez problemu rozpoznała jedną z nich. Właściwie już po głosie byłaby w stanie Yaxleya poznać. Zmarszczyła brwi przyglądając mu się z zaskoczeniem, ale mniejszym niż mogłoby jej się wydawać. Spodziewała się tego już po spotkaniu. Prawdopodobnie jej podświadomość wiedziała o tym do dawna. Nie był dobrym człowiekiem i teraz była już tego pewna w stu procentach. - Znam go – odparła wskazując z lekkim wahaniem na mężczyznę. - Jestem chyba pewna, że to Yaxley. Morgoth Yaxley. - dodała zaraz przenosząc spojrzenie na towarzyszących jej we wspomnieniu. Wiedziała co to oznacza dla mężczyzny, ale Lucinda wybrała swoją ścieżkę tak samo jak zrobił to Morgoth i fakt, że kiedyś potrafiła z nim rozmawiać bez widzenia tego wszystkiego co złe nic nie zmieniał. Stali po przeciwnych stronach barykady, a Lucinda była pewna, że stoi po tej dobrej.
Czekała aż mężczyzna odsłoni się bardziej. „Chyba” tutaj nie wystarczało. Jednakże już teraz czuła, że nie mogła się pomylić. Reszty osób nigdy nie spotkała. Takie przynajmniej w tej chwili miała wrażenie. Zbyt długo unikała salonowych spędów, zbyt długo była poza granicami kraju, a odkąd wróciła poznała nieliczną grupę ludzi. Widząc lecące zaklęcia niewybaczalne skrzywiła się. To nie powinno tak wyglądać. Żaden czarodziej nie powinien ginąć z ręki innego czarodzieja. Przyzwyczaiła się jednak do tego, że czas na naiwne spojrzenie w świat już minęło. Tak to niestety miało wyglądać, a ona zderzała się z ciężką rzeczywistością.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dzielenie wspomnienia miało zdecydowanie inny charakter niż wdzieranie się do drugiego umysłu z brutalną siłą. Wciąż jednak było naruszeniem czyjejś prywatności, nawet jeśli za przyzwoleniem, ponieważ myśli bezsprzecznie stanowiły najbardziej intymną część człowieka. Głębokie przemyślenia skryte pod czaszką stanowiły o jestestwie istoty ludzkiej. Ale ostatnie przykre zdarzenia pokazywały, że to przede wszystkim pamięć, zbiór wspomnień wyraźnych i mglistych, tworzyła każdego, określała go najbardziej. Kim tak właściwie jest człowiek bez przeszłości? Rineheart spoglądał na młodego Selwyna beznamiętnie, trzymał się najdalej ze wszystkich, nie chcąc go wystraszyć swoją wieczną surowością. Nie był ignorantem i potrafił zrozumieć jak trudno jest zawładnąć uczuciami. Alexander zresztą trzymał się naprawdę dobrze, choć wciąż sprawiał wrażenie zagubionego, nawet w przestrzeni najlepiej sobie znanej w ostatnim czasie. Jakoś o wiele młodziej wyglądał w tym żółtym swetrze. Na spotkaniu Zakonu prezentował się inaczej, najwidoczniej przygnieciony ciężarem padających słów i powszechną uwagą skupioną na nim i pannie Fenwick. Wspomnienie nerwowej atmosfery i nieprzyjemnych komentarzy zmusiło Kierana do zerknięcia na Weasleya. Pozostawał milczący i choć przecież nie tylko jego zraził swoisty brak lojalności niektórych osób, to odczuł to najbardziej osobiście. Czy to wzmianka o marnym końcu jego krewniaczki była najbardziej oburzająca? Nie, napięcie wisiało w powietrzu już wcześniej, budowało się zbyt długo, aby mogli pozostać na nie obojętni.
Dali Alexowi czas i przestrzeń. Sam w końcu wyraził gotowość, zbliżając się do myślodsiewni. Wszyscy wniknęli w to wspomnienie, tak bardzo istotne nie tylko z punktu widzenia Zakonu. Aurorzy działający w organizacji czuli potrzebę przekazanie pewnych informacji, a nawet dowodów, do odpowiednich organów ścigania. Musieli wyłuskać z tego wspomnienia jak najwięcej. Jeśli poznają wreszcie konkretne oblicze wroga, może przyjdzie im działać skuteczniej.
W myślach powtórzył nazwiska, jakie padły z ust innych, starając się zapamiętać je i przypisać konkretnym twarzom. Morgoth Yaxley. Zakapturzona postać czekająca na dalsze instrukcje. Ramsey Mulciber. Człowiek z łatwością zniewalający Gwardzistę z pomocą Imperiusa. Mimowolnie zwrócił uwagę na Azjatkę, bo wiele osób zdążyło o niej wspomnieć, lecz nikt nie był w stanie zidentyfikować tej twarzy. Na sam koniec, wcześniej zmuszając się do niepatrzenia na znaną twarz, wreszcie na nią spojrzał, marszcząc brwi ze złości, zaciskając przy tym dłonie w pięści.
– Najstarszy to Ignotus Mulciber – czuł, że to musi zostać powiedziane. Wypowiedzenie tych personaliów było jego powinnością. Te wszystkie lata spędzone w londyńskim więzieniu odbiły się na mężczyźnie wyraźnie. Nie sczeznął w celi, przetrwał i zamierzał dalej siać zniszczenie, za nic mając wszelkie wartości.
Sam nie mrugnął, kiedy w trakcie wspomnienie rozbrzmiała kilkukrotnie klątwa uśmiercająca, skupiając się bardziej technicznych szczegółach. Cała grupa była dobrze zorganizowana, skupiona na swym zadaniu. Mieli przy sobie gotowe eliksiry, przestudiowany plan działania. Tak jak podejrzewał, zamach na Ministerstwo nie miał godzić w symbol, to miało większy sens. Jednak podróż do Azkabanu, miejsce pełnego dementorów, mimo wszystko nadal wydawała się największą abstrakcją. Nikt o zdrowych zmysłach nie udałby się tam bez naprawdę dobrego powodu. Lecz nie poruszał tej kwestii, skupiony przede wszystkim na analizowaniu poszczególnych postaci, z jakimi w przyszłości przyjdzie im się zmierzyć.
Dali Alexowi czas i przestrzeń. Sam w końcu wyraził gotowość, zbliżając się do myślodsiewni. Wszyscy wniknęli w to wspomnienie, tak bardzo istotne nie tylko z punktu widzenia Zakonu. Aurorzy działający w organizacji czuli potrzebę przekazanie pewnych informacji, a nawet dowodów, do odpowiednich organów ścigania. Musieli wyłuskać z tego wspomnienia jak najwięcej. Jeśli poznają wreszcie konkretne oblicze wroga, może przyjdzie im działać skuteczniej.
W myślach powtórzył nazwiska, jakie padły z ust innych, starając się zapamiętać je i przypisać konkretnym twarzom. Morgoth Yaxley. Zakapturzona postać czekająca na dalsze instrukcje. Ramsey Mulciber. Człowiek z łatwością zniewalający Gwardzistę z pomocą Imperiusa. Mimowolnie zwrócił uwagę na Azjatkę, bo wiele osób zdążyło o niej wspomnieć, lecz nikt nie był w stanie zidentyfikować tej twarzy. Na sam koniec, wcześniej zmuszając się do niepatrzenia na znaną twarz, wreszcie na nią spojrzał, marszcząc brwi ze złości, zaciskając przy tym dłonie w pięści.
– Najstarszy to Ignotus Mulciber – czuł, że to musi zostać powiedziane. Wypowiedzenie tych personaliów było jego powinnością. Te wszystkie lata spędzone w londyńskim więzieniu odbiły się na mężczyźnie wyraźnie. Nie sczeznął w celi, przetrwał i zamierzał dalej siać zniszczenie, za nic mając wszelkie wartości.
Sam nie mrugnął, kiedy w trakcie wspomnienie rozbrzmiała kilkukrotnie klątwa uśmiercająca, skupiając się bardziej technicznych szczegółach. Cała grupa była dobrze zorganizowana, skupiona na swym zadaniu. Mieli przy sobie gotowe eliksiry, przestudiowany plan działania. Tak jak podejrzewał, zamach na Ministerstwo nie miał godzić w symbol, to miało większy sens. Jednak podróż do Azkabanu, miejsce pełnego dementorów, mimo wszystko nadal wydawała się największą abstrakcją. Nikt o zdrowych zmysłach nie udałby się tam bez naprawdę dobrego powodu. Lecz nie poruszał tej kwestii, skupiony przede wszystkim na analizowaniu poszczególnych postaci, z jakimi w przyszłości przyjdzie im się zmierzyć.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Bezczelni. Byli bezczelni i bezkarni. Nie trzymały się ich żadne konsekwencje. Ignorowali prawo, totalnie nie robiąc sobie nic jego wyznaczników. Zachowywali się jak, jak świnie, ubrane tylko w skrojone na miarę szaty. Brudni, gnijący parszywcy. Czy w imię wartości powinien czuć jakąkolwiek litość, gdy dopuszczali się bezmyślnego okrucieństwa na poczet bzdurnej idei czystości krwi? Nie potrafił znaleźć jednego, sensownego argumentu, który popierałby ich wymysł. Zachowywali się, jak przy masowej halucynacji. Czy nadmiar bogactwa, albo nurzanie się w plugastwie całkiem przeżarło im zdolność do myślenia?
To co przyniósł ze sobą Alexander, wszystko co przydarzyło sie jemu i Fenwick, wszystko co widział, zmuszony klątwą do posłuszeństwa, kreśliło obraz tak absurdalnie niepojęty, że zastanawiał się, czy cała zgraja Rycerzy Walpurgi dziwacznym trafem stanowiła śmietankę psychopatów i socjopatów o morderczych zapędach. W jakiś pokrętny sposób mógłby zrozumieć czystą ideę, ale z odnotowywanych przypadków, stanowili po prostu zbieraninę tchórzliwych nieudaczników, którzy wyżywali się na słabszych, korzystając z najbrudniejszych metod dostępnych. Banda szaleńców przepełnionych nienawiścią i wolą destrukcji.
Czuł się dziwacznie, zawieszony w przestrzeni myślnej, oglądając wspomnienia Selwyna. Przesuwające się sylwetki, wymawiane bez skrupułów i zawahania inkantacje, śmierć, którą nieśli bez większego zastanowienia. Planowo? Atak na Ministerstwo, który wszyscy traktowali jako cel, okazywał się ledwie preludium do czegoś większego. Tylko czego? Był aurorem, bywał w Azkabanie, prowadząc wybrańców na potępienie. I sam czuł przeraźliwy chłód na myśl cienistych, szponiastych sylwetkach, pochylających się nad ofiarami. Dementorzy. Do czego był im potrzebny Selwyn? I Bennet. dwóch uzdrowicieli. Nie mieli własnych? Nie wierzył w to. Musiało w tym być jeszcze, coś, co umykało rozpoznaniu. Jeśli rzeczywiście chcieli z własnej? woli wedrzeć się do Azkabanu, musieli mieć broń przeciw największemu wrogowi. Czy w jakiś plugawy sposób znaleźli na nie sposób?
Przyglądał się postaciom, by po pierwszym wynurzeniu odetchnąć, ja po długim przebywaniu pod wodą - Bren... - spojrzał na przyjaciela, skupiając wzrok na jego twarzy - ten starszy... Ignotus Mulciber - powtórzył za Kieranem personaliów - czy to nie ten, z którym walczyliśmy ostatnio przy anomalii? Ten, który uciekł w czarnej mgle - zmrużył oczy, starając się przypomnieć jak najwięcej szczegółów. Na krótką chwilę przecież był blisko starego, atakując go wręcz. Widział jego twarz. Ale i to nie wszystko, co przyniosły myśli - Jeśli Bennet był także pod imperiusem - zacisnął dłoń, uderzając ją kilka razy o udo - to przychodzi mi do głowy jedno skojarzenie. Jakoś w maju zostałem wezwany przez Tonks i Wilde na plac przy Posągu Kochanki. Znaleźli tam Benneta, który był niemal na granicy śmierci, z licznymi ranami. I martwą dziewczynę. Początkowo bliskość anomalii sugerowała po prostu... kolejne jej ofiary, ale z zebranych dowodów wychodziło, że Bennet tam walczył. Nie mogłem go wtedy przesłuchać. A potem zniknął - zacisną zęby. Nalegał, żeby aurorzy towarzyszyli nieprzytomnemu uzdrowicielowi, by zdobyć informacje, gdy tylko sie obudzi. Co więc do licha się wydarzyło? Czemu u diaska nie dostał jakiegokolwiek potwierdzenia? Odetchnął raz jeszcze, przetarł twarz wrócił do rzeczywistości. Zapowiadał się jeszcze długi wieczór.
To co przyniósł ze sobą Alexander, wszystko co przydarzyło sie jemu i Fenwick, wszystko co widział, zmuszony klątwą do posłuszeństwa, kreśliło obraz tak absurdalnie niepojęty, że zastanawiał się, czy cała zgraja Rycerzy Walpurgi dziwacznym trafem stanowiła śmietankę psychopatów i socjopatów o morderczych zapędach. W jakiś pokrętny sposób mógłby zrozumieć czystą ideę, ale z odnotowywanych przypadków, stanowili po prostu zbieraninę tchórzliwych nieudaczników, którzy wyżywali się na słabszych, korzystając z najbrudniejszych metod dostępnych. Banda szaleńców przepełnionych nienawiścią i wolą destrukcji.
Czuł się dziwacznie, zawieszony w przestrzeni myślnej, oglądając wspomnienia Selwyna. Przesuwające się sylwetki, wymawiane bez skrupułów i zawahania inkantacje, śmierć, którą nieśli bez większego zastanowienia. Planowo? Atak na Ministerstwo, który wszyscy traktowali jako cel, okazywał się ledwie preludium do czegoś większego. Tylko czego? Był aurorem, bywał w Azkabanie, prowadząc wybrańców na potępienie. I sam czuł przeraźliwy chłód na myśl cienistych, szponiastych sylwetkach, pochylających się nad ofiarami. Dementorzy. Do czego był im potrzebny Selwyn? I Bennet. dwóch uzdrowicieli. Nie mieli własnych? Nie wierzył w to. Musiało w tym być jeszcze, coś, co umykało rozpoznaniu. Jeśli rzeczywiście chcieli z własnej? woli wedrzeć się do Azkabanu, musieli mieć broń przeciw największemu wrogowi. Czy w jakiś plugawy sposób znaleźli na nie sposób?
Przyglądał się postaciom, by po pierwszym wynurzeniu odetchnąć, ja po długim przebywaniu pod wodą - Bren... - spojrzał na przyjaciela, skupiając wzrok na jego twarzy - ten starszy... Ignotus Mulciber - powtórzył za Kieranem personaliów - czy to nie ten, z którym walczyliśmy ostatnio przy anomalii? Ten, który uciekł w czarnej mgle - zmrużył oczy, starając się przypomnieć jak najwięcej szczegółów. Na krótką chwilę przecież był blisko starego, atakując go wręcz. Widział jego twarz. Ale i to nie wszystko, co przyniosły myśli - Jeśli Bennet był także pod imperiusem - zacisnął dłoń, uderzając ją kilka razy o udo - to przychodzi mi do głowy jedno skojarzenie. Jakoś w maju zostałem wezwany przez Tonks i Wilde na plac przy Posągu Kochanki. Znaleźli tam Benneta, który był niemal na granicy śmierci, z licznymi ranami. I martwą dziewczynę. Początkowo bliskość anomalii sugerowała po prostu... kolejne jej ofiary, ale z zebranych dowodów wychodziło, że Bennet tam walczył. Nie mogłem go wtedy przesłuchać. A potem zniknął - zacisną zęby. Nalegał, żeby aurorzy towarzyszyli nieprzytomnemu uzdrowicielowi, by zdobyć informacje, gdy tylko sie obudzi. Co więc do licha się wydarzyło? Czemu u diaska nie dostał jakiegokolwiek potwierdzenia? Odetchnął raz jeszcze, przetarł twarz wrócił do rzeczywistości. Zapowiadał się jeszcze długi wieczór.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
| Legenda:
kursywa - kwestie wypowiadane we wspomnieniu
pogrubienie - kwestie, które Alex wypowiada w czasie rzeczywistym
(nawias) - dopiski ułatwiające rozeznanie się w sytuacji
link do wątku we wspomnieniu - szatnia
link do wątku we wspomnieniu - sala świstoklików
Nie wiedziałem do końca jak czułem się z tym, że właśnie wpuściłem grupę tak właściwie obcych mi osób do własnych wspomnień. Wspomnień, których nie miałem znowu tak wiele, wspomnień, które nie były zbyt szczęśliwe. W moim obecnym życiu znałem głównie strach, śmierć i okrucieństwo - a te z kolei wypierałem jak tylko mogłem. Nie do końca skutecznie.
Wszyscy zabrali się za zacieranie śladów zbrodni. Upychanie ciał do szafek. Otwieranie zamków. I...
- Alexandrze, może znasz jakiś sposób na to, by poznać tajemnice dotyczące wyprawy kolegi Masona z ministrem do Azkabanu? Spraw byśmy poznali jego sekrety? - Ramsey zapytał bez ogródek. Nie patrzyłem na moją wersję ze wspomnienia. Podszedłem do młodszego Mulcibera i wpatrzony weń nienawistnie, stojąc ledwie krok od niego usłyszałem własny głos wymawiający inkantację.
- Legilimens.
- Wiedzą o mnie praktycznie wszystko. To, co potrafię, jak wygląda mój patronus, brzmi głos - pokręciłem głową, odwracając się do Zakonników. - Jak tylko zorientują się, że przeżyłem, jestem tak właściwie martwy - skwitowałem, nie wiedząc co mam ze sobą teraz zrobić. Stałem tam tak tylko w tym starym swetrze, nerwowo skubiąc palcami rękawy.
A poplecznicy Czarnego Pana w tym czasie nie próżnowali. Kiedy ja zdawałem im szczegółowy raport z detali dotyczących tożsamości ministerialnych pracowników i panujących między nimi relacji oni zdążyli przetrząsnąć szafki i wydobyć z nich przedmioty należące do zamordowanych kobiet i pozostałych członków eskorty. I przygotowali porcje eliksiru wielosokowego. Pozostał jeszcze jeden element, ten, który przerażał mnie na równi z upychaniem ciał do wąskich szafek: Alan duszący Masona Lewisa. Odwróciłem się od tej sceny plecami, zamknąłem oczy, zatkałem uszy. Miałem dość, a to jeszcze nie był koniec.
Po wypiciu eliksiru wielosokowego wszyscy opuścili szatnię i pospieszyli korytarzem, ze mną, Ramseyem i Goylem na końcu. Ruszyłem za nimi - nami - wiedząc, ze pozostali podążą moim śladem. Prosto do sali świstoklików.
Niewinne kłamstwo na wejściu - skuteczne.
- Jaka anomalia? - spytał nieco podejrzliwie jeden z urzędników. Nie powodowany ciekawością, to na pewno, był raczej rozdrażniony naszym spóźnieniem. - To nie czas na żarty - mruknął tylko i odchrząknął. - Proszę wybaczyć nerwy. Okoliczności nie sprzyjają takim wyprawom. Muszę dopilnować, żeby podróż odbyła się bez problemów, a Minister dotarł i powrócił cały i zdrowy.
Po chwili słownych przepychanek przyszedł czas na część właściwą: przedstawienie detali misji i dodatkowej eskorty, która miała nam towarzyszyć. Nim to jednak nastąpiło wszyscy uczestnicy wyprawy zerbali się razem by omówić ostatnie szczegóły, o których dwójka ministerialnych urzędników nie miała pojęcia.
- Zabawmy się. Nie wiemy, jak wiedzie się rycerzom, nie możemy więc liczyć na ich powodzenie. Chaos w Ministerstwie Magii odwróci uwagę od nas. Chwilę przed pochwyceniem świstoklika rozpętamy tutaj piekło szatańskiej pożogi. Ja, Deirdre i Ramsey rzucimy jedną, Morgoth, Ignotus i Cadan drugą - mówił Rosier, a ja omal nie klasnąłem w dłonie.
- Deirdre. Azjatka ma na imię Deirdre - powiedziałem. Nie mogłem wcześniej przywołać orientalnie brzmiącego słowa, szumowina Rosier był jednak w tym przypadku niezastąpiony. Podawał nam niczym na srebrnej tacy personalia wszystkich obecnych.
- Kiedy się ich pozbędziemy, Minister wyśpiewa nam, z kim miał się spotkać. Być może będzie wiedział, gdzie zamykają takich jak Burke albo kim jest Bagman, to ułatwi nam odszukanie odpowiedniego piętra. Jeśli Czarnemu Panu zależy na Bagmanie, możemy się go spodziewać na najniższym piętrze. Tam pójdę ja, Ramsey i Cadan. Z Ignotusem pójdzie Deirdre i Morgoth, poszukacie Craiga. Może mapa rzuci na to choć cień światła - Jeśli nie, oby rycerzom się powiodło i dali im nieco więcej czasu. Musimy podzielić eliksiry. I ukryć je tak, by nie wzbudzić podejrzeń przedwcześnie.
Padały nazwiska, cel wyprawy. Tajemnicza mapa i równie tajemniczy Bagman.
- Pojmali Rookwood - Ignotus Mulciber mruknął, upychając coś w kieszeni. - Dzisiaj w nocy. Dwóch mężczyzn przy anomalii unieruchomiło ją, a zaraz później pojawiło się pięciu policjantów, którzy gdzieś ją zabrali. Nie wiem gdzie - dorzucił kolejną garść istotnych informacji. Ramsey powierzył mi zadanie rozbrojenia Ministra i właściwie to już nic więcej nie ustaliliśmy, bowiem do sali powróciło dwóch urzędników wraz z Tuftem i dwoma członkami eskorty (Quinlan Runcorn, Perseus Avery). Podeszliśmy do świstoklika, tenzostał aktywowany i... rozpętało się piekło. Obserwowałem, jak próbuję rozbroić Ministra, ten jednak skutecznie się obronił. A dookoła zaczęły szaleć płomienie. Rzucali szatańskie pożogi, wszyscy, raz za razem. Niechlubny dorobek mych przodków po raz kolejny miał zebrać żniwo. Pierwszym był jeden z przybyłych mężczyzn (Runcorn). Dosłownie eksplodował na naszych oczach. Zamknąłem oczy, kiedy świat zaczął wirować, zlewając nas i płomienie w jedność. Wspomnienie rozwiało się, jednak tylko na krótką chwilę - wiotkie wstęgi dymu zaraz opadły, przeobrażając się w ciemne, zimne i przepełnione rozpaczą wnętrze Azkabanu.
kursywa - kwestie wypowiadane we wspomnieniu
pogrubienie - kwestie, które Alex wypowiada w czasie rzeczywistym
(nawias) - dopiski ułatwiające rozeznanie się w sytuacji
link do wątku we wspomnieniu - szatnia
link do wątku we wspomnieniu - sala świstoklików
Nie wiedziałem do końca jak czułem się z tym, że właśnie wpuściłem grupę tak właściwie obcych mi osób do własnych wspomnień. Wspomnień, których nie miałem znowu tak wiele, wspomnień, które nie były zbyt szczęśliwe. W moim obecnym życiu znałem głównie strach, śmierć i okrucieństwo - a te z kolei wypierałem jak tylko mogłem. Nie do końca skutecznie.
Wszyscy zabrali się za zacieranie śladów zbrodni. Upychanie ciał do szafek. Otwieranie zamków. I...
- Alexandrze, może znasz jakiś sposób na to, by poznać tajemnice dotyczące wyprawy kolegi Masona z ministrem do Azkabanu? Spraw byśmy poznali jego sekrety? - Ramsey zapytał bez ogródek. Nie patrzyłem na moją wersję ze wspomnienia. Podszedłem do młodszego Mulcibera i wpatrzony weń nienawistnie, stojąc ledwie krok od niego usłyszałem własny głos wymawiający inkantację.
- Legilimens.
- Wiedzą o mnie praktycznie wszystko. To, co potrafię, jak wygląda mój patronus, brzmi głos - pokręciłem głową, odwracając się do Zakonników. - Jak tylko zorientują się, że przeżyłem, jestem tak właściwie martwy - skwitowałem, nie wiedząc co mam ze sobą teraz zrobić. Stałem tam tak tylko w tym starym swetrze, nerwowo skubiąc palcami rękawy.
A poplecznicy Czarnego Pana w tym czasie nie próżnowali. Kiedy ja zdawałem im szczegółowy raport z detali dotyczących tożsamości ministerialnych pracowników i panujących między nimi relacji oni zdążyli przetrząsnąć szafki i wydobyć z nich przedmioty należące do zamordowanych kobiet i pozostałych członków eskorty. I przygotowali porcje eliksiru wielosokowego. Pozostał jeszcze jeden element, ten, który przerażał mnie na równi z upychaniem ciał do wąskich szafek: Alan duszący Masona Lewisa. Odwróciłem się od tej sceny plecami, zamknąłem oczy, zatkałem uszy. Miałem dość, a to jeszcze nie był koniec.
Po wypiciu eliksiru wielosokowego wszyscy opuścili szatnię i pospieszyli korytarzem, ze mną, Ramseyem i Goylem na końcu. Ruszyłem za nimi - nami - wiedząc, ze pozostali podążą moim śladem. Prosto do sali świstoklików.
Niewinne kłamstwo na wejściu - skuteczne.
- Jaka anomalia? - spytał nieco podejrzliwie jeden z urzędników. Nie powodowany ciekawością, to na pewno, był raczej rozdrażniony naszym spóźnieniem. - To nie czas na żarty - mruknął tylko i odchrząknął. - Proszę wybaczyć nerwy. Okoliczności nie sprzyjają takim wyprawom. Muszę dopilnować, żeby podróż odbyła się bez problemów, a Minister dotarł i powrócił cały i zdrowy.
Po chwili słownych przepychanek przyszedł czas na część właściwą: przedstawienie detali misji i dodatkowej eskorty, która miała nam towarzyszyć. Nim to jednak nastąpiło wszyscy uczestnicy wyprawy zerbali się razem by omówić ostatnie szczegóły, o których dwójka ministerialnych urzędników nie miała pojęcia.
- Zabawmy się. Nie wiemy, jak wiedzie się rycerzom, nie możemy więc liczyć na ich powodzenie. Chaos w Ministerstwie Magii odwróci uwagę od nas. Chwilę przed pochwyceniem świstoklika rozpętamy tutaj piekło szatańskiej pożogi. Ja, Deirdre i Ramsey rzucimy jedną, Morgoth, Ignotus i Cadan drugą - mówił Rosier, a ja omal nie klasnąłem w dłonie.
- Deirdre. Azjatka ma na imię Deirdre - powiedziałem. Nie mogłem wcześniej przywołać orientalnie brzmiącego słowa, szumowina Rosier był jednak w tym przypadku niezastąpiony. Podawał nam niczym na srebrnej tacy personalia wszystkich obecnych.
- Kiedy się ich pozbędziemy, Minister wyśpiewa nam, z kim miał się spotkać. Być może będzie wiedział, gdzie zamykają takich jak Burke albo kim jest Bagman, to ułatwi nam odszukanie odpowiedniego piętra. Jeśli Czarnemu Panu zależy na Bagmanie, możemy się go spodziewać na najniższym piętrze. Tam pójdę ja, Ramsey i Cadan. Z Ignotusem pójdzie Deirdre i Morgoth, poszukacie Craiga. Może mapa rzuci na to choć cień światła - Jeśli nie, oby rycerzom się powiodło i dali im nieco więcej czasu. Musimy podzielić eliksiry. I ukryć je tak, by nie wzbudzić podejrzeń przedwcześnie.
Padały nazwiska, cel wyprawy. Tajemnicza mapa i równie tajemniczy Bagman.
- Pojmali Rookwood - Ignotus Mulciber mruknął, upychając coś w kieszeni. - Dzisiaj w nocy. Dwóch mężczyzn przy anomalii unieruchomiło ją, a zaraz później pojawiło się pięciu policjantów, którzy gdzieś ją zabrali. Nie wiem gdzie - dorzucił kolejną garść istotnych informacji. Ramsey powierzył mi zadanie rozbrojenia Ministra i właściwie to już nic więcej nie ustaliliśmy, bowiem do sali powróciło dwóch urzędników wraz z Tuftem i dwoma członkami eskorty (Quinlan Runcorn, Perseus Avery). Podeszliśmy do świstoklika, tenzostał aktywowany i... rozpętało się piekło. Obserwowałem, jak próbuję rozbroić Ministra, ten jednak skutecznie się obronił. A dookoła zaczęły szaleć płomienie. Rzucali szatańskie pożogi, wszyscy, raz za razem. Niechlubny dorobek mych przodków po raz kolejny miał zebrać żniwo. Pierwszym był jeden z przybyłych mężczyzn (Runcorn). Dosłownie eksplodował na naszych oczach. Zamknąłem oczy, kiedy świat zaczął wirować, zlewając nas i płomienie w jedność. Wspomnienie rozwiało się, jednak tylko na krótką chwilę - wiotkie wstęgi dymu zaraz opadły, przeobrażając się w ciemne, zimne i przepełnione rozpaczą wnętrze Azkabanu.
Odkrycie wspomnień przed ledwo znanymi ludźmi nie mogło być proste i Kieran doskonale to rozumiał, jednak to było konieczne, jeśli chcieli rozpoznać wroga. Rozumiał dyskomfort młodego Selwyna, mimo to zamierzał dalej przeć we wspomnienie, beznamiętnie przyglądając się działaniom Rycerzy. Alexander został wykorzystany przez młodszego Mulcibera, wszystkie jego atuty zostały odsłonięte, jak i jego słabości. Najważniejsze, że był tego świadom, co wcale nie polepszało jego sytuacji. Wciąż musiał uważać na to, aby fakt, że wciąż żyje, nie został odkryty, nadal pozostawał bez dawnych wspomnień. Trudno było myśleć o jego sytuacji, a co dopiero się w niej samemu postawić. Rineheart jednak nie zamierzał rozczulać się nad nim, bo w tej chwili nie było to odpowiednie. Potrzebowali o wiele bardziej czegoś innego – rozeznania, planu działania i złapania tych bydlaków. Czy mogli zatrzymać się na chwilę i powiedzieć temu młodemu człowiekowi, że niczemu nie jest winny, bo zmuszony został do nadużyć przez plugawą magię? Kieran nigdy nie był zbyt czuły, ale rozumiał doskonale ciężar dylematów moralnych i związanych z nimi wyrzutów sumienia. Nie bez powodu Selwyn odwracał głowę, aby tylko nie patrzeć również na zbrodnię dokonywaną przez Bennetta.
Sprawcy działali z opanowaniem, bardzo metodycznie, jakby wszystko mieli dopracowane, każdy szczegół omówiony, kolejne kroki ustalone. Próżno było szukać na ich twarzach zdumienia czy zniesmaczenia, w ich oczach nie kryło się nic, zbyt przyzwyczajeni już do widoku cudzej śmierci. Ale i Kieran nauczył się tej samej beznamiętności, śmierć traktując jako częsty element swej codzienności. Starał się zapamiętać jak najwięcej ze słów wymienianych pomiędzy Rycerzami. Ci w końcu przemienili swe ciała z pomocą eliksiru i ruszyli dalej, Selwyn ze wspomnienia również. Rzeczywiste byty w widmowym świecie ruszyły za nimi. Doświadczony auror robił wszystko, aby nie oceniać młodego lorda, starał się skupić na detalach, aby później móc wykorzystać. Dotarli do sali świstoklików, gdzie na drodze stanęli urzędnicy, ale nie byli zbyt trwałą przeszkodą na drodze do realizacji szalonego planu wtargnięcia do Azkabanu. Po co to wszystko? – nieustannie rozmyślał Kieran. Z rozmowy wywnioskował, że połowicznie chodziło o odbicie Burka, ale nie to było priorytetem. Rozchodziło się o Bagmana. Ale kim był ten człowiek i za co został wtrącony do Azkabanu? Może akta z jego sprawy jednak przetrwały Szatańską Pożogę i znajdują się obecnie w Tower of London?
Deirdre i Rookwood, dwie kobiety wśród radykałów. Obie zapewne całkowicie szalone, przez co jeszcze bardziej niebezpieczne. Jednak tę myśl Kieran musiał od siebie odsunąć, bo wspomnienie nie zwalniało, ukazywało kolejne zbrodnie. Selwyn miał rozbroić Ministra, ale nie udało mu się to, zaś zwyrodnialcy zaczęli rzucać Szatańskie Pożogi. A potem rzeczywistość się rozmyła i znaleźli się w ponurych murach Azkabanu.
Rineheart nie wyrzekł ani jednego słowa, po prostu obserwował.
Sprawcy działali z opanowaniem, bardzo metodycznie, jakby wszystko mieli dopracowane, każdy szczegół omówiony, kolejne kroki ustalone. Próżno było szukać na ich twarzach zdumienia czy zniesmaczenia, w ich oczach nie kryło się nic, zbyt przyzwyczajeni już do widoku cudzej śmierci. Ale i Kieran nauczył się tej samej beznamiętności, śmierć traktując jako częsty element swej codzienności. Starał się zapamiętać jak najwięcej ze słów wymienianych pomiędzy Rycerzami. Ci w końcu przemienili swe ciała z pomocą eliksiru i ruszyli dalej, Selwyn ze wspomnienia również. Rzeczywiste byty w widmowym świecie ruszyły za nimi. Doświadczony auror robił wszystko, aby nie oceniać młodego lorda, starał się skupić na detalach, aby później móc wykorzystać. Dotarli do sali świstoklików, gdzie na drodze stanęli urzędnicy, ale nie byli zbyt trwałą przeszkodą na drodze do realizacji szalonego planu wtargnięcia do Azkabanu. Po co to wszystko? – nieustannie rozmyślał Kieran. Z rozmowy wywnioskował, że połowicznie chodziło o odbicie Burka, ale nie to było priorytetem. Rozchodziło się o Bagmana. Ale kim był ten człowiek i za co został wtrącony do Azkabanu? Może akta z jego sprawy jednak przetrwały Szatańską Pożogę i znajdują się obecnie w Tower of London?
Deirdre i Rookwood, dwie kobiety wśród radykałów. Obie zapewne całkowicie szalone, przez co jeszcze bardziej niebezpieczne. Jednak tę myśl Kieran musiał od siebie odsunąć, bo wspomnienie nie zwalniało, ukazywało kolejne zbrodnie. Selwyn miał rozbroić Ministra, ale nie udało mu się to, zaś zwyrodnialcy zaczęli rzucać Szatańskie Pożogi. A potem rzeczywistość się rozmyła i znaleźli się w ponurych murach Azkabanu.
Rineheart nie wyrzekł ani jednego słowa, po prostu obserwował.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Dla Lucindy to wszystko było wciąż nowe. Starała wpasować się w sytuacje jak tylko mogła, ale słuchanie o tych wszystkich ludziach, patrzenie oczami Alexa na to co mu się przydarzyło było trudne. Czasami nawet zbyt trudne. Współczucie nie było tym co czuła patrząc na jego smukłą sylwetkę i podkrążone oczy. Zazdrościła mężczyźnie determinacji. Bycia oddanym tak bardzo, że nawet kiedy nic nie pamięta, nawet w momencie kiedy mógłby się wycofać i stwierdzić, że po prostu ma dość… nie robi tego. I Selwyn wiedziała, że nie jest to zależne jedynie od próby, którą przeszedł. Po prostu doskonale wiedział co jest dobre i w co warto wierzyć.
Może właśnie dlatego tak trudno było się przyglądać tej całej sytuacji. Lucinda starała się w spokoju obejrzeć przedstawiane im wspomnienie. Zapamiętywała każdy krok jaki robili, każdą twarz wiedząc, że prędzej czy później przyjdzie jej na kogoś się natknąć i z kimś się skonfrontować. W końcu już jedna znana jej twarz pojawiła się we wspomnieniu i strach przed tym, że zobaczy kolejne, które niekoniecznie chciałaby zobaczyć naprawdę był wielki. Tylko czy nie na tym to wszystko właśnie miało polegać? Żeby zdjąć znajdujące się na oczach klapki innym, najpierw trzeba było zacząć od siebie. To była lekcja, której przyswojenie wymagało od niej wiele. Pewnego dopasowania tego co się uważa za słuszne z tym co w istocie jest słuszne. W końcu niejednokrotnie Lucinda szukała dobra tam gdzie go nie było wierząc, że może jednak, że kiedy się wystarczająco dobrze poszuka.
Padały nazwiska. Niektóre z nich należały do arystokracji, ale to akurat w ogóle Lucindy nie zaskoczyło. Kiedy myślała o tym kto mógłby wspierać takich fanatyków zawsze widziała lordów stawiających czystość krwi ponad człowieczeństwo. Jakiekolwiek poczucie ludzkiej krzywdy nie wchodziło tutaj w ogóle w grę. Choć nie rozpoznawała większości twarzy to gdy padały nazwiska potrafiła dopasować członków rodu. Lista tych, których powinna mieć na uwadze była niesamowicie długa. Nikt w dzisiejszych czasach nie zasługiwał na pełne zaufanie.
Widząc twarz kobiety nie była zaskoczona. Jeżeli ktokolwiek uważał, że kobiety nie mogą być niebezpieczne to nie znał kobiet. Potrafiły posunąć się często do rzeczy trudnych, wychodzących poza granice jakiejś normalności, to wszystko w imię tego w co przyszło im wierzyć.
Stała obok Alexa wiedząc, że choć ten jej nie pamięta to łączyła ich krew. Chciała mu pomóc. Zabrać tą niepewność z jego oczu. Nikt nie zasługiwał na to by znaleźć się w podobnej sytuacji. - Bawili się Tobą, czerpali przyjemność z patrzenia na to jak się im kłaniasz. To chore. - mruknęła przyglądając się jak ogień zamyka w sobie cały świat. A ona to widziała, czuła na własnej skórze. Była tak blisko.
Może właśnie dlatego tak trudno było się przyglądać tej całej sytuacji. Lucinda starała się w spokoju obejrzeć przedstawiane im wspomnienie. Zapamiętywała każdy krok jaki robili, każdą twarz wiedząc, że prędzej czy później przyjdzie jej na kogoś się natknąć i z kimś się skonfrontować. W końcu już jedna znana jej twarz pojawiła się we wspomnieniu i strach przed tym, że zobaczy kolejne, które niekoniecznie chciałaby zobaczyć naprawdę był wielki. Tylko czy nie na tym to wszystko właśnie miało polegać? Żeby zdjąć znajdujące się na oczach klapki innym, najpierw trzeba było zacząć od siebie. To była lekcja, której przyswojenie wymagało od niej wiele. Pewnego dopasowania tego co się uważa za słuszne z tym co w istocie jest słuszne. W końcu niejednokrotnie Lucinda szukała dobra tam gdzie go nie było wierząc, że może jednak, że kiedy się wystarczająco dobrze poszuka.
Padały nazwiska. Niektóre z nich należały do arystokracji, ale to akurat w ogóle Lucindy nie zaskoczyło. Kiedy myślała o tym kto mógłby wspierać takich fanatyków zawsze widziała lordów stawiających czystość krwi ponad człowieczeństwo. Jakiekolwiek poczucie ludzkiej krzywdy nie wchodziło tutaj w ogóle w grę. Choć nie rozpoznawała większości twarzy to gdy padały nazwiska potrafiła dopasować członków rodu. Lista tych, których powinna mieć na uwadze była niesamowicie długa. Nikt w dzisiejszych czasach nie zasługiwał na pełne zaufanie.
Widząc twarz kobiety nie była zaskoczona. Jeżeli ktokolwiek uważał, że kobiety nie mogą być niebezpieczne to nie znał kobiet. Potrafiły posunąć się często do rzeczy trudnych, wychodzących poza granice jakiejś normalności, to wszystko w imię tego w co przyszło im wierzyć.
Stała obok Alexa wiedząc, że choć ten jej nie pamięta to łączyła ich krew. Chciała mu pomóc. Zabrać tą niepewność z jego oczu. Nikt nie zasługiwał na to by znaleźć się w podobnej sytuacji. - Bawili się Tobą, czerpali przyjemność z patrzenia na to jak się im kłaniasz. To chore. - mruknęła przyglądając się jak ogień zamyka w sobie cały świat. A ona to widziała, czuła na własnej skórze. Była tak blisko.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
- To on - przytaknął Samuelowi, rozpoznane przez Kierana personalia zgadzały się z człowiekiem, z którym stanęli przed paroma tygodniami twarzą w twarz pod jedną z anomalii; człowiekiem, który zbiegł, kiedy Rookwood trafiła do Azkabanu. Z założonymi na piersi rękoma wpatrywał się w wizję Alexandra, przepełnioną grozą, potwornościami i przesyconą najczarniejszymi sercami potworów. Nie wierzył, że niektórzy pośród nich wciąż stawali w ich obronie. Każdy z zamordownaych strażników żył, miał rodzinę, przyjaciół i życiowy cel, ale wystarczyła sekunda, by pozbawić ich tych wszystkich cech. Wysłuchiwał planu, planu spopielenia wszystkiego, co trzymało czarodziejski świat w ryzach - wypowiadanego tak lekko, jak gdyby mowa była o planach na piątkowy wieczór. Przymknął oczy, kiedy Runcorn eksplodował - dosłownie. Igrali ze zbyt potężnymi mocami jakby bawili się z niesfornym kotem. Nie mógł winić Selwyna za nic, czego dokonał pod klątwą imperiusa, znał jego moc - lecz mimo to nie potrafił całkiem wytłumić w sobie odrazy. Słyszał słowa Lucindy, nie zareagował na nie, wpatrując się w przemijające wspomnienie pustym spojrzeniem.
- Poszli tam dla Burke'a - zauważył, bo choć pozornie ta informacja była oczywista, to jednak we wspomnieniu przemknęła się jeszcze jedna podpowiedź. - Rookwood znaleźli przypadkiem, kiedy wyprawa była już zaplanowana. Sądzicie, że to może coś oznaczać? Że jest ważny? - Znali nazwiska i twarze, znali ich coraz więcej, ale nie potrafili się odnaleźć w ich wewnętrznych korelacjach i stosunkach. Smok był potężny, ale ucięcie głowy pozbawiało go mocy; gorzej, jeśli mieli do czynienia z hydrą, u której na miejscu odciętego łba wyrastały trzy kolejne. - Ten cały Bagman nie był jednym z nich - kontynuował, zwracanie uwagi na niuanse mogło mieć znaczenie. - Nie znali go - Czarodziej, który wypowiadał te słowa, przedstawiał też plan, zatem winien być zorientowany. Nie był. Mieli imiona wszystkich prócz jego jednego - ale Brendan nie rozpoznawał jego twarzy. Nie był pewien, czy chciał ujrzeć dalszy bieg zdarzeń, ale wiedział, że ujrzeć go musiał. Że tak należało zrobić. Mogli trafić na gest, wskazówkę, która rozświetli im drogę ku zwycięstwu, to potwory, ale wciąż - tylko ludzie - musieli popełnić gdzieś błąd.
- Poszli tam dla Burke'a - zauważył, bo choć pozornie ta informacja była oczywista, to jednak we wspomnieniu przemknęła się jeszcze jedna podpowiedź. - Rookwood znaleźli przypadkiem, kiedy wyprawa była już zaplanowana. Sądzicie, że to może coś oznaczać? Że jest ważny? - Znali nazwiska i twarze, znali ich coraz więcej, ale nie potrafili się odnaleźć w ich wewnętrznych korelacjach i stosunkach. Smok był potężny, ale ucięcie głowy pozbawiało go mocy; gorzej, jeśli mieli do czynienia z hydrą, u której na miejscu odciętego łba wyrastały trzy kolejne. - Ten cały Bagman nie był jednym z nich - kontynuował, zwracanie uwagi na niuanse mogło mieć znaczenie. - Nie znali go - Czarodziej, który wypowiadał te słowa, przedstawiał też plan, zatem winien być zorientowany. Nie był. Mieli imiona wszystkich prócz jego jednego - ale Brendan nie rozpoznawał jego twarzy. Nie był pewien, czy chciał ujrzeć dalszy bieg zdarzeń, ale wiedział, że ujrzeć go musiał. Że tak należało zrobić. Mogli trafić na gest, wskazówkę, która rozświetli im drogę ku zwycięstwu, to potwory, ale wciąż - tylko ludzie - musieli popełnić gdzieś błąd.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Salon i gabinet na piętrze
Szybka odpowiedź