Zagroda wschodnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zagroda wschodnia
Górzyste tereny Peak District zajmuje rezerwat smoków pochodzących z okolic Edale, a fundatorami tego miejsca jest ród Greengrassów. Położona w najbardziej cywilizowanej i rozbudowanej części rezerwatu zagroda wschodnia, jest jednocześnie najczęściej odwiedzaną przez ewentualnych gości. Wykonane z ciemnej cegły budynki wznoszą się na różną wysokość, skrywając w sobie głównie pomieszczenia biurowe, medyczne oraz archiwa, ale to potężny półokrągły mur nieopodal przykuwa największą uwagę. Zapewne z powodu wystających zza niego niekiedy potężnych paszczy ogniomiotów katalońskich. Wydostana z Gringotta wyjątkowa para już bardzo wiekowych smoków o oczach zaciemnionych bielmem od roku przebywa w Peak District, będąc wyjątkowo spokojna - zapewne przez bliskość niechybnego zakończenia żywota.
W centrum wschodniej części rezerwatu można załatwić sprawy administracyjne, skorzystać z archiwum, a także próbować zdobyć zaproszenie do oglądania rezerwatu z wyszkolonym opiekunem smoków, co wymaga jednak specjalnej zgody i jest okolicznością niezmiernie rzadką. W ceglanych budynkach znajduje się także miniaturowa sowia poczta oraz salonik z kominkami Fiuu. Dwie mile od zabudowań zagrody wschodniej znajduje się wybrukowana droga i oficjalne wejście na teren rezerwatu, zabezpieczone zaklęciami zarówno antymugolskimi, jak i tymi pozwalającymi na przejście przez kamienną bramę wyłącznie osobom znającym specjalne hasło, zmieniane raz na tydzień przez przedstawiciela rodu Greengrassów.
W centrum wschodniej części rezerwatu można załatwić sprawy administracyjne, skorzystać z archiwum, a także próbować zdobyć zaproszenie do oglądania rezerwatu z wyszkolonym opiekunem smoków, co wymaga jednak specjalnej zgody i jest okolicznością niezmiernie rzadką. W ceglanych budynkach znajduje się także miniaturowa sowia poczta oraz salonik z kominkami Fiuu. Dwie mile od zabudowań zagrody wschodniej znajduje się wybrukowana droga i oficjalne wejście na teren rezerwatu, zabezpieczone zaklęciami zarówno antymugolskimi, jak i tymi pozwalającymi na przejście przez kamienną bramę wyłącznie osobom znającym specjalne hasło, zmieniane raz na tydzień przez przedstawiciela rodu Greengrassów.
Kiedy Travis myślał o typowym dniu pracy Elizabeth, widział ją biegnącą bez opamiętania za szyderczo śmiejącym się szaleńcem znającym tajniki czarnej magii, który to uciekał przed stróżami prawa po przeskrobaniu bardzo niedobrych rzeczy. Widział, jak prowadzą pojedynek na śmierć i życie; podczas gdy otrzymywał od Fawley list lub kiedy zjawiała się ona osobiście tuż przed nim, wtedy jasnym było komu niniejszą batalię udało się wygrać. W przypadku braku konkretnego degenerata pod ręką aurorka musiała tonąć zalewana płynącą rzeką papierzysk czekających na jej wypełnienie wraz z podpisem - nie wierzył, że tylko on musi wykonywać tak nużące obowiązki. Nie pojmował tej chęci zbawiania świata, ratowania obmierzłych, magicznych tyłków ludzi nierzadko niezasługujących na tenże ratunek. Szanował jednak to poczucie obowiązku drzemiące w Lizzy, doceniał dążność do spełnienia marzeń bez względu na wszystko. Zwłaszcza wbrew opiniom innych ludzi. Co tu dużo ukrywać, należeli do konkretnej grupy społecznej rządzącej się określonymi prawami, identyfikującej się ściśle sprecyzowanymi poglądami. Kobieta nie wpasowywała się w utarte przez nich schematy nie hołubiąc idei czystości krwi, nie parając się plugawą magią czy wreszcie nie wychodząc za mąż ledwie ukończywszy magiczną edukację. To wymagało odwagi, ewentualnie obojętności na opinię innych członków społeczności. To właśnie cenił w niej najbardziej. Nie stanowiła sztampowego przykładu przedstawicielek płci pięknej, z którą jak by nie patrzeć miał wiele do czynienia. Mógł porozmawiać z nią na każdy temat. Odkąd zabrakło w jego życiu Leonarda nie mógł się pochwalić licznością życzliwych mu osób, którym mógłby wiele powierzyć. Już sam fakt, że ich przyjaźń tyle wytrzymała jest dowodem na jej trwałość. Szczęściarz z tego Greengrassa.
Po tak ciężkim dniu to właśnie Lizzy chciał zobaczyć, uściskać ją odrywając ciężar odpowiedzialności ze swoich barków i chwilowe go uwspólnienie. Przez tę jedną chwilę było mu naprawdę lżej. Odetchnął z nieopisaną ulgą po czym odsunął się od Fawley nie chcąc wprowadzać niezręczności w tę scenerię. Uśmiechnął się blado z powodu nawracającego poczucia winy względem tragicznego wydarzenia mającego miejsce nie dalej niż poranek temu. Ciężko oparł się o biurko omyłkowo zrzucając z niego kilka rolek pergaminu.
- To istnieje ktoś taki, kto się nie cieszy? - spytał szczerze zdziwiony. Elizabeth sprawiała czasem wrażenie konkretnej osoby, ale była przecież taka kochana! - Spytaj lepiej co się nie stało - mruknął już z mniejszym entuzjazmem. Zamknął się poprzez skrzyżowanie rąk na piersi. Tak wiele mówimy o sobie nie odzywając się wcale. - No wiesz, smoki lubią niezależność. - Podpowiedział. Nie był pewien czy powinien mówić jej o całym zajściu. Bardzo nie chciał żeby uważała go za nieudacznika. Wystarczyło, że on sam wyzywał siebie w myślach od najgorszych. - Naprawdę? Cieszę się razem z tobą, skoro tak, ale czekaj na mój prezent. - Nie miał siły na puszczanie oczka, co zwyczajowo czynił. Za to pozwolił subtelnemu uśmieszkowi wypełznąć na twarz rozpogadzając w ten sposób lekko pochmurne lico.
- Tak! Koniecznie musimy to oblać. Prawie umarłem, a mimo to pozostałem żywy, takiej okazji zmarnować nie można. Co powiesz na świątecznego grzańca? - Ożywił się trochę. Czy to objaw choroby alkoholowej czy naprawdę miał dość tego dnia?
Po tak ciężkim dniu to właśnie Lizzy chciał zobaczyć, uściskać ją odrywając ciężar odpowiedzialności ze swoich barków i chwilowe go uwspólnienie. Przez tę jedną chwilę było mu naprawdę lżej. Odetchnął z nieopisaną ulgą po czym odsunął się od Fawley nie chcąc wprowadzać niezręczności w tę scenerię. Uśmiechnął się blado z powodu nawracającego poczucia winy względem tragicznego wydarzenia mającego miejsce nie dalej niż poranek temu. Ciężko oparł się o biurko omyłkowo zrzucając z niego kilka rolek pergaminu.
- To istnieje ktoś taki, kto się nie cieszy? - spytał szczerze zdziwiony. Elizabeth sprawiała czasem wrażenie konkretnej osoby, ale była przecież taka kochana! - Spytaj lepiej co się nie stało - mruknął już z mniejszym entuzjazmem. Zamknął się poprzez skrzyżowanie rąk na piersi. Tak wiele mówimy o sobie nie odzywając się wcale. - No wiesz, smoki lubią niezależność. - Podpowiedział. Nie był pewien czy powinien mówić jej o całym zajściu. Bardzo nie chciał żeby uważała go za nieudacznika. Wystarczyło, że on sam wyzywał siebie w myślach od najgorszych. - Naprawdę? Cieszę się razem z tobą, skoro tak, ale czekaj na mój prezent. - Nie miał siły na puszczanie oczka, co zwyczajowo czynił. Za to pozwolił subtelnemu uśmieszkowi wypełznąć na twarz rozpogadzając w ten sposób lekko pochmurne lico.
- Tak! Koniecznie musimy to oblać. Prawie umarłem, a mimo to pozostałem żywy, takiej okazji zmarnować nie można. Co powiesz na świątecznego grzańca? - Ożywił się trochę. Czy to objaw choroby alkoholowej czy naprawdę miał dość tego dnia?
WHEN OUR WORDS COLLIDE
początek grudnia
Rezerwat miał zapach dzieciństwa.
Agatha wiedziała, że nie spędzi w rodzinnych stronach więcej niż kilka dni. Zapach dzieciństwa w nadmiarze potrafił działać jak narkotyk, kołysać w błogim zapomnieniu własnych grzechów i tworzyć w kruchym umyśle iluzję nieskończoności. Bo skoro Rezerwat dalej trwał, niezmieniony, wśród nieosiągalnych szczytów górskich skąpanych w bladym, mlecznym świetle, to aż zaczynało się wierzyć, że gdzieś trwa jeszcze ta dawna Agatha, dziewczynka o śmiesznie małych stopach, którą poruszało cierpienie obcych ludzi. Przecież nie mogła rozpłynąć się w powietrzu, ze swoim złotym śmiechem i pełnym powagi spojrzeniem, którego nie bała się kierować prosto w słońce, bo nawet najbardziej bezlitosne światło nie umiałoby zaprzeczyć jej niewinności. To czyste dziecko, z trawą i ciemną, żyzną ziemią między palcami stóp, mogłoby nigdy nie dorosnąć, wtopić się w krajobraz Derbyshire i pozostać na zawsze w bezpiecznych ramach tego sielankowego pejzażu. Ale Agatha dorosła, nieskończoność pękła i rozlała się między warstwami jej skóry. Kierkegaard chyba się nie mylił; jesteśmy syntezą nieskończoności i skończoności, wolności i konieczności, doczesności i wieczności.
Ostry wiatr targał jej włosy. Inny wiatr niż ten w Londynie; jego dziki, nieokiełznany kuzyn, który przynajmniej jest szczery ze swoimi ofiarami i nie ukrywa własnej wszechmocy. Pogoda w mieście udaje jedynie tło do wydarzeń. Tu, wśród gór i wrzosowisk, staje się dumną główną bohaterką.
Agatha przystanęła i spróbowała spojrzeć na zimowe słońce bez mrużenia oczu, tak jak w dzieciństwie. Nie potrafiła. Londyńska szarość i słabe światło ze świecy, przy którym pisała nocami, odzwyczaiły ją od prawdziwego blasku. Nie da się wrócić do początku. Nie da się też przyspieszyć do końca. Trzeba czekać. W tym akurat była dobra. Umiała czekać, myśleć i pościć, jak pisał Hesse w Siddharthcie.
Po chwili zorientowała się, że doszła już do bramy wyznaczającej oficjalne wejście na teren Rezerwatu. Dalej nie wejdzie; gdyby uprzedziła Travisa o swoim przyjeździe, to na pewno oprowadziłby ją po strzeżonym terenie albo wyznaczył do tego swojego współpracownika. Jednak wolała pójść na samotny spacer zanim przywita się z kuzynostwem, więc nikt na nią nie czekał pod bramą, z czym była raczej pogodzona. Ze spokojną rezygnacją wpatrywała się w wejście do świata majestatycznych, straszliwie pięknych stworzeń, wobec których jej książki, grzechy i czarna sukienka były zaledwie marnym pyłem. Zawiał zimny wiatr.
Rezerwat miał zapach dzieciństwa.
Agatha wiedziała, że nie spędzi w rodzinnych stronach więcej niż kilka dni. Zapach dzieciństwa w nadmiarze potrafił działać jak narkotyk, kołysać w błogim zapomnieniu własnych grzechów i tworzyć w kruchym umyśle iluzję nieskończoności. Bo skoro Rezerwat dalej trwał, niezmieniony, wśród nieosiągalnych szczytów górskich skąpanych w bladym, mlecznym świetle, to aż zaczynało się wierzyć, że gdzieś trwa jeszcze ta dawna Agatha, dziewczynka o śmiesznie małych stopach, którą poruszało cierpienie obcych ludzi. Przecież nie mogła rozpłynąć się w powietrzu, ze swoim złotym śmiechem i pełnym powagi spojrzeniem, którego nie bała się kierować prosto w słońce, bo nawet najbardziej bezlitosne światło nie umiałoby zaprzeczyć jej niewinności. To czyste dziecko, z trawą i ciemną, żyzną ziemią między palcami stóp, mogłoby nigdy nie dorosnąć, wtopić się w krajobraz Derbyshire i pozostać na zawsze w bezpiecznych ramach tego sielankowego pejzażu. Ale Agatha dorosła, nieskończoność pękła i rozlała się między warstwami jej skóry. Kierkegaard chyba się nie mylił; jesteśmy syntezą nieskończoności i skończoności, wolności i konieczności, doczesności i wieczności.
Ostry wiatr targał jej włosy. Inny wiatr niż ten w Londynie; jego dziki, nieokiełznany kuzyn, który przynajmniej jest szczery ze swoimi ofiarami i nie ukrywa własnej wszechmocy. Pogoda w mieście udaje jedynie tło do wydarzeń. Tu, wśród gór i wrzosowisk, staje się dumną główną bohaterką.
Agatha przystanęła i spróbowała spojrzeć na zimowe słońce bez mrużenia oczu, tak jak w dzieciństwie. Nie potrafiła. Londyńska szarość i słabe światło ze świecy, przy którym pisała nocami, odzwyczaiły ją od prawdziwego blasku. Nie da się wrócić do początku. Nie da się też przyspieszyć do końca. Trzeba czekać. W tym akurat była dobra. Umiała czekać, myśleć i pościć, jak pisał Hesse w Siddharthcie.
Po chwili zorientowała się, że doszła już do bramy wyznaczającej oficjalne wejście na teren Rezerwatu. Dalej nie wejdzie; gdyby uprzedziła Travisa o swoim przyjeździe, to na pewno oprowadziłby ją po strzeżonym terenie albo wyznaczył do tego swojego współpracownika. Jednak wolała pójść na samotny spacer zanim przywita się z kuzynostwem, więc nikt na nią nie czekał pod bramą, z czym była raczej pogodzona. Ze spokojną rezygnacją wpatrywała się w wejście do świata majestatycznych, straszliwie pięknych stworzeń, wobec których jej książki, grzechy i czarna sukienka były zaledwie marnym pyłem. Zawiał zimny wiatr.
Gość
Gość
Przebywał tylko w dwóch miejscach stosunkowo długo jak do tej pory. Był nim rodzinny pałac i oczywiście Hogwart. Dom był zawsze miejscem, do którego się wracało i wyglądało dokładnie tak samo jak w czasach dzieciństwa. Znało się każdy kąt, najdrobniejszą wypukłość w murze, nic nie mogło go tam zaskoczyć. Szkoła Magii i Czarodziejstwa za to była jedynie etapem i mimo, że pochłonęła siedem lat jego życia, młody Yaxley nigdy nie czuł się związany z zamkiem. Owszem, interesowała go Komnata Tajemnic i tylko ona. Cała otoczka była zwyczajnie zbędna. Trzecim miejscem jego życia był właśnie Rezerwat Trójogonów Edalskich. Wydawać, by się mogło, że po dwóch latach pracy w Peak Disitrict przywyknął już do otoczenia. Jednak ciągle Morgothowi udawało się łapać na wpatrywaniu w górzyste tereny. W końcu miał o wiele więcej czasu niż reszta opiekunów. I mógł przeklinać swoją chorobę, ale spacery po terenie rezerwatu i podstawowe kontrolowanie umieszczonych w nich okazów nie były takie złe. Reszta zajęć zdecydowanie nadrabiała te chwile nieróbstwa, ale było warto.
Jak zawsze o tej porze wybrał się na zbadanie głównej ścieżki Rezerwatu. Mimo że bezpieczeństwo stało tam na wysokimi poziomie, chociaż raz w tygodniu jedna osoba z kadry musiała sprawdzić czy wszystko jest w porządku. Największy natłok gości przypadał w miesiącach letnich, ale Greengrassowie cienili sobie jakość, a każdy kto miał chociaż najmniejszy kontakt ze smokami, wiedział, że z tymi zwierzętami nie ma żartów. Nic więc dziwnego, że wysłali do tego właśnie Morgo. Tym razem nie mógł narzekać. Większość pracowników została wezwana do wyratowania człowieka, na którego spadły smocze fekalia. Ta praca nie była samą przyjemnością, przygodą i adrenaliną. Miała również i swoją drugą stronę. Jak zresztą wszystko…
Morgoth miał zacząć kontrolę ochronnych zaklęć od głównej bramy. Umiejętność i przywilej korzystania z teleportacji na terenie była niewątpliwie przydatna. Yaxley nie przepadał za miotłami, uważając, że nikt nie został stworzony do latania prócz ptaków i smoków. Dlatego w mgnieniu oka znalazł się przy właściwym punkcie startu swojego dzisiejszego zadania. Gdy tylko ponownie poczuł ziemię pod stopami, odetchnął zimnym powietrzem, po czym rozejrzał bez większego pośpiechu. Widząc stojącą przy bramie postać, zmarszczył lekko brwi. Nikt nie mówił mu o przybyciu żadnego gościa ani posłańca, a w recepcji nie było wspomniane o wizytach tego dnia.
- Czym mogę służyć? – spytał, podchodząc i stając przed blondynką.
Jak zawsze o tej porze wybrał się na zbadanie głównej ścieżki Rezerwatu. Mimo że bezpieczeństwo stało tam na wysokimi poziomie, chociaż raz w tygodniu jedna osoba z kadry musiała sprawdzić czy wszystko jest w porządku. Największy natłok gości przypadał w miesiącach letnich, ale Greengrassowie cienili sobie jakość, a każdy kto miał chociaż najmniejszy kontakt ze smokami, wiedział, że z tymi zwierzętami nie ma żartów. Nic więc dziwnego, że wysłali do tego właśnie Morgo. Tym razem nie mógł narzekać. Większość pracowników została wezwana do wyratowania człowieka, na którego spadły smocze fekalia. Ta praca nie była samą przyjemnością, przygodą i adrenaliną. Miała również i swoją drugą stronę. Jak zresztą wszystko…
Morgoth miał zacząć kontrolę ochronnych zaklęć od głównej bramy. Umiejętność i przywilej korzystania z teleportacji na terenie była niewątpliwie przydatna. Yaxley nie przepadał za miotłami, uważając, że nikt nie został stworzony do latania prócz ptaków i smoków. Dlatego w mgnieniu oka znalazł się przy właściwym punkcie startu swojego dzisiejszego zadania. Gdy tylko ponownie poczuł ziemię pod stopami, odetchnął zimnym powietrzem, po czym rozejrzał bez większego pośpiechu. Widząc stojącą przy bramie postać, zmarszczył lekko brwi. Nikt nie mówił mu o przybyciu żadnego gościa ani posłańca, a w recepcji nie było wspomniane o wizytach tego dnia.
- Czym mogę służyć? – spytał, podchodząc i stając przed blondynką.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Męski głos wyrwał ją z zamyślenia. Odgarnęła włosy z twarzy i spojrzała na stojącego przed nią szczupłego mężczyznę o pięknych, choć beznamiętnie oschłych zielonych oczach, takich, którymi można było się zachwycić, lecz tylko jednorazowo. (Spojrzenia są trochę jak powieści. Niektóre wystarczy przejrzeć tylko raz, a do innych wraca się latami.) Dużo bardziej interesujący był jednak sam głos mężczyzny, dziwnie znajomy. Jego twarz również nie wydawała się Agathie obca. "Czy nie jest to jeden z tych podobnych do siebie Ślizgonów, których nieciekawe oczy zapalały się, gdy tylko ktoś wspomniał coś o czarnej magii lub Komnacie Tajemnic?" - pomyślała. Za jej szkolnych czasów w Hogwarcie było takich wielu. Młodzi buntownicy skuszeni przez zakazany owoc, uwiedzeni przez mrok niczym niewinni chłopcy zdeprawowani przez starszą kochankę. Agatha patrzyła na nich zawsze z lekką pogardą. Czarna i biała magia były jej właściwie równie obojętne - irytowała ją jedynie fanatyczna obsesja na punkcie jednej bądź drugiej (a obsesjonaci częściej zdarzali się po tej zakazanej stronie). Dla Agathy magia stanowiła jedynie dodatek do życia, jakieś praktyczne ułatwienie. Nie interesowało ją to, co magiczne, lecz wręcz przeciwnie - czyste człowieczeństwo, to czego nie da się ukryć żadnym zaklęciem. To, co Nietzsche nazwałby ludzkim, arcyludzkim.
Już chciała znaleźć szybki pretekst do uniknięcia rozmowy, gdy pojawiło się w niej bardzo rzadkie i cenne uczucie całkiem bezinteresownego zainteresowania drugim człowiekiem. Kimkolwiek był ów mężczyzna, jakąkolwiek drogę przeszedł od szkolnej fascynacji ciemnością do pracy w rezerwacie smoków należącym do jej rodziny, Agatha szczerze zapragnęła oddać mu całą swoją uwagę. Zdziwiona tą niecodzienną dla niej potrzebą, zamrugała kilka razy oczyma, zanim zdołała wreszcie się odezwać.
- Ależ nie, jestem tu bez interesu. Chciałam tylko przypomnieć sobie to miejsce - powiedziała, uśmiechając się lekko. - Agatha Greengrass - przedstawiła się szybko, jak gdyby chciała usprawiedliwić nazwiskiem swoją poprzednią wypowiedź.
Chyba po raz pierwszy w życiu poczuła iskrę dumy z bycia latoroślą swojego rodu, tutaj, wśród jej gór i jej zwodniczych wrzosowisk. Nazywała się Greengrass. W jej zmęczonych żyłach płynęła krew Anny Boleyn, a jej dziecięce myśli kształtowały się w cieniu smoczych skrzydeł. Stawiała delikatne stopy na własnej ziemi, która pochłonęła prochy jej przodków. Lecz to uczucie dumy nie trwało długo; uciszył je głos cynicznej, londyńskiej Agathy, która wiedziała, że nazwisko wpływa na życie człowieka mniej niż kształt jego dłoni lub intensywność koloru porannej herbaty.
Już chciała znaleźć szybki pretekst do uniknięcia rozmowy, gdy pojawiło się w niej bardzo rzadkie i cenne uczucie całkiem bezinteresownego zainteresowania drugim człowiekiem. Kimkolwiek był ów mężczyzna, jakąkolwiek drogę przeszedł od szkolnej fascynacji ciemnością do pracy w rezerwacie smoków należącym do jej rodziny, Agatha szczerze zapragnęła oddać mu całą swoją uwagę. Zdziwiona tą niecodzienną dla niej potrzebą, zamrugała kilka razy oczyma, zanim zdołała wreszcie się odezwać.
- Ależ nie, jestem tu bez interesu. Chciałam tylko przypomnieć sobie to miejsce - powiedziała, uśmiechając się lekko. - Agatha Greengrass - przedstawiła się szybko, jak gdyby chciała usprawiedliwić nazwiskiem swoją poprzednią wypowiedź.
Chyba po raz pierwszy w życiu poczuła iskrę dumy z bycia latoroślą swojego rodu, tutaj, wśród jej gór i jej zwodniczych wrzosowisk. Nazywała się Greengrass. W jej zmęczonych żyłach płynęła krew Anny Boleyn, a jej dziecięce myśli kształtowały się w cieniu smoczych skrzydeł. Stawiała delikatne stopy na własnej ziemi, która pochłonęła prochy jej przodków. Lecz to uczucie dumy nie trwało długo; uciszył je głos cynicznej, londyńskiej Agathy, która wiedziała, że nazwisko wpływa na życie człowieka mniej niż kształt jego dłoni lub intensywność koloru porannej herbaty.
Gość
Gość
Stojąc przed młodą kobietą zdawało mu się, że gdzieś już ją widział. Nie było to aż takie zaskakujące. W końcu wiele osób kojarzył choćby z samego Hogwartu lub częstych i wystawnych przyjęć, na których chcąc nie chcąc trzeba było się pokazać. Dyskretnie, ale nie tracąc oczywistych manier jak przystało na szlachcica, zdążył zbadać wzrokiem elementy jej twarzy. Niektóre detale były niezwykle charakterystyczne dla każdej z rodzin arystokratycznych. U niektórych był to nos, u innych uszy lub oczy. I mimo że zdążył kilkanaście razy przypasować daną osobę do odpowiedniego rodu bez wcześniejszego poznawania jej nazwiska, musiał przyznać, że z kobietą miał mały problem. Może dlatego że znał już tę twarz i równocześnie zdawało mu się, że widział ją w jakimś odległym, zapomnianym dawno temu śnie. Próbował sobie przypomnieć, ale nie mógł jej przypasować do żadnego konkretnego wspomnienia czy okresu swojego życia. Po prostu już ją kiedyś widział. I to wszystko.
Gdy wciąż milczała, zastanawiał się czy zwyczajnie nie zgubiła drogi, ale nie zamierzał wtrącać się ani insynuować niczego niestosownego. Już kilka razy w ciągu tych dwóch laty pracy w rezerwacie zdarzyło mu się natrafić na pijanych czarodziejów, którzy stwierdzili, że nie ma to jak teleportacja po dobrej zabawie. Na szczęście nie były to częste przypadki, choć nigdy nie wiadomo było na co się trafi. Czekając na odpowiedź, zauważył w pewnym momencie dziwny błysk w oczach młodej kobiety. Był pewny, że miał do czynienia z kimś ze szlacheckiej rodziny. W końcu sam ubiór i lekko uniesiony podbródek o tym świadczyły. W końcu jakby odżyła, mrugając parę razy i wróciła na ziemię. Słysząc jej słowa, lekko uniósł brwi w wyraźnym zaskoczeniu. Gdy wypowiedziała swoje imię, zrozumiał dlaczego twarz wydała mu się dziwnie znajoma. Greengrassowie otaczali go z każdej strony, a ich twarze były do siebie tak podobne, że czasem go to zaskakiwało. Nie było też wątpliwości, że blondynka wywodzi się z tego rodu. Morgo wyprostował się, po czym lekko skłonił zgodnie z etykietą.
- Witam, lady – odpowiedział z delikatnym uśmiechem. – Morgoth Yaxley.
Chwilę odczekał, po czym zwrócił się do niej raz jeszcze tłumacząc:
- Na pewno nie mam w niczym lady pomóc? Mogę zawiadomić pani kuzynów, jeśli taka jest potrzeba. Nie chcę zostawiać tak pani samej, a mam swoje obowiązki.
Gdy wciąż milczała, zastanawiał się czy zwyczajnie nie zgubiła drogi, ale nie zamierzał wtrącać się ani insynuować niczego niestosownego. Już kilka razy w ciągu tych dwóch laty pracy w rezerwacie zdarzyło mu się natrafić na pijanych czarodziejów, którzy stwierdzili, że nie ma to jak teleportacja po dobrej zabawie. Na szczęście nie były to częste przypadki, choć nigdy nie wiadomo było na co się trafi. Czekając na odpowiedź, zauważył w pewnym momencie dziwny błysk w oczach młodej kobiety. Był pewny, że miał do czynienia z kimś ze szlacheckiej rodziny. W końcu sam ubiór i lekko uniesiony podbródek o tym świadczyły. W końcu jakby odżyła, mrugając parę razy i wróciła na ziemię. Słysząc jej słowa, lekko uniósł brwi w wyraźnym zaskoczeniu. Gdy wypowiedziała swoje imię, zrozumiał dlaczego twarz wydała mu się dziwnie znajoma. Greengrassowie otaczali go z każdej strony, a ich twarze były do siebie tak podobne, że czasem go to zaskakiwało. Nie było też wątpliwości, że blondynka wywodzi się z tego rodu. Morgo wyprostował się, po czym lekko skłonił zgodnie z etykietą.
- Witam, lady – odpowiedział z delikatnym uśmiechem. – Morgoth Yaxley.
Chwilę odczekał, po czym zwrócił się do niej raz jeszcze tłumacząc:
- Na pewno nie mam w niczym lady pomóc? Mogę zawiadomić pani kuzynów, jeśli taka jest potrzeba. Nie chcę zostawiać tak pani samej, a mam swoje obowiązki.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Yaxley... Chyba był w Hogwarcie rocznik niżej niż ona. Zabawne są takie spotkania po latach z ludźmi, co do których było się pewnym, że nigdy się już ich nie zobaczy. Ich nowa twarz nakłada się na starą a mgliste wspomnienia zastępuje błysk rzeczywistości.
Oficjalny ton młodzieńca nieco ją rozbawił. Nigdy nie lubiła zbędnych konwenansów i bezsensownych norm; kompletne nie rozumiała, dlaczego nie można zwracać się do ludzi po imieniu (albo i bez żadnego imienia; w końcu imię to także rodzaj etykietki), czemu nie wolno płakać w restauracjach, szczególnie tanich, i dlaczego nie wypada otwarcie mówić o swoich słabościach; w końcu wszelka słabość jest bardziej pospolita od deszczu. Lecz nie buntowała się przeciwko światu, takiemu, jakim go zastała. W obliczu absurdu jedynie uśmiechała się cynicznie, zapalając papierosa i odchylając głowę nieco do tyłu. Śmieszyli ją wszyscy ci płomienni aktywiści o spoconych czołach i ognistych oczach, którzy chcieli obalać niesprawiedliwy porządek, walczyć o prawa pokrzywdzonych i zmieniać zasady gry. Agatha nie chciała nigdy być uważana za jednego z tych proroków nowoczesności. Gdyby wyjawiła światu wszystkie swoje sekrety, z pewnością stałaby się dla nich boginią postępu i orędowniczką zmiany. Nazwaliby ją niezależną, wyzwoloną kobietą, która sprzeciwiła się patriarchatowi. Prawda była jednak taka (jeżeli w ogóle jest jakaś prawda), że Agatha nigdy nie zastanawiała się nad tym, czy czemuś się sprzeciwia. Gdy rozbierała się przed mężczyzną, nie myślała o swojej wolności seksualnej, lecz o zapachu jego skóry. A kiedy wypiła ze srebrnego rodowego kielicha eliksir kupiony nocą na Nokturnie, nie myślała o walce o kontrolę nad swoim ciałem, a jedynie o pozbyciu się tego kiełkującego w niej stworzenia, uzurpującego sobie prawo do jej przyszłej miłości. Agatha Greengrass uczyniła w życiu rzeczy, o których większość obyczajowych buntowników nawet nie śniła, myśląc jedynie o sobie samej. Tak więc, gdy postanowiła całkiem zignorować dobre maniery Morgotha, nie miała wcale na celu walki z konwenansami.
- Szczerze mówiąc, nie mam chwilowo ochoty widzieć moich kuzynów - powiedziała. - Celowo nie powiedziałam im jeszcze o moim przybyciu. Obawiam się też, że w niczym mi nie pomożesz. Ale jeżeli tak bardzo nie chcesz zostawiać mnie samej, to z chęcią zobaczę, na czym polegają twoje obowiązki - uśmiechnęła się, zastanawiając się, czy Yaxley uzna ją za bezczelną, interesującą, czy niewychowaną. - Wprawdzie nie wyglądasz na kogoś, kto lubi towarzystwo, ale ja też do takich osób nie należę, więc możemy obydwoje zrobić coś wbrew sobie samym. To podobno zdrowe, raz na jakiś czas.
Oficjalny ton młodzieńca nieco ją rozbawił. Nigdy nie lubiła zbędnych konwenansów i bezsensownych norm; kompletne nie rozumiała, dlaczego nie można zwracać się do ludzi po imieniu (albo i bez żadnego imienia; w końcu imię to także rodzaj etykietki), czemu nie wolno płakać w restauracjach, szczególnie tanich, i dlaczego nie wypada otwarcie mówić o swoich słabościach; w końcu wszelka słabość jest bardziej pospolita od deszczu. Lecz nie buntowała się przeciwko światu, takiemu, jakim go zastała. W obliczu absurdu jedynie uśmiechała się cynicznie, zapalając papierosa i odchylając głowę nieco do tyłu. Śmieszyli ją wszyscy ci płomienni aktywiści o spoconych czołach i ognistych oczach, którzy chcieli obalać niesprawiedliwy porządek, walczyć o prawa pokrzywdzonych i zmieniać zasady gry. Agatha nie chciała nigdy być uważana za jednego z tych proroków nowoczesności. Gdyby wyjawiła światu wszystkie swoje sekrety, z pewnością stałaby się dla nich boginią postępu i orędowniczką zmiany. Nazwaliby ją niezależną, wyzwoloną kobietą, która sprzeciwiła się patriarchatowi. Prawda była jednak taka (jeżeli w ogóle jest jakaś prawda), że Agatha nigdy nie zastanawiała się nad tym, czy czemuś się sprzeciwia. Gdy rozbierała się przed mężczyzną, nie myślała o swojej wolności seksualnej, lecz o zapachu jego skóry. A kiedy wypiła ze srebrnego rodowego kielicha eliksir kupiony nocą na Nokturnie, nie myślała o walce o kontrolę nad swoim ciałem, a jedynie o pozbyciu się tego kiełkującego w niej stworzenia, uzurpującego sobie prawo do jej przyszłej miłości. Agatha Greengrass uczyniła w życiu rzeczy, o których większość obyczajowych buntowników nawet nie śniła, myśląc jedynie o sobie samej. Tak więc, gdy postanowiła całkiem zignorować dobre maniery Morgotha, nie miała wcale na celu walki z konwenansami.
- Szczerze mówiąc, nie mam chwilowo ochoty widzieć moich kuzynów - powiedziała. - Celowo nie powiedziałam im jeszcze o moim przybyciu. Obawiam się też, że w niczym mi nie pomożesz. Ale jeżeli tak bardzo nie chcesz zostawiać mnie samej, to z chęcią zobaczę, na czym polegają twoje obowiązki - uśmiechnęła się, zastanawiając się, czy Yaxley uzna ją za bezczelną, interesującą, czy niewychowaną. - Wprawdzie nie wyglądasz na kogoś, kto lubi towarzystwo, ale ja też do takich osób nie należę, więc możemy obydwoje zrobić coś wbrew sobie samym. To podobno zdrowe, raz na jakiś czas.
Gość
Gość
Początkowo lekko go zaskoczyła ta bezpośredniość. Ale miał do czynienia z członkinią rodu Greengrassów. Po nich wszystkiego można było się spodziewać, a ludzie pracujący w Rezerwacie mało kiedy trzymali się etykiety. I mimo że nie zawsze mu to odpowiadało, zdołał chociaż w małym stopniu się przystosować. Jednak to byli mężczyźni. Dziewczyna przed nim najwidoczniej za nic miała trzymanie się jakichkolwiek wytycznych. Pewnie gdyby należała do jego rodziny od razu została by upomniana i przywołana do porządku. Ale nie była Yaxley’em, więc nie mógł w jakikolwiek sposób wpłynąć na jej odbiegające od norm zachowanie. Morgoth lubił natomiast być oficjalnym wobec ludzi. Swoich bliskich nieco mniej, ale najbardziej do tych których nie znał. Miał zasady, którymi musiał się kierować, w przypadku gdy nie wiedział, co zrobić. Lub właściwie wiedział, ale to dzięki etykiecie wyuczonej z taką cierpliwością od najmłodszych lat. Po prostu Morgo był młody ciałem, a stary duchem. Nie raz wypominała mu to jego własna siostra. Jeśli ktoś uważał, że jest aż nazbyt poważny, było to dla niego jak komplement. Taki właśnie powinien być. Ojciec postarał się, by jedyny dziedzic fortuny Yaxley’ów był tego godny. Mimo że nigdy się do tego nie przyznał, czasem wizja tej odpowiedzialności go przerażała.
Skupił się ponownie na lady Greengrass, która bez ceregieli zaczęła zwracać się do niego na ty. Z każdym jej kolejnym słowem Morgoth został wprowadzany w jeszcze większe zdziwienie, ale nic nie powiedział na ten temat. Czekał spokojnie, aż skończy swoją wypowiedź. Słuchając jej, zaczął mieć dziwne wrażenie, że zostawienie kobiety samej byłoby w złym guście. I niewątpliwie tak właśnie było. Szczególnie gdy wyraziła zainteresowanie dołączeniem do niego. Już chciał coś powiedzieć, gdy kontynuowała. Znowu go zaskoczyła, ale teraz już nie zwrócił uwagi na brak etykiety, a dobrą obserwację. Uśmiechnął się lekko pod nosem, po czym przeniósł na nią spojrzenie. Rzadko kiedy spotykało się takie osoby w węższych kręgach. Szczególnie kobiety. Tak bezpośrednie, na pierwszy rzut oka niewychowane i zarówno kontrowersyjne. Z tego względu przypominała mu nieco Leię. Może nie tego oczekiwał po arystokratce, musiał przyznać, że każda odbiegająca od normy osoba była interesująca. Nie zawsze w sensie pozytywnym, ale jednak interesująca.
- Jak zapewne pani zauważyła moje towarzystwo zapewne nie dostarczy pani odpowiedniej rozrywki, ale mogę zapewnić, że będzie nas czekał długi spacer. Z wieloma przystankami - powiedział, po czym obrócił się, by wskazać jej drogę. - Muszę przejść całą główną ścieżkę i upewnić się, że zabezpieczenia spełniają swoją rolę. Mam nadzieję, że nie będzie pani miała z tym problemu? - spytał, patrząc w prawo i skupiając na niej wzrok. Tak. Gdyby Leia ją spotkała, zapewne nie dałaby jej spokoju, mając ją za pewnego rodzaju autorytet w niektórych sprawach. Czując się w jakiś sposób zobowiązany do kontynuowania rozmowy, spytał:
- Bardzo przepraszam, ale niestety nie mogę skojarzyć pani twarzy. Chyba rzadko bywa pani w Rezerwacie?
Skupił się ponownie na lady Greengrass, która bez ceregieli zaczęła zwracać się do niego na ty. Z każdym jej kolejnym słowem Morgoth został wprowadzany w jeszcze większe zdziwienie, ale nic nie powiedział na ten temat. Czekał spokojnie, aż skończy swoją wypowiedź. Słuchając jej, zaczął mieć dziwne wrażenie, że zostawienie kobiety samej byłoby w złym guście. I niewątpliwie tak właśnie było. Szczególnie gdy wyraziła zainteresowanie dołączeniem do niego. Już chciał coś powiedzieć, gdy kontynuowała. Znowu go zaskoczyła, ale teraz już nie zwrócił uwagi na brak etykiety, a dobrą obserwację. Uśmiechnął się lekko pod nosem, po czym przeniósł na nią spojrzenie. Rzadko kiedy spotykało się takie osoby w węższych kręgach. Szczególnie kobiety. Tak bezpośrednie, na pierwszy rzut oka niewychowane i zarówno kontrowersyjne. Z tego względu przypominała mu nieco Leię. Może nie tego oczekiwał po arystokratce, musiał przyznać, że każda odbiegająca od normy osoba była interesująca. Nie zawsze w sensie pozytywnym, ale jednak interesująca.
- Jak zapewne pani zauważyła moje towarzystwo zapewne nie dostarczy pani odpowiedniej rozrywki, ale mogę zapewnić, że będzie nas czekał długi spacer. Z wieloma przystankami - powiedział, po czym obrócił się, by wskazać jej drogę. - Muszę przejść całą główną ścieżkę i upewnić się, że zabezpieczenia spełniają swoją rolę. Mam nadzieję, że nie będzie pani miała z tym problemu? - spytał, patrząc w prawo i skupiając na niej wzrok. Tak. Gdyby Leia ją spotkała, zapewne nie dałaby jej spokoju, mając ją za pewnego rodzaju autorytet w niektórych sprawach. Czując się w jakiś sposób zobowiązany do kontynuowania rozmowy, spytał:
- Bardzo przepraszam, ale niestety nie mogę skojarzyć pani twarzy. Chyba rzadko bywa pani w Rezerwacie?
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Spodobało jej się, że dalej konsekwentnie zwracał się do niej per "pani", pomimo jej niekulturalnie gwałtownego skrócenia dystansu. Spędziła całe świadome życie wśród ludzi chaotycznie niekonsekwentnych, którzy na przemian odpychali ją i żądali od niej bliskości. Była w tym jakaś piękna, dumna bezczelność, obustronna zresztą, bo wszystkie jej relacje z innymi obleczone były w bezczelną nieobliczalność, w pół-akty rozgorączkowanego szaleństwa, w wymuszone wytworną przemocą wyznania i strumienie słów, ciągnące się bez nadziei na zwieńczenie. Morgoth, ze swoją pięknie symetryczną poważną twarzą i spojrzeniem, które wyglądało jakby miało dziesiątki lat, wydawał się Agathie filarem jakiegoś innego, nieznanego jej świata. Takiego, w którym ona powinna być matką dwuletniego synka i żoną arystokraty uwielbiającego polowania. W tym odległym świecie prawdziwa, realna Agatha mogłaby istnieć jedynie jako bohaterka powieści, którą zaczytują się po kryjomu dorastające panienki. Z wypiekami na twarzy pochłaniałyby stronice zadrukowane gęsto historiami jej romansów, zachwycałyby się pięknem wierszy, które szeptali jej kochankowie i z mieszaniną zawstydzenia, oburzenia i podniecenia wczytywałyby się w szczegóły jej licznych upojnych nocy, spowitych barwnymi wstęgami niedozwolonych używek. To dobry świat. Panuje w nim spokój, odpowiedzialność i solidność wiecznych skał nadmorskich. Ludzie zakładają obrączki na palce i dotrzymują sobie kroku do końca życia. Rodzi się i umiera w tym samym domu, wśród tych samych drzew spoglądających obojętnie na ludzki wysiłek. Ten świat, w którym życie Agathy mogłoby być tylko fikcją, dla Morgotha był czymś naturalnym, wrodzoną rzeczywistością, przenikającą wszystkie jego mięśnie, ścięgna i wiązki nerwów. Wydało jej się to tak niesamowite, że aż zasługujące na najwyższy podziw i adorację.
- Uwielbiam długie spacery i nierozrywkowe towarzystwo - odpowiedziała z uśmiechem. - To dwa powody, dla których przyjeżdżam w rodzinne strony.
Idąc przy nim, czuła się młodsza i starsza jednocześnie. Z jednej strony, była tylko rozpustną pisarką, której książkami zachwycało się kilku przeintelektualizowanych krytyków. Jej przeszłość owiana była wstydliwą tajemnicą, a jej przyszłość wisiała pod znakiem zapytania. Tymczasem Morgoth, pracujący w rezerwacie smoków, z taką dumą wypowiadający swoje nazwisko i z taką rozwagą stawiający każdy krok, on zdawał się mieć dostęp do jakiejś starodawnej wiedzy, której ona nie posiadła i o którą pragnęła błagać go na kolanach. Lecz z drugiej strony, istniała cała ta utajona sfera rzeczywistości, którą Agatha na wskroś poznała, a o której Morgoth zapewne nie miał pojęcia. Sfera utkana z rozmów w obskurnych barach, z pocałunków wśród zawalających się ruin starych twierdz, ze smaku łez spływających po rozpalonych policzkach... Agatha zanurzyła się w niej całkowicie; pływała w jej grząskim jeziorze od lat, nigdy nie tonąc. Gdyby chciała, mogłaby nauczyć Yaxleya sztuki dryfowania po tych spienionych, obcych mu oceanach. Lecz chyba jednak nie chciała, wiedząc, że nauczyć się tego można jedynie w najbrutalniejszy sposób - gdy ktoś wrzuci cię siłą w najgłębszą toń, bez żadnej nadziei na ratunek.
- Prawda, nie bywam tu często - odpowiedziała. - Urodziłam się w Derbyshire, ale odkąd mam pięć lat mieszkam z ojcem w Londynie - wątpiła, żeby Morgoth znał jakiekolwiek plotki na jej temat, prawdziwe bądź fałszywe; nie wyglądał na kogoś, kto interesuje się błahymi salonowymi opowiadaniami samotnych starych panien. - Od kiedy tu pracujesz? - spytała. - Nie wiedziałam, że można być opiekunem smoków w tak młodym wieku.
- Uwielbiam długie spacery i nierozrywkowe towarzystwo - odpowiedziała z uśmiechem. - To dwa powody, dla których przyjeżdżam w rodzinne strony.
Idąc przy nim, czuła się młodsza i starsza jednocześnie. Z jednej strony, była tylko rozpustną pisarką, której książkami zachwycało się kilku przeintelektualizowanych krytyków. Jej przeszłość owiana była wstydliwą tajemnicą, a jej przyszłość wisiała pod znakiem zapytania. Tymczasem Morgoth, pracujący w rezerwacie smoków, z taką dumą wypowiadający swoje nazwisko i z taką rozwagą stawiający każdy krok, on zdawał się mieć dostęp do jakiejś starodawnej wiedzy, której ona nie posiadła i o którą pragnęła błagać go na kolanach. Lecz z drugiej strony, istniała cała ta utajona sfera rzeczywistości, którą Agatha na wskroś poznała, a o której Morgoth zapewne nie miał pojęcia. Sfera utkana z rozmów w obskurnych barach, z pocałunków wśród zawalających się ruin starych twierdz, ze smaku łez spływających po rozpalonych policzkach... Agatha zanurzyła się w niej całkowicie; pływała w jej grząskim jeziorze od lat, nigdy nie tonąc. Gdyby chciała, mogłaby nauczyć Yaxleya sztuki dryfowania po tych spienionych, obcych mu oceanach. Lecz chyba jednak nie chciała, wiedząc, że nauczyć się tego można jedynie w najbrutalniejszy sposób - gdy ktoś wrzuci cię siłą w najgłębszą toń, bez żadnej nadziei na ratunek.
- Prawda, nie bywam tu często - odpowiedziała. - Urodziłam się w Derbyshire, ale odkąd mam pięć lat mieszkam z ojcem w Londynie - wątpiła, żeby Morgoth znał jakiekolwiek plotki na jej temat, prawdziwe bądź fałszywe; nie wyglądał na kogoś, kto interesuje się błahymi salonowymi opowiadaniami samotnych starych panien. - Od kiedy tu pracujesz? - spytała. - Nie wiedziałam, że można być opiekunem smoków w tak młodym wieku.
Gość
Gość
Nie wiedział, co sądzić na jej temat. Była tak samo niekonsekwentna jak to, że potrafiła przyciągać uwagę. I chyba to sprawiało, że czuła się dobrze. Bycie w centrum uwagi. Morgotha czasem zadziwiły różnicy pomiędzy rodzinami szlachetnej krwi. Jak bardzo potrafiły mieć inne podejście do życia, zasady czy odmienne wychowanie dzieci. Niektóre sytuacje jak ta, gdy zaczął pracować w Rezerwacie uświadomiły mu, że świat to nie etykieta i reguły jego ojca - solidne, sensowne i mocno ugruntowane. Arystokraci byli tak różni jak chmury podczas burzy. Jedyni wciąż trwali w tradycji jak Yaxley'owie, inni natomiast byli otwarci na nowe wrażenia i wydawali się zupełnie nie przejmować faktem, że takie zachowanie nie godzi się czarodziejom ich pokroju. Morgo jednak był za dobrze wychowany, by otwarcie zwracać uwagę na pewne detale. W dodatku jego charakter wpasowywał się w te zasady domu Yaxley'ów, a przestrzeganie ich stało się czymś oczywistym. Nie czuł się lepszy, absolutnie. Każdy mógłby stać na jego miejscu, gdyby urodził się w tym rodzie. Ale ten fakt sprawiał, że czuł się dumny ze swojego pochodzenia. Gdyby jeszcze Leia potrafiła zaakceptować prawdę, którą tak ciągle odrzucała - że każdy ma swoje zobowiązania w stosunku do rodziny. Mogąc spotkać młodą kobietę, która mu teraz towarzyszyła, zapewne byłaby przeszczęśliwa. A jej brat? No, cóż. Obserwował ją kątem oka i jak musiał przyznać, że lady Greengrass była dobrym obserwatorem, tak on również. Nie widział pierścionka zaręczynowego na jej palcu, a to że zwracała się bezpośrednio wskazywał również mocno na to, że była starsza od niego. U Yaxley'ów byłaby już starą panną. W dodatku Morgoth miał inne podejście do piękna. Dla niego piękno należało do smoków i koni. Cała reszta była jedynie słowami. Dlatego nie oceniał też ludzi po wyglądzie. Panny Greengrass również. Miała w sobie coś co przyciągało wzrok, chociaż była zdecydowanie za chuda jak na jego gusta. Wręcz niezdrowo. Wszystko wskazywało na to, że nie chciała lub nie mogła znaleźć odpowiedniego kandydata na męża. Nigdy nie potrafił tego zrozumieć - odrzucania propozycji małżeństwa. Owszem, zdawał sobie sprawę, że nie każdy lord był młodym, przystojnym i obytym mężczyzną, ale nie każda arystokratka była również atrakcyjna. Taka była jednak kolej rzeczy. Innego świata Morgo nie chciał znać, dobrze czuł się w tym aktualnym i to jego uznawał za najwłaściwszy. Gdy myślał o ożenku, przez głowę przebiegła mu myśl, co by było gdyby właśnie taką lady Greengrass dostał za żonę. Oczywiście zaraz zganił się za to niedopuszczalne zachowanie, ale nie mógł pozbyć się wrażenia, że byłoby to męczące dla obu stron.
- Nie chcę lady obrazić, ale muszę przyznać, że nigdy nie przepadałem za stolicą - odparł, gdy skończyła mówić. - Wydaje mi się pozbawione ładu i odpowiedniej sfery prywatności - dodał szczerze, zatrzymując się i podnosząc różdżkę w górę. Wyszeptał odpowiednie słowa i zaraz wyszły z jej końca małe światełka, unoszące się ku niebu. Było to proste zaklęcie namierzające luki w systemie ochronnym. Jeśli gdzieś był takowy brak, światełko z jasnoniebieskiego zmieniało kolor na czerwony. Schował różdżkę do wewnętrznej specjalnie dostosowanej do tego kieszeni płaszcza, po czym odwrócił się z powrotem do kobiety. Kolejne silnie bezpośrednie pytanie.
- We wrześniu minęły dokładnie dwa lata i z tego co wiem jestem jednym z młodszych opiekunów, Mme - odpowiedział, zerkając w górę, jednak nic nie mówiło o lukach. - Chociaż choroba nie pozwala mi być nim w pełni, nad czym często ubolewam, jestem niezmiernie zadowolony z tej pracy. Wymaga ona poświęceń, ale czy nie stajemy się silniejsi dzięki nim? - spytał retorycznie, uśmiechając się delikatnie do swojej towarzyszki. Instynktownie przypomniał sobie spotkanie z pewnym rogogonem i jego pazury na swoich plecach. Z biegiem czasu wydawała mu się ta sytuacja niezwykle pouczająca i posiadająca swój urok. Jego matka zapewne przeraziłaby się, gdyby dowiedziała się, że jej syn tak myśli, ale taka była prawda. - Wiedziałem, że mogę nigdy nie stać się tym, kim jestem dzisiaj, ale nie można iść na kompromisy. Tego nauczył mnie mój ojciec. - Zaraz jednak urwał. - Pani wybaczy. Rozgadałem się i pewnie panią nudzę. A pani? - przeniósł tok rozmowy na jej osobę. - Co pani robi w wolnym czasie?
Mało która arystokratka pracowała, dlatego nie spytał jej o profesję.
- Nie chcę lady obrazić, ale muszę przyznać, że nigdy nie przepadałem za stolicą - odparł, gdy skończyła mówić. - Wydaje mi się pozbawione ładu i odpowiedniej sfery prywatności - dodał szczerze, zatrzymując się i podnosząc różdżkę w górę. Wyszeptał odpowiednie słowa i zaraz wyszły z jej końca małe światełka, unoszące się ku niebu. Było to proste zaklęcie namierzające luki w systemie ochronnym. Jeśli gdzieś był takowy brak, światełko z jasnoniebieskiego zmieniało kolor na czerwony. Schował różdżkę do wewnętrznej specjalnie dostosowanej do tego kieszeni płaszcza, po czym odwrócił się z powrotem do kobiety. Kolejne silnie bezpośrednie pytanie.
- We wrześniu minęły dokładnie dwa lata i z tego co wiem jestem jednym z młodszych opiekunów, Mme - odpowiedział, zerkając w górę, jednak nic nie mówiło o lukach. - Chociaż choroba nie pozwala mi być nim w pełni, nad czym często ubolewam, jestem niezmiernie zadowolony z tej pracy. Wymaga ona poświęceń, ale czy nie stajemy się silniejsi dzięki nim? - spytał retorycznie, uśmiechając się delikatnie do swojej towarzyszki. Instynktownie przypomniał sobie spotkanie z pewnym rogogonem i jego pazury na swoich plecach. Z biegiem czasu wydawała mu się ta sytuacja niezwykle pouczająca i posiadająca swój urok. Jego matka zapewne przeraziłaby się, gdyby dowiedziała się, że jej syn tak myśli, ale taka była prawda. - Wiedziałem, że mogę nigdy nie stać się tym, kim jestem dzisiaj, ale nie można iść na kompromisy. Tego nauczył mnie mój ojciec. - Zaraz jednak urwał. - Pani wybaczy. Rozgadałem się i pewnie panią nudzę. A pani? - przeniósł tok rozmowy na jej osobę. - Co pani robi w wolnym czasie?
Mało która arystokratka pracowała, dlatego nie spytał jej o profesję.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Oceniał ją. Byłoby dziwne, gdyby tego nie robił. Nieumiejętność powstrzymania się od oceny należała do nieodłącznych cech ludzi obdarzonych zarówno inteligencją, jak i poczuciem konkretnego systemu wartości. Agatha dostała od świata jedynie to pierwsze; systemy wartości nie trzymały się jej życia, drżącego jak biała chorągiewka poruszana przez wschodni wiatr. Morgoth jednak wierzył w zasady, boleśnie specyficzne, gładkie, pozbawione nawet najmniejszej luki, dlatego musiał ją oceniać. Agatha uśmiechnęła się łagodnie i nieco pobłażliwie, gdy zobaczyła, że jego wzrok spoczął na jej palcu serdecznym, na którym brakowało pierścienia zaręczynowego. Po raz kolejny poczuła się o wieki starsza od Morgotha, który surowym, bezkompromisowym spojrzeniem obejmował jej pozbawiony obrączki palec, prosty czarny strój i chude ramiona. Uważał ją pewnie za niezadbaną i niechcianą przez mężczyzn albo przesadnie wybredną. Nie złościła się na jego myśli; ten prosty, naiwny obraz świata był lepszy od prawdy. Wątpiła nawet, czy Yaxley uwierzyłby jej, gdyby powiedziała: "Usunęłam ciążę źle przygotowanym eliksirem, który prawie mnie zabił. Socjopatyczny psychiatra z Munga uratował mi życie, ale jestem teraz bezpłodna i nigdy nie wezmę ślubu, bo nie będę mogła dać mojemu mężowi potomstwa, a nie chciałabym go oszukiwać. Oszukuję już cały świat i to bardzo męczące." Tak, tutaj prawda była kompletnie niepotrzebna.
Bezwiednie obserwowała strumień świateł wydobywający się z końca różdżki Morgotha.
- O tak, Londyn to wielkie, okrutne wysypisko śmieci. Zepsuta ziemia rodząca zepsutych ludzi - powiedziała z nutą czułości w głosie. - "Nierzeczywiste Miasto, pod mgłą brunatną zimowego świtu tłum płynął po Moście Londyńskim, tak wielu; nie myślałem, że śmierć zniszczyła tak wielu..."(1) - cicho wyrecytowała fragment Ziemi jałowej, poematu, który zawsze skradał się do niej na palcach, gdy myślała o stolicy, o tej serii leniwych rytuałów, tych zimnych, chorowitych, ale czułych pieszczotach codzienności. I o tej wierności bez miłości, bo tylko tak dało się kochać Londyn, kochać, nie kochając, nienawidzić, ale wiedząc, że się tu zostanie do końca, jak w małżeństwie, w którym nic się nie udało, ale jest jeszcze wspólna herbata w imbryku i wieczory i martwy śmiech pełen zrozumienia. "Westchnienia, krótkie i nieczęste, rwały się im z ust; każdy oczy obracał w dół, do mokrych płyt, płynęli w dół i w górę po King William Street..." Nie mogła się tak zamyślać. "Przyjechałam tu żeby uciec od tego miasta" - powiedziała sobie w myślach. - "Nie pozwolę mu odnaleźć się z powrotem, jeszcze nie."
Agatha uśmiechnęła się, gdy Morgoth mówił o poświęceniach i kompromisach. Po raz pierwszy usłyszała w jego głosie jakąś autentyczność, iskrę, która tliła się gdzieś w dolinie jego zielonych oczu i kształtowała jego osobowość, jego prawdziwą twarz, nie tą nałożoną przez przyjęte kodeksy zasad i zbiory schematów. Czuła się, jakby zerwała właśnie górski kwiat.
- Masz rację - powiedziała cicho. - Kompromisy w imię wygodniejszego i prostszego życia to trochę sprzedanie się w niewolę światu. Duchowa prostytucja jest najgorszym rodzajem prostytucji.
Za wolność własnej duszy i umysłu zapłaciła najwyższą cenę. Poświęciła dla niej perspektywę szczęśliwego, spokojnego życia, bez kłamstw, tajemnic i wiecznej samotności. Nie mogła zrobić inaczej. Gdyby uległa rządzącym światem prawom, gdyby zrezygnowała ze wszystkiego, co nadało barwę, smak i kształt jej myślom i uczuciom, wtedy gardziłaby sobą aż do śmierci.
- Wcale mnie nie nudzisz - to tak typowe, kiedy ludzie zaczynają mówić prawdę, wydaje im się, że są nudni; tak jakby jedynie kłamstwa i uprzejmości mogły być interesujące. Nie chciała jednak nachalnie zmuszać go do dalszych zwierzeń, dlatego biernie zgodziła się na zmianę tematu rozmowy. - Ja? Piszę książki - nigdy nie nazwałaby się na głos pisarką, odczuwałaby wtedy wstyd przed Joycem, Proustem i Dostojewskim. - Wątpię, żebyś kojarzył tytuły, nie cieszę się szeroką sławą - dodała z uśmiechem.
Gdyby chciała być do końca szczera, powiedziałaby, że właściwie czas pisania jest dla niej czasem bardzo zajętym, a wolne chwile spędza oddając się różnym formom autodestrukcji. Ale, po raz kolejny, prawda była tu całkiem niepotrzebna.
(1) T.S. Eliot, "Ziemia jałowa"
Bezwiednie obserwowała strumień świateł wydobywający się z końca różdżki Morgotha.
- O tak, Londyn to wielkie, okrutne wysypisko śmieci. Zepsuta ziemia rodząca zepsutych ludzi - powiedziała z nutą czułości w głosie. - "Nierzeczywiste Miasto, pod mgłą brunatną zimowego świtu tłum płynął po Moście Londyńskim, tak wielu; nie myślałem, że śmierć zniszczyła tak wielu..."(1) - cicho wyrecytowała fragment Ziemi jałowej, poematu, który zawsze skradał się do niej na palcach, gdy myślała o stolicy, o tej serii leniwych rytuałów, tych zimnych, chorowitych, ale czułych pieszczotach codzienności. I o tej wierności bez miłości, bo tylko tak dało się kochać Londyn, kochać, nie kochając, nienawidzić, ale wiedząc, że się tu zostanie do końca, jak w małżeństwie, w którym nic się nie udało, ale jest jeszcze wspólna herbata w imbryku i wieczory i martwy śmiech pełen zrozumienia. "Westchnienia, krótkie i nieczęste, rwały się im z ust; każdy oczy obracał w dół, do mokrych płyt, płynęli w dół i w górę po King William Street..." Nie mogła się tak zamyślać. "Przyjechałam tu żeby uciec od tego miasta" - powiedziała sobie w myślach. - "Nie pozwolę mu odnaleźć się z powrotem, jeszcze nie."
Agatha uśmiechnęła się, gdy Morgoth mówił o poświęceniach i kompromisach. Po raz pierwszy usłyszała w jego głosie jakąś autentyczność, iskrę, która tliła się gdzieś w dolinie jego zielonych oczu i kształtowała jego osobowość, jego prawdziwą twarz, nie tą nałożoną przez przyjęte kodeksy zasad i zbiory schematów. Czuła się, jakby zerwała właśnie górski kwiat.
- Masz rację - powiedziała cicho. - Kompromisy w imię wygodniejszego i prostszego życia to trochę sprzedanie się w niewolę światu. Duchowa prostytucja jest najgorszym rodzajem prostytucji.
Za wolność własnej duszy i umysłu zapłaciła najwyższą cenę. Poświęciła dla niej perspektywę szczęśliwego, spokojnego życia, bez kłamstw, tajemnic i wiecznej samotności. Nie mogła zrobić inaczej. Gdyby uległa rządzącym światem prawom, gdyby zrezygnowała ze wszystkiego, co nadało barwę, smak i kształt jej myślom i uczuciom, wtedy gardziłaby sobą aż do śmierci.
- Wcale mnie nie nudzisz - to tak typowe, kiedy ludzie zaczynają mówić prawdę, wydaje im się, że są nudni; tak jakby jedynie kłamstwa i uprzejmości mogły być interesujące. Nie chciała jednak nachalnie zmuszać go do dalszych zwierzeń, dlatego biernie zgodziła się na zmianę tematu rozmowy. - Ja? Piszę książki - nigdy nie nazwałaby się na głos pisarką, odczuwałaby wtedy wstyd przed Joycem, Proustem i Dostojewskim. - Wątpię, żebyś kojarzył tytuły, nie cieszę się szeroką sławą - dodała z uśmiechem.
Gdyby chciała być do końca szczera, powiedziałaby, że właściwie czas pisania jest dla niej czasem bardzo zajętym, a wolne chwile spędza oddając się różnym formom autodestrukcji. Ale, po raz kolejny, prawda była tu całkiem niepotrzebna.
(1) T.S. Eliot, "Ziemia jałowa"
Gość
Gość
Nie chciał, by czuła się w jakimkolwiek stopniu nieswojo. Chociaż zapewne młoda dama idąca z podniesionym podbródkiem przy jego boku nie należała do tych, które zbytnio się przejmowały ocenami innych ludzi. A już na pewno ocenami na swój temat. Doceniał to w innych. Że bez względu na zdanie pozostałych osób potrafili iść swoją ścieżką. Nie we wszystkich jednak przypadkach swoje widzimisię było akceptowane. Nie dla rozrywki między innymi przywołał swoją kuzynkę do porządku, gdy w wieku szesnastu lat zaczęła spotykać się z mężczyzną, którego ród miał negatywne stosunki z Yaxley’ami. Nikt o tym nie wiedział, a dziecinne, fikcyjne uczucie rosło między nimi. Gdyby nie on, Rosalie zapewne stałaby się obiektem rodzinnej awantury lub co gorsza większego skandalu w towarzystwie. Miała swoje zobowiązania, o których najwidoczniej zapomniała. Odetchnął, wiedząc, że to już zostało w przeszłości i, oby, nie miało się powtórzyć. Co prawda jego kuzynka miała tragiczny gust w stosunku do mężczyzn, ale nie on decydował w tym temacie. Takie podejście najwyraźniej było obce Agathcie Greengrass, ale tak została najwidoczniej wychowana. Należał się temu szacunek mimo wszystko. Była członkinią wielkiego rodu i mimo, że zdarzały się wyjątki, młoda kobieta w mniemaniu Morgotha się do nich nie zaliczała. Była ekscentryczna, ale każdy była na swój sposób indywidualistą. Niektórzy ukazywali to z większym rozmachem, inni woleli skrywać to w sobie. Yaxley miał zdanie o wszystkim i wszystkich. Swoje, którym nie dzielił się z nikim. Wiedział czego chciał, a czego nie, ale nie potrafił określić jednoznacznie jakim jest człowiekiem. Był to zapewne jego jedyny mankament. W przeciwieństwie do lady Greengrass, która najwidoczniej znała siebie na wylot, nie dbając o konsekwencje. Nie uważał jej, jednak za zaniedbaną. Nie wtrącał się w życie innych ludzi, chyba że chodziło o przyszłość jego rodziny i bliskich. Według Morgotha każdy powinien żyć tak jak chciał. Bo w końcu co obchodzili go inni ludzie? Ród był najważniejszy, a reszta go nie interesowała.
- Londyn... - powtórzył cicho, nie mając zamiaru wymawiać na głos swoich myśli o tym miejscu. Żadne miasto mu nie dorównywało. Dziura podobna do dużego czarnego dołu bez dna zamieszkała przez szkodniki, których moralność nie była warta więcej niż to, co znajdowało się w ściekach. To wszystko sprowadzało się do nazwy stolicy Anglii. Widział też jak na jego wyimaginowanym obrazie Londynu na szczycie tej dziury siedzieli nieliczni wybrańcy, pozorujący mieszkańcom coś na kształt zoo. Obracając piękne w brud i chciwość. Taki właśnie był Londyn dla Morgotha Yaxley'a. Nie spotkało go tam nic, co mógłby nazywać przyjemnym dla oka. Już nie. Słowa kobiety przepłynęły bez jego reakcji, chociaż dalej kłębiły się w jego umyśle. Na chwilę zmarszczył brwi, ale zaraz rozluźnił czoło, słysząc jej kolejną wypowiedź. Spojrzał na swoją towarzyszkę i praktycznie niewidocznie się uśmiechnął, pozwalając, by coś na kształt iskry pojawiło się w jego oczach.
- Niestety mało kto zna wartość tych słów - odpowiedział. - Kompromisy są trudną drogą, ale jeśli ktoś nie docenia nas takich, jakimi jesteśmy, dlaczego ma akceptować i szanować naszą drugą twarz? Niekiedy konsekwencje są okrutne - dodał, ściszając głos i jakby mówić jedynie do siebie. Może nie zapłacił najwyższej ceny, ale niektóre jego decyzje odebrały mu cząstkę samego siebie. Utracił ją bezpowrotnie. - Ale trzeba z tym żyć. Nikt za nas tego nie zrobi.
I znowu zwracała się do niego bezpośrednio. Krzywdziło to jego wewnętrzne odruchy, ale musiał nad nimi panować i to własnie robił. Gdyby nie dobre wychowanie, zapewne byłby najbardziej znienawidzoną osobą i nie różnił się niczym od zwykłego prostaka pozbawionego kultury.
- Kobieta powinna mieć swoje hobby, które stałoby się nie tylko przyjemnością dla niej samej, ale również powinno wiązać się z korzyściami - odparł. - Mam jednak młodszą siostrę, która pochłania książki pisarek młodego pokolenia. Może ma w swoim zbiorze jedną z pozycji autorstwa lady. Podziwiam jednak tych, którzy potrafią przelać swoje myśli na papier. Moje umiejętności zatrzymują się jedynie na pisaniu listów oraz notowaniu historycznych faktów.
Zaszli już znaczny kawałek wgłąb Rezerwatu i jak na razie wszystko wyglądało w porządku. Morgoth sam się zdziwił, że towarzystwo osoby, której nie posądziłby o trafny wobec niego, w jakiś sposób umiliło mu pracę.
- Londyn... - powtórzył cicho, nie mając zamiaru wymawiać na głos swoich myśli o tym miejscu. Żadne miasto mu nie dorównywało. Dziura podobna do dużego czarnego dołu bez dna zamieszkała przez szkodniki, których moralność nie była warta więcej niż to, co znajdowało się w ściekach. To wszystko sprowadzało się do nazwy stolicy Anglii. Widział też jak na jego wyimaginowanym obrazie Londynu na szczycie tej dziury siedzieli nieliczni wybrańcy, pozorujący mieszkańcom coś na kształt zoo. Obracając piękne w brud i chciwość. Taki właśnie był Londyn dla Morgotha Yaxley'a. Nie spotkało go tam nic, co mógłby nazywać przyjemnym dla oka. Już nie. Słowa kobiety przepłynęły bez jego reakcji, chociaż dalej kłębiły się w jego umyśle. Na chwilę zmarszczył brwi, ale zaraz rozluźnił czoło, słysząc jej kolejną wypowiedź. Spojrzał na swoją towarzyszkę i praktycznie niewidocznie się uśmiechnął, pozwalając, by coś na kształt iskry pojawiło się w jego oczach.
- Niestety mało kto zna wartość tych słów - odpowiedział. - Kompromisy są trudną drogą, ale jeśli ktoś nie docenia nas takich, jakimi jesteśmy, dlaczego ma akceptować i szanować naszą drugą twarz? Niekiedy konsekwencje są okrutne - dodał, ściszając głos i jakby mówić jedynie do siebie. Może nie zapłacił najwyższej ceny, ale niektóre jego decyzje odebrały mu cząstkę samego siebie. Utracił ją bezpowrotnie. - Ale trzeba z tym żyć. Nikt za nas tego nie zrobi.
I znowu zwracała się do niego bezpośrednio. Krzywdziło to jego wewnętrzne odruchy, ale musiał nad nimi panować i to własnie robił. Gdyby nie dobre wychowanie, zapewne byłby najbardziej znienawidzoną osobą i nie różnił się niczym od zwykłego prostaka pozbawionego kultury.
- Kobieta powinna mieć swoje hobby, które stałoby się nie tylko przyjemnością dla niej samej, ale również powinno wiązać się z korzyściami - odparł. - Mam jednak młodszą siostrę, która pochłania książki pisarek młodego pokolenia. Może ma w swoim zbiorze jedną z pozycji autorstwa lady. Podziwiam jednak tych, którzy potrafią przelać swoje myśli na papier. Moje umiejętności zatrzymują się jedynie na pisaniu listów oraz notowaniu historycznych faktów.
Zaszli już znaczny kawałek wgłąb Rezerwatu i jak na razie wszystko wyglądało w porządku. Morgoth sam się zdziwił, że towarzystwo osoby, której nie posądziłby o trafny wobec niego, w jakiś sposób umiliło mu pracę.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Często żałowała, że Travis okazał się Gryfonem. Ich rody były w dobrych stosunkach, więc spędzali sporo czasu ze sobą. Ich dzieciństwu towarzyszyło wiele śmiechu, umieli we wszystkim znaleźć zabawną stronę. To chyba mówiło jak komfortowo się czuli w swoim towarzystwie, a potem przyszła szkoła i dołączyli do wrogich domów. Elizabeth nigdy nie traktowała tego podziału przesadnie poważnie, choć Slytherin i tak był najlepszy. Miała siostrę Puchonkę, pierwszego chłopaka Gryfona, a Krukoni zawsze wiedzieli najwięcej. Znała osoby z każdego domu, ale i tak odczuwała pewną wyższość nad innymi domami, to zapewne przez towarzystwo. Tak bardzo wmawiali sobie, że są wyjątkowi, że musiało się to okazać prawda. Byli w jednym budynku, ale jakby dalej. Mieli inny krąg znajomych, zainteresowania, dojrzewali i zmieniali się. Starali się utrzymać dobre relacje, ale chyba dopiero narzeczeństwo zwróciło im przyjaźń. Jedyna dobra rzecz jaka z tego wydarzenia im przyszła, choć zaczęła doceniać to dopiero po zakończeniu tego całego zamieszania. W czasie trwania narzeczeństwa widziała o wiele więcej minusów i nie pozwalała sobie na dostrzeżenie plusów, które w większości były egoistyczne. To że musieli znowu spędzać tyle czasu ze sobą, wspólnie walczyć o swoje cele sprawiło, że mieli na nowo jakąś historię, a nie tylko wspomnienia. Nie wiedziała jak wygląda spojrzenie Travisa na tę sprawę, ale obecnie potrafiła się cieszyć z ich nowej-starej przyjaźni, bo oboje na to zasłużyli. Stoczyli dobrą walkę, by naprawić swoje błędy i ją wygrali. Elizabeth nawet nie była zdziwiona, przecież musiała wierzyć zwycięstwo, w końcu postawili sobie taki cel, który był o wiele trudniejszy do zrealizowania niż zaręczyny. W ciągu roku narzeczeństwa jednak dojrzeli wystarczająco, by nie zepsuć swoich relacji. Kiedy się to wszystko zaczęło byli tacy młodzi, mniej doświadczeni i chyba nadal nie odnaleźli siebie, by szukać kogoś innego. Nie można znaleźć swojego „ja” w innej osobie, dlatego przerażały ją małżeństwa dzieci, które dopiero co ukończyły Hogwart. Nie znali oni nawet siebie, a już byli zmieniani, oddawani pod wpływ drugiej osoby. Człowiek potrzebuje czasu, by odkryć jaką osobą chce być i uważała, że ten czas ich zabierano. Nie mogła nic z tym zrobić, nawet powiedzieć zbyt głośno, bo o niektórych rzeczach się nie mówiło w tym kraju.
- Na pewno tak, ludzie są dziwni. – wymruczała krytycznie, gdyż często ich po prostu nie rozumiała. Święta były cudowne, ale potem pomyślała o osobach, które nie mają rodziny i jak oni muszę spędzać święta. Tylko że dla osób chcących to nic trudnego, sami dokonują swoich wyborów. – Co takiego się nie stało?- zapytała z entuzjazmem prostując się i kładąc splecione dłonie na stole. Patrzyła na niego wyczekiwaniem i słysząc podpowiedź wciągnęła głośno powietrze. – Travisie. – zaczęła z westchnieniem. – Wiesz, że jestem tolerancyjna, ale takie związki międzygatunkowe nie mogą się dobrze skończyć. – pokiwała smutno głową. – Ja wiem, że ilość kandydatek zmniejsza się z tygodnia na tydzień z twoim tempem, ale nie bądź zdesperowany. – zakończyła dając radę jeszcze chwilę utrzymać powagę, ale potem zaśmiała się i potrzebowała chwili, by się uspokoić, gdyż wizja Travisa i smoka nie opuszczała jej głowy. – Opowiedz, co się stało. – nadal uśmiechała się, ale mogła już wysłuchać opowieści. Naprawdę samo przebywanie z przyjacielem poprawiało jej humor, żałowała, że mieli dla siebie tak mało czasu, choć tym bardziej cenne były ich spotkania. – Czy jest to niezbyt delikatna aluzja do tego, że nie możesz ze mną wytrzymać na trzeźwo?- puściła mu oczko, nadal nie opuścił ją zawadiacki humor. – Niech będzie ten grzaniec, akurat twoje przeżycie można oblać. – zadecydowała rozsiadając się wygodnie, przyglądając mu się jak przygotowuje alkohol.
- Na pewno tak, ludzie są dziwni. – wymruczała krytycznie, gdyż często ich po prostu nie rozumiała. Święta były cudowne, ale potem pomyślała o osobach, które nie mają rodziny i jak oni muszę spędzać święta. Tylko że dla osób chcących to nic trudnego, sami dokonują swoich wyborów. – Co takiego się nie stało?- zapytała z entuzjazmem prostując się i kładąc splecione dłonie na stole. Patrzyła na niego wyczekiwaniem i słysząc podpowiedź wciągnęła głośno powietrze. – Travisie. – zaczęła z westchnieniem. – Wiesz, że jestem tolerancyjna, ale takie związki międzygatunkowe nie mogą się dobrze skończyć. – pokiwała smutno głową. – Ja wiem, że ilość kandydatek zmniejsza się z tygodnia na tydzień z twoim tempem, ale nie bądź zdesperowany. – zakończyła dając radę jeszcze chwilę utrzymać powagę, ale potem zaśmiała się i potrzebowała chwili, by się uspokoić, gdyż wizja Travisa i smoka nie opuszczała jej głowy. – Opowiedz, co się stało. – nadal uśmiechała się, ale mogła już wysłuchać opowieści. Naprawdę samo przebywanie z przyjacielem poprawiało jej humor, żałowała, że mieli dla siebie tak mało czasu, choć tym bardziej cenne były ich spotkania. – Czy jest to niezbyt delikatna aluzja do tego, że nie możesz ze mną wytrzymać na trzeźwo?- puściła mu oczko, nadal nie opuścił ją zawadiacki humor. – Niech będzie ten grzaniec, akurat twoje przeżycie można oblać. – zadecydowała rozsiadając się wygodnie, przyglądając mu się jak przygotowuje alkohol.
rozmowa Agathy i Morgotha dzieje się w innym czasie niż Elizabeth i Travisa, więc mam nadzieję że to nie problem. poza tym właśnie kończymy wątek.
Idąc obok Morgotha, stawiała kroki ostrożnie, jakby wędrowała po wąskiej linie. Z niewiadomych przyczyn czuła, że musi się przy nim pilnować, że nie może odsłonić czegoś, co powiedziałoby za dużo o jej przeszłości. I teraźniejszości. Czasy u Agathy zmywały się w jeden wielki wszechczas, złożony z oczekiwań, zapomnień i reminiscencji. Gdy jednak jej towarzysz wypowiedział słowo "konsekwencje", ujrzała w szmaragdzie jego oczu cienie jakiejś starej historii, czegoś, co prawdopodobnie również pochłaniało wszystkie jego czasy i czego także nie chciał przed nią odsłonić. Spróbowała dać mu w prezencie, w darze wdzięczności (za co? nie wiedziała) gest pełen szacunku. Morgoth musiał bardzo cenić sobie szacunek, osadzony na najwyższym piedestale wraz z innymi tradycyjnymi szlacheckimi wartościami, którym Agatha od lat bezgłośnie się sprzeciwiała. Trudno było jej okazać uczucie tak rzadkie w jej przestrzeni doznań, tak odległe od bogatej palety jej codziennych wrażeń. Ale spróbowała. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się, usiłując zawrzeć w swoim uśmiechu tyle szacunku i poważania, na ile tylko potrafiła się zdobyć. To nie był jeden z jej płomiennych ironicznych uśmiechów, rozświetlających wieczory jak ognisty duch, jak iskra tańcząca wśród atłasów. Tamte błyski przeznaczone były dla przyjaciół, dla towarzyszy nocnego delirium, partnerów w piciu, łóżku i dyskusji. Morgoth był im dalszy niż zbawienie. Nie był to także uśmiech, którym obdarzała ojca, dziecięcy, jedyny uśmiech, pamiętający miliardy zapachów i kwitnących żywopłotów. Chciała dać nowopoznanemu mężczyźnie coś pasującego do jego postawy. Coś z jego świata. Uśmiechnęła się więc, uśmiechem czystym, wolnym od dwuznaczności, obietnic i wzruszeń, wyrażającym jedynie pełną szacunku aprobatę, nieco niezręcznym, kompletnie nieprzećwiczonym, ale całkiem szczerym.
„Jestem kobietą upadłą, lecz łagodną” – pomyślała. – „Niech ten człowiek będzie temu świadkiem.”
Choć rozbawił ją jego komentarz o hobby polecanym dla kobiety, postanowiła go zignorować. Nie mogła oczekiwać od młodego Yaxleya, że wykaże się artystyczną wrażliwością. Gdyby każdy przypadkowo napotkany na spacerze mężczyzna okazywał się artystą, świat zamieniłby się w piekło. Bardzo przyjemne piekło.
- Większość pisarek młodego pokolenia to straszne grafomanki. Co prawda, bardzo możliwe, że ja sama jestem od nich niewiele lepsza, jedynie trochę lepiej wykształcona – powiedziała lekko. - Niech twoja siostra czyta raczej klasykę, kamienie milowe światowej literatury, prawdziwe arcydzieła słowa. To da jej dużo więcej niż jakakolwiek nowoczesna awangardowa powieść.
Wiatr zawiał silniej, a Agatha poczuła, że z jej nóg powoli zaczyna uchodzić siła. Nie czuła się najlepiej ostatnimi dniami. Oczy, nos, owal twarzy Morgotha, tempr jego głosu i surowość jego zdań; to wszystko pozostało w niej, niczym obraz na ciepłym płótnie umysłu. Kolejna ulotna melodia, której echo będzie do niej odtąd powracało. Spotkanie twarzą w twarz z drugim – największy cud tego świata.
- W tym miejscu muszę chyba zawrócić – powiedziała, zatrzymując się. – Zmęczyłam się i zmarzłam nieco. Poza tym, nie chcę całkowicie pozbywać cię przyjemności samotnego spaceru, to byłoby okrutne – dodała z uśmiechem. – Mniemam, że jeszcze się spotkamy, więc chyba oszczędzę sobie pożegnań, zawsze wychodzą śmiesznie patetycznie.
I w ostatnim błysku przekory, dygnęła ironicznie, aczkolwiek z gracją prawdziwej damy.
| zt
Idąc obok Morgotha, stawiała kroki ostrożnie, jakby wędrowała po wąskiej linie. Z niewiadomych przyczyn czuła, że musi się przy nim pilnować, że nie może odsłonić czegoś, co powiedziałoby za dużo o jej przeszłości. I teraźniejszości. Czasy u Agathy zmywały się w jeden wielki wszechczas, złożony z oczekiwań, zapomnień i reminiscencji. Gdy jednak jej towarzysz wypowiedział słowo "konsekwencje", ujrzała w szmaragdzie jego oczu cienie jakiejś starej historii, czegoś, co prawdopodobnie również pochłaniało wszystkie jego czasy i czego także nie chciał przed nią odsłonić. Spróbowała dać mu w prezencie, w darze wdzięczności (za co? nie wiedziała) gest pełen szacunku. Morgoth musiał bardzo cenić sobie szacunek, osadzony na najwyższym piedestale wraz z innymi tradycyjnymi szlacheckimi wartościami, którym Agatha od lat bezgłośnie się sprzeciwiała. Trudno było jej okazać uczucie tak rzadkie w jej przestrzeni doznań, tak odległe od bogatej palety jej codziennych wrażeń. Ale spróbowała. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się, usiłując zawrzeć w swoim uśmiechu tyle szacunku i poważania, na ile tylko potrafiła się zdobyć. To nie był jeden z jej płomiennych ironicznych uśmiechów, rozświetlających wieczory jak ognisty duch, jak iskra tańcząca wśród atłasów. Tamte błyski przeznaczone były dla przyjaciół, dla towarzyszy nocnego delirium, partnerów w piciu, łóżku i dyskusji. Morgoth był im dalszy niż zbawienie. Nie był to także uśmiech, którym obdarzała ojca, dziecięcy, jedyny uśmiech, pamiętający miliardy zapachów i kwitnących żywopłotów. Chciała dać nowopoznanemu mężczyźnie coś pasującego do jego postawy. Coś z jego świata. Uśmiechnęła się więc, uśmiechem czystym, wolnym od dwuznaczności, obietnic i wzruszeń, wyrażającym jedynie pełną szacunku aprobatę, nieco niezręcznym, kompletnie nieprzećwiczonym, ale całkiem szczerym.
„Jestem kobietą upadłą, lecz łagodną” – pomyślała. – „Niech ten człowiek będzie temu świadkiem.”
Choć rozbawił ją jego komentarz o hobby polecanym dla kobiety, postanowiła go zignorować. Nie mogła oczekiwać od młodego Yaxleya, że wykaże się artystyczną wrażliwością. Gdyby każdy przypadkowo napotkany na spacerze mężczyzna okazywał się artystą, świat zamieniłby się w piekło. Bardzo przyjemne piekło.
- Większość pisarek młodego pokolenia to straszne grafomanki. Co prawda, bardzo możliwe, że ja sama jestem od nich niewiele lepsza, jedynie trochę lepiej wykształcona – powiedziała lekko. - Niech twoja siostra czyta raczej klasykę, kamienie milowe światowej literatury, prawdziwe arcydzieła słowa. To da jej dużo więcej niż jakakolwiek nowoczesna awangardowa powieść.
Wiatr zawiał silniej, a Agatha poczuła, że z jej nóg powoli zaczyna uchodzić siła. Nie czuła się najlepiej ostatnimi dniami. Oczy, nos, owal twarzy Morgotha, tempr jego głosu i surowość jego zdań; to wszystko pozostało w niej, niczym obraz na ciepłym płótnie umysłu. Kolejna ulotna melodia, której echo będzie do niej odtąd powracało. Spotkanie twarzą w twarz z drugim – największy cud tego świata.
- W tym miejscu muszę chyba zawrócić – powiedziała, zatrzymując się. – Zmęczyłam się i zmarzłam nieco. Poza tym, nie chcę całkowicie pozbywać cię przyjemności samotnego spaceru, to byłoby okrutne – dodała z uśmiechem. – Mniemam, że jeszcze się spotkamy, więc chyba oszczędzę sobie pożegnań, zawsze wychodzą śmiesznie patetycznie.
I w ostatnim błysku przekory, dygnęła ironicznie, aczkolwiek z gracją prawdziwej damy.
| zt
Gość
Gość
To że pochodzili z dwóch różnych światów było bardziej niż pewne. Sam sposób wyrażania się był tak odmienny, że nawet ktoś nierozeznany w sprawach arystokracji, by rozpoznał te różnice. I pomimo wewnętrznego sporu Morgoth wiedział, że ta krótka rozmowa na pewno odbiła się na jego poglądzie w stosunku do młodych arystokratek. Nigdy ich nie szufladkował, ale jak dotąd nie miał pojęcia jakie dzielą je przepaści w sposobie zachowania, pasji, podejścia do życia. Nie wszystkie spoczywały na laurach nazwiska swojej rodziny, co było godne podziwu. Jednak w czasach rozwoju każdy powinien iść w jakimś kierunku. Jak widać Agatha Greengrass tak właśnie robiła. Nie znał jej życiorysu i nie przeszło mu przez myśl, by go poznać. Młody Yaxley kochał prywatność na równi z szacunkiem. Bez nich ludzie staliby się nieokrzesani i pozbawieni wszelkich zasad, a tego by nie zniósł. Życia bez wytycznych, zasad, filarów dotyczących wszelkich zachowań.
Zauważył jej uśmiech, który zapewne nie gościł na jej twarzy zbyt często. Sam był zdania, że nadmierne okazywanie emocji nie przystoi. Szczególnie w towarzystwie, ale czasem czuć było to, że odrobina uczucia jest wręcz wskazana. I zapewne to był właśnie ten moment. Morgoth nieznacznie uniósł kąciki ust, praktycznie niezauważenie skinąwszy głową na znak, że dziękował za ten miły gest.
- Proszę się o to nie martwić - odpowiedział po jej słowach o literaturze. - Moja siostra będzie dostawała jeszcze długie lata to, co jest godne utraty czasu - kontynuował, nie mając na myśli jedynie książek. Chociaż temat właśnie od nich się rozpoczął. - Jest lady dla siebie zbyt surowa. Jednak prawdziwa siła drzemie właśnie w samokrytyce, prawda? - spytał retorycznie, zatrzymując się, by spojrzeć na długą drogę, którą musiał jeszcze przebyć. Miał czas. Zamyślił się, nie zauważając, że towarzysząca mu kobieta opatuliła się szczelniej swoim płaszczem. Dopiero gdy dotarły do niego jej słowa, ocknął się z dziwnej nostalgii. Odprowadzić panią? Nie zadał tego pytania. Wiedział, że odpowiedziałaby mu, żeby się nie kłopotał i zajął się pracą. - Dziękuję za odebranie mi tej chwili samotności, Ma'am. Mam nadzieję, że również się spotkamy. W bardziej godziwych dla kobiety warunkach - odpowiedział, skłoniwszy się i pozostawiając komentarz o dygnięciu dla siebie. Odprowadził ją wzrokiem, aż nie zniknęła za zakrętem, po czym odetchnął, czując zimny wiatr i obrócił się, by wrócić do pracy.
| zt
Zauważył jej uśmiech, który zapewne nie gościł na jej twarzy zbyt często. Sam był zdania, że nadmierne okazywanie emocji nie przystoi. Szczególnie w towarzystwie, ale czasem czuć było to, że odrobina uczucia jest wręcz wskazana. I zapewne to był właśnie ten moment. Morgoth nieznacznie uniósł kąciki ust, praktycznie niezauważenie skinąwszy głową na znak, że dziękował za ten miły gest.
- Proszę się o to nie martwić - odpowiedział po jej słowach o literaturze. - Moja siostra będzie dostawała jeszcze długie lata to, co jest godne utraty czasu - kontynuował, nie mając na myśli jedynie książek. Chociaż temat właśnie od nich się rozpoczął. - Jest lady dla siebie zbyt surowa. Jednak prawdziwa siła drzemie właśnie w samokrytyce, prawda? - spytał retorycznie, zatrzymując się, by spojrzeć na długą drogę, którą musiał jeszcze przebyć. Miał czas. Zamyślił się, nie zauważając, że towarzysząca mu kobieta opatuliła się szczelniej swoim płaszczem. Dopiero gdy dotarły do niego jej słowa, ocknął się z dziwnej nostalgii. Odprowadzić panią? Nie zadał tego pytania. Wiedział, że odpowiedziałaby mu, żeby się nie kłopotał i zajął się pracą. - Dziękuję za odebranie mi tej chwili samotności, Ma'am. Mam nadzieję, że również się spotkamy. W bardziej godziwych dla kobiety warunkach - odpowiedział, skłoniwszy się i pozostawiając komentarz o dygnięciu dla siebie. Odprowadził ją wzrokiem, aż nie zniknęła za zakrętem, po czym odetchnął, czując zimny wiatr i obrócił się, by wrócić do pracy.
| zt
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Z początku i Travis, wraz z Leonardem, żałowali przydziału do Gryffindoru. Większość ich znajomych znajdowała się w Slytherinie, tak jak Lizzy. Tęsknił za nią wtedy, lecz z biegiem czasu docenił poczucie humoru nieodgadnionego losu. Takich kompanów, jakich spotkali w domu Godryka, nie spotkaliby nigdzie indziej. Ślizgoni mogli czuć się lepiej, wywyższać się ponad innych, lecz nie uczestniczyli nawet w połowie tak fantastycznych przygód co Gryfoni. Greengrass mocno się starał odnajdywać dobre strony we wszystkim, co go spotykało. Nawet w aranżowanych zaręczynach z przyjaciółką. Dla niektórych to mógł być uśmiech losu, kiedy zamiast zupełnie obcego człowieka przed ołtarzem mieli ujrzeć kogoś, kogo bardzo lubili. Teoria ta zupełnie nie wpisywała się w ramy Travisa i Elisabeth, którzy mocno przeżyli tamte wydarzenia. Chłopak nie patrzył na przyjaciółkę w romantycznych kategoriach, dla niego była jak dobry kumpel, któremu można się ze wszystkiego zwierzyć, a później iść robić zwariowane rzeczy dobrze się przy tym bawiąc. Oboje dusili się w tym dziwnym stanie kiedy to ich relacja miała nabrać zupełnie innego wymiaru niż do tej pory. Zaczęło się unikanie siebie nawzajem, pretensje. Dobrze, że kiedyś w końcu zdecydowali się wyjaśnić ciążące na nich nieporozumienia, udało im się z porozumieniem stron zerwać niszczące przyjaźń zaręczyny, a ich relacja mogła na nowo rozkwitnąć. Dopiero wtedy Greengrass na nowo poczuł się sobą. Docenił wytworzoną przed laty więź z Lizzy, i teraz mógł ją dalej pielęgnować. Cieszył się zatem, że to jej osoba pojawiła się w gabinecie. Jeśli istniał ktoś, komu chciałby się zwierzyć i nie był on Percivalem, to właśnie była to ona. Pogodna, zadziorna Fawley'ówna, będąca miodem na jego poranioną dumę.
Mógł dziękować Merlinowi, że to wszystko skończyło się t y l k o w ten sposób. Pracownicy niebawem dojdą do zdrowia, jemu nic się nie stało oprócz nadwątlonego ego, które trzeba będzie składać przez długi czas. Oczywiście, starał się udawać, że nic takiego się nie wydarzyło. Niestety widać było po nim zmęczenie. Psychiczne i fizyczne. Można byłoby się pokusić o stwierdzenie: dzień jak co dzień, ale niecodziennie dochodzi do takich dramatów w smoczych rezerwatach.
- Nie to co my - dodał kąśliwie. Oni wcale nie byli dziwni, nigdy. Cały czas się uśmiechał będąc pod silnym wpływem rozchmurzającej aury Lizzy. - Żadne dobre rzeczy się nie stały. Teraz wyobraź sobie ogrom zniszczeń spowodowanych złymi rzeczami. - Westchnął, odchylając się na krześle. Nieustannie patrzył na przyjaciółkę, prawie jakby mieli się nigdy nie zobaczyć. Cóż, o włos i tak by właśnie było! Długo nie wytrzymał we względnym spokoju, ponieważ dalsze słowa kobiety były na tyle zabawne, że parsknął nieelegancko śmiechem, nachylając się nad drewnianym biurkiem. Zasłonił usta.
- Nie stawaj na drodze miłości. - Kontynuował. Jego głos tym razem był poważny, stanowczy. Szkoda, że wytrzymał raptem kilka sekund zanim następna wesołość pojawiła się na jego twarzy. – No dobrze… - zaczął ze zrezygnowaniem. Rozłożył bezradnie ręce układając je na powierzchni blatu. - Znaleźliśmy poranioną, zaklinowaną w skałach smoczycę. Była bardzo agresywna. Jeden z pracowników bardzo nierozważnie potraktował ją zaklęciem. Jednego z opiekunów prawie spaliła żywcem, drugiemu rozcięła pazurem brzuch, chyba nie muszę ci mówić jak to się skończyło. Obaj przeżyli, są w szpitalu. Bestię udało się nareszcie ujarzmić, ale cała ta akcja… jedna wielka katastrofa - opowiedział. Zgodnie z życzeniem. Westchnął ciężko na zakończenie tej dramatycznej historii. Fawley jak zwykle potrafiła nieco mu ulżyć w cierpieniach swoimi słowami.
- Nie schlebiaj sobie, po pijaku jest równie trudno. - Nie mógł powstrzymać się od żartu. Wtedy właśnie wstał, wyciągnął z szafek odpowiednie składniki, dopełnił całości zaklęciami. Po kilku minutach grzaniec był gotowy.
Mógł dziękować Merlinowi, że to wszystko skończyło się t y l k o w ten sposób. Pracownicy niebawem dojdą do zdrowia, jemu nic się nie stało oprócz nadwątlonego ego, które trzeba będzie składać przez długi czas. Oczywiście, starał się udawać, że nic takiego się nie wydarzyło. Niestety widać było po nim zmęczenie. Psychiczne i fizyczne. Można byłoby się pokusić o stwierdzenie: dzień jak co dzień, ale niecodziennie dochodzi do takich dramatów w smoczych rezerwatach.
- Nie to co my - dodał kąśliwie. Oni wcale nie byli dziwni, nigdy. Cały czas się uśmiechał będąc pod silnym wpływem rozchmurzającej aury Lizzy. - Żadne dobre rzeczy się nie stały. Teraz wyobraź sobie ogrom zniszczeń spowodowanych złymi rzeczami. - Westchnął, odchylając się na krześle. Nieustannie patrzył na przyjaciółkę, prawie jakby mieli się nigdy nie zobaczyć. Cóż, o włos i tak by właśnie było! Długo nie wytrzymał we względnym spokoju, ponieważ dalsze słowa kobiety były na tyle zabawne, że parsknął nieelegancko śmiechem, nachylając się nad drewnianym biurkiem. Zasłonił usta.
- Nie stawaj na drodze miłości. - Kontynuował. Jego głos tym razem był poważny, stanowczy. Szkoda, że wytrzymał raptem kilka sekund zanim następna wesołość pojawiła się na jego twarzy. – No dobrze… - zaczął ze zrezygnowaniem. Rozłożył bezradnie ręce układając je na powierzchni blatu. - Znaleźliśmy poranioną, zaklinowaną w skałach smoczycę. Była bardzo agresywna. Jeden z pracowników bardzo nierozważnie potraktował ją zaklęciem. Jednego z opiekunów prawie spaliła żywcem, drugiemu rozcięła pazurem brzuch, chyba nie muszę ci mówić jak to się skończyło. Obaj przeżyli, są w szpitalu. Bestię udało się nareszcie ujarzmić, ale cała ta akcja… jedna wielka katastrofa - opowiedział. Zgodnie z życzeniem. Westchnął ciężko na zakończenie tej dramatycznej historii. Fawley jak zwykle potrafiła nieco mu ulżyć w cierpieniach swoimi słowami.
- Nie schlebiaj sobie, po pijaku jest równie trudno. - Nie mógł powstrzymać się od żartu. Wtedy właśnie wstał, wyciągnął z szafek odpowiednie składniki, dopełnił całości zaklęciami. Po kilku minutach grzaniec był gotowy.
WHEN OUR WORDS COLLIDE
Zagroda wschodnia
Szybka odpowiedź