Zagroda wschodnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zagroda wschodnia
Górzyste tereny Peak District zajmuje rezerwat smoków pochodzących z okolic Edale, a fundatorami tego miejsca jest ród Greengrassów. Położona w najbardziej cywilizowanej i rozbudowanej części rezerwatu zagroda wschodnia, jest jednocześnie najczęściej odwiedzaną przez ewentualnych gości. Wykonane z ciemnej cegły budynki wznoszą się na różną wysokość, skrywając w sobie głównie pomieszczenia biurowe, medyczne oraz archiwa, ale to potężny półokrągły mur nieopodal przykuwa największą uwagę. Zapewne z powodu wystających zza niego niekiedy potężnych paszczy ogniomiotów katalońskich. Wydostana z Gringotta wyjątkowa para już bardzo wiekowych smoków o oczach zaciemnionych bielmem od roku przebywa w Peak District, będąc wyjątkowo spokojna - zapewne przez bliskość niechybnego zakończenia żywota.
W centrum wschodniej części rezerwatu można załatwić sprawy administracyjne, skorzystać z archiwum, a także próbować zdobyć zaproszenie do oglądania rezerwatu z wyszkolonym opiekunem smoków, co wymaga jednak specjalnej zgody i jest okolicznością niezmiernie rzadką. W ceglanych budynkach znajduje się także miniaturowa sowia poczta oraz salonik z kominkami Fiuu. Dwie mile od zabudowań zagrody wschodniej znajduje się wybrukowana droga i oficjalne wejście na teren rezerwatu, zabezpieczone zaklęciami zarówno antymugolskimi, jak i tymi pozwalającymi na przejście przez kamienną bramę wyłącznie osobom znającym specjalne hasło, zmieniane raz na tydzień przez przedstawiciela rodu Greengrassów.
W centrum wschodniej części rezerwatu można załatwić sprawy administracyjne, skorzystać z archiwum, a także próbować zdobyć zaproszenie do oglądania rezerwatu z wyszkolonym opiekunem smoków, co wymaga jednak specjalnej zgody i jest okolicznością niezmiernie rzadką. W ceglanych budynkach znajduje się także miniaturowa sowia poczta oraz salonik z kominkami Fiuu. Dwie mile od zabudowań zagrody wschodniej znajduje się wybrukowana droga i oficjalne wejście na teren rezerwatu, zabezpieczone zaklęciami zarówno antymugolskimi, jak i tymi pozwalającymi na przejście przez kamienną bramę wyłącznie osobom znającym specjalne hasło, zmieniane raz na tydzień przez przedstawiciela rodu Greengrassów.
| praca grudzień
Pierwszy śnieg zazwyczaj zwiastował ciężki czas dla rezerwatu w Peak District. Problemu nie stanowiło na szczęście przedzieranie się przez górskie przełęcze i wysokie zaspy – dzięki Merlinowi za umiejętność teleportacji – a raczej to, co działo się już za bramami miejsca pracy. Benjamin nie przepadał za zimą, będąc zdecydowanie ciepłolubnym stworzeniem, z trudem znoszącym noszenie tylu warstw na grzbiecie, by choć trochę uchronić się od lodowatych powiewów wiatru. Kolejna wspólna rzecz, łącząca go ze smokami. Te także nie przepadały za nadejściem zimy, już od połowy wilgotnej jesieni stając się wyjątkowo markotnymi (lub wręcz przeciwnie, niezwykle nerwowymi i nieokiełznanymi) podopiecznymi, sprawiając znacznie więcej problemów niż w czasie słonecznej wiosny, upalnego lata czy nawet słotnych dni, poprzetykanych złotymi liśćmi i obniżającą się temperaturą. Gdy ta ostatnia opadała zbyt nisko, w zwierzętach odzywały się zapewne pierwotne instynkty, nakazujące im wyrwanie się gdzieś blisko słońca. Oczywiście ta żywiołowa nerwowość dotyczyła tych okazów, które posiadały jeszcze sporo sił. Ukochane przez Wrighta Ogniomioty Katalońskie wpadały raczej w smętną depresję.
Nic dziwnego, że dzisiejszy obchód Benjamin rozpoczął właśnie od ulubionej parki. Od kiedy smoczy staruszkowie znaleźli się pod jego wyłączną opieką, Jaimie czuł się potraktowany jako człowiek specjalny, prawdziwy profesjonalista, któremu zaufał ktoś tak wysoki rangą, jak sam lord Greengrass, rozporządzający z wysokości swego szlacheckiego stołka Peak District. Jeśli już ktoś tej pozycji obdarowywał go odpowiedzialnością i zaufaniem – zwłaszcza w przypadku bonusowego podarunku w postaci pękatej butelki Ognistej – to Wright czuł się w obowiązku spełniać postawione przed nim wymagania w stu procentach. Nie, żeby wcześniej tego nie robił: zajmował się przecież wiekowymi Ogniomiotami z własnej, niewymuszonej chęci, szczerze poruszony losem tak bliskich mu zwierząt. Mocno nie pasowało to do jego wizerunku człowieka bez skrupułów, samca alfa, depczącego wszystko po drodze. Większość osób widziałoby go raczej w dobrej komitywie z młodymi Rogogonami, pełnymi sił i werwy, ale widocznie nawet ktoś o posturze nokturnowego zakapiora posiadał w sobie wiele empatii, poświęcając się niekoniecznie sprawnym stworzeniom. Które w okresie zimowym jeszcze mniej przypominały siebie z czasów świetności. Osowiałe, tuliły się do siebie w poszukiwaniu ciepła, niechętnie jedząc nawet najlepsze, sprowadzane prosto z kontynentu hiszpańskie przysmaki. Czyli tamtejsze mięso, odpowiednio ostro przyprawione, by stare i pozbawione już prawie zupełnie powonienia smoki mogły odnaleźć choć odrobinę radości w spożywaniu pokarmu. Ben przez jakiś czas zastanawiał się nawet nad wpuszczeniem do zagrody żywego byka lub pokaźnej krowy, by zapewnić Ogniomiotom trochę rozrywki udającej (marnie, bo marnie, ale jednak) polowanie, ale potwor zyska były zbyt zmęczone i podejrzewał, że nie połakomiliby się nawet na cały zastęp tłuściutkich cieląt.
Z bólem serca obserwował więc drzemiące i wtulone w siebie smoki, leżące w kałuży roztopionego śniegu. Westchnął rozdzierająco, przechodząc przez kolejne kraty zabezpieczające wejście do zagrody, po czym rzucił zaklęcie zakuwające tylnie nogi zwierząt w kajdany. Nienawidził tego robić, ale nie był skończonym głupcem: nawet tak osowiałe i wiekowe zwierzęta potrafiły miewać napady dzikości a nie chciał znaleźć się sam na sam z paszczą smoka: nawet jeśli miałaby być to paszcza bezzębna. Ogniomiot nawet przez przypadek – och, ta miłość Benjamina do smoków, wyłączająca zdrowy rozsądek i personifikująca te przerażające stworzenia, wyposażając je w cechy ludzkie – mógłby zrobić mu krzywdę a przecież Wright nie chciał, by te piękne zwierzęta cierpiały potem przez wyrzuty sumienia. Upewniwszy się, że smoki nawet nie poczuły zakucia, wkroczył do zagrody. Najpierw skierował swe kroki wzdłuż wysokiego muru, usuwając z całego terenu wybiegu pozostałe nieczystości. Brudna robota zajęła mu trochę czasu, ale przy użyciu magii nie było to ani trochę męczące. Następnie skontrolował każdą stopę kwadratową muru. Tak jak przypuszczał, wiekowe Ogniomioty nie zrobiły żadnych dziur ani nie przepaliły prętów i zagroda pozostawała tak bezpieczna, jak tylko mogła być, chroniąc przechodniów od zdeptania przez wielkie zwierzęta, bowiem w obecnym stanie fizycznym staruszków jedynie to stanowiło ewentualne zagrożenie. Cały czas zerkając w bok, by upewnić się, że smoki spokojnie drzemią – oby nie zmarły w czasie snu – przygotował minimalistyczną lekarską torbę i przysunął się bliżej zwierząt, obserwując ich blade łuski. Na uważnych oględzinach stanu zdrowia (powierzchownego) spędził prawie trzy godziny, drobiazgowo przyglądając się łuskom na głowie, zwieńczeniu ogona i grzbiecie. Wiekowe stworzenia często umierały z banalnych powodów, wśród których najczęstszym było zakażenie, spowodowane naderwaną łuską bądź złośliwym pasożytem, wijącym sobie gniazdo w świeżym zranieniu. Na szczęście zarówno babcia jak i dziadek wydawali się niezwykle zadbani i gdyby nie fakt wieloletniego doświadczenia niemalże cyrkowego – jakże nienawidził Gringotta i wszystkich tych podłych ludzi, przyczyniających się do cierpienia smoków, zamykanych w wąskich korytarzach, torturowanych brzękadłami i przypalanych bolesnymi pieczęciami – to para prezentowałaby się wręcz widowiskowo. Nic, tylko przyczepić zaklęciem Trwałego Przylepca kokardę na końcu ogona. Nie zrobił tego jednak – nie był głupcem – i pozwolił sobie jedynie na poklepanie starej smoczych po nodze w geście prawie pieszczotliwym, choć niewyczuwalnym dla gruboskórnego, śpiącego zwierzęcia. Jeszcze chwilę przypatrywał się ulubieńcom, po czym skierował swe kroki w kierunku strefy posiłkowej. Lewitującym zaklęciem przeniósł drobno (jak na smocze standardy) pokrojone mięso do miejsca ich spożywania, posypał ognistymi papryczkami i powrócił za kraty, dokładnie zamykając za sobą każdy z magicznych zamków. Z perspektywy bezpiecznego schronienia mógł dalej obserwować Ogniomioty Katalońskie, choć robił to stosunkowo krótko. Dalsza praca wzywała. Ochronił jeszcze wybieg jednym mocnym zaklęciem rozgrzewającym, upewnił się po raz trzeci, że zamknął zagrodę na cztery spusty, po czym ruszył przez zaspy w kierunku głównego budynku rezerwatu.
Czekała go papierkowa robota. Nie znosił tego aspektu pracy w Peak District. Wolałby własnoręcznie, bez użycia magii, sprzątać zagrody z wielkowymiarowego bałaganu, niż ślęczeć przy biurku i wpatrywać się w rzędy literek. Zazwyczaj korzystał z pomocy dobrego kumpla, który preferował pracę biurową, ale wyjechał na świąteczny urlop i Wright został sam na sam z piekielnym zadaniem. Rozebrał się z ośnieżonych ciuchów roboczych i zasiadł na niewygodnym fotelu w małym pokoiku służbowym, przyglądając się stercie dokumentów. W takich chwilach rozumiał ciężkie życie służbisty-Percivala Notta, pracującego w Ministerstwie Magii. Benjamin westchnął ciężko i chwilę po prostu pogapił się przez zaśnieżone okno. Musiał jednak zrobić swoje, dlatego też zapalił papierosa i zasiadł do podsumowywania obliczeń. Tych na szczęście było niewiele. Dzisiaj zajmował się listami zakupów dla rezerwatu. Ile mięsa, jakiej jakości, skąd sprowadzanego. Wytyczne uzdrowicieli, zmieniających dietę niektórych specjalnych gatunków na wzbogaconą o witaminy, potrzebne smokom w okresie zimowym. Kwestie techniczne, koszty wzmocnienia murów wzdłuż zagrody trójogonów edalskich, powiększenie sali inkubatoryjnej dla małych smoczków. Sprowadzane z daleka owoce i kilka smoczych jaj, wpisanych w kosztorysy na kolejny rok. Domykanie tegorocznego budżetu na szczęście nie wliczało się do zajęć Benjamina, ale i tak swoją część musiał wykonać bez zarzutu. Głowił się nad wyliczeniami, odejmowaniami i planami bardzo długo. Nad Peak District zapadła noc, kolejna zmiana pracowników wesoło gawędziła w pokoju socjalnym a Wright siedział zasypany w papierach. Dopiero przed północą udało mu się dopełnić obowiązków. Popielniczka na biurku była przepełniona a dokumenty chaotycznie zaścielały blat, dlatego jeszcze kwadrans zajęło Benowi poukładanie papierkowego burdelu do odpowiednich teczek a teczek do przegródek. W końcu udało mu się dopiąć na ostatni guzik kwestie papierowe. Złapał stos dokumentów i ostrożnie zaniósł go na biurko księgowego, mającego sprawdzić jeszcze raz jego wyliczenia. Może odrobinę zaszalał z najlepszym rodzajem pokarmu i zarezerwowaniem kilku dodatkowych wizyt specjalistów-uzdrowicieli, ale dbał o smoki jak o własne dzieci i wierzył, że lord zarządca także podziela jego pogląd. Wszystko dla zwierząt, nie bacząc na koszty ani na ludzką chciwość. Prowadząc rezerwat nie dało się oszczędzać: im większe stworzenia, tym więcej galeonów płynęło niekończącym się strumieniem, by uczynić ich życie coraz lepszym. Z tą miłą myślą i nadzieją na nieodesłanie poprawek Wright skończył pracę, wychodząc z budynku w kierunku głównej bramy.
zt
Pierwszy śnieg zazwyczaj zwiastował ciężki czas dla rezerwatu w Peak District. Problemu nie stanowiło na szczęście przedzieranie się przez górskie przełęcze i wysokie zaspy – dzięki Merlinowi za umiejętność teleportacji – a raczej to, co działo się już za bramami miejsca pracy. Benjamin nie przepadał za zimą, będąc zdecydowanie ciepłolubnym stworzeniem, z trudem znoszącym noszenie tylu warstw na grzbiecie, by choć trochę uchronić się od lodowatych powiewów wiatru. Kolejna wspólna rzecz, łącząca go ze smokami. Te także nie przepadały za nadejściem zimy, już od połowy wilgotnej jesieni stając się wyjątkowo markotnymi (lub wręcz przeciwnie, niezwykle nerwowymi i nieokiełznanymi) podopiecznymi, sprawiając znacznie więcej problemów niż w czasie słonecznej wiosny, upalnego lata czy nawet słotnych dni, poprzetykanych złotymi liśćmi i obniżającą się temperaturą. Gdy ta ostatnia opadała zbyt nisko, w zwierzętach odzywały się zapewne pierwotne instynkty, nakazujące im wyrwanie się gdzieś blisko słońca. Oczywiście ta żywiołowa nerwowość dotyczyła tych okazów, które posiadały jeszcze sporo sił. Ukochane przez Wrighta Ogniomioty Katalońskie wpadały raczej w smętną depresję.
Nic dziwnego, że dzisiejszy obchód Benjamin rozpoczął właśnie od ulubionej parki. Od kiedy smoczy staruszkowie znaleźli się pod jego wyłączną opieką, Jaimie czuł się potraktowany jako człowiek specjalny, prawdziwy profesjonalista, któremu zaufał ktoś tak wysoki rangą, jak sam lord Greengrass, rozporządzający z wysokości swego szlacheckiego stołka Peak District. Jeśli już ktoś tej pozycji obdarowywał go odpowiedzialnością i zaufaniem – zwłaszcza w przypadku bonusowego podarunku w postaci pękatej butelki Ognistej – to Wright czuł się w obowiązku spełniać postawione przed nim wymagania w stu procentach. Nie, żeby wcześniej tego nie robił: zajmował się przecież wiekowymi Ogniomiotami z własnej, niewymuszonej chęci, szczerze poruszony losem tak bliskich mu zwierząt. Mocno nie pasowało to do jego wizerunku człowieka bez skrupułów, samca alfa, depczącego wszystko po drodze. Większość osób widziałoby go raczej w dobrej komitywie z młodymi Rogogonami, pełnymi sił i werwy, ale widocznie nawet ktoś o posturze nokturnowego zakapiora posiadał w sobie wiele empatii, poświęcając się niekoniecznie sprawnym stworzeniom. Które w okresie zimowym jeszcze mniej przypominały siebie z czasów świetności. Osowiałe, tuliły się do siebie w poszukiwaniu ciepła, niechętnie jedząc nawet najlepsze, sprowadzane prosto z kontynentu hiszpańskie przysmaki. Czyli tamtejsze mięso, odpowiednio ostro przyprawione, by stare i pozbawione już prawie zupełnie powonienia smoki mogły odnaleźć choć odrobinę radości w spożywaniu pokarmu. Ben przez jakiś czas zastanawiał się nawet nad wpuszczeniem do zagrody żywego byka lub pokaźnej krowy, by zapewnić Ogniomiotom trochę rozrywki udającej (marnie, bo marnie, ale jednak) polowanie, ale potwor zyska były zbyt zmęczone i podejrzewał, że nie połakomiliby się nawet na cały zastęp tłuściutkich cieląt.
Z bólem serca obserwował więc drzemiące i wtulone w siebie smoki, leżące w kałuży roztopionego śniegu. Westchnął rozdzierająco, przechodząc przez kolejne kraty zabezpieczające wejście do zagrody, po czym rzucił zaklęcie zakuwające tylnie nogi zwierząt w kajdany. Nienawidził tego robić, ale nie był skończonym głupcem: nawet tak osowiałe i wiekowe zwierzęta potrafiły miewać napady dzikości a nie chciał znaleźć się sam na sam z paszczą smoka: nawet jeśli miałaby być to paszcza bezzębna. Ogniomiot nawet przez przypadek – och, ta miłość Benjamina do smoków, wyłączająca zdrowy rozsądek i personifikująca te przerażające stworzenia, wyposażając je w cechy ludzkie – mógłby zrobić mu krzywdę a przecież Wright nie chciał, by te piękne zwierzęta cierpiały potem przez wyrzuty sumienia. Upewniwszy się, że smoki nawet nie poczuły zakucia, wkroczył do zagrody. Najpierw skierował swe kroki wzdłuż wysokiego muru, usuwając z całego terenu wybiegu pozostałe nieczystości. Brudna robota zajęła mu trochę czasu, ale przy użyciu magii nie było to ani trochę męczące. Następnie skontrolował każdą stopę kwadratową muru. Tak jak przypuszczał, wiekowe Ogniomioty nie zrobiły żadnych dziur ani nie przepaliły prętów i zagroda pozostawała tak bezpieczna, jak tylko mogła być, chroniąc przechodniów od zdeptania przez wielkie zwierzęta, bowiem w obecnym stanie fizycznym staruszków jedynie to stanowiło ewentualne zagrożenie. Cały czas zerkając w bok, by upewnić się, że smoki spokojnie drzemią – oby nie zmarły w czasie snu – przygotował minimalistyczną lekarską torbę i przysunął się bliżej zwierząt, obserwując ich blade łuski. Na uważnych oględzinach stanu zdrowia (powierzchownego) spędził prawie trzy godziny, drobiazgowo przyglądając się łuskom na głowie, zwieńczeniu ogona i grzbiecie. Wiekowe stworzenia często umierały z banalnych powodów, wśród których najczęstszym było zakażenie, spowodowane naderwaną łuską bądź złośliwym pasożytem, wijącym sobie gniazdo w świeżym zranieniu. Na szczęście zarówno babcia jak i dziadek wydawali się niezwykle zadbani i gdyby nie fakt wieloletniego doświadczenia niemalże cyrkowego – jakże nienawidził Gringotta i wszystkich tych podłych ludzi, przyczyniających się do cierpienia smoków, zamykanych w wąskich korytarzach, torturowanych brzękadłami i przypalanych bolesnymi pieczęciami – to para prezentowałaby się wręcz widowiskowo. Nic, tylko przyczepić zaklęciem Trwałego Przylepca kokardę na końcu ogona. Nie zrobił tego jednak – nie był głupcem – i pozwolił sobie jedynie na poklepanie starej smoczych po nodze w geście prawie pieszczotliwym, choć niewyczuwalnym dla gruboskórnego, śpiącego zwierzęcia. Jeszcze chwilę przypatrywał się ulubieńcom, po czym skierował swe kroki w kierunku strefy posiłkowej. Lewitującym zaklęciem przeniósł drobno (jak na smocze standardy) pokrojone mięso do miejsca ich spożywania, posypał ognistymi papryczkami i powrócił za kraty, dokładnie zamykając za sobą każdy z magicznych zamków. Z perspektywy bezpiecznego schronienia mógł dalej obserwować Ogniomioty Katalońskie, choć robił to stosunkowo krótko. Dalsza praca wzywała. Ochronił jeszcze wybieg jednym mocnym zaklęciem rozgrzewającym, upewnił się po raz trzeci, że zamknął zagrodę na cztery spusty, po czym ruszył przez zaspy w kierunku głównego budynku rezerwatu.
Czekała go papierkowa robota. Nie znosił tego aspektu pracy w Peak District. Wolałby własnoręcznie, bez użycia magii, sprzątać zagrody z wielkowymiarowego bałaganu, niż ślęczeć przy biurku i wpatrywać się w rzędy literek. Zazwyczaj korzystał z pomocy dobrego kumpla, który preferował pracę biurową, ale wyjechał na świąteczny urlop i Wright został sam na sam z piekielnym zadaniem. Rozebrał się z ośnieżonych ciuchów roboczych i zasiadł na niewygodnym fotelu w małym pokoiku służbowym, przyglądając się stercie dokumentów. W takich chwilach rozumiał ciężkie życie służbisty-Percivala Notta, pracującego w Ministerstwie Magii. Benjamin westchnął ciężko i chwilę po prostu pogapił się przez zaśnieżone okno. Musiał jednak zrobić swoje, dlatego też zapalił papierosa i zasiadł do podsumowywania obliczeń. Tych na szczęście było niewiele. Dzisiaj zajmował się listami zakupów dla rezerwatu. Ile mięsa, jakiej jakości, skąd sprowadzanego. Wytyczne uzdrowicieli, zmieniających dietę niektórych specjalnych gatunków na wzbogaconą o witaminy, potrzebne smokom w okresie zimowym. Kwestie techniczne, koszty wzmocnienia murów wzdłuż zagrody trójogonów edalskich, powiększenie sali inkubatoryjnej dla małych smoczków. Sprowadzane z daleka owoce i kilka smoczych jaj, wpisanych w kosztorysy na kolejny rok. Domykanie tegorocznego budżetu na szczęście nie wliczało się do zajęć Benjamina, ale i tak swoją część musiał wykonać bez zarzutu. Głowił się nad wyliczeniami, odejmowaniami i planami bardzo długo. Nad Peak District zapadła noc, kolejna zmiana pracowników wesoło gawędziła w pokoju socjalnym a Wright siedział zasypany w papierach. Dopiero przed północą udało mu się dopełnić obowiązków. Popielniczka na biurku była przepełniona a dokumenty chaotycznie zaścielały blat, dlatego jeszcze kwadrans zajęło Benowi poukładanie papierkowego burdelu do odpowiednich teczek a teczek do przegródek. W końcu udało mu się dopiąć na ostatni guzik kwestie papierowe. Złapał stos dokumentów i ostrożnie zaniósł go na biurko księgowego, mającego sprawdzić jeszcze raz jego wyliczenia. Może odrobinę zaszalał z najlepszym rodzajem pokarmu i zarezerwowaniem kilku dodatkowych wizyt specjalistów-uzdrowicieli, ale dbał o smoki jak o własne dzieci i wierzył, że lord zarządca także podziela jego pogląd. Wszystko dla zwierząt, nie bacząc na koszty ani na ludzką chciwość. Prowadząc rezerwat nie dało się oszczędzać: im większe stworzenia, tym więcej galeonów płynęło niekończącym się strumieniem, by uczynić ich życie coraz lepszym. Z tą miłą myślą i nadzieją na nieodesłanie poprawek Wright skończył pracę, wychodząc z budynku w kierunku głównej bramy.
zt
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie wiedziała jak potoczyłaby się ich relacje gdyby trafili do jednego domu w Hogwarcie. Może po tylu latach znajomości nie mogliby nawet na siebie patrzeć – zmęczeni swoją obecnością i brakiem możliwości oddechu. Uważała, że tak jak jest obecnie jest dobrze. Nie była to pełna napięcia przyjaźń, w której każde spotkanie było przygodą, ale ustabilizowane zależności pomiędzy dwoma ludźmi. Kiedyś przeczytała, że przyjaźń rozpoczyna się wtedy, gdy szklana życzliwości zostanie przepełniona, ale nie potrafiła wyznaczyć momentu, w którym zaczęła nazywać Travisa przyjacielem. Było to tak dawno temu, że jakby zawsze tak było. Podobnie miała z Inarą, którą znała dłużej niż nie znała, więc to było coś normalnego uważać Lady Carrow za osobę jej tak bliską. Gdy była młodsza zawieranie przyjaźni było czymś o wiele łatwiejszym: jeśli lubiła spędzać czas bawiąc się z Lordem Greengrassem to przecież oznaczało, że był jej towarzyszem, z którym mogła podzielić się wszystkim. Nie był oczywiście rodziną, ale kimś kogo sama wybrała, więc mówił o niej o wiele więcej niż więzi krwi. Dlaczego okazali się tak okropnym narzeczeństwem? Była to mieszanka niechęci, buntu, młodości i ostateczności, która nie pozwoliła im zaakceptować losu. Teraz siedzą razem w jego gibniecie, droczą się ze sobą jakby była to najnaturalniejsza rzecz na świecie i nie mogłaby wyrazić słowami jak wdzięczna jest Travisowi i losowi właśnie za takie chwile. Nie wie jak będzie wyglądała przyszłość – oboje mają niebezpieczne zawody, sytuacja w Anglii robiła się coraz bardziej skomplikowana, ale była pewna, że takie momenty zostaną zapamiętane jako obrazy przyjaźni jej i Travisa. Ta chwila mogłaby trwać o wiele dłużej i gdyby miała myśliodsiewnie to zostałaby z nią na zawsze nienaruszona przez czas.
- Oczywiście, że jesteśmy dziwni. Nie, bardziej pasuje określenie „nietypowi”. – zawyrokowała z dumą, gdyż nie ma nic gorszego niż bycie typową szarą jednostką w społeczeństwie nie silącą się na przynajmniej nutę indywidualizmu. Ale nie lubienie świąt? To była już tylko zgryźliwość. Coś czym mogą się cechować starsze osoby, których doświadczenie życiowe pozwoliło nauczyć się lekcji, że tak czasem łatwiej i bezpieczniej. – Poczekaj, wyobrażam sobie to wszystko w głowie. Nie wiem dlaczego, ale w mojej wizji jest wiele krwi. Co to o mnie mówi? – zapytała wzdrygając nieelegancko ramionami. To zapewne przez jej pracę albo miała jakiś fetysz krwi, ale ta druga opcja zdecydowanie odpadała. Nawet wolała o tym nie myśleć tylko oparła się łokciem o blat stołu podtrzymując dłonią głowę. Nadal wizja międzygatunkowej miłości, która wypełniła jej myśli nie pozwalała ze spokojem popatrzeć na Travisa. – Ale jest to niezdrowe i destrukcyjne. – zajęczała krzywiąc się ale po chwili oddała głos przyjacielowi. To była jego historia, której wyczekiwała od kiedy tu przybyła, więc na jej twarzy pojawiło się skupienie i tylko czasem podnosiła brew w konsternacji. – Czyli również z tobą pracują niekompetentni idioci? Myślałam, że tylko Biuro Aurorów tak przyciąga osoby, które chyba tylko dzięki pieniądzom ukończyły szkolenie, bo nie widzę innej możliwości. Irytuje mnie to niesamowicie, ale nawet skomentować nie można. Ale ta akcja potwierdza , że lepiej nie denerwować kobiet, bo mogą być niebezpieczniejsze od różdżki. – pokiwała do niego palcem wskazującym, ale jej spojrzenie złagodniało. – Cieszę się, że nic Ci się nie stało. Uważaj następnym razem. – poradziła mu w chwili przyjacielskiej czułości. – Wiesz, to byłaby okropna śmierć. –dodała już ostrzej, ale była pewna, że Travis zrozumie przekaz. Obserwowała jak przygotowuje trunki wykorzystując okazje do rozejrzenia się po pomieszczeniu, które nie zmieniło się nic od kiedy pierwszy raz tu przybyła. – Nie chce w takim razie nawet pytań jak jest na kacu. – stwierdziła sięgając po alkohol. Po jej ciele rozlało się ciepło w czasie pierwszego łyka grzańca. Pozwoliła komfortowej ciszy trwać przez kilka minut zagubiona w swoich myślach, gdy ponownie przeniosła wzrok na niego. – Po tylu latach możesz powiedzieć, że jesteś zadowolony z kariery jaką wybrałeś?- zapytała zupełnie niespodziewanie nawet dla niej samej.
- Oczywiście, że jesteśmy dziwni. Nie, bardziej pasuje określenie „nietypowi”. – zawyrokowała z dumą, gdyż nie ma nic gorszego niż bycie typową szarą jednostką w społeczeństwie nie silącą się na przynajmniej nutę indywidualizmu. Ale nie lubienie świąt? To była już tylko zgryźliwość. Coś czym mogą się cechować starsze osoby, których doświadczenie życiowe pozwoliło nauczyć się lekcji, że tak czasem łatwiej i bezpieczniej. – Poczekaj, wyobrażam sobie to wszystko w głowie. Nie wiem dlaczego, ale w mojej wizji jest wiele krwi. Co to o mnie mówi? – zapytała wzdrygając nieelegancko ramionami. To zapewne przez jej pracę albo miała jakiś fetysz krwi, ale ta druga opcja zdecydowanie odpadała. Nawet wolała o tym nie myśleć tylko oparła się łokciem o blat stołu podtrzymując dłonią głowę. Nadal wizja międzygatunkowej miłości, która wypełniła jej myśli nie pozwalała ze spokojem popatrzeć na Travisa. – Ale jest to niezdrowe i destrukcyjne. – zajęczała krzywiąc się ale po chwili oddała głos przyjacielowi. To była jego historia, której wyczekiwała od kiedy tu przybyła, więc na jej twarzy pojawiło się skupienie i tylko czasem podnosiła brew w konsternacji. – Czyli również z tobą pracują niekompetentni idioci? Myślałam, że tylko Biuro Aurorów tak przyciąga osoby, które chyba tylko dzięki pieniądzom ukończyły szkolenie, bo nie widzę innej możliwości. Irytuje mnie to niesamowicie, ale nawet skomentować nie można. Ale ta akcja potwierdza , że lepiej nie denerwować kobiet, bo mogą być niebezpieczniejsze od różdżki. – pokiwała do niego palcem wskazującym, ale jej spojrzenie złagodniało. – Cieszę się, że nic Ci się nie stało. Uważaj następnym razem. – poradziła mu w chwili przyjacielskiej czułości. – Wiesz, to byłaby okropna śmierć. –dodała już ostrzej, ale była pewna, że Travis zrozumie przekaz. Obserwowała jak przygotowuje trunki wykorzystując okazje do rozejrzenia się po pomieszczeniu, które nie zmieniło się nic od kiedy pierwszy raz tu przybyła. – Nie chce w takim razie nawet pytań jak jest na kacu. – stwierdziła sięgając po alkohol. Po jej ciele rozlało się ciepło w czasie pierwszego łyka grzańca. Pozwoliła komfortowej ciszy trwać przez kilka minut zagubiona w swoich myślach, gdy ponownie przeniosła wzrok na niego. – Po tylu latach możesz powiedzieć, że jesteś zadowolony z kariery jaką wybrałeś?- zapytała zupełnie niespodziewanie nawet dla niej samej.
Nad niczym się już nie zastanawiał. Przyjął rzeczy takimi, jakimi są, dziękując Merlinowi za taki rozwój jego własnej historii. Była ona pełna rozczarowań, to prawda, lecz to, co mogło zostać naprawione, rzeczywiście udało się poskładać. Tak jak właśnie relacje z Elizabeth, które przeżywały różne etapy. Nie środek był jednak istotny, a to ich zwieńczenie. Dogadywali się, mogli powiedzieć sobie wiele - jak nie wszystko - i to było tym, co dawało Travisowi radość. Uwielbiał przebywać z ludźmi, dzielić się z nimi doświadczeniem, wymieniać poglądami, uczyć się od nich nowych rzeczy. Każda znajomość - no, dobrze, prawie każda - była na wagę złota. Widząc jak rozwija się ta należąca właśnie do nich, siedzących w gabinecie w Peak District, chciał więcej. Więcej spotkań, więcej rozmów. Czuł się swobodnie, przynajmniej przez ulotną chwilę prawdziwie wolny, prawie jak podczas zajmowania się smokami. Tak pozytywnych emocji nie należało zaprzepaszczać. Pod żadnym pozorem. To był ich wspólny sukces okupiony obopólną pracą. Gdyby tylko któreś z nich się poddało po pełnym napięć narzeczeństwie, na pewno każde z nich w końcu rozeszłoby się w swoją stronę nie bacząc na tego drugiego. Zaprzepaściliby wyjątkową szansę na zbudowanie czegoś unikatowego. Mawia się, że przyjaźń damsko-męska nie istnieje, a tymczasem oni byli żywym dowodem na to, jak wiele osób się myli. Greengrass był wręcz dumny z tej unikatowej, może nieco nietypowej więzi. Oby tylko sama Fawley nie zaczęła być postrzegana w niekorzystny sposób, właśnie przez niego - tego by nie zniósł.
Właśnie pławił się w nieskończoności uczucia relaksu przebywania w towarzystwie Lizzy, pomimo mocno niesprzyjających warunków. Byli w biurze, gdzie za drzwiami przewijało się pokaźne stadko pracowników rezerwatu. Teoretycznie w każdej chwili mógł ktoś zapukać, co nie byłoby wcale dziwne patrząc na świeże wydarzenia. Peak District odniosło poważną ranę, z której nadal sączyła się posoka porażki. Travis wciąż odczuwał jej gorycz na końcu języka. Był wdzięczny przyjaciółce za przybycie oraz wyrażenie chęci opicia z nim tego beznadziejnego wydarzenia. Bez wątpienia mógł znieczulić swoje kubki smakowe - nie od dziś wiadomo, że alkohol zabije każdą bakterię.
- Cali my - westchnął teatralnie, nie kryjąc rozbawienia czającego się w niskim głosie. Trunki, trzeba było zrobić porządne porcje, uważając jednak, żeby nie otrzeć się o przesadę - wszakże był w pracy. Mimo wszystko. Zamyślił się na chwilę nad w połowie pełną szklanką. - To oznacza, że jesteś albo niesamowicie domyślna, albo piekielnie doświadczona. Wolałbym to pierwsze, ponieważ nie chciałbym, żeby cokolwiek ci się stało. Niestety w tej materii jesteśmy do siebie wręcz niestosownie podobni. Oboje uwielbiamy ryzyko i nic nas od niego nie odwiedzie. - Zawyrokował. Niby to smętnie, niby z rozgoryczeniem, ale na twarzy błąkał się nieodgadniony uśmiech. Zakończył ostatecznie produkcję alkoholu; jedną jego część zabrał dla siebie. Chwilę obracał szklanicę w dłoni, kiedy tak opierał się o drewniane biurko, ale szybko postanowił wypróbować efektu swoich działań. Nie zawiódł się, idealne pieczenie wypełniło jego przełyk.
- Wszystko co najlepsze jest niezdrowe i destrukcyjne. - Zauważył niesamowicie filozoficznie. Nawet uniósł naczynie w taki sposób, jak gdyby chciał wznieść toast za wszystkie kuszące, acz niebezpieczne rzeczy świata. - Niestety muszę się z tobą zgodzić, co do wszystkiego. Ojciec zostawił mnie z problemem: zwolnić go czy dać mu szansę. Nadal się waham, dużo czynników jest do rozważenia. A kobiety… naprawdę czasem strach się ich bać - powiedział, być może nieco za bardzo kpiąco. W tym momencie nie musiał się wcale maskować, pani auror go przecież nie wyda. Zgadza się?
- Nie gorsza niż przebywanie z tobą na kacu. - Zauważył niesamowicie bystrze, jawnie żartując sobie ze swojej towarzyszki. Wyglądało na to, że cała sytuacja bardzo go bawi, jednak skutecznie chował wszystkie swoje problemy we wnętrzu skorupy nie lubiąc smęcić i marudzić. To nie było w jego stylu. - Ja tobie też w kółko powtarzam o uważaniu na siebie, czy to daje jakikolwiek efekt? To pytanie retoryczne. - Zrobił coś wbrew sobie. Poskarżył się, wyginając tym samym kąciki ust ku dołowi. Kto by przypuszczał, że ma tak ogromne zdolności aktorskie. Nie mógł się nimi bawić, Lizzy zadała pewne konkretne pytanie, które skierowały myśli Greengrassa na zupełnie inny tor. Umilknął na krótką chwilę, a przed oczami mignęła mu niedługa migawka z całego swojego życia związanego ściśle z rezerwatem. - Jestem. Kocham to, przecież wiesz. Tylko nigdy nie przyznam się, że tak naprawdę jest. To nie jest pełne zadowolenie. To marzenie nigdy nie należało tylko do mnie. Bez Leo jest ono takie… mocno niepełne. Cały czas podświadomie czuję, że czegoś mi w tym wszystkim brakuje. Patrząc na smoki widzę w nich nadgryzione jabłka spełnienia. Nie wiem czy to rozumiesz. - Przyznał nadspodziewanie szczerze. Zawiesił się na moment zastanawiając się gdzie jest teraz jego brat. Szybko otrząsnął się jednak na nowo pozwalając uśmiechowi ozdobić jego twarz, a alkoholowi zwilżyć gardło. - A ty? - spytał będąc ciekawym jej odpowiedzi.
Właśnie pławił się w nieskończoności uczucia relaksu przebywania w towarzystwie Lizzy, pomimo mocno niesprzyjających warunków. Byli w biurze, gdzie za drzwiami przewijało się pokaźne stadko pracowników rezerwatu. Teoretycznie w każdej chwili mógł ktoś zapukać, co nie byłoby wcale dziwne patrząc na świeże wydarzenia. Peak District odniosło poważną ranę, z której nadal sączyła się posoka porażki. Travis wciąż odczuwał jej gorycz na końcu języka. Był wdzięczny przyjaciółce za przybycie oraz wyrażenie chęci opicia z nim tego beznadziejnego wydarzenia. Bez wątpienia mógł znieczulić swoje kubki smakowe - nie od dziś wiadomo, że alkohol zabije każdą bakterię.
- Cali my - westchnął teatralnie, nie kryjąc rozbawienia czającego się w niskim głosie. Trunki, trzeba było zrobić porządne porcje, uważając jednak, żeby nie otrzeć się o przesadę - wszakże był w pracy. Mimo wszystko. Zamyślił się na chwilę nad w połowie pełną szklanką. - To oznacza, że jesteś albo niesamowicie domyślna, albo piekielnie doświadczona. Wolałbym to pierwsze, ponieważ nie chciałbym, żeby cokolwiek ci się stało. Niestety w tej materii jesteśmy do siebie wręcz niestosownie podobni. Oboje uwielbiamy ryzyko i nic nas od niego nie odwiedzie. - Zawyrokował. Niby to smętnie, niby z rozgoryczeniem, ale na twarzy błąkał się nieodgadniony uśmiech. Zakończył ostatecznie produkcję alkoholu; jedną jego część zabrał dla siebie. Chwilę obracał szklanicę w dłoni, kiedy tak opierał się o drewniane biurko, ale szybko postanowił wypróbować efektu swoich działań. Nie zawiódł się, idealne pieczenie wypełniło jego przełyk.
- Wszystko co najlepsze jest niezdrowe i destrukcyjne. - Zauważył niesamowicie filozoficznie. Nawet uniósł naczynie w taki sposób, jak gdyby chciał wznieść toast za wszystkie kuszące, acz niebezpieczne rzeczy świata. - Niestety muszę się z tobą zgodzić, co do wszystkiego. Ojciec zostawił mnie z problemem: zwolnić go czy dać mu szansę. Nadal się waham, dużo czynników jest do rozważenia. A kobiety… naprawdę czasem strach się ich bać - powiedział, być może nieco za bardzo kpiąco. W tym momencie nie musiał się wcale maskować, pani auror go przecież nie wyda. Zgadza się?
- Nie gorsza niż przebywanie z tobą na kacu. - Zauważył niesamowicie bystrze, jawnie żartując sobie ze swojej towarzyszki. Wyglądało na to, że cała sytuacja bardzo go bawi, jednak skutecznie chował wszystkie swoje problemy we wnętrzu skorupy nie lubiąc smęcić i marudzić. To nie było w jego stylu. - Ja tobie też w kółko powtarzam o uważaniu na siebie, czy to daje jakikolwiek efekt? To pytanie retoryczne. - Zrobił coś wbrew sobie. Poskarżył się, wyginając tym samym kąciki ust ku dołowi. Kto by przypuszczał, że ma tak ogromne zdolności aktorskie. Nie mógł się nimi bawić, Lizzy zadała pewne konkretne pytanie, które skierowały myśli Greengrassa na zupełnie inny tor. Umilknął na krótką chwilę, a przed oczami mignęła mu niedługa migawka z całego swojego życia związanego ściśle z rezerwatem. - Jestem. Kocham to, przecież wiesz. Tylko nigdy nie przyznam się, że tak naprawdę jest. To nie jest pełne zadowolenie. To marzenie nigdy nie należało tylko do mnie. Bez Leo jest ono takie… mocno niepełne. Cały czas podświadomie czuję, że czegoś mi w tym wszystkim brakuje. Patrząc na smoki widzę w nich nadgryzione jabłka spełnienia. Nie wiem czy to rozumiesz. - Przyznał nadspodziewanie szczerze. Zawiesił się na moment zastanawiając się gdzie jest teraz jego brat. Szybko otrząsnął się jednak na nowo pozwalając uśmiechowi ozdobić jego twarz, a alkoholowi zwilżyć gardło. - A ty? - spytał będąc ciekawym jej odpowiedzi.
WHEN OUR WORDS COLLIDE
Ceniła przyjaźń ponad związek miłosny, uniesienie uczuć czy burze emocji. Była bardziej stabilna, bezpieczna i tak dobra znajomość drugiej osoby dawała komfort. Gdy była pewna niektórych reakcji Travisa, bo była jego przyjaciółką – znała go, czuła delikatne ciepło wewnątrz. Nawet kiedy nie miała partnera wiedziała, że mając takich przyjaciół nie będzie samotna. Będzie mogła do niego przyjść i porozmawiać o niczym byleby tylko spędzić czas z drugą osobą, zaznać przyjemności z towarzystwa innego człowieka. Dorastali razem, widziała w nim bardziej brata niż obiekt zainteresowania seksualnego, więc ich małżeństwo byłoby emocjonalnym kazirodztwem. Byli przykładem, że przyjaźń damsko – męska może istnień i mieć się całkiem dobrze. Niezależnie od płci byli ludźmi mającymi swoje pasje i marzenia – łączyło i dzieliło ich równie sporo, ale umieli znaleźć wspólny język. Była jednak przekona, że z nie każdym mężczyzną mogłaby połączyć ją przyjaźń, ale to samo mogła powiedzieć o kobietach. Gdy była w szkole o wiele lepie dogadywała się z chłopcami z jej rocznika niż jej koleżankami, szczególnie tymi z pokoju. Z Inarą miała kontakt listowny, więc tylko słowo pisane mogło wyrazić jej uczucia związane z nową szkołą. Rok później do szkoły przybyła Ally i wszystko się zmieniło, choć nadal Fabian był jej najczęstszym towarzyszem na roku. Travis biegał z Leo w swych gryfońskich szatach i czasami nawet jej zdarzało się widzieć w nim najpierw Gryfona, a potem przyjaciela z dzieciństwa. Czasem patrzyła na niego w Wielkiej Sali podczas śniadania poznając zarazem towarzysza przygód jak i nie poznając w ogóle. Ten proces nazwać zapewne powinno się dojrzewaniem i zmianami jakie zachodzą w człowieku w tym czasie. Nie zauważał jej wtedy (zbyt zajęty wiecznie energicznymi i głośnymi kolegami), gdy jej analizujące spojrzenie śledziła jego ruchu i w duchu zastanawiała się czy przynajmniej na śniadanie je te same przysmaki co za czasów beztroskiego dzieciństwa.
- Nie, w mojej pracy nie ma za dużo krwi. Posługujemy się zaklęciami, a takie pojedynki nie potrzebują uszkodzenia ciała, by skrzywdzić. Raczej wszystko dzieje się po cichu i niespodziewanie- tak jest przynajmniej łatwiej. Twoja jest na pewno o wiele bardziej krwawa. – zawyrokowała robiąc krótką pauzę. – Nie mogę powiedzieć, że lubię ryzyko. Jestem do niego przyzwyczajona i mi towarzyszy, ale traktuje to bardziej jako element pracy niż ważną dla mnie rzecz. – wytłumaczyła, choć nie była pewna czy zostanie zrozumiana. Nie mogłaby prowadzić monotonnej pracy urzędnika, który nie upuszcza swojego gabinetu przez kilka godzin, ale chęć ryzyka nie była czymś co zdecydowała o jej karierze.
- Jest to chwytne hasło, ale blisko mu do pustego frazesu. – stwierdziła chyba tylko po to, by się z nim podroczyć niż dla faktycznego wytknięcia. Zresztą tak głębokie i filozoficzne przemyślenia jakoś do niego nie pasowały, momentalnie poczuła się jakby rozmawiała z Agathą. – Niektórzy ludzie nie nadają się do pewnych zawodów – zaryzykujesz, że popełni następny błąd, który tym razem mógłby skończyć się czyjąś śmiercią? Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że dostrzegasz w nim potencjał?- zapytała kpiąco, gdyż ona już sobie wyrobiła zdanie. – Daj mu mniej odpowiedzialną pracę albo się pożegnajcie – to moja rada. – dodała sięgając po szklankę. Kącik jej ust podążył delikatnie do góry, ale nie dała tego po sobie poznać. – Dalej kontynuuj swoje wypowiedzi, a odkryjesz, że jednak przebywanie ze mną na kacu nie jest takie złe. Mogą Cię spotkać o wiele gorsze rzeczy. – uświadomiła mu z chytrym uśmieszkiem, który jasno świadczył jakie plany się tworzą w jej głowie. Travis chciał uniknąć poważnej rozmowy i udawać, że nic się nie stało? Jej to pasuje, tylko jednak niech nie szaleje w towarzystwie smoków. – Chyba rozumiem – za każdym razem jak o tym opowiadałeś to on był w twoich planach. To było wasze marzenie, nie twoje. Ale radzisz sobie świetnie, nauczyłeś się z tym żyć, z jego brakiem. – zauważyła dając ciszy zawisnąć między nimi. Za każdym razem jak Travis wspominał o swoim bracie czuła pewien rodzaj żalu, że jego przyjaciel musi to przeżywać. – Powiedziałam Ci kiedyś co najbardziej kocham w swojej pracy? Te krótkie momenty wymierzania sprawiedliwości. Są one rzadkością, poprzedzają je miesiące żmudnej pracy, ale warto. Kiedy widzisz, że coś jest w końcu takie jakie powinno być, a winny jest ukarany. Dla mnie to najlepsza część mojej pracy. – powiedziała uśmiechając się delikatnie. Dawno nikomu tego nie powiedziała, ale Travis był odpowiednią osobą do zwierzeń.
- Nie, w mojej pracy nie ma za dużo krwi. Posługujemy się zaklęciami, a takie pojedynki nie potrzebują uszkodzenia ciała, by skrzywdzić. Raczej wszystko dzieje się po cichu i niespodziewanie- tak jest przynajmniej łatwiej. Twoja jest na pewno o wiele bardziej krwawa. – zawyrokowała robiąc krótką pauzę. – Nie mogę powiedzieć, że lubię ryzyko. Jestem do niego przyzwyczajona i mi towarzyszy, ale traktuje to bardziej jako element pracy niż ważną dla mnie rzecz. – wytłumaczyła, choć nie była pewna czy zostanie zrozumiana. Nie mogłaby prowadzić monotonnej pracy urzędnika, który nie upuszcza swojego gabinetu przez kilka godzin, ale chęć ryzyka nie była czymś co zdecydowała o jej karierze.
- Jest to chwytne hasło, ale blisko mu do pustego frazesu. – stwierdziła chyba tylko po to, by się z nim podroczyć niż dla faktycznego wytknięcia. Zresztą tak głębokie i filozoficzne przemyślenia jakoś do niego nie pasowały, momentalnie poczuła się jakby rozmawiała z Agathą. – Niektórzy ludzie nie nadają się do pewnych zawodów – zaryzykujesz, że popełni następny błąd, który tym razem mógłby skończyć się czyjąś śmiercią? Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że dostrzegasz w nim potencjał?- zapytała kpiąco, gdyż ona już sobie wyrobiła zdanie. – Daj mu mniej odpowiedzialną pracę albo się pożegnajcie – to moja rada. – dodała sięgając po szklankę. Kącik jej ust podążył delikatnie do góry, ale nie dała tego po sobie poznać. – Dalej kontynuuj swoje wypowiedzi, a odkryjesz, że jednak przebywanie ze mną na kacu nie jest takie złe. Mogą Cię spotkać o wiele gorsze rzeczy. – uświadomiła mu z chytrym uśmieszkiem, który jasno świadczył jakie plany się tworzą w jej głowie. Travis chciał uniknąć poważnej rozmowy i udawać, że nic się nie stało? Jej to pasuje, tylko jednak niech nie szaleje w towarzystwie smoków. – Chyba rozumiem – za każdym razem jak o tym opowiadałeś to on był w twoich planach. To było wasze marzenie, nie twoje. Ale radzisz sobie świetnie, nauczyłeś się z tym żyć, z jego brakiem. – zauważyła dając ciszy zawisnąć między nimi. Za każdym razem jak Travis wspominał o swoim bracie czuła pewien rodzaj żalu, że jego przyjaciel musi to przeżywać. – Powiedziałam Ci kiedyś co najbardziej kocham w swojej pracy? Te krótkie momenty wymierzania sprawiedliwości. Są one rzadkością, poprzedzają je miesiące żmudnej pracy, ale warto. Kiedy widzisz, że coś jest w końcu takie jakie powinno być, a winny jest ukarany. Dla mnie to najlepsza część mojej pracy. – powiedziała uśmiechając się delikatnie. Dawno nikomu tego nie powiedziała, ale Travis był odpowiednią osobą do zwierzeń.
To chyba najważniejsze. Żeby mieć swoją pasję i swoje życie, a nie być zależnym od drugiej osoby, gdzie kończy się ludzka wolność. Z listy problemów odchodzi wtedy frustracja z powodu ograniczenia własnej swobody, która utrudnia tworzenie się mocnych więzi. Pomijając niefortunny okres narzeczeństwa - który Travis także określiłby mianem kazirodczym - im udawało się to znakomicie. Lawirowanie między swoimi pragnieniami, a tym, co wypadało - lub nie - odnajdując w tym chaosie złoty środek. Idealnie wyważony, fantastycznie funkcjonujący, skazujący ich na długoletnią przyjaźń, tak mocno przez oboje cenionych. I to właśnie ta relacja mogła owocować w późniejszym terminie - na przykład na obecnym spotkaniu. Towarzystwo Lizzy było dla niego miłym lekiem na zło dziejące się wokół. Wtedy jeszcze nie wiedział, że tarapaty, z którymi obecnie się borykał, były jedynie kroplą w morzu czekającej go przyszłości. Będzie jeszcze gorzej, ale on już teraz tkwił w przekonaniu, że to scenariusz niemożliwy do zrealizowania, skoro kilka godzin temu niemalże stracił dwóch swoich współpracowników.
Uniósł brwi okazując w ten sposób zdziwienie - dla niego, przeciętnego zjadacza chleba, praca aurora malowała się jako skrajnie niebezpieczna, obfitująca w krew, śmierć oraz wieczne zagrożenie życia. Wygląda na to, że wiedział o tej profesji zbyt mało, żeby się wypowiadać na jej temat. Mimo tego nie speszył się, ba, uśmiechnął się szczerze - uśmiechem obfitującym w rozbawienie.
- Naprawdę? Nie jesteście świadkami rzezi? Fatalnie, równie dobrze moglibyście pić kawę całymi dniami. - Zgrywał się, oczywiście, że tak. Parsknął nawet krótko śmiechem zobaczywszy przed oczami ujmującą scenę rzucania zaklęć znad filiżanki wypełnionej parującym napojem. Zaraz jednak jego myśli powędrowały w innym kierunku. Jak to nie czuje adrenaliny? Greengrass spojrzał na przyjaciółkę z mieszaniną niedowierzania oraz podejrzliwości. - Nie mów, że nie czujesz żadnych emocji? Dreszczyku przed akcją? Nie uwierzę. - Obstawiał przy swoim. Widział ją zupełnie inaczej niż ona to przedstawiało, a to mu się nie podobało! Był nieomylnym łowcą, człowiekiem kreacji rzeczywistości.
- I tak wiem, że się ze mną zgadzasz - skwitował krótko, po czym wzruszył ramionami. Sączył właśnie swój trunek kiedy wsłuchiwał się w nieocenioną radę pani auror. W zamyśleniu pokiwał twierdząco głową - bez względu na to, jak bardzo nie chciał, zgadzał się z jej słowami w całej ich rozciągłości. Nie powiedział już na ten temat nic więcej, wszystko zostało wyjaśnione oraz potwierdzone. Mocniej skoncentrował się na kacu oraz nieznośności Lizzy, na którą zareagował szczerym śmiechem. Usiadł wygodniej, tracąc trochę dobrego humoru. Wszak przeszli na poważne, dosyć smutne tematy, lecz Travis uśmiechał się dzielnie. Chętnie rozwinąłby temat tej rozmowy, ale wtedy wpadł do niego podwładny z niecierpiącym zwłoki zadaniem. Greengrass wydał z siebie przeciągłe westchnienie, po którym pożegnali się z lady Fawley, a każde z nich wróciło do swojego pełnego emocji życia.
zt x2
Uniósł brwi okazując w ten sposób zdziwienie - dla niego, przeciętnego zjadacza chleba, praca aurora malowała się jako skrajnie niebezpieczna, obfitująca w krew, śmierć oraz wieczne zagrożenie życia. Wygląda na to, że wiedział o tej profesji zbyt mało, żeby się wypowiadać na jej temat. Mimo tego nie speszył się, ba, uśmiechnął się szczerze - uśmiechem obfitującym w rozbawienie.
- Naprawdę? Nie jesteście świadkami rzezi? Fatalnie, równie dobrze moglibyście pić kawę całymi dniami. - Zgrywał się, oczywiście, że tak. Parsknął nawet krótko śmiechem zobaczywszy przed oczami ujmującą scenę rzucania zaklęć znad filiżanki wypełnionej parującym napojem. Zaraz jednak jego myśli powędrowały w innym kierunku. Jak to nie czuje adrenaliny? Greengrass spojrzał na przyjaciółkę z mieszaniną niedowierzania oraz podejrzliwości. - Nie mów, że nie czujesz żadnych emocji? Dreszczyku przed akcją? Nie uwierzę. - Obstawiał przy swoim. Widział ją zupełnie inaczej niż ona to przedstawiało, a to mu się nie podobało! Był nieomylnym łowcą, człowiekiem kreacji rzeczywistości.
- I tak wiem, że się ze mną zgadzasz - skwitował krótko, po czym wzruszył ramionami. Sączył właśnie swój trunek kiedy wsłuchiwał się w nieocenioną radę pani auror. W zamyśleniu pokiwał twierdząco głową - bez względu na to, jak bardzo nie chciał, zgadzał się z jej słowami w całej ich rozciągłości. Nie powiedział już na ten temat nic więcej, wszystko zostało wyjaśnione oraz potwierdzone. Mocniej skoncentrował się na kacu oraz nieznośności Lizzy, na którą zareagował szczerym śmiechem. Usiadł wygodniej, tracąc trochę dobrego humoru. Wszak przeszli na poważne, dosyć smutne tematy, lecz Travis uśmiechał się dzielnie. Chętnie rozwinąłby temat tej rozmowy, ale wtedy wpadł do niego podwładny z niecierpiącym zwłoki zadaniem. Greengrass wydał z siebie przeciągłe westchnienie, po którym pożegnali się z lady Fawley, a każde z nich wróciło do swojego pełnego emocji życia.
zt x2
WHEN OUR WORDS COLLIDE
15 lutego
Nieoczekiwane spotkanie w londyńskiej bibliotece obfitowało w niespodziewane zwroty akcji - Travis nie przypuszczał nawet, że już przy pierwszym spotkaniu z kobietą - bardzo urodziwą i inteligentną, skądinąd - zaproponuje jej wizytę w Peak District. Niełatwą, ponieważ smoków nigdy do końca kontrolować nie można, lecz często odwiedziny chętnych wrażeń czarodziejów miały miejsce w rezerwacie Greengrassów. Co więcej, mężczyzna nie przypuszczał nawet, że tak prędko pośle do Victorii list z umówioną wizytą. Do której należało się oczywiście przygotować, nie tylko pod względem bezpieczeństwa, ale również trzeba było zapewnić lady odpowiednią rozrywkę. Wpatrywanie się godzinami w puste niebo nie należało do przyjemnych rozrywek - o ile można to było w tej kategorii rozpatrywać - dlatego Travis wolał uniknąć podobnego rzędu rozczarowań. Szczególnie, że tyczyło się to osóbki, która nie miała nic wspólnego z tymi wspaniałymi stworzeniami; ostatnim, czego by chciał, to ją do nich zniechęcić. Co zaowocowało mniej więcej tym, że od rana Greengrass postawił cały rezerwat na nogi w celu dokończenia przygotowań. Punkt jedenasta gość miał się zjawić na terenach Derbyshire, a opóźnienia, chociaż modne, nie wchodziły w grę.
Odpowiednio wydzielona strefa została należycie oszklona, omnikulary znajdowały się na niewielkich parapetach, a sam Travis trzymał już odpowiedni płaszcz niepozwalający na zajęcie się ogniem - niestety nie był to wyrób z domu mody Parkinsonów, lecz tutaj wszyscy wyglądali jednako, dlatego Victoria nie musiała się niczego obawiać. Zresztą, jego osobistym zdaniem wyglądałaby olśniewająco i w worku na dynie.
Mężczyzna przywitał ją przed wejściem do Peak District, zachowując standardy etykiety. Następnie poprowadził ją do świstoklika, który pozwolił im na szybkie przemieszczenie się w upragnione miejsce. Tereny rezerwatu były rozległe, a piesza wędrówka - nie do końca przystająca młodej damie - mogłaby im zająć dużo czasu, stąd takie rozwiązanie.
Po wyleczeniu lekkich mdłości spowodowanych takim, a nie innym środkiem transportu, zaprosił lady Parkinson do wydzielonego miejsca.
- Mam nadzieję, że spodobają się lady nasze smoki. -Wyraził nadzieję, nie przestając się przy tym uśmiechać. - Pomóc w nałożeniu płaszcza? - Zaproponował, wyciągając materiał bardziej przed siebie. Zaraz po tym miał zamiar wyjaśnić wszystkie panujące tu zasady.
Nieoczekiwane spotkanie w londyńskiej bibliotece obfitowało w niespodziewane zwroty akcji - Travis nie przypuszczał nawet, że już przy pierwszym spotkaniu z kobietą - bardzo urodziwą i inteligentną, skądinąd - zaproponuje jej wizytę w Peak District. Niełatwą, ponieważ smoków nigdy do końca kontrolować nie można, lecz często odwiedziny chętnych wrażeń czarodziejów miały miejsce w rezerwacie Greengrassów. Co więcej, mężczyzna nie przypuszczał nawet, że tak prędko pośle do Victorii list z umówioną wizytą. Do której należało się oczywiście przygotować, nie tylko pod względem bezpieczeństwa, ale również trzeba było zapewnić lady odpowiednią rozrywkę. Wpatrywanie się godzinami w puste niebo nie należało do przyjemnych rozrywek - o ile można to było w tej kategorii rozpatrywać - dlatego Travis wolał uniknąć podobnego rzędu rozczarowań. Szczególnie, że tyczyło się to osóbki, która nie miała nic wspólnego z tymi wspaniałymi stworzeniami; ostatnim, czego by chciał, to ją do nich zniechęcić. Co zaowocowało mniej więcej tym, że od rana Greengrass postawił cały rezerwat na nogi w celu dokończenia przygotowań. Punkt jedenasta gość miał się zjawić na terenach Derbyshire, a opóźnienia, chociaż modne, nie wchodziły w grę.
Odpowiednio wydzielona strefa została należycie oszklona, omnikulary znajdowały się na niewielkich parapetach, a sam Travis trzymał już odpowiedni płaszcz niepozwalający na zajęcie się ogniem - niestety nie był to wyrób z domu mody Parkinsonów, lecz tutaj wszyscy wyglądali jednako, dlatego Victoria nie musiała się niczego obawiać. Zresztą, jego osobistym zdaniem wyglądałaby olśniewająco i w worku na dynie.
Mężczyzna przywitał ją przed wejściem do Peak District, zachowując standardy etykiety. Następnie poprowadził ją do świstoklika, który pozwolił im na szybkie przemieszczenie się w upragnione miejsce. Tereny rezerwatu były rozległe, a piesza wędrówka - nie do końca przystająca młodej damie - mogłaby im zająć dużo czasu, stąd takie rozwiązanie.
Po wyleczeniu lekkich mdłości spowodowanych takim, a nie innym środkiem transportu, zaprosił lady Parkinson do wydzielonego miejsca.
- Mam nadzieję, że spodobają się lady nasze smoki. -Wyraził nadzieję, nie przestając się przy tym uśmiechać. - Pomóc w nałożeniu płaszcza? - Zaproponował, wyciągając materiał bardziej przed siebie. Zaraz po tym miał zamiar wyjaśnić wszystkie panujące tu zasady.
WHEN OUR WORDS COLLIDE
Sowa od lorda Greengrassa była dla mnie bardzo miłym zaskoczeniem, chociaż nie nastawiałam się na wiele, gdy szłam razem z tą wiadomością do mojego ojca. Spodziewałam się, że może być trudno go przekonać, bo przecież smoki nie były odpowiednie dla młodej damy. Jednak gdy nie miałam nic przeciwko, aby być w domu zdecydowanie wcześniej niż zazwyczaj oraz bez słowa przystałam na propozycję obecności przyzwoitki, pozwolił mi pójść, a ja jeszcze tego samego dnia odpisałam lordowi na wiadomość.
Ubrałam się ciepło, acz odpowiednio do mojego statusu społecznego, wypryskałam się swoimi ulubionymi perfumami i pod opieką jednej z naszych służek, która dzisiejszego dnia pełniła rolę mojej opiekunki, bowiem żadna z cioć nie była w stanie poświęcić mi niemal całego swojego dnia, stawiłyśmy się w odpowiednim miejscu punktualnie o jedenastej pojawiłam się na miejscu.
Lord Travis czekał już na mnie. Przywitałam go ciepłym uśmiechem dygając nisko, kompletnie ignorując fakt obecności przyzwoitki. Nie miałam przecież zamiaru jej przedstawiać, a już sama jej obecność powinna być jednoznaczna. W każdym razie, gdy zostałam zaproszona do świstoklika, a owa kobieta ruszyła za mną, oczywistym było, że nie odstąpi mnie nawet na krok. I rozumiałam ją bardzo dobrze, narażać się na złość ojca i stratę pracy? Wykluczone.
Nigdy nie przepadałam za tego rodzaju transportem, jednak wolałam to niż iść przez cały ten ogromny teren pieszo, do czego ani ja, ani moje nogi nie byliśmy stworzeni.
Miejsce, w którym się znaleźliśmy było stworzone bardzo starannie.Wszystko dokładnie oszklone, gdzieś kątem oka dostrzegłam również omnikulary, które zawsze niezwykle mnie bawiły. Nigdy nie miałam okazji, aby skorzystać z nich dłużej niż było to konieczne i miałam nadzieję, że dzisiejszego dnia będę mogła napatrzeć się na nie do woli.
- Dziękuję, również mam nadzieję, że mi się spodobają - przytaknęłam, spoglądając na płaszcz.
Nie należał on do najcudowniejszych wytworów i z moim wyglądem i tym co miałam na sobie niezwykle się gryzł. Jednak, mężczyzna nie trzymałby go w dłoniach, gdyby nie był potrzebny. Nie do końca wiedziałam po co to jest i dlaczego mam to zakładać, ale jedynie kiwnęłam głową.
- Poproszę - pozwoliłam mu na pomoc mi. - Jeśli wolno zapytać, do czego potrzebny jest ten płaszcz? Nie wydaje się, aby miało padać.
Może moje pytanie mogło wydać mu się dosyć proste, banalne i niezbyt logiczne, jednak nie znałam się na smokach i nie wiedziałam do czego te wszystkie rzeczy mogą tutaj służyć.
Ubrałam się ciepło, acz odpowiednio do mojego statusu społecznego, wypryskałam się swoimi ulubionymi perfumami i pod opieką jednej z naszych służek, która dzisiejszego dnia pełniła rolę mojej opiekunki, bowiem żadna z cioć nie była w stanie poświęcić mi niemal całego swojego dnia, stawiłyśmy się w odpowiednim miejscu punktualnie o jedenastej pojawiłam się na miejscu.
Lord Travis czekał już na mnie. Przywitałam go ciepłym uśmiechem dygając nisko, kompletnie ignorując fakt obecności przyzwoitki. Nie miałam przecież zamiaru jej przedstawiać, a już sama jej obecność powinna być jednoznaczna. W każdym razie, gdy zostałam zaproszona do świstoklika, a owa kobieta ruszyła za mną, oczywistym było, że nie odstąpi mnie nawet na krok. I rozumiałam ją bardzo dobrze, narażać się na złość ojca i stratę pracy? Wykluczone.
Nigdy nie przepadałam za tego rodzaju transportem, jednak wolałam to niż iść przez cały ten ogromny teren pieszo, do czego ani ja, ani moje nogi nie byliśmy stworzeni.
Miejsce, w którym się znaleźliśmy było stworzone bardzo starannie.Wszystko dokładnie oszklone, gdzieś kątem oka dostrzegłam również omnikulary, które zawsze niezwykle mnie bawiły. Nigdy nie miałam okazji, aby skorzystać z nich dłużej niż było to konieczne i miałam nadzieję, że dzisiejszego dnia będę mogła napatrzeć się na nie do woli.
- Dziękuję, również mam nadzieję, że mi się spodobają - przytaknęłam, spoglądając na płaszcz.
Nie należał on do najcudowniejszych wytworów i z moim wyglądem i tym co miałam na sobie niezwykle się gryzł. Jednak, mężczyzna nie trzymałby go w dłoniach, gdyby nie był potrzebny. Nie do końca wiedziałam po co to jest i dlaczego mam to zakładać, ale jedynie kiwnęłam głową.
- Poproszę - pozwoliłam mu na pomoc mi. - Jeśli wolno zapytać, do czego potrzebny jest ten płaszcz? Nie wydaje się, aby miało padać.
Może moje pytanie mogło wydać mu się dosyć proste, banalne i niezbyt logiczne, jednak nie znałam się na smokach i nie wiedziałam do czego te wszystkie rzeczy mogą tutaj służyć.
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Travis, urzeczony raczej obecnością samej Victorii z początku nawet nie zauważył przyzwoitki - pomimo tego, że ta snuła się za szlachcianką jak cień - koncentrując się wyłącznie na swoim wyczekiwanym gościu. Dopiero przy którejś minucie wspólnego przebywania zwrócił uwagę na drobną posturę krzątającą się nieopodal. Nawet jeśli zamierzał posłać jej przepraszający uśmiech, nie mogła tego zauważyć wpatrzona prawie nieustannie w ziemię, po której stąpali. Greengrass szybko stracił więc i tak nikłe już zainteresowanie nadprogramowym gościem - którym z pewnością zajął się ktoś inny - a on sam mógł w pełni poświęcić się oprowadzaniu lady Parkinson po rezerwacie. A przynajmniej tej wydzielonej części będącej pod czujniejszą ochroną niż reszta terenów. Była ona fragmentem dla zwiedzających, dlatego kładziono duży nacisk na zapewnienie bezpieczeństwa tejże strefy. Po paśmie katastrof nawiedzających Peak District Travis za wszelką cenę dążył do poprawy wizerunku ich rezerwatu, lecz nie tylko - w ogóle do poprawy jego kondycji w każdym możliwym aspekcie - naprawdę nie potrzebował kolejnych problemów na głowie. Którymi, oczywiście, nie zamierzał się dzielić ze swoją towarzyszką. Ostatnim, czego by chciał, to ją nastraszyć.
Kiedy doszli już do oszklonej loży, i kiedy znalazły się dla nich płaszcze, mężczyzna chciał zabrać się za pomoc w jego założeniu oraz za wyjaśnienie wszystkich problematycznych rzeczy. Pytanie zadane przez Victorię wywołało w Greengrassie uśmiech, który nie wyglądał ani ironicznie, ani pobłażliwie, raczej uprzejmie. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że osoby niezaznajomione z tematyką smoków nie wiedzą zbyt wiele o specyfice pracy z nimi, dlatego nie uważał tego pytania za głupiego czy nierozsądnego. Wręcz przeciwnie - dobrze, że Victoria chciała wiedzieć, a nie tylko ślepo wykonywać wszystkie zalecenia.
- Ten płaszcz chroni przed smoczym ogniem. Nie sądzę, żeby był potrzebny, ale to kwestie bezpieczeństwa - odpowiedział w trakcie pomocy założenia ubrania na strój arystokratki. Sam również posiadał już takowy założony, ale zdecydowanie inaczej wyglądający. I przede wszystkim bardziej znoszony - jeszcze spełniał swoją funkcję, dlatego Travis póki co go nie wymieniał. - Chciałbym teraz lady pokrótce powiedzieć o zasadach obowiązujących zwiedzających na terenie Peak District - zaczął, spoglądając w bok - na szklaną ścianę. - Na pewno należy bezwzględnie słuchać się pracowników rezerwatu, nie oddalać się od prowadzącego grupą - w chwili obecnej ode mnie - oraz nie wychodzić poza obręb terenów dla odwiedzających. Na terenach całego Peak District, w tym tutaj, nie należy wykonywać gwałtownych ruchów, tj. machać do smoków, skakać, krzyczeć do nich czy namawiać na jedzenie, a jeść można tylko w wyznaczonych do tego miejscach. - Naprawdę Travis nie sądził, żeby Victoria miała nagle dostać dzikiego szału, lecz musiał to powiedzieć. - Nie chcemy smoków zwyczajnie drażnić. To dumne oraz impulsywne stworzenia, mogą takie zachowanie odebrać jako wyzwanie do walki. A jedzenie… są oczywiście regularnie karmione, ale czasem z ciekawości mogłyby chcieć zasmakować czegoś innego. Nie wolno też wnosić na teren rezerwatu materiałów łatwopalnych czy wybuchowych, dlatego osoby wnoszące jakiekolwiek eliksiry muszą nas o tym poinformować. To chyba tyle, w takim dużym skrócie. - Zakończył, przywdziewając na twarz pokrzepiający uśmiech. Zaraz podszedł szybko do parapetu po omnikulary, którą jedną parę ofiarował kobiecie. - Zaraz pooglądamy smoki. Proszę się tylko nie wystraszyć jak któryś podleci blisko - szkło jest samo w sobie wzmacniane, a dochodzi do tego także kwestia magii. Panika jest niewskazana, jeśli jakieś zachowanie smoka wzbudzi moją obawę, niezwłocznie udamy się do wyjścia. - Zapewnił jeszcze, żeby pokazać lady Parkinson cały obraz sytuacji.
Kiedy doszli już do oszklonej loży, i kiedy znalazły się dla nich płaszcze, mężczyzna chciał zabrać się za pomoc w jego założeniu oraz za wyjaśnienie wszystkich problematycznych rzeczy. Pytanie zadane przez Victorię wywołało w Greengrassie uśmiech, który nie wyglądał ani ironicznie, ani pobłażliwie, raczej uprzejmie. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że osoby niezaznajomione z tematyką smoków nie wiedzą zbyt wiele o specyfice pracy z nimi, dlatego nie uważał tego pytania za głupiego czy nierozsądnego. Wręcz przeciwnie - dobrze, że Victoria chciała wiedzieć, a nie tylko ślepo wykonywać wszystkie zalecenia.
- Ten płaszcz chroni przed smoczym ogniem. Nie sądzę, żeby był potrzebny, ale to kwestie bezpieczeństwa - odpowiedział w trakcie pomocy założenia ubrania na strój arystokratki. Sam również posiadał już takowy założony, ale zdecydowanie inaczej wyglądający. I przede wszystkim bardziej znoszony - jeszcze spełniał swoją funkcję, dlatego Travis póki co go nie wymieniał. - Chciałbym teraz lady pokrótce powiedzieć o zasadach obowiązujących zwiedzających na terenie Peak District - zaczął, spoglądając w bok - na szklaną ścianę. - Na pewno należy bezwzględnie słuchać się pracowników rezerwatu, nie oddalać się od prowadzącego grupą - w chwili obecnej ode mnie - oraz nie wychodzić poza obręb terenów dla odwiedzających. Na terenach całego Peak District, w tym tutaj, nie należy wykonywać gwałtownych ruchów, tj. machać do smoków, skakać, krzyczeć do nich czy namawiać na jedzenie, a jeść można tylko w wyznaczonych do tego miejscach. - Naprawdę Travis nie sądził, żeby Victoria miała nagle dostać dzikiego szału, lecz musiał to powiedzieć. - Nie chcemy smoków zwyczajnie drażnić. To dumne oraz impulsywne stworzenia, mogą takie zachowanie odebrać jako wyzwanie do walki. A jedzenie… są oczywiście regularnie karmione, ale czasem z ciekawości mogłyby chcieć zasmakować czegoś innego. Nie wolno też wnosić na teren rezerwatu materiałów łatwopalnych czy wybuchowych, dlatego osoby wnoszące jakiekolwiek eliksiry muszą nas o tym poinformować. To chyba tyle, w takim dużym skrócie. - Zakończył, przywdziewając na twarz pokrzepiający uśmiech. Zaraz podszedł szybko do parapetu po omnikulary, którą jedną parę ofiarował kobiecie. - Zaraz pooglądamy smoki. Proszę się tylko nie wystraszyć jak któryś podleci blisko - szkło jest samo w sobie wzmacniane, a dochodzi do tego także kwestia magii. Panika jest niewskazana, jeśli jakieś zachowanie smoka wzbudzi moją obawę, niezwłocznie udamy się do wyjścia. - Zapewnił jeszcze, żeby pokazać lady Parkinson cały obraz sytuacji.
WHEN OUR WORDS COLLIDE
Spojrzałam na mężczyznę lekko zdziwiona, by po chwili przyjąć jego słowa z lekkim kiwnięciem głowy. To co mówił było dość logiczne, smoki ziały ogniem i musieliśmy mieć coś, co w razie czego mogłoby nas ochronić przed poparzeniami. A mnie już w szczególności, przecież nie chciałam zostać z okropnymi bliznami, które szpeciły by moje ciało, przekreślając moją szansę na dobre zamążpójście.
- Rozumiem, trzeba dbać o bezpieczeństwo na każdym kroku - przytaknęłam, w między czasie wkładając ręce w odpowiednie miejsca.
Może nie wyglądałam w tym najlepiej i wolałam raczej stać tu w swoim płaszczu niż tym czymś, to jednak nie powiedziałam żadnego złego słowa na ten temat. Chciałam przecież zobaczyć smoki, a jeśli było o konieczne, to nie mogłam marudzić.
No i, nim będę mogła podejść do szyby bliżej, aby móc wyglądać te piękne stworzenia, musiałam poznać kilka zasad, które lord Greengrass zechciał mi przybliżyć. Słuchałam go więc uważnie, starając się przyswoić sobie nowo zdobytą wiedzę, aby później nie musieć tego wysłuchiwać gdy, mam nadzieję, będę miała okazję, aby pojawić się tutaj po raz kolejny. Słuchając jednak niektórych zasad miałam ochotę się roześmiać, skierowane były chyba do dzieci, a nie do dobrze wychowanej damy, która nie miała w zwyczaju skakania, machania czy krzyczenia, albo jedzenia w porze do tego nie przeznaczonej. Wszystko jednak pokornie przyjęłam, z lekkim uśmiechem rozbawienia, oczywiście.
- Proszę się nie martwić, lordzie. Nie będę sprawiać problemów - odpowiedziałam.
z ciekawością jednak przyjęłam, że zwierzęta te są tak bardzo impulsywne, że nawet zwykłe machnięcie może je sprowokować do ataku. Nawet trochę się wystraszyłam, trochę z niepokojem spoglądając w niebo, a potem na swoją przyzwoitkę, aby tylko przypadkiem nie zrobiła czegoś głupiego. Te wszystkie słowa, zakazy i nakazy, obowiązywały bardziej ją niż mnie. Ja umiałam się zachować, co do niej to nie wiedziałam.
Odebrałam od niego omnikulary, ale jego słowa absolutnie mnie nie pocieszyły. Znowu niepewnie spojrzałam w niebo, obawiając się, że naprawdę spanikuje, jeśli jakiś się tu zaraz pojawi.
- Pańskie słowa, chociaż widać, że zna się pan na rzeczy, trochę mnie wystraszyły. Pierwszy raz będę oglądać smoki, sir - dodałam, chociaż mężczyzna o tym bardzo dobrze wiedział. - I łatwo tak mówić, proszę się nie wystraszyć, lordzie…
Zacisnęłam mocno usta, a omnikulary przyłożyłam do oczu, starając się wyhaczyć gdzieś na niebie smoka, ale nic nie widziałam. Byłam trochę niezadowolona, że żaden od razu do mnie nie przyleciał, aby mi się pochwalić, bo czemu to tak, powinny być na moje zawołanie przecież, prawda? Spojrzałam na lorda Greengrassa.
- Nic nie widzę - westchnęłam. - Proszę mi opowiedzieć trochę o smokach. Jak wygląda ich dzień? Czy one śpią? Czym są karmione?
Zadałam kilka, jak dla mnie, ciekawych pytań i miałam nadzieję również na to, że dostanę ciekawe odpowiedzi, które mnie usatysfakcjonują.
- Rozumiem, trzeba dbać o bezpieczeństwo na każdym kroku - przytaknęłam, w między czasie wkładając ręce w odpowiednie miejsca.
Może nie wyglądałam w tym najlepiej i wolałam raczej stać tu w swoim płaszczu niż tym czymś, to jednak nie powiedziałam żadnego złego słowa na ten temat. Chciałam przecież zobaczyć smoki, a jeśli było o konieczne, to nie mogłam marudzić.
No i, nim będę mogła podejść do szyby bliżej, aby móc wyglądać te piękne stworzenia, musiałam poznać kilka zasad, które lord Greengrass zechciał mi przybliżyć. Słuchałam go więc uważnie, starając się przyswoić sobie nowo zdobytą wiedzę, aby później nie musieć tego wysłuchiwać gdy, mam nadzieję, będę miała okazję, aby pojawić się tutaj po raz kolejny. Słuchając jednak niektórych zasad miałam ochotę się roześmiać, skierowane były chyba do dzieci, a nie do dobrze wychowanej damy, która nie miała w zwyczaju skakania, machania czy krzyczenia, albo jedzenia w porze do tego nie przeznaczonej. Wszystko jednak pokornie przyjęłam, z lekkim uśmiechem rozbawienia, oczywiście.
- Proszę się nie martwić, lordzie. Nie będę sprawiać problemów - odpowiedziałam.
z ciekawością jednak przyjęłam, że zwierzęta te są tak bardzo impulsywne, że nawet zwykłe machnięcie może je sprowokować do ataku. Nawet trochę się wystraszyłam, trochę z niepokojem spoglądając w niebo, a potem na swoją przyzwoitkę, aby tylko przypadkiem nie zrobiła czegoś głupiego. Te wszystkie słowa, zakazy i nakazy, obowiązywały bardziej ją niż mnie. Ja umiałam się zachować, co do niej to nie wiedziałam.
Odebrałam od niego omnikulary, ale jego słowa absolutnie mnie nie pocieszyły. Znowu niepewnie spojrzałam w niebo, obawiając się, że naprawdę spanikuje, jeśli jakiś się tu zaraz pojawi.
- Pańskie słowa, chociaż widać, że zna się pan na rzeczy, trochę mnie wystraszyły. Pierwszy raz będę oglądać smoki, sir - dodałam, chociaż mężczyzna o tym bardzo dobrze wiedział. - I łatwo tak mówić, proszę się nie wystraszyć, lordzie…
Zacisnęłam mocno usta, a omnikulary przyłożyłam do oczu, starając się wyhaczyć gdzieś na niebie smoka, ale nic nie widziałam. Byłam trochę niezadowolona, że żaden od razu do mnie nie przyleciał, aby mi się pochwalić, bo czemu to tak, powinny być na moje zawołanie przecież, prawda? Spojrzałam na lorda Greengrassa.
- Nic nie widzę - westchnęłam. - Proszę mi opowiedzieć trochę o smokach. Jak wygląda ich dzień? Czy one śpią? Czym są karmione?
Zadałam kilka, jak dla mnie, ciekawych pytań i miałam nadzieję również na to, że dostanę ciekawe odpowiedzi, które mnie usatysfakcjonują.
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Naprawdę nie chciał jej wystraszyć. Miał zwyczajnie dość nieodpowiedzialnych ludzi, którzy jak gdyby nigdy nic panoszyli się w rezerwacie, bezmyślnie machając do niebezpiecznych smoków. Wystarczyła jedna chwila lekkomyślności, żeby doprowadzić do tragedii. Ciągle nawiedzających Peak District i Travis był już nimi zwyczajnie zmęczony. Wręcz rozdrażniony. Oczywiście nie spodziewał się głupich zachowań po Victorii - dała mu się wszakże poznać jako inteligentna kobieta - lecz zwyczajnie musiał to powiedzieć. Przyzwoitki to też dotyczyło, więc upiekł od razu dwie pieczenie na jednym ogniu. Zabawne porównanie w obliczu niebezpieczeństwa spłonięcia żywcem. Smoczy ogień był najgorszym z możliwych - nic dziwnego, że płaszcze nie były wieczne - nie było z nim żartów. Dążył do tego, żeby każdy to zrozumiał, jeśli tylko nie leżało to poza zakresem jego zdolności do pojmowania tego typu spraw.
Zobaczywszy uśmiech na delikatnej twarzy kobiety, Greengrass sam poszerzył swój, bardzo starając się ukryć targającą nim wesołość. Trochę nie wypadało, żeby się tak szczerzył, lecz… może dzięki temu Vicky się trochę rozluźni? Nie powinna się tak stresować, bez względu na to który raz te smoki ogląda. Były nikłe szanse, żeby mogło im się coś stać, i to właśnie starał się jej przekazać. Ze wskazaniem na zachowania środków bezpieczeństwa - tak profilaktycznie. Przezorny zawsze ubezpieczony, czy jakoś tak. A on za nią odpowiadał. Nawet nie chciał sobie wyobrażać co zrobiłby z nim jej ojciec, gdyby tylko naraził na szwank jego córkę.
- Nie wierzę, żeby mogłoby być inaczej - potwierdził jej słowa, żeby nie myślała, że się tego po niej spodziewał. Zaraz jednak zabrali się do obserwacji nieba idealnie dostępnego z tego punktu. Wokół nie było ani jednego drzewka czy innej przeszkody, która mogłaby uniemożliwić wypatrywanie smoków. Tylko piękne, teraz akurat mleczne niebo - nadal panowała zima, a więc i z pogodą bywało różnie.
- Zapewniam, że nie ma powodu do zmartwień. Po wszystkim będzie lady podekscytowana do tego stopnia, że jeszcze nie raz nas odwiedzi - odparł z przekonaniem na jej słowa, starając ją uspokoić. - Tak tylko straszę, wtedy łatwiej wymusić pewne zachowania - dodał jeszcze, chcąc dokończyć proces wyjaśnień. Faktycznie póki co na niebie żadnego gada nie było, lecz to tylko kwestia czasu. Krótkiego czasu - miał już wszystko dogadane wraz z pracownikami.
- To zależy jakiego smoka. Te dzikie za dnia polują na jedzenie, nasze je dostają z dostawą do jaskiń, ale zdarza się, że same czasem coś znajdą w lasach. Są to zazwyczaj większe zwierzęta takie jak owce, kozy, drapieżne ptaki i inne. Padlina, jak najbardziej krwista, wtedy zostaje zaspokojony ich głód łowiecki. Ogólnie dobierają się w pary, smoczyce zajmują się potomstwem, samce patrolują tereny, na których się znajdują i które uważają za swoje. Zdarza się, że samce ze sobą rywalizują, dlatego staramy się je utrzymywać z dala od siebie. Oczywiście, że śpią, tak jak ludzie, w nocy, w jaskiniach - wyjaśnił tak w skrócie. Nie miał nawet czasu na dłuższą opowieść, ponieważ pojawił się nad nimi Trójogon - jak sama nazwa wskazuje, posiadał trzy ogony zakończone grotem niczym u strzały. Miał ogromną rozpiętość skrzydeł, a jego tor lotu był spokojny.
Zobaczywszy uśmiech na delikatnej twarzy kobiety, Greengrass sam poszerzył swój, bardzo starając się ukryć targającą nim wesołość. Trochę nie wypadało, żeby się tak szczerzył, lecz… może dzięki temu Vicky się trochę rozluźni? Nie powinna się tak stresować, bez względu na to który raz te smoki ogląda. Były nikłe szanse, żeby mogło im się coś stać, i to właśnie starał się jej przekazać. Ze wskazaniem na zachowania środków bezpieczeństwa - tak profilaktycznie. Przezorny zawsze ubezpieczony, czy jakoś tak. A on za nią odpowiadał. Nawet nie chciał sobie wyobrażać co zrobiłby z nim jej ojciec, gdyby tylko naraził na szwank jego córkę.
- Nie wierzę, żeby mogłoby być inaczej - potwierdził jej słowa, żeby nie myślała, że się tego po niej spodziewał. Zaraz jednak zabrali się do obserwacji nieba idealnie dostępnego z tego punktu. Wokół nie było ani jednego drzewka czy innej przeszkody, która mogłaby uniemożliwić wypatrywanie smoków. Tylko piękne, teraz akurat mleczne niebo - nadal panowała zima, a więc i z pogodą bywało różnie.
- Zapewniam, że nie ma powodu do zmartwień. Po wszystkim będzie lady podekscytowana do tego stopnia, że jeszcze nie raz nas odwiedzi - odparł z przekonaniem na jej słowa, starając ją uspokoić. - Tak tylko straszę, wtedy łatwiej wymusić pewne zachowania - dodał jeszcze, chcąc dokończyć proces wyjaśnień. Faktycznie póki co na niebie żadnego gada nie było, lecz to tylko kwestia czasu. Krótkiego czasu - miał już wszystko dogadane wraz z pracownikami.
- To zależy jakiego smoka. Te dzikie za dnia polują na jedzenie, nasze je dostają z dostawą do jaskiń, ale zdarza się, że same czasem coś znajdą w lasach. Są to zazwyczaj większe zwierzęta takie jak owce, kozy, drapieżne ptaki i inne. Padlina, jak najbardziej krwista, wtedy zostaje zaspokojony ich głód łowiecki. Ogólnie dobierają się w pary, smoczyce zajmują się potomstwem, samce patrolują tereny, na których się znajdują i które uważają za swoje. Zdarza się, że samce ze sobą rywalizują, dlatego staramy się je utrzymywać z dala od siebie. Oczywiście, że śpią, tak jak ludzie, w nocy, w jaskiniach - wyjaśnił tak w skrócie. Nie miał nawet czasu na dłuższą opowieść, ponieważ pojawił się nad nimi Trójogon - jak sama nazwa wskazuje, posiadał trzy ogony zakończone grotem niczym u strzały. Miał ogromną rozpiętość skrzydeł, a jego tor lotu był spokojny.
WHEN OUR WORDS COLLIDE
Słuchanie go sprawiało mi nie lada przyjemność. Mówił tak, jakby nie targały nim żadne wątpliwości, a słowa przez niego wypowiedziane, były czymś tak naturalnym, że bardziej być nie mogły. Jego pewność, że wszystko będzie dobrze w końcu mnie przekonała, a moje obawy, które się pojawiły, nagle przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Słuchałam z zaciekawieniem, gdy opowiadał mi o smokach i o ich zwyczajach. Ze szczerością mogłam stwierdzić, że bardzo mnie to zainteresowało. Nawet nie wiedziałam, że informacje na temat takich zwierząt mogą być tak fascynujące. Nie wiedziałam, że normalnie spały i, że były dokarmiane. Miło było usłyszeć, że jak najbardziej łączyły się w pary i wspólnie żyli, najpewniej razem wychowując swoje potomstwo. Bardzo ludzkie zachowanie, które było przecież niezwykle cenione.
To naprawdę bardzo interesujące - stwierdziłam. - Musicie mieć w rezerwacie wielu zwiedzających. A ile rezerwat posiada teraz smoków pod ochroną? I czy te smoki są w jakiś sposób szkolone, czy zostawia się je, aby miały jak najbardziej naturalne środowisko?
Bardzo wkręcił mnie ten temat i naprawdę chciałam móc dowiedzieć się czegoś więcej. Być może dane będzie mi pochwalić się zdobytą przez siebie wiedzą w obecności rodziców, przyjaciół, czy mego przyszłego narzeczonego, zwracając uwagę na fakt, że nie interesuję się tylko i wyłącznie eliksirami i perfumami.
Na początku go nie zauważyłam, zadałam swoje pytanie, spoglądając na mężczyznę, a potem podążyłam za jego wzrokiem, który był dziwnie skierowany w niebo. A tam zobaczyłam pierwszego w swoim życiu smoka. Był ogromny, na pewno był ogromny, chociaż na niebie wyglądał na małego. I posiadał trzy ogony, spojrzałam przez omnikulary, aby przyjrzeć się dokładnie.
- Oh! - Jęknęłam trochę wystraszona. - Te jego ogony nie wyglądają zachęcająco.
Pozwoliłam sobie zrobić kilka kroków do przodu, nie zbliżając się jednak zbytnio do przeszklonej barierki. Patrzyłam zafascynowana w niebo, nie mogąc wyjść z podziwu. Jeszcze w Hogwarcie widziałam smoki tylko i wyłącznie na kartkach w podręczniku, a temat im poświęcony nie był zbyt rozbudowany. Chociaż, ja w sumie wtedy nie byłam zbytnio zafascynowana tymi stworzeniami, więc czytanie informacji z książki nigdy nie było moim ulubionym zajęciem. Co innego zobaczenie takiego stworzenia naprawdę i usłyszenia wszystkich informacji prosto od osoby, która się tym zajmowała.
- Trójogon, tak? - Zapytałam dla pewności. - W rezerwacie występują tylko Trójogony, czy występują też inne gatunki, lordzie?
Patrzyłam w niebo przez omnikulary, a ciekawszy fragment lotu smoka sobie powtarzałam, aby móc przyjrzeć się dokładnie. I po takim spowolnieniu obrazu, gdy ponownie spojrzałam w niebo, zdałam sobie sprawę, że już go nie widzę. Chciałam spojrzeć na swojego przewodnika z pewnym żalem, że dlaczego ten smok już sobie poleciał, miał mi się przecież pokazać w całej okazałości, kiedy nagle wielki stwór przeleciał tuż przed szybą. Tak blisko, że mogłam zobaczyć jego łuski.
- A! - Pisnęłam wystraszona, szybko się cofając i o mało nie potykając się o kant spódnicy.
Serce zabiło mi mocniej, ponieważ naprawdę się wystraszyłam. I chociaż byłam tu bezpieczna, a przynajmniej lord Greengrass mnie o tym zapewniał, a ja nie miałam powodu, aby mu nie zaufać, to poczułam ogromny niepokój. W końcu smoki były naprawdę niebezpieczne.
To naprawdę bardzo interesujące - stwierdziłam. - Musicie mieć w rezerwacie wielu zwiedzających. A ile rezerwat posiada teraz smoków pod ochroną? I czy te smoki są w jakiś sposób szkolone, czy zostawia się je, aby miały jak najbardziej naturalne środowisko?
Bardzo wkręcił mnie ten temat i naprawdę chciałam móc dowiedzieć się czegoś więcej. Być może dane będzie mi pochwalić się zdobytą przez siebie wiedzą w obecności rodziców, przyjaciół, czy mego przyszłego narzeczonego, zwracając uwagę na fakt, że nie interesuję się tylko i wyłącznie eliksirami i perfumami.
Na początku go nie zauważyłam, zadałam swoje pytanie, spoglądając na mężczyznę, a potem podążyłam za jego wzrokiem, który był dziwnie skierowany w niebo. A tam zobaczyłam pierwszego w swoim życiu smoka. Był ogromny, na pewno był ogromny, chociaż na niebie wyglądał na małego. I posiadał trzy ogony, spojrzałam przez omnikulary, aby przyjrzeć się dokładnie.
- Oh! - Jęknęłam trochę wystraszona. - Te jego ogony nie wyglądają zachęcająco.
Pozwoliłam sobie zrobić kilka kroków do przodu, nie zbliżając się jednak zbytnio do przeszklonej barierki. Patrzyłam zafascynowana w niebo, nie mogąc wyjść z podziwu. Jeszcze w Hogwarcie widziałam smoki tylko i wyłącznie na kartkach w podręczniku, a temat im poświęcony nie był zbyt rozbudowany. Chociaż, ja w sumie wtedy nie byłam zbytnio zafascynowana tymi stworzeniami, więc czytanie informacji z książki nigdy nie było moim ulubionym zajęciem. Co innego zobaczenie takiego stworzenia naprawdę i usłyszenia wszystkich informacji prosto od osoby, która się tym zajmowała.
- Trójogon, tak? - Zapytałam dla pewności. - W rezerwacie występują tylko Trójogony, czy występują też inne gatunki, lordzie?
Patrzyłam w niebo przez omnikulary, a ciekawszy fragment lotu smoka sobie powtarzałam, aby móc przyjrzeć się dokładnie. I po takim spowolnieniu obrazu, gdy ponownie spojrzałam w niebo, zdałam sobie sprawę, że już go nie widzę. Chciałam spojrzeć na swojego przewodnika z pewnym żalem, że dlaczego ten smok już sobie poleciał, miał mi się przecież pokazać w całej okazałości, kiedy nagle wielki stwór przeleciał tuż przed szybą. Tak blisko, że mogłam zobaczyć jego łuski.
- A! - Pisnęłam wystraszona, szybko się cofając i o mało nie potykając się o kant spódnicy.
Serce zabiło mi mocniej, ponieważ naprawdę się wystraszyłam. I chociaż byłam tu bezpieczna, a przynajmniej lord Greengrass mnie o tym zapewniał, a ja nie miałam powodu, aby mu nie zaufać, to poczułam ogromny niepokój. W końcu smoki były naprawdę niebezpieczne.
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Był ukontentowany widząc w Victorii zainteresowanie smokami. A ledwie kilka dni temu twierdziła, że na smokach się nie zna, nawet ich nigdy nie widziała. Nie spodziewał się, że kobieta się nimi zaciekawi - spodziewał się raczej uprzejmego nieokazywania swojego znudzenia. Travis został bardzo miło zaskoczony, co więcej, to zaskoczenie dobrze wpłynęło na jego nastrój. Nie bał się, i to nie dlatego, że pracował tu na co dzień - potrafił ocenić ryzyko, a to było marginalne. To sprawiało, że stał pewnie na nogach zerkając to na swoją rozmówczynię, to za szybę na mleczne niebo. Dał swoim ludziom wyraźnie do zrozumienia, że mieli ożywić ten monotonny krajobraz, lecz chwilowo nic się nie działo, więc mogli spokojnie we dwoje porozmawiać.
- To prawda, wiele osób odwiedza nasz rezerwat. Mnóstwo czarodziejów pragnie zobaczyć smoka na żywo choć raz w swoim życiu. Lecz tak jak wspominałem, to nie miejsce dla wszystkich. Niestety nie każdy potrafi przyjąć do wiadomości zasady panujące w danym miejscu - odpowiedział. Pierwsza część wypowiedzi zabarwiona była wyraźną dumą, ostatnia zaś lekkim rozczarowaniem. Greengrass chciałby, żeby jak najwięcej osób mogło korzystać z dobrodziejstw tych magicznych stworzeń, lecz nie jest to możliwe.
- Nie umiem podać lady dokładnych danych. Rezerwat cały czas się rozrasta, transportowane są nowe osobniki, a te ze starszym stażem rozmnażają się. Obecnie czekamy na złożenie jaj przez około pięć samic. Prawdopodobnie osobników jest rzędu kilkuset. Nawet ja nie znam każdego jednego z nich, ponieważ każdy ma swojego opiekuna. Smoki oczywiście są szkolone - nie chcemy, żeby opuściły w sposób niekontrolowany rezerwat i zrobiły komuś krzywdę. Tresujemy je w uległości do czarodzieja, jest to jednak proces długotrwały, bardzo żmudny - wyjaśnił najlepiej jak umiał pytania nurtujące Victorią. Uśmiechnął się do niej, lecz zaraz skierował wzrok na niebo.
Trójogony były nie tylko majestatyczne czy fascynujące - lecz także niebezpieczne. Ich ogony siały prawdziwe spustoszenie. Nikt, kto nimi oberwał, nie przeżył.
- To prawda, są jego największą bronią. Bardziej nawet niszczycielską niż sam smoczy ogień, a jest to wszakże najniebezpieczniejszy płomień znany czarodziejom - przytaknął spokojnie. Broń Godryku - nie zamierzał jej straszyć, sądził jedynie, że jest tym wszystkim zaintrygowana pomimo przestrachu jaki odczuwała.
- Tylko Trójogony. W Wielkiej Brytanii są jeszcze Albiony Czarnookie, należące do rezerwatu Rosierów. Reszta gatunków rozsiana jest po świecie - odpowiedział, nadal obserwując scenkę rozgrywającą się tuż przed nimi, lecz za szybą. Zaraz jednak spojrzał na Victorię, która teraz naprawdę się wystraszyła. Podszedł do niej kilka kroków przetrzymując ją za ramię.
- Wszystko w porządku? Może chce lady stąd wyjść? - spytał przejęty. Niektórzy naprawdę się bali smoków i Travis nie mógł im się dziwić.
- To prawda, wiele osób odwiedza nasz rezerwat. Mnóstwo czarodziejów pragnie zobaczyć smoka na żywo choć raz w swoim życiu. Lecz tak jak wspominałem, to nie miejsce dla wszystkich. Niestety nie każdy potrafi przyjąć do wiadomości zasady panujące w danym miejscu - odpowiedział. Pierwsza część wypowiedzi zabarwiona była wyraźną dumą, ostatnia zaś lekkim rozczarowaniem. Greengrass chciałby, żeby jak najwięcej osób mogło korzystać z dobrodziejstw tych magicznych stworzeń, lecz nie jest to możliwe.
- Nie umiem podać lady dokładnych danych. Rezerwat cały czas się rozrasta, transportowane są nowe osobniki, a te ze starszym stażem rozmnażają się. Obecnie czekamy na złożenie jaj przez około pięć samic. Prawdopodobnie osobników jest rzędu kilkuset. Nawet ja nie znam każdego jednego z nich, ponieważ każdy ma swojego opiekuna. Smoki oczywiście są szkolone - nie chcemy, żeby opuściły w sposób niekontrolowany rezerwat i zrobiły komuś krzywdę. Tresujemy je w uległości do czarodzieja, jest to jednak proces długotrwały, bardzo żmudny - wyjaśnił najlepiej jak umiał pytania nurtujące Victorią. Uśmiechnął się do niej, lecz zaraz skierował wzrok na niebo.
Trójogony były nie tylko majestatyczne czy fascynujące - lecz także niebezpieczne. Ich ogony siały prawdziwe spustoszenie. Nikt, kto nimi oberwał, nie przeżył.
- To prawda, są jego największą bronią. Bardziej nawet niszczycielską niż sam smoczy ogień, a jest to wszakże najniebezpieczniejszy płomień znany czarodziejom - przytaknął spokojnie. Broń Godryku - nie zamierzał jej straszyć, sądził jedynie, że jest tym wszystkim zaintrygowana pomimo przestrachu jaki odczuwała.
- Tylko Trójogony. W Wielkiej Brytanii są jeszcze Albiony Czarnookie, należące do rezerwatu Rosierów. Reszta gatunków rozsiana jest po świecie - odpowiedział, nadal obserwując scenkę rozgrywającą się tuż przed nimi, lecz za szybą. Zaraz jednak spojrzał na Victorię, która teraz naprawdę się wystraszyła. Podszedł do niej kilka kroków przetrzymując ją za ramię.
- Wszystko w porządku? Może chce lady stąd wyjść? - spytał przejęty. Niektórzy naprawdę się bali smoków i Travis nie mógł im się dziwić.
WHEN OUR WORDS COLLIDE
Chyba się powtarzam, co chwilę zaznaczając fakt, że spotkanie ze smokami oraz wysłuchiwanie tego, co lord Greengrass miał mi do powiedzenia, było bardzo interesujące. Ale cóż mogłam innego stwierdzić, gdy słuchałam go z tak wielkim zainteresowaniem i skupieniem, jakbym poznawała nowy rodzaj eliksiru, który miałby zrewolucjonizować świat. Nie wiem czy to tak wpływ otoczenia na mnie działał, czy może przekonanie z jakim mój przewodnik opowiadał o swojej pasji? Być może, gdybym z taką samą siłą zaczęła tłumaczyć mu zawiłości swoich perfum, to również by mnie tak słuchał?
- Każdy ma swojego opiekuna? - zapytałam. - Lord również posiada własnego smoka?
Czyli dobrze przeczuwałam, że ich ogony nie należą do najbezpieczniejszych. I w sumie nawet zdziwiłam się, że jest bardziej niebezpieczny niż sam ogień. W końcu ogień mógł wszystko spalić, a ogon? W sumie to trzy ogony. Nie, nawet nie chciałam sobie tego wyobrażać. W głębi duszy podziękowałam za to, że znajduje się za wzmocnioną szybą i, broń mnie Merlinie, żaden smok nie będzie miał na mnie ochoty. Zbytnio by się wszakże nie najadł, już te owieczki są bardziej treściwe niż ja.
- Rezerwat Rosierów? W takim razie i tam będę musiała się wybrać. Albiony Czarnookie są mniej czy bardziej niebezpieczne? - dopytałam.
Sama jednak tam nie pójdę. Jeśli mój przyszły narzeczony znajdzie dla mnie czas, to poproszę go o towarzystwo, jeśli nie, to sądzę, że lord Greengrass absolutnie mi nie odmówi i użyczy mi swojego ramienia podczas tej wyprawy. Chociaż czy pojawianie się tak często u jego boku nie byłoby niezbyt dobrze odebrane? W końcu jako narzeczona powinnam stać tylko przy swoim wybranku. Ale, póki nie mam pierścionka na palcu nie miałam zamiaru się tym przejmować. A przynajmniej nie tu i nie teraz. Tym bardziej, gdy wielki smok przeleciał mi niemal przed twarzą.
- Oh, tak, tak, wszystko w porządku - odpowiedziałam, korzystając z okazji, że lord Greengrass mnie przytrzymywał, odsunęłam się już bezpieczniej na kilka kolejnych kroków, nie obawiając się upadku. - Przepraszam, nagle pojawił się tak blisko, kompletnie się tego nie spodziewałam.
Czułam jak moje policzki zaczynają mnie piec. Może ze wstydu, że tak bardzo pozwoliłam sobie, aby poniosły mnie emocje? Może po prostu zrobiło mi się zbyt ciepło? Tak, to na pewno to. Westchnęłam lekko, machając sobie dłonią przed twarzą.
- Strasznie ciepło w tym płaszczu - stwierdziłam, jakby na swoje usprawiedliwienie.
Rozejrzałam się niespokojnie dookoła, szukając owego smoka, który tak blisko nas przeleciał chcąc mnie wystraszyć. Może legendy o tym, że smoki porywają dziewice były prawdziwe i nie powinnam tu przychodzić? Co jeśli on właśnie na mnie poluje? Co jeśli będzie chciał mnie porwać? Zadrżałam lekko na samą myśl, że coś mogłoby mi się stać. Może moja przyzwoitka jest dziewicą, to ją oddam w zamian za swoje życie.
Owy smok latał sobie tutaj nad naszymi głowami, tak, że musiałam zadrzeć ją trochę do góry i nawet nie musiałam używać omnikularów. Kiedy tak stałam i go obserwowałam mogłam stwierdzić, że mimo iż jest przerażający, to tak prawdę mówiąc był niezwykle piękny. Chociaż nie wiem, czy mogłabym zajmować się takimi stworzeniami. Było to przecież tak bardzo niebezpieczne. Ale czy mniej niebezpieczne od moich wybuchających kociołków?
- Każdy ma swojego opiekuna? - zapytałam. - Lord również posiada własnego smoka?
Czyli dobrze przeczuwałam, że ich ogony nie należą do najbezpieczniejszych. I w sumie nawet zdziwiłam się, że jest bardziej niebezpieczny niż sam ogień. W końcu ogień mógł wszystko spalić, a ogon? W sumie to trzy ogony. Nie, nawet nie chciałam sobie tego wyobrażać. W głębi duszy podziękowałam za to, że znajduje się za wzmocnioną szybą i, broń mnie Merlinie, żaden smok nie będzie miał na mnie ochoty. Zbytnio by się wszakże nie najadł, już te owieczki są bardziej treściwe niż ja.
- Rezerwat Rosierów? W takim razie i tam będę musiała się wybrać. Albiony Czarnookie są mniej czy bardziej niebezpieczne? - dopytałam.
Sama jednak tam nie pójdę. Jeśli mój przyszły narzeczony znajdzie dla mnie czas, to poproszę go o towarzystwo, jeśli nie, to sądzę, że lord Greengrass absolutnie mi nie odmówi i użyczy mi swojego ramienia podczas tej wyprawy. Chociaż czy pojawianie się tak często u jego boku nie byłoby niezbyt dobrze odebrane? W końcu jako narzeczona powinnam stać tylko przy swoim wybranku. Ale, póki nie mam pierścionka na palcu nie miałam zamiaru się tym przejmować. A przynajmniej nie tu i nie teraz. Tym bardziej, gdy wielki smok przeleciał mi niemal przed twarzą.
- Oh, tak, tak, wszystko w porządku - odpowiedziałam, korzystając z okazji, że lord Greengrass mnie przytrzymywał, odsunęłam się już bezpieczniej na kilka kolejnych kroków, nie obawiając się upadku. - Przepraszam, nagle pojawił się tak blisko, kompletnie się tego nie spodziewałam.
Czułam jak moje policzki zaczynają mnie piec. Może ze wstydu, że tak bardzo pozwoliłam sobie, aby poniosły mnie emocje? Może po prostu zrobiło mi się zbyt ciepło? Tak, to na pewno to. Westchnęłam lekko, machając sobie dłonią przed twarzą.
- Strasznie ciepło w tym płaszczu - stwierdziłam, jakby na swoje usprawiedliwienie.
Rozejrzałam się niespokojnie dookoła, szukając owego smoka, który tak blisko nas przeleciał chcąc mnie wystraszyć. Może legendy o tym, że smoki porywają dziewice były prawdziwe i nie powinnam tu przychodzić? Co jeśli on właśnie na mnie poluje? Co jeśli będzie chciał mnie porwać? Zadrżałam lekko na samą myśl, że coś mogłoby mi się stać. Może moja przyzwoitka jest dziewicą, to ją oddam w zamian za swoje życie.
Owy smok latał sobie tutaj nad naszymi głowami, tak, że musiałam zadrzeć ją trochę do góry i nawet nie musiałam używać omnikularów. Kiedy tak stałam i go obserwowałam mogłam stwierdzić, że mimo iż jest przerażający, to tak prawdę mówiąc był niezwykle piękny. Chociaż nie wiem, czy mogłabym zajmować się takimi stworzeniami. Było to przecież tak bardzo niebezpieczne. Ale czy mniej niebezpieczne od moich wybuchających kociołków?
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Travisowi bardzo schlebiało zainteresowanie Victorii. Która prawdopodobnie wcześniej nie interesowała się tym tematem - smoków, oczywiście. Tym bardziej był zadowolony, skoro potrafił wzniecić w kimś ogień fascynacji tym, czym on zajmuje się na co dzień. Stał zatem niezwykle zadowolony z przebiegu całego spotkania. Bardzo się starał udzielać rzeczowych, jak najbardziej wyczerpujących odpowiedzi. Od czasu do czasu w umyśle przemknęła mu myśl, że być może mógłby kiedyś tak posłuchać o zainteresowaniach Victorii. O ile byłaby chętna kiedykolwiek o nich opowiedzieć. Jednak nie był to odpowiedni czas na to. Greengrassowi zależało, żeby wyniosła stąd jak najwięcej informacji o smokach.
- Tak - odpowiedział na pierwszą część pytania. Przy drugiej się trochę zaśmiał. Tak uprzejmie oraz przyjacielsko, oczywiście. - Nie do końca smok jest w czyimś posiadaniu, co najwyżej rezerwatu. Lecz tak, zajmuję się jednym z nich. Nazywa się Brzęczek, ponieważ zdarza mu się nie reagować na brzękadło. Brzękadło to przedmiot odstraszający smoki. Więc może sobie lady wyobrazić co za skaranie z nim mam - wyjaśnił, nadal nie kryjąc rozbawienia. Tym razem wynikało ono właśnie z powodu jego podopiecznego, który był przedziwnym gadem. Tak czy inaczej - Travis go uwielbiał, co więcej mocno się z nim zżył.
Zamyślił się chcąc jak najlepiej ubrać w słowa swoją odpowiedź.
- Trudno określić, wszystkie smoki są niebezpieczne. Międzygatunkowo różnią się bardziej wyglądem zewnętrznym niż zachowaniem, chociaż i takie przypadki się zdarzają. Nic nie jest regułą. Albiony nie posiadają trzech ogonów, co w teorii czyni je mniej szkodliwymi. Jednakże wszystko zależy w dużej mierze od temperamentu gadów, te mają raczej podobny. Przyznam, że moja wiedza o Albionach bazuje jedynie na teorii - nigdy nie miałem możliwości zbadania ich w naturalnym środowisku - stąd nie potrafię dać lady jednoznacznej odpowiedzi - wytłumaczył spokojnie, zgodnie z prawdą zresztą. Z natury nie lubił kłamać, dlatego w tej sytuacji także tego nie robił. Nie zniósłby też gdyby zwiedzająca Peak District wyszła z niego z nieprawdziwymi informacjami.
Niestety każdy wykład - nawet najciekawszy - musiał dobiec końca. Greengrass zauważył, że lady Parkinson jest bardzo wystraszona, a płaszcz utrudnia jej komfortowe przebywanie w tym miejscu. Zadarł głowę do góry dostrzegając, że smok coraz mocniej interesował się szklanym blokiem, za którym byli schowani. Upewniwszy się, że kobieta stoi stabilnie na własnych nogach, Travis odsunął się od niej na stosowną odległość.
- Doskonale to rozumiem. To pierwszy taki gad widziany z bliska, też byłem pod wrażeniem - odparł uśmiechając się delikatnie. - Co do płaszcza, to niestety takie są wymogi. Lecz widzę, że nasz model latający w powietrzu nas zauważył, dlatego proponuję oddalić się stąd - dodał pospiesznie. I tak nic by im się nie stało, lecz łowca wolał zapewnić Victorii komfort psychiczny na jaki zasługiwała, a nie dokładać kolejnych zmartwień.
Możesz nam zakończyć <3
- Tak - odpowiedział na pierwszą część pytania. Przy drugiej się trochę zaśmiał. Tak uprzejmie oraz przyjacielsko, oczywiście. - Nie do końca smok jest w czyimś posiadaniu, co najwyżej rezerwatu. Lecz tak, zajmuję się jednym z nich. Nazywa się Brzęczek, ponieważ zdarza mu się nie reagować na brzękadło. Brzękadło to przedmiot odstraszający smoki. Więc może sobie lady wyobrazić co za skaranie z nim mam - wyjaśnił, nadal nie kryjąc rozbawienia. Tym razem wynikało ono właśnie z powodu jego podopiecznego, który był przedziwnym gadem. Tak czy inaczej - Travis go uwielbiał, co więcej mocno się z nim zżył.
Zamyślił się chcąc jak najlepiej ubrać w słowa swoją odpowiedź.
- Trudno określić, wszystkie smoki są niebezpieczne. Międzygatunkowo różnią się bardziej wyglądem zewnętrznym niż zachowaniem, chociaż i takie przypadki się zdarzają. Nic nie jest regułą. Albiony nie posiadają trzech ogonów, co w teorii czyni je mniej szkodliwymi. Jednakże wszystko zależy w dużej mierze od temperamentu gadów, te mają raczej podobny. Przyznam, że moja wiedza o Albionach bazuje jedynie na teorii - nigdy nie miałem możliwości zbadania ich w naturalnym środowisku - stąd nie potrafię dać lady jednoznacznej odpowiedzi - wytłumaczył spokojnie, zgodnie z prawdą zresztą. Z natury nie lubił kłamać, dlatego w tej sytuacji także tego nie robił. Nie zniósłby też gdyby zwiedzająca Peak District wyszła z niego z nieprawdziwymi informacjami.
Niestety każdy wykład - nawet najciekawszy - musiał dobiec końca. Greengrass zauważył, że lady Parkinson jest bardzo wystraszona, a płaszcz utrudnia jej komfortowe przebywanie w tym miejscu. Zadarł głowę do góry dostrzegając, że smok coraz mocniej interesował się szklanym blokiem, za którym byli schowani. Upewniwszy się, że kobieta stoi stabilnie na własnych nogach, Travis odsunął się od niej na stosowną odległość.
- Doskonale to rozumiem. To pierwszy taki gad widziany z bliska, też byłem pod wrażeniem - odparł uśmiechając się delikatnie. - Co do płaszcza, to niestety takie są wymogi. Lecz widzę, że nasz model latający w powietrzu nas zauważył, dlatego proponuję oddalić się stąd - dodał pospiesznie. I tak nic by im się nie stało, lecz łowca wolał zapewnić Victorii komfort psychiczny na jaki zasługiwała, a nie dokładać kolejnych zmartwień.
Możesz nam zakończyć <3
WHEN OUR WORDS COLLIDE
Naprawdę słuchałam go z głębokim zainteresowaniem. Może się powtarzałam, ale jego opowieści o smokach naprawdę mnie zainteresowały. Może znalazłam swoją jakąś drugą pasję? Kto wie, może teraz będę chciała zwiedzić wszystkie smocze rezerwaty na terenie Anglii? Dawno nie czułam tylko emocji, co podczas słuchania słów lorda. Niemal mogłam sobie wyobrazić, jak to o czym opowiada jest prawdą. Jak podchodzi do swojego smoka, macha mu grzechotką, a on odstrasza go głośniejszym rykiem. Nie wiedziałam, czy w takim wypadku imię Brzęczek jest odpowiednie, nazwałabym tak raczej psidawka lub jakiegoś skrzata, a nie groźnego, mogącego zrobić mi krzywdę, smoka. Nie wpływałam jednak na tą decyzję, wszakże nie był to mój smok.
Zrobiło mi się trochę przykro, że oprócz takich podstawowych informacji jak różnice w wyglądzie, nie był w stanie przedstawić mi różnic w zachowaniu i charakterze. Co w pewnym sensie było rzeczą oczywistą, w końcu specjalizował się w tylko jednej dziedzinie. Dzięki temu byłam już jednak pewna, że będzie musiała zwrócić się do Rosierów o możliwość zwiedzenia rezerwatu. Tylko czy pojawię się tam sama, czy może z kimś u boku?
- Rozumiem, na pewno każdy smok jest inny i się między sobą różnią. Nawet wewnątrz gatunku, więc to pewnie oczywiste, że będą się między sobą różnić również poza gatunkowo. Na pewno są smoki zdecydowanie agresywniejsze i takie, które zbytnio nie zwróciłyby na nas uwagi, prawda? - dopytałam.
Również zwróciłam uwagę na to, że smok zdecydowanie zbyt blisko i zbyt często wokół nas przelatywał. Może faktycznie wyczuł we mnie czystość i będzie chciał mnie porwać? Sobie żartowałam, ale jednak czułam trochę strach. Mimo że lord Greengrass zapewniał mnie, że jesteśmy tu bezpieczni, to jednak nie do końca ufałam temu szkle, które nas otaczało. Dlatego z pewnego rodzaju ulgą przyjęłam fakt, że poprosił mnie, żebyśmy opuścili już to miejsce.
- Tak, wracajmy już, lordzie - przytaknęłam.
Ponownie przenieśliśmy się pod główną bramę, gdzie się spotkaliśmy. Oddałam płaszcz, wzdychając radośnie, że w końcu mogłam to z siebie ściągnąć, oraz, że moje rumieńce zakłopotania lord Greengrass faktycznie wziął za zmęczenie ciepłem. Dygnęłam przed nim, nisko pochylając głowę, gdy przyszło nam się już pożegnać.
- Dziękuje, lordzie, za poświęcony mi czas i za tak wyczerpujące odpowiedzi na moje pytania. To było naprawdę niesamowite przeżycie, a pańska praca, sir, jest bardzo interesująca - powiedziałam, uprzejmie.
Pożegnałam się z nim, jeszcze raz dygając, a następnie odwróciłam się, aby wraz ze swoją przyzwoitką oddalić się kawałek. Chwilę później chwyciłam ją za ramię i teleportowałyśmy się do Cotswolds Hills.
zt oboje
Zrobiło mi się trochę przykro, że oprócz takich podstawowych informacji jak różnice w wyglądzie, nie był w stanie przedstawić mi różnic w zachowaniu i charakterze. Co w pewnym sensie było rzeczą oczywistą, w końcu specjalizował się w tylko jednej dziedzinie. Dzięki temu byłam już jednak pewna, że będzie musiała zwrócić się do Rosierów o możliwość zwiedzenia rezerwatu. Tylko czy pojawię się tam sama, czy może z kimś u boku?
- Rozumiem, na pewno każdy smok jest inny i się między sobą różnią. Nawet wewnątrz gatunku, więc to pewnie oczywiste, że będą się między sobą różnić również poza gatunkowo. Na pewno są smoki zdecydowanie agresywniejsze i takie, które zbytnio nie zwróciłyby na nas uwagi, prawda? - dopytałam.
Również zwróciłam uwagę na to, że smok zdecydowanie zbyt blisko i zbyt często wokół nas przelatywał. Może faktycznie wyczuł we mnie czystość i będzie chciał mnie porwać? Sobie żartowałam, ale jednak czułam trochę strach. Mimo że lord Greengrass zapewniał mnie, że jesteśmy tu bezpieczni, to jednak nie do końca ufałam temu szkle, które nas otaczało. Dlatego z pewnego rodzaju ulgą przyjęłam fakt, że poprosił mnie, żebyśmy opuścili już to miejsce.
- Tak, wracajmy już, lordzie - przytaknęłam.
Ponownie przenieśliśmy się pod główną bramę, gdzie się spotkaliśmy. Oddałam płaszcz, wzdychając radośnie, że w końcu mogłam to z siebie ściągnąć, oraz, że moje rumieńce zakłopotania lord Greengrass faktycznie wziął za zmęczenie ciepłem. Dygnęłam przed nim, nisko pochylając głowę, gdy przyszło nam się już pożegnać.
- Dziękuje, lordzie, za poświęcony mi czas i za tak wyczerpujące odpowiedzi na moje pytania. To było naprawdę niesamowite przeżycie, a pańska praca, sir, jest bardzo interesująca - powiedziałam, uprzejmie.
Pożegnałam się z nim, jeszcze raz dygając, a następnie odwróciłam się, aby wraz ze swoją przyzwoitką oddalić się kawałek. Chwilę później chwyciłam ją za ramię i teleportowałyśmy się do Cotswolds Hills.
zt oboje
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zagroda wschodnia
Szybka odpowiedź