Opuszczona redakcja "Proroka Codziennego"
Posąg sowy, który do tej pory wpuszczał do redakcji tylko tych, którzy znali tajemne hasło, po wyprowadzce dziennikarzy Proroka porzucił pełnioną przez długie lata rolę strażnika, chociaż nie do końca: nieliczni odwiedzający nie są co prawda proszeni o podanie hasła, ale sowa zdaje się celowo utrudniać wejście każdemu, w kim rozpozna urzędnika Ministerstwa Magii.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
Ogólnie panujący gwar zacierał wszystkie pojedyncze dźwięki; mieszał je, zlewając w jedną, szurającą po uszach papkę - wlewała się ona cały czas niekontrolowanie, uporczywie burząc wewnętrzny spokój. Hałas, tak doskonale znany i po tylu latach możliwy do oswojenia, tym razem wydawał się niemożliwy, ciągle szarpiąc swoim charkotem nerwy, postępując niczym nieogarnięta, stworzona z przypadkowych tonów i głośności masa. Zamknij się. Nie wiedział, do kogo kieruje owe słowa, czy do rozentuzjazmowanych kolegów, czy do innych mających pretensje o wszystkich i wszystko, czy może do siebie samego, chcąc uspokoić pojawiające się nagminnie przekleństwa i zastąpić je czymś bardziej produktywnym. Zabębnił palcami o wolny kawałek na blacie biurka, które tonęło w odmętach piór i papierów, bezskutecznie usiłując wrócić do zgubionego wcześniej wątku. Wpatrywał się w napisane zdania, mrużąc oczy w zupełnie bezwiednej koncentracji, widząc, jak jego myśli ulatują w zupełnie innym kierunku, wymykają się spod kontroli; niezbadanie wirują pod czaszką, żyjąc całkowicie własnym życiem. Ciskał spojrzeniem to w jedną stronę, to w drugą, jakby szukając gwarancji dla swojego poczucia bezpieczeństwa; czaił się między rozmieszczonymi, gestykulującymi sylwetkami, pochylony, z nieprzyjemnym wyrazem poirytowania skrytym w niebieskich tęczówkach. Język aż prosił się o ugięcie i potraktowanie współtowarzyszy niewyrafinowaną acz szczerą wiązanką pierwszych lepszych obelg - sam jednak pozostawał w tym samym wyrazie, nadal licząc, że nakreślone na pergaminie szlaki prędzej czy później otworzą mu umysł ku zamierzonej wcześniej kontynuacji. Westchnął cicho, dostrzegając w ciemnogranatowym zbiorowisku liter jedynie pustkę, cały czas usiłując się wyciszyć, choć na moment uwalniając zmysły od rejestrowanego nadmiaru wrażeń. Chwilę go nie było. Kilka dni i już na nowo musiał nastrajać wszystko, usiłując odnaleźć się w tym całym zgiełku; po wyzuciu ze swojej ogłady i ciągłemu towarzyszeniu Polly, stał się dwa razy bardziej wycofany, rzucając szczątkowe odpowiedzi, jakby unikał bliższego kontaktu. Najgorszym jednak utrapieniem stała się teraz stażystka, która miała (podobno, jeśli wierząc uwagom lizusów), spowodować niemałe nieporozumienie. Głębszy wydech opróżnił niemal całkowicie płuca, robiąc za zadośćuczynienie dla niewykonanego westchnienia. Szukał wzrokiem dziewczyny, by wreszcie, znajdując jej niewysoką posturę pośród obecnego zamieszania, podjąć się obowiązku przełożonego. Odłożył na moment notatnik, odsuwając go w głąb leżących stosów, które piętrzyły się niemal rażącą oczy barwą pośród ruchliwych fotografii, umieszczonych w jednej wielkiej mozaice czerni i bieli.
- Powiedz mi - odezwał się nagle, nadal z wzrokiem utkwionym w zupełnie innym kierunku, jakby mamrotał to wyrażenie wyłącznie do siebie samego. Zerwał się jednak po chwili, marszcząc nieznacznie brwi, kiedy kierował do niej pytanie: - Aż tak bardzo chcesz stracić tę pracę? - Ton wydawał się być zdecydowany i surowy, choć jeszcze zachowany w ogólnych standardach. Nie miał do tego siły. Nie miał siły do stanowczo zbyt wielu rzeczy.
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
Stosunkowo nieduże jak na taką ilość osób pomieszczenie przepełnione było zgiełkiem, podniesionym głosem redaktorów i reszty pracowników, którzy próbowali uporać się z jakimś naprawdę sporym problemem. Kilka czarownic półkrwi zaczęło wskazywać na mnie palcem, przy tym nieelegancko gestykulując, co wprawiło mnie w niemałe zakłopotanie. Zawsze robiłam to, co do mnie należało. Robiłam kawę siedem razy, żeby każdy dostał to, czego chciał. Sprzątałam biurka, pisałam własne artykuły i słuchałam, gdy ktoś tego potrzebował. Poświęcałam się dla swojej pracy nie tylko dlatego, że ją uwielbiałam. We krwi miałam perfekcję. Dlatego nawet w warunkach, jakie panowały w tym momencie w budynku na ulicy Pokątnej, mogłam się skupić wystarczająco na tyle, by usłyszeć, że te czarownice lekkich obyczajów próbowały zrzucić całą winę na mnie. Szkoda tylko, że nie miałam najmniejszego pojęcia o co się rozchodziło.
Siedząc przy biurku w swoim boksie, niecierpliwie wypełniałam kolejne pisma, aby nadążyć ze wszystkim do zakończenia dzisiejszego dnia. Próbując chociaż na chwilę odetchnąć, oparłam się łokciami o blat, wzdychając ciężko i gładząc włosy związane w ciasny kok. Czyżbym po raz pierwszy od przeprowadzki miała dość?
Myślałam, że gorzej być nie może. Byłam pewna, że sprawy przybrały na tyle zły obrót, że będę musiała własnoręcznie wszystko naprawić, mimo, że byłam przecież tylko stażystką. Jednak myliłam się, co zrozumiałam w chwili, w której Krueger zaszczycił mnie nie tyle spojrzeniem, co drobną uwagą. Nie miałam pojęcia, co odpowiedzieć, wciąż nie wiedząc, o co się rozchodzi. Właściwie... Nie traktowała tego jak pracy. Fakt, musiała wcześnie wstawać i harować kilka godzin dziennie, ale w jakiś niemożliwie chory sposób dawało jej to satysfakcję.
- Co takiego robię źle? - spytałam, podnosząc się naraz z krzesła i zakładając ręce na piersi. Skrzywiłam się i marszczyłam brwi, po czym oparłam się plecami o krawędź drewnianego biurka. Daniel wyglądał tak, jakby zaraz miał komuś rozkwasić twarz (a przynajmniej takie miałam wrażenie). Był zestresowany, zły i najwidoczniej uważał, że to była moja wina. Świetnie.
Pragnął jej, była dla niego osłoniętym celem, który okryty płótnem nieosiągalności, majaczył gdzieś jak niedostępne złudzenie. Cisza i spokój. Ile dałby za nie; chętnie oczyścił się z nadmiaru dźwięków, które tłoczyły się wewnątrz jego uszu, pęczniejąc w głowie, cały czas powodując nieprzyjemne wrażenie nieokiełznanej masy bodźców. I być może przez nie jego twarz wyglądała znacznie bardziej nieprzychylnie, niż powinna, z utkwionym, oschłym wzrokiem, który zagnieżdżał się w każdym lustrowanym szczególe, jakby chcąc go przeszyć i zajrzeć do samego wnętrza. Możliwe, że sprawiał wrażenie roztrzęsionego, na nowo pozbywając się aury stosunkowo miłego człowieka, zrzucając kajdany ogłady, ciążące nań nieprzyjemnym ciężarem. Był odsłonięty. Nieprzyjemny. Każda chwila przyprawiała go o zdenerwowanie, każdy odgłos, szmer, stukot, wypowiedziane ciszej lub głośniej słowo. Odwrócił się gwałtownie, gdy rozmowa w ich pobliżu zaczynała nabierać rozmachu. Nic nie powiedział. Wciąż milczał jak zaklęty i choć starał się maskować swoje uczucia możliwie najbardziej, w rzeczywistości dało się z niego odczytać dokładnie wszystko. Zarysowane na twarzy, drobne zmarszczki, mięśnie, które wydawały się zaciskać w sztywności. Opadnięte kąciki ust, których wargi były złączone w wąską linię. Patrzył się na stażystkę, jakby była ona elementem niepasującym do całego wnętrza, wyciętym skądś i siłą włożonym w zarysowujący się widok, złudnie chcąc sprawić wrażenie normalności. Czasem zastanawiało go, dlaczego podjęła się tej pracy - nie zapytał, nie rozpoczął nigdy tematu. Ciężko było to wszystko zrozumieć, a i nie wydawało mu się, że mimo zejścia z form grzecznościowych, mieli specjalnie bliskie relacje. Dystans pozostawał nadal, wyznaczał między nimi chłodną granicę.
Nie wyglądała na zadowoloną z powodu jego uwagi. I wcale się nie dziwił, nie drgnął również, kiedy wstała, nadal odczuwając na sobie jej spojrzenie. Niewzruszony. Żaden mięsień twarzy nie zdawał się poruszyć ani o milimetr, kiedy dawał ponieść się sytuacji, łącząc swoją rolę z aktualnym poziomem zestresowania.
- Trzeba było wtedy trzymać język za zębami - odparł z pozorną obojętnością, choć sam charakter wypowiedzi pozwalał sobie na znacznie więcej. - Bo, z tego co słyszałem, zamiast rozmawiać, wolałaś się kłócić.
Nagle jednak złagodniał, samemu nie znając powodu swojego zachowania. Nastrój potrafił mu się zmieniać, wahać i przechodzić nieustannie między jednym a drugim uczuciem. Spoglądał; wzrok zdawał się nakreślać całkiem odmienny wyraz od poprzedniego - czyżby na nowo zdołał przywyknąć do typowych w jego pracy sytuacji? Hałas nadal się gdzieś zaznaczał, żłobiąc na tle otoczenia głębokie, przeszywające powietrze szlaki. Tyle, że chwilowo zrezygnował z poświęcania mu jakiejkolwiek uwagi. Rozluźnił dłonie, które sprawiały wrażenie, jakby miały zaraz zacisnąć się w pięści.
- Chyba, że masz inną wersję wydarzeń - dodał, targnięty zwyczajnym impulsem, którego pojawienia się nie umiał nawet wyjaśnić. Może miał mimo wszystko odrobinę sentymentu?
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
- Pan Daniel Krueger? Pani Calypso Lestrange? - Zapytał głośno podchodząc bliżej.
- Są państwo aresztowani zgodnie z dekretem Ministra Magii z dnia 27 października 1955 roku za używanie czarów na ulicy - dodał drugi nie czekając na odpowiedź. Mężczyźni z czarodziejskiej policji podeszli cały czas dzierżąc różdżki. Dwóch z nich złapało mężczyznę pod łokcie, jeden chwycił Calypso i skierowali się do wyjścia redakcji.
|Data wątku zostaje ustalona na 27 października.
Możecie spróbować się wyrwać, ST wynosi 60.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 04.01.16 11:56, w całości zmieniany 1 raz
- Z pełnym szacunkiem - zaczęłam cicho, wciąż siedząc na wyjątkowo uporządkowanym (przeze mnie) blacie. Założyłam nogę na nogę, a materiał długiej, szarej spódnicy spowodował ledwie słyszalny szmer. Zaczerpnęłam powietrza, by sprostować Daniela, ale zmarszczyłam brwi, bo bałagan w biurze wydał się być jeszcze większy niż przed chwilą. Nie chodziło mi bynajmniej o estetykę pomieszczenia, a o zachowanie naszych współpracowników. Nie zwracając jednak uwagi na coraz mniej spokojne dźwięki, otworzyłam usta - Ale w przeciwieństwie do niektórych osób w tym miejscu, próbuję zachowywać się profesjonalnie. - Nie mając na myśli swojego przełożonego - ba, był naprawdę kompetentnym człowiekiem, który przykładał się do tego, co robił - ukradkiem zerknęłam na pozostałą część pomieszczenia. Coś przykuło moją uwagę... A może raczej ktoś. Dwaj wysocy mężczyźni, ubrani w czarne płaszcze i tego samego koloru kapelusze. Obaj mieli różdżki w ręku i podejrzanie rozglądali się po przepełnionej zgiełkiem sali. Zignorowałam obecność dwóch tajemniczych mężczyzn, którzy z pewnością nie mieli nic wspólnego ze mną, w końcu przestrzegałam wszystkich możliwych zasad, nie pojawiałam się ostatnio na Nokturnie i nie byłam świadkiem żadnego przestępstwa. Ze spokojem wymalowanym na twarzy próbowałam kontynuować rozmowę z wysokim mężczyzną stojącym naprzeciwko.
- Oczywiście, że tak - zaczęłam bez oburzenia w głosie, choć tak naprawdę wszystko się we mnie gotowało. Byłam zestresowana, przestraszona i niepewna, a mimo wszystko musiałam zachować spokój. Może jednak to nie było dla mnie? Może powinnam wyjść za mąż i dać sobie spokój z podbijaniem świata?
Moje rozmyślenia przerwały pytania, które nie wróżyły nic dobrego. Kiwnęłam głową, gdy podchodzący bliżej osobnik wypowiedział moje nazwisko, ale nie drgnęłam ani trochę, będąc pewną, że to pomyłka. No i... Miałam rację.
- Ale to musi być pomyłka - powiedziałam bardziej sama do siebie, nie mając pojęcia o co chodzi. Spojrzałam pytająco na Daniela, może on coś wiedział na ten temat? Oczekiwałam czegokolwiek, skinienia głową, jednego słowa, które powiedziało mi, dlaczego spotkało to akurat mnie. Tak ohydnie splamić nazwisko Lestrange, przez głupią pomyłkę babsztyla z Ministerstwa. Bez podstaw!
Chwycił mnie swoimi brudnymi łapskami, kierując kroki do wyjścia, a ja czułam na sobie całą presję tego miejsca. Nagle wszystko ustało, a panująca od kilku sekund cisza przybrała nieprzyjemne barwy. Wszystkie wzroki były wlepione we mnie, ale nie w sposób, w jaki chciałam, by to się odbyło. Miałam ochotę wydrapać oczy wszystkim, którzy mogli mnie choć podejrzewać o popełnienie jakiegokolwiek przestępstwa, zwłaszcza związanego z magią. Przecież ja nic złego nie zrobiłam...
Bałam się. A co jeśli te informacje wypłyną gdzieś dalej? A co jeśli rodzice się dowiedzą? Na pewno nie znajdę męża (chociaż to akurat nie mój problem)! Po co ja się w ogóle zastanawiałam? Z pewnością nazajutrz wszyscy będą trąbić o moim aresztowaniu. Nie wiedziałam co robić: czy płakać, czy pozostać spokojną, czy się wykłócać i szarpać, czy tłumaczyć. Więc szłam, w ciszy stukając obcasami nowych, drogich butów, nawet nie racząc się odezwać.
- Słucham? - zapytał ze zdziwieniem. Próbował połączyć skrawki w sensowną całość, jednak na próżno. Używanie czarów. Na ulicy. Dekret, jakieś popieprzone zrządzenie losu. Zmarszczył brwi, wynosząc jednoznaczną konkluzję. To nie miało sensu, było wyłącznie zlepionym, pseudoformalnym bełkotem. Dziś ewidentnie zdawał się nie mieć szczęścia. - Nic nie zrobiliśmy! - Zanim jednak zdążył dokończyć zdanie, dwóch z nich podeszło do niego, całkowicie krępując ruchy. Wściekły, czuł wyłącznie narastającą bezsilność, która ogarniała go wraz z wrażeniem uścisku. Zesztywniałe mięśnie były naprężone do granic bólu, cały czas odczuwane silnie, zarysowując się na ciele falą nieprzyjemnego skurczu. Spojrzenie stażystki, utkwione w nim pytająco, nie doczekało się żadnej odpowiedzi. Ani porozumienia. Był równie zszokowany co ona sama, rozważając w głowie wszystko - czy komuś podpadł (podpadli? Na tyle raczej nie), czy rzeczywiście przekroczył ostatnio prawo. Czy używał czarów na ulicy. Wszędzie odmowa, sam umysł w tym momencie niemal opustoszał. Zwyczajne nic.
- To jest bezpodstawne... - spróbował po raz kolejny, jak widać bezskutecznie. Na Merlina, niech oni trzymają te łapy z daleka! Przez jego ciało przeszedł lekki dreszcz. Silne szarpnięcie zasygnalizowało mu, że mężczyźni nie mają najwyraźniej ochoty z nimi rozmawiać. Rozpaczliwie próbował wymyślić coś po raz kolejny. Nic. Tylko złość, której ogień narastał z każdą chwilą. - Sam umiem stać i chodzić, nie potrzebuję pomocy - warknął, próbując się wyszarpać. Calypso szła z nimi zgodnie, nie czyniąc żadnego większego ruchu. Ale on nie miał zamiaru.
To nie powinno w ogóle mieć miejsca.
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
'k100' : 43
- Pouczam państwa, że mają państwo prawo zachować milczenie, a wszystko, co powiecie może być wykorzystane przeciwko wam - powiedział znudzonym głosem jakby formułkę tę wypowiadał kilka razy dziennie. Następnie przeszukał Calypso zabierając jej różdżkę.
Mężczyźni prowadzący Daniela byli mniej przyjaźni. Na próby wyrwania się aresztowanego zareagowali tylko zwiększeniem siły uścisku, a następnie rzuceniem zaklęcia krępującego mu ręce za plecami. Również jego przeszukali, niedelikatnie zabierając schowaną różdżkę. Następnie cała kompania wyszła z redakcji Proroka i teleportowała się do Tower, gdzie Calypso i Daniela umieszczono w celi.
zt pod podany link, kolejność dowolna, nie musicie tam czekać na odpowiedź mistrza gry
Spóźnieni, obydwaj byli spóźnieni. Nie zjedli nawet śniadania, w powinni być od pięciu minut w pracy. Szybkie kupienie bułki, coś ciepłego wypiją w pracy. Biegli, ślizgając się na chodniku pokrytym śniegiem. Tłum ludzi przewijał się do pracy albo do sklepów na Pokątnej. Seria przekleństw już chciała się wydobyć z ust, gdy ktoś zachodził im drogę. Tuż przez redakcją Proroka Codziennego stał młody chłopak, sprzedający gazety. Przez wprowadzone dekrety Pani Minister większość czarodziejów chciała być na bieżąco z wiadomościami, w końcu nie wiadomo, co jeszcze zostanie zabronione. Tłum stał przy chłopcu. Ustawiła się jakaś nieforemna kolejka. Zarówno Barry Weasley jak i Frederic Fox mieli szczęście. Gdy tylko dotarli do chłopca, byli pierwsi, lecz…
- Przepraszam, to ostatnia gazeta, nie mam już więcej… Powinni zwiększyć nadruk! Może jak przyjedziecie za dwie godziny… Och, nie, nie dodrukują dzisiejszej – chłopiec bełkotał, zerkając nerwowo na drzwi do Gazety za sobą. Bał się, że zaraz dostanie uwagę od swojego szefa, który co chwilę zerkał przez okno jak traktuje klientów. Który z panów kupi gazetę?
Datę spotkania możecie założyć sami. O skończonym wątku z rozwiązaną sytuacją możecie poinformować w doświadczeniu. Czara Ognia nie kontynuuje z Wami rozgrywki. Wszystko jest w Waszych rękach.
Miłej zabawy! :love:
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wszystko zaczęło się zbyt szybko. A raczej zbyt późno dla zaspanego rudzielca, który zbyt dobrze bawił się poprzedniego dnia, że dziś wstał spóźniony o piętnaście minut. Gdy ujrzał godzinę na zegarku, wręcz wyrwał się z łóżka, szybko ogarnął się i wręcz bez śniadania wyszedł już i tak spóźniony do pracy. Idąc przez Nokturn raz prawie się poślizgnął, bo chciał biec, a stanął na nierównej powierzchni i wręcz cudem udało się jemu utrzymać równowagę. Dziś chyba nie miał dobrego dnia, ale może później wszystko się zwróci co do joty? Taka miał nadzieję.
Wyszedł z Nokturnu poprawiając kaptur, by nie odsłonić swoich narażonych na zimno uszów i przechodząc koło Redakcji ujrzał chłopaka z gazetami. Co, kolejne dekrety? W sumie to byłoby normalne, lecz wypadałoby kupić gazetę, by wiedzieć co pani Minister wyprawia. Zdążył wraz z jakąś osobą podejść do chłopca, lecz powiedział, że została jemu ostatni numer z dzisiejszego dnia. Zerknął na nieznajomego i przez chwilę pomyślał, że może udałoby się jemu wywalczyć ten numer. Bo jednak zależało mu na tym, by wiedzieć czy są jakieś dekrety, chyba że żadnych tam nie ma, to może wtedy jegomościowi oddać.
- Paniczowi jest mocno potrzebny dzisiejszy numer?- zapytał szarookiego nieznajomego zerkając to na niego, to na gazetę. Już lewa ręka w kieszeni szukała drobnych, by zapłacić za ten numer. Niech powie, że nie potrzebuje tego, albo cokolwiek innego. Albo chociaż pozwoli zobaczyć co do dekretów, a resztę niech sobie zatrzyma, o. Bo tylko te dekrety jego interesują, nic więcej.
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
Miejmy nadzieję, że za kilka dni nie umrę z nadmiaru wrażeń.
Wydawało się, że wszystko jest pod kontrolą – dotarłem pod redakcję na czas, gotowy do odebrania najświeższego numeru Proroka. Zawsze uważnie śledziłem prasę (była nie tylko przednią rozrywką, ale często również cennym źródłem informacji, które mogły posłużyć w pracy jako poszlaki), ale odkąd kilka dni temu ścigała mnie magiczna policja za złamanie nowego dekretu Minister, zacząłem niemal zabijać się o tego szmatławca. Cóż, na ironię – był pierwszym źródłem informacji o nowych zmianach prawnych.
Wszystko wskazywało jednak na to, iż tym razem naprawdę byłem spóźniony. Młody, który sprzedawał gazety zdawał się być zaistniałą sprawą sparaliżowany. Nie chciałem tutaj zadręczać dzieciaka, badawczo łypnąłem więc na chłopaka, który pojawił się równocześnie ze mną. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy to jego kolor włosów, a po chwili przestałem na moment racjonalnie myśleć, bo prawie się poplułem, jak usłyszałem tego panicza.
Naprawdę, tyle lat starań, a ja nadal wyglądam na szlachcica?
Opanowując nagły atak śmiechu, nadal skonsternowany uprzejmym zwrotem, zmierzwiłem sobie czuprynę, jakby gest ten miał mi przywrócić proces racjonalnego myślenia. Gazeta. Nowe dekrety. Młodziak sikający ze strachu, bo ma jedną gazetę.
Istna tragedia.
Niemniej, trzeba to było jakoś rozwiązać.
- Jakoś sobie z tym poradzimy. - Rzuciłem z szalbierczym uśmiechem, puszczając oko do dzieciaka (jeszcze tu sczeźnie z nadmiaru stresu), po czym ponownie spojrzałem na rudego. - Cóż, nie ukrywając, jest mi dość potrzebny. Staram się być z prasą na bieżąco. - Wyjaśniam spokojnie, no nie będziemy się tutaj szarpać o kawałek gazety, ale młodemu musi ktoś rzucić te parę skyli. - A tobie? - Jak zwykle w nosie mam wszystkie zwroty grzecznościowe i coś czuję, że zaraz rolę się odwrócą i ktoś inny poczuje się zbity z pantałyku.
Tylko spokojnie! Ja, auror Fryderyk Lis, panuję nad sytuacją!
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Nie drgnęły mu brwi, gdy usłyszał od razu przejście na ty. A więc nie chce bawić się w formalności - to rudzielcowi całkowicie odpowiada. No i też poniekąd odkrył, że facet nie jest szlachcicem, bo by wtedy dostał inną odpowiedź. Może podobną, może o wiele różniącą się od tej, którą usłyszał. - Tak samo. W końcu teraz co chwila wychodzą nowe dekrety i lepiej wiedzieć, co się dzieje tam w ministerialnym bagnie.- powiedział starając dobierać ostrożne słowa, bo nie wiedział w sumie, z kim ma do czynienia. Może szedł akurat do pracy? W sumie o tej porze to Barry powinien być w pracy, a nie tutaj przy Proroku. Co jeśli Ollivander zdenerwuje się? Może rudzielec zyska cenną gazetę i da Ollivanderowi, by sobie poczytał, a Barry odpracuje trochę więcej za swe spóźnienie. Tylko pytanie - jak teraz wyjdzie z tą gazetą. Barry nie ukradnie jej czy nie wyszarpnie - no bez przesady. Licytacja też odpada, bo jednak nie ma zbyt bogatej kieszeni, a nie wiedział jak wygląda kieszeń towarzysza. Biedna? Bogatsza od rudzielca? Czy może podobna? Barry nie miał śmiałości zacząć wyrzucać pieniądze o takich kwotach, których nie mógłby dotrzymać, choć to wyglądałoby ciekawie, bo nie wiadomo, który by wygrał tę rywalizację i straciłby jednocześnie w kieszeni.
- Może zróbmy po prostu, ze jeden kupi gazetę, a drugi zobaczy dekret, czy co tam będzie w tej mogile wiadomości i się rozejdziemy?- zaproponował rudzielec zerkając co chwilę na młodego chłopaka, który nie wiedział co zrobić i kogo się słuchać, a na nieznajomego towarzysza, któremu równie potrzebna jest ta gazeta, jak rudzielcowi. Może tak się jakoś uda wszystko rozstrzygnąć?
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
No, może dwudzieste pierwsze.
- Lepiej się szybko rozejdźmy, bo jeszcze za chwilę nas przyskrzynią. - Powiedziałem żartobliwym tonem, w końcu troje to już tłum, a Ministerstwa nikt pewnie nie zawiadomił o tym tajnym spotkaniu przed gmachem gazety. Darowałem sobie jednak bardziej wnikliwe komentarze polityczne – czasy były wyjątkowo chwiejne i na tyle niefortunne, że słowa obracały się przeciwko autorom.
Szkoda, że nie potrafiłem trzymać języka na wodzy. Czasami fakt sczeźnięcia w podziemiach Tower wydawał mi się wyłącznie kwestią czasu. Drewniany pierścień zdobiący mój palec zapewne był biletem na ekspres do więzienia, niemniej uważałem się za szczęśliwego posiadacza takiej ekstrawaganckiej ozdoby.
Zmarszczyłem czoło, zastanawiając się nad słowami rudzielca.
- Wiesz, tak sobie myślę... w biurze na pewno znajdzie się ktoś, kto zdążył już przewertować swój egzemplarz na wskroś. - Zacząłem. Byłem w końcu Fantastycznym Panem Lisem, nie jakimś wymuskanym arystokraciną, który spluwał na całe społeczeństwo. No i choć wyszedłem z Tybetu, Tybet nie wyszedł ze mnie, wierzyłem więc, że karma wraca. - Weź ją. Pozwól mi tylko rzucić okiem, czy nie ma jakiś świeżo upieczonych, jeszcze pachnących dekretów. Wolę być pewien, że w drodze do pracy nie złamię żadnego przepisu. - Przyznałem ironicznie, spoglądając na rudzielca porozumiewawczo. Dopiero teraz przyjrzałem się młodzianowi nieco uważniej, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że gdzieś już go widziałem - na dodatek nie jednokrotnie! Wskazówka w postaci czupryny i piegów była tak oczywista, że sam się dziwiłem, jak długo udało mi się zbagatelizować fakt, że mam do czynienia z młodszym bratem Weasley'a.
- Czy ty nie jesteś przypadkiem Barry? - Barry i Garry. Najwyraźniej poczucie humoru, którym tryskał mój współpracownik, było u Weasley'ów dziedziczne.
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
- Gdyby chcieli, to już byśmy siedzieli w Tower.- powiedział rudzielec życzliwie uśmiechając się do nieznajomego jegomościa i ostatecznie wręczył pieniądze młodemu chłopakowi, od którego ostatecznie wziął gazetę, a Barry zaraz wysłuchał słów swego towarzysza bez [s]broni[/s] imienia. Skoro nieznajomy spojrzy tylko na dekret, to rudzielec bierze całą gazetę, więc wychodzi na to, ze powinien zapłacić, jak to teraz posłusznie uczynił.
- Kto wie, czy zaraz rozmowa z rudymi nie będzie zakazana.- dodał weselej wręczając jegomościowi gazetę, by mógł spojrzeć, co ciekawego tam piszą. Dał jemu chwilę na przejrzenie gazety. Barry zdąży zarówno w pracy, jak i w swoim mieszkaniu przestudiować gazetę. W pracy oczywiście spojrzy tylko na dekret, a resztę to przy herbatce przeczyta, o ile będzie miał na to siły, bo zazwyczaj jak wraca, to pada na łóżko i myśli wyłącznie o spaniu - jak to on.
Zaraz usłyszał pytanie, na które uśmiechnął się weselej, lecz także gdzieś w środku dało jemu powód do niepokoju. Bo skąd zna jego imię? Okej, może zgadywać z jakiej rodziny pochodzi ze względu na jego kolor włosów oraz liczne charakterystyczne piegi, lecz z jego aktualnymi problemami ma prawo być zaniepokojony tym faktem.
- A z kim mam przyjemność rozmawiać?- zadał rudzielec pytanie nie chcąc wcześniej jednoznacznie jemu odpowiedzieć na zadane wcześniej pytanie. Nie kojarzył go z Nokturnu, także z jego listy klientów kupujących narkotyki. Może ktoś go naprowadził na rudzielca?
Albo po prostu nie miał nic w związku z narkotykami. Tak czy siak, Barry nie mógł jemu niczego zdradzić nie upewniając się wcześniej, skąd zna jego imię. Taki nawyk jemu się złożył po kilku lat pracy na Nokturnie. Przezorny, lecz zawsze ubezpieczony.
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5