Targ uliczny na Portobello Road
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Targ uliczny na Portobello Road
Targ przy Portobello Road otwarty jest w każdy dzień tygodnia. Można natknąć się tutaj na różnych artystów i lokalnych, mocno ekstrawaganckich, mieszkańców, choć bez wątpienia nie uświadczy się tłumów. Zainteresowanie oferowanymi towarami czy usługami jest dużo mniejsze niż niegdyś, gdy stolicę zamieszkiwali nie tylko czarodzieje, a na targu można było znaleźć głównie wytwory mugoli. Stragany rozlokowane są po dwóch stronach wąskiej, aczkolwiek długiej, bo prawie dwumilowej ulicy Portobello Road, biegnącej do samego serca kolorowego Notting Hill; część z nich jest pusta i porzucona, część została rozebrana, wszak po przejściu targu w ręce czarodziejów nie ma tutaj aż tylu wystawców, by zajęli wszystkie stanowiska. W zależności od dnia pojawiają się tu różni wystawcy - przykładowo w każdy piątek odbywają się wyprzedaże magicznych rzeczy używanych, w tym szat najróżniejszych krojów i barw, natomiast w soboty odnaleźć tu można całe narzecza antyków, począwszy od mebli, a kończąc na mniejszych szpargałach. W powietrzu unosi się zapach świeżego pieczywa i wypieków, curry i pomarańczy, a także kredek i farb nielicznych artystów, którzy akurat tworzą coś na chodniku.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:32, w całości zmieniany 1 raz
Michael od dziecka dorastał na styku dwóch światów. Jego ojciec był mugolem, którego jego matka pokochała na tyle mocno, że mimo faktu, iż sama była mugolaczką, że w wieku jedenastu lat odkryła istnienie świata magii i została do niego wprowadzona, nie wybrała innego czarodzieja, a właśnie mugola. Nie zrezygnowała ze świata magii, chociaż, wtajemniczając ukochanego w jego istnienie, panicznie bała się odtrącenia. Tak się nie stało, bo pan Tonks po uporaniu się z początkowym szokiem na myśl, że zakochał się w czarownicy, okazał się bardzo zaciekawiony światem magii i później z radością przyjął to, że troje z czworga jego dzieci odziedziczyło po matce zdolności magiczne. Dlaczego w imię nowego porządku tacy ludzie jak państwo Tonks mieli być potępiani i uważani za gorszych?
Michael od samego początku, odkąd tylko trafił do Hogwartu, stykał się z dyskryminacją ze strony czarodziejów czystej krwi. Oczywiście, nie wszyscy tacy byli, ale nie raz usłyszał obraźliwe określenie „szlama” rozbrzmiewające, gdy przechodził korytarzem, szczególnie gdy mijał kogoś ze Ślizgonów. Dla wielu ludzi to, że był utalentowany nic nie znaczyło w obliczu tego, że pochodził z mugolskiej rodziny, zarówno w szkole, jak i później w dorosłym życiu, zwłaszcza podczas tych kilku lat w ministerstwie, które ostatecznie opuścił właśnie z powodu tych uprzedzeń.
Ale, mimo wszystko, tamte epizody, chociaż nie były dobre, wydawały się czymś normalnym, dotykającym każdego mugolaka i nie wykraczającym poza zwykłą niechęć. To, co działo się teraz, było dużo gorsze, bo mogło zagrozić im bardziej, niż jakieś wyzwiska i krzywe spojrzenia. Dlatego na to godzić się nie mogli, jeśli nie chcieli, żeby na świecie zapanował zupełny chaos. Na pewno ani mugolom, ani czarodziejom ujawnienie się tych drugich nie wyszło na dobre. Te światy musiały istnieć obok siebie i być ze sobą połączone, ale świat mugolski powinien pozostać w niewiedzy, dla własnego bezpieczeństwa i wygody, bo w końcu mugole przez ostatnie kilkaset lat nauczyli się funkcjonować w taki sposób, uznając świat magii za wymysł legend. Byli wśród nich tacy, którzy znali prawdę, jak jego ojciec, czy inni małżonkowie lub rodzice czarodziejów, ale były to zaledwie pojedyncze przypadki.
- Tak, i mam wrażenie, że to niekoniecznie z powodu pogody – westchnął. – To wygląda na dość daleko posuniętą próbę zdobycia poparcia rodów czystej krwi – skomentował ściszonym głosem poczynania pani minister i jej zwolenników. – Ale dla mnie to zupełnie nielogiczne. Nasz świat nie może prawdziwie istnieć bez tego świata – łypnął na mugolską ulicę, na której trwało zwyczajne, niemagiczne życie. Ci wszyscy ludzie nie mieli pojęcia, że w londyńskich podziemiach być może ważyły się losy ich spokojnej przyszłości.
- Wolę o tym nie myśleć. To naprawdę mogłoby się bardzo źle skończyć dla wszystkich – Łudził się, że przecież czarodziejów mieszanego pochodzenia jest najwięcej, że nie dadzą się zdominować najbardziej konserwatywnym czystokrwistym, ale zawsze wchodziła też w grę opcja, że niezależnie od prawdziwego głosowania, wyniki zostaną ustawione. Nie wierzył już w uczciwość ministerstwa. – Musimy przynajmniej spróbować. Nawet, jeśli póki co wydaje się to z góry skazane na klęskę, bo jest nas zaledwie garstka przeciwko ludziom, którzy posiadają ogromne wpływy.
Wiedział od niedawna, że Eileen też dołączyła już do zakonu. I martwiło go to, tak, jak dołączenie do niego Justine. Ale cóż mógł zrobić? Tak czy inaczej, chociaż zakonników przybywało, w porównaniu z potęgą ministerstwa było ich zaledwie garstka. Ale przecież po to zostali powołani, żeby walczyć o lepsze jutro, a nie siedzieć z założonymi rękami i biernie patrzeć, jak świat, który znali, stacza się i pogrąża w chaosie.
Michael od samego początku, odkąd tylko trafił do Hogwartu, stykał się z dyskryminacją ze strony czarodziejów czystej krwi. Oczywiście, nie wszyscy tacy byli, ale nie raz usłyszał obraźliwe określenie „szlama” rozbrzmiewające, gdy przechodził korytarzem, szczególnie gdy mijał kogoś ze Ślizgonów. Dla wielu ludzi to, że był utalentowany nic nie znaczyło w obliczu tego, że pochodził z mugolskiej rodziny, zarówno w szkole, jak i później w dorosłym życiu, zwłaszcza podczas tych kilku lat w ministerstwie, które ostatecznie opuścił właśnie z powodu tych uprzedzeń.
Ale, mimo wszystko, tamte epizody, chociaż nie były dobre, wydawały się czymś normalnym, dotykającym każdego mugolaka i nie wykraczającym poza zwykłą niechęć. To, co działo się teraz, było dużo gorsze, bo mogło zagrozić im bardziej, niż jakieś wyzwiska i krzywe spojrzenia. Dlatego na to godzić się nie mogli, jeśli nie chcieli, żeby na świecie zapanował zupełny chaos. Na pewno ani mugolom, ani czarodziejom ujawnienie się tych drugich nie wyszło na dobre. Te światy musiały istnieć obok siebie i być ze sobą połączone, ale świat mugolski powinien pozostać w niewiedzy, dla własnego bezpieczeństwa i wygody, bo w końcu mugole przez ostatnie kilkaset lat nauczyli się funkcjonować w taki sposób, uznając świat magii za wymysł legend. Byli wśród nich tacy, którzy znali prawdę, jak jego ojciec, czy inni małżonkowie lub rodzice czarodziejów, ale były to zaledwie pojedyncze przypadki.
- Tak, i mam wrażenie, że to niekoniecznie z powodu pogody – westchnął. – To wygląda na dość daleko posuniętą próbę zdobycia poparcia rodów czystej krwi – skomentował ściszonym głosem poczynania pani minister i jej zwolenników. – Ale dla mnie to zupełnie nielogiczne. Nasz świat nie może prawdziwie istnieć bez tego świata – łypnął na mugolską ulicę, na której trwało zwyczajne, niemagiczne życie. Ci wszyscy ludzie nie mieli pojęcia, że w londyńskich podziemiach być może ważyły się losy ich spokojnej przyszłości.
- Wolę o tym nie myśleć. To naprawdę mogłoby się bardzo źle skończyć dla wszystkich – Łudził się, że przecież czarodziejów mieszanego pochodzenia jest najwięcej, że nie dadzą się zdominować najbardziej konserwatywnym czystokrwistym, ale zawsze wchodziła też w grę opcja, że niezależnie od prawdziwego głosowania, wyniki zostaną ustawione. Nie wierzył już w uczciwość ministerstwa. – Musimy przynajmniej spróbować. Nawet, jeśli póki co wydaje się to z góry skazane na klęskę, bo jest nas zaledwie garstka przeciwko ludziom, którzy posiadają ogromne wpływy.
Wiedział od niedawna, że Eileen też dołączyła już do zakonu. I martwiło go to, tak, jak dołączenie do niego Justine. Ale cóż mógł zrobić? Tak czy inaczej, chociaż zakonników przybywało, w porównaniu z potęgą ministerstwa było ich zaledwie garstka. Ale przecież po to zostali powołani, żeby walczyć o lepsze jutro, a nie siedzieć z założonymi rękami i biernie patrzeć, jak świat, który znali, stacza się i pogrąża w chaosie.
Czuła się zagrożona, chociaż żyli w świecie, który miał być dla nich opoką, bezpiecznym domem, w którym mogli żyć bez obaw. Tymczasem Ministerstwo Magii coraz częściej udowadniało im, że Londyn już dawno przestał pełnić tę zaszczytną rolę i należało natychmiast unicestwić tego powód - mugoli. A oni przecież nic złego nie robili. To Ministerstwo ubzdurało sobie, że ci ludzie są szkodliwi niczym małe gąsienice wyżerające kapustę, że są niebezpieczni.
Niebezpieczeństwo jednak nadchodziło z zupełnie innej strony, a wszyscy zdawali się puszczać tę uwagę mimo uszu... i oczu. Eileen przełknęła ślinę, dogłębnie zdając sobie sprawę z tego, co się dzieje w jej małym, rodzinno-magicznym świecie.
- No cóż, tego nie można zaprzeczyć - odparła z ciężkim westchnieniem. - Uzyskali to poparcie, jak tylko projekt dotarł do pierwszych ust. Nie trzeba za bardzo się starać, żeby czystokrwiste i szlachetnokrwiste rody poparły powstanie policji antymugolskiej i wyjścia z Konfederacji. I wydaje mi się, że nikt nie zdaje sobie sprawy z konsekwencji tych decyzji... albo zdaje sobie z tego sprawę zbyt mocno. Ile, na litość Merlina, niesie to za sobą śmierci?
I nagle coś do niej dotarło. Uderzyło ją w tył głowy tak mocno, że aż powietrze zamarło w jej płucach na jedną czy dwie dłuższe chwile. Dopóki mówiła o mugolach jako o większej grupie osób, nie czuła aż takiego przerażenia. Serce załomotało głucho w jej piersi dopiero wtedy, gdy przypomniała sobie o Lou. Co on mógł zrobić? Jak się bronić? Na Merlina... Będzie musiała go przestrzec, bronić, jeśli zajdzie taka potrzeba. Czuła się za niego cholernie mocno odpowiedzialna.
- Miejmy nadzieję, że wszystko skończy się dobrze - odparła na koniec, chcąc bardziej sobie dodać otuchy niż Michaelowi, choć i jemu nie poskąpiła ciepłego tonu głosu.
Nie tylko na ich świecie się to wszystko odbije. Hogwart zdawał się stać bezpośrednio na linii ognia. Ileż zostanie skrzywdzonych dzieciaków, które tak ambitnie chciały uczyć się zaklęć, astronomii i innych, dostępnych w zamku przedmiotów. Jak bardzo zmieni się jego struktura, kiedy to wszystko dojdzie do skutku?
Coraz więcej czarnych chmur pojawiało się na horyzoncie. Może pora zmienić temat.
- Co słychać u Mae? Dawno jej nie widziałam. Rośnie jak na drożdżach, co? - uśmiech na jej ustach przybrał nieco radośniejszej barwy.
Niebezpieczeństwo jednak nadchodziło z zupełnie innej strony, a wszyscy zdawali się puszczać tę uwagę mimo uszu... i oczu. Eileen przełknęła ślinę, dogłębnie zdając sobie sprawę z tego, co się dzieje w jej małym, rodzinno-magicznym świecie.
- No cóż, tego nie można zaprzeczyć - odparła z ciężkim westchnieniem. - Uzyskali to poparcie, jak tylko projekt dotarł do pierwszych ust. Nie trzeba za bardzo się starać, żeby czystokrwiste i szlachetnokrwiste rody poparły powstanie policji antymugolskiej i wyjścia z Konfederacji. I wydaje mi się, że nikt nie zdaje sobie sprawy z konsekwencji tych decyzji... albo zdaje sobie z tego sprawę zbyt mocno. Ile, na litość Merlina, niesie to za sobą śmierci?
I nagle coś do niej dotarło. Uderzyło ją w tył głowy tak mocno, że aż powietrze zamarło w jej płucach na jedną czy dwie dłuższe chwile. Dopóki mówiła o mugolach jako o większej grupie osób, nie czuła aż takiego przerażenia. Serce załomotało głucho w jej piersi dopiero wtedy, gdy przypomniała sobie o Lou. Co on mógł zrobić? Jak się bronić? Na Merlina... Będzie musiała go przestrzec, bronić, jeśli zajdzie taka potrzeba. Czuła się za niego cholernie mocno odpowiedzialna.
- Miejmy nadzieję, że wszystko skończy się dobrze - odparła na koniec, chcąc bardziej sobie dodać otuchy niż Michaelowi, choć i jemu nie poskąpiła ciepłego tonu głosu.
Nie tylko na ich świecie się to wszystko odbije. Hogwart zdawał się stać bezpośrednio na linii ognia. Ileż zostanie skrzywdzonych dzieciaków, które tak ambitnie chciały uczyć się zaklęć, astronomii i innych, dostępnych w zamku przedmiotów. Jak bardzo zmieni się jego struktura, kiedy to wszystko dojdzie do skutku?
Coraz więcej czarnych chmur pojawiało się na horyzoncie. Może pora zmienić temat.
- Co słychać u Mae? Dawno jej nie widziałam. Rośnie jak na drożdżach, co? - uśmiech na jej ustach przybrał nieco radośniejszej barwy.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Michael nigdy nie postrzegał mugoli jako zagrożenie. Byli ludźmi takimi, jak on. Nie wiedzieli o świecie magii i potrafili radzić sobie bez niego, mieli za to inne możliwości, o których czarodziejom się nie śniło, i z których część faktycznie mogłaby im zagrozić, gdyby tylko równowaga między światami uległa destabilizacji. Gdyby Tonks był mugolem, pewnie, oprócz ciekawości, czułby także strach przed obcym, nieznanym światem, który do tej pory traktował jako wymysł legend. A jak wiadomo, strach przed nieznanym prowadził często do niezbyt przyjemnych konsekwencji. I tak naprawdę nie wiadomo, która strona ostatecznie by wygrała, dlatego był całkowicie przekonany, że nie należy naruszać tej kruchej równowagi, a pozwolić obu światom nadal egzystować w spokoju.
Ale może wielu czarodziejów też napędzał strach przed nieznanym? Wielu z nich nawet nie znała żadnego mugola, nie wiedzieli podstaw działania ich świata, woląc natychmiast uznać go za obcy i wrogi, ponieważ tak wpajano im z pokolenia na pokolenie, od najmłodszych lat kształtując w potomstwie nienawiść do wszystkiego, co obce.
- Stanowczo zbyt wiele, a żadna nie powinna mieć miejsca. Nie w taki sposób. Nie w imię chorych zasad, które ktoś wymyślił, by zdobyć poparcie grupy, która uważa się za lepszą od nas wszystkich.
Michael też się bał. Bał się o swojego ojca, o drugą siostrę, która była charłaczką. Żadne z nich nie mogło obronić się przed zaklęciami. W sytuacji zagrożenia magicznego byliby bezsilni, zdani na pomoc krewnych posiadających różdżki.
- Też mam taką nadzieję. Może jestem naiwny, ale wolę wierzyć, że ludzie pójdą po rozum do głowy i podejmą słuszną decyzję.
Sam trafił do Hogwartu jako mugolak. Nie był jedyny, byli inni, większość, w przeciwieństwie do niego, nawet nie słyszała o Hogwarcie przed otrzymaniem listu. Wielu okazywało się jednak bardzo zdolnymi uczniami, bo nie zasiadali na laurach, chełpiąc się pochodzeniem i uważając, że świat powinien legnąć u ich stóp.
- Jakoś odnajduje się w szkole, chociaż na pewno tęskni za nami wszystkimi. Jest tak daleko... – powiedział; Eileen na pewno zdawała sobie sprawę, dlaczego Michael wysłał córkę do Beauxbatons zamiast do Hogwartu. Podjął tę decyzję, gdy tylko okazało się, że w Hogwarcie nastały rządy Grindelwalda. Nie mógł ryzykować, że zły czarownik może chcieć ukarać go, krzywdząc jego córkę. – Ale wymieniamy regularnie listy, a w grudniu przyjechała do nas na święta. Opowiadała sporo, zresztą pewnie sama pamiętasz, jak tam jest. – Wiedział, że Eileen była kiedyś we francuskiej szkole. Zapewne przed posłaniem tam Meagan zadawał jej mnóstwo pytań. – W wakacje znowu się zobaczymy, tyle że... Znowu będę musiał obawiać się o jej bezpieczeństwo.
Zwłaszcza w czasach, które wydawały się coraz bardziej niespokojne.
Ale może wielu czarodziejów też napędzał strach przed nieznanym? Wielu z nich nawet nie znała żadnego mugola, nie wiedzieli podstaw działania ich świata, woląc natychmiast uznać go za obcy i wrogi, ponieważ tak wpajano im z pokolenia na pokolenie, od najmłodszych lat kształtując w potomstwie nienawiść do wszystkiego, co obce.
- Stanowczo zbyt wiele, a żadna nie powinna mieć miejsca. Nie w taki sposób. Nie w imię chorych zasad, które ktoś wymyślił, by zdobyć poparcie grupy, która uważa się za lepszą od nas wszystkich.
Michael też się bał. Bał się o swojego ojca, o drugą siostrę, która była charłaczką. Żadne z nich nie mogło obronić się przed zaklęciami. W sytuacji zagrożenia magicznego byliby bezsilni, zdani na pomoc krewnych posiadających różdżki.
- Też mam taką nadzieję. Może jestem naiwny, ale wolę wierzyć, że ludzie pójdą po rozum do głowy i podejmą słuszną decyzję.
Sam trafił do Hogwartu jako mugolak. Nie był jedyny, byli inni, większość, w przeciwieństwie do niego, nawet nie słyszała o Hogwarcie przed otrzymaniem listu. Wielu okazywało się jednak bardzo zdolnymi uczniami, bo nie zasiadali na laurach, chełpiąc się pochodzeniem i uważając, że świat powinien legnąć u ich stóp.
- Jakoś odnajduje się w szkole, chociaż na pewno tęskni za nami wszystkimi. Jest tak daleko... – powiedział; Eileen na pewno zdawała sobie sprawę, dlaczego Michael wysłał córkę do Beauxbatons zamiast do Hogwartu. Podjął tę decyzję, gdy tylko okazało się, że w Hogwarcie nastały rządy Grindelwalda. Nie mógł ryzykować, że zły czarownik może chcieć ukarać go, krzywdząc jego córkę. – Ale wymieniamy regularnie listy, a w grudniu przyjechała do nas na święta. Opowiadała sporo, zresztą pewnie sama pamiętasz, jak tam jest. – Wiedział, że Eileen była kiedyś we francuskiej szkole. Zapewne przed posłaniem tam Meagan zadawał jej mnóstwo pytań. – W wakacje znowu się zobaczymy, tyle że... Znowu będę musiał obawiać się o jej bezpieczeństwo.
Zwłaszcza w czasach, które wydawały się coraz bardziej niespokojne.
Niebo mogło walić się im na głowy, wszystko zresztą na to wskazywało - seria okrutnych doniesień z samego centrum zdarzeń na sabacie, dekrety Ministerstwa Magii, a teraz referendum. Coś się działo i ktoś tam czuł się ewidentnie zagrożony. Może właśnie to zmusiło Ministerstwo do podjęcia tak nagłych i brutalnych kroków w stronę oddzielenia się od wszystkiego, co do tej pory tak silnie spajało ze sobą całe magiczne społeczeństwo.
Eileen wiedziała jednak jedno - cokolwiek się działo, musieli zachować pozory spokoju i zimną krew, musieli uzbroić się w odwagę i uspokoić bicie swojego serca, bo to, co zdawało się nadchodzić, nierozerwalnie było połączone z kłopotami.
- Jeśli tak, to oboje mamy taką samą świadomość swojej naiwności, Michael - uśmiechnęła się lekko do kuzyna, oddychając powietrzem, które jeszcze było zdolne zamienić się w mleczną mgiełkę tańczącą przez chwilę w powietrzu. Luty odszedł już w niepamięć, chociaż na ulicach wciąż widać było białe plamy świadczące o niedawnej wizycie tej mroźniejszej wersji przepływającego roku. - Jesteśmy kroplą w oceanie.
I chociaż ta kropla teoretycznie łączyła się już z innymi, spektakularnie tworząc coś na wzór sadzawki, to wciąż mogła niewiele zdziałać. A mimo to Zakon nie bał się przeć do przodu i wypełniać czynami każdy kolejny, choćby i najmniejszy cel. Ciekawa była, co też wyniknie z tworzenia podziemnej gazety Zakonu Feniksa.
Myśli o tym odłożyła na drugi plan, gdy Michael zaczął opowiadać o swojej córce. Eileen doskonale widziała, jak bardzo Michael starał się zapewnić córce godne i szczęśliwe życie po stracie Annabeth. To nie było proste zadanie, ale on doskonale dawał sobie z nim radę. Była z niego dumna, chociaż nigdy nie powiedziała mu tego prosto w twarz.
- Tęskni? - uśmiechnęła się ciepło, nieco z rozrzewnieniem. - Oh, pozdrów ją ode mnie w następnym liście! Albo sama naskrobię jej kilka słów. Maegan jest bezpieczna w Beauxbatons, nie masz się o co martwić. Francja leży z dala od Londynu, od problemów i nieznośnego deszczu. Będzie jej tam dobrze. W końcu nie każde dziecko ma możliwość uczenia się w tak elitarnej szkole. A jak już przyjedzie na wakacje, to ja przyjadę do was i będziemy mogli opiekować się nią we dwójkę. Będzie bezpieczna. - pogładziła kuzyna po ramieniu, chcąc dodać mu w ten sposób otuchy. - Do jakiej grupy ją przyjęli?
Eileen wiedziała jednak jedno - cokolwiek się działo, musieli zachować pozory spokoju i zimną krew, musieli uzbroić się w odwagę i uspokoić bicie swojego serca, bo to, co zdawało się nadchodzić, nierozerwalnie było połączone z kłopotami.
- Jeśli tak, to oboje mamy taką samą świadomość swojej naiwności, Michael - uśmiechnęła się lekko do kuzyna, oddychając powietrzem, które jeszcze było zdolne zamienić się w mleczną mgiełkę tańczącą przez chwilę w powietrzu. Luty odszedł już w niepamięć, chociaż na ulicach wciąż widać było białe plamy świadczące o niedawnej wizycie tej mroźniejszej wersji przepływającego roku. - Jesteśmy kroplą w oceanie.
I chociaż ta kropla teoretycznie łączyła się już z innymi, spektakularnie tworząc coś na wzór sadzawki, to wciąż mogła niewiele zdziałać. A mimo to Zakon nie bał się przeć do przodu i wypełniać czynami każdy kolejny, choćby i najmniejszy cel. Ciekawa była, co też wyniknie z tworzenia podziemnej gazety Zakonu Feniksa.
Myśli o tym odłożyła na drugi plan, gdy Michael zaczął opowiadać o swojej córce. Eileen doskonale widziała, jak bardzo Michael starał się zapewnić córce godne i szczęśliwe życie po stracie Annabeth. To nie było proste zadanie, ale on doskonale dawał sobie z nim radę. Była z niego dumna, chociaż nigdy nie powiedziała mu tego prosto w twarz.
- Tęskni? - uśmiechnęła się ciepło, nieco z rozrzewnieniem. - Oh, pozdrów ją ode mnie w następnym liście! Albo sama naskrobię jej kilka słów. Maegan jest bezpieczna w Beauxbatons, nie masz się o co martwić. Francja leży z dala od Londynu, od problemów i nieznośnego deszczu. Będzie jej tam dobrze. W końcu nie każde dziecko ma możliwość uczenia się w tak elitarnej szkole. A jak już przyjedzie na wakacje, to ja przyjadę do was i będziemy mogli opiekować się nią we dwójkę. Będzie bezpieczna. - pogładziła kuzyna po ramieniu, chcąc dodać mu w ten sposób otuchy. - Do jakiej grupy ją przyjęli?
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Może i oboje byli naiwni. Ale Michael wcale nie chciał porzucać swoich nadziei. Mówiło się, że nadzieja matką głupich, ale zawsze dawała również pociechę, przynajmniej dopóki nie okazywała się płonna. Oby tym razem się nie okazała.
- Oczywiście, pozdrowię ją. Ale ty też możesz napisać, na pewno się ucieszy – zapewnił. Meagan lubiła Eileen, był więc pewien, że list od niej sprawiłby jej przyjemność. – Wiem, właśnie dlatego ją tam posłałem. Ale i tak pewne sprawy nie dają mi spokoju. – Bo przecież już w wakacje Meagan wróci do domu, i co wtedy, zwłaszcza w obliczu tego, co działo się obecnie? – Została Harpią. Lubi rysować – dodał jeszcze, uśmiechając się na wspomnienie rysunków dołączanych przez córkę do niemal każdego listu. Oczywiście wszystkie zachowywał na pamiątkę. – Jeśli kiedyś odwiedzisz mnie w domu, pokażę ci te, które mi przysłała.
Oderwał się jednak na chwilę od tych wszystkich myśli, rozglądając się po otoczeniu. Czuł się tu dobrze, z dala od ministerstwa, wśród mugoli. Jednocześnie przyglądał się wystawionym na straganach towarom. Może znajdzie tu coś ciekawego, co mógłby podarować córce, siostrom albo rodzicom?
Przy jednym ze stoisk zauważył też jakieś używane książki. Oczywiście doskonale wiedział, że nie znajdzie tu nic o zaklęciach, ale jako miłośnik książek wszelakich nie mógł się nie zainteresować. W końcu nie ograniczał się tylko do czytania o zaklęciach, na jego półkach nie brakowało i mugolskiej literatury, chociaż w Hogwarcie nie mógł się z tym zbytnio afiszować.
- Wyglądają obiecująco – powiedział. – Chyba kupię coś dla Meagan. Ostatnio wysyłałem jej głównie słodycze z Hogsmeade. Jak wróci do domu, pewnie będzie się toczyć jak kulka – zaśmiał się cicho, ale był pewien, że aż tak źle nie było i córka nie pożerała wszystkich podarowanych łakoci od razu po dostaniu paczki.
- Oczywiście, pozdrowię ją. Ale ty też możesz napisać, na pewno się ucieszy – zapewnił. Meagan lubiła Eileen, był więc pewien, że list od niej sprawiłby jej przyjemność. – Wiem, właśnie dlatego ją tam posłałem. Ale i tak pewne sprawy nie dają mi spokoju. – Bo przecież już w wakacje Meagan wróci do domu, i co wtedy, zwłaszcza w obliczu tego, co działo się obecnie? – Została Harpią. Lubi rysować – dodał jeszcze, uśmiechając się na wspomnienie rysunków dołączanych przez córkę do niemal każdego listu. Oczywiście wszystkie zachowywał na pamiątkę. – Jeśli kiedyś odwiedzisz mnie w domu, pokażę ci te, które mi przysłała.
Oderwał się jednak na chwilę od tych wszystkich myśli, rozglądając się po otoczeniu. Czuł się tu dobrze, z dala od ministerstwa, wśród mugoli. Jednocześnie przyglądał się wystawionym na straganach towarom. Może znajdzie tu coś ciekawego, co mógłby podarować córce, siostrom albo rodzicom?
Przy jednym ze stoisk zauważył też jakieś używane książki. Oczywiście doskonale wiedział, że nie znajdzie tu nic o zaklęciach, ale jako miłośnik książek wszelakich nie mógł się nie zainteresować. W końcu nie ograniczał się tylko do czytania o zaklęciach, na jego półkach nie brakowało i mugolskiej literatury, chociaż w Hogwarcie nie mógł się z tym zbytnio afiszować.
- Wyglądają obiecująco – powiedział. – Chyba kupię coś dla Meagan. Ostatnio wysyłałem jej głównie słodycze z Hogsmeade. Jak wróci do domu, pewnie będzie się toczyć jak kulka – zaśmiał się cicho, ale był pewien, że aż tak źle nie było i córka nie pożerała wszystkich podarowanych łakoci od razu po dostaniu paczki.
Sama nie do końca potrafiła ocenić poziomu strachu, jaki zimnymi falami wlewał się powoli do jej życia. Starała się do nie zauważać, mijać wzrokiem i myślami, starając się skupić je na czymś bardziej racjonalnym i podnoszącym na duchu, na przykład na Zakonie. W gruncie rzeczy organizacja nie pozbawiała tylko nadziei do życia, zastępując je chęciami sięgnięcia po kolejną szklankę ognistej, napełniała też wiarą w lepsze jutro. Nikt nie był tam sam ze swoimi obawami.
Uśmiechała się pod nosem, delikatnie kiwając głową na każdą wypowiedź Michaela. Podziwiała go, naprawdę. Za to, że był tak silny mimo tego, co go spotkało.
- Uzdolniona po tacie - jej uśmiech rozszerzył się odrobinę, wiedziony poczuciem bezpieczeństwa i pewności tego chwilowego spokoju. - Odwiedzę, obiecuję. Wpadnę z moim popisowym ciastem marchewkowym z kremem dyniowym, jak za starych, dobrych czasów, kiedy to wy odwiedzaliście moich rodziców.
Zatrzymała się przy stoisku, wciąż trzymając kuzyna pod ramię. Rozejrzała się po starych woluminach, które wciąż kurczowo trzymały się swoich miejsc na drewnianych stelażach prezentujących wszelakie różności ze świata prozy, liryki i dramaty. Opuszkami palców powędrowała po grzbietach ustawionych pionowo dzieł, w myślach układając niewypowiedziane słowa w tytuły. Kilka z nich nawet znała. Zaśmiała się razem z Michaelem.
- Nie tucz jej tak, błagam. Dość słodkości naje się w samej szkole! - pokręciła lekko głową, ale był to raczej gest rozbawienia, a nie zniecierpliwienia czy też inny, o równie negatywnym zabarwieniu. Wskazała mu palcem ciemną, nieco nadgryzioną przez ząb czasu okładkę książki. - Baśnie Andersena są świetne. Kiedyś mama czytała mi je do poduszki. Oczywiście zanim ojciec nie zaczynał burczeć pod nosem, że czytanie nam takich bajek to postępowanie wbrew czarodziejskiej tradycji.
Serce zabiło jej mocniej, kiedy wspaniałomyślnie sobie przypomniała, że znajdują się obecnie na mugolskim targu, gdzie wszystko sprzedają mugole i ci mugole nie mają pojęcia o żadnych czarach. Na szczęście sprzedawczyni była zajęta innymi klientami. Eileen odetchnęła z ulgą.
- Tylko nie kupuj jej skorowidza czystości krwi - uśmiechnęła się kątem ust, niby to z przekorą, a niby z czystym cynizmem. Walczący Mag przecież nie próżnował w ostatnim numerze.
Uśmiechała się pod nosem, delikatnie kiwając głową na każdą wypowiedź Michaela. Podziwiała go, naprawdę. Za to, że był tak silny mimo tego, co go spotkało.
- Uzdolniona po tacie - jej uśmiech rozszerzył się odrobinę, wiedziony poczuciem bezpieczeństwa i pewności tego chwilowego spokoju. - Odwiedzę, obiecuję. Wpadnę z moim popisowym ciastem marchewkowym z kremem dyniowym, jak za starych, dobrych czasów, kiedy to wy odwiedzaliście moich rodziców.
Zatrzymała się przy stoisku, wciąż trzymając kuzyna pod ramię. Rozejrzała się po starych woluminach, które wciąż kurczowo trzymały się swoich miejsc na drewnianych stelażach prezentujących wszelakie różności ze świata prozy, liryki i dramaty. Opuszkami palców powędrowała po grzbietach ustawionych pionowo dzieł, w myślach układając niewypowiedziane słowa w tytuły. Kilka z nich nawet znała. Zaśmiała się razem z Michaelem.
- Nie tucz jej tak, błagam. Dość słodkości naje się w samej szkole! - pokręciła lekko głową, ale był to raczej gest rozbawienia, a nie zniecierpliwienia czy też inny, o równie negatywnym zabarwieniu. Wskazała mu palcem ciemną, nieco nadgryzioną przez ząb czasu okładkę książki. - Baśnie Andersena są świetne. Kiedyś mama czytała mi je do poduszki. Oczywiście zanim ojciec nie zaczynał burczeć pod nosem, że czytanie nam takich bajek to postępowanie wbrew czarodziejskiej tradycji.
Serce zabiło jej mocniej, kiedy wspaniałomyślnie sobie przypomniała, że znajdują się obecnie na mugolskim targu, gdzie wszystko sprzedają mugole i ci mugole nie mają pojęcia o żadnych czarach. Na szczęście sprzedawczyni była zajęta innymi klientami. Eileen odetchnęła z ulgą.
- Tylko nie kupuj jej skorowidza czystości krwi - uśmiechnęła się kątem ust, niby to z przekorą, a niby z czystym cynizmem. Walczący Mag przecież nie próżnował w ostatnim numerze.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Musiał jakoś sobie radzić. Po śmierci żony nie mógł pogrążyć się w depresji – nie, kiedy za ścianą płakała jego maleńka córka, nie rozumiejąca, że jej mama odeszła tego samego dnia, w którym wydała ją na świat. Dzięki niej przetrwał najtrudniejsze miesiące, chociaż wsparcie rodziny także było nieocenione. Jego matka pomogła mu w opiece nad Meagan, a on sam znajdował ukojenie nie w używkach, a właśnie w myśli, że na tym świecie istniała istotka, która go potrzebuje.
- Czy ja wiem? Nigdy nie potrafiłem dobrze rysować. Pewnie ma to po mamie – powiedział. Annabeth była utalentowana, do tej pory miał jej stary szkicownik, który traktował jak jeden z największych skarbów. – Kusisz mnie tym ciastem – zaśmiał się. – Na pewno będziesz bardzo mile widziana.
Jego humor był już dużo lepszy niż wcześniej. Mniej myślał o przygnębiających sprawach a więcej o tych lekkich, zabawnych.
- Wcale jej nie tuczę – usprawiedliwił się szybko, wciąż rozbawiony, po czym spojrzał na książkę, którą pokazała mu Eileen. – Też je znam, nasi rodzice róznież nam je czytali. – Wspominał te czasy z sentymentem. Dorastanie na granicy dwóch światów, niesamowitą zgodność mugola i czarownicy z niemagicznej rodziny.
Może rzeczywiście nie powinni rozmawiać tutaj o świecie magii, ale Michael łudził się, że żaden z mugoli niczego podejrzanego nie usłyszał. A nawet jeśli, i tak im nie uwierzy. Jego ojciec, kiedy po raz pierwszy usłyszał, że jego ukochana jest czarownicą, najpierw uznał to po prostu za żart. Mugole zazwyczaj woleli po prostu nie wierzyć w rzeczy, które były dla nich niewygodne, obce albo przerażające, ponadto obawiali się, że otoczenie uzna ich za wariatów, jeśli zaczną opowiadać o czarach i ukrytym świecie magii.
- Oczywiście, że nie – powiedział; Eileen dobrze wiedziała, że wierzył w równość. – Może kupię jej te baśnie. Nasz stary rodzinny egzemplarz dawno już zupełnie się rozpadł.
Jak powiedział, tak zrobił. Zakupił książkę i wsunął ją ostrożnie do wewnętrznej kieszeni płaszcza.
- Chcesz jeszcze gdzieś się rozejrzeć? – zapytał po chwili; zbliżali się powoli do końca niewielkiego targu.
- Czy ja wiem? Nigdy nie potrafiłem dobrze rysować. Pewnie ma to po mamie – powiedział. Annabeth była utalentowana, do tej pory miał jej stary szkicownik, który traktował jak jeden z największych skarbów. – Kusisz mnie tym ciastem – zaśmiał się. – Na pewno będziesz bardzo mile widziana.
Jego humor był już dużo lepszy niż wcześniej. Mniej myślał o przygnębiających sprawach a więcej o tych lekkich, zabawnych.
- Wcale jej nie tuczę – usprawiedliwił się szybko, wciąż rozbawiony, po czym spojrzał na książkę, którą pokazała mu Eileen. – Też je znam, nasi rodzice róznież nam je czytali. – Wspominał te czasy z sentymentem. Dorastanie na granicy dwóch światów, niesamowitą zgodność mugola i czarownicy z niemagicznej rodziny.
Może rzeczywiście nie powinni rozmawiać tutaj o świecie magii, ale Michael łudził się, że żaden z mugoli niczego podejrzanego nie usłyszał. A nawet jeśli, i tak im nie uwierzy. Jego ojciec, kiedy po raz pierwszy usłyszał, że jego ukochana jest czarownicą, najpierw uznał to po prostu za żart. Mugole zazwyczaj woleli po prostu nie wierzyć w rzeczy, które były dla nich niewygodne, obce albo przerażające, ponadto obawiali się, że otoczenie uzna ich za wariatów, jeśli zaczną opowiadać o czarach i ukrytym świecie magii.
- Oczywiście, że nie – powiedział; Eileen dobrze wiedziała, że wierzył w równość. – Może kupię jej te baśnie. Nasz stary rodzinny egzemplarz dawno już zupełnie się rozpadł.
Jak powiedział, tak zrobił. Zakupił książkę i wsunął ją ostrożnie do wewnętrznej kieszeni płaszcza.
- Chcesz jeszcze gdzieś się rozejrzeć? – zapytał po chwili; zbliżali się powoli do końca niewielkiego targu.
- Mówię ogólnie. Gdybyś nie był zdolny, nie zaszedłbyś tak daleko w swojej karierze. Profesor zaklęć? Szczerze powiedziawszy, wydaje mi się, że nie jest to łatwo osiągnąć. - dobrze o tym wiedziała. To, że dostała od dyrektora list promujący nie znaczyło, że nie musiała wykazać się zaangażowaniem i oddaniem sprawie oraz swoim zakresem wiedzy w zakresie zielarstwa. Uśmiechnęła się do Michaela z rozbawieniem. - Miało cię to skusić! Cel osiągnięty, więc kwestia umówienia się na dany dzień, kiedy Meagan przyjedzie z Beauxbatons, jest już formalnością, prawda?
Starała się dbać o swoje kontakty z rodziną, zacieśniać je, sprawiać, że stają się bardziej przejrzyste i cieplejsze niż dotąd, zwłaszcza teraz, kiedy krąg jej najbliższych krewnych uszczuplił się o jedną osobę. Tę najważniejszą, najjaśniej świecącą, zajmującą najwięcej miejsca w króliczym sercu. Prawdopodobnie Eileen nie powinna dopiero teraz budzić się z tego zaślepienia postacią Rossy jako swojego autorytetu, nagle przypominając sobie o reszcie rodziny, która przecież stała tuż obok niej. Wychodzenie z tej swoistej izolacji teraz, właśnie w tym czasie, dla krewnych mogło wydać się niesprawiedliwe. Mogło, bo w końcu Eileen nie miała pojęcia, czy rzeczywiście tak było, czy ktokolwiek mógł sobie o niej pomyśleć jak o oszustce.
Coś przewróciło się w jej żołądku.
- Dokup jej do tego jeszcze jakiegoś pluszaka. - kącik jej ust drgnął ku górze. - Na pewno poczuje się lepiej.
A przynajmniej tak jej się zdawało, gdy myślała o sobie jak o małej dziewczynce znajdującej się na miejscu Meagan. Była przecież tam całkiem sama.
- Słucham? Ah - zamrugała, odpędzając ponure myśli, które nagle nawiedziły jej głowę. - Moglibyśmy przejść się jeszcze do tamtego kramu. - wskazała kuzynowi stanowisko w całości obładowane porcelaną. - Chciałabym kupić sobie ładną filiżankę do herbaty.
Kroki odbiły się na posadzce, ginąc gdzieś między innymi krokami ludzi, których w ogóle nie znali. Ciepło marca powoli i bardzo mozolnie rozlewało się nie tylko po londyńskich ulicach, ale, jak Eileen miała nadzieję, także po sercach ludzi.
| zt x2
Starała się dbać o swoje kontakty z rodziną, zacieśniać je, sprawiać, że stają się bardziej przejrzyste i cieplejsze niż dotąd, zwłaszcza teraz, kiedy krąg jej najbliższych krewnych uszczuplił się o jedną osobę. Tę najważniejszą, najjaśniej świecącą, zajmującą najwięcej miejsca w króliczym sercu. Prawdopodobnie Eileen nie powinna dopiero teraz budzić się z tego zaślepienia postacią Rossy jako swojego autorytetu, nagle przypominając sobie o reszcie rodziny, która przecież stała tuż obok niej. Wychodzenie z tej swoistej izolacji teraz, właśnie w tym czasie, dla krewnych mogło wydać się niesprawiedliwe. Mogło, bo w końcu Eileen nie miała pojęcia, czy rzeczywiście tak było, czy ktokolwiek mógł sobie o niej pomyśleć jak o oszustce.
Coś przewróciło się w jej żołądku.
- Dokup jej do tego jeszcze jakiegoś pluszaka. - kącik jej ust drgnął ku górze. - Na pewno poczuje się lepiej.
A przynajmniej tak jej się zdawało, gdy myślała o sobie jak o małej dziewczynce znajdującej się na miejscu Meagan. Była przecież tam całkiem sama.
- Słucham? Ah - zamrugała, odpędzając ponure myśli, które nagle nawiedziły jej głowę. - Moglibyśmy przejść się jeszcze do tamtego kramu. - wskazała kuzynowi stanowisko w całości obładowane porcelaną. - Chciałabym kupić sobie ładną filiżankę do herbaty.
Kroki odbiły się na posadzce, ginąc gdzieś między innymi krokami ludzi, których w ogóle nie znali. Ciepło marca powoli i bardzo mozolnie rozlewało się nie tylko po londyńskich ulicach, ale, jak Eileen miała nadzieję, także po sercach ludzi.
| zt x2
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Świat był czarno biały, a przynajmniej tak lubili mówić ludzie zgorzkniali, do których ja nie należałam. Tacy, dla których nie było innego wyboru poza dwoma oczywistymi opcjami. Można byłość iść albo w lewo, albo w prawo, nigdy nie wpadliby na to, że czasem warto było zboczyć ze ścieżki. Dać sobie możliwość na spotkanie czegoś, czego nie dałoby się dostrzec podążając wyznaczonym szlakiem.
Byli też ci, którzy na świat patrzyli monochromatycznie. Głównie w odcieniach szarości. Dostrzegali wiele jej odcieni, ale co gorsze w każdej pozytywnej rzeczy która spotykała ich na drodze znajdowali jakąś nieodpowiedniość. Tak, jakby rzeczy dobre, chodziły w prze tylko z tymi złymi. Niestety w tym swoim dziwnym równaniu nie uwzględniali możliwości, że i za zdarzeniami negatywnymi może czaić się choć mała iskierka radości.
Potrafiłam zrozumieć że w czasach w których przyszło nam żyć trudno było dojrzeć jasną stronę medalu. Zwłaszcza zaś mugolakom którym szlachta na każdym kroku pokazywała gdzie ich miejsce. Mugole też nie mieli łatwiej, próbując na nowo odzyskać życie utracone podczas wojny, która do tej pory zbierała swoje plony.
Dlatego też mocno odpierałam myśli, zarówno te czarne jak i szare. Tym białym nadawałam nowe kolory. A we wszystkim odnajdywałam coś, co tak wielu potrafiło przeoczyć. Zwykły spacer potrafił być satysfakcjonujący, gdy dodało się do tego własną grę. No i przecież jak mawiali nie było tego złego, co by na dobre nie wyszło. Bo przecież po zimie zawsze przychodziła wiosna. Złamane serce choć bolało, z czasem stawało się silniejsze. A wojenna rana była pamiątką która przypominała o naszej dzielności.
Skończyłam właśnie swoją zmianę w pracy. Na ramionach miałam czarny płaszcz. Szalik jak zwykle tylko narzucony był na moje ramiona. Zbędnym zdawało mi się wiązanie go dokładnie, bo przecież wiadomym było, że jeśli po drodze spotkam grupkę dzieci lepiących bałwana, obdaruję ich twór swoim szalikiem. Chociaż po chwili uświadomiłam sobie że nowych bocianów w tym roku już nie będzie – marzec był zdecydowanie za ciepły na śnieg. Jednak wracając do zimy i bałwanów pani ze sklepu znała mnie już od lat, a szaliki robiła dla mnie wręcz hurtowo. Pamiętam nasze pierwsze spotkanie sprzed czterech zim. W ciągu miesiąca odwiedziłam ją piętnaście razy. Gdzieś przy trzynastym jej cierpliwość wyparowała i zapytała mnie wprost jak to się dzieję, że co chwilę potrzebuje nowy szalik. Wyjaśniłam jej wtedy że, choć robione przez nią szaliki są piękne, to nie umiem powstrzymać się by nie podarować jednego bałwanowi gdy widzę jak powstaje. W końcu przecież ostatecznie i jemu powinno być ciepło. Zaśmiała się wtedy radośnie i szczerze. Jej zmarszczki wokół oczu pogłębiły się, a jednak wyglądała młodziej. Zaprosiła mnie na herbatę, a ja chętnie z tej propozycji skorzystałam.
Szłam ulicą nucąc pod nosem. Spojrzeniem obserwowałam mijanych na ulicy ludzi zastanawiając się czy istnieje sposób by wlać w ich serca trochę radości. Wyglądali na tak bardzo zmęczonych i smutnych.
W końcu docieram do przejścia dla pieszych i przez chwilę patrzę na wymalowane na jezdni pasy. Czarno białe – dokładnie jak u zebry. I wtedy do mojej głowy przychodzi głupia myśl. Nie tyle irracjonalna, co trochę nie pasująca do kobiety w moim wieku Rozglądam się na boki – bo przecież nie mam ochoty wpaść pod jakiś samochód. A potem ruszam.
Robię skok, prosto na biały pas. Przez chwilę lawiruję na jednej nodze, żeby utrzymać równowagę w tej nowej, bocianiej, pozie. Potem przeskakuję na kolejny biały pas, tym razem na lewą nogę. Kolejne trzy pokonuję szybko, sprawie i docieram na drugą stronę. Zagapiam się jednak jak to mam w zwyczaju, bo jednocześnie zaczynam kroczyć do przodu, ale i oglądam się za siebie, jakby chcąc raz jeszcze zerknąć na pokonane pasy. I wtedy wpadam na kogoś. A może raczej odbijam się od niego z impetem, który włożyłam w to, by siebie do przodu posunąć. Naprawdę, czy choć raz nie mogę wrócić do domu jak normalny człowiek? Stawiając krok za krokiem i nie narażając nikogo na wciągniecie w mój inwazyjny świat? To bardzo dobry pomysł jest, ale w chwili obecnej już nie do zrealizowania bo:
Kostki:
1-33-odbijam się od mojej kolejnej ofiary, wyciągam dłonie jakbym chciała złapać go, coś, cokolwiek ale mi to kompletnie nie wychodzi. W dłoniach ściskam tylko powietrze. Dupsko, po raz kolejny, dotyka podłożona obijając się przy okazji
34-65odbijam się, ale w jakimś dziwnym przypływie szczęście udaje mi się w ostatniej chwili złapać za rękaw tego nieszczęśnika na którego wpadłam, czy to starczy by nie zawitać znów na ziemi
66-100odbijam się, a przynajmniej powinnam, ale coś - czy może raczej ktoś - łapie mnie szybko i sprawnie. Na mądrą Rowenę, czy to się zawsze musi tak kończyć?
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : rzut kością
'k100' : 29
'k100' : 29
Londyn cuchnął.
Zapach jakichś dziwnych przypraw, pieczywa i pomarańczy mieszał się z gryzącą wonią farb i rozpuszczalników, co było jeszcze znośne, choć nieprzyjemne. Najgorszy był dziwny smród ciągnący z kominów mijanych budynków, szczególnie tych wielkich, widzianych z oddali. Theseus nie pamiętał ich nazwy, a może nigdy jej nie słyszał? Świat niemagiczny był dziwny, nie zrozumiały dla Traversa. Za każdym razem kiedy zmuszony był pojawić się w nim czuł się niczym dziecko błądzące we mgle, tracąc właściwy sobie animusz. Wydawało mu się, że potyka się o własne nogi, wpada na tych dziwnych ludzi-nie-ludzi, gubi się między brudnymi uliczkami i zwraca na siebie nadmierną uwagę, co oczywiście zazwyczaj było tylko wytworem jego wybujałej wyobraźni, w której to był centralną częścią świata. Nawet tego mugolskiego.
Ostrożnie stawiając kroki, wszak poziom nieczystości był tu wręcz skandaliczny!, okrążał targ, rozglądając się uważnie w poszukiwaniu znajomej postaci zaprzyjaźnionego kupca. Mełł przy tym na języku przekleństwa, nie bardzo wiedząc czy kierować je w stronę mężczyzny, który wybrał to konkretne miejsce na spotkanie, czy w swoją za to, że na nie przystał. Co to za pomysły, chciałoby się prychnąć. Mógłby iść o zakład, że było to celowe działanie, a nie kwestia przypadku. Interesy najlepiej ubijało się na znanym gruncie, gdzie druga strona czuła się niepewnie. Była to jedna z pierwszych zasad, które poznał w czasie zabawy w handel, a mimo to zgodził się na spotkanie w samym środku mugolskiego targu i to przez własne rozkojarzenie, słuchanie rozmówcy jednym uchem i zupełnie nieprofesjonalne bawienie się magiczną figurką statku w czasie uzgadniania szczegółów. Pretensje mógł mieć wyłącznie do siebie samego, ale nie byłby przecież sobą, gdyby posypał głowę popiołem i szepnął mea culpa. Należało znaleźć innego winnego i doskonale poradził sobie z tym zadaniem, formując w myślach pokaźną listę wyrzutów, które niczym wiadro pomyj miał zamiar wylać na głowę swojego kontrahenta.
Znudzony błądzeniem, przystanął na chodniku i sięgnął do kieszeni czarnego płaszcza. Tak, płaszcza! Ten ponoć mniej rzuca się w oczy niż tradycyjna szata, tak przynajmniej powiedział mu jeden z członków załogi Wdowy, pokazując szablon odzienia, w które powinien przetransmutować własne okrycie. To było nawet ciekawe i choć nie do końca wszystko wyszło tak jak pragnął to według bezkrytycznego względem siebie Theseusa całość prezentowała się całkiem godnie! Długo przeglądał się w lustrze, okręcając się wokół własnej osi, unosząc i opuszczając ręce, a koniec końców puszczając do swojego odbicia piękne perskie oko, którego nie powstydziłaby się najstarsza kokota z Wenus. Wyglądał jak wycięty z ż u r n a l a, przynajmniej tak twierdził stary Joe ledwo artykułując słowa znad kufla z piwem, a Travers prawie spuchł z dumy.
Wyłowił z kieszeni zegarek błyszczący na srebrnym łańcuszku, nie zdążył jednak odczytać z jego tarczy godziny, gdy coś, a raczej ktoś, wpadł na niego, wytrącając z dłoni drogocenny przedmiot, który z cichym brzękiem upadł w kałużę nieczystości. Z ust Theseusa wyrwało się ciche jęknięcie szybko przeobrażające się w przekleństwo. Ciemne oczy błysnęły złością, odnajdując w ułamku sekundy sprawcę całego zamieszania. Nie było to specjalnie trudne, zważywszy na to, iż ten, a raczej ta, spoczywała tuż obok jego błyskotki. Zdusił w sobie wciąż narastającą chęć sklęcia kobiety, pochylając się zamiast tego nad nią i wyciągając w jej stronę dłoń odzianą w czarną skórzaną rękawiczkę. Wbrew temu co powszechnie o nim mówiono był dżentelmenem, choć odpowiedniejszym byłoby stwierdzenie, iż nim bywał. Wedle humoru.
- Musi pani bardziej uważać, szkoda ciała na poszerzanie kolekcji siniaków - uśmiechnął się, podciągając kobietę w górę i dopiero po tym samemu schylając się i wyławiając z odmętów kałuży swój zegarek. Potrząsnął nim, rozchlapując w powietrzu kropelki wody, po czym przyłożył urządzenie do ucha. Mechanizm trzeszczał równie złowrogo, co rozbłysły ciemne oczy mężczyzny. Przez durną mugolkę czekała go wizyta u zegarmistrza, który swoimi czarami może przywróci sprawność zepsutemu czasomierzowi - uwielbiał takie niespodzianki, dzięki którym miał okazję jeszcze lepiej gospodarować czasem.
Zapach jakichś dziwnych przypraw, pieczywa i pomarańczy mieszał się z gryzącą wonią farb i rozpuszczalników, co było jeszcze znośne, choć nieprzyjemne. Najgorszy był dziwny smród ciągnący z kominów mijanych budynków, szczególnie tych wielkich, widzianych z oddali. Theseus nie pamiętał ich nazwy, a może nigdy jej nie słyszał? Świat niemagiczny był dziwny, nie zrozumiały dla Traversa. Za każdym razem kiedy zmuszony był pojawić się w nim czuł się niczym dziecko błądzące we mgle, tracąc właściwy sobie animusz. Wydawało mu się, że potyka się o własne nogi, wpada na tych dziwnych ludzi-nie-ludzi, gubi się między brudnymi uliczkami i zwraca na siebie nadmierną uwagę, co oczywiście zazwyczaj było tylko wytworem jego wybujałej wyobraźni, w której to był centralną częścią świata. Nawet tego mugolskiego.
Ostrożnie stawiając kroki, wszak poziom nieczystości był tu wręcz skandaliczny!, okrążał targ, rozglądając się uważnie w poszukiwaniu znajomej postaci zaprzyjaźnionego kupca. Mełł przy tym na języku przekleństwa, nie bardzo wiedząc czy kierować je w stronę mężczyzny, który wybrał to konkretne miejsce na spotkanie, czy w swoją za to, że na nie przystał. Co to za pomysły, chciałoby się prychnąć. Mógłby iść o zakład, że było to celowe działanie, a nie kwestia przypadku. Interesy najlepiej ubijało się na znanym gruncie, gdzie druga strona czuła się niepewnie. Była to jedna z pierwszych zasad, które poznał w czasie zabawy w handel, a mimo to zgodził się na spotkanie w samym środku mugolskiego targu i to przez własne rozkojarzenie, słuchanie rozmówcy jednym uchem i zupełnie nieprofesjonalne bawienie się magiczną figurką statku w czasie uzgadniania szczegółów. Pretensje mógł mieć wyłącznie do siebie samego, ale nie byłby przecież sobą, gdyby posypał głowę popiołem i szepnął mea culpa. Należało znaleźć innego winnego i doskonale poradził sobie z tym zadaniem, formując w myślach pokaźną listę wyrzutów, które niczym wiadro pomyj miał zamiar wylać na głowę swojego kontrahenta.
Znudzony błądzeniem, przystanął na chodniku i sięgnął do kieszeni czarnego płaszcza. Tak, płaszcza! Ten ponoć mniej rzuca się w oczy niż tradycyjna szata, tak przynajmniej powiedział mu jeden z członków załogi Wdowy, pokazując szablon odzienia, w które powinien przetransmutować własne okrycie. To było nawet ciekawe i choć nie do końca wszystko wyszło tak jak pragnął to według bezkrytycznego względem siebie Theseusa całość prezentowała się całkiem godnie! Długo przeglądał się w lustrze, okręcając się wokół własnej osi, unosząc i opuszczając ręce, a koniec końców puszczając do swojego odbicia piękne perskie oko, którego nie powstydziłaby się najstarsza kokota z Wenus. Wyglądał jak wycięty z ż u r n a l a, przynajmniej tak twierdził stary Joe ledwo artykułując słowa znad kufla z piwem, a Travers prawie spuchł z dumy.
Wyłowił z kieszeni zegarek błyszczący na srebrnym łańcuszku, nie zdążył jednak odczytać z jego tarczy godziny, gdy coś, a raczej ktoś, wpadł na niego, wytrącając z dłoni drogocenny przedmiot, który z cichym brzękiem upadł w kałużę nieczystości. Z ust Theseusa wyrwało się ciche jęknięcie szybko przeobrażające się w przekleństwo. Ciemne oczy błysnęły złością, odnajdując w ułamku sekundy sprawcę całego zamieszania. Nie było to specjalnie trudne, zważywszy na to, iż ten, a raczej ta, spoczywała tuż obok jego błyskotki. Zdusił w sobie wciąż narastającą chęć sklęcia kobiety, pochylając się zamiast tego nad nią i wyciągając w jej stronę dłoń odzianą w czarną skórzaną rękawiczkę. Wbrew temu co powszechnie o nim mówiono był dżentelmenem, choć odpowiedniejszym byłoby stwierdzenie, iż nim bywał. Wedle humoru.
- Musi pani bardziej uważać, szkoda ciała na poszerzanie kolekcji siniaków - uśmiechnął się, podciągając kobietę w górę i dopiero po tym samemu schylając się i wyławiając z odmętów kałuży swój zegarek. Potrząsnął nim, rozchlapując w powietrzu kropelki wody, po czym przyłożył urządzenie do ucha. Mechanizm trzeszczał równie złowrogo, co rozbłysły ciemne oczy mężczyzny. Przez durną mugolkę czekała go wizyta u zegarmistrza, który swoimi czarami może przywróci sprawność zepsutemu czasomierzowi - uwielbiał takie niespodzianki, dzięki którym miał okazję jeszcze lepiej gospodarować czasem.
Gość
Gość
Słowa które wypowiada bawią mnie niezmiernie. Dlatego też nawet nie zastanawiam się nad tym czy powinnam i czy wypada. Po prostu to robię. Dziwnie wyglądać muszę. Rozpłaszczona tak na kamiennej uliczce śmiejąca się jak wariatka. A może nią właśnie byłam? Istotą niespełna rozumu. Nie do końca mieszczącą się w dość ciasnych ramach nakreślonych przez społeczeństwo ubranych w słowo normalne. A może tak naprawdę żadne z nas nie było normalnym, bowiem normalność jako taka sama w sobie nie istniała? Była utopią, którą my – ludzkość – wymyśliliśmy by czuć się lepiej. Albo znów właśnie nie po to by lepiej się czuć, albo po to by zachowania które nam nie pasują nazywać wynaturzonymi i nienormalnymi. Lubiliśmy szufladkować, tak łatwo zapominając, że nie jest to tak łatwe, a może bardziej zwodnicze po prostu. Często ulegamy pochopnym osądom czy zasłyszanym opiniom zapominając że najważniejsze powinno być nasze własne zdanie.
Ale mimo że gdzieś podskórnie zależało mi na tym co ludzie o mnie sądzili, to jednocześnie też już dawno postanowiłam sobie że nader wszystko będę po prostu sobą. Będę się śmiać gdy najdzie mnie ochota i płakać gdy rozczuli mnie widok dla innych przeciętny. Wejdę w ciepły dzień do fontanny pozwalając by przyjemnie chłodna woda przyniosła ulgę rozgrzanemu od promieni ciału, albo rozłożę dłonie i zacznę kręcić się w kółko łapiąc ciepłe krople letniego deszczu. Bezstroska, taka najmocniej chciałam być. I chyba po trochu taka byłam, lekko oderwana od ziemi – niecodzienna. Może dziecinna czasami, ale nie chciałam stracić głodu świata, wewnętrznego dziecka, które my, dorośli, tak chętnie wpychaliśmy w najciemniejszy zakamarek naszej duszy.
-Mój tyłek obiecał więcej się nie siniaczyć – mówi że szkoda zachodu. – odpowiadam okropnie mocno rozbawiona swoimi słowami. Dzień był dla mnie dziś dobry. A co za tym idzie z ust nie znikał uśmiech który łagodził rysy mojej twarzy robiąc ją jeszcze bardziej przystępną. W tym momencie włosy mam białe – nie mam pojęcia dlaczego nie zaściela je, tak wszystkim znany, trzykolorowy wzór. Mierzę uważnym spojrzeniem stojącego naprzeciw mnie mężczyznę. Prawie pewna jestem że go nie znam. Patrzę tak jak kalkuluje straty których dokonałam. Ale nic nie mówię więcej. Na razie przynajmniej. Wygląda na strapionego odrobinę. A może bardziej sprawia wrażenie jakby nie było mu wygodnie i za cel obieram sobie przywołanie uśmiechu na jego twarz. Ale nie takiego marnego co to rzuca się komuś na odczepnego, żeby dał ci spokój. Takie prawdziwego, pełnego, rozlewającego się w każdy zakamarek ciała. Unoszę dłoń i zaczesuję kosmyki za ucho w charakterystycznym geście.
-Próbował pan kiedyś, panie… - zawieszam głos mając nadzieję, że zdradzi mi jak ma na imię. Zawieszam się tylko na chwilkę, po to by zaraz potrząsnąć głową i znaleźć wątek który zgubiłam. – Być dzieckiem znów? – kończę w końcu ale jak zawsze przy mnie samemu trzeba zdanie złożyć sobie w jedną logiczną całość. Unoszę drugą dłoń i znów zakładam kosmyki za ucho, drugie tym razem. Końcówki włosów migoczą mi aż z podniecenia i zabarwiając się na niebiesko świadczą o tym że moje ciało zalewa fala entuzjazmu i dzikiej ochoty podzielenia się wiedzą z nim – jak na chwilę znów dotknąć szczęścia. – Zadać kilka – tylko z pozoru – głupich pytań? Wystawić język i spróbować złapać płatek śniegu w zimie? Tańczyć w deszczu? Albo przechodzić przez ulicę skacząc tylko po białych pasach? – pytanie za pytaniem obleczone w niepohamowany już teraz entuzjazm mam. Rozpiera mnie energia i w miejscu ustać nie mogę. Dlatego z jednej na drugą przeskakuję czekając aż mi odpowie. A może czy mi odpowie. W tym oczekiwaniu zrobić coś muszę. Więc teraz obie dłonie unoszę i wyciągam za uszu te włosy, które jeszcze chwilę wcześniej je za nie wtykałam.
Ale mimo że gdzieś podskórnie zależało mi na tym co ludzie o mnie sądzili, to jednocześnie też już dawno postanowiłam sobie że nader wszystko będę po prostu sobą. Będę się śmiać gdy najdzie mnie ochota i płakać gdy rozczuli mnie widok dla innych przeciętny. Wejdę w ciepły dzień do fontanny pozwalając by przyjemnie chłodna woda przyniosła ulgę rozgrzanemu od promieni ciału, albo rozłożę dłonie i zacznę kręcić się w kółko łapiąc ciepłe krople letniego deszczu. Bezstroska, taka najmocniej chciałam być. I chyba po trochu taka byłam, lekko oderwana od ziemi – niecodzienna. Może dziecinna czasami, ale nie chciałam stracić głodu świata, wewnętrznego dziecka, które my, dorośli, tak chętnie wpychaliśmy w najciemniejszy zakamarek naszej duszy.
-Mój tyłek obiecał więcej się nie siniaczyć – mówi że szkoda zachodu. – odpowiadam okropnie mocno rozbawiona swoimi słowami. Dzień był dla mnie dziś dobry. A co za tym idzie z ust nie znikał uśmiech który łagodził rysy mojej twarzy robiąc ją jeszcze bardziej przystępną. W tym momencie włosy mam białe – nie mam pojęcia dlaczego nie zaściela je, tak wszystkim znany, trzykolorowy wzór. Mierzę uważnym spojrzeniem stojącego naprzeciw mnie mężczyznę. Prawie pewna jestem że go nie znam. Patrzę tak jak kalkuluje straty których dokonałam. Ale nic nie mówię więcej. Na razie przynajmniej. Wygląda na strapionego odrobinę. A może bardziej sprawia wrażenie jakby nie było mu wygodnie i za cel obieram sobie przywołanie uśmiechu na jego twarz. Ale nie takiego marnego co to rzuca się komuś na odczepnego, żeby dał ci spokój. Takie prawdziwego, pełnego, rozlewającego się w każdy zakamarek ciała. Unoszę dłoń i zaczesuję kosmyki za ucho w charakterystycznym geście.
-Próbował pan kiedyś, panie… - zawieszam głos mając nadzieję, że zdradzi mi jak ma na imię. Zawieszam się tylko na chwilkę, po to by zaraz potrząsnąć głową i znaleźć wątek który zgubiłam. – Być dzieckiem znów? – kończę w końcu ale jak zawsze przy mnie samemu trzeba zdanie złożyć sobie w jedną logiczną całość. Unoszę drugą dłoń i znów zakładam kosmyki za ucho, drugie tym razem. Końcówki włosów migoczą mi aż z podniecenia i zabarwiając się na niebiesko świadczą o tym że moje ciało zalewa fala entuzjazmu i dzikiej ochoty podzielenia się wiedzą z nim – jak na chwilę znów dotknąć szczęścia. – Zadać kilka – tylko z pozoru – głupich pytań? Wystawić język i spróbować złapać płatek śniegu w zimie? Tańczyć w deszczu? Albo przechodzić przez ulicę skacząc tylko po białych pasach? – pytanie za pytaniem obleczone w niepohamowany już teraz entuzjazm mam. Rozpiera mnie energia i w miejscu ustać nie mogę. Dlatego z jednej na drugą przeskakuję czekając aż mi odpowie. A może czy mi odpowie. W tym oczekiwaniu zrobić coś muszę. Więc teraz obie dłonie unoszę i wyciągam za uszu te włosy, które jeszcze chwilę wcześniej je za nie wtykałam.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Ciemna brew mężczyzny podjechała w górę, a czoło zmarszczyło się w reakcji na śmiech kobiety. Dlaczego to jemu zawsze w udziale przypadały podobne wariatki? Chciałby wznieś oczy ku niebu, lecz powstrzymał się przed tym w ostatnim momencie, myśląc, że przecież nie powinien aż tak afiszować odczuć względem stanu umysłowego jasnowłosej. Chyba niemożliwe aby upadając uderzyła się w głowę? Obdarzył ją uważnym spojrzeniem z gatunku tych zarezerwowanych do obserwacji naprawdę dziwacznych stworzeń. Swojej sytuacji nie poprawiła odzywając się, choć kąciki ust Traversa zdradliwie zadrgały. Niedługo wytrzymał zachowując złudzenie powagi, uśmiechając się, mimo iż gdzieś w środku siebie wciąż zżymał się z powodu uszkodzonego zegarka.
- Coś jeszcze kazał przekazać? Bardzo rozmowny się wydaje - odchrząknął cicho, zupełnie jawnie opuszczając wzrok na omawiany rejon kobiecego ciała i z przykrością stwierdzając, że ten zasłonięty jest przez czarny płaszcz, w który odziana była nieznajoma. Wczesna wiosna nie sprzyjała podziwianiu widoków, a on sam nigdy też nie przepadał za tą porą roku - być może właśnie również z tego konkretnego powodu.
Nie odrywając spojrzenia od śmiesznej mugolki schował zegarek do kieszeni, odnotowując w pamięci odwiedziny u zegarmistrza - może środowe popołudnie?, pomiędzy wizytą w Ministerstwie, a grą w pokera. Właściwie miał zamiar odejść, oddalić się w poszukiwaniu swojej randki, jednak kolejne słowa wylewające się z ust blondynki zatrzymały go w miejscu i kazały ponownie zastanowić się czy aby na pewno wszystko z nią w porządku.
- Travers - wtrącił, odpowiadając na niezadane pytanie. Czy próbował kiedyś być znowu dzieckiem? Merlinie, dlaczego mi to robisz, chciałby zapytać. Zamiast tego tylko delikatnie przygryzł spierzchnięte od zimna wargi, patrząc na kobietę tak jakby faktycznie zastanawiał się nad postawionym pytaniem, a nie nad tym czy jest ona w pełni zdrowa psychicznie, przy okazji dostrzegając szczegół kujący wręcz w oczy. Mianowicie końcówki jasnych włosów migoczące na niebiesko... Miał ochotę zaśmiać się, ograniczył się jednak tylko do lekkiego pokręcenia głową. Metamorfomag na mugolskim targowisku, kto by się spodziewał - na pewno nie on. Czy cała ta sytuacja była przypadkiem, czy może faktycznie swój do swego ciągnął?
- Nie, nie próbowałem - postanowił więc wdać się tę irracjonalną według niego rozmowę, poświęcić chwilę czasu w zamian za możliwość dłuższego przyglądania się tej wręcz kipiącej od nadmiaru energii istotce. - Musiałbym wtedy chodzić spać przed dziewiątą, wstawać przed siódmą i jeść owsiankę na pierwsze śniadanie, bo to ponoć zdrowe - skrzywił się ze wstrętem, doskonale udając, że nie ma pojęcia o co chodzi czarownicy. - Bardzo lubię być dorosły, wie pani? - ciągnął dalej, nie mogąc oderwać spojrzenia od różnobarwnych włosów kobiety. Czy to aby legalne? Tak wśród mugoli? Widzieli to? Wiedział przecież, że ci pozostawali często ślepi na prawdziwy świat. Ale czy zawsze? - Wbrew temu co pani mówi mogę teraz o wiele więcej niż mogłem wtedy gdy byłem dzieckiem i wciąż zadaję pytania bez żadnych krępacji - wzruszył ramionami, wyciągając w jej stronę dłoń i chwytając pomiędzy kciuk, a palec wskazujący kosmyk włosów mieniących się błękitem. Pociągnął za nie delikatnie. - Choćby takie jak to dlaczego nie nosi pani czapki? - uniósł brew, cofając dłoń. - Chociaż ono akurat wydaje mi się całkiem sensowne.
- Coś jeszcze kazał przekazać? Bardzo rozmowny się wydaje - odchrząknął cicho, zupełnie jawnie opuszczając wzrok na omawiany rejon kobiecego ciała i z przykrością stwierdzając, że ten zasłonięty jest przez czarny płaszcz, w który odziana była nieznajoma. Wczesna wiosna nie sprzyjała podziwianiu widoków, a on sam nigdy też nie przepadał za tą porą roku - być może właśnie również z tego konkretnego powodu.
Nie odrywając spojrzenia od śmiesznej mugolki schował zegarek do kieszeni, odnotowując w pamięci odwiedziny u zegarmistrza - może środowe popołudnie?, pomiędzy wizytą w Ministerstwie, a grą w pokera. Właściwie miał zamiar odejść, oddalić się w poszukiwaniu swojej randki, jednak kolejne słowa wylewające się z ust blondynki zatrzymały go w miejscu i kazały ponownie zastanowić się czy aby na pewno wszystko z nią w porządku.
- Travers - wtrącił, odpowiadając na niezadane pytanie. Czy próbował kiedyś być znowu dzieckiem? Merlinie, dlaczego mi to robisz, chciałby zapytać. Zamiast tego tylko delikatnie przygryzł spierzchnięte od zimna wargi, patrząc na kobietę tak jakby faktycznie zastanawiał się nad postawionym pytaniem, a nie nad tym czy jest ona w pełni zdrowa psychicznie, przy okazji dostrzegając szczegół kujący wręcz w oczy. Mianowicie końcówki jasnych włosów migoczące na niebiesko... Miał ochotę zaśmiać się, ograniczył się jednak tylko do lekkiego pokręcenia głową. Metamorfomag na mugolskim targowisku, kto by się spodziewał - na pewno nie on. Czy cała ta sytuacja była przypadkiem, czy może faktycznie swój do swego ciągnął?
- Nie, nie próbowałem - postanowił więc wdać się tę irracjonalną według niego rozmowę, poświęcić chwilę czasu w zamian za możliwość dłuższego przyglądania się tej wręcz kipiącej od nadmiaru energii istotce. - Musiałbym wtedy chodzić spać przed dziewiątą, wstawać przed siódmą i jeść owsiankę na pierwsze śniadanie, bo to ponoć zdrowe - skrzywił się ze wstrętem, doskonale udając, że nie ma pojęcia o co chodzi czarownicy. - Bardzo lubię być dorosły, wie pani? - ciągnął dalej, nie mogąc oderwać spojrzenia od różnobarwnych włosów kobiety. Czy to aby legalne? Tak wśród mugoli? Widzieli to? Wiedział przecież, że ci pozostawali często ślepi na prawdziwy świat. Ale czy zawsze? - Wbrew temu co pani mówi mogę teraz o wiele więcej niż mogłem wtedy gdy byłem dzieckiem i wciąż zadaję pytania bez żadnych krępacji - wzruszył ramionami, wyciągając w jej stronę dłoń i chwytając pomiędzy kciuk, a palec wskazujący kosmyk włosów mieniących się błękitem. Pociągnął za nie delikatnie. - Choćby takie jak to dlaczego nie nosi pani czapki? - uniósł brew, cofając dłoń. - Chociaż ono akurat wydaje mi się całkiem sensowne.
Gość
Gość
Londyn cuchnął – tak mógł powiedzieć tylko ktoś, kto tak naprawdę go nie poznał. Nie tak jak znałam go ja. Targ zaś był niesamowitym kalejdoskopem zapachów i doznań. Powietrze pachniało przyprawami gdy wiatr zawiał od wschodu. Północny wiatr przynosił kuszący zapach świeżych bułek. A ze stoiska obok wręcz uśmiechały się do mnie jabłka które leżały obok pomarańczy. Aż mi ślinka pociekła na widok tych pięknych czerwono – zielonych jabłuszek, ale na razie swe marzenie o nich musiałam odłożyć na później, bowiem coś smaczniejszego stało właśnie przede mną.
Choć chyba ja niekoniecznie zdawałam mu się należeć do grona słodkości bowiem jego brew uniosła się ku górze. Dostrzegłam to, mimo, że tarzałam się na ziemi rozbawiona samą sobą. Podobało mi się jednak spojrzenie które prześlizgnął po mnie gdy już stanęłam naprzeciw – standardowo wyglądając jak krasnal. Wyprostowałam nawet plecy i wypięłam skromnie obdarzoną klatkę piersiową chociaż pod czarnym płaszczem który miałam na ramionach i tak nie można było zbyt wiele dostrzec.
-Reszta nie przeznaczona dla obcych uszu jest. – mówię mu uśmiechając się zadziornie, ale jednocześnie też wizja pośladków szerzących swoje poglądy zdaje mi się absurdalnie zabawna. Nie przystaję jednak przy tym wyobrażeniu na dłużej postanawiając odłożyć rozmyślania na ten temat na kiedy indziej. Zamiast tego sama bezwstydnie mierzę go spojrzeniem. Dokładnym. Od góry do dołu, a potem znów od dołu do góry ostatecznie krzyżując z nim spojrzenie. W pamięć zaś dopisuję do jego charakterystycznych rysów miano którym się określa. Nawet nie przychodzi mi na myśl, że nazwiskiem rzuca. Za imię je biorę. Od dziś Traversem na zawszę będę go zwać. W sumie nim jest, tyle że z imienia już nie. Nie wiem tego jednak więc i myśli moje sobie tym głowy nie zaprzątają.
Marszczę brwi nie rozumiejąc jak mógł nie próbować. Nie wyobrażałam sobie żyć nie pozwlając chociaż na chwilę dopchać się do steru nawykom z dzieciństwa. Czy może raczej pozwolić by swoistego rodzaju odkrywczy głód świata prowadził mnie przez chwilę za rękę. Docierają do mnie jego słowa, ale błądzę we własnych myślach. A może nie tyle co błądzę a bardziej im się oddaję w tej chwili. Z tego stanu wyrywa mnie on, mój nowy znajomy – Travers, ciągnąc za kosmyk moich włosów. Rozszerzam oczy w zdumieniu kompletnie przez chwilę nie orientując się po co to robi, a dopiero gdy spoglądam w dół widzę, że zniebieściały mi końcówki. Wzdycham lekko. A może to już mocno jest? Te włosy kiedyś doprowadzą mnie do szewskiej pasji. Zamiast jednak zabrać mu ten kosmyk z dłoni sięgam do guzików płaszcza i rozpinam jeden po drugim. Potem unoszę go naciągając na głowę. I gdy jestem już pewna że żaden ciekawski wzrok mugola mnie nie dosięgnie, a ja mam włosy pod przykryciem wydymam usta i zmieniam ich kolor na czekoladowy brąz. Gdy moje dzieło jest już skończone, a ja instruuję siebie żeby nie ekscytować się za bardzo płaszcz układam na ramionach nie wysilając się by go na nowo zapiąć.
-Załatwione. – oznajmiam, czując że zaraz zapyta czy to aby mądre tak zmieniać się przed nim. Ale nie ma szans żeby był mugolem, oni nie noszą ze sobą różdżek. Takich jak ta której skrawek dostrzegłam u Traversa. Takich jak ta, którą sama trzymam za pazuchą. Częstuję go uśmiechem, a później, zamiast odpowiedzieć na którekolwiek z jego pytań łapię go za dłoń. Chociaż nie, na jedno odpowiadam, ale to raczej stwierdzenie jest. – Teraz spróbujesz. – oznajmiam mu i już ruszać w stronę pasów chce ale przypominam sobie coś. – Tonks. Just Tonks. – przedstawiam się zwyczajowym zwrotem, odwracając się i stawiając pierwsze kroki. W zamiarze mam pociągnąć go za sobą wprost na te pasy co to po nich skakałam i pokazać mu ile radości to przynieść może. Ale trochę ciężko może być jak się zaprze a ja rozpędzona siłą własnego entuzjazmu znów na tyłku wyląduje.
Choć chyba ja niekoniecznie zdawałam mu się należeć do grona słodkości bowiem jego brew uniosła się ku górze. Dostrzegłam to, mimo, że tarzałam się na ziemi rozbawiona samą sobą. Podobało mi się jednak spojrzenie które prześlizgnął po mnie gdy już stanęłam naprzeciw – standardowo wyglądając jak krasnal. Wyprostowałam nawet plecy i wypięłam skromnie obdarzoną klatkę piersiową chociaż pod czarnym płaszczem który miałam na ramionach i tak nie można było zbyt wiele dostrzec.
-Reszta nie przeznaczona dla obcych uszu jest. – mówię mu uśmiechając się zadziornie, ale jednocześnie też wizja pośladków szerzących swoje poglądy zdaje mi się absurdalnie zabawna. Nie przystaję jednak przy tym wyobrażeniu na dłużej postanawiając odłożyć rozmyślania na ten temat na kiedy indziej. Zamiast tego sama bezwstydnie mierzę go spojrzeniem. Dokładnym. Od góry do dołu, a potem znów od dołu do góry ostatecznie krzyżując z nim spojrzenie. W pamięć zaś dopisuję do jego charakterystycznych rysów miano którym się określa. Nawet nie przychodzi mi na myśl, że nazwiskiem rzuca. Za imię je biorę. Od dziś Traversem na zawszę będę go zwać. W sumie nim jest, tyle że z imienia już nie. Nie wiem tego jednak więc i myśli moje sobie tym głowy nie zaprzątają.
Marszczę brwi nie rozumiejąc jak mógł nie próbować. Nie wyobrażałam sobie żyć nie pozwlając chociaż na chwilę dopchać się do steru nawykom z dzieciństwa. Czy może raczej pozwolić by swoistego rodzaju odkrywczy głód świata prowadził mnie przez chwilę za rękę. Docierają do mnie jego słowa, ale błądzę we własnych myślach. A może nie tyle co błądzę a bardziej im się oddaję w tej chwili. Z tego stanu wyrywa mnie on, mój nowy znajomy – Travers, ciągnąc za kosmyk moich włosów. Rozszerzam oczy w zdumieniu kompletnie przez chwilę nie orientując się po co to robi, a dopiero gdy spoglądam w dół widzę, że zniebieściały mi końcówki. Wzdycham lekko. A może to już mocno jest? Te włosy kiedyś doprowadzą mnie do szewskiej pasji. Zamiast jednak zabrać mu ten kosmyk z dłoni sięgam do guzików płaszcza i rozpinam jeden po drugim. Potem unoszę go naciągając na głowę. I gdy jestem już pewna że żaden ciekawski wzrok mugola mnie nie dosięgnie, a ja mam włosy pod przykryciem wydymam usta i zmieniam ich kolor na czekoladowy brąz. Gdy moje dzieło jest już skończone, a ja instruuję siebie żeby nie ekscytować się za bardzo płaszcz układam na ramionach nie wysilając się by go na nowo zapiąć.
-Załatwione. – oznajmiam, czując że zaraz zapyta czy to aby mądre tak zmieniać się przed nim. Ale nie ma szans żeby był mugolem, oni nie noszą ze sobą różdżek. Takich jak ta której skrawek dostrzegłam u Traversa. Takich jak ta, którą sama trzymam za pazuchą. Częstuję go uśmiechem, a później, zamiast odpowiedzieć na którekolwiek z jego pytań łapię go za dłoń. Chociaż nie, na jedno odpowiadam, ale to raczej stwierdzenie jest. – Teraz spróbujesz. – oznajmiam mu i już ruszać w stronę pasów chce ale przypominam sobie coś. – Tonks. Just Tonks. – przedstawiam się zwyczajowym zwrotem, odwracając się i stawiając pierwsze kroki. W zamiarze mam pociągnąć go za sobą wprost na te pasy co to po nich skakałam i pokazać mu ile radości to przynieść może. Ale trochę ciężko może być jak się zaprze a ja rozpędzona siłą własnego entuzjazmu znów na tyłku wyląduje.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Spokojnie poddał się oględzinom, prawie czując spojrzenie kobiety przesuwające się po nim cal za calem, sięgające zarówno stóp jak i twarzy, na której wciąż majaczył uprzejmy uśmiech, poszerzający się wraz z wizją konwersujących pośladków jego rozmówczyni. Choć to nie na pogawędkę miałby chęć, czego jednak nie dodał, ściągając wodze swoim myślom, nakazując im skupić się na czym innym. Na przykład na kolejnych czynach nieznajomej naciągającej płaszcz na głowę i modyfikującej kolor miękkich kosmyków, które jeszcze przed momentem zgniatał między palcami. Metamorfomagowie zawsze go intrygowali, godzinami mógłby przyglądać się zmianom zachodzącym w ich ciałach, których formę ograniczała wyłącznie wyobraźnia. Wychowany w miłości do transmutacji zazdrościł im tej umiejętności, genetycznego daru, którego jemu poskąpiono - pozostał mu tylko podziw, którego nigdy nie skąpił choćby Lilith.
Sądził, że to nie dając po sobie poznać zdumienia odkrył przed tylko Tonks karty, zdradzając swoje magiczne pochodzenie, nie mając pojęcia, że kobieta już wcześniej dostrzegła różdżkę nieznacznie wystającą z kieszeni jego płaszcza. Doprawdy jedno i drugie było prawdziwym mistrzem kamuflażu i choć dorosłego noszącego przy sobie kawałek patyka dało się jeszcze jakoś wytłumaczyć mugolom - nieszkodliwy dziwak? -, tak ciężko by było uczynić to samo z osobą, której włosy dowolnie zmieniały kolor. Darował sobie jednak kąśliwe uwagi na ten temat, uznając, że to lekkomyślne stworzenie i tak nie weźmie sobie ich do serca, a za rogiem ulicy na powrót zacznie przykuwać spojrzenia przechodniów. Bez wahania podbiłby stawkę, gdyby ktoś zaproponował mu zakład - jak długo czarownica wytrzyma w brązie? Nietrudno się domyślić, że nie pokładał w niej szczególnej wiary, mimo iż znał ją (określenie nieco nad wyraz) od może... dwóch minut?
Zdziwiła go, przekraczając granicę komfortu i łapiąc jego dłoń pomiędzy swoje drobne palce, ciągnąc go w stronę... Zaraz. Co ona wyprawiała? Skąd w głowie tego postrzelonego skrzata pomysł, że chciałby w ogóle zbliżać się do krawędzi chodnika, a tym bardziej wkraczać na białe pasy nakreślone na czarnej jezdni, po której raz na jakiś czas z warkotem przejeżdżały... Właściwie słowo uciekło mu z głowy, prawdopodobnie przerażone tym co zaraz miało nastąpić. Zaparł się w miejscu, co nie było szczególnym wyzwaniem w przypadku gdy przeciwnikiem było jakieś pięćdziesiąt kilo żywej wagi.
- Co ty kombinujesz? - skrzywił się niewyraźnie, przechodząc równie gładko co ona na ty. - Nie wiesz, że dzieci nie powinny nigdzie chodzić z nowo poznanymi osobami? - skarcił ją łagodnie, wciąż nie ruszając się z miejsca.
Sądził, że to nie dając po sobie poznać zdumienia odkrył przed tylko Tonks karty, zdradzając swoje magiczne pochodzenie, nie mając pojęcia, że kobieta już wcześniej dostrzegła różdżkę nieznacznie wystającą z kieszeni jego płaszcza. Doprawdy jedno i drugie było prawdziwym mistrzem kamuflażu i choć dorosłego noszącego przy sobie kawałek patyka dało się jeszcze jakoś wytłumaczyć mugolom - nieszkodliwy dziwak? -, tak ciężko by było uczynić to samo z osobą, której włosy dowolnie zmieniały kolor. Darował sobie jednak kąśliwe uwagi na ten temat, uznając, że to lekkomyślne stworzenie i tak nie weźmie sobie ich do serca, a za rogiem ulicy na powrót zacznie przykuwać spojrzenia przechodniów. Bez wahania podbiłby stawkę, gdyby ktoś zaproponował mu zakład - jak długo czarownica wytrzyma w brązie? Nietrudno się domyślić, że nie pokładał w niej szczególnej wiary, mimo iż znał ją (określenie nieco nad wyraz) od może... dwóch minut?
Zdziwiła go, przekraczając granicę komfortu i łapiąc jego dłoń pomiędzy swoje drobne palce, ciągnąc go w stronę... Zaraz. Co ona wyprawiała? Skąd w głowie tego postrzelonego skrzata pomysł, że chciałby w ogóle zbliżać się do krawędzi chodnika, a tym bardziej wkraczać na białe pasy nakreślone na czarnej jezdni, po której raz na jakiś czas z warkotem przejeżdżały... Właściwie słowo uciekło mu z głowy, prawdopodobnie przerażone tym co zaraz miało nastąpić. Zaparł się w miejscu, co nie było szczególnym wyzwaniem w przypadku gdy przeciwnikiem było jakieś pięćdziesiąt kilo żywej wagi.
- Co ty kombinujesz? - skrzywił się niewyraźnie, przechodząc równie gładko co ona na ty. - Nie wiesz, że dzieci nie powinny nigdzie chodzić z nowo poznanymi osobami? - skarcił ją łagodnie, wciąż nie ruszając się z miejsca.
Gość
Gość
Targ uliczny na Portobello Road
Szybka odpowiedź