Główna ulica
Strona 1 z 39 • 1, 2, 3 ... 20 ... 39
AutorWiadomość
Główna ulica
Ulica Pokątna zmieniła się. Kolorowe, błyszczące witryny, które przedstawiały księgi zaklęć, składniki eliksirów i kociołki, były niewidoczne, ukryte pod przyklejonymi na nich wielkimi ministerialnymi plakatami. Większość tych posępnych fioletowych afiszy z zasadami bezpieczeństwa była powiększoną wersją broszur, które rozsyłano latem, a inne przedstawiały ruszające się czarno-białe fotografie znanych przestępców przebywających na wolności. Kilka witryn było zabitych deskami, w tym ta należąca do Lodziarni Floriana Fortescue. Z drugiej strony ulicy rozstawiono wiele podniszczonych straganów. Najbliższy, stojący przed księgarnią "Esy i Floresy", pod pasiastą, poplamioną markizą miał kartonowy szyld przypięty z przodu:
Zaniedbany, mały czarodziej potrząsał naręczami srebrnych symboli na łańcuszkach i kiwał w stronę przechodniów. Zauważył, że wielu mijających ich ludzi ma udręczone, niespokojne spojrzenie i nikt nie zatrzymuje się, by porozmawiać. Sprzedawcy trzymali się razem, w swoich zżytych grupach, zajmując się własnymi sprawami. Nie widać było, by ktokolwiek robił zakupy samotnie.
AMULETY
Skuteczne przeciw wilkołakom, dementorom i Inferiusom
Skuteczne przeciw wilkołakom, dementorom i Inferiusom
Zaniedbany, mały czarodziej potrząsał naręczami srebrnych symboli na łańcuszkach i kiwał w stronę przechodniów. Zauważył, że wielu mijających ich ludzi ma udręczone, niespokojne spojrzenie i nikt nie zatrzymuje się, by porozmawiać. Sprzedawcy trzymali się razem, w swoich zżytych grupach, zajmując się własnymi sprawami. Nie widać było, by ktokolwiek robił zakupy samotnie.
Dziwna, na wpół dzika sowa tuż nad ranem pojawiła się na parapecie pokoju panny Malfoy. Obudzona cichym skrobaniem w szybę odebrała przesyłkę, która okazała się zaproszeniem na dzisiejsze popołudnie. Oficjalnie miała wejść w samą paszczę lwa za broń mając jedynie różdżkę i własny intelekt. Czuła dzikie podniecenie po raz trzeci czytając adres, pod, którym miała się zjawić. Uważała, się za szpiega rodem z mugolskich książek kryminalnych. Właśnie dla tego dzikiego dreszczyku emocji zgodziła się na propozycje szefostwa. Miała wkraść się w łaski magicznych mniejszości społecznych i donosić o wszystkim, co mogło stanowić zagrożenie. Po co wciągać w to wszystko aurrorów skoro można było wysłać własnego człowieka? Nikt nawet nie pomyślał o braku doświadczenia i niebezpieczeństwie, jakie mogło czyhać na dziewczynę. Czasy były ciężkie, brakowało ludzi a ona przecież sama rwała się do pomocy.
Meg z niezwykła pokorą i cierpliwością owinęła sobie wokół palca młodego rosyjskiego czarodzieja a efektem właśnie owo zaproszenie. Ubrana w dość elegancką, troszkę wyzywającą sukienkę i buty na obcasie przeniosła się w umówione miejsce. Warto jeszcze dodać, że jej włosy zmieniły kolor na niemal czarny, oczy zrobiły się zielonkawe, a biust urósł niemal o rozmiar. Kamuflaż to podstawa. Nie ważne, że w każdej chwili mógł zniknąć. On już tam na nią czekał. Przystojny, dobrze ubrany chwycił swoją partnerkę pod rękę i wprowadził do ogromnej rezydencji, w której aż się roiło od pięknych dam i mężczyzn w smokingach. Do uszu Meg dolatywały najróżniejsze języki. Starała się wyłapywać strzępki rozmów sklejając je w całość, ale partner okazał się bardzo absorbującym człowiekiem. Wywijał ją na parkiecie na wszystkie strony dodatkowo wmuszając w nią trunki najróżniejszej maści. Część udało jej się wylewać do donic z kwiatami czy zabytkowych waz nie do końca będąc pewną czy aby nic do nich nie dodano. Dano jej odetchnąć dopiero po jakimś czasie, gdy jej partnerowi zamarzyło się zabranie Meg na dach. Grając swoją rolę głupiej angielskiej dziewczynki poszła za nim. Pośmiali się, po wygłupiali, parę razy dała się nawet dotknąć, ale ten głupiec i tak nie zauważył, gdy dopadło go zaklęcie ogłuszające. Korzystając z okazji Malfoy wróciła do środka po cichu przemierzając się pomiędzy korytarzami i pokojami. Obsługa i goście byli tak zajęci zabawą, że nikt nie zwrócił uwagi na chuderlawą blondynkę. Meg w końcu trafiła do gabinetu pana domu. Machając różdżką na prawo i lewo zaczęła przeszukiwać sterty dokumentów szukając czegoś, co mogło się jej przydać. Gdy już coś prawie miała ktoś wpadł do pokoju. Czuła jak serce zamiera jej w połowie uderzenia, ale najwyraźniej drugi osobnik był jeszcze bardziej zaskoczony niż ona. Działając niemal instynktownie chwyciła plik kartek i wyciągnęła różdżkę gotowa obezwładnić przeciwnika. Ten zaczął krzyczeć coś po rosyjsku, ale jedno zaklęcie Meg zamknęło mu usta. Pod wpływem adrenaliny Meg przeniosła się prosto na Nokturna. Nie była wstanie powiedzieć, dlaczego pomyślała akurat o tym miejscu, ale na pewno nie był to dobry wybór. Choć jej wygląd wracał już do normy wyraźniej odstawała od stałych bywalców. Musiała się stamtąd jak najszybciej wydostać. Nie miała siły na kolejną teleportacje z resztą bóg raczy wiedzieć gdzie znalazłaby się tym razem. Szybko zaczęła się przedzierać w stronę ulicy pokątnej starając się nie zwracać uwagi na lubieżne spojrzenia i dziwne odzywki. Wszystko utrudniał jedynie fakt, że alkohol i inne substancje w końcu dały o sobie znać. Z każdy krokiem świat wirował coraz szybciej i choć już prawie była przy wyjściu na pokątną miała wrażenie, że nie zrobiła nawet kroku do przodu. Kwestią czasu był pierwszy upadek i podrapana twarz. Siedząc na ziemi w końcu wpadał na pomysł, że lepiej ściągnąć buty i boso zaczęła gramolić się dalej nie świadoma tego, że kilku dziwnych typków idzie za nią. Wyglądała jak koszmarnie. Potargane włosy, zielonkawa twarz z której spływały krople krwi, dziwna sukienka, bose stopy i niewielka torebka, do której wcisnęła skradzione dokumenty a, którą teraz kurczowo trzymała w dłoni. Wciąż niczym w transie krocząc przed siebie w końcu dotarła do Pokątnej tylko, co dalej. Najgorsze było w tym wszystkim to, że nikt nie kazał jej tego robić. Miała być cieniem słuchającym plotek i zawierającym przyjaźnie a nie pchać palce w sprawy o których nie miała pojęcia.
Meg z niezwykła pokorą i cierpliwością owinęła sobie wokół palca młodego rosyjskiego czarodzieja a efektem właśnie owo zaproszenie. Ubrana w dość elegancką, troszkę wyzywającą sukienkę i buty na obcasie przeniosła się w umówione miejsce. Warto jeszcze dodać, że jej włosy zmieniły kolor na niemal czarny, oczy zrobiły się zielonkawe, a biust urósł niemal o rozmiar. Kamuflaż to podstawa. Nie ważne, że w każdej chwili mógł zniknąć. On już tam na nią czekał. Przystojny, dobrze ubrany chwycił swoją partnerkę pod rękę i wprowadził do ogromnej rezydencji, w której aż się roiło od pięknych dam i mężczyzn w smokingach. Do uszu Meg dolatywały najróżniejsze języki. Starała się wyłapywać strzępki rozmów sklejając je w całość, ale partner okazał się bardzo absorbującym człowiekiem. Wywijał ją na parkiecie na wszystkie strony dodatkowo wmuszając w nią trunki najróżniejszej maści. Część udało jej się wylewać do donic z kwiatami czy zabytkowych waz nie do końca będąc pewną czy aby nic do nich nie dodano. Dano jej odetchnąć dopiero po jakimś czasie, gdy jej partnerowi zamarzyło się zabranie Meg na dach. Grając swoją rolę głupiej angielskiej dziewczynki poszła za nim. Pośmiali się, po wygłupiali, parę razy dała się nawet dotknąć, ale ten głupiec i tak nie zauważył, gdy dopadło go zaklęcie ogłuszające. Korzystając z okazji Malfoy wróciła do środka po cichu przemierzając się pomiędzy korytarzami i pokojami. Obsługa i goście byli tak zajęci zabawą, że nikt nie zwrócił uwagi na chuderlawą blondynkę. Meg w końcu trafiła do gabinetu pana domu. Machając różdżką na prawo i lewo zaczęła przeszukiwać sterty dokumentów szukając czegoś, co mogło się jej przydać. Gdy już coś prawie miała ktoś wpadł do pokoju. Czuła jak serce zamiera jej w połowie uderzenia, ale najwyraźniej drugi osobnik był jeszcze bardziej zaskoczony niż ona. Działając niemal instynktownie chwyciła plik kartek i wyciągnęła różdżkę gotowa obezwładnić przeciwnika. Ten zaczął krzyczeć coś po rosyjsku, ale jedno zaklęcie Meg zamknęło mu usta. Pod wpływem adrenaliny Meg przeniosła się prosto na Nokturna. Nie była wstanie powiedzieć, dlaczego pomyślała akurat o tym miejscu, ale na pewno nie był to dobry wybór. Choć jej wygląd wracał już do normy wyraźniej odstawała od stałych bywalców. Musiała się stamtąd jak najszybciej wydostać. Nie miała siły na kolejną teleportacje z resztą bóg raczy wiedzieć gdzie znalazłaby się tym razem. Szybko zaczęła się przedzierać w stronę ulicy pokątnej starając się nie zwracać uwagi na lubieżne spojrzenia i dziwne odzywki. Wszystko utrudniał jedynie fakt, że alkohol i inne substancje w końcu dały o sobie znać. Z każdy krokiem świat wirował coraz szybciej i choć już prawie była przy wyjściu na pokątną miała wrażenie, że nie zrobiła nawet kroku do przodu. Kwestią czasu był pierwszy upadek i podrapana twarz. Siedząc na ziemi w końcu wpadał na pomysł, że lepiej ściągnąć buty i boso zaczęła gramolić się dalej nie świadoma tego, że kilku dziwnych typków idzie za nią. Wyglądała jak koszmarnie. Potargane włosy, zielonkawa twarz z której spływały krople krwi, dziwna sukienka, bose stopy i niewielka torebka, do której wcisnęła skradzione dokumenty a, którą teraz kurczowo trzymała w dłoni. Wciąż niczym w transie krocząc przed siebie w końcu dotarła do Pokątnej tylko, co dalej. Najgorsze było w tym wszystkim to, że nikt nie kazał jej tego robić. Miała być cieniem słuchającym plotek i zawierającym przyjaźnie a nie pchać palce w sprawy o których nie miała pojęcia.
Ulica Pokątna przedstawiała sobą smutny widok. To już nie były te czasy, kiedy przyjeżdżało się do stolicy po podręczniki do szkoły, a przy okazji biegało od jednego sklepiku do drugiego i próbowało naciągnąć dorosłych na zakup jakiegoś atrakcyjnego przedmiotu. Dookoła panował gwar. Zaprzyjaźnione czarodziejskie rodziny spotykały się przy którejś ze sklepowych witryn, wdawały w żywe dyskusje i jednocześnie usiłowały zapanować nad rozbrykaną dzieciarnią.
Popołudnie spędzało się w Lodziarni Floriana, a jeśli miało się dość szczęścia przy sąsiednich stolikach akurat siedzieli przyjaciele ze szkoły. O tak. Dawne, dobre lata. Wszystko wydawało się wówczas znacznie prostsze. Wojna toczyła się gdzieś daleko i wydawała czymś zupełnie abstrakcyjnym. Starsi niewiele mówili o niej przy dzieciach. A może łudzili się nadziejami, że im mniej będą o niej mówić, tym szybciej dobiegnie ona końca?
Mijały lata, a złudzenia rozpadały się jak domki z kart. Dzisiaj było trudniej uciec od rzeczywistości.
Rzeczywistość stanowiły powywieszane wszędzie plakaty z Ministerstwa. Pozamykane na głucho sklepy, bo interes podupadał. Mało kto myślał o wydawaniu galeonów na przyjemności, zapobiegawczo trzymało się je na gorsze czasy. Popytem cieszyły się niezbędne do przeżycia towary. Jednakże z troski malującej się na twarzach sprzedawców przy straganach dało się wyczytać, że nawet handlując chodliwym towarem nie można być pewnym przyszłości.
Gawain skrzywił się na widok okien pooblepianych zaleceniami ostrzeżeniami, instrukcjami. Ich treść pogrążała w przygnębieniu najbardziej optymistycznie nastawione do życia umysły. Aż prosiło się to, żeby je zerwać i wyrzucić do śmietnika. Zastanawiał czy nie ulec tej pokusie. Niszczenie obwieszczeń Ministerstwa odbiegało od zachowań wzorowego funkcjonariusza prawa. Z łatwością wyobraził sobie, co powiedziałby szef, gdyby przyłapał go na występku. Jeszcze wyraźniej wyobrażał, w jaki sposób zostałby ukarany. Piętrzące się stosy dokumentacji do uzupełnienia i posegregowania. Roboty co najmniej na tydzień. To prawie pewne, że po tygodniu mordęgi szacunek do wydawanych przez władzę pism znacząco wzrósłby u każdego niepokornego delikwenta.
Longbottom wsunął dłonie w kieszenie płaszcza, obrócił na pięcie i ruszył w głąb ulicy. Nie bał się swojego przełożonego ani nie przejmował perspektywą ślęczenia nad papierkami. Po prostu wiedział, że miejsce zerwanych plakatów, zastąpią nowe i to w większej ilości niż uprzednio. Może był, cytując szefa, sentymentalnym smarkaczem, ale potrafił odróżnić walkę o coś od zwykłej walki z wiatrakami.
Zagłębiając się w ulicę, spostrzegł, że panuje na niej dość spory ruch. Najwyraźniej wielu przedstawicieli magicznej części Londynu uznało, że dzisiaj warto było załatwiać sprawy, porobić sprawunki. To albo włóczyli się bez żadnego konkretnego celu tak jak Gawain. Część mijających się z nim przechodniów, raczyła pozdrowić go skinieniem głowy, większość z nich jednak zdawała się być pochłonięta własnymi problemami i chyba nie była nawet do końca świadoma, że kogoś mija. Szare postacie na tle poszarzałej ulicy, ot co.
Nagle poruszenie zmąciło monotonię tegoż krajobrazu. Nadchodzący z oddali ludzie zatrzymywali się w pół kroku, oglądali za siebie, szeptali pomiędzy sobą. Coś wzbudziło zainteresowanie. Atmosfera uległa zmianie; apatię zastąpiło podekscytowanie i zdumienie. Gawain poczuł jak jego umysł wychodzi ze stanu odprężenia w jakim był pogrążony przez cały dzień. Wyszedł ze stanu odprężenia i wszedł w stan pełnej gotowości do działania. Zmysły wyostrzyły się, ciało przygotowało do szybkiej reakcji. Był to wręcz odruch warunkowy, nabyty podczas miesięcy ćwiczeń i wzmocniony doświadczeniami z pracy. Jeśli w otoczeniu coś uległo zmianie, auror powinien być przygotowany do działania. Zmiana nie musiała oznaczać niczego ważnego, ale równie dobrze mogła być zapowiedzią nadchodzącej jatki.
Zbliżył się do podniszczonego budynku lokalu obok którego aktualnie przebywała przyczyna zamieszania. Szybko zrozumiał skąd takie poruszenie wśród przechodniów. Wędrująca środkiem ulicy młoda kobieta wyglądała dziwnie. Na tyle dziwnie, że mimowolnie zastanawiało się czy przypadkiem nie uciekła z oddziału zamkniętego Św. Munga. W każdym razie potargane włosy, spływająca po policzku strużka krwi, skandalicznie krótka, zupełnie nie pasująca do otoczenia sukienka, a przede wszystkim nieco nieobecne spojrzenie świadczyły o tym, że potrzebowała pomocy. Im dłużej przyglądał się kobiecie, tym bardziej dostrzegał w niej coś znajomego.
- To ty, Meg?
Gdy zdecydował się już do niej podejść, zorientował się, że tak; faktycznie stała przed nim Megara. Tylko jak ona, na wszystkie moce, wyglądała! Ledwo ją poznał. Był również gotów założyć się o każde pieniądze, że nikt ze śmietanki towarzyskiej nie rozpoznałby w niej teraz tej drobnej, zawsze zadbanej panienki z rodziny Malfoyów. Chwycił ją za ramię, kątem oka spostrzegając, że zmierzający w ich kierunku mężczyźni zatrzymali się gwałtownie. Możliwe, że znaleźli się tutaj zupełnie przypadkowo. Konsternacja wyraźnie malująca się na twarzy jednego z nich, wzbudzała jednak podejrzenia, iż ta obecność była czymś więcej niż przypadkiem. Gdyby okazali się pościgiem, który z jakiegoś powodu ścigał Meg, pojawienie się kogoś nowego przy ściganym celu, zbiło ich z tropu. Zatrzymali się, gdyż potrzebowali chwili na namysł, obranie innej strategii. Gawain zdawał sobie sprawę, że ta chwila namysłu nie potrwa długo.
Popołudnie spędzało się w Lodziarni Floriana, a jeśli miało się dość szczęścia przy sąsiednich stolikach akurat siedzieli przyjaciele ze szkoły. O tak. Dawne, dobre lata. Wszystko wydawało się wówczas znacznie prostsze. Wojna toczyła się gdzieś daleko i wydawała czymś zupełnie abstrakcyjnym. Starsi niewiele mówili o niej przy dzieciach. A może łudzili się nadziejami, że im mniej będą o niej mówić, tym szybciej dobiegnie ona końca?
Mijały lata, a złudzenia rozpadały się jak domki z kart. Dzisiaj było trudniej uciec od rzeczywistości.
Rzeczywistość stanowiły powywieszane wszędzie plakaty z Ministerstwa. Pozamykane na głucho sklepy, bo interes podupadał. Mało kto myślał o wydawaniu galeonów na przyjemności, zapobiegawczo trzymało się je na gorsze czasy. Popytem cieszyły się niezbędne do przeżycia towary. Jednakże z troski malującej się na twarzach sprzedawców przy straganach dało się wyczytać, że nawet handlując chodliwym towarem nie można być pewnym przyszłości.
Gawain skrzywił się na widok okien pooblepianych zaleceniami ostrzeżeniami, instrukcjami. Ich treść pogrążała w przygnębieniu najbardziej optymistycznie nastawione do życia umysły. Aż prosiło się to, żeby je zerwać i wyrzucić do śmietnika. Zastanawiał czy nie ulec tej pokusie. Niszczenie obwieszczeń Ministerstwa odbiegało od zachowań wzorowego funkcjonariusza prawa. Z łatwością wyobraził sobie, co powiedziałby szef, gdyby przyłapał go na występku. Jeszcze wyraźniej wyobrażał, w jaki sposób zostałby ukarany. Piętrzące się stosy dokumentacji do uzupełnienia i posegregowania. Roboty co najmniej na tydzień. To prawie pewne, że po tygodniu mordęgi szacunek do wydawanych przez władzę pism znacząco wzrósłby u każdego niepokornego delikwenta.
Longbottom wsunął dłonie w kieszenie płaszcza, obrócił na pięcie i ruszył w głąb ulicy. Nie bał się swojego przełożonego ani nie przejmował perspektywą ślęczenia nad papierkami. Po prostu wiedział, że miejsce zerwanych plakatów, zastąpią nowe i to w większej ilości niż uprzednio. Może był, cytując szefa, sentymentalnym smarkaczem, ale potrafił odróżnić walkę o coś od zwykłej walki z wiatrakami.
Zagłębiając się w ulicę, spostrzegł, że panuje na niej dość spory ruch. Najwyraźniej wielu przedstawicieli magicznej części Londynu uznało, że dzisiaj warto było załatwiać sprawy, porobić sprawunki. To albo włóczyli się bez żadnego konkretnego celu tak jak Gawain. Część mijających się z nim przechodniów, raczyła pozdrowić go skinieniem głowy, większość z nich jednak zdawała się być pochłonięta własnymi problemami i chyba nie była nawet do końca świadoma, że kogoś mija. Szare postacie na tle poszarzałej ulicy, ot co.
Nagle poruszenie zmąciło monotonię tegoż krajobrazu. Nadchodzący z oddali ludzie zatrzymywali się w pół kroku, oglądali za siebie, szeptali pomiędzy sobą. Coś wzbudziło zainteresowanie. Atmosfera uległa zmianie; apatię zastąpiło podekscytowanie i zdumienie. Gawain poczuł jak jego umysł wychodzi ze stanu odprężenia w jakim był pogrążony przez cały dzień. Wyszedł ze stanu odprężenia i wszedł w stan pełnej gotowości do działania. Zmysły wyostrzyły się, ciało przygotowało do szybkiej reakcji. Był to wręcz odruch warunkowy, nabyty podczas miesięcy ćwiczeń i wzmocniony doświadczeniami z pracy. Jeśli w otoczeniu coś uległo zmianie, auror powinien być przygotowany do działania. Zmiana nie musiała oznaczać niczego ważnego, ale równie dobrze mogła być zapowiedzią nadchodzącej jatki.
Zbliżył się do podniszczonego budynku lokalu obok którego aktualnie przebywała przyczyna zamieszania. Szybko zrozumiał skąd takie poruszenie wśród przechodniów. Wędrująca środkiem ulicy młoda kobieta wyglądała dziwnie. Na tyle dziwnie, że mimowolnie zastanawiało się czy przypadkiem nie uciekła z oddziału zamkniętego Św. Munga. W każdym razie potargane włosy, spływająca po policzku strużka krwi, skandalicznie krótka, zupełnie nie pasująca do otoczenia sukienka, a przede wszystkim nieco nieobecne spojrzenie świadczyły o tym, że potrzebowała pomocy. Im dłużej przyglądał się kobiecie, tym bardziej dostrzegał w niej coś znajomego.
- To ty, Meg?
Gdy zdecydował się już do niej podejść, zorientował się, że tak; faktycznie stała przed nim Megara. Tylko jak ona, na wszystkie moce, wyglądała! Ledwo ją poznał. Był również gotów założyć się o każde pieniądze, że nikt ze śmietanki towarzyskiej nie rozpoznałby w niej teraz tej drobnej, zawsze zadbanej panienki z rodziny Malfoyów. Chwycił ją za ramię, kątem oka spostrzegając, że zmierzający w ich kierunku mężczyźni zatrzymali się gwałtownie. Możliwe, że znaleźli się tutaj zupełnie przypadkowo. Konsternacja wyraźnie malująca się na twarzy jednego z nich, wzbudzała jednak podejrzenia, iż ta obecność była czymś więcej niż przypadkiem. Gdyby okazali się pościgiem, który z jakiegoś powodu ścigał Meg, pojawienie się kogoś nowego przy ściganym celu, zbiło ich z tropu. Zatrzymali się, gdyż potrzebowali chwili na namysł, obranie innej strategii. Gawain zdawał sobie sprawę, że ta chwila namysłu nie potrwa długo.
Gość
Gość
Każdy krok kosztował ją ogromne pokłady wysiłku. Jeszcze przed chwilą była pewna, że znalazła się na Pokątnej, ale teraz ta znajoma ulica wydawała jej się światem duchów. Ludzie, którzy ją mijali przypominali czarne zjawy, bez twarzy i wyraźniejszego kształtu. Ich głosy, przytłumione i niewyraźne sprawiły Megarze jedynie ból wprowadzając ją tym samym w jeszcze głębszy stan dezorientacji. Poruszając się wciąż do przodu, co jaki czas dotykała ścian budynku by sprawdzić czy chociaż one są prawdziwe i w miarę potrzeby podtrzymać się na nich, gdy świat znów zacznie wirować. Pragnęła wrócić do domu, zaszyć się w łóżku i tam umrzeć. Problem polegał na tym, że nie wiedziała jak ma tam trafić. Nie pamiętała gdzie jest jej dom a myśl o tym, co będzie, jeśli rodzice zobaczą ją w takim stanie nawet nie pojawiła się w jej głowie. Nie myślała nawet o tym czy, któraś z tych zjaw wie jak się nazywa. Byle do przodu. Zmęczony cichy głos w jej głowie powtarzał to zdanie niczym mantrę.
W tedy usłyszała to dziwne słowo Meg . Przystanęła na chwilę zastanawiają się skąd je zna. Wiedziała, że powinna je pamiętać. Może tak właśnie miała na imię. Jedna ze zjaw pojawiła się blisko niej. Chciała uciekać, ale bała się tej dziwnej postaci. Gdy poczuła, że on ją dotyka machinalnie strąciła jego dłoń. Obudziła się w niej chęć walki z napastnikiem, którego jeszcze nie umiała rozpoznać. Starała się go odepchnąć z drogi i iść dalej przed siebie. Gdy nie chciał ustąpić najeżyła się wyglądając jak wściekły kot. Wielkimi niebieskimi oczami spojrzała na niego spod łba trwając w dziwnym przeświadczeniu, że to go przestraszy i sobie pójdzie. - Zostaw mnie- wydusiła w końcu z siebie długo nie mogąc pozbierać liter w całość. W końcu go wyminęła i szła dalej. Idąc zaczęła rozglądać się na boki przestając uważać na to, co robi. Nie trzeba był wiele, żeby zahaczyć o wystający kamień i ponownie wylądować na ziemi. O kilka chwil za długo leżała na ziemnej nawierzchni, co w niewielkim stopniu pozwoliło jej odzyskać jasność umysłu. Przypomniała sobie, że powinna się bać. Powoli podniosła się z miejsca zdając sobie sprawę, że tłum czarnych zjaw robi się coraz liczniejszy. Chciała się ukryć przed ich wzrokiem, ale nie mogła. Było ich za dużo. Te śledzące ją spojrzenia przypomniały, o czymś jeszcze. Wcześniej, ktoś za nią szedł. O ile w jej stanie można było o tym mówić to była pewna, że ktoś ją śledzi. Spoglądała na wszystkie strony wyraźnie zaczynając wykazywać oznaki strachu. Jednak wszyscy zlali się jej w jedno. Nie pozostało nic innego jak uciekać. Blondynka zaczęła biec starając się nie oglądać za siebie. Stanęła dopiero wtedy, gdy oślepiła ją jedna z nielicznych ulicznych lap. Przestraszona nagłą zmianą weszła w pustą boczną uliczkę powoli osuwając się na ziemie. Mając przeświadczenie, że tu nikt jej nie znajdzie usiadła w pozycji embrionalnej starając się sobie o wszystko poukładać. Mruczała do siebie niewyraźne słowo, co jakiś czas trzepiąc na prawo i lewo blond włosom głowom, gdy coś jej nie pasowało.
- Nazywam się Meg - powtarzała w kółko choć wciąż jej coś nie pasowało. Starała się zrozumieć co jest nie tak. Brzmiało to jej jakoś za krótko jak na imię.
W tedy usłyszała to dziwne słowo Meg . Przystanęła na chwilę zastanawiają się skąd je zna. Wiedziała, że powinna je pamiętać. Może tak właśnie miała na imię. Jedna ze zjaw pojawiła się blisko niej. Chciała uciekać, ale bała się tej dziwnej postaci. Gdy poczuła, że on ją dotyka machinalnie strąciła jego dłoń. Obudziła się w niej chęć walki z napastnikiem, którego jeszcze nie umiała rozpoznać. Starała się go odepchnąć z drogi i iść dalej przed siebie. Gdy nie chciał ustąpić najeżyła się wyglądając jak wściekły kot. Wielkimi niebieskimi oczami spojrzała na niego spod łba trwając w dziwnym przeświadczeniu, że to go przestraszy i sobie pójdzie. - Zostaw mnie- wydusiła w końcu z siebie długo nie mogąc pozbierać liter w całość. W końcu go wyminęła i szła dalej. Idąc zaczęła rozglądać się na boki przestając uważać na to, co robi. Nie trzeba był wiele, żeby zahaczyć o wystający kamień i ponownie wylądować na ziemi. O kilka chwil za długo leżała na ziemnej nawierzchni, co w niewielkim stopniu pozwoliło jej odzyskać jasność umysłu. Przypomniała sobie, że powinna się bać. Powoli podniosła się z miejsca zdając sobie sprawę, że tłum czarnych zjaw robi się coraz liczniejszy. Chciała się ukryć przed ich wzrokiem, ale nie mogła. Było ich za dużo. Te śledzące ją spojrzenia przypomniały, o czymś jeszcze. Wcześniej, ktoś za nią szedł. O ile w jej stanie można było o tym mówić to była pewna, że ktoś ją śledzi. Spoglądała na wszystkie strony wyraźnie zaczynając wykazywać oznaki strachu. Jednak wszyscy zlali się jej w jedno. Nie pozostało nic innego jak uciekać. Blondynka zaczęła biec starając się nie oglądać za siebie. Stanęła dopiero wtedy, gdy oślepiła ją jedna z nielicznych ulicznych lap. Przestraszona nagłą zmianą weszła w pustą boczną uliczkę powoli osuwając się na ziemie. Mając przeświadczenie, że tu nikt jej nie znajdzie usiadła w pozycji embrionalnej starając się sobie o wszystko poukładać. Mruczała do siebie niewyraźne słowo, co jakiś czas trzepiąc na prawo i lewo blond włosom głowom, gdy coś jej nie pasowało.
- Nazywam się Meg - powtarzała w kółko choć wciąż jej coś nie pasowało. Starała się zrozumieć co jest nie tak. Brzmiało to jej jakoś za krótko jak na imię.
Co u licha?!
Spodziewał się.... milszego powitania? Tak. Doklanie tak, spodziewał się milszego powitania po kimś, kogo znał parę dobrych lat i komu, jakby nie patrzeć, okazywał sporo sympatii. Zamiast tego został potraktowany niczym namolny pijak albo obdartus. W obu przypadkach - ktoś obcy. To go zaniepokoiło. I wzbudziło w aurorskich instynktach podejrzenia. Nieobecne spojrzenie. Dziwna sukienka. Brak obuwia. Krew. Coś przydarzyło się Megarze. Pytanie: czy w grę wchodziło rzucone na nią zaklęcie czy też coś znacznie gorszego. Czymś znacznie gorszym okazałby się chociażby fakt, że ta osoba nie była Megarą . Dlatego też nie został rozpoznany. A zmysły łatwo oszukać. Aż zjeżył się na samą myśl, że próbowali czegoś niecnego wykorzystując do tego wizerunek bliskiej mu przyjaciółki.
Spokój. Odetchnął głęboko. Debatowanie z samym sobą na temat autentyczności maszerującej ulicą panny Malfoy chwilowo mijało się z celem. Podobnie jak szarpanie się z nią w otoczeniu tłumu gapiów. Zgodnie z życzeniem zostawił ją, zszedł drogi. Musiał dowiedzieć się o co tu chodzi. Stan psychiczny dziewczyny wykluczał sensowną konwersację. Pozostały mu tylko te typki, które prawdopodobnie ją śledzili. Wyglądało na to, że poprosi ich na słówko. Impulsywna część osobowości skłaniała go do wydarcia się na nich. Tak jak starsi, bardziej doświadczeni aurorzy wydzierali się na kryminalistów. Darcie się w zestawieniu z obietnicami dlugoletniego więzienia, przekleństwami, powoływaniem się na autorytet Biura oraz potraktowaniem wrednym zaklęciem zazwyczaj przynosiło efekty. Przestraszony delikwent pokorniał i robił to co kazali przedstawiciele prawa.
Traf chciał, że nie dane było mu wypróbować tej metody na przyczajonych opodal indywiduach. Megara rzuciła się do ucieczki. Wszelkie plany diabli wzięli. Zadowolił się rzuceniem typkom ostrego spojrzenia, po czym ruszył śladem uciekinierki. Cokolwiek się tutaj wyprawialo, nie mógł spuścić z niej oczu i dopuścić aby biegała w takiej kondycji po ulicach. Również mało rozsądne wydawało się spuszczanie wzroku z podejrzanych. Nie wiadomo co w międzyczasie wykombinują. Jednakże nie mógł w pojedynkę pilnować dziewczyny i rzezimieszków. Musiał zaryzykować.
Bez problemu dotrzymał kroku Megarze. Przemkneli obok paru sklepów, mineli staruszka ciągnącego wózek wyładowany pudłami, wpadli w wąską boczną uliczkę.
Jak dzikie zwierzątko pomyślał Gawain obserwując wciśniętą w kąt Megarę. Dzikie zwierzątko szukające bezpiecznego schronienia. Od razu przypomniał się pies kręcący niegdy w pobliżu rodzinnego domu. Pies był wychudzony. Uciekał na najdrobniejszy ruch dłoni człowieka. Dopiero matce udało do niego podejść. Co ciekawsze obłaskawiła zwierzę bez pomocy magii. Gawain przywołał espoknienie ciepłego popołudnia, kiedy siedząc na schodach przed domem przyglądał się jak pies łapczywie pożera kawałki mięsa. Merdał nawet ogonem jakby w podzięce za pożywienie. Ufał tylko Sabrinie. Przed Gawainem uciekł, nie dając mu szansy na muśnięcie palcami zmierzchwionej sierści.
- Zgadza się. Masz na imię Megara - potwierdził łagodnym, cichym tonem głosu, podobnym do tego w jakim matka przemawiała do psa. Nic innego nie przyszło mu do głowy.
Spodziewał się.... milszego powitania? Tak. Doklanie tak, spodziewał się milszego powitania po kimś, kogo znał parę dobrych lat i komu, jakby nie patrzeć, okazywał sporo sympatii. Zamiast tego został potraktowany niczym namolny pijak albo obdartus. W obu przypadkach - ktoś obcy. To go zaniepokoiło. I wzbudziło w aurorskich instynktach podejrzenia. Nieobecne spojrzenie. Dziwna sukienka. Brak obuwia. Krew. Coś przydarzyło się Megarze. Pytanie: czy w grę wchodziło rzucone na nią zaklęcie czy też coś znacznie gorszego. Czymś znacznie gorszym okazałby się chociażby fakt, że ta osoba nie była Megarą . Dlatego też nie został rozpoznany. A zmysły łatwo oszukać. Aż zjeżył się na samą myśl, że próbowali czegoś niecnego wykorzystując do tego wizerunek bliskiej mu przyjaciółki.
Spokój. Odetchnął głęboko. Debatowanie z samym sobą na temat autentyczności maszerującej ulicą panny Malfoy chwilowo mijało się z celem. Podobnie jak szarpanie się z nią w otoczeniu tłumu gapiów. Zgodnie z życzeniem zostawił ją, zszedł drogi. Musiał dowiedzieć się o co tu chodzi. Stan psychiczny dziewczyny wykluczał sensowną konwersację. Pozostały mu tylko te typki, które prawdopodobnie ją śledzili. Wyglądało na to, że poprosi ich na słówko. Impulsywna część osobowości skłaniała go do wydarcia się na nich. Tak jak starsi, bardziej doświadczeni aurorzy wydzierali się na kryminalistów. Darcie się w zestawieniu z obietnicami dlugoletniego więzienia, przekleństwami, powoływaniem się na autorytet Biura oraz potraktowaniem wrednym zaklęciem zazwyczaj przynosiło efekty. Przestraszony delikwent pokorniał i robił to co kazali przedstawiciele prawa.
Traf chciał, że nie dane było mu wypróbować tej metody na przyczajonych opodal indywiduach. Megara rzuciła się do ucieczki. Wszelkie plany diabli wzięli. Zadowolił się rzuceniem typkom ostrego spojrzenia, po czym ruszył śladem uciekinierki. Cokolwiek się tutaj wyprawialo, nie mógł spuścić z niej oczu i dopuścić aby biegała w takiej kondycji po ulicach. Również mało rozsądne wydawało się spuszczanie wzroku z podejrzanych. Nie wiadomo co w międzyczasie wykombinują. Jednakże nie mógł w pojedynkę pilnować dziewczyny i rzezimieszków. Musiał zaryzykować.
Bez problemu dotrzymał kroku Megarze. Przemkneli obok paru sklepów, mineli staruszka ciągnącego wózek wyładowany pudłami, wpadli w wąską boczną uliczkę.
Jak dzikie zwierzątko pomyślał Gawain obserwując wciśniętą w kąt Megarę. Dzikie zwierzątko szukające bezpiecznego schronienia. Od razu przypomniał się pies kręcący niegdy w pobliżu rodzinnego domu. Pies był wychudzony. Uciekał na najdrobniejszy ruch dłoni człowieka. Dopiero matce udało do niego podejść. Co ciekawsze obłaskawiła zwierzę bez pomocy magii. Gawain przywołał espoknienie ciepłego popołudnia, kiedy siedząc na schodach przed domem przyglądał się jak pies łapczywie pożera kawałki mięsa. Merdał nawet ogonem jakby w podzięce za pożywienie. Ufał tylko Sabrinie. Przed Gawainem uciekł, nie dając mu szansy na muśnięcie palcami zmierzchwionej sierści.
- Zgadza się. Masz na imię Megara - potwierdził łagodnym, cichym tonem głosu, podobnym do tego w jakim matka przemawiała do psa. Nic innego nie przyszło mu do głowy.
Gość
Gość
Wcisnęła się jeszcze mocniej w swoją kryjówkę delikatnie kołysząc się to w przód to w tył. Oddychała szybko i nieregularnie nie mogąc pozbyć się uczucia strachu. Na dźwięk swojego pełnego imienia lekko się wzdrygnęła i umilkła. Jej umysł przetwarzał nowo dostarczoną informacje wyłuskując z pamięci momenty, gdy to imię było używane. Sekunda po sekundzie do zziębniętego ciała Meg zaczęło dochodzić gdzie jest i co się stało. Podniosła oczy na Gawaina przyglądając mu się badawczo. Pociągnęła go, żeby się do niej zbliżył tak by opuszkami palców mogła dotknąć jego twarzy. Było to dziwne i nienaturalne, ale Meg czuła się jak dziecko, które musi poznać świat wszystkimi zmysłami. Znów zagłębiła się w odmęty dostępnych już części pamięci i zaczęła wyszukiwać informacji o tym człowieku. To twój przyjaciel. Zaczęło coś powtarzać w jej głowie. Przyjaciel to słowo brzmiało tak cudownie w jej głowie. Wydawało się jedyną deską ratunku, która pozwoli jej się wyrwać z tego niekończącego się koszmaru. Nie zrobi ci krzywdy. Usłyszała w końcu własne myśli.
- Ga…wain – zaczęła powoli z trudem sklejając wszystkie litery w całość.- Gawain - powtórzyła już z większą ekspresją. Dźwięk tego imienia w uszach przypomniał jej jak wielkie ma dla niej znaczenie. Za szybko podniosła się na nogi, co spowodowało enty już zawrót głowy, ale to nie przeszkodziło jej w rzuceniu się na szyje przyjaciela. Czując znajomy zapach zaczęła płakać jak dziecko. Normalnie wstydziłaby się publicznego okazywania uczuć, ale wciąż miała problemy ze świadomością, było ciemno, zimno a jedyną ostoją w tym wszystkim czy mu się to podobało czy nie był właśnie Gawain. Megara oderwała się od niego po kilku minutach w blasku światła widząc drobne plamki z krwi na jego ubraniu. Przestraszona nie wiedziała skąd się wzięły. Dopiero, gdy dotknęła własnej twarzy a na dłoni pojawiły się podobne plamy zrozumiała, że to przez nią. Spojrzała na swoje bose stopy potem na drogę, która przyszła. Próbowała sobie przypomnieć, w, którym momencie uszkodziła sobie twarz. Jej pamięć płatała okropne figle wymazując i przypominając, co rusz nowe rzeczy. - Przepraszam - udało jej się złożyć kolejne słowo ocierając łzy. Nie przepraszała go tylko za plamy krwi. Coś z tyłu jej mózgu, co wcześniej przypomniało jej, kim jest Gawain kazało przeprosić również za to jak wygląda, za jej wcześniejsze zachowanie oraz to, że musiał ( no nie musiał, ale poszedł) za nią iść. Tyle, że Meg nie operowała swoim jeżykiem na tyle sprawnie by to wszystko powiedzieć. Kwestia przeprosin przypomniała jej o czymś jeszcze. O dwóch długich cieniach wyłaniających się z salonu w domu Malfoyówny. Rodzie - wystrzeliła przestraszona. Najlepszy dowód, że z oporem, bo z oporem, ale wracała do siebie. Zamiast przejmować się, że nie wiadomo skąd pojawiła się w jakiejś ciemnej uliczce ona boi się tego, co powiedzą rodzice.
- Ga…wain – zaczęła powoli z trudem sklejając wszystkie litery w całość.- Gawain - powtórzyła już z większą ekspresją. Dźwięk tego imienia w uszach przypomniał jej jak wielkie ma dla niej znaczenie. Za szybko podniosła się na nogi, co spowodowało enty już zawrót głowy, ale to nie przeszkodziło jej w rzuceniu się na szyje przyjaciela. Czując znajomy zapach zaczęła płakać jak dziecko. Normalnie wstydziłaby się publicznego okazywania uczuć, ale wciąż miała problemy ze świadomością, było ciemno, zimno a jedyną ostoją w tym wszystkim czy mu się to podobało czy nie był właśnie Gawain. Megara oderwała się od niego po kilku minutach w blasku światła widząc drobne plamki z krwi na jego ubraniu. Przestraszona nie wiedziała skąd się wzięły. Dopiero, gdy dotknęła własnej twarzy a na dłoni pojawiły się podobne plamy zrozumiała, że to przez nią. Spojrzała na swoje bose stopy potem na drogę, która przyszła. Próbowała sobie przypomnieć, w, którym momencie uszkodziła sobie twarz. Jej pamięć płatała okropne figle wymazując i przypominając, co rusz nowe rzeczy. - Przepraszam - udało jej się złożyć kolejne słowo ocierając łzy. Nie przepraszała go tylko za plamy krwi. Coś z tyłu jej mózgu, co wcześniej przypomniało jej, kim jest Gawain kazało przeprosić również za to jak wygląda, za jej wcześniejsze zachowanie oraz to, że musiał ( no nie musiał, ale poszedł) za nią iść. Tyle, że Meg nie operowała swoim jeżykiem na tyle sprawnie by to wszystko powiedzieć. Kwestia przeprosin przypomniała jej o czymś jeszcze. O dwóch długich cieniach wyłaniających się z salonu w domu Malfoyówny. Rodzie - wystrzeliła przestraszona. Najlepszy dowód, że z oporem, bo z oporem, ale wracała do siebie. Zamiast przejmować się, że nie wiadomo skąd pojawiła się w jakiejś ciemnej uliczce ona boi się tego, co powiedzą rodzice.
Podobno w imionach drzemała wielka siła. Imiona definiowały człowieka i pomagały mu odzyskać tożsamość w czasie kryzysu. Młody Longbottom nie miał całkowitej pewności co do wiarygodności tej zasady. Jednakże musiało tkwić w niej ziarenko prawdy, ponieważ wypowiedzenie pełnego imienia Megary wywarło na niej jakiś skutek. Z dzikiego zwierzątka przemieniała się na powrót w tą panienkę, którą znał. Proces sam w sobie wyglądał fascynująco. Świadomość powracała ze strefy obłędu i zagubienia do świata rzeczywistości i uporządkowania. Jej wzrok stał się bardziej skupiony, przejrzystszy. Spoglądając w te oczy, Gawain wiedział, że odwzajemnia spojrzenie kogoś, kto kieruje się rozumem oraz rozsądkiem, a nie wyłącznie instynktem samozachowawczym. Pozwolił, aby przyciągnęła go do siebie bliżej i zbadała palcami rysy twarzy. Skoro zainicjowała kontakt dotykowy, to znaczyło że zaufała mu; a przynajmniej nie uważała już za zagrożenie. Zarejestrował także jak chłodne były jej palce. Przypuszczalnie to wynikało ze stresu. Wystarczyło zupełnie ją uspokoić, żeby organizm powrócił do normalnego funkcjonowania. Umysł szkolony przez lata na kursie aurorów, usłużnie podsunął potrzebną na takie okoliczności wiedzę. Dostarczał informacji oraz beznamiętnie oceniał stan "poszkodowaną". Był to kolejny nawyk nabyty podczas kształcenia, coś od czego ciężko było się uwolnić, nawet wówczas, kiedy ta "poszkodowana" zaliczała się do grona przyjaciół. Podchwycił nieskładnie wypowiedziane słowo. Potem następne, całkowicie już zrozumiałe. Gawain, mimo iż nadal spięty, nazbyt czujny, poczuł ulgę - został przez nią rozpoznany, istotnie. Uznał to za dobry znak. Żadnych uszkodzeń mózgu, wstrząsu pourazowego. Możliwe, że dał się ponieść optymistycznym myślom. Ostateczne wyroki co do stanu zdrowia wydawali uzdrowiciele.
Uzdrowiciele. Nie aurorzy. Tyle, że aktualnie nie przebywali na sali szpitalnej, zaś przez okolicę przypadkiem nie przechodził żaden uzdrowiciel. Gawain uczepił się więc scenariusza zakładającego, że prawidłowo ocenił kondycję Megary. I chociaż była ona mocno sponiewierana, to wyszła z opresji bez większego szwanku. Oczywiście później nakłoni ją do wizyty u uzdrowiciela, w celu przebadania się. Tak na wszelki wypadek. Priorytetem na ten moment było wydostanie się stąd w taki sposób, by pościg uznał, że zgubił cel i wrócił tak skąd przybył. Właśnie: te typki. Co to w ogóle byli za ludzie. Już otwierał usta, aby o nich zapytać... albo coś zasugerować. Mniejsza z tym. Pytanie, sugestia rozpłynęły się nim zostały do koca sformułowane. Zamiast nich, pojawiło się przy nim coś ciepłego, odzyskującego swoje ciepło. Coś równie żywego i ciepłego jak żyjący organizm. Gawain w pierwszych sekundach zastygł w bezruchu, dając sobie czas na zaakceptowanie tego, że Megara, ta sama Megara, która zawzięcie dyskutowała z nim o skuteczności zaklęcia Reparo, która zawsze miała swoje zdanie na każdy temat, która nie obawiała się wyzwań, rzuciła mu się na szyję i zalała łzami. To było do niej niepodobne. Znana mu Megara panowała nad emocjami. Bez wątpienia zdarzało się, że brały na nad nią górę, lecz wzorem pełnokrwistego Malfoya, wystrzegała się publicznego okazywania uczuciowej kotłowaniny.
Ale z ciebie idiota. To przecież jeszcze dzieciak.
Racja. Nieważne, jak bardzo starała się odgrywać twardą i bezuczuciową osóbkę. Nawet jej duży intelekt nie zmieniał pewnego prostego faktu. Nadal była młodą dziewczyną. Niedawno opuściła mury szkoły. Podjęcie stażu było krokiem w dorosłość, ale pełnią dorosłości jeszcze nie było. Pełną dojrzałość osiąga się z wiekiem, z rosnącym doświadczeniem oraz żmudnymi ćwiczeniami szlifującymi nabyte wcześniej umiejętności.
- Megara, Megara, Megara - tym razem to on zainicjował kontakt. Przybliżył się i opiekuńczo przytulił ją do siebie - Nie ma niczego, za co powinnaś przepraszać.
Utrzymywał ten łagodny, cichy ton głosu służący do uspokajania, zapewniania że nie dzieje się nic strasznego. Liczył, że pomoże jej odzyskać odrobinę wewnętrznej równowagi. W taki sposób mógł pomóc jej znacznie lepiej niż gdyby miał od razu zadawać rzeczowe pytania, rozmawiać z nią jak śledczy. A ponieważ zdarzały się gorsze rzeczy, krwią na ubraniu zupełnie się nie przejął. Jak rzekł: nie było za co przepraszać.
Przekonany, że Megara odzyskała część spokoju, wypuścił ją z uścisku i odsunął na właściwą odległość. Każdą wzmiankę o państwu Malfoy dało się przyrównać do czegoś nieprzyjemnego, szorstkiego. To nie tak, że nie lubił jej rodziców. Nielubienie byłoby zbyt prostym określeniem na wrażenia, jakie wyniósł ze spotkań towarzyskich, na których koniecznie musiał się pokazać i na których bywali także rodzice Megary. Jego przyjaciółka może i skrywała swoje uczucia przed światem, ale z listów oraz rozmów czasami dało się wyłowić elementy będące częścią całego obrazka. Nie posiadał wszystkich elementów, jednak zdołał jako tako nakreślić w wyobraźni relacje panujące pomiędzy nią, a starszymi Malfoyami.
Sięgnął do kieszeni i w milczeniu poddał jej chusteczkę. Była córką arystokratycznego rodu. Od maleńkiego wychowywaną na damę. Pod względem wychowywania, nie tylko Malfoyowie wymuszali na swoich córkach obowiązek trzymania się norm oraz konwenansów. Praktycznie każdy przedstawiciel rodu załamałby ręce, widząc potarganą, brudną córkę tkwiącą na podrzędnej ulicy.
- Będziesz potrzebowała kąpieli. I nowego ubrania - stwierdził. Zawahał się, umilkł ponownie. W końcu kontrargumenty przeważyły nad argumentami i skłoniły do poruszenia niewygodnej kwestii - Co tak właściwie ci się przydarzyło?
Proszę bardzo. Zapytał. Możliwe, że zapytał za wcześnie. Zanim wspomnienia z przeżytego dramatu zdążyły ostygnąć. I zapytał w niewłaściwym miejscu. Bardziej należało myśleć o bezpieczeństwie niż tym osobliwym incydencie.
Uzdrowiciele. Nie aurorzy. Tyle, że aktualnie nie przebywali na sali szpitalnej, zaś przez okolicę przypadkiem nie przechodził żaden uzdrowiciel. Gawain uczepił się więc scenariusza zakładającego, że prawidłowo ocenił kondycję Megary. I chociaż była ona mocno sponiewierana, to wyszła z opresji bez większego szwanku. Oczywiście później nakłoni ją do wizyty u uzdrowiciela, w celu przebadania się. Tak na wszelki wypadek. Priorytetem na ten moment było wydostanie się stąd w taki sposób, by pościg uznał, że zgubił cel i wrócił tak skąd przybył. Właśnie: te typki. Co to w ogóle byli za ludzie. Już otwierał usta, aby o nich zapytać... albo coś zasugerować. Mniejsza z tym. Pytanie, sugestia rozpłynęły się nim zostały do koca sformułowane. Zamiast nich, pojawiło się przy nim coś ciepłego, odzyskującego swoje ciepło. Coś równie żywego i ciepłego jak żyjący organizm. Gawain w pierwszych sekundach zastygł w bezruchu, dając sobie czas na zaakceptowanie tego, że Megara, ta sama Megara, która zawzięcie dyskutowała z nim o skuteczności zaklęcia Reparo, która zawsze miała swoje zdanie na każdy temat, która nie obawiała się wyzwań, rzuciła mu się na szyję i zalała łzami. To było do niej niepodobne. Znana mu Megara panowała nad emocjami. Bez wątpienia zdarzało się, że brały na nad nią górę, lecz wzorem pełnokrwistego Malfoya, wystrzegała się publicznego okazywania uczuciowej kotłowaniny.
Ale z ciebie idiota. To przecież jeszcze dzieciak.
Racja. Nieważne, jak bardzo starała się odgrywać twardą i bezuczuciową osóbkę. Nawet jej duży intelekt nie zmieniał pewnego prostego faktu. Nadal była młodą dziewczyną. Niedawno opuściła mury szkoły. Podjęcie stażu było krokiem w dorosłość, ale pełnią dorosłości jeszcze nie było. Pełną dojrzałość osiąga się z wiekiem, z rosnącym doświadczeniem oraz żmudnymi ćwiczeniami szlifującymi nabyte wcześniej umiejętności.
- Megara, Megara, Megara - tym razem to on zainicjował kontakt. Przybliżył się i opiekuńczo przytulił ją do siebie - Nie ma niczego, za co powinnaś przepraszać.
Utrzymywał ten łagodny, cichy ton głosu służący do uspokajania, zapewniania że nie dzieje się nic strasznego. Liczył, że pomoże jej odzyskać odrobinę wewnętrznej równowagi. W taki sposób mógł pomóc jej znacznie lepiej niż gdyby miał od razu zadawać rzeczowe pytania, rozmawiać z nią jak śledczy. A ponieważ zdarzały się gorsze rzeczy, krwią na ubraniu zupełnie się nie przejął. Jak rzekł: nie było za co przepraszać.
Przekonany, że Megara odzyskała część spokoju, wypuścił ją z uścisku i odsunął na właściwą odległość. Każdą wzmiankę o państwu Malfoy dało się przyrównać do czegoś nieprzyjemnego, szorstkiego. To nie tak, że nie lubił jej rodziców. Nielubienie byłoby zbyt prostym określeniem na wrażenia, jakie wyniósł ze spotkań towarzyskich, na których koniecznie musiał się pokazać i na których bywali także rodzice Megary. Jego przyjaciółka może i skrywała swoje uczucia przed światem, ale z listów oraz rozmów czasami dało się wyłowić elementy będące częścią całego obrazka. Nie posiadał wszystkich elementów, jednak zdołał jako tako nakreślić w wyobraźni relacje panujące pomiędzy nią, a starszymi Malfoyami.
Sięgnął do kieszeni i w milczeniu poddał jej chusteczkę. Była córką arystokratycznego rodu. Od maleńkiego wychowywaną na damę. Pod względem wychowywania, nie tylko Malfoyowie wymuszali na swoich córkach obowiązek trzymania się norm oraz konwenansów. Praktycznie każdy przedstawiciel rodu załamałby ręce, widząc potarganą, brudną córkę tkwiącą na podrzędnej ulicy.
- Będziesz potrzebowała kąpieli. I nowego ubrania - stwierdził. Zawahał się, umilkł ponownie. W końcu kontrargumenty przeważyły nad argumentami i skłoniły do poruszenia niewygodnej kwestii - Co tak właściwie ci się przydarzyło?
Proszę bardzo. Zapytał. Możliwe, że zapytał za wcześnie. Zanim wspomnienia z przeżytego dramatu zdążyły ostygnąć. I zapytał w niewłaściwym miejscu. Bardziej należało myśleć o bezpieczeństwie niż tym osobliwym incydencie.
Gość
Gość
Na bladej twarzy pojawił się rumieniec zakłopotania. Megara spuściła wzrok i zaczęła ciągnąć za sukienkę tak jakby ta miała się w jakiś magiczny sposób miała się wydłużyć. Tym samym ulżyć narastającemu zakłopotaniu dziewczyny. Ostrożnie sprawdziła ręce i nogi czy nie ma jeszcze jakieś rany, którymi powinna się przejmować. Natknęła się jedynie na tuzin siniaków i to rozcięcie na twarzy, które zaczęło jej doskwierać. Megara nie była przyzwyczajona do fizycznego bólu. Choć wychowanie jej na magiczną wersję wielkiej księżnej przyniosło mieszane efekty to nie zmienia faktu, że oszczędzano jej wszelkich wysiłków fizycznych. W końcu dama nie powinna się przemęczać nawet podniesieniem czegoś z ziemi. Dla tego te kolorowe plamy na jej ciele i wiążący się z nimi ból wprawiły ją w dodatkową konsternacje. Na chwilę przestała słuchać Gawaina i podniosła z ziemi swoją torebkę. Miała nadzieję, że w niej znajdzie swoją różdżkę a za jej pomocą pozbędzie się przynajmniej części swoich dolegliwości. Znalazła różdżkę, ale również rzeczy, które ukradła. To właśnie wtedy doszło do jej uszu pytanie Longbottoma. Czuła jak jego słowa ją przygniatają sprawiając jej niemal fizyczny ból. Obrazy z dzisiejszej nocy z decydowanie za szybkim tempie układały się w całość. Megara zasłoniła sobie oczy dłońmi nie mogąc sobie z tym poradzić. Osunęła się po ścianie znów wciskając się w niewielką szczelinę.
-Ale ja jestem głupia - mruknęła bardziej do siebie nie do niego. Nie mogła uwierzyć w to, co się dzisiaj stało. Głupie dziecko niemające pojęcia o świecie. Wówczas raptownie podniosła się na równe nogi. Co oczywiście skończyło się zawrotami głowy, ale na nie obecnie nie miała czasu. Trzeba było coś wymyślić by wyjść z tego cało. Tyle, że…. Odzyskujące powoli dawny blask niebieskie oczy Megary zaczęły się wpatrywać w przyjaciela. Musiała mu przecież coś powiedzieć a prawda nie wchodziła w grę. To udawanie amazonki miało zostać pomiędzy nią a tymi ludźmi.
- Na małym przyjęciu, ktoś mi musiał czegoś dosypać - wymruczała dumna z siebie, że udało jej się skleić spójne jedno zdanie. Nie mijała się z prawdą, więc Gawain nie miał się, czego czepiać. Przynajmniej w mniemaniu panny Malfoy- jakieś mugolskie świństwo - dodała z wyraźnym obrzydzeniem. Dziewczyna chciała coś jeszcze powiedzieć, ale nagle zbladła. Zniknęła w głąb uliczki wyrzucając z żołądka wielobarwną substancje. Co za wstyd! Chciałaś przygodę życia to ją masz! Robiła sobie sama wyrzuty. Wróciła, ale starała się utrzymać od Gawaina bezpieczną odległość. - Już mi lepiej. Dam sobie sama radę- Starała się brzmieć przekonywująco, choć ręki sobie nie da uciąć jak to wyszło. - Wyłącz tą aurorską część swojej osobowości. Pamiętaj, że nie jesteś funkcjonariuszem na służbie. - zganiła go czując na sobie jego spojrzenie.- Już wszystko w porządku - powtórzyła nawet lekko się uśmiechając. Wiedziała, że była śledzona i wiedziała, że oni gdzieś się tu kręcą. Chciała załatwić to sama. Jeszcze nie wiedziała, jak ale przecież coś wymyśli.
-Ale ja jestem głupia - mruknęła bardziej do siebie nie do niego. Nie mogła uwierzyć w to, co się dzisiaj stało. Głupie dziecko niemające pojęcia o świecie. Wówczas raptownie podniosła się na równe nogi. Co oczywiście skończyło się zawrotami głowy, ale na nie obecnie nie miała czasu. Trzeba było coś wymyślić by wyjść z tego cało. Tyle, że…. Odzyskujące powoli dawny blask niebieskie oczy Megary zaczęły się wpatrywać w przyjaciela. Musiała mu przecież coś powiedzieć a prawda nie wchodziła w grę. To udawanie amazonki miało zostać pomiędzy nią a tymi ludźmi.
- Na małym przyjęciu, ktoś mi musiał czegoś dosypać - wymruczała dumna z siebie, że udało jej się skleić spójne jedno zdanie. Nie mijała się z prawdą, więc Gawain nie miał się, czego czepiać. Przynajmniej w mniemaniu panny Malfoy- jakieś mugolskie świństwo - dodała z wyraźnym obrzydzeniem. Dziewczyna chciała coś jeszcze powiedzieć, ale nagle zbladła. Zniknęła w głąb uliczki wyrzucając z żołądka wielobarwną substancje. Co za wstyd! Chciałaś przygodę życia to ją masz! Robiła sobie sama wyrzuty. Wróciła, ale starała się utrzymać od Gawaina bezpieczną odległość. - Już mi lepiej. Dam sobie sama radę- Starała się brzmieć przekonywująco, choć ręki sobie nie da uciąć jak to wyszło. - Wyłącz tą aurorską część swojej osobowości. Pamiętaj, że nie jesteś funkcjonariuszem na służbie. - zganiła go czując na sobie jego spojrzenie.- Już wszystko w porządku - powtórzyła nawet lekko się uśmiechając. Wiedziała, że była śledzona i wiedziała, że oni gdzieś się tu kręcą. Chciała załatwić to sama. Jeszcze nie wiedziała, jak ale przecież coś wymyśli.
Cóż poradzić. Martwił się o nią. Zwłaszcza że wypytywanie o to co jej się stało, chyba wywołało regresję. Taaa... Jakby miał prawo oczekiwać czegoś innego. Pewnie, że ją dodatkowo stresował. Była młodziutką panienką nie nawykłą do bycia poobijaną i śledzoną przez zbirów. W dodatku przywołał jej świeże, mało przyjemne wspomnienia. Równie dobrze mógł wsadzić komuś palce w jątrzącą się ranę.
Jego błąd. Nie powinien był tak bezpośrednio ją wypytywać. Przy następnej okazji spróbuje być bardziej subtelny.
Ciężkie przejścia ciężkimi przejściami; siedząc tutaj, tracili cenny czas. Emocjonalne wspieranie musieli przełożyć na później. Nadal mieli na karku podejrzane towarzystwo. Gawain uznał za priorytet pozbycie się ogona. Podszedł do kącika Megary, przekonany że przyjdzie mu wyciągać ją po części siłą, po części perswazją. Z cichym zadowoleniem spostrzegł, iż przyjaciółka samodzielnie opuściła kryjówkę. Widać rozumiała konieczność opuszczenia okolicy. Poradzi sobie.
Zadowolenie rozpłynęło się momentalnie na odgłos opróżniania żołądka. Taktownie odwrócił się, pozwalając zachować jej resztki godności. Zważywszy na walające się po chodniku śmieci oraz poczerniałe od sadzy ściany, Megara nie psuła aż tak straszliwie miejscowej estetyki. Poza tym mogło być z nią znacznie, znacznie gorzej. Marne pocieszenie, ale zawsze pocieszenie. W końcu panna Malfoy doszła do siebie i nawet rozjaśniła mu nieco sytuację. Gawain przyjął wyjaśnienia tak jak należało spodziewać się, że je przyjmie. Źle. Chmurny wyraz twarzy za cały komentarz. Auror ugryzł się jednak w język i powstrzymał przed dłuższym wykładem odnośnie przyjmowania zaproszeń na szemrane imprezy. Bo nie potrzeba wielkiego geniuszu żeby domyślić się jakiego rodzaju była to impreza. Na popołudniowych herbatkach dla dam nie serwują mugolskich używek. Ani nie napuszczają na nikogo bandziorów. Co też strzeliło jej do głowy. Szukać mocnych wrażeń wśród osobników o wątpliwej reputacji. Zawsze myślał, że jest rozsądniejsza, ale najrozsądniejsi także ulegają szaleństwom młodości. A tak składało się, że szaleństwa młodości potrafił zrozumieć i wybaczyć. Mając tyle samo lat, co Megara dzisiaj, wcale nie uchodził za ostoję rozsądku oraz powagi.
- Nie muszę być na służbie żeby wyciągać swoją śliczną przyjaciółkę z tarapatów. Chodź! - bez dalszych ceregieli złapał ją za rękę i pociągnął za sobą w głąb ulicy.
Niech jej będzie, że wszystko już w porządku. I tak zamierzał zaprowadzić ją do uzdrowiciela. Została otruta. Merlin jeden wie, co ten środek robił z organizmem.
Pozbędą się pogoni. Ulokują się gdzieś, gdzie Megara ponownie zmieni się w przyzwoitą córkę z przyzwoitej rodziny. Potem znajdą zaufanego uzdrowiciela. Porozmawiają dłużej i dowie się, co wyprawiało na tym całym przyjęciu. Odstawi ją bezpiecznie do domu. Jeśli sprawa cuchnęła, poinformuje swój Departament. Wówczas zajmą się wesołymi imprezowiczami, jak należy. Uśmiechnął się pod nosem. Podobał mu się ten plan.
Jego błąd. Nie powinien był tak bezpośrednio ją wypytywać. Przy następnej okazji spróbuje być bardziej subtelny.
Ciężkie przejścia ciężkimi przejściami; siedząc tutaj, tracili cenny czas. Emocjonalne wspieranie musieli przełożyć na później. Nadal mieli na karku podejrzane towarzystwo. Gawain uznał za priorytet pozbycie się ogona. Podszedł do kącika Megary, przekonany że przyjdzie mu wyciągać ją po części siłą, po części perswazją. Z cichym zadowoleniem spostrzegł, iż przyjaciółka samodzielnie opuściła kryjówkę. Widać rozumiała konieczność opuszczenia okolicy. Poradzi sobie.
Zadowolenie rozpłynęło się momentalnie na odgłos opróżniania żołądka. Taktownie odwrócił się, pozwalając zachować jej resztki godności. Zważywszy na walające się po chodniku śmieci oraz poczerniałe od sadzy ściany, Megara nie psuła aż tak straszliwie miejscowej estetyki. Poza tym mogło być z nią znacznie, znacznie gorzej. Marne pocieszenie, ale zawsze pocieszenie. W końcu panna Malfoy doszła do siebie i nawet rozjaśniła mu nieco sytuację. Gawain przyjął wyjaśnienia tak jak należało spodziewać się, że je przyjmie. Źle. Chmurny wyraz twarzy za cały komentarz. Auror ugryzł się jednak w język i powstrzymał przed dłuższym wykładem odnośnie przyjmowania zaproszeń na szemrane imprezy. Bo nie potrzeba wielkiego geniuszu żeby domyślić się jakiego rodzaju była to impreza. Na popołudniowych herbatkach dla dam nie serwują mugolskich używek. Ani nie napuszczają na nikogo bandziorów. Co też strzeliło jej do głowy. Szukać mocnych wrażeń wśród osobników o wątpliwej reputacji. Zawsze myślał, że jest rozsądniejsza, ale najrozsądniejsi także ulegają szaleństwom młodości. A tak składało się, że szaleństwa młodości potrafił zrozumieć i wybaczyć. Mając tyle samo lat, co Megara dzisiaj, wcale nie uchodził za ostoję rozsądku oraz powagi.
- Nie muszę być na służbie żeby wyciągać swoją śliczną przyjaciółkę z tarapatów. Chodź! - bez dalszych ceregieli złapał ją za rękę i pociągnął za sobą w głąb ulicy.
Niech jej będzie, że wszystko już w porządku. I tak zamierzał zaprowadzić ją do uzdrowiciela. Została otruta. Merlin jeden wie, co ten środek robił z organizmem.
Pozbędą się pogoni. Ulokują się gdzieś, gdzie Megara ponownie zmieni się w przyzwoitą córkę z przyzwoitej rodziny. Potem znajdą zaufanego uzdrowiciela. Porozmawiają dłużej i dowie się, co wyprawiało na tym całym przyjęciu. Odstawi ją bezpiecznie do domu. Jeśli sprawa cuchnęła, poinformuje swój Departament. Wówczas zajmą się wesołymi imprezowiczami, jak należy. Uśmiechnął się pod nosem. Podobał mu się ten plan.
Gość
Gość
Czułam na sobie jego wzrok. Czuła jak zapada się w sobie i próbuje się schować w jakimś ciemnym koncie. Znowu kogoś zawiodła. Może już powinna się do tego przyzwyczaić, ale uczucie wstydu było prawdopodobnie nieodłączoną częścią jej osobowości. Wiedziała, że kolejne pytania był jedynie kwestią czasu. Wszystkie pytania, które potrafiła wymyślić były straszne, ale jedno budziło w niej największy sprzeciw dla czego tam poszłaś? . Nawet wypowiedziane w myślach pobudziło kolejną falę wstydu. Nie chciała się przyznawać do własnych słabości nawet przed przyjacielem, przecież miała swoją dumę! Taaak…idealny moment na obudzenie w sobie Malfoyowego pierwiastka. Dobra…nie ważne…trzeba było coś wymyśleć i to zaraz!
- - Nie mam żadnych… - chciała powiedzieć kłopotów, ale wtedy pociągnął ją za sobą. Skrzywiła się z niechęcią. Znała Gawaina na tyle dobrze, że wiedziała iż będzie chciał sprawdzić czy na pewno wszystko z nią w porządku. Skrzywiła się na samą myśl o uzdrowicielu, u którego najpewniej wyląduje, jeżeli zaraz nie wymyśli jak się z tego wyplątać. - Gawain ja chce wracać do domu. - jęknęła cicho wciąż posłusznie za nim idąc. - Chce do domu - powtórzyła starając się wyglądać na pewną siebie i w miarę możliwości zdrową. Chociaż w jej sytuacji dało to raczej marny efekt. - Słuchasz mnie? Muszę wrócić do domu. Tam wszystko się ułożyć .- Teoretycznie nic nie trzymało się kupy. Wracając z imprezy nastolatka, która wygląda zresztą jak siedem nieszczęść chce jak najszybciej wrócić do domu gdzie mogą na nią czekać zdenerwowani rodzice. Jednak mowa była tutaj o dworze Malfoyów gdzie dobrze wiedziano jak radzić sobie z truciznami i gdzie wszystko można było załatwić po cichu bez ingerencji osób trzecich. Na tym właśnie najbardziej zależało Megarze. By nikt więcej nie dowiedział się o jej głupim wybryku. Podobnego upokorzenia nie byłaby wstanie znieść. Może inaczej. Podobne upokorzenie przeważyłoby szalę przewinień Meg i doprowadziłoby do bardzo nieprzyjemnych konsekwencji. Był jeszcze jeden powód może bardziej istotny niż ego Malfoyów. Mianowicie zdaniem Meg to był dobry moment na odwrót. Przecież nikt nie był wstanie wyśledzić, dokąd by się teleportowała. Wolną ręką chwyciła swoją różdżkę. Wystarczył jeden moment, w którym uścisk Gawaina nieznacznie się rozluźnił. Megara skorzystała z tej okazji i teleportowała się jak najbliżej domu mogła. Nie liczyła się z możliwością rozszczepiania. Nie liczyła się z tym czy jej prześladowcy mogą zaatakować Longbottoma. Najważniejsze było to, że nareszcie znalazła się za bezpiecznymi murami domu. Okazała się nikim więcej jak tchórzem dbającym tylko i wyłącznie o własny tyłek. Cóż była to najbliższa definicja bycia Malfoyem, jaką kiedykolwiek wymyśliłby człowiek.
/zt[/b]
- - Nie mam żadnych… - chciała powiedzieć kłopotów, ale wtedy pociągnął ją za sobą. Skrzywiła się z niechęcią. Znała Gawaina na tyle dobrze, że wiedziała iż będzie chciał sprawdzić czy na pewno wszystko z nią w porządku. Skrzywiła się na samą myśl o uzdrowicielu, u którego najpewniej wyląduje, jeżeli zaraz nie wymyśli jak się z tego wyplątać. - Gawain ja chce wracać do domu. - jęknęła cicho wciąż posłusznie za nim idąc. - Chce do domu - powtórzyła starając się wyglądać na pewną siebie i w miarę możliwości zdrową. Chociaż w jej sytuacji dało to raczej marny efekt. - Słuchasz mnie? Muszę wrócić do domu. Tam wszystko się ułożyć .- Teoretycznie nic nie trzymało się kupy. Wracając z imprezy nastolatka, która wygląda zresztą jak siedem nieszczęść chce jak najszybciej wrócić do domu gdzie mogą na nią czekać zdenerwowani rodzice. Jednak mowa była tutaj o dworze Malfoyów gdzie dobrze wiedziano jak radzić sobie z truciznami i gdzie wszystko można było załatwić po cichu bez ingerencji osób trzecich. Na tym właśnie najbardziej zależało Megarze. By nikt więcej nie dowiedział się o jej głupim wybryku. Podobnego upokorzenia nie byłaby wstanie znieść. Może inaczej. Podobne upokorzenie przeważyłoby szalę przewinień Meg i doprowadziłoby do bardzo nieprzyjemnych konsekwencji. Był jeszcze jeden powód może bardziej istotny niż ego Malfoyów. Mianowicie zdaniem Meg to był dobry moment na odwrót. Przecież nikt nie był wstanie wyśledzić, dokąd by się teleportowała. Wolną ręką chwyciła swoją różdżkę. Wystarczył jeden moment, w którym uścisk Gawaina nieznacznie się rozluźnił. Megara skorzystała z tej okazji i teleportowała się jak najbliżej domu mogła. Nie liczyła się z możliwością rozszczepiania. Nie liczyła się z tym czy jej prześladowcy mogą zaatakować Longbottoma. Najważniejsze było to, że nareszcie znalazła się za bezpiecznymi murami domu. Okazała się nikim więcej jak tchórzem dbającym tylko i wyłącznie o własny tyłek. Cóż była to najbliższa definicja bycia Malfoyem, jaką kiedykolwiek wymyśliłby człowiek.
/zt[/b]
***
Sylvain był już zmęczony. Sam nie wiedział kiedy zrobiło się tak późno - próba w Rogogonie musiała się przeciągnąć, co zauważył dopiero, kiedy wyszedł na zewnątrz na rześkie, nocne powietrze - Pokątna zdążyła się już ochłodzić po upalnym, letnim dniu.
Jakby od niechcenia przemknął spojrzeniem wokół, po czym wcisnął ręce w kieszenie spodni i cieniem rzucanym przez budynki ruszył stałą dla siebie trasą - do Śmiertelnego Nokturnu. Niby było późno, a sam miał na dziś już dość i trochę... ale jednak nie zamierzał iść prosto do swojego ponurego mieszkanka, w którym jak nic od dłuższego już czasu Kobalt czekała na kolację. Skoro był już spóźniony, to kocica obrazi się na niego tak czy siak... nie zaszkodzi mu więc jak jeszcze zahaczy o jakiś pub. Od rana męczyły go jakieś nieznośne myśli, może dlatego dzisiejsza próba szła mu tak topornie i się przeciągnęła, nie mógł się na niej skupić. Gdyby wrócił teraz do mieszkania, zastałby tylko pełne wyrzutu kocie spojrzenia, a mimo zmęczenia i tak by nie zasnął doprowadzany do szału powtarzającymi się w kółko obrazami i słowami w głowie. Pewnie w końcu zaczęło mu odbijać. Tak czy siak, znał doskonałe rozwiązanie na tego typu dręczące go myśli - alkohol. Popije porządnie, wróci do domu i zaśnie w swoim barłogu z błogą pustką we łbie - czy to nie genialny sposób? On uważał, że i owszem. Miał tylko nadzieję, że cały świat da mu już spokój tej nocy. Zasłużył sobie na chwilę samotności, po tym ciężkim dniu pracy, ot co.
Sylvain był już zmęczony. Sam nie wiedział kiedy zrobiło się tak późno - próba w Rogogonie musiała się przeciągnąć, co zauważył dopiero, kiedy wyszedł na zewnątrz na rześkie, nocne powietrze - Pokątna zdążyła się już ochłodzić po upalnym, letnim dniu.
Jakby od niechcenia przemknął spojrzeniem wokół, po czym wcisnął ręce w kieszenie spodni i cieniem rzucanym przez budynki ruszył stałą dla siebie trasą - do Śmiertelnego Nokturnu. Niby było późno, a sam miał na dziś już dość i trochę... ale jednak nie zamierzał iść prosto do swojego ponurego mieszkanka, w którym jak nic od dłuższego już czasu Kobalt czekała na kolację. Skoro był już spóźniony, to kocica obrazi się na niego tak czy siak... nie zaszkodzi mu więc jak jeszcze zahaczy o jakiś pub. Od rana męczyły go jakieś nieznośne myśli, może dlatego dzisiejsza próba szła mu tak topornie i się przeciągnęła, nie mógł się na niej skupić. Gdyby wrócił teraz do mieszkania, zastałby tylko pełne wyrzutu kocie spojrzenia, a mimo zmęczenia i tak by nie zasnął doprowadzany do szału powtarzającymi się w kółko obrazami i słowami w głowie. Pewnie w końcu zaczęło mu odbijać. Tak czy siak, znał doskonałe rozwiązanie na tego typu dręczące go myśli - alkohol. Popije porządnie, wróci do domu i zaśnie w swoim barłogu z błogą pustką we łbie - czy to nie genialny sposób? On uważał, że i owszem. Miał tylko nadzieję, że cały świat da mu już spokój tej nocy. Zasłużył sobie na chwilę samotności, po tym ciężkim dniu pracy, ot co.
Sylvain Crouch
Zawód : aktor
Wiek : 24 lata
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler
Shadows are falling and I’ve been here all day
It’s too hot to sleep, time is running away
Feel like my soul has turned into steel
I’ve still got the scars that the sun didn’t heal
It’s too hot to sleep, time is running away
Feel like my soul has turned into steel
I’ve still got the scars that the sun didn’t heal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
/po spotkaniu z Dei, ale przed akcją aurorską/
W końcu nastał ten dzień. Wiatr przyniósł ukojenie po kolejnym gorącym dniu, poderwał do tańca liście i śmieci leżące na Pokątnej, ale ona nie zwracała na to uwagi. Patrzyła przed siebie szukając dobrze znanej jej sylwetki Sylvaina, którego poszukiwała od paru godzin. Zwlekała wystarczająco długo z tym spotkaniem, bo wiedziała, że czeka ich trudna rozmowa. Była już na nią przygotowana, więc wraz z posiłkiem dla ich dwoje w ręce zapukała do drzwi mieszkania Croucha. Jednak jedyna co zastała to samotne miauczenie Kobalt. Westchnęła i otworzyła drzwi zaklęciem. Kotka rozpoznając w niej znajomą osobę od razu zaczęła się łasić, ocierać i skomleć o jedzenie. Elizabeth skierowała się do kuchni, po drodze zastanawiając się jak ktokolwiek może tu mieszkać, i nakarmiła głodnego kota, który zapewne cały dzień nie widział jedzenia. Jednak nadal nie odnalazła celu swych poszukiwań i zmęczonym krokiem ruszyła na Pokątną, aby sprawdzić okoliczne bary- te na Nokturnie nie były na jej obecne nerwy. Odczuwała coraz większą irytację z powodu trudności jakie napotkała, a kolejnym może być stan upojenia alkoholowego Croucha, więc miała nadzieje odnaleźć go zanim zapije się w trupa. Los jej jednak dzisiaj sprzyjał, bo odnalazła owego osobnika właśnie na głównej ulicy czarodziejskiej społeczności, gdy szedł w wiadomym jej celu. Zanim ją zauważył przecięła mu drogę i wyciągnęła przez siebie rękę z torbą, w której schowany był posiłek.
- Twój kot umiera z głodu, Crouch. – powiedziała na powitanie. – Nakarmiłam go, ale obawiam się, że podobnie jest z jego właścicielem. – Przyjrzała się krytycznie jego sylwetce- znów schudł. Nie wiedziała co z nim zrobić, za każdym razem wyglądał gorzej. Nigdy by się do tego nie przyznała, ale martwiła się o niego, jego zdrowie i sposób życia. Nie wiedziała dlaczego wybrał bycie odrzutkiem, ale za każdym razem gdy go widziała, wiedziała, że to był błąd. – Powinieneś coś zjeść. Masz szczęście, że domyśliłam się, że tak będzie. – westchnęła głośno dobrze wiedząc, że jej słowa nie zrobią na nim wrażenia. Ile razy mu je powtarzała?
W końcu nastał ten dzień. Wiatr przyniósł ukojenie po kolejnym gorącym dniu, poderwał do tańca liście i śmieci leżące na Pokątnej, ale ona nie zwracała na to uwagi. Patrzyła przed siebie szukając dobrze znanej jej sylwetki Sylvaina, którego poszukiwała od paru godzin. Zwlekała wystarczająco długo z tym spotkaniem, bo wiedziała, że czeka ich trudna rozmowa. Była już na nią przygotowana, więc wraz z posiłkiem dla ich dwoje w ręce zapukała do drzwi mieszkania Croucha. Jednak jedyna co zastała to samotne miauczenie Kobalt. Westchnęła i otworzyła drzwi zaklęciem. Kotka rozpoznając w niej znajomą osobę od razu zaczęła się łasić, ocierać i skomleć o jedzenie. Elizabeth skierowała się do kuchni, po drodze zastanawiając się jak ktokolwiek może tu mieszkać, i nakarmiła głodnego kota, który zapewne cały dzień nie widział jedzenia. Jednak nadal nie odnalazła celu swych poszukiwań i zmęczonym krokiem ruszyła na Pokątną, aby sprawdzić okoliczne bary- te na Nokturnie nie były na jej obecne nerwy. Odczuwała coraz większą irytację z powodu trudności jakie napotkała, a kolejnym może być stan upojenia alkoholowego Croucha, więc miała nadzieje odnaleźć go zanim zapije się w trupa. Los jej jednak dzisiaj sprzyjał, bo odnalazła owego osobnika właśnie na głównej ulicy czarodziejskiej społeczności, gdy szedł w wiadomym jej celu. Zanim ją zauważył przecięła mu drogę i wyciągnęła przez siebie rękę z torbą, w której schowany był posiłek.
- Twój kot umiera z głodu, Crouch. – powiedziała na powitanie. – Nakarmiłam go, ale obawiam się, że podobnie jest z jego właścicielem. – Przyjrzała się krytycznie jego sylwetce- znów schudł. Nie wiedziała co z nim zrobić, za każdym razem wyglądał gorzej. Nigdy by się do tego nie przyznała, ale martwiła się o niego, jego zdrowie i sposób życia. Nie wiedziała dlaczego wybrał bycie odrzutkiem, ale za każdym razem gdy go widziała, wiedziała, że to był błąd. – Powinieneś coś zjeść. Masz szczęście, że domyśliłam się, że tak będzie. – westchnęła głośno dobrze wiedząc, że jej słowa nie zrobią na nim wrażenia. Ile razy mu je powtarzała?
Bez przesady, jego mieszkanie było idealne (przynajmniej w jego mniemaniu) - nie potrzebował przecież dużo miejsca, ba, w takiej ciasnej kawalerce wszystko miał pod ręką, toż to udogodnienie! A że się trochę sypała i była zagracona śmieciami, papierzyskami, nieświeżymi ubraniami... no cóż, nie można mieć wszystkiego. Sylvain mieszkał sam, nie przyjmował też gości (nie licząc kilku osób, ale te bywały u niego i tak sporadycznie), więc nie widział powodów, dla których miałby tracić czas i energię na utrzymywanie porządku.
A z ich dwójki, to Kobalt właśnie jadała regularnie, więc nie trzeba było się o nią znowuż tak martwić - nie umarłaby z głodu. Sylvain zdecydowanie lepiej dbał o nią niż o siebie... i to wcale nie przez groźbę bycia dotkliwie pogryzionym i podrapanym w przeciwnym wypadku. No... nie tylko przez nią, o.
W przeciwieństwie do Elizabeth, Crouch ostatnio cierpiał na chronicznego pecha. Już sądził, że uda mu się dotrwać do końca tego dnia w niezakłóconym przez nikogo spokoju, a tu proszę: dosłownie znikąd zaszła mu drogę panna Fawley.
Skrzywił się i momentalnie odwrócił na pięcie, jakby miał zamiar odejść w przeciwną stronę... ale zatrzymał się w połowie ruchu.
- Nikt ci nie mówił, że nie włazi się do cudzych mieszkań pod nieobecność właścicieli? - warknął na nią niezadowolony. - Tylko poczekaj, następnym razem nałożę paskudną klątwę przeciw wszelkim intruzom, popamiętasz raz na zawsze - zagroził, po czym łypnął najpierw na nią, potem na wyciągnięty w jego stronę pakunek. Zrobił to z odpowiednią dawką niechęci, by usprawiedliwić swój następny czyn, a mianowicie zabranie od niej torebki z beznamiętną miną, jakby wiedział, że z tym upartym babskiem i tak nie wygra, jeśli chodzi o jedzenie. No i... może rzeczywiście mógłby coś przekąsić? Faktycznie nie pamiętał kiedy ostatnio jadł coś co nie było czerstwym kawałkiem chleba. Ale czy by się do tego przyznał? Za żadne skarby!
- Wyglądam ci na bezdomne zwierzę, Fawley? - ofuknął ją, częstując kolejną dawką niechęci. - Nie przypominam sobie też, żebyś ostatnio została moją matką. Nie potrzebuję twojego jedzenia, ani troski - doskonale sobie bez nich radzę - przypomniał jej, bo najwyraźniej nadal to do niej nie dotarło... a powtarzał jej to za każdym razem. Cóż, nie wszyscy rodzą się tak inteligentni jak on, prawda?
Po chwili wahania ruszył z miejsca w stronę Śmiertelnego Nokturnu, do którego przecież zmierzał. Zupełnym mimochodem zabrał się przy tym za rozpakowywanie jedzenia. Roztaczało tak smakowity zapach, że nawet gdyby chciał, to pewnie by się nie powstrzymał. Już bez zbędnego gadania wyciągnął pierwszą porcję, żeby podać ją dziewczynie, dopiero potem rozpakował swoją. Oczywiście nie dlatego, że zostały w nim resztki dobrego wychowania - musiał się upewnić, że nie zatruła posiłku, prawda? To oczywisty powód: jeśli zaczęła jeść, to znaczy, że jest w porządku.
A z ich dwójki, to Kobalt właśnie jadała regularnie, więc nie trzeba było się o nią znowuż tak martwić - nie umarłaby z głodu. Sylvain zdecydowanie lepiej dbał o nią niż o siebie... i to wcale nie przez groźbę bycia dotkliwie pogryzionym i podrapanym w przeciwnym wypadku. No... nie tylko przez nią, o.
W przeciwieństwie do Elizabeth, Crouch ostatnio cierpiał na chronicznego pecha. Już sądził, że uda mu się dotrwać do końca tego dnia w niezakłóconym przez nikogo spokoju, a tu proszę: dosłownie znikąd zaszła mu drogę panna Fawley.
Skrzywił się i momentalnie odwrócił na pięcie, jakby miał zamiar odejść w przeciwną stronę... ale zatrzymał się w połowie ruchu.
- Nikt ci nie mówił, że nie włazi się do cudzych mieszkań pod nieobecność właścicieli? - warknął na nią niezadowolony. - Tylko poczekaj, następnym razem nałożę paskudną klątwę przeciw wszelkim intruzom, popamiętasz raz na zawsze - zagroził, po czym łypnął najpierw na nią, potem na wyciągnięty w jego stronę pakunek. Zrobił to z odpowiednią dawką niechęci, by usprawiedliwić swój następny czyn, a mianowicie zabranie od niej torebki z beznamiętną miną, jakby wiedział, że z tym upartym babskiem i tak nie wygra, jeśli chodzi o jedzenie. No i... może rzeczywiście mógłby coś przekąsić? Faktycznie nie pamiętał kiedy ostatnio jadł coś co nie było czerstwym kawałkiem chleba. Ale czy by się do tego przyznał? Za żadne skarby!
- Wyglądam ci na bezdomne zwierzę, Fawley? - ofuknął ją, częstując kolejną dawką niechęci. - Nie przypominam sobie też, żebyś ostatnio została moją matką. Nie potrzebuję twojego jedzenia, ani troski - doskonale sobie bez nich radzę - przypomniał jej, bo najwyraźniej nadal to do niej nie dotarło... a powtarzał jej to za każdym razem. Cóż, nie wszyscy rodzą się tak inteligentni jak on, prawda?
Po chwili wahania ruszył z miejsca w stronę Śmiertelnego Nokturnu, do którego przecież zmierzał. Zupełnym mimochodem zabrał się przy tym za rozpakowywanie jedzenia. Roztaczało tak smakowity zapach, że nawet gdyby chciał, to pewnie by się nie powstrzymał. Już bez zbędnego gadania wyciągnął pierwszą porcję, żeby podać ją dziewczynie, dopiero potem rozpakował swoją. Oczywiście nie dlatego, że zostały w nim resztki dobrego wychowania - musiał się upewnić, że nie zatruła posiłku, prawda? To oczywisty powód: jeśli zaczęła jeść, to znaczy, że jest w porządku.
Sylvain Crouch
Zawód : aktor
Wiek : 24 lata
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler
Shadows are falling and I’ve been here all day
It’s too hot to sleep, time is running away
Feel like my soul has turned into steel
I’ve still got the scars that the sun didn’t heal
It’s too hot to sleep, time is running away
Feel like my soul has turned into steel
I’ve still got the scars that the sun didn’t heal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Jego mieszkanie było antytezą doskonałości. Nie wiedziała dlaczego zmienił wygodne posiadłości swojego rodu na tę melinę, ale to była głupota. Nawet gdyby była zmuszona do mieszkania wraz z Panią G to wolałaby to znieść niż żyć w takich warunkach. Na pewno była tam pleśń i szczury, to był zapewne powód dlaczego niby Kobalt dobrze się odżywała- dzisiaj jednak jej widocznie nie poszło jeśli była tak głodna. U niej w domu na szczęście szczurów nie było i nie ma, przez co może spać spokojnie nie obawiając się o książki czy jedzenie.
- Nie przypominam sobie. – powiedziała po chwili namyślenia. Nie zrobiła tego pierwszy raz, a on zawsze reagował tak samo. – Powinieneś się już do tego przyzwyczaić. Robię to bardzo często i jakoś nigdy jeszcze żadnej klątwy nie spotkałam. – wytknęła mu wiedząc, że nie zrealizuje swojej groźby. Wiedziała, że w pewnym sensie cieszy się na jej widok tak samo jak ona, choć obydwoje nigdy nie przyznaliby się do tego. Będzie musiała zawołać skrzata kiedyś do jego mieszkania, albo parę skrzatów, aby uporały się z tym bałaganem. Nie rozumiała czemu mieszka tam ani dlaczego nie może zadbać o to mieszkanie. Przecież potrafił czarować i gdy postanowił się usamodzielnić to powinien nauczyć się kilku podstawowych zaklęć gospodarczych. W szczególności, że nie spędza zbytnio efektywnie wolnego czasu.
- Prawdę mówiąc to tak. – powiedziała z nonszalancją w ogóle nie przejmując się jego zachowaniem. Był zawodowym aktorem, a teraz dawał jeden ze swoim pokazów. Zawsze przed nią odgrywał mały spektakl jakby chciał udowodnić jak bardzo jest zdolny. Ona ze swoją grą była o wiele bardziej dyskretna i oszczędna. – I całe szczęście, że nie jestem twoją matką- jeden problem mniej. Jesteś głodny czy nie?- zapytała, gdy przerwał swą tyradę ale odpowiedz nadeszła szybko w jego czynach, gdy zaczął otwierać pudełka z jedzeniem. Przewróciła tylko nieelegancko oczami i nawet powstrzymała się od westchnięcia. Wzięła od niego pudełko i od razu przypomniała sobie jak dawno nie jadła. Widziała, że kieruje się w stronę Nokturna, ale nie chciała wracać do tej jego nory.
- Może pójdziemy gdzieś do parku albo do mnie?- zaproponowała mając nadzieję, że się na to zgodzi. Park byłby najlepszym miejscem- neutralnym gruntem gdzie mogliby porozmawiać. Na pewno nie zrobi w nim żadnej akcji, gdy mu powie o Ally, bo musi mu powiedzieć. Chyba. Nie była tego pewna, obawiała się jego reakcji. Najgorzej zrobi, gdy będzie się chciał z nią skontaktować a wtedy będzie to bolesne dla nich swoje. Przestąpiła z nogi na nogę czekając na jego odpowiedź.
- Nie przypominam sobie. – powiedziała po chwili namyślenia. Nie zrobiła tego pierwszy raz, a on zawsze reagował tak samo. – Powinieneś się już do tego przyzwyczaić. Robię to bardzo często i jakoś nigdy jeszcze żadnej klątwy nie spotkałam. – wytknęła mu wiedząc, że nie zrealizuje swojej groźby. Wiedziała, że w pewnym sensie cieszy się na jej widok tak samo jak ona, choć obydwoje nigdy nie przyznaliby się do tego. Będzie musiała zawołać skrzata kiedyś do jego mieszkania, albo parę skrzatów, aby uporały się z tym bałaganem. Nie rozumiała czemu mieszka tam ani dlaczego nie może zadbać o to mieszkanie. Przecież potrafił czarować i gdy postanowił się usamodzielnić to powinien nauczyć się kilku podstawowych zaklęć gospodarczych. W szczególności, że nie spędza zbytnio efektywnie wolnego czasu.
- Prawdę mówiąc to tak. – powiedziała z nonszalancją w ogóle nie przejmując się jego zachowaniem. Był zawodowym aktorem, a teraz dawał jeden ze swoim pokazów. Zawsze przed nią odgrywał mały spektakl jakby chciał udowodnić jak bardzo jest zdolny. Ona ze swoją grą była o wiele bardziej dyskretna i oszczędna. – I całe szczęście, że nie jestem twoją matką- jeden problem mniej. Jesteś głodny czy nie?- zapytała, gdy przerwał swą tyradę ale odpowiedz nadeszła szybko w jego czynach, gdy zaczął otwierać pudełka z jedzeniem. Przewróciła tylko nieelegancko oczami i nawet powstrzymała się od westchnięcia. Wzięła od niego pudełko i od razu przypomniała sobie jak dawno nie jadła. Widziała, że kieruje się w stronę Nokturna, ale nie chciała wracać do tej jego nory.
- Może pójdziemy gdzieś do parku albo do mnie?- zaproponowała mając nadzieję, że się na to zgodzi. Park byłby najlepszym miejscem- neutralnym gruntem gdzie mogliby porozmawiać. Na pewno nie zrobi w nim żadnej akcji, gdy mu powie o Ally, bo musi mu powiedzieć. Chyba. Nie była tego pewna, obawiała się jego reakcji. Najgorzej zrobi, gdy będzie się chciał z nią skontaktować a wtedy będzie to bolesne dla nich swoje. Przestąpiła z nogi na nogę czekając na jego odpowiedź.
Oj tam, po tylu latach, które spędził po części właśnie w obecnej ruderze, zdążył się już do niej przyzwyczaić, a co za tym idzie: także i do warunków w niej panujących. Szczurów się nie bał, zresztą to, że zagnieździły się w jego mieszkaniu, to podłe oszczerstwo - musiały już dawno wyczuć kota i przynajmniej one trzymały się z daleka. Gorzej z innymi, bardziej magicznymi szkodnikami, ale i z tymi jakoś dawał sobie radę. Ale porządek? Tak jak było, mu odpowiadało, a jeśli aż ten stan rzeczy aż tak przeszkadzał Elizabeth, to niech sobie sprząta, proszę bardzo. Włazi mu do kawalerki nieproszona tak często, że po pierwszym razie pewnie nie zdążyłby aż tak nabałaganić.
- Jeszcze - zaznaczył dobitnie. - Kiedyś się przeliczysz, ale wtedy nie przychodź do mnie z płaczem - ostrzegałem.
Och, i niech sobie znów tak nie schlebia - odgrywał swoje role przed każdym, nie tylko przed nią, choć... przy niej akurat bawił się przy tym najlepiej. Pewnie dlatego, że oboje przejrzeli się pod tym względem już dawno temu. No... przynajmniej po części.
Sprawnie zabrał się za jedzenie milknąc zupełnie na dobrą chwilę. Elizabeth zawsze przynosiła mu coś smacznego, ciepłego i pożywnego i za to naprawdę ją lubił. No... ale bez przesady. Mieli gdzieś razem iść?
- Jestem umówiony - poinformował ją łaskawie i jakby od niechcenia. Był umówiony z niejakim Sylvainem na chlanie i Elizabeth, niezależnie od tego jak dobry posiłek mu przyniosła, nie była zaproszona. Zjedzą, wymienią się jak zwykle życzliwościami i każde pójdzie w swoją stronę - taki był plan i lepiej, żeby panna Fawley miała tego świadomość. Mimo to jednak Sylvain był dziś łaskawy (nakarmienie go nie było tu bez znaczenia) i zmienił kierunek ruszając w stronę parku. Proszę bardzo, tak jak księżniczka chciała. Osobiście nie lubił miejsc, w których mógł spotkać całą zgraję arystokracji, ale może pora wypłoszyła całą do tych ich dworków - niezmiernie by go to ucieszyło.
- Wszystko u ciebie w porządku? - zagadnął po dłuższej chwili jakoś łagodniej niż do tej pory. Widać jedzenie potrafiło ugłaskać każdego dzikiego zwierza.
- Jeszcze - zaznaczył dobitnie. - Kiedyś się przeliczysz, ale wtedy nie przychodź do mnie z płaczem - ostrzegałem.
Och, i niech sobie znów tak nie schlebia - odgrywał swoje role przed każdym, nie tylko przed nią, choć... przy niej akurat bawił się przy tym najlepiej. Pewnie dlatego, że oboje przejrzeli się pod tym względem już dawno temu. No... przynajmniej po części.
Sprawnie zabrał się za jedzenie milknąc zupełnie na dobrą chwilę. Elizabeth zawsze przynosiła mu coś smacznego, ciepłego i pożywnego i za to naprawdę ją lubił. No... ale bez przesady. Mieli gdzieś razem iść?
- Jestem umówiony - poinformował ją łaskawie i jakby od niechcenia. Był umówiony z niejakim Sylvainem na chlanie i Elizabeth, niezależnie od tego jak dobry posiłek mu przyniosła, nie była zaproszona. Zjedzą, wymienią się jak zwykle życzliwościami i każde pójdzie w swoją stronę - taki był plan i lepiej, żeby panna Fawley miała tego świadomość. Mimo to jednak Sylvain był dziś łaskawy (nakarmienie go nie było tu bez znaczenia) i zmienił kierunek ruszając w stronę parku. Proszę bardzo, tak jak księżniczka chciała. Osobiście nie lubił miejsc, w których mógł spotkać całą zgraję arystokracji, ale może pora wypłoszyła całą do tych ich dworków - niezmiernie by go to ucieszyło.
- Wszystko u ciebie w porządku? - zagadnął po dłuższej chwili jakoś łagodniej niż do tej pory. Widać jedzenie potrafiło ugłaskać każdego dzikiego zwierza.
Sylvain Crouch
Zawód : aktor
Wiek : 24 lata
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler
Shadows are falling and I’ve been here all day
It’s too hot to sleep, time is running away
Feel like my soul has turned into steel
I’ve still got the scars that the sun didn’t heal
It’s too hot to sleep, time is running away
Feel like my soul has turned into steel
I’ve still got the scars that the sun didn’t heal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Strona 1 z 39 • 1, 2, 3 ... 20 ... 39
Główna ulica
Szybka odpowiedź