Główna ulica
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Główna ulica
Ulica Pokątna zmieniła się. Kolorowe, błyszczące witryny, które przedstawiały księgi zaklęć, składniki eliksirów i kociołki, były niewidoczne, ukryte pod przyklejonymi na nich wielkimi ministerialnymi plakatami. Większość tych posępnych fioletowych afiszy z zasadami bezpieczeństwa była powiększoną wersją broszur, które rozsyłano latem, a inne przedstawiały ruszające się czarno-białe fotografie znanych przestępców przebywających na wolności. Kilka witryn było zabitych deskami, w tym ta należąca do Lodziarni Floriana Fortescue. Z drugiej strony ulicy rozstawiono wiele podniszczonych straganów. Najbliższy, stojący przed księgarnią "Esy i Floresy", pod pasiastą, poplamioną markizą miał kartonowy szyld przypięty z przodu:
Zaniedbany, mały czarodziej potrząsał naręczami srebrnych symboli na łańcuszkach i kiwał w stronę przechodniów. Zauważył, że wielu mijających ich ludzi ma udręczone, niespokojne spojrzenie i nikt nie zatrzymuje się, by porozmawiać. Sprzedawcy trzymali się razem, w swoich zżytych grupach, zajmując się własnymi sprawami. Nie widać było, by ktokolwiek robił zakupy samotnie.
AMULETY
Skuteczne przeciw wilkołakom, dementorom i Inferiusom
Skuteczne przeciw wilkołakom, dementorom i Inferiusom
Zaniedbany, mały czarodziej potrząsał naręczami srebrnych symboli na łańcuszkach i kiwał w stronę przechodniów. Zauważył, że wielu mijających ich ludzi ma udręczone, niespokojne spojrzenie i nikt nie zatrzymuje się, by porozmawiać. Sprzedawcy trzymali się razem, w swoich zżytych grupach, zajmując się własnymi sprawami. Nie widać było, by ktokolwiek robił zakupy samotnie.
Jak zwykle każdego poranka chłopak wykonywał te same czynności. Wybrał się na jogging, ubrany w luźne dresy. Wiedział, że na dworze jest dość chłodno więc nie mógł sobie pozwolić na swobodniejszy ubiór. Jednak trening sprawiał mu taką frajdę, że nie zważał na to co się w okół niego dzieje, a zwłaszcza na to w co jest ubrany. Nigdy nie patrzył specjalnie na swój wygląd. Nie raz nie dwa jego włosy są w kompletnym nieładzie, ale nigdy nie przejmował się czyjąś opinią. Nie chciał się również przeziębić, więc dzisiejszy jogging był dość krótki. Wrócił do swojego mieszkania i przebrał się w bardziej stylowe ubrania. Miał zamiar wybrać się jeszcze dzisiaj na boisko, żeby i tam nieco potrenować. Założył skórzaną kurtkę i wyszedł. Nigdy nie zważał na pogodę, twierdził, że jeżeli można grać mecz w niekomfortowych warunkach to również można i trenować. Ba! Przecież to nawet lepiej, bo wtedy czarodziej może o wiele więcej się nauczyć. Kontrolować miotłę czy też własnego siebie. Poza tym dla niego to i tak nie było ważne, bo jego obudziliby w środku nocy i zasiadłby na miotle, żeby złapać kafla. Nie raz nie dwa słyszał z ust swoich bliskich, że oszalał, że nie ma sensu, żeby aż tak bardzo się angażował. Ale najwyraźniej oni nie czuli tej miłości do tego sportu jak on. Za wiele poświęcił w swoim życiu, żeby teraz zostawić to wszystko.
Uwielbiał Londyn, a zwłaszcza ulicę pokątną. Był dość wrażliwy i każdy pobyt tutaj przypominał mu te najpiękniejsze chwile, kiedy to pierwszy raz oglądał swoje pierwsze rzeczy, które miały mu się przydać w szkole. I właśnie na nią wszedł, na główną ulicę kiedy to zauważył grupkę ludzi. Postanowił się nie mieszkać i przejść zwyczajnie obok tłumu. Po chwili zorientował się, że to nielegalna demonstracja Komitetu Goblinów Bojowych. Po zrobieniu kilkunastu kroków zrzucono mu list w ręce. Dość pośpiesznie otworzył list będąc pewnym, że to list od jego rodzeństwa czy też matki, ale się mylił. Ale gdy zobaczył swoją twarz i transparent wytrzeszczył oczy i rozejrzał się dookoła. Zwyczajnie nie wiedział o co chodzi, ale miał największą ochotę zwyczajnie się z tego miejsca ulotnić.
Uwielbiał Londyn, a zwłaszcza ulicę pokątną. Był dość wrażliwy i każdy pobyt tutaj przypominał mu te najpiękniejsze chwile, kiedy to pierwszy raz oglądał swoje pierwsze rzeczy, które miały mu się przydać w szkole. I właśnie na nią wszedł, na główną ulicę kiedy to zauważył grupkę ludzi. Postanowił się nie mieszkać i przejść zwyczajnie obok tłumu. Po chwili zorientował się, że to nielegalna demonstracja Komitetu Goblinów Bojowych. Po zrobieniu kilkunastu kroków zrzucono mu list w ręce. Dość pośpiesznie otworzył list będąc pewnym, że to list od jego rodzeństwa czy też matki, ale się mylił. Ale gdy zobaczył swoją twarz i transparent wytrzeszczył oczy i rozejrzał się dookoła. Zwyczajnie nie wiedział o co chodzi, ale miał największą ochotę zwyczajnie się z tego miejsca ulotnić.
Gość
Gość
| kontynuacja dla Robina
Dzisiaj Rory nie był już tak gadatliwy jak za dawnych czasów. Trucizna w jego żyłach, choć dzięki szybkiej interwencji zabliźniła się i nie zagrażała jego życiu, to działała w ciele młodego Prewetta na tyle długo, że zdążył poczuć się wycieńczony. Objęcia Morfeusza zabrały jego świadomość, głowa lekko opadła, broda oparła się na dobre o ziemię. Czy pozostanie tutaj pozostawiony w takim stanie? Stary znajomy zajmie się tak po prostu swoimi zajęciami, zupełnie zapominając o chłopaku, który pewnie wpakuje sie w jeszcze większe kłopoty, jeśli zostanie porzucony w tak niewygodnym miejscu - na chłodnej ziemi, wśród tłumu ludzi, najróżniejszego pochodzenia i o najróżniejszych intencjach. Nie mieliśmy jednak tutaj do czynienia ze zwykłym, szarym obywatelem magicznej Anglii, ale z młodym lordem Prewettem - nadaktywnym i zbyt gadatliwym, jednak nadal lordem, bratem nestora. Jak długo można było się spodziewać, że zostanie zostawiony bez opieki?
Już wkrótce mieli się przekonać. Gdzieś w tłumie przechodniów pojawiły się oczy, które skierowały się na obu panów - nieprzytomnego Rory'ego oraz Robina. Była to dziewczyna o rudokasztanowych włosach, ciemnych oczach i ustach w kolorze malin, a skórze jasnej i gładkiej. Jej ubiór wskazywał na wysoki stan majątkowy - bardzo ładna i dobrze wykonana sukienka, ale wyglądała na bardzo wygodną. Dziewczyna zatrzymała się szybko, gdy tylko dostrzegła tę dwójkę. Jej ciemne oczy utknęły w leżacej sylwetce młodego Prewetta do chwili, aż jakiś czarodziej przed czterdziestką nie wpadł na nią. Przeprosiła wtedy grzecznie mężczyznę i odwróciła się w stronę tłumu. - Cioteczko, tutaj! - Zamachała wyraźnie po czym podbiegła (na tyle szybko na ile pozwalały jej buty na niewysokim obcasie) i zatrzymała się dopiero przy Robinie. Wbiła w niego spojrzenie przenikające i oceniające. Chciała znać jego zamiary. - Kim jesteś i co się stało Rory'emu? - spytała oburzona. Po chwili dołączyła druga kobieta - znacznie starsza od pierwszej, której dałoby się może dwadzieścia lat. Ta jednak miała włosy jak ciepły zachód słońca, a skórę obsypaną piegami jak łąki kwiatami mleczy. Natychmiast przyklęknęła przy chłopcu, chcąc sprawdzić czy się trzyma.
Dzisiaj Rory nie był już tak gadatliwy jak za dawnych czasów. Trucizna w jego żyłach, choć dzięki szybkiej interwencji zabliźniła się i nie zagrażała jego życiu, to działała w ciele młodego Prewetta na tyle długo, że zdążył poczuć się wycieńczony. Objęcia Morfeusza zabrały jego świadomość, głowa lekko opadła, broda oparła się na dobre o ziemię. Czy pozostanie tutaj pozostawiony w takim stanie? Stary znajomy zajmie się tak po prostu swoimi zajęciami, zupełnie zapominając o chłopaku, który pewnie wpakuje sie w jeszcze większe kłopoty, jeśli zostanie porzucony w tak niewygodnym miejscu - na chłodnej ziemi, wśród tłumu ludzi, najróżniejszego pochodzenia i o najróżniejszych intencjach. Nie mieliśmy jednak tutaj do czynienia ze zwykłym, szarym obywatelem magicznej Anglii, ale z młodym lordem Prewettem - nadaktywnym i zbyt gadatliwym, jednak nadal lordem, bratem nestora. Jak długo można było się spodziewać, że zostanie zostawiony bez opieki?
Już wkrótce mieli się przekonać. Gdzieś w tłumie przechodniów pojawiły się oczy, które skierowały się na obu panów - nieprzytomnego Rory'ego oraz Robina. Była to dziewczyna o rudokasztanowych włosach, ciemnych oczach i ustach w kolorze malin, a skórze jasnej i gładkiej. Jej ubiór wskazywał na wysoki stan majątkowy - bardzo ładna i dobrze wykonana sukienka, ale wyglądała na bardzo wygodną. Dziewczyna zatrzymała się szybko, gdy tylko dostrzegła tę dwójkę. Jej ciemne oczy utknęły w leżacej sylwetce młodego Prewetta do chwili, aż jakiś czarodziej przed czterdziestką nie wpadł na nią. Przeprosiła wtedy grzecznie mężczyznę i odwróciła się w stronę tłumu. - Cioteczko, tutaj! - Zamachała wyraźnie po czym podbiegła (na tyle szybko na ile pozwalały jej buty na niewysokim obcasie) i zatrzymała się dopiero przy Robinie. Wbiła w niego spojrzenie przenikające i oceniające. Chciała znać jego zamiary. - Kim jesteś i co się stało Rory'emu? - spytała oburzona. Po chwili dołączyła druga kobieta - znacznie starsza od pierwszej, której dałoby się może dwadzieścia lat. Ta jednak miała włosy jak ciepły zachód słońca, a skórę obsypaną piegami jak łąki kwiatami mleczy. Natychmiast przyklęknęła przy chłopcu, chcąc sprawdzić czy się trzyma.
I show not your face but your heart's desire
Tylko tego mu teraz brakowało - więcej gapiów! Postawiony w wybitnie niekomfortowej sytuacji, z ledwo dychającym starym znajomym, silącym się na żarty mógł jeszcze jakoś sobie poradzić, ale to... Przesada. Zamknął oczy i w myślach policzył do trzech, z głupawą nadzieją, że obraz ruchliwej Pokątnej i przechodniów potykających się o rozłożone nogi młodego Prewetta zaraz zniknie, co oczywiście się nie stało. Dalej tkwił w tym samym miejscu najgorszego, najbardziej ruchliwego skrzyżowania, Rory najwyraźniej odpływał - czyżby jad jednak zdążył zadziałać? Wąż dziabnął go mocniej, niż osądził? No i masz ci babo placek. Z szczęściem Hawthorne'a inaczej zadziać się nie mogło i naraz zmaterializowały się przy nim dwie sylwetki, najwyraźniej płci przeciwnej, co wcale nie ułatwiało sytuacji. Chciał coś powiedzieć, lecz całkowicie zdominowany przez lamentujące niewiasty nabrał wody w usta i zupełnie nie reagował na ich wołania, póki te nie zwróciły się bezpośrednio do niego. Rozsierdzone jak wściekłe harpie, mimo pozornej łagodności, Robin wyczuł instynktowną chęć mordu na kimś, kto skrzywdził ich krewnego. Tak podejrzewał, płomiennoruda barwa włosów była w tym przypadku znamiennym tropem, wskazującym na powiązania rodzinne.
-Ja..ja...ja... nic - jąkał się biedny, nie będąc w stanie sklecić rozsądnego zdania. Już niemal czuł wbijający mu się w pierś oskarżycielski palec starszej z kobiet, a oczami wyobraźni widział, jak za ucho targa go przed oblicze Najwyższego Sędziego Wizengamotu, który skazuje go na gnicie w Tower przez resztę jego nędznego życia. Na czoło wstąpiły mu krople potu, a ręce zaczęły niekontrolowanie drżeć - ja... naprawdę, znalazłem go i... - bełkotał, upuszczając na ziemię przeroczyste pudełeczko, w którym ostało się jeszcze trochę leczniczej maści - puśćcie mnie, proszę, nic mu nie zrobiłem - wyrzucił z siebie, prawie bijąc się w pierś i spoglądając z wyrzutem na nieprzytomnego Rory'ego. Dałby mu trochę wsparcia, a nie - prawie westchnął, ale był zbyt spanikowany, by okazać zawód brakiem współpracy ze strony Prewetta.
-Ja..ja...ja... nic - jąkał się biedny, nie będąc w stanie sklecić rozsądnego zdania. Już niemal czuł wbijający mu się w pierś oskarżycielski palec starszej z kobiet, a oczami wyobraźni widział, jak za ucho targa go przed oblicze Najwyższego Sędziego Wizengamotu, który skazuje go na gnicie w Tower przez resztę jego nędznego życia. Na czoło wstąpiły mu krople potu, a ręce zaczęły niekontrolowanie drżeć - ja... naprawdę, znalazłem go i... - bełkotał, upuszczając na ziemię przeroczyste pudełeczko, w którym ostało się jeszcze trochę leczniczej maści - puśćcie mnie, proszę, nic mu nie zrobiłem - wyrzucił z siebie, prawie bijąc się w pierś i spoglądając z wyrzutem na nieprzytomnego Rory'ego. Dałby mu trochę wsparcia, a nie - prawie westchnął, ale był zbyt spanikowany, by okazać zawód brakiem współpracy ze strony Prewetta.
Robin Hawthorne
Zawód : Alchemik z powołania
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I have seen the moment of my greatness flicker,
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dziewczyna bardzo wyraźnie była z Prewettów i okazywała o wiele więcej spokoju niżeli starsza z nich. Cioteczka z kolei bardzo wyraźnie przejmowała się biednym Rory'm, który nie miał prawa widzieć co się właśnie działo i nie miał kompletnie jak w ogóle pomóc biednemu Robinowi, na którym od razu kobiety zaczeły wieszać psy. Bezpośrednie oskarżenia właściwie nie padły - były tylko pytania, rzucane tak, jakby już wiedziały, że mają do czynienia z prawdziwym psubratem. Jego zdenerwowanie wcale nie pomagało oczyścić biedaka z oskarżeń. Obie wyglądały jakby były pewne, jakby to była jedyna rzecz, której są pewne! I wszystko do momentu, w którym chłopak upuścił pudełeczko, na które uwagę zwróciła młodsza z pań. - Wyrażaj się w końcu, chłopcze, co zrobiłeś Rory'emu? - spytała starsza z nim oskarżycielskim tonem, gdy ta młodsza podniosła upuszczony przez chłopaka przedmiot. Odkręciła wieczko i powąchała resztkę zawartości, od razu rozpoznając w niej leczniczą maść. Gdyby miał złe zamiary na co byłaby mu maść lecznicza?
- Cioteczko, wygląda na to, że on próbował pomóc. Czemu tego użyłeś? Był ranny? - spytało kasztanowłose dziewczę, zupełnie tak, jakby nie miała problemu z rozpoznaniem jaki specyfik został na chłopaku użyty. Jednocześnie jej ciemne, łagodne oczy zaczęły przeszywać sylwetkę zdenerwowanego Robina zupełnie tak, jakby potrafiła przeniknąć do jego myśli. Nie przypominała zbytnio w rozmowie swojego, jak dało się wywnioskować z rozmowy oraz wyglądu, kuzyna. Rzeczywiście daleko jej było do rozgadania oraz energii, którą miał młody Prewett, raczej zachowywała się delikatnie i spokojnie. Nie to co cioteczka, która już właściwie wychodziła z siebie widząc chłopaka w takim stanie, ale nie odzywała się, póki Robin nie wyjaśni swojej perspektywy. Obie świdrowały go spojrzeniem, przy czym starsza lady głaskała po głowie nieco wilgotne od potu rude loczki chłopaka. Tak się martwiła, skąd mogła wiedzieć co dalej robić!
- No wykrztuś coś z siebie, jeśli był ranny musimy wiedzieć gdzie go zabrać! - Bąknęła młodsza.
- Cioteczko, wygląda na to, że on próbował pomóc. Czemu tego użyłeś? Był ranny? - spytało kasztanowłose dziewczę, zupełnie tak, jakby nie miała problemu z rozpoznaniem jaki specyfik został na chłopaku użyty. Jednocześnie jej ciemne, łagodne oczy zaczęły przeszywać sylwetkę zdenerwowanego Robina zupełnie tak, jakby potrafiła przeniknąć do jego myśli. Nie przypominała zbytnio w rozmowie swojego, jak dało się wywnioskować z rozmowy oraz wyglądu, kuzyna. Rzeczywiście daleko jej było do rozgadania oraz energii, którą miał młody Prewett, raczej zachowywała się delikatnie i spokojnie. Nie to co cioteczka, która już właściwie wychodziła z siebie widząc chłopaka w takim stanie, ale nie odzywała się, póki Robin nie wyjaśni swojej perspektywy. Obie świdrowały go spojrzeniem, przy czym starsza lady głaskała po głowie nieco wilgotne od potu rude loczki chłopaka. Tak się martwiła, skąd mogła wiedzieć co dalej robić!
- No wykrztuś coś z siebie, jeśli był ranny musimy wiedzieć gdzie go zabrać! - Bąknęła młodsza.
I show not your face but your heart's desire
Pocił się coraz bardziej - koszula za duża o dwa rozmiary teraz całkowicie przylegała do ciała chłopaka, którego twarz aż błyszczała od nadmiaru emocji. Widać było jak na dłoni, że najchętniej zniknąłby z miejsca wypadku jak najszybciej, a krzyżowy ogień pytań, w jakim się znalazł, wcale nie pomaga na jego zdenerwowanie. Robin wróżył sobie naprawdę marny koniec - najpierw areszt, potem wybebeszenie mieszkania, osadzenie go w więzieniu o chlebie i wodzie do końca jego dni, ot, tyle go czekało za człowieczy odruch względem dawnego kompana. A niech cię, Prewett, ty ruda lebiego, pomyślał, kurczowo uczepiony nadziei, że chłopak jednak się ocknie i grzecznie wytłumaczy swojej rodzince całe zajście. Naturalnie Robin wiedział, że na to liczyć nie może, jak zwykle był zdany sam na siebie, lecz z tej sytuacji umiejętnościami alchemicznymi wybrnąć nie mógł.
-Nic… naprawdę… ja chciałem mu tylko.... - mruczał dalej, zezując niespokojnie, czy aby ktoś na ulicy nie wezwał bagiet. Krępowała go tylko ciotunia trzymającą go za rękaw szerokiej kurtki, ale gdyby się tak wyrwał i….
-Pani jej posłucha - jęknął w końcu, jak tonący brzytwy chwytając się słów młodej dziewczyny i patrząc na nią z najszczerszą wdzięcznością - znalazłem go tam, w zaułku - dopowiedział już składniej, kiedy już został po części oczyszczony z idiotycznych zarzutów, łatwiej mu było odtworzyć zdarzenia. Mimo wszystko, zataił przed kobietami wesołą wycieczkę Rory’ego na Nokturn, nie chciał szkodzić mu bardziej, niż ten zdołał zaszkodzić samemu sobie.
-Miał na nodze ślady, jak po ugryzieniu, więc użyłem tego - wyjaśnił kulawo, kiwając głową na opakowanie po paście, które trzymała dziewczyna - to naprawdę wszystko - dodał szybko - mogę już iść? - spytał prawie płaczliwie, oglądając się nerwowo za siebie. Za dużo uwagi, za dużo ludzi, Prewett, jeśli tylko się obudzi, będzie mieć u niego ogromny dług.
-Proszę - jęknął, unosząc dłonie do góry, jakby chciał je przekonać, że nie ma i nigdy nie miał złych zamiarów co do ich krewniaka.
-Nic… naprawdę… ja chciałem mu tylko.... - mruczał dalej, zezując niespokojnie, czy aby ktoś na ulicy nie wezwał bagiet. Krępowała go tylko ciotunia trzymającą go za rękaw szerokiej kurtki, ale gdyby się tak wyrwał i….
-Pani jej posłucha - jęknął w końcu, jak tonący brzytwy chwytając się słów młodej dziewczyny i patrząc na nią z najszczerszą wdzięcznością - znalazłem go tam, w zaułku - dopowiedział już składniej, kiedy już został po części oczyszczony z idiotycznych zarzutów, łatwiej mu było odtworzyć zdarzenia. Mimo wszystko, zataił przed kobietami wesołą wycieczkę Rory’ego na Nokturn, nie chciał szkodzić mu bardziej, niż ten zdołał zaszkodzić samemu sobie.
-Miał na nodze ślady, jak po ugryzieniu, więc użyłem tego - wyjaśnił kulawo, kiwając głową na opakowanie po paście, które trzymała dziewczyna - to naprawdę wszystko - dodał szybko - mogę już iść? - spytał prawie płaczliwie, oglądając się nerwowo za siebie. Za dużo uwagi, za dużo ludzi, Prewett, jeśli tylko się obudzi, będzie mieć u niego ogromny dług.
-Proszę - jęknął, unosząc dłonie do góry, jakby chciał je przekonać, że nie ma i nigdy nie miał złych zamiarów co do ich krewniaka.
Robin Hawthorne
Zawód : Alchemik z powołania
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I have seen the moment of my greatness flicker,
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Stresujesz go, ciociu, spójrz na niego... - Dziewczyna wydawała się lepiej rozumieć sytuację chłopaka niż starsza kobieta. Może dlatego, że wiedziała jak to być młodym i mieć w umyśle pstro, po prostu. Wszystkie trybiki w głowie obu kobiet pracowały na najwyższych obrotach, jednak jedna z nich już wyraźnie odpuściła i uznała wymówki chłopaka za prawdziwe. Gdyby miał złe zamiary przecież by go nie leczył, prawda?
Lady Prewett wyprostowała się znacznie i spojrzała na chłopaka z góry, oceniając jego postawę. Mimo iz była kobietą nieco niższą, jej aura pokazywała, że jest tutaj ważniejsza, że to jej osąd tutaj się liczy. Natomiast druga z nich, powoli zaczynała spoglądać na kobietą błagalnie. Zupełnie jakby samym spojrzeniem, bez słów, oceniały i sądziły chłopaka za jego postępowania. W końcu starsza westchnęła głośno, z delikatną rezygnacją.
- Jeśli to co mówisz jest prawdą - zaczęła z powagą godną sędziego Wizengamotu - jestem Ci winna podziękowania. - Jej spojrzenie stało się nieco bardziej przychylne. Złapała ona obie dłonie chłopaka w swoje i lekko się skłoniła. - Uratowałeś życie Roraty'emu. Cenię to ponad wszystko, chłopcze.
Młodsza z kobiet uśmiechnęła się pogodnie, łagodnie, całą twarzą, w jej ciemnych oczach pojawiły się radosne iskierki. Skłoniła się chłopakowi niemal od razu, wdzięcznie, unosząc nieco materiał swojej jasnej sukienki. Starsza kobieta odsunęła się od Robina, dając mu chwilowy spokój. - Jeśli będziesz w kłopocie, pamiętaj, że ród Prewett ma u Ciebie dług.
Kobieta zadawała się bardzo chłodna w obejściu, ale nie było możliwości, żeby zapomniała tak szczodry gest ze strony czarodzieja, nie ważne jakiego był pochodzenia. Dziewczyna zaś zrobiła kilka kroków w stronę Robina. Miała łagodniejszą aurę. - Mógłbyś mi powiedzieć, proszę, jak oceniasz stan chłopaka? Co mogło go ugryźć? - Najwyraźniej kierowała nią chęć pomocy i ciekawość.
- Tym zajmą się nasi uzdrowiciele, Falvalo. - powiedziała starsza kobieta, znowu kucając przy nieprzytomnym Rory'm. - Wezwij proszę pomoc, musimy jak najszybciej wrócić do domu.
Dziewczyna przytaknęła starszej kobiecie.
- Możesz odejść, chłopcze. Dziękuję. - Dodała starsza kobieta, kiwając lekko głową.
Lady Prewett wyprostowała się znacznie i spojrzała na chłopaka z góry, oceniając jego postawę. Mimo iz była kobietą nieco niższą, jej aura pokazywała, że jest tutaj ważniejsza, że to jej osąd tutaj się liczy. Natomiast druga z nich, powoli zaczynała spoglądać na kobietą błagalnie. Zupełnie jakby samym spojrzeniem, bez słów, oceniały i sądziły chłopaka za jego postępowania. W końcu starsza westchnęła głośno, z delikatną rezygnacją.
- Jeśli to co mówisz jest prawdą - zaczęła z powagą godną sędziego Wizengamotu - jestem Ci winna podziękowania. - Jej spojrzenie stało się nieco bardziej przychylne. Złapała ona obie dłonie chłopaka w swoje i lekko się skłoniła. - Uratowałeś życie Roraty'emu. Cenię to ponad wszystko, chłopcze.
Młodsza z kobiet uśmiechnęła się pogodnie, łagodnie, całą twarzą, w jej ciemnych oczach pojawiły się radosne iskierki. Skłoniła się chłopakowi niemal od razu, wdzięcznie, unosząc nieco materiał swojej jasnej sukienki. Starsza kobieta odsunęła się od Robina, dając mu chwilowy spokój. - Jeśli będziesz w kłopocie, pamiętaj, że ród Prewett ma u Ciebie dług.
Kobieta zadawała się bardzo chłodna w obejściu, ale nie było możliwości, żeby zapomniała tak szczodry gest ze strony czarodzieja, nie ważne jakiego był pochodzenia. Dziewczyna zaś zrobiła kilka kroków w stronę Robina. Miała łagodniejszą aurę. - Mógłbyś mi powiedzieć, proszę, jak oceniasz stan chłopaka? Co mogło go ugryźć? - Najwyraźniej kierowała nią chęć pomocy i ciekawość.
- Tym zajmą się nasi uzdrowiciele, Falvalo. - powiedziała starsza kobieta, znowu kucając przy nieprzytomnym Rory'm. - Wezwij proszę pomoc, musimy jak najszybciej wrócić do domu.
Dziewczyna przytaknęła starszej kobiecie.
- Możesz odejść, chłopcze. Dziękuję. - Dodała starsza kobieta, kiwając lekko głową.
I show not your face but your heart's desire
Miał ochotę czmychnąc stamtąd, a życzliwość młodszej kobiety wcale mu nie pomagała w opanowaniu rozgorączkowania. Odwrócenie podejrzliwości aż do wdzięczności, a więc o sto osiemdziesiąt stopni także nie polepszyło nastroju Robina. Pierwej lękał się, że zawloką go prosto do Tower, teraz zaś bał się, że wyląduje w rezydencji Prewettów, przy herbatce opowiadając dzieje tego stresującego popołudnia. Nie chciał - miał swoje sprawy na głowie. Całą siłą woli powstrzymał się przed wyrwaniem swoich dłoni z krzepkiego uścisku cioteczki, która teraz już musiała przejrzeć jego zdenerwowanie. Ręce lepiły się od potu i dygotały nerwowo, trzęsąc się równie mocno, jak i cały Robin. Od stóp do głów, po prostu przypominał dygotkę pospolitą.
-Nie, nie, naprawdę, niczego nie trzeba - mamrotał osaczony przez kobiety, padający ofiarą - dla odmiany, równie niezręcznych podziękować. Kompletnie nie wiedział, jak się ma zachować, więc speszony odwrócił wzrok i jął chyłkiem wycofywać się z tego kółeczka.
-To nic takiego, tylko ja już muszę… - usiłował się wyswobodzić, ale rudowłosa kobieta nie pozwalała mu dojść do słowa, krępując Hawthorne’a coraz bardziej - chcę już stąd iść - bąknął ledwie słyszalnym głosem, przypuszczalnie zatartym przez zgiełk ulicy.
-Jakiś wąż. Chyba. Nie widziałem dokładnie. Naprawdę, ja już nic nie wiem - powiedział cicho, patrząc rozpaczliwie to na jedną kobietę, to na drugą. Na Merlina, czemu wyżywały się na nim, skoro Rory leżał przy nich nieprzytomny, a każda sekunda mogła kosztować go życie - chyba był jadowity - olśniło go, pogratulował sobie w myślach wspaniałego pomysłu, który miał szansę odciągnąć od niego niechciane towarzystwo. Miał rację - kobiety spojrzały po sobie i prędko się zawinęły, razem z Rorym, wyczarowując dla niego lewitujące w powietrzu nosze. Hawthorne został sam, jedynie z dziwnymi spojrzeniami na karku, ale odetchnął z wyraźną ulgą. Pozbył się ich, a razem z nimi - kłopotu, więc mógł spokojnie wrócić do siebie. Odeszła mu ochota na zrobienie sprawunków, właściwie na cokolwiek. Musiał wpełznąć do łóżka i odchorować tą przygodę - po prostu.
ztx2
-Nie, nie, naprawdę, niczego nie trzeba - mamrotał osaczony przez kobiety, padający ofiarą - dla odmiany, równie niezręcznych podziękować. Kompletnie nie wiedział, jak się ma zachować, więc speszony odwrócił wzrok i jął chyłkiem wycofywać się z tego kółeczka.
-To nic takiego, tylko ja już muszę… - usiłował się wyswobodzić, ale rudowłosa kobieta nie pozwalała mu dojść do słowa, krępując Hawthorne’a coraz bardziej - chcę już stąd iść - bąknął ledwie słyszalnym głosem, przypuszczalnie zatartym przez zgiełk ulicy.
-Jakiś wąż. Chyba. Nie widziałem dokładnie. Naprawdę, ja już nic nie wiem - powiedział cicho, patrząc rozpaczliwie to na jedną kobietę, to na drugą. Na Merlina, czemu wyżywały się na nim, skoro Rory leżał przy nich nieprzytomny, a każda sekunda mogła kosztować go życie - chyba był jadowity - olśniło go, pogratulował sobie w myślach wspaniałego pomysłu, który miał szansę odciągnąć od niego niechciane towarzystwo. Miał rację - kobiety spojrzały po sobie i prędko się zawinęły, razem z Rorym, wyczarowując dla niego lewitujące w powietrzu nosze. Hawthorne został sam, jedynie z dziwnymi spojrzeniami na karku, ale odetchnął z wyraźną ulgą. Pozbył się ich, a razem z nimi - kłopotu, więc mógł spokojnie wrócić do siebie. Odeszła mu ochota na zrobienie sprawunków, właściwie na cokolwiek. Musiał wpełznąć do łóżka i odchorować tą przygodę - po prostu.
ztx2
Robin Hawthorne
Zawód : Alchemik z powołania
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I have seen the moment of my greatness flicker,
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 15 grudnia
Wracając do domu ze spotkania z Charlene, Gwen miała cały czas w głowie opowieści alchemiczki na temat roślin. Świat zielarstwa wydawał jej się w tym momencie niezwykle inspirujący i po prostu chciała na ten temat natychmiast wiedzieć więcej. Mimo więc, że w domu czekała na nią na pewno zniecierpliwiona już Betty to dziewczyna postanowiła odwiedzić chociaż na chwilę księgarnie na Pokątnej, gotowa wyjść z niej z całym naręczem książek o roślinach.
Przeszło jej przez myśl, że jeszcze trochę, a jej niewielkie lokum będzie w całości zawalone książkami: ostatnio znosiła do domu coraz to więcej woluminów, kolekcjonując je i często do nich zaglądając. Pomagały jej nie tylko zdobywać wiedzę, ale były też doskonałym źródłem pomysłów. Niemal każda dziedzina wiedzy wydawała się malarce pasjonująca, a gdy tylko dowiadywała się czegoś nowego, w jej głowie pojawiał się pomysł na kolejny rysunek, kolejny obraz, kolejną książkę, rzeźbę, artykuł z analizą… Gwen dawno nie czuła się tak zainspirowana, choć w głębi duszy wiedziała, że rzuciła się w taki wir pracy właściwie z jednego, kluczowego powodu: myśli o Arturze Longbottomie wciąż nie dawały jej spać, a skupienie się na tworzeniu i nauce nie tylko chociaż na chwilę pozwalały dziewczynie o nim zapomnieć, ale też sprawiały, że nie miała wrażenia bezczynności. Coś przecież robiła. Rozwijała się. I kto wie, może dzięki temu będzie w stanie za jakiś czas uczynić faktyczną różnicę w świecie? Bardzo by chciała, naprawdę – bardzo. Wciąż jednak nie była pewna tego, w jaki sposób może do tego dojść.
Była już obok księgarni, gdy jej uwagę zwróciła grupa dzieciaków. Zbliżały się święta, część młodzieży pewnie wróciła już do domów. A może niektórzy z nich już szkołę skończyli? Trudno było powiedzieć: ci starsi byli w takim wieku, że Gwen swobodnie mogłaby ich o to posądzić. Nie wydawali się być dużo młodsi od niej, ale przynajmniej jeden z nich miał na siebie szkolny mundurek. Początkowo ich zachowanie wydawało się dziewczynie niczym innym, jak głupią, młodzieńczą zabawą, ale wtedy jej uwagę zwróciły głośne słowa i nieprzyjemne krzyki, które nie zwiastowały niczego dobrego. Wtedy do malarki dotarło co tak naprawdę pod jej nosem się dzieje: to, co wzięła za zwykłą przepychankę było w rzeczywistości bójką, w której niemal dorośli już mężczyźni wyzywali od szlam sporo od siebie młodszych chłopców.
Malarka wzięła głęboki oddech. Nie mogła się przecież równać z tak dużą grupą, ale… miała przecież różdżkę. Uczniaki nie mogły zaś po nią sięgać poza szkołą… a skoro nikt nie reaguje, skoro inni czarodzieje przechodzą obok nich obojętnie to… ktoś chyba musi, prawda?
W tej samej chwili dotarły do niej jakieś słowa dotyczące Czarnego Pana, jego wyższości nad innymi czarodziejami i wspaniałości czynów jego popleczników… a wtedy miarka się przebrała. Gwen prędko wygrzebała znajdującą się w torebce różdżkę i podeszła do chłopców.
– Hej, co się tu dzieje? – krzyknęła, pewnym siebie tonem. Dla postronnych delikatna dziewczyna ukryta pod nieco za dużym kapturem próbująca uspokoić grupę dzieciaków mogła wyglądać wręcz karykaturalnie, lecz różdżka w ręku skutecznie zadziałała na chłopców. W pierwszej chwili chyba chcieli się na nią rzucić, jednak gdy zauważyli trzymany przez dziewczynę przedmiot oraz zainteresowane w końcu spojrzenia przechodniów, natychmiast się rozpierzchli.
Młodsi też skorzystali z okazji, nie zwracając uwagę na swoją wybawicielkę z jednym wyjątkiem: jeden z chłopców leżał na bruku, zwijając się z bólu. Gwen nie traciła ani chwili i natychmiast podbiegła do dziecka.
– Hej, co się stało? Wszystko w porządku? – zaczęła pytać półprzytomnego blondwłosego chłopca, po czym podniosła znad niego wzrok: – Jest tu jakiś uzdrowiciel?
Wokół niej zebrało się kilka osób i choć nie był to tłum, wielu czarodziejów parało się chyba magią leczniczą… prawda?
Wracając do domu ze spotkania z Charlene, Gwen miała cały czas w głowie opowieści alchemiczki na temat roślin. Świat zielarstwa wydawał jej się w tym momencie niezwykle inspirujący i po prostu chciała na ten temat natychmiast wiedzieć więcej. Mimo więc, że w domu czekała na nią na pewno zniecierpliwiona już Betty to dziewczyna postanowiła odwiedzić chociaż na chwilę księgarnie na Pokątnej, gotowa wyjść z niej z całym naręczem książek o roślinach.
Przeszło jej przez myśl, że jeszcze trochę, a jej niewielkie lokum będzie w całości zawalone książkami: ostatnio znosiła do domu coraz to więcej woluminów, kolekcjonując je i często do nich zaglądając. Pomagały jej nie tylko zdobywać wiedzę, ale były też doskonałym źródłem pomysłów. Niemal każda dziedzina wiedzy wydawała się malarce pasjonująca, a gdy tylko dowiadywała się czegoś nowego, w jej głowie pojawiał się pomysł na kolejny rysunek, kolejny obraz, kolejną książkę, rzeźbę, artykuł z analizą… Gwen dawno nie czuła się tak zainspirowana, choć w głębi duszy wiedziała, że rzuciła się w taki wir pracy właściwie z jednego, kluczowego powodu: myśli o Arturze Longbottomie wciąż nie dawały jej spać, a skupienie się na tworzeniu i nauce nie tylko chociaż na chwilę pozwalały dziewczynie o nim zapomnieć, ale też sprawiały, że nie miała wrażenia bezczynności. Coś przecież robiła. Rozwijała się. I kto wie, może dzięki temu będzie w stanie za jakiś czas uczynić faktyczną różnicę w świecie? Bardzo by chciała, naprawdę – bardzo. Wciąż jednak nie była pewna tego, w jaki sposób może do tego dojść.
Była już obok księgarni, gdy jej uwagę zwróciła grupa dzieciaków. Zbliżały się święta, część młodzieży pewnie wróciła już do domów. A może niektórzy z nich już szkołę skończyli? Trudno było powiedzieć: ci starsi byli w takim wieku, że Gwen swobodnie mogłaby ich o to posądzić. Nie wydawali się być dużo młodsi od niej, ale przynajmniej jeden z nich miał na siebie szkolny mundurek. Początkowo ich zachowanie wydawało się dziewczynie niczym innym, jak głupią, młodzieńczą zabawą, ale wtedy jej uwagę zwróciły głośne słowa i nieprzyjemne krzyki, które nie zwiastowały niczego dobrego. Wtedy do malarki dotarło co tak naprawdę pod jej nosem się dzieje: to, co wzięła za zwykłą przepychankę było w rzeczywistości bójką, w której niemal dorośli już mężczyźni wyzywali od szlam sporo od siebie młodszych chłopców.
Malarka wzięła głęboki oddech. Nie mogła się przecież równać z tak dużą grupą, ale… miała przecież różdżkę. Uczniaki nie mogły zaś po nią sięgać poza szkołą… a skoro nikt nie reaguje, skoro inni czarodzieje przechodzą obok nich obojętnie to… ktoś chyba musi, prawda?
W tej samej chwili dotarły do niej jakieś słowa dotyczące Czarnego Pana, jego wyższości nad innymi czarodziejami i wspaniałości czynów jego popleczników… a wtedy miarka się przebrała. Gwen prędko wygrzebała znajdującą się w torebce różdżkę i podeszła do chłopców.
– Hej, co się tu dzieje? – krzyknęła, pewnym siebie tonem. Dla postronnych delikatna dziewczyna ukryta pod nieco za dużym kapturem próbująca uspokoić grupę dzieciaków mogła wyglądać wręcz karykaturalnie, lecz różdżka w ręku skutecznie zadziałała na chłopców. W pierwszej chwili chyba chcieli się na nią rzucić, jednak gdy zauważyli trzymany przez dziewczynę przedmiot oraz zainteresowane w końcu spojrzenia przechodniów, natychmiast się rozpierzchli.
Młodsi też skorzystali z okazji, nie zwracając uwagę na swoją wybawicielkę z jednym wyjątkiem: jeden z chłopców leżał na bruku, zwijając się z bólu. Gwen nie traciła ani chwili i natychmiast podbiegła do dziecka.
– Hej, co się stało? Wszystko w porządku? – zaczęła pytać półprzytomnego blondwłosego chłopca, po czym podniosła znad niego wzrok: – Jest tu jakiś uzdrowiciel?
Wokół niej zebrało się kilka osób i choć nie był to tłum, wielu czarodziejów parało się chyba magią leczniczą… prawda?
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
W swoim życiu widziała wiele dziwnych sytuacji, w kilku nawet niestety uczestniczyła, więc nie zdziwiła się, gdy na środku głównej ulicy doszło do przepychanki. Już bowiem dawno wiedziała, żeby raczej nie wychylać się z tłumu a najlepiej w ogóle do niego nie należeć, skoro nastroje w ich magicznym świecie uległy pogorszeniu. Nie umiała jednak odnaleźć momentu tej zmiany, w której spłoszone społeczeństwo przeszło na drugą stronę mocy, tej agresywnej i nieobliczanej, na własne życzenie szukając sobie guza zamiast w spokoju odejść z miejsca zamieszania.
Nie dołączyła więc do wianuszka ciasno oplatającego chłopca i małą, drobną dziewczynę, której heroizm był zaskakujący jak na zaistniałe okoliczności, woląc pozostać na uboczu, ale wszystko doskonale widziała z odległości zaledwie kilku metrów. I nie wiedziała co dziwiło ją w tej sytuacji bardziej; czy dorośli mężczyźni, którzy zaczepiali dzieci, czy fakt, że heroizm tej niewielkich gabarytów dziewczyny w porównaniu z oprawcami mógł przysporzyć jej więcej problemów niż korzyści. Bo to, że ludzie wyrobili w sobie obojętność, wyzbyli resztek empatii i założyli na oczy klapki nie dziwiło jej już wcale – mechanizm obronny, w którym nie dbało się o otaczający wokół świat był nie tylko w pewien sposób bezpieczny, ale z pewnością wygodny. W miarę przerzedzania się tłumu i kolejnych wypowiedzi komentatorów okolicznościowych, zadecydowała się ruszyć w stronę siedzącej na ziemi dwójki; chłopak, choć blady, nie wyglądał na potrzebującego pomocy uzdrowiciela.
– Możesz wstać? – zwróciła się bezpośrednio do chłopca, zsuwając nieco kaptur z ciemnych włosów. Kiedy kucnęła przy nim, spoglądając na przyciskane ręką miejsce, mogła się jedynie domyślać, że najprawdopodobniej w całym zamieszaniu któryś z napastników wymierzył mu cios w brzuch. Uzdrowicielem jednak nie była, choć w swoim życiu widziała już kilka bójek bez użycia różdżek; z nich na szczęście zazwyczaj wychodziło się cało. – Rozejdźcie się, dajcie mu powietrza, a ty – zerknęła na dziewczynę – pomóż mi – i mówiąc to chwyciła chłopaka pod rękę, sugerując, by zrobiła to samo. Nie zmierzała mu pomagać ani zaprowadzać do szpitala, nie widząc w swojej pomocy żadnego celu ani korzyści; zamiast tego mogła chociaż upewnić się, że przynajmniej dzieciak nie będzie leżeć w nieskończoność na środku brudnej ulicy w deszczu.
Nie dołączyła więc do wianuszka ciasno oplatającego chłopca i małą, drobną dziewczynę, której heroizm był zaskakujący jak na zaistniałe okoliczności, woląc pozostać na uboczu, ale wszystko doskonale widziała z odległości zaledwie kilku metrów. I nie wiedziała co dziwiło ją w tej sytuacji bardziej; czy dorośli mężczyźni, którzy zaczepiali dzieci, czy fakt, że heroizm tej niewielkich gabarytów dziewczyny w porównaniu z oprawcami mógł przysporzyć jej więcej problemów niż korzyści. Bo to, że ludzie wyrobili w sobie obojętność, wyzbyli resztek empatii i założyli na oczy klapki nie dziwiło jej już wcale – mechanizm obronny, w którym nie dbało się o otaczający wokół świat był nie tylko w pewien sposób bezpieczny, ale z pewnością wygodny. W miarę przerzedzania się tłumu i kolejnych wypowiedzi komentatorów okolicznościowych, zadecydowała się ruszyć w stronę siedzącej na ziemi dwójki; chłopak, choć blady, nie wyglądał na potrzebującego pomocy uzdrowiciela.
– Możesz wstać? – zwróciła się bezpośrednio do chłopca, zsuwając nieco kaptur z ciemnych włosów. Kiedy kucnęła przy nim, spoglądając na przyciskane ręką miejsce, mogła się jedynie domyślać, że najprawdopodobniej w całym zamieszaniu któryś z napastników wymierzył mu cios w brzuch. Uzdrowicielem jednak nie była, choć w swoim życiu widziała już kilka bójek bez użycia różdżek; z nich na szczęście zazwyczaj wychodziło się cało. – Rozejdźcie się, dajcie mu powietrza, a ty – zerknęła na dziewczynę – pomóż mi – i mówiąc to chwyciła chłopaka pod rękę, sugerując, by zrobiła to samo. Nie zmierzała mu pomagać ani zaprowadzać do szpitala, nie widząc w swojej pomocy żadnego celu ani korzyści; zamiast tego mogła chociaż upewnić się, że przynajmniej dzieciak nie będzie leżeć w nieskończoność na środku brudnej ulicy w deszczu.
Gillian Tremaine
Zawód : nielegalna redaktorka Proroka Codziennego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : n/d
Rzut oka na świat wykazuje, że okropności nie są niczym innym jak realizmem.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Gwen odsunęła się delikatnie, gdy obok niej zjawiła się druga kobieta. Ciemnowłosa i trochę starsza, choć nieszczególnie, również wydawała się przejęta tym, co właśnie wydarzyło się na Pokątnej. Czy była uzdrowicielem? Nie krzyknęła wprawdzie „odsuńcie się, jestem lekarzem”, ale sprawnie przejęła kontrolę nad sytuacją. Malarka, zestresowana i trochę tym wszystkim przestraszona, za bardzo się trzęsła, by wydawać komukolwiek polecenia.
– Jest pani uzdrowicielem? – spytała rudowłosa.
Nie odzywając się więcej ani słowem, Gwen podporządkowała się Gillian, pomagając chłopcu, który – wciąż nieco otumaniony – zaczął podnosić się z ziemi. Ledwo jednak usiadł, a obok kobiet pojawiła się matka, krzycząc i wrzeszcząc, że hultaj sam sobie zapracował na bitkę i teraz musi za to zapłacić. Obiecała, że ona się już nim zajmie i właściwie nie patrząc na wybawicielki chłopca zaczęła ciągnąć go do domu. Zarówno tłum, jak i zdziwiona Gwen, wpatrywali się w całą tą scenę z uchylonymi ze zdziwienia oczyma. Gdy jednak matka zniknęła we wnętrzu jednego z domów ludzie wokół zaczęli się rozchodzić.
Malarka wstała, marszcząc brwi i nie rozumiejąc, co się tu właśnie wydarzyło.
– Ten chłopiec… – zaczęła niepewnie – … i jego matka… współczuje mu, widziała pani sama, że to nie była jego wina, to ci starsi… Dzieciaki są okrutne, a dorośli często jeszcze gorsi. – Westchnęła przeciągle.
Gdy dziecko nie miało wsparcia w dorosłym, mogło uciekać w niebezpieczne dla siebie rejony. Gwen nigdy nie rozumiała rodziców, którzy traktują swoje potomstwo bez odrobiny zrozumienia. Na swoje szczęście, jej bliscy naprawdę starali się aby odmienna od nich córka miała z nimi dobry kontakt. Szkoda tylko, że teraz czasy się trochę zmieniły… Cóż, wszystko w życiu przemija, dzieciństwo i bliska relacja z matką najwyraźniej także.
Schowała rudy pukiel włosów do kaptura.
– To straszne, co się obecnie dzieje. W wakacje nie widziałam tu takich bójek jak teraz… a z tygodnia na tydzień wszyscy są jacyś… mniej mili – mówiła smutnym tonem. – To chyba przez tę burze.
I nie tylko burze. Podejście czarodziejów do mugoli i mugolaków też było coraz to gorsze. Gwen niewiele mogła z tym zrobić, szczególnie gdy problem połączyło się z anomaliami. Bezustannie szukała pomysłu, zaczepienia, który pozwoliłby jej naprawdę wspomóc niemagiczny świat, ale jak na razie nie miała odpowiedniej inspiracji. Może kupi dziś jakieś czasopisma mugolskie i tam poszuka odpowiedzi? Kto wie, to może okazać się dobrym pomysłem.
– Jest pani uzdrowicielem? – spytała rudowłosa.
Nie odzywając się więcej ani słowem, Gwen podporządkowała się Gillian, pomagając chłopcu, który – wciąż nieco otumaniony – zaczął podnosić się z ziemi. Ledwo jednak usiadł, a obok kobiet pojawiła się matka, krzycząc i wrzeszcząc, że hultaj sam sobie zapracował na bitkę i teraz musi za to zapłacić. Obiecała, że ona się już nim zajmie i właściwie nie patrząc na wybawicielki chłopca zaczęła ciągnąć go do domu. Zarówno tłum, jak i zdziwiona Gwen, wpatrywali się w całą tą scenę z uchylonymi ze zdziwienia oczyma. Gdy jednak matka zniknęła we wnętrzu jednego z domów ludzie wokół zaczęli się rozchodzić.
Malarka wstała, marszcząc brwi i nie rozumiejąc, co się tu właśnie wydarzyło.
– Ten chłopiec… – zaczęła niepewnie – … i jego matka… współczuje mu, widziała pani sama, że to nie była jego wina, to ci starsi… Dzieciaki są okrutne, a dorośli często jeszcze gorsi. – Westchnęła przeciągle.
Gdy dziecko nie miało wsparcia w dorosłym, mogło uciekać w niebezpieczne dla siebie rejony. Gwen nigdy nie rozumiała rodziców, którzy traktują swoje potomstwo bez odrobiny zrozumienia. Na swoje szczęście, jej bliscy naprawdę starali się aby odmienna od nich córka miała z nimi dobry kontakt. Szkoda tylko, że teraz czasy się trochę zmieniły… Cóż, wszystko w życiu przemija, dzieciństwo i bliska relacja z matką najwyraźniej także.
Schowała rudy pukiel włosów do kaptura.
– To straszne, co się obecnie dzieje. W wakacje nie widziałam tu takich bójek jak teraz… a z tygodnia na tydzień wszyscy są jacyś… mniej mili – mówiła smutnym tonem. – To chyba przez tę burze.
I nie tylko burze. Podejście czarodziejów do mugoli i mugolaków też było coraz to gorsze. Gwen niewiele mogła z tym zrobić, szczególnie gdy problem połączyło się z anomaliami. Bezustannie szukała pomysłu, zaczepienia, który pozwoliłby jej naprawdę wspomóc niemagiczny świat, ale jak na razie nie miała odpowiedniej inspiracji. Może kupi dziś jakieś czasopisma mugolskie i tam poszuka odpowiedzi? Kto wie, to może okazać się dobrym pomysłem.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Przejmowanie kontroli i zachowywanie zimnej krwi było cechami niezwykle pożądanymi w dzisiejszych czasach, w tym niepewnym i gorącym okresie, gdzie sytuacja potrafiła zmienić obrót zaledwie w kilka minut. Poza tym była dziennikarką, a przy tym animagiem – czy to nie ćwiczyło cierpliwości czy opanowania wystarczająco dobrze? Nie odpowiedziała jednak na pytanie dziewczyny; nie widziała w tym sensu ani nie miała ochoty stać na środku ulicy w szalejącym deszczu. Miała zdecydowanie więcej ciekawszych zajęć niźli chorowanie i próba wyleczenia potencjalnego zapalenia płuc. Później zresztą też niewiele powiedziała, pozwalając właściwie na mówienie nieznajomej rudowłosej, która widocznie tego potrzebowała, z matką chłopaka nawiązując kilkusekundowy kontakt wzrokowy. Znała ją, a przynajmniej kojarzyła – mieszkały przy tej samej ulicy, więc siłą rzeczy zapamiętała jej twarz, ale i to nie wywołało weń żadnego współczucia.
– Nie powinnaś się wtrącać – odezwała się kiedy tylko drzwi zatrzasnęły się z hukiem przebijającym się przez deszcz – nigdy nie możesz mieć pewności z kim masz do czynienia, nawet jeśli to dziecko, czy starzec – dziwiła się, że zdobyła się na podobne słowa wobec dziewczyny, której prawdopodobnie już więcej mogła nie spotkać na swojej drodze, niezależnie od tego, że żyły w tym samym magicznym środowisku. Dziwiła się również, że w ogóle musiała jej o tym mówić; czy nie czytywała gazet?
– Nie znam nikogo kto zachowałby resztki dobrego nastroju przy anomaliach, zmiennej pogodzie i świadomości, że następnego dnia może zginąć – zmarszczyła czoło, przyłapując się po krótkiej chwili na tym, że i ona nie powinna była się wdawać w tę dyskusję. O ile nie kojarzyła jej twarzy z wcześniejszych artykułów i tropienia sensacji, o tyle nie miała żadnej pewności którą stronę barykady dziewczyna zajmowała. I jakiej była krwi. A znając smak kłopotów snujących się przez długi czas jak cień, wolała ich uniknąć. – To miłe, że reagujesz i wykazujesz resztki ludzkich odruchów, ale następnym razem możesz nie mieć tyle szczęścia co dzisiaj – dodała ciszej, chłodniej i naciągnęła z powrotem na głowę szeroki kaptur.
– Nie powinnaś się wtrącać – odezwała się kiedy tylko drzwi zatrzasnęły się z hukiem przebijającym się przez deszcz – nigdy nie możesz mieć pewności z kim masz do czynienia, nawet jeśli to dziecko, czy starzec – dziwiła się, że zdobyła się na podobne słowa wobec dziewczyny, której prawdopodobnie już więcej mogła nie spotkać na swojej drodze, niezależnie od tego, że żyły w tym samym magicznym środowisku. Dziwiła się również, że w ogóle musiała jej o tym mówić; czy nie czytywała gazet?
– Nie znam nikogo kto zachowałby resztki dobrego nastroju przy anomaliach, zmiennej pogodzie i świadomości, że następnego dnia może zginąć – zmarszczyła czoło, przyłapując się po krótkiej chwili na tym, że i ona nie powinna była się wdawać w tę dyskusję. O ile nie kojarzyła jej twarzy z wcześniejszych artykułów i tropienia sensacji, o tyle nie miała żadnej pewności którą stronę barykady dziewczyna zajmowała. I jakiej była krwi. A znając smak kłopotów snujących się przez długi czas jak cień, wolała ich uniknąć. – To miłe, że reagujesz i wykazujesz resztki ludzkich odruchów, ale następnym razem możesz nie mieć tyle szczęścia co dzisiaj – dodała ciszej, chłodniej i naciągnęła z powrotem na głowę szeroki kaptur.
Gillian Tremaine
Zawód : nielegalna redaktorka Proroka Codziennego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : n/d
Rzut oka na świat wykazuje, że okropności nie są niczym innym jak realizmem.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Do tej pory Gwen czuła przede wszystkim wdzięczność w stosunku do nowo poznanej kobiety. Jako jedyna z tłumu zareagowała i również postanowiła pomóc nieznajomym, zachowując się tak, jak zdaniem malarki, odpowiedzialny społecznie człowiek zachować się powinien. Słowa Gillian sprawiły jednak, że na twarzy rudowłosej najpierw pojawiło się zdziwienie, a potem oburzenie. Nim jednak panna Grey otwarła usta, spróbowała się opanować. Nie chciała przecież kłócić się z nieznajomą. Nie mogła jednak pozostawić takich słów bez odpowiedzi, a Gwen nie dość, że kłamać nie umiała to jeszcze raczej nie lubiła. Swoje zdanie wolała zaś wyrażać. W końcu była artystką – w pewnym sensie na tym polegało jej zajęcie.
– To pani na miejscu tego chłopca chciałaby, aby nikt się nie wtrącił? – spytała ze zmarszczonymi brwiami. – Jeśli nie będziemy na takie sytuacje reagować to jak sytuacja ma się poprawić? – W dziewczęcym głosie malarki brzmiało oburzenie.
Dziewczyna poprawiła kaptur. Naprawdę było zimno. Powinna jak najszybciej udać się do tej księgarni, by jak najszybciej pojawić się w domu. Oby filiżanka ciepłej herbaty była zbawienna dla jej zdrowia: nie chciała się rozchorować. Miała za dużo na głowie.
– Możliwe… – mruknęła tylko, słysząc kolejne słowa dziennikarki, nie mając zamiaru wchodzić z nią w polemikę.
Gillian miała sporo racji, powtarzając w pewnym sensie myśli Gwen, ale dziewczyna raczej nie była aż tak pesymistyczna. Przecież nawet w takich czasach istniało piękno, dobro i przyjaźń, czyż nie? Przecież właściwie dopiero co wróciła z ogrodu botanicznego z całkiem miłego spotkania ze znajomą. W jego trakcie zaś nie czuła aż tak negatywnej energii, którą przyniosła ze sobą ulica Pokątna.
Kolejne słowa kobiety znów jednak oburzyły nieco malarkę. Dziewczyna naprawdę nie rozumiała takich osób.
– A co ma do tego szczęście? – spytała, nieco bez sensu; oburzenie znów brało górę nad Gwen. – Nie wiem jak pani, ale wolę zostać skrzywdzona za robienie czegoś, co zrobić się powinno, niż mieć wyrzuty sumienia, bo stchórzyłam. – Skrzyżowała ręce na piersi.
– To pani na miejscu tego chłopca chciałaby, aby nikt się nie wtrącił? – spytała ze zmarszczonymi brwiami. – Jeśli nie będziemy na takie sytuacje reagować to jak sytuacja ma się poprawić? – W dziewczęcym głosie malarki brzmiało oburzenie.
Dziewczyna poprawiła kaptur. Naprawdę było zimno. Powinna jak najszybciej udać się do tej księgarni, by jak najszybciej pojawić się w domu. Oby filiżanka ciepłej herbaty była zbawienna dla jej zdrowia: nie chciała się rozchorować. Miała za dużo na głowie.
– Możliwe… – mruknęła tylko, słysząc kolejne słowa dziennikarki, nie mając zamiaru wchodzić z nią w polemikę.
Gillian miała sporo racji, powtarzając w pewnym sensie myśli Gwen, ale dziewczyna raczej nie była aż tak pesymistyczna. Przecież nawet w takich czasach istniało piękno, dobro i przyjaźń, czyż nie? Przecież właściwie dopiero co wróciła z ogrodu botanicznego z całkiem miłego spotkania ze znajomą. W jego trakcie zaś nie czuła aż tak negatywnej energii, którą przyniosła ze sobą ulica Pokątna.
Kolejne słowa kobiety znów jednak oburzyły nieco malarkę. Dziewczyna naprawdę nie rozumiała takich osób.
– A co ma do tego szczęście? – spytała, nieco bez sensu; oburzenie znów brało górę nad Gwen. – Nie wiem jak pani, ale wolę zostać skrzywdzona za robienie czegoś, co zrobić się powinno, niż mieć wyrzuty sumienia, bo stchórzyłam. – Skrzyżowała ręce na piersi.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Przez chwilę zaczęła żałować, że zareagowała jakkolwiek, ale po chwili wyklinania w myślach swojego czynu, jej uwaga skierowała się na inny aspekt. I nie była już pewna czy podziwiała ją za dobre serce, które w ostatnich miesiącach było rzadkością, czy za głupotę, że pomimo przestrogi wygłaszała podobne uwagi dalej stercząc na środku głównej ulicy. Współczuła jej nawet wiedząc, że prędzej czy później trafi w niewłaściwe miejsce i na niewłaściwego człowieka, i to dobre serce rozpadnie się na drobne kawałki porażone niewybaczalnym zaklęciem, czy jakąś inną czarnomagiczną klątwą, ale całego świata przecież zbawić nie mogła. Nie, jeśli świat współpracować nie chciał i mimo dobrej rady – może nieodpowiednio ubranej w słowa – spotkała się z oporem.
– Na miejscu tego chłopca uważałabym co robię, gdzie chodzę i z kim się zadaję – powiedziała, widząc jednak szerszą perspektywę, niż dziewczyna, ale podświadomie wiedziała, że w swoim życiu prywatnym miała dokładnie w nosie powyższą zasadę. Być może zasłużył, na co wskazywały słowa jego matki; być może był ofiarą jak coraz to większa ilość osób w ich magicznym świecie, nie kierowała się jednak emocjami, które w jej zawodzie nigdy nie były dobre, niejednokrotnie gubiąc i wpędzając w kłopoty. Nie podejrzewała, żeby rudowłosa to zrozumiała, skoro nie miała pojęcia z kim rozmawia i jaką specyfiką charakteryzował się zawód redaktora. Na co dzień spotykała się z wieloma podobnymi sytuacjami, często gorszymi, ale nic na nie poradzić nie mogła. Nie skomentowała jej kolejnych słów, właściwie była gotowa do odwrotu, żeby dodatkowo nie zaogniać konfliktu a przy okazji nie ściągać na siebie niepotrzebnej uwagi, gdy nad Prorokiem krążyły czarne chmury, co oznaczało, że nad jej pracą i życiem również. Już chciała się odwrócić i uciec jak najdalej z deszczu, najchętniej do pobliskiego pubu, kiedy wcześniejsze rozważania przechyliły się na stronę niezrozumienia wobec jej niewyparzonej buzi.
– Jak chcesz pomóc komuś jeśli sama nie dbasz o własne bezpieczeństwo? – ona także nie rozumiała do końca podejścia nieznajomej. Nie miała nic przeciwko pomocy, jednak nie widziała sensu w pomaganiu jeśli nie dbało się o swoje własne bezpieczeństwo. Drobna istota na pierwszy rzut oka nie wyglądała jak aurorka, nie sądziła też, żeby była odpowiednio wyszkolona w rzucaniu zaklęć, czy bronieniu się przed nimi, lecz nie zamierzała jej oceniać. Nauczona, by nie wydawać opinii na podstawie czyjegoś wyglądu, starała się ostrożnie rozpracować to, z kim rozmawiała, chociaż wieloletnie przeczucie podpowiadało jej, że nie był to nikt inny, jak ktoś, kto łatwo porywał się z motyką na słońce. – A gdyby nikt nie zareagował? Potrafiłabyś pokonać kilku dorosłych mężczyzn broniąc siebie i to dziecko? – miała nadzieję, że w ten sposób zasiała weń ziarno niepewności a nie traciła niepotrzebnie czasu, słów.
– Na miejscu tego chłopca uważałabym co robię, gdzie chodzę i z kim się zadaję – powiedziała, widząc jednak szerszą perspektywę, niż dziewczyna, ale podświadomie wiedziała, że w swoim życiu prywatnym miała dokładnie w nosie powyższą zasadę. Być może zasłużył, na co wskazywały słowa jego matki; być może był ofiarą jak coraz to większa ilość osób w ich magicznym świecie, nie kierowała się jednak emocjami, które w jej zawodzie nigdy nie były dobre, niejednokrotnie gubiąc i wpędzając w kłopoty. Nie podejrzewała, żeby rudowłosa to zrozumiała, skoro nie miała pojęcia z kim rozmawia i jaką specyfiką charakteryzował się zawód redaktora. Na co dzień spotykała się z wieloma podobnymi sytuacjami, często gorszymi, ale nic na nie poradzić nie mogła. Nie skomentowała jej kolejnych słów, właściwie była gotowa do odwrotu, żeby dodatkowo nie zaogniać konfliktu a przy okazji nie ściągać na siebie niepotrzebnej uwagi, gdy nad Prorokiem krążyły czarne chmury, co oznaczało, że nad jej pracą i życiem również. Już chciała się odwrócić i uciec jak najdalej z deszczu, najchętniej do pobliskiego pubu, kiedy wcześniejsze rozważania przechyliły się na stronę niezrozumienia wobec jej niewyparzonej buzi.
– Jak chcesz pomóc komuś jeśli sama nie dbasz o własne bezpieczeństwo? – ona także nie rozumiała do końca podejścia nieznajomej. Nie miała nic przeciwko pomocy, jednak nie widziała sensu w pomaganiu jeśli nie dbało się o swoje własne bezpieczeństwo. Drobna istota na pierwszy rzut oka nie wyglądała jak aurorka, nie sądziła też, żeby była odpowiednio wyszkolona w rzucaniu zaklęć, czy bronieniu się przed nimi, lecz nie zamierzała jej oceniać. Nauczona, by nie wydawać opinii na podstawie czyjegoś wyglądu, starała się ostrożnie rozpracować to, z kim rozmawiała, chociaż wieloletnie przeczucie podpowiadało jej, że nie był to nikt inny, jak ktoś, kto łatwo porywał się z motyką na słońce. – A gdyby nikt nie zareagował? Potrafiłabyś pokonać kilku dorosłych mężczyzn broniąc siebie i to dziecko? – miała nadzieję, że w ten sposób zasiała weń ziarno niepewności a nie traciła niepotrzebnie czasu, słów.
Gillian Tremaine
Zawód : nielegalna redaktorka Proroka Codziennego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : n/d
Rzut oka na świat wykazuje, że okropności nie są niczym innym jak realizmem.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Gillian się nie myliła. Gwen zdecydowanie nie rozumiała podejścia panny Tremaine. Sama była mugolaczką i doskonale wiedziała, jak takie osoby traktowane są w szkole i poza nią. Ani przez chwilę nie wierzyła w to, aby to chłopiec był winny zaistniałej sytuacji. A nawet jeśli to co? Miała pozwolić się im pozabijać?
– I na pewno na pani miejscu uważanie by wystarczyło – powiedziała ze zmarszczonymi brwiami.
Życie nie było przecież takie proste. Nawet uważnym mogła stać się krzywda. Owszem, Gwen często reagowała impulsywnie, najpierw działając, a potem nad tym myśląc. Tej sytuacji nie miała jednak zamiaru żałować. Kto wie, czy chłopiec przeżyłby ten atak, gdyby nie zareagowała. A tak… cóż, udało się. Może to szczęście głupiego, może po prostu jej dobra reakcja: kto wie. To w tej chwili nie było istotne.
– A jak niby mam dbać? Nie wychodzić z domu i do nikogo się nie odzywać? – Uniosła brew. – Nie wiem jak pani, ale te chwile, których żałuje to nie te, w których coś zrobiłam. Wtedy przynajmniej próbowałam. To braku jakiejkolwiek reakcji się żałuje, nie działania.
W końcu zła decyzja jest lepsza, niż brak decyzji. To przynajmniej był świadomy wybór i świadome działanie – nawet jeśli lekkomyślny i niepotrzebny. Gwen czuła jednak, że kobieta nie będzie w stanie tego pojąć. Wydała jej się tak… nieczuła i obojętna. Mimo że jako jedyna z tłumu podeszła do chłopca.
– Nie wiem jak pani, ja noszę przy sobie różdżkę – powiedziała. – Nie wiem, czy bym sobie poradziła. Ale naprawdę… jak może być pani tak obojętna? Chce pani żyć w świecie, w którym inni zabijają się nawzajem… i nikt nic nie robi? Chce pani pozwalać na przemoc?
Nie rozumiała jej. Nie docierało do niej, że Gillian może chcieć przekazać jej cenne rady i w jakiś pokrętny sposób próbuje jej pomóc. Z resztą, nawet gdyby dotarło, Gwen pewnie podziękowałaby za coś takiego. Nie potrzebowała, aby ignorantka uczyła ją moralności. Bo takich osób wokół było wystarczająco, a panna Grey nie miała zamiaru już nigdy więcej być jedną z nich.
– I na pewno na pani miejscu uważanie by wystarczyło – powiedziała ze zmarszczonymi brwiami.
Życie nie było przecież takie proste. Nawet uważnym mogła stać się krzywda. Owszem, Gwen często reagowała impulsywnie, najpierw działając, a potem nad tym myśląc. Tej sytuacji nie miała jednak zamiaru żałować. Kto wie, czy chłopiec przeżyłby ten atak, gdyby nie zareagowała. A tak… cóż, udało się. Może to szczęście głupiego, może po prostu jej dobra reakcja: kto wie. To w tej chwili nie było istotne.
– A jak niby mam dbać? Nie wychodzić z domu i do nikogo się nie odzywać? – Uniosła brew. – Nie wiem jak pani, ale te chwile, których żałuje to nie te, w których coś zrobiłam. Wtedy przynajmniej próbowałam. To braku jakiejkolwiek reakcji się żałuje, nie działania.
W końcu zła decyzja jest lepsza, niż brak decyzji. To przynajmniej był świadomy wybór i świadome działanie – nawet jeśli lekkomyślny i niepotrzebny. Gwen czuła jednak, że kobieta nie będzie w stanie tego pojąć. Wydała jej się tak… nieczuła i obojętna. Mimo że jako jedyna z tłumu podeszła do chłopca.
– Nie wiem jak pani, ja noszę przy sobie różdżkę – powiedziała. – Nie wiem, czy bym sobie poradziła. Ale naprawdę… jak może być pani tak obojętna? Chce pani żyć w świecie, w którym inni zabijają się nawzajem… i nikt nic nie robi? Chce pani pozwalać na przemoc?
Nie rozumiała jej. Nie docierało do niej, że Gillian może chcieć przekazać jej cenne rady i w jakiś pokrętny sposób próbuje jej pomóc. Z resztą, nawet gdyby dotarło, Gwen pewnie podziękowałaby za coś takiego. Nie potrzebowała, aby ignorantka uczyła ją moralności. Bo takich osób wokół było wystarczająco, a panna Grey nie miała zamiaru już nigdy więcej być jedną z nich.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Ostatnio zmieniony przez Gwendolyn Grey dnia 09.09.19 12:25, w całości zmieniany 1 raz
Usta wykrzywiły się w grymasie, czoło ozdobiła podłużne wgłębienie, kiedy z każdą kolejną chwilą uświadamiała sobie, że rzuca grochem o ścianę a zamiast pożądanego efektu – jaki by on nie był, bo jeszcze nie była pewna co chciała uzyskać – dostawała po twarzy wyssanymi z palca wnioskami o jej zachowaniu. Westchnęła też, zauważając, że dziewczyna była jednak albo bardzo głupia albo nie wiedziała w jakim świecie żyje i to nie dobre serce brało górę nad jej czynami a nieprzemyślane działania.
– Jak ci urwie rękę od anomalii to też będziesz taka wygadana? – prychnęła w odpowiedzi. Moc anomalii nie była ani znana ani zbadana, więc nie mogły mieć żadnej pewności co mogło przynieść kolejne rzucenie zaklęcia, które pierwotnie rzucone w obronie, mogło przynieść więcej szkód i sądziła, że przekonali się o tym już wszyscy, ale jak widać jednak się myliła.
Tremaine czasem żałowała, że natura obdarzyła ją tak ogromną cierpliwością i nawet teraz, gdy każdy na jej miejscu by odszedł, czekała na kolejny wywód rudowłosej dziewczyny. Zafascynowana tym brakiem rozsądku przeczuwała, że ich drogi skrzyżują się kiedyś ponownie, choć może niekoniecznie w sprzyjających dla którejś z nich okolicznościach – liczyła jednak, że nie będzie potrzebowała jej pomocy, ani że będzie ją po raz kolejny ratowała z opresji. Pulę dobrych uczynków wyczerpała w tym miesiącu już do cna.
– Nie wiem ile masz lat, ale zachowujesz się jakby trzymano cię w mydlanej bańce bezpieczeństwa całe życie – uniosła brwi – to nie bajka, w której waleczna księżniczka o wielkim sercu przy odrobinie szczęścia zbawi świat i uratuje królestwo przed złą wiedźmą – wsunęła dłonie do kieszeni – to realia, w których każdy walczy o przetrwanie ze świadomością, że prędzej czy później będzie musiał coś lub kogoś poświęcić – nie była szczególnie zadowolona z faktu, że wdała się z nieznajomą w tego typu dyskusję, bo po ostatnich czarnych chmurach kłębiących się coraz mocniej nad siedzibą Proroka, wiedziała, że powinna uważać i nie wychylać się przed szereg. Tymczasem dalej tkwiła na środku ulicy w deszczu z istotą, która najwidoczniej nie rozumiała tego, co się do niej mówi, w dodatku nieopodal dostrzegając oprawców chłopca, którego przed chwilą uratowała.
– A skoro jesteś taka waleczna, to masz okazję się wykazać ponownie – wskazała dyskretnie podbródkiem w tamtą stronę, nie zrobiła jednak żadnego gwałtownego ruchu, który wskazywałby na to, że zorientowała się o ich obecności.
– Jak ci urwie rękę od anomalii to też będziesz taka wygadana? – prychnęła w odpowiedzi. Moc anomalii nie była ani znana ani zbadana, więc nie mogły mieć żadnej pewności co mogło przynieść kolejne rzucenie zaklęcia, które pierwotnie rzucone w obronie, mogło przynieść więcej szkód i sądziła, że przekonali się o tym już wszyscy, ale jak widać jednak się myliła.
Tremaine czasem żałowała, że natura obdarzyła ją tak ogromną cierpliwością i nawet teraz, gdy każdy na jej miejscu by odszedł, czekała na kolejny wywód rudowłosej dziewczyny. Zafascynowana tym brakiem rozsądku przeczuwała, że ich drogi skrzyżują się kiedyś ponownie, choć może niekoniecznie w sprzyjających dla którejś z nich okolicznościach – liczyła jednak, że nie będzie potrzebowała jej pomocy, ani że będzie ją po raz kolejny ratowała z opresji. Pulę dobrych uczynków wyczerpała w tym miesiącu już do cna.
– Nie wiem ile masz lat, ale zachowujesz się jakby trzymano cię w mydlanej bańce bezpieczeństwa całe życie – uniosła brwi – to nie bajka, w której waleczna księżniczka o wielkim sercu przy odrobinie szczęścia zbawi świat i uratuje królestwo przed złą wiedźmą – wsunęła dłonie do kieszeni – to realia, w których każdy walczy o przetrwanie ze świadomością, że prędzej czy później będzie musiał coś lub kogoś poświęcić – nie była szczególnie zadowolona z faktu, że wdała się z nieznajomą w tego typu dyskusję, bo po ostatnich czarnych chmurach kłębiących się coraz mocniej nad siedzibą Proroka, wiedziała, że powinna uważać i nie wychylać się przed szereg. Tymczasem dalej tkwiła na środku ulicy w deszczu z istotą, która najwidoczniej nie rozumiała tego, co się do niej mówi, w dodatku nieopodal dostrzegając oprawców chłopca, którego przed chwilą uratowała.
– A skoro jesteś taka waleczna, to masz okazję się wykazać ponownie – wskazała dyskretnie podbródkiem w tamtą stronę, nie zrobiła jednak żadnego gwałtownego ruchu, który wskazywałby na to, że zorientowała się o ich obecności.
Gillian Tremaine
Zawód : nielegalna redaktorka Proroka Codziennego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : n/d
Rzut oka na świat wykazuje, że okropności nie są niczym innym jak realizmem.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Główna ulica
Szybka odpowiedź