Główna ulica
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Główna ulica
Ulica Pokątna zmieniła się. Kolorowe, błyszczące witryny, które przedstawiały księgi zaklęć, składniki eliksirów i kociołki, były niewidoczne, ukryte pod przyklejonymi na nich wielkimi ministerialnymi plakatami. Większość tych posępnych fioletowych afiszy z zasadami bezpieczeństwa była powiększoną wersją broszur, które rozsyłano latem, a inne przedstawiały ruszające się czarno-białe fotografie znanych przestępców przebywających na wolności. Kilka witryn było zabitych deskami, w tym ta należąca do Lodziarni Floriana Fortescue. Z drugiej strony ulicy rozstawiono wiele podniszczonych straganów. Najbliższy, stojący przed księgarnią "Esy i Floresy", pod pasiastą, poplamioną markizą miał kartonowy szyld przypięty z przodu:
Zaniedbany, mały czarodziej potrząsał naręczami srebrnych symboli na łańcuszkach i kiwał w stronę przechodniów. Zauważył, że wielu mijających ich ludzi ma udręczone, niespokojne spojrzenie i nikt nie zatrzymuje się, by porozmawiać. Sprzedawcy trzymali się razem, w swoich zżytych grupach, zajmując się własnymi sprawami. Nie widać było, by ktokolwiek robił zakupy samotnie.
AMULETY
Skuteczne przeciw wilkołakom, dementorom i Inferiusom
Skuteczne przeciw wilkołakom, dementorom i Inferiusom
Zaniedbany, mały czarodziej potrząsał naręczami srebrnych symboli na łańcuszkach i kiwał w stronę przechodniów. Zauważył, że wielu mijających ich ludzi ma udręczone, niespokojne spojrzenie i nikt nie zatrzymuje się, by porozmawiać. Sprzedawcy trzymali się razem, w swoich zżytych grupach, zajmując się własnymi sprawami. Nie widać było, by ktokolwiek robił zakupy samotnie.
The member 'Isabelle Carrow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 44
'k100' : 44
Mój problem polega na tym, że choć jestem chamem, dupkiem i prostakiem, to jednocześnie całkiem poczciwy ze mnie gość i serio chciałbym poza sobą, zadowolić jeszcze wszystkich dookoła. To jednak niezbyt dobra droga, ktoś musi wyjść na tym jak Zabłocki na mydle (zielonego pojęcie nie mam, kto to ten cały Zabłocki, ale usłyszałem jak pan Andrzej to mówi i mi się spodobało). Przeważnie - co za niespodzianka - pada na mnie i pokutuję za swe empatyczne zapędy. I powtarzam sobie, to już ostatni raz, Franc, a potem i tak gryzę zęby na tych samych błędach.
Albo na bruku, jak teraz. Padam, jak długi, całe moje sto osiemdziesiąt osiem centymetrów wykłada się na chodniku, lecąc popchnięte zdradziecką grawitacją. Tracę równowagę, a razem z nią odrobinę godności. Kolana pieką mnie na równi z uszami, które czerwienią się wściekle i gwałtownie; wbrew temu, co tam gadam pod nosem, jednak dbam o swą leżącą reputację. Jaka łatka tym razem przypadnie mi w udziale? Ugh, klnę w myślach, usiłując pozbierać się z ziemi, ale zwiotczałe mięśnie przekonują mnie, że potrzeba mi jeszcze chwili lub dwóch na regenerację sił. Tym samym jedyna szansa bezinwazyjnej ucieczki się rozmywa, moment i Izka już przy mnie klęczy, troskliwie (chyba) dobierając się do mnie z rękami i... Co? No bez jaj!
-Yhmy? - patrzę się na nią wzrokiem pełnym przerażenia, instynktownie łapiąc się za szczękę, by uniemożliwić zębom wywędrowanie z mojej jamy ustnej. Perspektywa bycia szczerbatym szczególnie nie pociąga, jednak równie mało atrakcyjne zdaje mi się wejście w zasięg rażenia Belciowej różdżki, więc czołgam się dyskretnie w przeciwną stronę, uśmiechając się krzywo i kręcąc głową, że nie, że nie potrzeba
- Yhmymyh. Ehhyem - zapewniam ją skwapliwie, rozkładając ręce. Udaje mi się wstać, mam dziurę w spodniach i zdarty lakier, znaczy, skórę na kolanie, lecz skoro chodzę, to znaczy, że bez złamania się obyło. Cofam się najdyskretniej, jak tylko mogę, przodem do niej, tyłem do drogi, z dwojga złego, wolę drugi raz rymsnąć o krawężnik, niż wpaść w łapska lady Carrow. Trochę mi głupio, że tak o niej myślę, dziewczyna się mocno pogubiła, ale na litość, czemu to mi obrywa się rykoszetem.
-Hmpgfff tjuughgg oppstttta - mruczę, uśmiechając się pięknie i kiwając jej głową, do Munga trafię sam, zresztą, podczas grzebania w buzi nie widzi mi się towarzystwo, co zresztą pięknie jej wyjaśniam. Oby zrozumiała.
Albo na bruku, jak teraz. Padam, jak długi, całe moje sto osiemdziesiąt osiem centymetrów wykłada się na chodniku, lecąc popchnięte zdradziecką grawitacją. Tracę równowagę, a razem z nią odrobinę godności. Kolana pieką mnie na równi z uszami, które czerwienią się wściekle i gwałtownie; wbrew temu, co tam gadam pod nosem, jednak dbam o swą leżącą reputację. Jaka łatka tym razem przypadnie mi w udziale? Ugh, klnę w myślach, usiłując pozbierać się z ziemi, ale zwiotczałe mięśnie przekonują mnie, że potrzeba mi jeszcze chwili lub dwóch na regenerację sił. Tym samym jedyna szansa bezinwazyjnej ucieczki się rozmywa, moment i Izka już przy mnie klęczy, troskliwie (chyba) dobierając się do mnie z rękami i... Co? No bez jaj!
-Yhmy? - patrzę się na nią wzrokiem pełnym przerażenia, instynktownie łapiąc się za szczękę, by uniemożliwić zębom wywędrowanie z mojej jamy ustnej. Perspektywa bycia szczerbatym szczególnie nie pociąga, jednak równie mało atrakcyjne zdaje mi się wejście w zasięg rażenia Belciowej różdżki, więc czołgam się dyskretnie w przeciwną stronę, uśmiechając się krzywo i kręcąc głową, że nie, że nie potrzeba
- Yhmymyh. Ehhyem - zapewniam ją skwapliwie, rozkładając ręce. Udaje mi się wstać, mam dziurę w spodniach i zdarty lakier, znaczy, skórę na kolanie, lecz skoro chodzę, to znaczy, że bez złamania się obyło. Cofam się najdyskretniej, jak tylko mogę, przodem do niej, tyłem do drogi, z dwojga złego, wolę drugi raz rymsnąć o krawężnik, niż wpaść w łapska lady Carrow. Trochę mi głupio, że tak o niej myślę, dziewczyna się mocno pogubiła, ale na litość, czemu to mi obrywa się rykoszetem.
-Hmpgfff tjuughgg oppstttta - mruczę, uśmiechając się pięknie i kiwając jej głową, do Munga trafię sam, zresztą, podczas grzebania w buzi nie widzi mi się towarzystwo, co zresztą pięknie jej wyjaśniam. Oby zrozumiała.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
-Francis, nic nie mów, bo wyleci ci ząb! - westchnęła przerażona Isabelle, zaniepokojona sposobem, w jaki lord Lestrange wywalił się na bruk. Przecież on chyba rąbnął się w podbródek, a to nie wróży dobrze!
-Dlaczego tak uciekałeś? - pouczyła go, marszcząc lekko brewki. -Warto było narażać zęba, hm? Ciągle uciekasz! - wypomniała mu, dochodząc przy tym do konkluzji uniwersalnej. Doskonale - nie mógł (jej zdaniem) mówić i chyba jej posłuchał, nie mógł na razie uciekać, a ona mogła się wreszcie wygadać!
-Nic nie rozumiem i nie mamrocz! Odprowadzę cię do Munga albo uleczę sama. - postanowiła uparcie, nieświadomie napawając się przerażeniem w oczach Francisa. Stał przed nią, bezradny, głupkowaty, może nawet szczerbaty - ale i tak łaknęła jego towarzystwa, upojona czekoladkami od złośliwego skrzata domowego! Jeśli lady Carrow reagowała tak na minimalną dawkę Amortencji, to strach pomyśleć co czuł pan Wright po wypiciu całej fiolki. Na takie przemyślenia przyjdzie dopiero pora. Na razie Belle nie mogła myśleć logicznie, trochę roztrzęsiona, troszeczkę obrażona, a trochę upojona.
-Wyjaśnij mi Francis - ale na migi, proszę - westchnęła, łapiąc go za łokieć. -Dlaczego mężczyźni uciekają, a potem wpadają w tarapaty, hmm? Jesteś tego idealnym przykładem! Dobrze, że spotkał cię tylko krawężnik, a nie na przykład... bycie na plakacie, hm?! - paplała, zataczając dłonią krąg na wiszące na ulicach podobizny. Złośliwie zerkały z nich na nią podobizny Percivala i pana Wrighta, drwiąc z niej, śmiejąc się w oczy.
-Wiesz, że całujesz się lepiej niż ten brodaty? - uświadomiła sobie nagle, pokazując smukłym paluszkiem na pana Benjamina, zupełnie nieświadoma wagi swojego gestu. Jeszcze na początku swojego spaceru umierała ze wstydu i żalu na myśl o tym, że całowała się (i to z powodu swojego własnego podstępu!) z buntownikiem o mugolskiej krwi! Teraz jednak zły nastrój minął, zastępując wstyd mieszanką urazy i pożądaniem do lorda Lestrange. Nawet jeśli wcale nie całował się lepiej niż pan Ben (musiałaby to sobie przemysleć), to koniecznie chciała mu powiedzieć komplement i poprawić humor po tej wywrotce. Biedny, potłuczony Francis! Już ona się nim zajmie i ukoi jego ból, a przy okazji swój!
Na szczęście dla Isabelle i Francisa, nie było jej dane odprowadzić go do Munga ani kompromitować się jeszcze bardziej. Zaalarmowany skrzat domowy zdążył pobiec po przyzwoitkę lady Carrow, przesiadującą u Madame Malkin - bystra służąca przybiegła zaś na miejsce i rozpoznała od razu, że coś jest nie tak. Sprytnie zaczęła odwracać uwagę Belle od Francisa (którego trzymany kurczowo łokieć Isabelle wreszcie puściła) i zachęcać ją do odpoczynku oraz wejścia do butiku - dając tym samym Francowi czas na ucieczkę.
/zt Belle odciągnięta przez służącą
-Dlaczego tak uciekałeś? - pouczyła go, marszcząc lekko brewki. -Warto było narażać zęba, hm? Ciągle uciekasz! - wypomniała mu, dochodząc przy tym do konkluzji uniwersalnej. Doskonale - nie mógł (jej zdaniem) mówić i chyba jej posłuchał, nie mógł na razie uciekać, a ona mogła się wreszcie wygadać!
-Nic nie rozumiem i nie mamrocz! Odprowadzę cię do Munga albo uleczę sama. - postanowiła uparcie, nieświadomie napawając się przerażeniem w oczach Francisa. Stał przed nią, bezradny, głupkowaty, może nawet szczerbaty - ale i tak łaknęła jego towarzystwa, upojona czekoladkami od złośliwego skrzata domowego! Jeśli lady Carrow reagowała tak na minimalną dawkę Amortencji, to strach pomyśleć co czuł pan Wright po wypiciu całej fiolki. Na takie przemyślenia przyjdzie dopiero pora. Na razie Belle nie mogła myśleć logicznie, trochę roztrzęsiona, troszeczkę obrażona, a trochę upojona.
-Wyjaśnij mi Francis - ale na migi, proszę - westchnęła, łapiąc go za łokieć. -Dlaczego mężczyźni uciekają, a potem wpadają w tarapaty, hmm? Jesteś tego idealnym przykładem! Dobrze, że spotkał cię tylko krawężnik, a nie na przykład... bycie na plakacie, hm?! - paplała, zataczając dłonią krąg na wiszące na ulicach podobizny. Złośliwie zerkały z nich na nią podobizny Percivala i pana Wrighta, drwiąc z niej, śmiejąc się w oczy.
-Wiesz, że całujesz się lepiej niż ten brodaty? - uświadomiła sobie nagle, pokazując smukłym paluszkiem na pana Benjamina, zupełnie nieświadoma wagi swojego gestu. Jeszcze na początku swojego spaceru umierała ze wstydu i żalu na myśl o tym, że całowała się (i to z powodu swojego własnego podstępu!) z buntownikiem o mugolskiej krwi! Teraz jednak zły nastrój minął, zastępując wstyd mieszanką urazy i pożądaniem do lorda Lestrange. Nawet jeśli wcale nie całował się lepiej niż pan Ben (musiałaby to sobie przemysleć), to koniecznie chciała mu powiedzieć komplement i poprawić humor po tej wywrotce. Biedny, potłuczony Francis! Już ona się nim zajmie i ukoi jego ból, a przy okazji swój!
Na szczęście dla Isabelle i Francisa, nie było jej dane odprowadzić go do Munga ani kompromitować się jeszcze bardziej. Zaalarmowany skrzat domowy zdążył pobiec po przyzwoitkę lady Carrow, przesiadującą u Madame Malkin - bystra służąca przybiegła zaś na miejsce i rozpoznała od razu, że coś jest nie tak. Sprytnie zaczęła odwracać uwagę Belle od Francisa (którego trzymany kurczowo łokieć Isabelle wreszcie puściła) i zachęcać ją do odpoczynku oraz wejścia do butiku - dając tym samym Francowi czas na ucieczkę.
/zt Belle odciągnięta przez służącą
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
Gapię się na nią z przerażeniem w oczach i instynktownie przyciskam ręce do buzi. Nawet gdyby ząb rzeczywiście chciał wylecieć, to tego nie zrobi. Z prostej, mechanicznej przyczyny. Blokada działa, a ząb siedzi tam, gdzie siedzieć powinien. Uff. Gorzej, że wariatka wciąż jest w natarciu, a ja nie mam już kończyn, by się od niej odpędzić. Kopnąć jej nie kopnę, wychowano mnie na dżentelmena, chociaż lepiej mi idzie z pieniędzmi niż z miłością. Dlatego asekuracyjnie odsuwam się na znaczną odległość, starając się, by to zwiększanie dystansu wypadło naturalnie i niezauważenie.
Pfff, marzenia ściętej głowy. Moment, a już zaciska swe szpony na moim łokciu. Może oceniam ją niesprawiedliwie, ale no kurwa. Który to już raz? Czy to nie podpada pod napastowanie? Czuję się okropnie, szarpię się, ale niezbyt jednak gwałtownie, bo gapiów tu nie potrzeba.
-Yhmhfyyy - wykłócam się z nią, starając się możliwie wiernie odwzorować słowa, bez otwierania ust. Nie wychodzi, ale przekaz przecież płynie jasny. Ma mnie zostawić w spokoju.
I na Merlina, niech nie zbliża mi się bardziej, jeszcze z tą wyciągniętą różdżką. Policja? Ktoś? Ktokolwiek? Pomocy! Wyciągam szyję, ale jak na złość, ulica pełna jest normików zajętych sprawunkami. Gdzie są funkcjonariusze, gdy ich potrzeba? Halo, mnie tu napadają! Izka ma nierówno pod sufitem, powinienem ją zgłosić już po tamtym liście, ale nie, muszę bawić się w jebanego dobrego Samarytanina. Koniec z tym, od tej pory, Francis Lestrange definitywnie kończy z empatią. Zostawię ją na najbliższej ławce jak wyżutą gumę. Przykleję od spodu, żeby nikt nie widział i już. Po kłopocie.
Ale, ale. Co tam ona..?
Że jak? Lepiej całuję? Od niego? Ja? Ja lepiej od niego całuję? Otwieram usta ze zdumienia, a mój ząb ani drgnie, lecz przetwarzana w mózgu informacja kręci się tylko dookoła tej pochwały. Dobry jestem w te klocki, ale w końcu to przecież Ben Wright, pałkarz Jastrzębi. O kurwa, ale jazda.
Wypinam pierś do przodu i już-już chcę coś powiedzieć, ale nagle pojawia się służka i zabiera się za doprowadzanie Belli do porządku. Dosłownie odkleja ją ode mnie i prowadzi, jak pięcioletnie dziecko do zakładu Madame Malkin, a ja, zostaję na ulicy sam i to nieźle oszołomiony. Porzucam moje plany zrezygnowania z empatii, chociaż faktycznie straciła już swój smak i kieruję się w przeciwną stronę, byle dalej od Izki. Zachodzę na pocztę - ale wyrzucam do kosza w połowie napisany list do ordynatora magiipsychiatrii. Jest szurnięta, ale na zamknięcie to jednak nie zasługuje.
zt
Pfff, marzenia ściętej głowy. Moment, a już zaciska swe szpony na moim łokciu. Może oceniam ją niesprawiedliwie, ale no kurwa. Który to już raz? Czy to nie podpada pod napastowanie? Czuję się okropnie, szarpię się, ale niezbyt jednak gwałtownie, bo gapiów tu nie potrzeba.
-Yhmhfyyy - wykłócam się z nią, starając się możliwie wiernie odwzorować słowa, bez otwierania ust. Nie wychodzi, ale przekaz przecież płynie jasny. Ma mnie zostawić w spokoju.
I na Merlina, niech nie zbliża mi się bardziej, jeszcze z tą wyciągniętą różdżką. Policja? Ktoś? Ktokolwiek? Pomocy! Wyciągam szyję, ale jak na złość, ulica pełna jest normików zajętych sprawunkami. Gdzie są funkcjonariusze, gdy ich potrzeba? Halo, mnie tu napadają! Izka ma nierówno pod sufitem, powinienem ją zgłosić już po tamtym liście, ale nie, muszę bawić się w jebanego dobrego Samarytanina. Koniec z tym, od tej pory, Francis Lestrange definitywnie kończy z empatią. Zostawię ją na najbliższej ławce jak wyżutą gumę. Przykleję od spodu, żeby nikt nie widział i już. Po kłopocie.
Ale, ale. Co tam ona..?
Że jak? Lepiej całuję? Od niego? Ja? Ja lepiej od niego całuję? Otwieram usta ze zdumienia, a mój ząb ani drgnie, lecz przetwarzana w mózgu informacja kręci się tylko dookoła tej pochwały. Dobry jestem w te klocki, ale w końcu to przecież Ben Wright, pałkarz Jastrzębi. O kurwa, ale jazda.
Wypinam pierś do przodu i już-już chcę coś powiedzieć, ale nagle pojawia się służka i zabiera się za doprowadzanie Belli do porządku. Dosłownie odkleja ją ode mnie i prowadzi, jak pięcioletnie dziecko do zakładu Madame Malkin, a ja, zostaję na ulicy sam i to nieźle oszołomiony. Porzucam moje plany zrezygnowania z empatii, chociaż faktycznie straciła już swój smak i kieruję się w przeciwną stronę, byle dalej od Izki. Zachodzę na pocztę - ale wyrzucam do kosza w połowie napisany list do ordynatora magiipsychiatrii. Jest szurnięta, ale na zamknięcie to jednak nie zasługuje.
zt
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Scheiße!
Nic innego nie przychodziło mu na myśl.
Pierwszy raz od dawna polowanie zakończyło się fiaskiem, rozlewając ból oraz dziką furię po ciele szmalcownika. Nie spodziewali się. I przeklinał Merlina, że nie sprawdził poszlak dokładniej. Lepiej. Nie uchronił się przed komplikacjami. Nie sprawdził wszystkiego dokładnie z głową zaprzątniętą innymi rozmyśleniami. I przyszło mu zapłacić za to wysoką cenę.
Otto kroczył przy jego boku, uważnie obserwując oraz, co ważniejsze, pilnując spokoju właściciela, gotów wbić się zębiskami w możliwe zagrożenie. Nie było dobrze. Krew spływająca z łuku brwiowego przysłaniała mu wizję próbując dostać się do oka. Rozcięcie na wardze sprawiało, że w ustach czuł metaliczny posmak krwi. W której również skąpane były dłonie Austriaka. A może to nie była tylko jego krew? Z początku szło całkiem nieźle, istnieje więc spora szansa, iż zdobiła go również posoka przeciwnika. Rana na boku krwawiła, bólem przypominając o swoim istnieniu przy każdym, kolejnym kroku. Nie była poważna. W swoim życiu zdawał głębsze, poważniejsze cięcia. Brzegi skóry piekły jednak nieznośnie, skryte pod brudną szmatą, mającą być prowizorycznym opatrunkiem. Nie znał się na pomocy. Wiedział jednak, jak siać destrukcję. Mięśnie bolały od wysiłku, pod tatuażami wykwitło kilka sińców oraz czerwonych śladów po niewielkich oparzeniach. Ból w oraz ciepło spływającej po nim krwi uświadamiała, że i ono ucierpiało. Mógł jednak chodzić, a to oznaczało, że nie jest z nim źle. Bywało gorzej.
- Wir werden das Kind schon schaukeln, Otto. - Mruknął do psa w języku przodków, gdy ten trącił go nosem. Chciał dodać zwierzęciu otuchy oraz zapewnić siebie samego, że da radę.
To był długi dzień. Nieznośnie długi, o czym przypominał każdy, kolejny krok. Wiedział, że się z tego wyliże. Żadne z obrażeń nie zagrażało dalszym powikłaniom bądź utracie życia, w połączeniu jednak wystawiały na próbę zmęczony organizm. Tropienie oraz walka zawsze wiązały się ze zmęczeniem przepracowanych mięśni, próbujących przywołać senność do jego umysłu.
Szedł.
Uparcie do przodu, trącany nosem psa gdy zatoczył się parę razy, robiąc krok w tył, zamiast krok w przód. Prawą dłoń przycisnął do boku, jakoby miało to dopomóc w dalszej drodze. Stawiał kroki wolno, z wysiłkiem uparcie dążąc do celu. Skręci w Horizont Alley, stamtąd prosto na Nokturn, do lecznicy gdzie zapewne poskładają go w całość. I wiedział, że nie może się zatrzymać. Zaklęcia uniemożliwiające teleportację działały jedynie na jego niekorzyść. Musiał iść od przekroczenia granicy Londynu mając przed sobą długi spacer. A jeszcze większy kawałek zdążył już przejść i przebiec dzisiejszego dnia. Zielone spojrzenie utkwione było w wyimaginowanym punkcie podróży, gdzieś przed nim. Nie zwracał uwagi na przechodniów, nie zatrzymywał na nikim wzroku. Po prostu szedł. Krok za krokiem przybliżając się do wyznaczonego celu.
Skrzywił się, gdy jego ramię otarło się o coś, co po krótkim, gniewnym spojrzeniu okazało się innym ramieniem.
- Patrz gdzie leziesz. - Mruknął, nadal skory do wdania się w awanturę. Chwiał się na nogach, których mięśnie drżały z przemęczenia. Adrenalina już kilka godzin temu uleciała z jego żył, pozostawiając go na walkę z bólem oraz zmęczeniem. Dopiero po chwili, jego spojrzenie powędrowało do twarzy mężczyzny, gotów zwyzywać go od góry do dołu. Zmrużył gniewnie oczy i już nawet otworzył usta by wyrzucić z siebie salwę przekleństw, gdy rozpoznał twarz.
- O. Cześć. - Mruknął do przyrodniego brata. Uspokoił psa ostro brzmiącym językiem po czym postawił kolejny krok. Przypadkowe spotkanie, nic więcej. Nikogo nie obchodziła dola Friedricha Schmidta. A cel drogi był daleko.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Ostatnio zmieniony przez Friedrich Schmidt dnia 20.10.20 1:20, w całości zmieniany 2 razy
Wieczór zapowiadał się całkiem miło. W jednej ręce niosąc butelkę całkiem porządnego wina, a w drugiej małe drzewko bonsai (dwa łupy z niedawno splądrowanego mieszkania pewnego dłużnika), Daniel zmierzał w stronę domu starej znajomej. W obliczu rewolucyjnych nowości w jego życiu oraz niepewności na każdym kroku (od upadku wyidealizowanego obrazu matki poczynając, na własnym stosunku do szlam kończąc) postanowił nadrobić towarzyskie zaległości i chwycić się jednego z nielicznych stałych punktów w swoim życiu. Niby nie potrzebował żadnej wymówki do wspólnego spędzenia czasu, ale to łupy z obrabowanego wczoraj domu przypomniały mu o Wren - szybko skreślił do niej sowę z pytaniem czy chciałaby otrzymać azjatycką (sic!) pamiątkę, a potem szybko wprosił się do przyjaciółki na wieczór. Jej odpowiedź brzmiała jakoś lakonicznie, więc intuicyjnie nabrał przekonania, że chwila oddechu i trochę procentów dobrze im zrobi.
Wyszedł na Pokątną z Horizont Alley, krocząc szybko, pewnie i niecierpliwie. Zwinnie wymijał patrole magicznej policji, żebraków i pijaków, w tym jakiegoś idącego prosto na nie…
…zamarł, najpierw rozpoznając tego przeklętego psa, potem znajomą brodę, a wreszcie zbroczoną krwią twarz. Przystanął raptownie, co wystarczyło, by Friedrich się z nim zrównał i spróbował go wyminąć. Musiał być zdeterminowany, poruszał się całkiem szybko, jak na kogoś, kto ledwo szedł.
Spojrzał Friedrichowi prosto w bliźniaczo zielone oczy, a potem - z narastającym niepokojem - omiótł szybkim spojrzeniem jego czoło, z którego wciąż spływała świeża krew. Sądząc po zaschniętych skrzepach na twarzy, płynęła tak już długo. Czy to bardzo źle? - pomyślał, próbując przypomnieć sobie lekcje Frances i Elviry. Zaraz potem zauważył przesiąkniętą krwią koszulę na boku (czy ten opatrunek był brudny?! Jeszcze kilka miesięcy temu sam pewnie zastosowałby coś takiego, ale teraz już wiedział lepiej, brr) i ciemną plamę na udzie. Jest źle. Nie mógł stąd oszacować głębokości ran i nie wiedział, na ile są groźne, ale wyglądały bardzo groźnie. W ustach mu zaschło, a krew w żyłach popłynęła szybciej, pompowana niewytłumaczalnym strachem. Niecodziennie spotyka się swojego doppelgangera, swojego przyrodniego brata w takim stanie.
Zadziałał instynktownie, wypuszczając drzewo bonsai z prawej dłoni (donica roztrzaskała się na bruku) i chwytając Schmidta za ramię - nie na tyle mocno, by sprawić mu ból, ale zdecydowanie.
-Co się stało? - syknął ostrym tonem własnej polskiej mamy, ledwo powstrzymując kolejne cisnące się na usta pytania. -Skąd wracasz, gdzie idziesz? - wyrzucał z siebie, pohamowując się dopiero przy Wplątałeś się w coś w pracy? i zagadkowym ale dudniącym natarczywie w czaszce A NIE MÓWIŁEM?.
Nic przecież nie mówił, byli dla siebie obcy, od ostatniego (i pierwszego) spotkania nawet nie zdążyli dłużej porozmawiać poza ogólnikowymi wymianami zdania pod kamienicą i dojściem do wniosku, że śledztwo w sprawie trzeciego Schmidta zapowiada się na czasochłonne. A jednak Daniela ostro uderzyła dawna pijacka myśl, jaka przyszła mu do głowy jeszcze w lipcu: że Friedrich wyraża się o mugolach zbyt arogancko, że widać po nim że pracuje sam (jak zresztą Dan), że to się może źle skończyć. Do głowy przyszedł mu też obraz bogina Maeve, którego musieli wspólnie poskaramiać - zakrwawionych zwłok jej brata - ale teraz na miejscu Clearwatera zobaczył oczyma wyobraźni brodę i puste, zielone oczy Austriaka.
-Jeszcze się wykrwawisz. - szepnął bardziej do siebie, wreszcie orientując się, że to dziwne uczucie dyskomfortu w jego własnej klatce piersiowej to strach.
O nie, musiał wziąć się w garść. Tym bardziej, że znał chyba odpowiedź na pytanie, dokąd szedł Friedrich. Mung był za daleko, ale lecznica na Nokturnie też - jeśli to tam ten palant chciał się dostać i nie zmierzał do własnego domu, własnego łóżka. Bliżej, o wiele bliżej był za to ktoś, kto znał się na leczeniu, na pewno był w domu i oczekiwał Daniela.
Może i nie jest specjalistką jak Cassandra, ale na pewno powstrzyma ten krwotok.
-Trzymaj się mnie, znam miejsce i osobę, która może cię poskładać. - zarządził despotycznie i zarzucił sobie rękę Friedricha na barki. Był silny, zdoła podeprzeć ciężar ciała brata - ten musiał tylko powłóczyć nogami. I może potrzymać sake, jeśli Daniel nie da rady. Do Wren było już bardzo niedaleko, ale Friedrich nie mógł przecież tego wiedzieć. -To blisko. - dodał więc Wroński łagodniej.
Wyszedł na Pokątną z Horizont Alley, krocząc szybko, pewnie i niecierpliwie. Zwinnie wymijał patrole magicznej policji, żebraków i pijaków, w tym jakiegoś idącego prosto na nie…
…zamarł, najpierw rozpoznając tego przeklętego psa, potem znajomą brodę, a wreszcie zbroczoną krwią twarz. Przystanął raptownie, co wystarczyło, by Friedrich się z nim zrównał i spróbował go wyminąć. Musiał być zdeterminowany, poruszał się całkiem szybko, jak na kogoś, kto ledwo szedł.
Spojrzał Friedrichowi prosto w bliźniaczo zielone oczy, a potem - z narastającym niepokojem - omiótł szybkim spojrzeniem jego czoło, z którego wciąż spływała świeża krew. Sądząc po zaschniętych skrzepach na twarzy, płynęła tak już długo. Czy to bardzo źle? - pomyślał, próbując przypomnieć sobie lekcje Frances i Elviry. Zaraz potem zauważył przesiąkniętą krwią koszulę na boku (czy ten opatrunek był brudny?! Jeszcze kilka miesięcy temu sam pewnie zastosowałby coś takiego, ale teraz już wiedział lepiej, brr) i ciemną plamę na udzie. Jest źle. Nie mógł stąd oszacować głębokości ran i nie wiedział, na ile są groźne, ale wyglądały bardzo groźnie. W ustach mu zaschło, a krew w żyłach popłynęła szybciej, pompowana niewytłumaczalnym strachem. Niecodziennie spotyka się swojego doppelgangera, swojego przyrodniego brata w takim stanie.
Zadziałał instynktownie, wypuszczając drzewo bonsai z prawej dłoni (donica roztrzaskała się na bruku) i chwytając Schmidta za ramię - nie na tyle mocno, by sprawić mu ból, ale zdecydowanie.
-Co się stało? - syknął ostrym tonem własnej polskiej mamy, ledwo powstrzymując kolejne cisnące się na usta pytania. -Skąd wracasz, gdzie idziesz? - wyrzucał z siebie, pohamowując się dopiero przy Wplątałeś się w coś w pracy? i zagadkowym ale dudniącym natarczywie w czaszce A NIE MÓWIŁEM?.
Nic przecież nie mówił, byli dla siebie obcy, od ostatniego (i pierwszego) spotkania nawet nie zdążyli dłużej porozmawiać poza ogólnikowymi wymianami zdania pod kamienicą i dojściem do wniosku, że śledztwo w sprawie trzeciego Schmidta zapowiada się na czasochłonne. A jednak Daniela ostro uderzyła dawna pijacka myśl, jaka przyszła mu do głowy jeszcze w lipcu: że Friedrich wyraża się o mugolach zbyt arogancko, że widać po nim że pracuje sam (jak zresztą Dan), że to się może źle skończyć. Do głowy przyszedł mu też obraz bogina Maeve, którego musieli wspólnie poskaramiać - zakrwawionych zwłok jej brata - ale teraz na miejscu Clearwatera zobaczył oczyma wyobraźni brodę i puste, zielone oczy Austriaka.
-Jeszcze się wykrwawisz. - szepnął bardziej do siebie, wreszcie orientując się, że to dziwne uczucie dyskomfortu w jego własnej klatce piersiowej to strach.
O nie, musiał wziąć się w garść. Tym bardziej, że znał chyba odpowiedź na pytanie, dokąd szedł Friedrich. Mung był za daleko, ale lecznica na Nokturnie też - jeśli to tam ten palant chciał się dostać i nie zmierzał do własnego domu, własnego łóżka. Bliżej, o wiele bliżej był za to ktoś, kto znał się na leczeniu, na pewno był w domu i oczekiwał Daniela.
Może i nie jest specjalistką jak Cassandra, ale na pewno powstrzyma ten krwotok.
-Trzymaj się mnie, znam miejsce i osobę, która może cię poskładać. - zarządził despotycznie i zarzucił sobie rękę Friedricha na barki. Był silny, zdoła podeprzeć ciężar ciała brata - ten musiał tylko powłóczyć nogami. I może potrzymać sake, jeśli Daniel nie da rady. Do Wren było już bardzo niedaleko, ale Friedrich nie mógł przecież tego wiedzieć. -To blisko. - dodał więc Wroński łagodniej.
Self-made man
Zielone ślepia wykonały obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni, gdy Wroński postanowił go zatrzymać, tym samym psując jego wielkie plany nie zatrzymywania się oraz upartego parcia do przodu. Zatrzymane ciało ciężej będzie wprowadzić w ruch, a mięśnie mężczyzny nieprzyjemnie przypominały o przemęczeniu. Upuszczone przez Daniela drzewko zbudziło zainteresowanie psa który wpierw je powąchał, po czym zaczął łapą grzebać w rozbitej doniczce, zapewne przypieczętowując los paskudnej roślinki.
- Różnica zdań i interesów oraz jeden kretyn który zapomniał rozumu. - Mruknął, w zwięzłych słowach podsumowując swój dzisiejszy, parszywy dzień. Nie wchodził w szczegóły. Pominął długie godziny tropienia, walkę oraz moment, w którym wszystko poszło zupełnie nie tak, jak powinno. Zielone spojrzenie co chwilę wędrowało w kierunku, w którym zmierzał. Nie liczył na pomoc. Nie liczył nawet na jakiekolwiek zainteresowanie. Brew mężczyzny powędrowała ku górze powodując wykrzywienie ust. Kilka kropel krwi wypłynęło z rozcięcia.
- Z pracy. Na Noktrun. - Odpowiedział, wzruszając ramieniem. Nie podobało mu się to przesłuchanie, a zwłaszcza pytania, z odpowiedziami niezwykle oczywistymi. Większość jego dni pochłaniała praca. Powrót z niej wydawał się więc mu logiczny.
Zielone ślepia ponownie się wywróciły, a na twarz Austriaka pojawiło się dziwne rozbawienie.
- Gadasz jak ojciec. - Mruknął. Hugo Schmidt do ostatnich dni naciskał na niego, aby zająć się jakimś porządnym zajęciem. Nigdy jednak nie kazał mu opuścić rodzinnego domu, zaciskając zęby i susząc głowę, mając nadzieję, że w końcu uda mu się coś wpłynąć na syna. I Friedrich powoli żałował, że staruszek nie miał okazji poznać Daniela. Po rodzinie nic nie ginie, czyż nie?
Zrobił pół kroku w tył, by uchronić się przed gestem przyrodniego brata, zachwiał się jednak na nogach. Nieufne spojrzenie psa utkwiło w postaci Daniela.
- Nic mi nie jest. - Zaprotestował, lecz pozbawiony sił nie odsunął się ponownie. Pozwolił Wrońskiemu się objąć, a podły uśmieszek zamajaczył na jego usta. - Jak się chciałeś poprzytulać do starszego brata wystarczyło mnie upić. - Rzucił pokrzepiającym dowcipaskiem, by ruszyć w kierunku narzuconym przez mężczyznę. Już po kilku krokach, jego zainteresowanie przykuła butelczyna, znajdująca się w jego dłoni. Bezpardonowo chwycił butelkę, zębami odkręcając nakrętkę by pociągnąć z niej długi łyk… I wykrzywić się w wyrazie niezadowolenia. Karcące spojrzenie powędrowało w kierunku Daniela.
- Na Merlina, co to za sikacz? - Mruknął, wręczając butelkę Wrońskiemu. - Jeśli szedłeś z tym do jakiejś panny, nie wróżę powodzenia. - Dodał, tonem wielkiego pana oraz znawcy. Bo przecież na kobietach się znał, a że one nie rozumiały jego oschłości bądź były podłymi żmijami jak panna Chang nie było jego winą. - Muszę zabrać cię na polowanie, jak kiedyś robił ojciec. Potrzebujesz edukacji alkoholowej. - Zawyrokował w końcu, w pełni przekonany swoich słów. Staruszka już nie było z nimi, to jednak nie oznaczało, że nie mogli nadrobić odrobiny straconych przez kłamstwa lat.
Z psem u boku czujnie obserwującym dwóch, rosłych mężczyzn szli pokątną. Początkowo obrany kierunek nie wzbudzał w nim większych podejrzeń, mimo iż mimowolnie skrzywił się mijając znajomy sklep zielarski. Dopiero kiedy weszli w drzwi kamieniczki, czerwona lampka z zapaliła się w jego głowie.
- Tu? Wolę zdechnąć, niż wejść do jaskini mantykory. Zapomnij. - Mruknął z oburzeniem, zatrzymując się gdzieś w połowie schodów. Nie chciał jej widzieć. Nie chciał prosić jej o pomoc. A fakt, że Wroński wybierał się do niej z wiechciem i butelką szczyn jedynie wzmacniał to uczucie. Zaparł się, nie chcąc ułatwiać Danielowi wciągnięcia go po schodach, a zielone spojrzenie lśniło złością. Czystą furią jaka nawiedziła jego żyły, gdy obrazek powoli, nieprzyjemnie zlepiał się w całość.
I jedynie Otto zdawał się być zadowolony obranym kierunkiem. Widząc znajome otoczenie oraz czując zapach znajomej czarownicy sprawnie wbiegł po schodach, by wydać z siebie kilka radosnych szczeknięć i zadrapać w znajome drzwi.
Pieprzony futrzak, nawet on zdawał się być przeciwko niemu.
| zt.x2 idziemy dalej
- Różnica zdań i interesów oraz jeden kretyn który zapomniał rozumu. - Mruknął, w zwięzłych słowach podsumowując swój dzisiejszy, parszywy dzień. Nie wchodził w szczegóły. Pominął długie godziny tropienia, walkę oraz moment, w którym wszystko poszło zupełnie nie tak, jak powinno. Zielone spojrzenie co chwilę wędrowało w kierunku, w którym zmierzał. Nie liczył na pomoc. Nie liczył nawet na jakiekolwiek zainteresowanie. Brew mężczyzny powędrowała ku górze powodując wykrzywienie ust. Kilka kropel krwi wypłynęło z rozcięcia.
- Z pracy. Na Noktrun. - Odpowiedział, wzruszając ramieniem. Nie podobało mu się to przesłuchanie, a zwłaszcza pytania, z odpowiedziami niezwykle oczywistymi. Większość jego dni pochłaniała praca. Powrót z niej wydawał się więc mu logiczny.
Zielone ślepia ponownie się wywróciły, a na twarz Austriaka pojawiło się dziwne rozbawienie.
- Gadasz jak ojciec. - Mruknął. Hugo Schmidt do ostatnich dni naciskał na niego, aby zająć się jakimś porządnym zajęciem. Nigdy jednak nie kazał mu opuścić rodzinnego domu, zaciskając zęby i susząc głowę, mając nadzieję, że w końcu uda mu się coś wpłynąć na syna. I Friedrich powoli żałował, że staruszek nie miał okazji poznać Daniela. Po rodzinie nic nie ginie, czyż nie?
Zrobił pół kroku w tył, by uchronić się przed gestem przyrodniego brata, zachwiał się jednak na nogach. Nieufne spojrzenie psa utkwiło w postaci Daniela.
- Nic mi nie jest. - Zaprotestował, lecz pozbawiony sił nie odsunął się ponownie. Pozwolił Wrońskiemu się objąć, a podły uśmieszek zamajaczył na jego usta. - Jak się chciałeś poprzytulać do starszego brata wystarczyło mnie upić. - Rzucił pokrzepiającym dowcipaskiem, by ruszyć w kierunku narzuconym przez mężczyznę. Już po kilku krokach, jego zainteresowanie przykuła butelczyna, znajdująca się w jego dłoni. Bezpardonowo chwycił butelkę, zębami odkręcając nakrętkę by pociągnąć z niej długi łyk… I wykrzywić się w wyrazie niezadowolenia. Karcące spojrzenie powędrowało w kierunku Daniela.
- Na Merlina, co to za sikacz? - Mruknął, wręczając butelkę Wrońskiemu. - Jeśli szedłeś z tym do jakiejś panny, nie wróżę powodzenia. - Dodał, tonem wielkiego pana oraz znawcy. Bo przecież na kobietach się znał, a że one nie rozumiały jego oschłości bądź były podłymi żmijami jak panna Chang nie było jego winą. - Muszę zabrać cię na polowanie, jak kiedyś robił ojciec. Potrzebujesz edukacji alkoholowej. - Zawyrokował w końcu, w pełni przekonany swoich słów. Staruszka już nie było z nimi, to jednak nie oznaczało, że nie mogli nadrobić odrobiny straconych przez kłamstwa lat.
Z psem u boku czujnie obserwującym dwóch, rosłych mężczyzn szli pokątną. Początkowo obrany kierunek nie wzbudzał w nim większych podejrzeń, mimo iż mimowolnie skrzywił się mijając znajomy sklep zielarski. Dopiero kiedy weszli w drzwi kamieniczki, czerwona lampka z zapaliła się w jego głowie.
- Tu? Wolę zdechnąć, niż wejść do jaskini mantykory. Zapomnij. - Mruknął z oburzeniem, zatrzymując się gdzieś w połowie schodów. Nie chciał jej widzieć. Nie chciał prosić jej o pomoc. A fakt, że Wroński wybierał się do niej z wiechciem i butelką szczyn jedynie wzmacniał to uczucie. Zaparł się, nie chcąc ułatwiać Danielowi wciągnięcia go po schodach, a zielone spojrzenie lśniło złością. Czystą furią jaka nawiedziła jego żyły, gdy obrazek powoli, nieprzyjemnie zlepiał się w całość.
I jedynie Otto zdawał się być zadowolony obranym kierunkiem. Widząc znajome otoczenie oraz czując zapach znajomej czarownicy sprawnie wbiegł po schodach, by wydać z siebie kilka radosnych szczeknięć i zadrapać w znajome drzwi.
Pieprzony futrzak, nawet on zdawał się być przeciwko niemu.
| zt.x2 idziemy dalej
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Kolejny wieczór przepełniony wrzosową barwą jej głosu. Kolejny wieczór pełen pijanej widowni, zachęcanej występem do wydawania większej ilości pieniędzy w barze. I kolejny wieczór przepełniony pijaczynami, śliniącymi się na jej widok...
Było już późno, granat nocy przysłonił niebo a chmury sprawiały, iż nie dało się dostrzec ni gwiazd, ni księżyca. Nie lubiła powrotów o tej godzinie, nawet jeśli przyszło jej przechadzać się ponoć doskonale znaną Pokątną. Teraz jednak ulica zdawała się być dziwnie cicha; jedynie kilka innych osób odważyło się wyjść po zmroku. I ten jeden, jedyny raz panna Frey nie była zadowolona z braku towarzystwa.
Szedł za nią. Od momentu wyjścia z baru czuła na sobie lepki wzrok. Słyszała jak co raz na coś wpadał w pijackim transie, który dziwnie nie spowalniał jego kroku. I coraz bardziej sytuacja zaczynała się jej nie podobać. Satynowa, czerwona sukienka tańczyła wokół jej kostek, przez długie rozcięcie odsłaniając kawałek smagłej nogi, a wysokie obcasy nie ułatwiały przyspieszenia kroku. I nawet spokojna melodia ciemnej nocy, rozświetlanej jedynie rzadkimi, ciepłymi nutami światła latarni nie dawała rady jej uspokoić. Nerwowo paliła pospiesznie skręconego papierosa z podłego tytoniu, co jakiś czas zerkając za siebie. Za każdym razem widziała tę samą sylwetkę, podążającą za nią krok w krok.
Na Merlina, co zrobić?
Strach rzadko przepełniał żyły ciemnowłosej czarownicy. Bała się koszmarów, wspomnienia napawały ją czystym przerażeniem, do tej pory jednak rzeczywistości nie udało się napełnić jej podobnymi odczuciami. Podmuch wiatru sprawił, że odrobinę ciaśniej owinęła się również czerwonym płaszczem. Czarne spojrzenie uważnie zlustrowało otoczenie, poszukując jakiegoś rozwiązania. Jeśli skręci w podwórko kamienicy, z pewnością sprawa będzie przegrana. Minie chwila, nim uda jej się dobyć schowanej różdżki. Chwila, która może zaważyć na utracie przez nią przewagi. Ciche przekleństwo w języku jej ojca uleciało z czerwonych ust.
Rozwiązanie nadeszło samo, wychodząc z którejś z bocznych uliczek. Dobrze ubrane, wyglądające na sprawne. I nim zdążyła rozważyć wszelkie za bądź przeciw, ruszyła do działania, widząc w nim jedyną szansę na wyjście z sytuacji.
Odrzuciła żarzącą się końcówkę papierosa gdzieś na bok, przyspieszyła kroku by wpaść w ramiona obcego mężczyzny. Nagle, niespodziewanie owinęła ręce wokół jego szyi. Słodki uśmiech gościł na jej ustach, strach błyszczał w czarnych oczach. Nim zdążył się zdziwić, bądź zadać jakiekolwiek pytanie panna Frey wpiła się w jego wargi. Mocno, żarliwie jakby od tego pocałunku miało zależeć jej życie. Chude ramiona zacisnęły się mocniej wokół jego szyi, palce wplotły w krótkie włosy, język przejechał po męskich wargach, zachęcając do podjęcia dziwnej gry. Już po kilku chwilach wiedziała, że mogła trafić znacznie gorzej w tej, jakże nieprzemyślanej, próbie ucieczki od śledzącego ją typka. Odsunęła się po dłuższej chwili, z zadowoleniem oblizując czerwone usta. Przynajmniej tyle dobrego z tej dziwnej sytuacji.
- Och, kochanie! Jak się cieszę, że po mnie wyszedłeś! - Zaćwierkała niczym zakochana trzpiotka, uważnie przyglądając się twarzy nieznanego mężczyzny. Przystojny był, to trzeba było mu przyznać. Może jednak odrobina szczęścia towarzyszyła jej dzisiejszego wieczoru? Chude palce przejechały po jego policzku, a usta złożyły kolejny pocałunek na jego wargach - słodki, delikatny, pozbawiony wcześniejszej żarliwości. - Jak było w pracy? Stęskniłam się, wiesz? - Kolejne pytania opuściły jej usta, a Ems odsunęła się od nieznajomego, mocno owijając dłoń wokół jego ramienia. Pociągnęła go w kierunku, w jakim zmierzała dyskretnie odwracając się, aby sprawdzić czy pijaczyna nadal za nią kroczył.
I put a spell on you
Emma Frey
Zawód : Artystka
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
But darlin the truth is
In darkness I’m ruthless
I wanna scream your name
Again and again
In darkness I’m ruthless
I wanna scream your name
Again and again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Śledząc zmiany zachodzące na ulicach, jako ich nieodłączna część, widział, jak ulice pustoszeją, a później znów zapełniają się ludźmi. Pokątną wydawała się najbardziej zatłoczonym miejscem, kiedy zbliżał się początek roku szkolnego, a czarodzieje z całymi rodzinami tłumnie przybywali tu, by zakupić wszystko ze swojej wyprawkowej listy. I dopóki nie przybył do Londynu w zeszłym roku nie miał zbyt wielu okazji by zobaczyć, jak bardzo pusta potrafiła być w pozostałym czasie. A jednak opustoszała jeszcze bardziej po bezksiężycowej nocy, kiedy bruk zabarwił się krwią ludzi, a ministerstwo magii rozpoczęło swoje oficjalne, publiczne polowanie na mugoli i zdrajców czarodziejskiej krwi. Nie wychylał się. Żył w cieniu, unikając wszystkich patroli i dramatycznych sytuacji, na wypadek, gdyby ktokolwiek się nim zainteresował. Chował w pośpiechu skrzypce do naznaczonego czasem futerału, w którym obijało się kilka zarobionych knutów, uciekając przed spoglądającymi w jego kierunku przedstawicielami prawa. A w końcu miało być bezpiecznie. To właśnie takimi słowami posługiwali się zwolennicy zmian, zachęcając czarodziejów, by znów wtłoczyli życie w stolicę. Życie czarodziejów, magię. Londyn - stolica magicznego imperium. Tak musieli to widzieć, tak chcieli zmienić ten świat, odrodzić go w tym miejscu, licząc, że powstanie jak feniks z popiołów. I rzeczywiście, ludzie pojawili się znów na ulicach, ale byli inni. Chodzili zawsze w grupach. Mało kto decydował się na samotne wędrówki. Im wyższy status, im bardziej zamożny czarodziej tym pewniej i bezpieczniej czuł się na ulicy. Widział to wszystko w ich twarzach. Przyglądał im się z zainteresowaniem, obserwując zachodzące w nich zmiany na przełomie miesięcy. I z każdym dniem, z każdą próbą sięgnięcia do cudzej kieszeni czuł coraz większą satysfakcję.
Przy jednej z witryn stały trzy kobiety. Damy lub czarownicy pochodzące z dobrych, bogatych domów. Ich sukienki i płaszcze były perfekcyjnie, idealnie wykrochmalone, biżuteria połyskiwała na uszach, a misternie upięte włosy i kapusze wyraźnie dodawały im elegancji. Przy nich szybko suatwiło się parę innych osób, zwiedzionych tym, co działo się na magicznej wystawie. Tchnięte magią książki, które wirowały w wyjątkowej iluzji prezentując zajawkę romansidła zakrapianego z pewnością dużą doza rządowej propagandy, przyciągały widzów, a chichoczące kobiety, rozprawiające o ewentualnych losach bohaterów powieści zachęcały do rozmów i krótkotrwałego gwaru i zamieszania pod księgarnią. Niewiele było takich sytuacji na Pokątnej, nie miał na co czekać. Ruszył pod sklep powoli, wychylając nad ramionami podobnych wzrostem czarodziejów, by zobaczyć, co działo się się za szybą. To go jednak wcale nie obchodziło, starał się tylko zachować pozory. Przystając z brzegu, za jedną z ostatnich kobiet, najbardziej też z tyłu nie powinien być dostrzeżony przez tych, którzy przyglądali się czarom. Wysoko zadarta głowa, skierowana w stronę witryny i opuszczany raz po raz wzrok na kobiecą torebeczkę, przysunął się bliżej i wsunął powoli i ostrożnie palce w odmęty damskiej galanterii. Palce napotkały coś, co przypominało mu zapięcie portmonetki. Spróbował je ostrożnie złapać i wysunąć.
| rzut na konsekwencje po rejestracji
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 2
'k10' : 2
Wizyta w rodzinnym domu przedłużyła się, mimo iż tego nie planował. Być może jednak nie miał serca odmawiać matce spędzenia długiego wieczoru w jej towarzystwie - szczególnie że w milczeniu zajmowała się wskazywaniem mu śladów prowadzących po klawiszach własnego fortepianu, a on, niczym uczące się dopiero dziecko, starał się ją naśladować. Była to na razie marna próba nauki, lecz pani Vane była cierpliwa. Nie robiła też tego po raz pierwszy, a dostrzeżenie w swoim synu chęci ku jej ukochanemu zajęciu chyba sprawiło jej niezmierną przyjemność. Jayden wiedział, że w dźwiękach znajdzie ukojenie własnych myśli tak, jak w matczynej grze odnajdywał spokój. Odejście w nieznany, inny świat, które nie sposób było określić słowami. Niegdyś ojciec opowiadał mu baśnie, a matka wygrywała swoje historie, tworząc kolejne, niekończące się wymiary i bohaterów, których przygody nieraz zapierały dech w piersiach. Od małego widział muzykę rodzicielki w obrazach. Wspomnieniach i marzeniach sennych, które nawiedzały go, gdy tylko pani Vane uderzała w klawisze z większym lub mniejszym natężeniem. Każda nuta miała swoją barwę, a wygrywane wspólnie tworzyły kolorystyczną kakofonię widm, która rozbłyskiwała pod powiekami czarodzieja. Też chciał to odnaleźć. Odnaleźć swoją własną drogę, opowieść, jaką mógł tworzyć dla swoich synów. W jakiej mógł odnaleźć to, czego nie dawała mu cisza rzeczywistości. Dlatego właśnie też poprzedni wieczór i długie chwile milczenia u boku matki, uczącej go najprostszych melodii, były tak istotne. Przerywane raz po raz słowami rozmowy o tym, czego nie był w stanie powiedzieć ojcu. Nie chciał lub właściwie nie był w stanie powiedzieć. I to nie dlatego, że mu nie ufał, bo gdyby ktoś tak powiedział, zrozumiałby momentalnie, jak bardzo się mylił. Ethan Vane jednak nie posiadał zdolności przenikania w tak delikatny sposób duszy własnego dziecka. Umysł uzdrowiciela, pasjonata anatomii szukał w niej rozwiązania. W logice. Nie w uczuciach, a przynajmniej nie tak, jak jego żona. Artystyczna dusza patrzyła jednak głębiej. Odczuwała silniej. Dlatego też wystarczyło niekiedy ciche matczyne pytanie, aby Jayden opowiedział jej wszystko. Złożył w jej delikatne dłonie własne cierpienie, wiedząc, iż nie miała odpowiedzieć inaczej jak jedynie milczącym ciepłem. Tak odmiennie od ojca, który chciałby zwalczyć synowskie smutki słowem i czynem. Ta dwójka zawsze się różniła, a jednak tworzyła idealną całość. Państwo Vane. Jego rodzice trwający przy sobie tyle lat.
Wychodząc tego dnia z domu na Apple Grove, zostawił chłopców pod opieką mamy, udając się z ojcem w kierunku centrum. Uzdrowiciel kierował oczywiście swe kroki ku szpitalowi Świętego Munga, lecz astronom miał inny cel. Odebranie swojego zamówienia z pozycjami książek oraz wizyta u Augustusa Worme w wydawnictwie znajdowały się na podium rzeczy do zrobienia. Jayden nie chciał też zbyt długo przebywać na ulicach Londynu, czując nieprzyjemne obrzydzenie wobec otoczenia. Wszystko wydawało się wszak tak samo nieistotne, przesadzone, odrealnione, jak za każdym razem, gdy pojawiał się w brytyjskiej stolicy. Uśmiechy mijanych przechodniów, drogie stroje, uważne spojrzenia patroli policyjnych. To nie było wolne miasto. To nie było centrum kolonizacji ani mocarstwo sięgające aż po krańce znanego ludziom świata. Nawet roześmiane damskie głosy wydawały się być surrealistyczne, gdy szedł ulicą Pokątną, mając pełną świadomość, że odhaczył już wszelkie interesy na ten dzień. Miał też już się udać w swoją stronę, gdy kolejne okrzyki dziewcząt stojących ciasno przy jednej z witryn sklepowych przyciągnęły jego uwagę. Zapewne nie zajęłoby go to zbytnio, gdyby nie fakt dostrzeżenia postaci majaczącej na tyłach zgromadzonego tłumu. Wpierw wydawało mu się, że to po prostu przewidzenie. Że zryw serca i pamięci wstawił w ów obraz dawno niewidzianą twarz. Ale gdy kolejny raz głowa otulona kaszkietem mignęła ponad ramionami innych czarodziejów i czarownicy, Jayden poczuł, jak obcasy butów wrosły w ziemię i nie pozwalały się ruszyć. Dziwna fala chłodu oraz ciepła uderzała w profesora raz po raz, gdy zdał sobie sprawę, na kogo patrzył. Chłopak nie zerknął w jego kierunku, a jedynie skierowany profilem zdawał się poświęcać uwagę czemuś zgoła innemu. Czy Sheila wiedziała? Czy zawsze tu był? Kręcił się po Pokątnej, szukając kłopotów? Ile razy minął go w nieświadomości na swojej drodze? Ile to już czasu? Ile wysłanych listów z prośbą o kontakt?
Zajęty swoimi sprawami młody czarodziej mógł nie zwrócić uwagi na fakt zbliżającej się do tłumu nowej sylwetki. Pojawienia się jej tuż za jego plecami. A przecież w chwilę później dłoń osiadła na lewym ramieniu chłopaka, uświadamiając go o obecności drugiego człowieka. Wcześniej lekko drżącej, ale teraz spokojnej. Dotykającej materialnie zgubę. Głos, który wybrzmiał tuż za gestem sprowadzał na ziemię zapomniane wspomnienia zamknięte w murach Hogwartu, śmiechach odbijających się echem i próbach śpiewu romskich melodii wśród cieni Zakazanego Lasu. - James.
Wychodząc tego dnia z domu na Apple Grove, zostawił chłopców pod opieką mamy, udając się z ojcem w kierunku centrum. Uzdrowiciel kierował oczywiście swe kroki ku szpitalowi Świętego Munga, lecz astronom miał inny cel. Odebranie swojego zamówienia z pozycjami książek oraz wizyta u Augustusa Worme w wydawnictwie znajdowały się na podium rzeczy do zrobienia. Jayden nie chciał też zbyt długo przebywać na ulicach Londynu, czując nieprzyjemne obrzydzenie wobec otoczenia. Wszystko wydawało się wszak tak samo nieistotne, przesadzone, odrealnione, jak za każdym razem, gdy pojawiał się w brytyjskiej stolicy. Uśmiechy mijanych przechodniów, drogie stroje, uważne spojrzenia patroli policyjnych. To nie było wolne miasto. To nie było centrum kolonizacji ani mocarstwo sięgające aż po krańce znanego ludziom świata. Nawet roześmiane damskie głosy wydawały się być surrealistyczne, gdy szedł ulicą Pokątną, mając pełną świadomość, że odhaczył już wszelkie interesy na ten dzień. Miał też już się udać w swoją stronę, gdy kolejne okrzyki dziewcząt stojących ciasno przy jednej z witryn sklepowych przyciągnęły jego uwagę. Zapewne nie zajęłoby go to zbytnio, gdyby nie fakt dostrzeżenia postaci majaczącej na tyłach zgromadzonego tłumu. Wpierw wydawało mu się, że to po prostu przewidzenie. Że zryw serca i pamięci wstawił w ów obraz dawno niewidzianą twarz. Ale gdy kolejny raz głowa otulona kaszkietem mignęła ponad ramionami innych czarodziejów i czarownicy, Jayden poczuł, jak obcasy butów wrosły w ziemię i nie pozwalały się ruszyć. Dziwna fala chłodu oraz ciepła uderzała w profesora raz po raz, gdy zdał sobie sprawę, na kogo patrzył. Chłopak nie zerknął w jego kierunku, a jedynie skierowany profilem zdawał się poświęcać uwagę czemuś zgoła innemu. Czy Sheila wiedziała? Czy zawsze tu był? Kręcił się po Pokątnej, szukając kłopotów? Ile razy minął go w nieświadomości na swojej drodze? Ile to już czasu? Ile wysłanych listów z prośbą o kontakt?
Zajęty swoimi sprawami młody czarodziej mógł nie zwrócić uwagi na fakt zbliżającej się do tłumu nowej sylwetki. Pojawienia się jej tuż za jego plecami. A przecież w chwilę później dłoń osiadła na lewym ramieniu chłopaka, uświadamiając go o obecności drugiego człowieka. Wcześniej lekko drżącej, ale teraz spokojnej. Dotykającej materialnie zgubę. Głos, który wybrzmiał tuż za gestem sprowadzał na ziemię zapomniane wspomnienia zamknięte w murach Hogwartu, śmiechach odbijających się echem i próbach śpiewu romskich melodii wśród cieni Zakazanego Lasu. - James.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Woń jej perfum była intensywna i odurzająca, ciężka, przytłaczająca, jakby wylała na siebie cały flakon czystej, nierozcieńczonej niczym esencji. Znosił to dzielnie, patrząc pozornie przed siebie, tylko raz po raz zerkając w dół, w kierunku jej maleńki torebki, gdzie wślizgiwała się właśnie jego smukła dłoń. Głowę przechylił nieco w bok z żywym zainteresowaniem śledząc rozgrywające się na witrynie magiczne sceny. Nie starał się być zbyt blisko. Brak dystansu szybko by ją zaalarmował. Ją, albo jej trzpiotki. Nikt nie lubił, gdy obcy przyklejał się do pleców i dyszał prosto w kark. Starał się zachować taką odległość, by móc swobodnie dostać się do jej portmonetki, kurtką zasłonić część swoich wyczynów i jednocześnie nie wisieć damie na plecach. Pomiędzy jednym, a drugim była bardzo cienka granica, ale lata praktyki pozwalały mu bazować na intuicji niż rozsądku. Zdawał się na wyczucie, obserwował nieustannie sytuacje, słuchał, koncertował się na tym, kto go otaczał i czym byli wszyscy zainteresowani. To było istotne — póki nie słyszał niepokojących uwag, nie widział wzroku skierowanego w jego kierunku mógł czuć się w miarę bezpiecznie i działać. Wszyscy śledzili niezwykły, niecodzienny pokaz. Miał to wykorzystać, potrafił to zrobić niezauważenie.
Pamiętał swój pierwszy raz. A przynajmniej jeden z pierwszych razów, gdy jego starszy brat zabrał go jeszcze do Birmingham, zanim opuścili jego okolice na dobre. Był mały i chudy, przemykał między dorosłymi ludźmi odzianymi w długie, ciemne płaszcze niemalże niezauważenie. Thomas kazał mu włożyć dłoń do kieszeni jednego z mężczyzn. Zrobił to i choć udało mu się wydostać elegancki zegarek, ten okazał się być przypięty do kamizelki — gdy go pociągnął, mężczyzna nagle się zatrzymał i odwrócił, zdzielając go laską po głowie. Pomimo bólu pulsującego guza rzucił się do ucieczki między ludzi, tam nie mogli ich złapać. Nie złapali. Ale od tamtej pory wiedział jak odpiąć podobną zdobycz jeszcze w kieszeni; wiedział, że pośpiech był złym doradcą, ale zwłoka nie pomagała przy kradzieży. Liczył się czas, wyczucie sytuacji.
Zbyt długie grzebanie kobiecie w torebce, zbyt powolne i mało zdecydowane wyciąganie jej portfelika ściągnie na niego nieszczęście. Kiedy więc nadszedł właściwy moment, wysunął ją ostrożnie. Pech chciał, że ten ruch zbiegł się z innym, zupełnie niespodziewanym — przypadkowym? Czy może jednak było to przeznaczenie? Poczuł się tak, jakby dostał obuchem w głowę. Z jednej strony oszołomiony dłonią, która zacisnęła się na jego ramieniu, z drugiej nagle zdenerwowany kobietą, która pod wpływem jego gwałtowniejszego ruchu w okolicach torebki zaczęła się odwracać. I z tego pierwszego powodu, odwrócił się, jak oparzony, znając ten głos dobrze — jego melodię, tony, w które uderzał, choć wypowiedział ledwie jedno słowo. I nim odnalazł w głowie jego właściciela, ujrzał go tuż przed sobą. Szeroko otwarte, piwne oczy utknęły w mężczyźnie, dawnym profesorze astronomii. W człowieku, który przez te wszystkie lata okazał mu życzliwość, której nie okazali mu nigdzie indziej. Na chwilę zapomniał o tym, po co tutaj był i co się działo, o kobiecie już za sobą i trzymanej w dłoni portmonetce. W końcu jednak dobiegł go jej skrzekliwy głos i uderzył w niego ten silny zapach kwiatów. Zmiął ją w palcach i zginając nadgarstek ukrył portmonetkę w rękawie ciepłej kurtki. Zaschło mu w gardle nagle, nie wiedział co powiedzieć, wiedział za to, co zrobić. Zerknął w bok, spoglądając na swoją drogę ucieczki — nie było tam ani policji na horyzoncie ani zbyt wielu ludzi. Nim jednak rzucił się biegiem, spojrzał znów na mężczyznę. Palący wstyd sprawił, że stopy zrobiły się ciężkie, jakby zaklęciem ktoś przytwierdził je do podłoża.
— Profesorze Vane. Co za... spotkanie — powitał go, bardziej zagubionym niż się sam spodziewał tonem. Jak miał go potraktować? Co powiedzieć? Po tym, jak zignorował od niego wszystkie listy, po których już wiedział, że nie miał pojęcia co działo się z Sheilą, Thomasem, Eve. Nie miał z nimi kontaktu, nie wiedział, czemu nie wrócili do szkoły. — Przepraszam, ale... muszę iść. Spieszę się.— Powinien stąd odejść czym prędzej, póki kobieta nie zdążyła się jeszcze zorientować o swojej zgubie.
Pamiętał swój pierwszy raz. A przynajmniej jeden z pierwszych razów, gdy jego starszy brat zabrał go jeszcze do Birmingham, zanim opuścili jego okolice na dobre. Był mały i chudy, przemykał między dorosłymi ludźmi odzianymi w długie, ciemne płaszcze niemalże niezauważenie. Thomas kazał mu włożyć dłoń do kieszeni jednego z mężczyzn. Zrobił to i choć udało mu się wydostać elegancki zegarek, ten okazał się być przypięty do kamizelki — gdy go pociągnął, mężczyzna nagle się zatrzymał i odwrócił, zdzielając go laską po głowie. Pomimo bólu pulsującego guza rzucił się do ucieczki między ludzi, tam nie mogli ich złapać. Nie złapali. Ale od tamtej pory wiedział jak odpiąć podobną zdobycz jeszcze w kieszeni; wiedział, że pośpiech był złym doradcą, ale zwłoka nie pomagała przy kradzieży. Liczył się czas, wyczucie sytuacji.
Zbyt długie grzebanie kobiecie w torebce, zbyt powolne i mało zdecydowane wyciąganie jej portfelika ściągnie na niego nieszczęście. Kiedy więc nadszedł właściwy moment, wysunął ją ostrożnie. Pech chciał, że ten ruch zbiegł się z innym, zupełnie niespodziewanym — przypadkowym? Czy może jednak było to przeznaczenie? Poczuł się tak, jakby dostał obuchem w głowę. Z jednej strony oszołomiony dłonią, która zacisnęła się na jego ramieniu, z drugiej nagle zdenerwowany kobietą, która pod wpływem jego gwałtowniejszego ruchu w okolicach torebki zaczęła się odwracać. I z tego pierwszego powodu, odwrócił się, jak oparzony, znając ten głos dobrze — jego melodię, tony, w które uderzał, choć wypowiedział ledwie jedno słowo. I nim odnalazł w głowie jego właściciela, ujrzał go tuż przed sobą. Szeroko otwarte, piwne oczy utknęły w mężczyźnie, dawnym profesorze astronomii. W człowieku, który przez te wszystkie lata okazał mu życzliwość, której nie okazali mu nigdzie indziej. Na chwilę zapomniał o tym, po co tutaj był i co się działo, o kobiecie już za sobą i trzymanej w dłoni portmonetce. W końcu jednak dobiegł go jej skrzekliwy głos i uderzył w niego ten silny zapach kwiatów. Zmiął ją w palcach i zginając nadgarstek ukrył portmonetkę w rękawie ciepłej kurtki. Zaschło mu w gardle nagle, nie wiedział co powiedzieć, wiedział za to, co zrobić. Zerknął w bok, spoglądając na swoją drogę ucieczki — nie było tam ani policji na horyzoncie ani zbyt wielu ludzi. Nim jednak rzucił się biegiem, spojrzał znów na mężczyznę. Palący wstyd sprawił, że stopy zrobiły się ciężkie, jakby zaklęciem ktoś przytwierdził je do podłoża.
— Profesorze Vane. Co za... spotkanie — powitał go, bardziej zagubionym niż się sam spodziewał tonem. Jak miał go potraktować? Co powiedzieć? Po tym, jak zignorował od niego wszystkie listy, po których już wiedział, że nie miał pojęcia co działo się z Sheilą, Thomasem, Eve. Nie miał z nimi kontaktu, nie wiedział, czemu nie wrócili do szkoły. — Przepraszam, ale... muszę iść. Spieszę się.— Powinien stąd odejść czym prędzej, póki kobieta nie zdążyła się jeszcze zorientować o swojej zgubie.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Istotniejsze niż mógł przypuszczać spotkanie z własnym ojcem zaledwie dzień wcześniej, powolne rozwijanie myśli oraz pytanie o istotne kwestie wciąż odbijały się w umyśle profesora. Podobnie zresztą jak kolejne godziny spędzone u boku rodzicielki. Nie musieli wymieniać się lawiną słów, aby jeden moment stał się urzeczywistnieniem przyszłości, która została odebrana jego synom. Nie mogli wszak spędzić czasu ze swoją matką teraz ani w dniach następnych. Sylwetka kobiety rozmywała się wraz z trawiącą każdą chwilę nieobecnością. By oddalać się coraz dalej i rozmyć się we mgle. Pozostać pustą już na zawsze podobnie jak ciało znajdujące się pod nasypem kurhanu na szczycie Białego Kła. Jayden wiedział, że kończył mu się czas. Kończył się im czas - wszak ci, co zmarli, nie mieli powrócić, a ci, co żyli, mieli przyszłość, o którą należało zadbać. Praca nie ustępowała, wychowanie trójki dzieci stanowiło wyzwanie nawet dla kogoś takiego, jak on - kto starał się za wszelką cenę być przy swoich synach i doglądać ich rozwoju. Myślenie, rozważanie nad tym prowadziło profesora na niebezpieczne tory, do których nie chciał trafiać. Którymi nie chciał iść dalej. Nie mógł jednak równocześnie ich odrzucać, zdając sobie sprawę z rzeczywistości. Była ona okrutna, nieprzewidywalna i zaborcza. Bezlitosna. Zrozumiał zasady tej gry zdecydowanie za późno, jednak zamierzał ochraniać młode pokolenie za wszelką cenę, dlatego nie zamierzał patrzeć na swoje pragnienia oraz niechęci. Musiał przyjąć niektóre sprawy za fakty i zbliżające się, nieuchronne wypadki. Zanim jednak miały się wydarzyć, mógł mieć jakąś kontrolę. Musiał uważać po prostu, aby nie zorientować się, że było już za późno...
Pochłonięty rozważaniami o przyszłości swojej i swoich dzieci Jayden znalazł się wśród małego zgromadzenia, zdając sobie sprawę z obecności dość istotnej w swoim życiu figury. Gdy zauważył tego samego chłopaka, który wylądował u niego na odpracowaniu szlabanu, czuł się podobnie jak James - zagubiony w sytuacji, niepotrafiący chyba odnaleźć języka w gębie. Zarówno sparaliżowany, lecz również niesamowicie... Szczęśliwy? Bo widział go żywego. Bo widział go zdrowego i na pierwszy rzut oka pozbawionego większych oznak cierpienia. Nieco potargane włosy nie martwiły astronoma - w końcu wyglądały tak, odkąd tylko Doe po raz pierwszy zderzył się z nim w Hogwarcie. Nigdy nie do opanowania. Nigdy nieposkromione. Tyle lat martwienia się wreszcie osiągnęły swoje spełnienie i mogły rozpierzchnąć się w czeluściach zapomnieniach, poddając się fali ukontentowania. Nie na długo. Ów radość budząca się w czarodzieju szybko jednak przeminęła, nie pozwalając rozwinąć się całkowicie. Jednostajnie. Właściwie. Nie, gdy to wszystko po prostu zderzyło się z rzeczywistością. Nie słuchał słów padających z ust dawnego podopiecznego, gdy odwrócił się, próbując nonszalancko zmienić temat i odwrócić uwagę. Dłoń profesora zacisnęła się mimo wszystko na ramieniu młodego czarodzieja, ale stojąca za złodziejem kobieta nie mogła tego dostrzec. Tak samo jak tego, co jeszcze przed momentem znikało w rękawie. Vane mógł się jedynie domyślać, ale nie musiał być mistrzem spostrzegawczości, że wiedzieć, iż coś było nie tak. Znał chłopca. Znał go tyle lat i wiedział, jak wyglądał, gdy ściągał na siebie kłopoty. Gdy łamał zasady lub wdawał się w prowokacje. Nie musieli trwać przy sobie bez przerwy, ale wywiązana między nimi więź była szczera. A przynajmniej tak właśnie sądził Jayden. Przestał już się dziwić swoim zawodom - zaczynały być brutalną częścią jego codzienności.
- Najmocniej przepraszam, ale chyba coś pani wypadło. Prawda, James? - zwracał się do czarownicy przeszukującej torebkę uprzejmie i z delikatnym uśmiechem na twarzy, lecz w ostatnich słowach jego dłoń zacisnęła się mocniej na ramieniu chłopaka. Nie powstrzymałby go przed wyrwaniem się czy ucieczką - nie chciał jednak go szarpać. Chciał po prostu naiwnie wierzyć, że to nie miało się skończyć w ten sposób. Że chociaż odrobina dawnej rzeczywistość mogła pozostać nienaruszona. Że jego niegdyś wyrozumiałe spojrzenie nie miało być rozsypane pod wpływem idiotycznego wybryku. A James... Mógł się jeszcze odkupić. Lub egoistycznie wplątać ich obu w kłopoty. Czyżby aż tak liczyła się kradzież? Czyżby aż tak gardził swoim dawnym nauczycielem? Nie dawaj mi powodu, synu.
Pochłonięty rozważaniami o przyszłości swojej i swoich dzieci Jayden znalazł się wśród małego zgromadzenia, zdając sobie sprawę z obecności dość istotnej w swoim życiu figury. Gdy zauważył tego samego chłopaka, który wylądował u niego na odpracowaniu szlabanu, czuł się podobnie jak James - zagubiony w sytuacji, niepotrafiący chyba odnaleźć języka w gębie. Zarówno sparaliżowany, lecz również niesamowicie... Szczęśliwy? Bo widział go żywego. Bo widział go zdrowego i na pierwszy rzut oka pozbawionego większych oznak cierpienia. Nieco potargane włosy nie martwiły astronoma - w końcu wyglądały tak, odkąd tylko Doe po raz pierwszy zderzył się z nim w Hogwarcie. Nigdy nie do opanowania. Nigdy nieposkromione. Tyle lat martwienia się wreszcie osiągnęły swoje spełnienie i mogły rozpierzchnąć się w czeluściach zapomnieniach, poddając się fali ukontentowania. Nie na długo. Ów radość budząca się w czarodzieju szybko jednak przeminęła, nie pozwalając rozwinąć się całkowicie. Jednostajnie. Właściwie. Nie, gdy to wszystko po prostu zderzyło się z rzeczywistością. Nie słuchał słów padających z ust dawnego podopiecznego, gdy odwrócił się, próbując nonszalancko zmienić temat i odwrócić uwagę. Dłoń profesora zacisnęła się mimo wszystko na ramieniu młodego czarodzieja, ale stojąca za złodziejem kobieta nie mogła tego dostrzec. Tak samo jak tego, co jeszcze przed momentem znikało w rękawie. Vane mógł się jedynie domyślać, ale nie musiał być mistrzem spostrzegawczości, że wiedzieć, iż coś było nie tak. Znał chłopca. Znał go tyle lat i wiedział, jak wyglądał, gdy ściągał na siebie kłopoty. Gdy łamał zasady lub wdawał się w prowokacje. Nie musieli trwać przy sobie bez przerwy, ale wywiązana między nimi więź była szczera. A przynajmniej tak właśnie sądził Jayden. Przestał już się dziwić swoim zawodom - zaczynały być brutalną częścią jego codzienności.
- Najmocniej przepraszam, ale chyba coś pani wypadło. Prawda, James? - zwracał się do czarownicy przeszukującej torebkę uprzejmie i z delikatnym uśmiechem na twarzy, lecz w ostatnich słowach jego dłoń zacisnęła się mocniej na ramieniu chłopaka. Nie powstrzymałby go przed wyrwaniem się czy ucieczką - nie chciał jednak go szarpać. Chciał po prostu naiwnie wierzyć, że to nie miało się skończyć w ten sposób. Że chociaż odrobina dawnej rzeczywistość mogła pozostać nienaruszona. Że jego niegdyś wyrozumiałe spojrzenie nie miało być rozsypane pod wpływem idiotycznego wybryku. A James... Mógł się jeszcze odkupić. Lub egoistycznie wplątać ich obu w kłopoty. Czyżby aż tak liczyła się kradzież? Czyżby aż tak gardził swoim dawnym nauczycielem? Nie dawaj mi powodu, synu.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Vane był ostatnią osobą, której się tu spodziewał. Tu, w samym Londynie, z dala od Hogwartu. Nie był pewien, czy bardziej zbił go z pantałyku fakt nakrycia, czy, że osobą, która go przyłapała na kradzieży był właśnie profesor Vane. I nie wiedział, jak właściwie czuł się z tą myślą. Czy poza wstydem, który palił jak zgaga było coś jeszcze. Strach — że go wpakuje w kłopoty, a może niepewność, co o nim sobie pomyśli? Złość, że mu przeszkodził? Wszystko działo się tak szybko, pośpiech wyzwalał błędy, zdenerwował się, pod ciemnymi lokami, które opadały mu na czoło pojawiły się pierwsze krople potu.
To starszy brat był wzorem w jego życiu. Jedynym stałym i nieodłącznym, najprawdziwszym jaki miał. Choć byli i dziadek i wujowie, od wyjazdu do szkoły widywał ich rzadko. To w niej, pośród obcych kamiennych murów magicznego zamczyska właśnie on okazał mu życzliwość i wsparcie. Zaskakująco. To właśnie on, Vane, pomimo oporu i początkowej niechęci, także w przyjmowaniu pomocy, wciąż wyciągał do niego dłoń. Nie zrażały go początkowe odzywki, które nigdy nie powinny opuścić jego ust; przysypianie na zajęciach z astronomii, niezliczona ilość szlabanów, braki w edukacji. kłopoty w jakie się pakował. Był niebywale cierpliwy, zupełnie tak jakby to wszystko nie robiło na nim żadnego wrażenia, odsuwał od siebie pozory i patrzył dalej i głębiej. Długo nie zdawał sobie sprawy z czego to wynikało. Dlaczego był jaki był. Skąd brała się w nim ta siła i motywacja, by nieustannie próbować pokazać mu kawałek pięknego, rozgwieżdżonego nieba; tego samego nieba, które widział setki albo tysiące razy, leżąc latem w wysokiej trawie z bratem i siostrą, nieopodal kolorowych wozów. Dlaczego zależało mu, by zainteresować go nauką, choć często z niej rezygnował, czując, że nie da sobie z tym rady — bywał nieznośny, kiedy przestawał sobie radzić, a profesor wybaczał błędy, wybaczał porażki, wskazywał drogę, kierunek. Walczył o niego kiedy on sam się poddawał. Dlaczego? Być może jako astronom po porostu potrafił odpowiednio patrzeć. Znaleźli nić porozumienia. Trwało to długo, nie było ławo. Bywały dni, dawno temu, kiedy jeszcze w ogóle wracał myślami do tamtego człowieka i żałował, że nie mógł być taki jak Vane. Ten jego ojciec. Ten, którego wyrzucił z głowy, pochował we wspomnieniach, zamknął w piwnicy w najgorszych snach. Czy nie powinien być kimś więcej niż tylko elementem niezbędnym do stworzenia nowego życia? Być przewodnikiem przez pierwsze lata, nauczycielem? W końcu brakującym autorytetem dorosłego świata. Nie dał im nic, a w miejsce po nim idealnie wpasowałby się młody nauczyciel astronomii, gdyby nie było za późno na szukanie wzorców. Gdyby nie był już przepełniony wewnętrznym buntem, agresją i złością na wszystkich wkoło.
I teraz stał za nim, zaciskał palce na jego ramieniu, z dziwną łatwością sprawiając, że się w momencie kurczył, kruszył, chował w sobie. Ogień w żołądku palił go ciągle, choć było to zaledwie kilka mrugnięć nim spotkał się twarzą w twarz z kobietą, a słowa profesora zmieniły się w dłonie, które zacisnęły na jego krtani, nie pozwalając wydusić ani słowa. Ale musiał to przemóc, zareagować, jeśli nie chciał wpaść jak śliwka w kompot. A przecież do walki był przyzwyczajony.
—Ehm… Tak. Tak — odezwał się szybko, poruszając lekko rękawem, by zabrana portmonetka wysunęła się z powrotem na dłoń. Wyciągnął ją przed siebie i podał kobiecie. — Musiała wypaść na bruk. Przy tylu osobach wokół mogła pani nawet nie usłyszeć. Proszę.— Uśmiechnął się życzliwie i niewinnie, najbardziej jak tylko potrafił, wiedząc, że to wszystko już i tak mogło wzbudzić jakieś jej podejrzenia. — Proszę uważać, na ulicy teraz roi się od złodziei, szukających okazji — dodał po chwili, skinając jej grzecznie głową i odsuwając się, by zrobić jej miejsce, tak by mogła przejść — jednocześnie szukając okazji, by zgrabnie wysunąć się spod uścisku Vane’a. Cofnął się na przeciwną stronę, dalej od niego, zupełnym przypadkiem zbliżając do innej damy, która jej towarzyszyła, i która także zbierała się za nią do odejścia. — Och, przepraszam— skruszony spojrzał na nią, uświadamiając sobie, że zastawił jej drogę, nagle, gwałtownie, prawie wpadł na nią. Niezadowolona spiorunowała go spojrzeniem. Ta chwila wystarczyła jednak, by w zaskoczeniu wyciągnąć do niej ręce pomiędzy ludźmi, jakby chciał jej pomóc, złapać ją nietaktownie. Palce prawej dłoni odnalazły jej przegub szybko chwycił dłoń w rękawiczce na kilka sekund, trzema palcami próbując zerwać delikatne zaklęcie jej bransoletki. Oburzona jego zachowaniem cofnęła się zaraz.
| rzut na zwinne ręce
To starszy brat był wzorem w jego życiu. Jedynym stałym i nieodłącznym, najprawdziwszym jaki miał. Choć byli i dziadek i wujowie, od wyjazdu do szkoły widywał ich rzadko. To w niej, pośród obcych kamiennych murów magicznego zamczyska właśnie on okazał mu życzliwość i wsparcie. Zaskakująco. To właśnie on, Vane, pomimo oporu i początkowej niechęci, także w przyjmowaniu pomocy, wciąż wyciągał do niego dłoń. Nie zrażały go początkowe odzywki, które nigdy nie powinny opuścić jego ust; przysypianie na zajęciach z astronomii, niezliczona ilość szlabanów, braki w edukacji. kłopoty w jakie się pakował. Był niebywale cierpliwy, zupełnie tak jakby to wszystko nie robiło na nim żadnego wrażenia, odsuwał od siebie pozory i patrzył dalej i głębiej. Długo nie zdawał sobie sprawy z czego to wynikało. Dlaczego był jaki był. Skąd brała się w nim ta siła i motywacja, by nieustannie próbować pokazać mu kawałek pięknego, rozgwieżdżonego nieba; tego samego nieba, które widział setki albo tysiące razy, leżąc latem w wysokiej trawie z bratem i siostrą, nieopodal kolorowych wozów. Dlaczego zależało mu, by zainteresować go nauką, choć często z niej rezygnował, czując, że nie da sobie z tym rady — bywał nieznośny, kiedy przestawał sobie radzić, a profesor wybaczał błędy, wybaczał porażki, wskazywał drogę, kierunek. Walczył o niego kiedy on sam się poddawał. Dlaczego? Być może jako astronom po porostu potrafił odpowiednio patrzeć. Znaleźli nić porozumienia. Trwało to długo, nie było ławo. Bywały dni, dawno temu, kiedy jeszcze w ogóle wracał myślami do tamtego człowieka i żałował, że nie mógł być taki jak Vane. Ten jego ojciec. Ten, którego wyrzucił z głowy, pochował we wspomnieniach, zamknął w piwnicy w najgorszych snach. Czy nie powinien być kimś więcej niż tylko elementem niezbędnym do stworzenia nowego życia? Być przewodnikiem przez pierwsze lata, nauczycielem? W końcu brakującym autorytetem dorosłego świata. Nie dał im nic, a w miejsce po nim idealnie wpasowałby się młody nauczyciel astronomii, gdyby nie było za późno na szukanie wzorców. Gdyby nie był już przepełniony wewnętrznym buntem, agresją i złością na wszystkich wkoło.
I teraz stał za nim, zaciskał palce na jego ramieniu, z dziwną łatwością sprawiając, że się w momencie kurczył, kruszył, chował w sobie. Ogień w żołądku palił go ciągle, choć było to zaledwie kilka mrugnięć nim spotkał się twarzą w twarz z kobietą, a słowa profesora zmieniły się w dłonie, które zacisnęły na jego krtani, nie pozwalając wydusić ani słowa. Ale musiał to przemóc, zareagować, jeśli nie chciał wpaść jak śliwka w kompot. A przecież do walki był przyzwyczajony.
—Ehm… Tak. Tak — odezwał się szybko, poruszając lekko rękawem, by zabrana portmonetka wysunęła się z powrotem na dłoń. Wyciągnął ją przed siebie i podał kobiecie. — Musiała wypaść na bruk. Przy tylu osobach wokół mogła pani nawet nie usłyszeć. Proszę.— Uśmiechnął się życzliwie i niewinnie, najbardziej jak tylko potrafił, wiedząc, że to wszystko już i tak mogło wzbudzić jakieś jej podejrzenia. — Proszę uważać, na ulicy teraz roi się od złodziei, szukających okazji — dodał po chwili, skinając jej grzecznie głową i odsuwając się, by zrobić jej miejsce, tak by mogła przejść — jednocześnie szukając okazji, by zgrabnie wysunąć się spod uścisku Vane’a. Cofnął się na przeciwną stronę, dalej od niego, zupełnym przypadkiem zbliżając do innej damy, która jej towarzyszyła, i która także zbierała się za nią do odejścia. — Och, przepraszam— skruszony spojrzał na nią, uświadamiając sobie, że zastawił jej drogę, nagle, gwałtownie, prawie wpadł na nią. Niezadowolona spiorunowała go spojrzeniem. Ta chwila wystarczyła jednak, by w zaskoczeniu wyciągnąć do niej ręce pomiędzy ludźmi, jakby chciał jej pomóc, złapać ją nietaktownie. Palce prawej dłoni odnalazły jej przegub szybko chwycił dłoń w rękawiczce na kilka sekund, trzema palcami próbując zerwać delikatne zaklęcie jej bransoletki. Oburzona jego zachowaniem cofnęła się zaraz.
| rzut na zwinne ręce
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 46
'k100' : 46
Główna ulica
Szybka odpowiedź