Wydarzenia


Ekipa forum
Główna ulica
AutorWiadomość
Główna ulica [odnośnik]02.12.12 0:17
First topic message reminder :

Główna ulica

Ulica Pokątna zmieniła się. Kolorowe, błyszczące witryny, które przedstawiały księgi zaklęć, składniki eliksirów i kociołki, były niewidoczne, ukryte pod przyklejonymi na nich wielkimi ministerialnymi plakatami. Większość tych posępnych fioletowych afiszy z zasadami bezpieczeństwa była powiększoną wersją broszur, które rozsyłano latem, a inne przedstawiały ruszające się czarno-białe fotografie znanych przestępców przebywających na wolności. Kilka witryn było zabitych deskami, w tym ta należąca do Lodziarni Floriana Fortescue. Z drugiej strony ulicy rozstawiono wiele podniszczonych straganów. Najbliższy, stojący przed księgarnią "Esy i Floresy", pod pasiastą, poplamioną markizą miał kartonowy szyld przypięty z przodu:

AMULETY
Skuteczne przeciw wilkołakom, dementorom i Inferiusom

Zaniedbany, mały czarodziej potrząsał naręczami srebrnych symboli na łańcuszkach i kiwał w stronę przechodniów. Zauważył, że wielu mijających ich ludzi ma udręczone, niespokojne spojrzenie i nikt nie zatrzymuje się, by porozmawiać. Sprzedawcy trzymali się razem, w swoich zżytych grupach, zajmując się własnymi sprawami. Nie widać było, by ktokolwiek robił zakupy samotnie.
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Główna ulica - Page 36 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Główna ulica [odnośnik]02.06.21 11:51
Gdy przyszedł do Hogwartu nie jako uczeń, ale jako pracownik Jayden nie miał żadnych oczekiwań w stosunku do swoich relacji z uczniami. Nie mógł nawet za bardzo mieć, skoro nigdy nie widział się w roli nauczyciela, zamierzając iść w ślady dziadka i zostać łowcą meteorytów. Podróżować po świecie, poznawać inne kultury, badać kosmos poprzez znajomość tego, co spadło na ziemię. W szkole jeszcze przed egzaminami miał z Elriciem układ, gdzie razem mieli przeczesywać nieznane krainy - Lovegood będąc specjalistą od magicznych stworzeń, Vane astronomem. Wraz z listem dyrektora, który zaprosił młodego czarodzieja z Wieży Astrologów na rozmowę, wszystko się zmieniło. Szkoła Magii i Czarodziejstwa stała się już nie tylko wspomnieniem z dzieciństwa - miała być nierozerwalną częścią codzienności zaledwie dwudziestoczteroletniego mężczyzny. I tak też się wydarzyło, gdy Jay przyjął propozycję pracy, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co miało miejsce. Przecież było wielu innych, lepszych, bardziej doświadczonych od niego czarodziejów - utrzymanie się na tej pozycji, ba!, sięgnięcie po nią wydawało się całkowicie irracjonalne. A jednak prawdziwe. I długotrwałe. Znamienne. Piętnujące i będące jedną z ważniejszych, jeśli nie najważniejszą decyzją, której podjął się w swoim życiu. I nie tylko z uwagi na pracę, jaką wykonywał czy wybrane przez niego ścieżki. Chodziło o ludzi. O relacje posiadające podłoże do rozwoju. Znaczące i oddziałujące na samego Jaydena w sposób, którego nie był w stanie określić słowami. Odnosząc się do rodzeństwa Doe, wciąż pamiętał chociażby pierwszy raz gdy spotkał Jamesa. Lub właściwie gdy zobaczył buntowniczą minę z burzą zmierzwionych włosów przed swoim biurkiem, a zbuntowany dwunastolatek burczał coś pod nosem o odrabianiu szlabanu nałożonego na niego przez kogoś innego. Młody profesor nie planował zmieniać tego - sięgającego mu wówczas do łokcia - chłopca. Chciał po prostu go czymś zaciekawić. Sprawić, że James chciał się zainteresować, chciał czuć się potrzebny, chciał pogłębiać swoją wiedzę. Lub po prostu czuć się swobodnie. Sam nie wiedział, kiedy mały Gryfon powiedział mu, że mógłby każdy szlaban odrabiać u astronoma i kiedy zaczęli rozmawiać poważniej. Wydawało się to być po prostu naturalnym procesem, gdzie nie potrzebowali wielkich słów, gestów czy zdarzeń, aby przełamać się w stosunku do siebie. To po prostu się działo samo. I ciągnęło za sobą konsekwencje w postaci chociażby Sheili, która siedząc naprzeciwko swojego nauczyciela, po raz pierwszy mogła skosztować gorącej czekolady. Która aktualnie zachowywała się, jakby miała przed sobą rodzica, a nie kogoś, kto poznał ją dopiero w wieku jedenastu lat. Czy przez siedem lat można było wyczuwać podobną zależność? Czy w ciągu krótszego czasu słowa padające z ust Jamesa o tej samej, a nawet większej wadze miały więc jakiekolwiek odniesienie w rzeczywistości? Wtedy sądził, że tak. Teraz... Teraz nie był już pewien niczego.
Jeśli Doe nie spodziewał się spotkać Jaydena w Londynie, Vane miał to samo odczucie względem młodego czarodzieja. Nie dlatego, że było to ostatnie miejsce na ziemi, ale dlatego, że tak nagłe, tak zwyczajne natknięcie się na siebie wydawało się po prostu uciekać racjonalności. Nie chciał być nigdy świadkiem podobnej sytuacji. Nie chciał, żeby coś takiego w ogóle miało miejsce, bo jak można było godzić się na coś takiego? I na kłamstwa. Same kłamstwa, które tak łatwo uciekały z gardła człowieka, który grał istotną rolę w pewnym punkcie życia astronoma. Patrząc na to wszystko, na tę żałosną szopkę, mężczyzna nie miał pojęcia, co poszło nie tak. Dlaczego James w ogólnie się z nim nie skontaktował? Nie docierały do niego te wszystkie listy? Nie wierzył, że nie. I nie tylko te od niego. Sheila mówiła, że również próbowała się skontaktować. Jeśli nie chciał rozmawiać... Co takiego Jayden zrobił złego, że James postanowił się odciąć? Zresztą nie musiał kraść. Skoro czegoś potrzebował, zawsze mógł do niego przyjść. Czyżby nie wiedział, że mógł zgłosić się w trudnej sytuacji o pomoc do dawnego nauczyciela? Czy może sam profesor przecenił ich relację? Swoją transparentność i nastawienie na zrozumienie? Może tak naprawdę to, co wydawało mu się, że pojawiło się podczas lat nauki w Hogwarcie, nie istniało. Nie tak realnie. A przecież przysiągłby, że to nie była błaha relacja. Jałowa i bezpodstawna. Zarówno on, jak i wówczas uczeń Gryffindoru potrafili się porozumiewać. Mieli ów łatwość, która z początku była uważna, lecz później się to zmieniło. Może to była jedynie gra? Próba zyskania przychylności nauczyciela w zamian za lżejsze kary i lepsze oceny? Nie. Vane nie chciał tak myśleć. Tak samo jak nie mógł uwierzyć w to, iż złapał chłopaka na gorącym uczynku, starając się go ocucić i przywołać do porządku. Poprawa jednak nie trwała długo. Jedynie tchnienie. Skoro wysunął się spod jego dłoni, astronom nie zamierzał go zatrzymywać. Oznaczało to ni mniej, ni więcej, że James wybrał swoją ścieżkę. Swoją drogę. Czy więc powinien był go utrzymać? Powstrzymywać? Chociaż chciałby, nie zrobił tego. Doe sam pokierował swymi losami, dokonywał wyborów jako młody dorosły i czy wciąż dziecko. Po prostu... Był. Tak samo nieodpowiedzialny i sprawiający problemy jak wcześniej. Z tą różnicą, że to już nie był Hogwart.
Kiedyś radość z tego spotkania byłaby nie do opisania, ale aktualnie nic takiego nie działo się we wnętrzu profesora. Zamiast tego wszelka euforia została gruntownie zniszczona przez samego zainteresowanego. Przez tego, którego sądził, że gdy zobaczy ponownie, będzie mógł powitać ze szczęściem wypisanym na twarzy. - Naprawdę musiałeś upaść tak nisko? - odezwał się, gdy gromadka oddaliła się dalej i zostali sami. Jayden milczał jedynie przez krótki moment, będąc w pełni świadomym jednego - braku jakiejkolwiek lekcji wyniesionej ze wspólnie spędzonego czasu. Zmarnowanego czasu.


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Główna ulica [odnośnik]16.06.21 20:05
Kiedy rany, które być może uratowały mu życie, a po których blizny nosił do dziś, zostały opatrzone przez wiejską uzdrowicielkę, w pierwszej kolejności wybłagał kilka stron pergaminu, fiolkę atramentu i gęsie pióro, którym nakreślił pospiesznie parę listów do swoich najbliższych, próbując dowiedzieć się, gdzie się podziali — czy byli zdrowi, cali, gdzie się schowali. Posłał je wszystkie, a potem został na parę dni, odpracowując ciężko uzyskaną pomoc. Nie miał za nią czym zapłacić, nie mógł inaczej wynagrodzić kobiecie tego, co zrobiła. Ale listy wracały. Sowa, a później Leonora, która go odnalazła, wracały z tymi samymi kopertami, czasem bez — nigdy nie przyniosły jednak żadnej odpowiedzi. To, co paliło go od środka, siejąc spustoszenie było w nim aż do dziś, choć ukryte, przysypane popiołem, którego wcale nie chciał odgarniać. Wszystkie późniejsze próby kontaktu z bliskimi kończyły się tak samo. Niezawodność swoją Leonora potwierdziła docierając do Marcela, od niego przynosząc jednak ponure wieści — niczego nie wiedział. Dotarła do niego inna sowa, prosto z Hogwartu, a zalakowany list otworzył z nadzieją, że znajdzie tam informacje o Sheili, czy Eve, którym może udało się dotrzeć do szkoły, gdzie mogły być bezpieczne. Ale list od profesora Vane’a nie rozjaśnił ciemności w jego głowie ani w sercu. Wzbudził w nim złość, frustrację. Rozdarł go na kawałki nim zdążył przeczytać drugi raz ze spokojniejszą głową. Żadnego następnego nie przeczytał, wyrzucał je od razu, musząc odebrać bo sowa, która je niosła nie dałaby mu spokoju. Listy od profesora niosły zawsze to samo — zawód i poczucie utraconej nadziei. Wiedział, że jeśli Sheila miałaby się z kimś skontaktować mógłby to być właśnie on. Jeśli nie Marcel, on. Nie myślał o tym, co było wcześniej, o zrozumieniu, o akceptacji , jakie jego strony otrzymał jeszcze w szkole, gdy na szlabanach zamiast zlecić mu coś, co okaże się karą i nauczką dawał mu sposoby na znalezienie jakiegoś celu, czegoś, co mogło go zainteresować. Uczył go nawet wtedy, kiedy powinien był odpracowywać swoje przewinienia. Tłumaczył, pokazywał, pozwalał odkrywać świat, który sądził, że był przed nim zawsze zamknięty. Ale gdy listy nadchodziły wcale nie wracał do tego myślami. Było to wygodne. Niewidzialną dłonią wypisywał upoważnienie na niegodziwe zachowania, usprawiedliwiając je wszystkie przeżytą tragedią. Może powinien być uniewrażliwiony na to, twardszy. W końcu odkąd pojawił się na świecie zawsze było pod górkę, jakby to coś, co sprowadziło go na ziemię rzucało mu wiecznie kamienie pod nogi w nieskończoność, zmuszając go by się wspinał w nadziei, że te dwa następne w zasięgu jego wzroku są ostatnimi, a kiedy będzie już wysoko w końcu przyjdzie mu spojrzeć na wszystko z góry. Niedoczekanie. Grunt osypywał mu się spod nóg, a los sypał kolejne kamienne ścieżki w górę. Był egoistą. Ktoś kiedyś zarzucił mu, że myśli wyłącznie o własnej dupie, ale to nie do końca była prawda. Było tak tylko wtedy, gdy jego bliskich nie było obok. Dwa lata temu życie samo pozwoliło mu na to. Dało przyzwolenie na interesowanie się wyłącznie sobą, swoim losem. Tym, by przeżyć. Tym, by zrealizować cel, odnaleźć rodzinę. Nie obchodziło go nic więcej, a najmniej, czy Vane się martwił milczeniem.
Vane nie rozumiał niczego. Mało brakowało, by go wydał, by kobieta zorientowała się, że wcale portmonetka jej nie wypadła na bruk, a została wyciągnięta przez małego grajka, młodego cygana. Życzliwy uśmiech czasem potrafił łagodzić sytuacje, ale w takich chwilach wygląd działał na jego niekorzyść, nawet jeśli tylko w połowie odziedziczył cygańskie geny. To obecność Jaydena sprawiła, że kobieta nie miała podstaw by wątpić. Biały, elegancki mężczyzna, który ze spokojem zwracał uwagę na przypadek. Musiała mu podziękować uśmiechem kiedy odchodziła. Bransoletka drugiej znalazła się w jego zaciśniętej dłoni, a po chwili w kieszeni. Nie był pewien, czy Vane widział drugą próbę, czy udało mu się zasłonić ciałem ten szybki ruch. Myślał, że obejdzie się bez zbędnej gadaniny, ale słowa profesora zmroziły go do szpiku. Twarz mu momentalnie stężała, mięśnie podtrzymujące policzki w uśmiechu i nienagannym wyrazie puściły. Poczuł się tak, jakby żołądek wypełniony był stertą kamieni, które ściągały go do ziemi. Każde przełknięcie śliny było przełknięciem kolejnego kamienia, który spadał na stertę tych zalanych żółcią i kwasem. Spojrzał na niego po chwili, z opóźnieniem, ale pożałował tego, odwrócił wzrok od razu.
— Robimy co musimy by przeżyć, profesorze — odparł zimno i cierpko, ale początkowo spokojnie, wciąż zbierając się z ziemi po ciosie, który mu zadał swoimi słowami. Bolało. — Jak tam w Hogwarcie? Wciąż syto zastawione stoły? Sale pełne są dzieciaków w czystych, wykrochmalonych sztach? Stołek w gabinecie wciąż ciepły?— wysyczał, a złość nadeszła, jak na zawołanie. Sam się o nią prosił. — Może pan myśleć, co pan chce. Nie dbam o to.– Kłamał, ale przyszło mu to łatwo, nawet się nie zająknął. Zadarł wyżej brodę, by na niego spojrzeć. — Zima nadchodzi — przypomniał mu, jakby to był znaczący argument. Było mu wstyd, uświadomiły mu to cierpkie słowa profesora. Było mu wstyd, że go przyłapał, że był świadkiem czegoś takiego, a teraz było mu wstyd nawet z powodu własnego tłumaczenia, jakby przeczuwał, że te słowa mogą przynieść inny skutek niż ten, którego oczekiwał.
Rozejrzał się dookoła. Głupio było tak po prostu stać. Powinien wyminąć go i odejść, kontynuować pierwszy zamiar, ale teraz nie potrafił tak zostawić tego, tak kwaśnego i nieprzyjemnego.



ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.

OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
 little unsteady
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9296-james-doe https://www.morsmordre.net/t9307-leonora https://www.morsmordre.net/t12378-jimmy-doe#381080 https://www.morsmordre.net/f153-city-of-london-chancery-lane-13-21 https://www.morsmordre.net/t9776-skrytka-bankowa-nr-404 https://www.morsmordre.net/t9322-james-doe
Re: Główna ulica [odnośnik]16.06.21 23:31
Robimy, co musimy, by przeżyć, profesorze.
Przed rodzeństwem Doe Jayden nie widział swojego zawodu w ojcowskiej roli. Nie odnalazł takowej odnogi lub zwyczajnie nie zdawał sobie z niej sprawy zbyt zaaferowany emocjami wiążącymi się z podejmowanymi przez niego działaniami. Dopiero trójka kazała mu zwolnić, ujawniając coś, co zatrzymało na moment mężczyznę, powodując nowe myśli i odczucia. I chociaż Thomas był kimś w rodzaju młodszego, zbuntowanego brata pragnącego rywalizować, relacja z Jamesem a później również z Sheilą miała zupełnie inny wydźwięk. Astronom nigdy nie zastanawiał się wówczas, dlaczego tak właśnie było - płynął wraz z kolejnymi zdarzeniami łączącymi się w następne, większe, bardziej znaczące, poddając się im i z nimi nie walcząc. Nie mieli wiele czasu - nie posiadali luksusu całościowej nauki. Ograbieni z bezpieczeństwa, własnych rodzin i dawnego życia, a mimo to wpłynęli na postrzeganie nie tylko własnej pracy przez Jaydena, ale także całego życia. Stali się punktem zwrotnym w wyzbytym większych zmartwień istnieniu nauczyciela. Oczywiście, że wszyscy uczniowie, wszystkie dzieci były ważne, istotne, jednak zapytany o te, które jako pierwsze kojarzyły mu się z nauką w Hogwarcie, wymieniłby trójkę Romów. Wolnych duchów nie do złamania, tak różnych, a jednocześnie stanowiących razem idealną całość. Wiadomość od Sheili - jedyny list wysłany za dziećmi, na który dostał odpowiedź - sprawiła, że czuł wraz z nią rozdarcie towarzyszące zagubieniem braci. Braci, których - jak sądził - szybko odnajdzie. Ich świat nie był pozbawiony wszak magii, która mogła wspomóc ich w poszukiwaniach. Mylił się, a policzek, który wówczas dostał od rzeczywistości, bolał jeszcze przez długi czas.
Stołek w gabinecie wciąż ciepły?
Nie raz musiał mierzyć się z falą gniewu, której epicentrum znajdowało się w Jamesie. Młode, rozedrgane wciąż emocje nie znajdowały innego ujścia, jak poprzez uzewnętrznienie się. Nie zdarzało się to często. Nie zdarzało się to bez przyczyny, jednak gdy już wybuchało, gruntowało się w pamięci. Jak wtedy gdy po raz pierwszy rozmawiali o możliwej przyszłości. I jak Gryfon wyrzucił profesorowi, że nigdy nie musiał wychowywać się z ojcem, który go nie chciał. Że nie musiał zajmować się młodszą siostrą, która nie pamiętała matki. Że różnili się tak bardzo i Vane nie miał prawa w żaden sposób go oceniać. A on sam nigdy nie podnosił głosu. Nigdy się nie złościł. Czekał, obserwował. Słuchał. Być może można było mu zarzucić bierność, lecz Jayden nie uważał, że był bierny. Nie można było mylić milczenia z brakiem reakcji, bo poświęcił chłopcu wiele swojego czasu i nie z przymusu. Chciał to robić. Czy wracając do tamtych wspomnień, żałował? Czy żałował, że łożył nadzieje w związku z bystrym umysłem młodego czarodzieja? Muszącego radzić sobie z okrutną rzeczywistością, jaka nigdy nie powinna dotykać dziecka? Znał odpowiedź natychmiast. Podobnie jak znał własne przekonanie co do natury stojącego przed nim dawnego podopiecznego. Był zaradny. Był odpowiedzialny. Jayden doskonale o tym wiedział. Dlaczego więc skończyło się to w ten sposób? Wszak to, co się przed paroma chwilami wydarzyło, bolało. Bolało, lecz profesor odczuwał również przeciwstawne uczucie - szczęścia, chociaż wydawało się to wymykać logice. - Będziesz więc okradał do końca życia kobiety na zakupach, licząc, że nikt cię nie złapie? - odezwał się spokojnie, chociaż nie wyzbył się własnych emocji splątanych w wypowiadanych słowach. Nie były one wyraźne, ale James tak długo słuchał jego głosu, że mógł powiedzieć, że to nie była obojętność. Że to nie była złość. Zawiedzenie oczekiwań też nie do końca, bo nawet jeśli to na pierwszym planie była nieodłączna, nieporzucona nigdy troska. Odmienna od tej płaczliwej kojarzonej z matkami. Odmienna od tej suchej przypisywanej ludziom bezwzględnym. Odmienna, bo należąca jedynie do Jaydena. - Nigdy nie musiałeś tego robić. Sądziłem, że dobrze o tym wiesz.
Może pan myśleć, co pan chce.
Był zły. Znowu. Jak wtedy gdy po raz pierwszy Vane zobaczył go w swoim gabinecie. Gdy James miał zaledwie dwanaście lat i stał obrażony przed biurkiem gotów walczyć. Zły, rozżalony. Niepokorny z tymi bojowymi oczami, wpatrującymi się w niewiele starszego mężczyznę, którego musiał nazywać profesorem. Jayden chciałby, aby to, co działo się aktualnie, było tak proste jak tamten moment. Jak zwyczajne zadanie pytania, czy chciał czekolady. Jak podarowanie mu przyrządów do obliczeń i zabranie go na obserwacje do Zakazanego Lasu. Jak po prostu powolne docieranie do zamkniętego w sobie dziecka. Co miał mu powiedzieć teraz? Gdy jako młody dorosły Doe nie musiał słuchać się nikogo. Gdy mógł odrzucać wszelkie rady, a astronom mógł jedynie liczyć na jego dobrą wolę. Nikt go nigdy nie przygotował na podobną sytuację. Nikt nie przygotował go do wychowywania. A tym bardziej wychowywania kogoś, kto tego wychowywania nie chciał. - Nie możesz tak żyć. Nie w ten sposób. - Nie. Nie widział przed sobą złodzieja, który powinien dostać lekcję. Widział tego samego dwunastoletniego chłopca, który rzucał mu wyzwanie, a równocześnie szukał odpowiedzi. Tylko teraz Jayden nie był przekonany czy właśnie odpowiedzi szukał jego dawny uczeń. Mimo to skrócił dystans między nimi o połowę, obserwując wciąż odwrócony do niego profil chłopaka. - James. Spójrz na mnie.


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Główna ulica [odnośnik]06.07.21 1:29
Rzadko szukał winy w sobie, trudno było mu spojrzeć na samego siebie z dystansu, na swoich bliskich. Nigdy nic nie było winą Sheili, rzadko kiedy było winą Eveline, a nawet jeśli często winowajcą był Thomas, nigdy nie potrafił gniewem i żalem przysłonić wielorakich uczuć jakie żywił względem niego — starszego brata, najbliższego opiekuna, kogoś kto pierwsze lata życia na wolności zastępował mu ojca. Winą zawsze obarczał za to wszystkich wokół, wszystkich na zewnątrz wąskiego kręgu bliskich ludzi. Usprawiedliwienie przychodziło więc samo, płynęło z nurtem rzeki, który drążył, któremu nadawał bieg dokładnie taki, jaki chciał. Bo takiej pracy się nie obawiał. Wolał to — kopać własną drogę, niż iść pod prąd. Dziś, teraz winowajcą musiał być właśnie on. Jayden, choć może dziś profesor Vane — niby niewielka różnica, a jednak budowała mur między nimi, chłodny dystans. Podkreślała niemijające różnice między nimi — nie tylko wieku, ale przede wszystkim klasy. Bo właśnie on był tym starym, poważnym, uczonym. Mądrym, wykształconym naukowcem, astronomem. Był kimś, podczas gdy Doe całe życie był i zapewne będzie po prostu nikim. Wmawiał sobie czasem, że to mógł być pewien przywilej. Bycie nikim pozwalało na bycie kim tylko chciał w danej chwili. Nikt go nie znał, mógł być kimkolwiek, snuć opowieści, pisać bajki, śpiewać ballady i tworzyć historie od nowa każdego dnia. Ale tak naprawdę był nikim. Nie budował niczego, nie tworzył latami. Startował od nowa, od zera ciągle i ciągle, nie mając nic. A on miał lub mógł mieć wszystko. Łatwo było zrobić z niego wroga na poczet tej jednej krótkiej chwili, nawet jeśli tyle lat był bliskim sojusznikiem, kimś kto podał mu dłoń, a co najważniejsze, uwierzył w niego i pozwolił jemu samemu uwierzyć w siebie.
Łatwo było przekreślić wszystko, by się ratować. Tonący brzytwy się chwyta.
Nie tłumaczył się już sam przed sobą, zamiast tego brnął w to dalej. W tę emocję, uczucia, których się uchwycił jak ostatniej deski ratunku. Wokół wszyscy się rozeszli, zostawili ich samych sobie. Zostali we dwóch. James, mnąc przez chwilę drogą bransoletkę w kieszeni, z butnie zadartą głową, udając, że nic się nie stało, broniąc swojej wcześniejszej śmiałej i ryzykownej akcji, i on, próbujący rozumieć. Tylko udawał. Musiał. Tak Doe sobie to próbował przedstawić i tylko go to rozjuszało bardziej. Próbował go rozumieć, udawał przyjaciela. Ale przyjaciel by rozumiał, co go do tego pchnęło.
Mówił tak z pogardą, jakby to, co robił było jakąś hańbą.
Może było, ale robił to już tyle lat, że przestał dostrzegać w tym prawdę.
Była tylko konieczność. Może czasem zabawa.
— Może — odpowiedział śmiało, bez zastanowienia. Nie chodziło przecież o szczerą odpowiedź, tylko o prowokację. Zadarł brodę wyżej, nos, oczy zwęziły się nieco i błysnęła w ich młodzieńcza iskra. Była jak żywa. I jakby mogła porazić kogoś prądem. — A pan? Będzie całe życie mi w tym przeszkadzał? — Uniósł brew. — Gdyby się zorientowała, wydałaby mnie policji. Zamknęliby mnie, spędziłbym nie tylko dzisiejszą noc w Tower. Pewnie nie wypuściliby mnie już nigdy — bo takich jak on nie wypuszczali. Bo po co? Był jak bezpański pies; każdy zakładał, że nie miał nikogo kto by za nim tęsknił, kto by się za nim wstawił. Zwykły kundel, który snuł się po ulicy i żebrał. Ulice z żebraków od zawsze chciano oczyścić, bo tylko psuli estetykę każdego miasta. Tacy jak on też, do tego cygan. Żebrak żebrakowi nierówny, był na samym dnie.  — A moja siostra, Sheila, czekałaby. Sama. Znowu porzucona— wytknął mu. To było celowe zagranie, wiedział, gdzie bić. — Skąd pan wie, co musiałem, a co nie? — spytał śmiało i uśmiechnął się szeroko, szczerze zdumiony jego słowami. — Myśli pan, że mnie pan zna, profesorze? Moją rodzinę? Moją przeszłość? Myśli pan, że to, co mówiłem, to co mówiła moja siostra daje panu prawo i przyzwolenie do tego, by mnie dziś oceniać?— Sheila pewnie w połowie nie wiedziała, co robili z bratem, ale nie byli jedyni. Innym chłopakom się to zdarzało, trudno było porównywać uczciwą cygańską z pracę z uczciwą pracą nauczyciela Hogwartu. To wszystko zawsze okraszone było nutą cwaniactwa.
Mógł sobie pójść. Po prostu. A jednak jakaś jego część chciała kontynuować tę rozmowę. Może chciała prawdy, zrozumienia? Może gdzieś jakaś jego cząstka potrzebowała usprawiedliwienia od Jaydena, kiwnięcia głową — że nie jest jednak z nim tak źle? Nie wiedział. Kłamał, mówiąc, że go nic nie obchodzi jego zdanie. Kłamał, bo tak było prościej niż mierzyć się z dezaprobatą i zawodem. Dla własnego ojca był zawodem, przeszkodą. Mając cztery lata nie potrafił sprostać jego oczekiwaniom, tylko dlatego, że był synem swojej matki, cyganki. Tylko dlatego, że był jego własnym błędem, który odsunął go na margines społeczeństwa, odciął od kolegów z pracy, sąsiadów, ludzi, którzy dzielili jego stan. — A jak mam żyć?— spytał cicho, a niezrozumienie przemknęło cieniem po jego chłopięcej twarzy. Nie patrzył na niego, dopiero, kiedy zbliżył się, obrócił głowę szybko, reagując wcześniej niż skończył swoje zdanie i cofnął się pół kroku, jak kot, który nie wiedział czy zaufać, czy szykować się do ataku.— Jak mam żyć?!— podniósł głos, wyraźnie czekając na jasną i prostą instrukcję: jak żyć godnie.



ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.

OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
 little unsteady
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9296-james-doe https://www.morsmordre.net/t9307-leonora https://www.morsmordre.net/t12378-jimmy-doe#381080 https://www.morsmordre.net/f153-city-of-london-chancery-lane-13-21 https://www.morsmordre.net/t9776-skrytka-bankowa-nr-404 https://www.morsmordre.net/t9322-james-doe
Re: Główna ulica [odnośnik]06.07.21 10:04
To prawda. Zawsze się różnili. Zawsze byli dwoma odmiennymi fragmentami, elementami tworzącymi ich świat leżącymi na krańcach tej samej linii. Jayden był tą idealną częścią. Z czystą krwią. Ze statusem rodziny. Z historią idącą za nazwiskiem. Dzieckiem systemu, które nie miało problemów w rozwoju i przetrwało wszystkie etapy dorosłego życia. Osiągnęło sukces w młodym wieku i parł naprzód, mając zapewne swoje najlepsze lata jeszcze daleko przed sobą. James był ucieleśnieniem odrzutka. Był błędem, którego życie społeczne w swoim funkcjonalizmie starało się pozbyć. Nie inwestowało, nie ułatwiało mu istnienia, z góry przewidując, iż nie miał szans wejść na szczyt. A los... Los jedynie go w tym zagnieżdżał. Z okrutnym ojcem. Z pochodzeniem. Z brakiem pieniędzy. Z kłopotami, które wywoływał. Z nieszczęściem taboru. Z kradzieżami. Spotkany przez niewłaściwego polityka byłby wytkniętym przykładem, dlaczego nie powinno się pozwolić na bytowanie mieszańców w społeczeństwie. Cyganów. Byłby pretekstem do podpórki chorych argumentów, z chęcią rozszarpany przez wrogi mu tłum. Wielu mogło go takim właśnie widzieć - nikim. Niedziałającym trybikiem w wielkiej maszynie zwanej państwem, błędem w systemie, lecz Jayden patrzył dokładniej. Dla niego stojący przed nim młody czarodziej nie był jednym z wielu. Był Jamesem. Oddzielną jednostką, która miała swój rozum, swoje emocje, swoją historię. I zdecydowanie nie była ona nikim. Doe nie musiał być naukowcem, politykiem, uzdrowicielem, alchemikiem, aby osiągnąć jakikolwiek status. Mógł być po prostu człowiekiem, który uczciwie pracował. Który żył i był po prostu dobry. Tyle wystarczyło, aby Jayden czuł, że dawny Gryfon osiągnął sukces. Żeby astronom czuł spokój i dumę związaną z tym, co wiązało się z życiem dorastającego młodego mężczyzny. W końcu Sheila nie zarabiała krociowej ilości pieniędzy, ale to nie zmieniało sposoby myślenia Vane'a o jej osobie. Cieszył się nawet z najdrobniejszych osiągnięć. Cieszył się z faktu, że żyła i utrzymywała z nim kontakt. Cieszył się z każdego ich spotkania. Jamesa nie widział o wiele dłużej, nie wiedząc, jaki był jego stan. Nie rozumiejąc, dlaczego Doe nie odpisywał na listy. Dlaczego postanowił zniknąć. Dlaczego robił to, co robił... Dlaczego? Jayden nigdy wcześniej nie czuł się zdezorientowany jak w tym momencie.
A pan? Będzie całe życie mi w tym przeszkadzał?
- Nie - odpowiedział jedynie zgodnie z prawdą. James doskonale zdawał sobie z tego sprawę, zadając owo pytanie i chcąc wystawić nauczyciela na próbę. Vane jednak nie poszedł w tym kierunku. Tak samo nie zamierzał podejmować się wyzwania w dominacji, o które chciał walczyć chłopak przed nim. Z tą zadartą w górę brodą, uniesionymi brwiami, wyprostowanymi ramionami. To nie była gra ani zawody. Wyrzucenie jednak imienia Sheili zadrgało względnym spokojem, który bił od mężczyzny. Tak. James wiedział, gdzie uderzyć, aby zabolało, ale nie wiedział, że tak naprawdę sam sobie kopał grób. W końcu to nie Vane ją zostawił. Nie on milczał cały ten czas. Nie on uciekł. - Nie obwiniaj mnie o coś, co byłoby jedynie twoją winą, chłopcze. - W głosie profesora wybrzmiała po raz pierwszy surowość, a werbalny bicz uderzył w policzek cygańskiego czarodzieja. - To ty ryzykujesz i chcesz ryzykować. Jak zauważyłeś, nie zawsze będę obok. I nie rozmawiamy o twojej siostrze, więc się nią nie zasłaniaj. Wyciągnij argumenty i rozmawiaj ze mną, stojąc o własnych siłach. - Skoro Doe chciał być traktowany jak mężczyzna, astronom nie zamierzał zmieniać frontu. Gryfon podjął się takiej wariacji - powinien się więc jej trzymać. Zignorował wyrzut związany z dalszymi słowami, którymi zasypał go chłopak. Były krzywdzące i chociaż Jayden chciał im zaprzeczyć, wiedział, że nie miało to w tym momencie znaczenia. Nie, gdy emocje wzrosły w młodym człowieku do tego stopnia, że odrzucał wszelką logikę oraz rozsądek. Być może nie znał też tego nowego Jamesa, ale w Hogwarcie dostrzegał to, co leżało głęboko zakopane, schowane przed innymi. Nie musiał wiele robić, by tamto skrzywdzone, szukające ojca wnętrze, ujrzało światło dzienne. To nie on przyszedł do niego, to nie on wyciągał z niego informacje; to Doe pojawił się i gdy chciał, mówił. Vane nigdy go nie potępiał, gdy pojawiały się kolejne szlabany, ale nie bał się mówić o tym, że występki były złe. Krzywdzące innych. Niewłaściwe. Nieszczere i burzące samego siebie. Dlaczego teraz miałoby być inaczej? Gdzie się podział ten roześmiany grymas, który zapamiętał?
Podchodząc bliżej, Jayden dostrzegł, jak maska tkwiąca na twarzy Jamesa pękła, żeby upaść na ziemię i w końcu całkowicie się rozsypać. Wcześniej udawał mężczyznę, który rzucał mu rękawicę w formie wyzwania. Teraz astronom patrzył na cofającego się w niepewności i przestrachu chłopca. Kogoś, kto ciskał się we własnym ciele, nie wiedząc, jak postąpić, a głos wydobywający się z jego gardła, upewnił profesora, iż tak właśnie się działo. Jak mam żyć? Czy i sam Jayden nie zadawał sobie tego pytania? W momencie gdy wszystko, co znał, się rozpadło. Kobieta, którą kochał, została mu odebrana. Gdy zaufanie, które pokładał w najbliższych, runęło. Gdy wiara we własnego przełożonego, niszczała. Czy nie widział w tym młodym chłopaku samego siebie? - To nie wstyd prosić o pomoc - powiedział spokojnie, przyglądając się znanym rysom twarzy. Pulsującym w złości, ale też... Być może desperacji. Niewiadomej. Nie rozumiał, że chciał mu pomóc? Że mógł mu pomóc? I nie chodziło wcale o litość czy jałmużnę. James dobrze o tym wiedział, bo znał Jaydena i jego metody. Wiedział, że w spokoju znaleźliby wspólne rozwiązanie. Bo właśnie to dobrze im wychodziło - wspólna współpraca. Co więc się zmieniło? - Nie rozumiem, dlaczego udajesz, że mnie nienawidzisz. - Słowa opuściły profesorskie usta w tej samej chwili, w której z jednego ze sklepów wylała się grupka osób, zmuszając ich do przeczekania. Do milczenia, patrzenia na siebie oraz rozmyślania nad słowami, które padły. W bolesnej odsłonie tego, co się właśnie między nimi działo.


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Główna ulica [odnośnik]30.07.21 14:53
Nigdy nie poznał ciepła ojcowskiej dumy i świadomości, że cokolwiek robił było wystarczające. Zawsze było za mało, zawsze było niewłaściwe, za szybko, za prędko, za dużo, za intensywnie. Za gwałtownie. Za nienormalnie. Mało kto pamięta swoje dzieciństwo, pierwsze lata życia, pamięć dzieci jest krótkotrwała, dopiero z czasem się kształci. Ale on pamiętał fragmenty, przebłyski momentów, w których rosnąć w poczuciu normalności godził się na okrucieństwo i podłość ze strony opiekuna. Nie było w tym nic nienaturalnego, niedopuszczalnego. Tak był skonstruowany świat. Zbudowany albo w oparciu o dumę, albo zawód. On był tym drugim. Oni wszyscy byli, jeden po drugim. Urodziwa cyganka nie mogła dać Brytyjczykowi godnych następców, synów, w których mógłby pokładać nadzieję, którymi mógłby się chwalić. Byli tylko ciężarem, serią pomyłek, efektów ubocznych i konsekwencji brania tego, czego pragnął. A pragnął kobiety, która poślubił, bo przecież była najpiękniejsza na świecie. Jimiemu brakowało ambicji chłopców, którzy bawili się na końcu tej samej ulicy, sięgali po rzeczy większe, gnębili słabszych i stawali w swojej wzajemnej obronie. Cieszył się małymi rzeczami, tym co miał. Miał tak wiele — rodzinę. Matkę, ojca, brata i siostrę. To nic, że los rzucał im kłody pod nogi. Później od babki dowiedział się, że trud towarzyszy wszystkim dookoła. Zmienia się wyłącznie perspektywa i jego źródła. Mogą być mniejsze i większe, nigdy nie są sprawiedliwe. Ale istnieją wszelakie jego przejawy. Chciał wierzyć, że tak jest, ale nie potrafił tego tak naprawdę zrozumieć. Właśnie dlatego Jayden musiał dziś plasować się w tej pozycji, być gdzieś wysoko, razem z tymi wszystkimi szczęśliwcami, którym się udało  życiu — których trudem był wybór pomiędzy jajecznicą, a kanapką z dzikim łososiem. Niesprawiedliwie. Niesprawiedliwe było ocenianie tych na dole z własnej perspektywy, własną miarą. Trzeba było pofatygować się na sam dół, by to pojąć, a Vane wcale nie próbował tego zrobić. Kiedyś — owszem. A może teraz też, tylko Doe nosił w sobie zbyt wiele goryczy, zgorzknienia i cierpienia, by móc to dotrzeć, zrozumieć i zaakceptować.  Budował dystans, mur. Podkreślał tylko jak wiele ich dzieli, bo łatwiej walczyło się z niesprawiedliwością, nie musząc tak naprawdę nic robić, podkreślając tylko to, że istnieje, a walka jest z góry stracona na porażkę.
— Nie jedynie. Każdy wybór ma trzy warianty. Można go poprzeć, można mu się przeciwstawić, można nie robić nic. I tylko dwa z nich mogłyby mieć szczęśliwe zakończenie. Ale prawdopodobieństwo takie jak to, jeden do trzech to wciąż ogromna szansa na porażkę — mruknął spokojniej, kręcąc głową z pewnego rodzaju dezaprobatą. Wydanie go, było niczym innym, jak dołożenie kilku marnych knutów do jego zatrzymania. Byłby tak samo winny przed Sheilą. A może bardziej. W końcu to on był dorosły, dojrzały. W końcu to on miał prawdziwą moc sprawczą. Hardo mu się stawiał. Zacisnął szczękę, która wyostrzyła swe rysy, patrząc prosto na profesora z niegasnącą frustracją. — Dlaczego nie?— Nie mógł zasłaniać się Sheilą. — Jest moją siostrą. Jej los jest zależny od mojego. Mój od niej. Nic tego nie zmieni.— Nigdy nie czuł się oddzielną jednostką. Osobnym bytem. Związany z bratem, związany z siostrą węzłem tak mocnym, że dwa lata bez nich były niekończącym się pasmem porażek i cierpienia. Jakby nie funkcjonował bez nich należycie, nie istniał. Jakby to oni byli fundamentem jego rzeczywistości. Nigdy nie był sam. Nie potrafił. oczami pełnymi pretensji i żalu ciskał w niego piorunami. Bransoletka, którą miał w kieszeni, zapewni im po sprzedaży szansę na przetrwanie przez najbliższe tygodnie. Nie sprzeda jej za godziwe pieniądze, była warta znacznie więcej niż to, co za nią dostanie, ale było bez znaczenia. Czyn miał swoje powody, a Vane nie miał prawa ich krytykować.
Ale z każdą chwilą, każdą upływającą sekundą tracił grunt pod nogami. Zawód, jaki musiał czuć czarodziej ciążył mu na plecach. W sercu, a może w głowie młodego Doe. Jedyny człowiek, który kiedyś widział w nim coś więcej niż tylko porażkę. Widział kogoś więcej niż tylko członka marginesu. Tamta relacja, sympatia jaką czuł do nauczyciela, chęć podejmowania działań i starania, aby go zadowolić były jak ciężkie brzemię, którego dzisiaj nie miał już sił dźwigać. Wszystkiego wokół było zbyt dużo, ignorował wszystko, z czym nie dawał sobie rady. I z tym nie chciał się mierzyć. Z nim. Bronił się przed tym, ale cała budowana przez niego forteca drżała. Sypał się, tracił równowagę, swoją siłę i butę. Wmawiał sobie, że miał rację, słusznie oceniał profesora, ale chwytał się wszystkiego, byle tylko wygrać. Ani klasa w tej walce ani styl nie były ważne, liczył się tylko efekt, choćby krótkotrwały. Zwycięstwo. Marne i nędzne.
Kiedy wspomniał o pomocy poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy. Dopadła go dziwna bezsilność i niechęć do dalszej walki. Patrzył na profesora przez chwilę, w milczeniu, nie potrafiąc wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Prosić o pomoc? On? Po co? Przecież świetnie sobie radził? Miał to pod kontrolą. Cały swój wąski świat.
— Nie potrzebuję pomocy — wydukał w końcu, wciąż utrzymując to spojrzenie. Zdawało się coraz cięższe, ale i bardziej zmęczone. Pojawiło się w nim też coś, czego nie było wcześniej — obawa, ale i zastanowienie. Przerabiali to już. Zaufanie budowało się ciężki. Nie było żadnej rozsądnej przyczyny, dla której Vane miałby je stracić. Nie zrobił nigdy nic, by to wszystko, co wypracowali latami, osiągnęli jaki duet, upadło. Nic poza samym swoim niesprawiedliwym istnieniem. Wrzawa w grajku rozpalała go żywym ogniem, a kiedy gasła, pozostawiała po sobie zgliszcza, popiół. Zostawiała go wyczerpanego, zdruzgotanego odkryciem i nieporadnego. Ze sklepu wyszli ludzie. Obrócił się powoli w tamtą stronę z dziwnym spokojem, rezygnacją. Powiódł za nimi wzrokiem, bezrefleksyjnie patrząc jak odchodzą, rozmawiając głośno. Gwar poniósł się ulicą, przepędzając uwierającą ciszę, jaka się między nimi zalęgła.
Wycofał się. Jak pokonany. Słaby. Krok, dwa kroki w tył, a potem szybko się odwrócił i ruszył za grupką osób, chcąc szybko przejść między nimi i zniknąć. Uciec. Tak jak umiał najlepiej. W Hogwarcie nie było miejsca, w którym mógł się naprawdę przed Jaydenem schować. Chcąc nie chcąc musiał — potem chciał powierzyć mu wszystko, przyjąć pomocną dłoń. Ale Londyn był duży. Duży i smutny. Łatwo było się w nim zgubić.

| zt2 Sad



ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.

OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
 little unsteady
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9296-james-doe https://www.morsmordre.net/t9307-leonora https://www.morsmordre.net/t12378-jimmy-doe#381080 https://www.morsmordre.net/f153-city-of-london-chancery-lane-13-21 https://www.morsmordre.net/t9776-skrytka-bankowa-nr-404 https://www.morsmordre.net/t9322-james-doe
Re: Główna ulica [odnośnik]18.08.21 8:04
16 grudnia

Trzymał ręce w kieszeni przez chwilę, a później wyciągnął je, by potrzeć o siebie zmarznięte palce wystające z obciętych rękawiczek. Było zimno, wszędzie była plucha. Było też ślisko, musiał patrzeć gdzie stawia kroki, by nie ujechać na wypolerowanym bruku. Jakby przemoczone buty to za mało. Przemknął przez przejście na Pokątną pomiędzy ludźmi, uważnie rozglądając się dookoła, a później ruszył dobrze znaną sobie ścieżką. Minął sklep, księgarnię, przy której miesiąc wcześniej spotkał profesora. To tam przyłapał go na kradzieży. Był zażenowany, że stał się tego świadkiem. Było mu też wstyd — on jako jedyny prawdopodobnie nigdy w trakcie szkoły go nie skreślił. Pokładał w nim jakieś nadzieje, a... A teraz co? Był kim był, robił, co robił. Nie miał prawda go przecież oceniać. Łatwo było poddawać to wszystko własnemu osądowi z perspektywy wygodnego, ciepłego stołka w najbezpieczniejszym miejscu na ziemi. Zmarszczył brwi, wspominając tamtą rozmowę i ten cholerny list, w którym oferował mu pomoc. Nie musisz tego robić. Właśnie, że, kurwa, musiał. Takie było życie. Odruchowo zerknął w kierunku witryny — była już przyozdobiona świątecznymi girlandami, czerwonymi wstążkami i złotymi bombkami. Bransoletkę, którą wtedy ukradł w zamian za portfel, który kazał mu zwrócić Jayden spieniężył, wszystkie środki zachował na czarną godzinę, ukrył w skarpecie, w jednej z szuflad. Nie zatrzymał się jednak, szedł dalej, mnąc w kieszeni zapiętej po samą szyję kurtki jakiś papier. Zamierzał ruszyć do domu, iść na skróty. Nie planował niczego, ale okazja nadarzyła się sama.
Pod jednym z zamkniętych lokali zgromadziła się grupa ludzi. Z daleka oszacował ich wiek, zdawało mu się, że byli w podobnym. Dwóch chłopaków i jedna znudzona nimi dziewczyna. Nie był pewien, czy próbują jej zaimponować, czy zupełnie ją ignorują, bawiąc się w swoim towarzystwie najlepiej, ale zajęci byli sztuczkami ze sznurkiem. Zastanawiał się chwilę nad szansą, że zostanie szybko przepędzony. Jego strój odbiegał od ich strojów, znacznie bardziej elegantszych, gustownych, dopasowanych. Jego ubrania były znoszone, wytarte, naznaczone czasem,. Do tego dochodził odrobinę ciemniejszy odcień skóry — nie na tyle wyraźny, by od razu brali go za Roma, ale wystarczający, by go wyróżnić pośród cholernych Angoli bez skazy. Czasem dawało mu to pewnego rodzaju przewagę, może i wzbudzało lekką czujność, ale też zainteresowanie, a dzięki temu czas na swobodne dostanie tego, chciał. Delikatna uroda czyniła go w oczach innych młodszym i bardziej nieszkodliwym, błyszczące oczy jak dwa węgle i uśmiech czasem poruszały najbardziej skostniałe serca. Wypracowywał te techniki bratem latami, choć rzadko dawali się złapać; rzadko miał okazję brać innych naprawdę na litość. Może dziś, zaintryguje ich na tyle szybko, by nie zdążyli z naturalną dla mężczyzn w tym wieku agresją zareagować na jego obecność.
Naciągnął kaszkiet mocniej na głowę i podszedł do nich, zatrzymując się w odpowiedniej odległości. Nie mógł podejść bezpośrednio, od razu, to byłoby podejrzane — potrzebował zaproszenia. Zaglądał przez ramię jednego z nich na dłonie, wyraźnie choć niby nieświadomie dając dziewczynie do zrozumienia, że chciałby zostać zaczepiony — stanął naprzeciw niej, pomiędzy chłopakami musiała widzieć go dość dobrze. Jego stanięcie sprawiło, że szybko przystanęły jeszcze dwie dorosłe osoby — tak to działało. Kiedy ktoś stał i się czemuś przyglądał w ślad za nim robili to inni, może intuicyjnie wierząc, że właśnie w tamtą stronę należy kierować swoją uwagę. To dobrze - to uczyni go z tej strony bezpiecznym. Dziewczyna szturchnięciem zwróciła uwagę swoim kumplom. To był ten czas i ta chwila. Uniósł dłonie w geście kapitulacji, był przecież niewinny, nie szukał ani zwady, ani zaczepki, po prostu przyglądał się ich zabawom, temu co robią. Też znał sztuczki. Nieco inne, ale równie dobre. Niechętnie na niego spoglądali, więc postanowił się założyć, że zrobi coś, co ich zaskoczy — byli pewni siebie, sądzili, że wszystko już potrafią, więc na propozycje demonstracji z lekkim wyzwaniem w głosie i uniesionej brwi się zgodzili. Znalazł się więc przy dziewczynie i zdjął rękawiczki, wystawiając po chwili obie dłonie przed siebie. Okazał im je zarówno z wierzchu, jak i spodu — były puste, nie miał w nich niczego. Jedną opuścił, drugą potarł palcami o wnętrze i rozprostował grzbietem do góry. Poruszał lekko palcami, aż ni stąd ni zowąd na ich grzbiecie pojawiła się moneta wypchnięta pomiędzy palcem serdecznym a wskazującym, przy zręcznej i niewidocznej pomocy kciuka. Przekładał ją z palca na palec, a potem z ręki do ręki, aż w końcu sprawił, że zniknęła. Banał, ale dla kogoś, kto nie wiedział, że nie ma w tym za grosz magii, a jedynie iluzja i złudzenie, zdawało się intrygującą sztuczką. Uśmiechnął się lekko — do chłopaków zachowawczo, do dziewczyny, przy której stał szerzej, czarująco — by zjednać ją sobie, zyskać jej przychylność zbyt długim spojrzeniem, ale wystarczająco krótkim, by żaden z jej kolegów tego nie wychwycił. Obie dłonie uniósł do góry spójrzcie, nic nie mam, zniknęła naprawdę. Kilka osób stanęło bliżej, na szczęście po przeciwnej stronie, nie miał nikogo po lewej i za plecami. Sięgnął dłonią do twarzy dziewczyny, na moment samego siebie przyprawiając o nieco szybsze bicie serca. Pamiętał, kiedy Thomas go tego uczył; pamiętał rady. Miał znaleźć najsłabsze ogniwo, kogoś, kogo spojrzenie będzie w stanie skierować dokładnie tam, gdzie chce i kogoś, kto skupi na sobie uwagę gapiów równie mocno, co on. A spojrzenie miało być wszędzie tylko na dłoni przez jedną chwilę — i ta wymiana spojrzeń, elektryczności między nimi, swobodnych, naturalnych ruchów ciała, gdy się do niej odważnie przysunął wystarczyły, by z zamkniętej dłoni palcami wyciągnąć niezauważalnie monetę, oficjalnie wydobywając ją z jej ucha. Musnął jej płatek palcami, a później wystawił knuta przed jej oczy. Popatrz, to ty to zrobiłaś, tak naprawdę, zdawało się mówić jego spojrzenie. Uniósł brew i spojrzał na chłopaków. Pokaże im, jak to się robi, by mogli tego użyć. Dziewczyna zachichotała, ale nie miał czasu się ją już zająć, potrzebował teraz uwagi chłopaków i tych paru osób, które przed nimi się nachylały. Zaczął znów obracać monetę pomiędzy palcami, najpierw szybko, a później coraz wolniej. Dłonie miał sprawne, lata gry na skrzypcach wyćwiczyły wszystkie mięśnie, pozwoliły mu na zdobycie nieprawdopodobnej kontroli ruchów i zwiększenie zakresu ich możliwości. Raz, dwa, patrzcie na moje palce, na prawą dłoń, która obraca knuta.
— To proste, wystarczy zrobić, tak — powiedział, opuszczając monetę z palca wskazującego na zagłębienie w kciuki, a potem zawrócił, robiąc to wszystko od początku. Wolniej, mówili, chcąc ciągle by powtórzył znikanie monety, ale on jak na złość, stopniowo przyspieszał, kiedy miała już wyparować. W końcu nie chciał im zdradzić tego całkiem, tylko udać, że to kwestia wprawy. Jednocześnie drugą dłoń lewą, wsunął jednemu z nich do szerokiej kieszeni w kurtce. Poczuł pod palcami sakiewkę. Był pewien, jutowy woreczek musiał nią być, ciążyła mu chyba nieco w kieszeni. Kiedy ją wyciągnie zorientuje się pewnie, ale nie mógł trzymać własnej dłoni w jego kieszeni w nieskończoność. Wystarczyło, by chciał sięgnąć...
... po papierosy. Wysunął dłoń, zanim ten ją schował, poszukując swojej potrzeby, ale nie znalazł jej tam, a w spodniach.
— Widzisz?— kontynuował, chcąc na powrót tworzyć odpowiednią sytuację, nastrój skupienia. Obrócił knuta między palcami, zamknął je w dłoni, a potem otworzył — po monecie nie było ani śladu. Patrz tam, cholera, na Merlina, przestań się wiercić. Zachowywał jednak spokój, obserwując go uważnie. Chłopak trochę był zniecierpliwiony, ale obecność innych prawdopodobnie blokowała go przed wyraźnym aktem. Nie miał zbyt wiele czasu. Wykorzystał kolejną, następną chwilę, by stanąć obok. Trochę się przechylił na niego, stracił równowagę, napierając na niego ciałem, w momencie kontaktu wsunął dłoń i wyciągnął sakiewkę, przełożył ją do własnej. Przy tym wszystkim udawał, że się obraca do tyłu i lekko stracił równowagę. To mu się nie spodobało, ale tego właśnie oczekiwał. Odepchnął grajka od siebie, Doe musiał rozłożyć ręce, żeby złapać równowagę. Dziewczyna zaprotestowała, drugi chłopak stał biernie, ale wyraźnie był z tego zadowolony. Ludzie zaczęli się rozchodzić, jakby obawiali się, że ktokolwiek ich wciągnie w zamieszanie, albo bycie świadkiem zdarzenia i zmusi do kontaktu z policją.
— Spokojnie — próbował go uspokoić, ale wiedział, że on tylko czekał na to, żeby to zrobić. Wycofał się, postępował krok za krokiem do tyłu. W końcu chciał też zniknąć jak najszybciej. — Przepraszam — rzucił z fałszywą skruchą, szybko cofając się w ulicę. Posypały się obelgi, ale ich już nie słuchał. Kiedy tylko zyskał odpowiednią odległość, by mieć pewność, że nie doskoczy do niego w jednym skoku odwrócił się i zaczął odchodzić, wsuwając dłonie do kieszeni. Drobna sakiewka w niej już tkwiła. Od razu skręcił w boczną ulicę, jeśli był mądry szybko się zorientuje, a jeśli nie... Minie trochę czasu, może uzna, że mu wypadła. Boczną ulicą przeszedł na wąską, ciasną alejkę będącą zapleczem sklepów. Zdawało się, że był już bezpieczny, chociaż nie wiedział, co się stało — nie słyszał za sobą krzyków.

| zt



ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.

OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
 little unsteady
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9296-james-doe https://www.morsmordre.net/t9307-leonora https://www.morsmordre.net/t12378-jimmy-doe#381080 https://www.morsmordre.net/f153-city-of-london-chancery-lane-13-21 https://www.morsmordre.net/t9776-skrytka-bankowa-nr-404 https://www.morsmordre.net/t9322-james-doe
Re: Główna ulica [odnośnik]23.08.21 19:47
08.01.58


Minęło dwanaście lat, odkąd po raz ostatni stąpał po bruku ulicy Pokątnej. Te dwanaście lat wystarczyło, by z trudem poznawał tak często odwiedzane w dzieciństwie miejsca. Kolorowe niegdyś futryny świeciły pustkami lub całkiem zabito je deskami. Mimo że tak barwna kiedyś ulica stanowiła obecnie swoje przeciwieństwo, Trey nie odczuwał tego ponurego nastroju widocznego na twarzach mijanych osób. Wiele z nich przemykało obok niego niczym nieproszeni goście, unikając wszelkiego kontaktu wzrokowego. W pewnym momencie silniejszy podmuch wiatru zatrzepotał połami jego płaszcza. Przyniósł ze sobą chłód i jakąś brudną, namoknięta kartkę, którą Trey złapał w locie.
-Poszukiwany William Moor...  - przeczytał pod nosem - szlama...
Odrzucił od siebie z obrzydzeniem list gończy, jakby od samego zdjęcia mugolaka miał się czymś zarazić, a następnie wytarł rękę o płaszcz.

Kontynuował swoją wędrówkę wzdłuż ulicy. Im dalej się, tym coraz mniej otwartych sklepów. Po obu stronach straszyły zapuszczone witryny z brudnymi oknami, pozaklejanymi ogłoszeniami o coraz to większej ilości wrogów rządu. Zastanawiał się, czy jacyś ludzie jeszcze tu mieszkają. Czy większość z nich wysiedlono? Rzucił okiem do góry na jedno z ciemnych okien, ale dostrzegł jedynie ruch firanki, jakby ten, kto go obserwował, szybko schował się w obawie zdradzenia swojej obecności. Zauważył, że jedyną żywą istotą, jaką spotkał w przeciągu ostatnich kilku minut był wyleniały kot, przemykający ulicę i znikający gdzieś w ziejącej czernią dziurze starej piwnicy. Nie wróżyło to dobrze. Będzie musiał zainwestować w reklamę, żeby jakikolwiek klient w ogóle dotarł do jego sklepu. O ile jeszcze będzie miał, do czego dotrzeć. Trey nie miał pojęcia, w jakim stanie znajduje się stary lokal jego rodziców, który zamknęli na głucho z dniem wyjazdu za granicę.

Z tych niewesołych rozmyślań wyrwał go stukot poruszanego wiatrem drewnianego szyldu z niemal już całkiem zatartym napisem "Chimera", a właściwie "Ch...r..a", bo nic więcej nie dało się z niego odczytać. Dawny sklep przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy. Deska z obłażąca farbą wisiała już tylko na jednym uchwycie i niebezpiecznie kołysała się nad głową tego, kto odważyłby się stanąć u wejścia. Drzwi wprawdzie nadal pełniły swoją funkcję i broniły dostępu do wnętrza ciekawskim i rabusiom, jednak nie oparły się niesprzyjającym warunkom pogodowym i wandalom. Dostrzegł miedzy innymi namalowany na nich niedokończony symbol Zakonu Feniksa, co wyraźnie go zirytowało. Będzie musiał to szybko usunąć, bo jeszcze zostanie posądzony o sprzyjanie tej wywrotowej organizacji. Próbował zajrzeć przez okno, ale wieloletnia warstwa brudu i ciemności panujące wewnątrz zupełnie to uniemożliwiały. Odsunął się więc na kilka kroków, by spojrzeć na "Chimerę" z lepszej perspektywy. Jedno było pewne - czekał go ogrom pracy, by przywrócić to miejsce do życia.
Zza pazuchy wyjął fajkę, nabił ją tytoniem i zapalił, rozsiewając wokół cynamonowo-kasztanową woń. Jednak mimo wszystko dobrze jest wrócić na stare śmieci.
Kiedy dopalił fajkę, wyjął z kieszeni stary klucz zabrany ze szkatułki martwego ojca, i dopasował go do otworu w drzwiach sklepu. Przekręcił go z lekkim oporem i pchnął stare wrota.


zt


We are all evil in some form or another, are we not?
Trey Tremaine
Trey Tremaine
Zawód : handlarz magicznymi kamieniami i ziołami
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
We are all evil in some form or another, are we not?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10157-trey-tremaine https://www.morsmordre.net/t10457-bob#316749 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t10475-skrytka-bankowa-nr-2291
Re: Główna ulica [odnośnik]11.04.22 11:14
1 kwietnia '58, rano

Ulica Pokątna świeciła ostatnio pustkami, jeśli chodziło o jakiekolwiek interesy. Zbliżała się jednak odwilż i tak samo jak powoli zaczynały wychodzić na wierzch kwiaty spod śniegu, tak samo zaczęli wychodzić też i kieszonkowcy. Niczym sępy krążyli wokół ludzi i szukali swoich celi. To był bardzo łatwy zarobek, jeśli tylko dobrze zakręciłeś się wokół swojej ofiary. Im bogatszy z aparycji cel, tym także większa trudność w osiągnięciu czynu zamierzonego za który w średniowieczu ucinano dłoń. "Tą samą dłonią, którąś chwycił za mieszek prawego mieszkańca, będziesz podziwiał własnym wzrokiem, gdy odcięta wyjdzie ci bokiem", czy jakoś tak. Dawno nie dotykał poezji, a wymyślanie jej na bieżąco było jednak problemem, kiedy myśli błądziły wokół czego innego. Przy każdym wydychanym powietrzu z ust mężczyzny wychodził ciepły obłok, znikający nagle na wietrze. Pozostawiający po sobie nicość. Czasem zastanawiał się kiedy będzie to jego ostatni taki oddech. A potem dodawał tylko "nie dzisiaj". Bo oczywiście nigdy nie wiedział o momencie, kiedy zabraknie mu już tchu. Czy w momencie, gdy siedział w Tower, czy może jak błąkał się po świecie i nic nie wyszło w momencie stagnacji. W dużym skrócie - chodziło o przetrwanie tego dnia. A właśnie... ten dzień nadszedł. Zamierzał ponownie znaleźć cel i chwycić za kolejne galeony, które dostanie za jakąś błyskotkę.
Bycie kieszonkowcem to głównie przyglądanie się zachowaniu celu, gdy dzieje się jakaś sytuacja. Podążanie, unikanie kontaktu wzrokowego, a potem udawanie, że nie robi się nic złego. Jeśli miało się do tego partnera - było łatwiej. Jeden odwracał uwagę, drugi zajmował się łapaniem za cokolwiek cennego co zostało ujrzane. Niech Merlin ma zatem go w opiece, aby znalazł taki cel. I jeśli ktoś myślał, że było to łatwe - mylił się. Nigdy nie tykał kogoś kto wyglądał na umundurowanego człowieka lub kogoś, kto miał maniery wyciągnięte z "pracy porządkowej" jak nazywał wszelkie chłamy ludzkie zwane służbami ministerstwa. Nie dotykał też nikogo, kto wyglądał jakby miał zaraz mu wpierdolić. Najłatwiej było po prostu wybrać słabego, zadufanego w sobie człowieczka lub po prostu kobietę. Kobiety według Russella były głupsze jeśli chodziło o sytuacje uliczne, ale nie jeśli chodziło o wszelkie niecniejsze uczynki jak zdrady, otrucia czy innego rodzaju "tchórzowskie zachowania", które nie pasowałyby do mężczyzny odnoszącego się dumą. Ujrzał jednak swoją ofiarę za którą zamierzał podążać - kobieta, jak wcześniej wspomniałem. Wsuwając zmarznięte dłonie w kieszenie kurty, złapał jedną z nich za znajdującą się tam różdżkę. Jeśli miałaby wyjść potyczka na zaklęcia to przynajmniej byłby szybszy jeśli chodzi o reakcję. A może nie byłby? Psiakrew. Chyba po prostu powinien skupić się na tym by za nią podążać.
Na ten moment... Skupił się jedynie na obserwowaniu jej drogi i znalezienie odpowiedniej chwili, gdy zamierzał wykorzystać chwilę jej nie uwagi i zdobyć coś cennego. Co ogółem zauważy jako posiadające wartość.
[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Jack Russell dnia 26.04.22 14:46, w całości zmieniany 2 razy
Jack Russell
Jack Russell
Zawód : Hazardzista, kieszonkowiec i poeta
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11084-jack-russell https://www.morsmordre.net/t11096-makbet https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t11115-szuflada-2405#342341 https://www.morsmordre.net/t11101-j-russell
Re: Główna ulica [odnośnik]14.04.22 0:27
10 kwietnia 1958 roku
Stukot obcasów wybrzmiewał cichymi chlupnięciami w zetknięciu z mokrą nawierzchnią. Sączący się z nieba deszcz mżył okrutnie i choć nie był w Londynie niczym nowym, to skutecznie drażnił dziesiątkami drobnych kropli, których dotyk na twarzy przywodził na myśl pajęczą sieć z zawieszoną nań wilgocią. Na domiar złego niska temperatura mroziła policzki, szczypiąc uporczywie i wywołując nań irytujące rumieńce.
Narzucony na ramiona wełniany płaszcz w kolorze śliwki węgierki długością sięgał. Poprowadzony od frontu rząd guzików pozostawał niezapięty, odsłaniając przy każdym ruchu gruby, brązowy sweter oraz lekko rozszerzane ku dołowi spodnie. Te zaś były ponoć jednym z najnowszych krzyków mody, oczywiście jeszcze z czasów sprzed rozpoczęcia wojny, bo największych domach mody w Anglii próżno szukać wystaw z tą właśnie częścią garderoby. Prym niezmiennie wiodły suknie, w których każda, wywodząca się z konserwatywnej rodziny elegantka musiała w swej garderobie posiadać, o czym przed tygodniem uświadomiła ją młodsza siostra, kręcąc głową z politowaniem na widok zawieszonych w szafie Claire dżinsów oraz golfów. Związane w niedbały kok włosy zbierały na sobie krople deszczu, tworząc nań błyszczącą siatkę.
Dzierżona w schowanej w kieszeni płaszcza broszka była rodzinną pamiątką. Noszona niegdyś dumnie na piersi przez babkę Multon na długi czas spoczęła na dnie kufra wypełnionego starociami, jakich Claire zamierzała się wkrótce pozbyć z domu dziadków, obecnie jej domu. Walające się po całej przestrzeni The Mulberry House bibeloty miały jednak swoje zalety. Bez żadnego sentymentu można było sięgnąć po pierwszy z brzegu przedmiot, by ćwiczyć nań biegłość w dziedzinie starożytnych run oraz znajomość czarnomagicznych formuł. Uwieczniona na płótnie i osadzona w ramach obrazu seniorka miała dostęp wyłącznie do głównego holu i kilku mniej odwiedzanych pokoi, nie mogła więc sięgać wzrokiem ku przestrzeniom na piętrze, gdzie z czystym sumieniem panna Fancourt oddawała się tajemnym praktykom. Dziś jedna z tych rodzinnych ozdób pełnić miała funkcję karty przetargowej, jednak nie ze względu na swoją wartość jako kunsztu biżuteryjnego, ale ze względu na zamkniętą w sobie moc.
Wkraczając do dzielnicy, która niegdyś była jedyną czarodziejską strefą w okolicy, nie odczuwała niepokoju. Mimo iż ulica Pokątna już dawno straciła dawny czar i próżno nasłuchiwać tu wesołego gwaru, to przyzwyczajenie robiło swoje, pozwalając na znanym sobie terenie poczuć pewnie. Szła przed siebie, obracając w schowanej w kieszeni dłoni woreczek ze skóry widłowęża. Plan był prosty, wystarczyło dotrzeć na miejsce, zapukać do drzwi, wymienić go na mieszek pełen monet i wrócić do domu. Co mogło pójść nie tak?
Zbyt skupiona na znalezieniu odpowiedniej drogi, by dostrzec podążającą za nią postać. Umysł przepełniony był rozważaniami czy łatwiej będzie dostać się na umówione miejsce idąc drogą okrężną, wychodząc z Pokątnej na plac, a może lepiej udać się boczną uliczką, mniej atrakcyjną czy bezpieczną, ale za to z pewnością szybszą. Wystarczyła chwila nieuwagi, obniżonej gardy; moment zamyślenia, który kosztować mógł życie - jej własne, bądź czającego się wśród cieni nieznajomego.

[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Claire Fancourt dnia 01.08.22 8:43, w całości zmieniany 1 raz
Claire Fancourt
Claire Fancourt
Zawód : klątwołamaczka w banku Gringotta
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
if it scares you it might be
a good thing to try
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10616-claire-fancourt https://www.morsmordre.net/t10763-atena#326881 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f404-gloucestershire-cranham-the-mulberry-house https://www.morsmordre.net/t10762-skrytka-bankowa-nr-2336#326880 https://www.morsmordre.net/t10765-claire-fancourt#326891
Re: Główna ulica [odnośnik]25.04.22 22:35
Pogoda nie była najlepsza, bo w końcu żyli w angielskim klimacie, gdzie prędzej uświadczy się deszczu niżeli słońca, zwłaszcza w kwietniu. Kiedyś zresztą słyszał takie przysłowie. Kwiecień plecień, bo przeplata. Dla kieszonkowca jedynym problemem było wyłącznie to, że bardzo mało było możliwości zarobienia w tych czasach. Każdy dbał o własne rzeczy jeszcze dokładniej. Wcześniej każdy zaniedbywał, pozostawiał przedmioty prawie, że na widoku. Kiedy do Wielkiej Brytanii zajrzał powojenny głód, ludzie zaczęli dbać o rzeczy wręcz absurdalnie materialne. Bo w końcu można było je tak szybko stracić jak i zyskać. Mugole zabijali się czasem o niektóre rzeczy, inni sprzedawali kogo było trzeba, wierząc, że czarodzieje docenią to i dadzą im przeżyć "skoro są po tej samej stronie". Głupcy. Russell pomimo swoich życiowych potknięć wolał jednak wierzyć, że szczęście trzymało się go w najbardziej nieoczekiwanych momentach, kiedy mógł nie spodziewać się, że możliwość zmiany swojego stanu majętności zależy od jednego pstryknięcia losu. A codziennie toczył walkę z losem, aby czasem to on wygrał, a czasami Pani Los. Jednak nie widział za bardzo tego czegoś, co było cennego... A gdyby tak stworzyć samemu idealną sytuację do tego, aby wziąć "swoje"? Tak, to był dobry plan. Mężczyzna zaczął więc iść coraz szybciej tylko po to, aby zmniejszyć dystans między sobą, a kobietą.
Robił to jednak ostrożnie, nie starając się wdepnąć w żadną z kałuż, które sprawić, że ta wybrnie ze swoich przemyśleń i podąży raczej za czym innym. Wzrok dało się oszukać tak samo jak resztę zmysłów, wystarczyły tylko odpowiednie umiejętności, które Russell zresztą posiadał. Faktycznie dystans zmniejszał się, a kieszonkowiec w pewnym momencie zahaczył swoim barkiem o ramię kobiety.
Przepraszam, zamyśliłem się. – To był ten moment, kiedy kobieta raczej powinna spojrzeć, albo i nie, jemu w oczy by przekonać się kto na nią wpadł. Na twarzy pojawił się jedynie krótki uśmieszek. Dłoń już dawno skierowała się w kierunku kieszeni kurty, gdzie miała szybko zawędrować i złapać pierwszą rzecz jaka tam się znajdowała. Od tego momentu zależało co się stanie z nim dalej... Jak potoczy się próba zdobycia tego czegoś... I czy... udało mu się to wszystko?

Rzuciki dla nas <3
1. Skradanie II
2. Zręczne Ręce II
Jack Russell
Jack Russell
Zawód : Hazardzista, kieszonkowiec i poeta
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11084-jack-russell https://www.morsmordre.net/t11096-makbet https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t11115-szuflada-2405#342341 https://www.morsmordre.net/t11101-j-russell
Re: Główna ulica [odnośnik]25.04.22 22:35
The member 'Jack Russell' has done the following action : Rzut kością


#1 'k100' : 70

--------------------------------

#2 'k100' : 62
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Główna ulica - Page 36 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Główna ulica [odnośnik]26.04.22 9:23
Osadzanie myśli w innym świecie nie pasowało Claire. Zawsze twardo stąpająca po ziemi, ostrożna i uważna, dziś pozwoliła powieźć się analizie własnych planów i uśpić czujność. Nie usłyszała podążających za sobą kroków, nie alarmował jej cień, który mignął w kącie oka, przesuwając się z jednego budynku na drugi. Z zamyślenia wyrwało ją dopiero nagłe szturchnięcie, niespodziewany cios ramię i męski głos ze słowem przeprosin.
- Uważaj jak chodzisz - warknęła odruchowo, kiedy unosząc głowę spostrzegła młodzieńczą twarz. Sprawca zdarzenia, nieumyślny przechodzień, jedno z tych wiecznie nieobecnych spojrzeń, to gotowy przepis na typowego pechowca. Claire pewnie przemknąłby przez myśl sarkastyczny komentarz w stylu “Nie śpij, bo cię okradną”, uśmiechnęłaby się pod nosem i tylko obrzuciła go wyniosłym spojrzeniem. Ugh, marzyciele... Tak, gdyby tylko miała na to czas.
Nie od razu spostrzegła, że w nagłym zamieszaniu zwinna, choć lodowata dłoń wsunęła się do kieszeni jej płaszcza, chcąc schwytać to, co tak skrzętnie strzegła przed wszelką napaścią.
- Vabo! - zaklęla po goblidegucku, w głosie kobiety wybrzmiewała złość, na wstrętnego delikwenta, rzecz jasna, bo sobie nie miała nic do zarzucenia, poza niechęcią do wysłania przeklętego przedmiotu paczką. Tak będzie bezpieczniej, powtarzała sobie, teraz plując w brodę za skrajną głupotę - swoją czy złodzieja? Nie mogła sobie pozwolić na utratę przedmiotu, nie dość że zrobionego na zamówienie, to jeszcze z rodowej pamiątki po babce.
Wzdrygnęła się od nagłego dotyku męskiej dłoni i zatrzymała gwałtownie, odruchowo wysuwając obie ręce z kieszeni. Woreczek zatańczył między ich palcami, a luźny rzemień go wiążący rozsupłał się już zupełnie. Kobieta potknęła się w zamieszaniu i wyrżnęła na śliskiej, brukowej nawierzchni, ostatnim, rozpaczliwym gestem wybijając złodziejowi przedmiot z dłoni. Lądując na kolanach w płytkiej kałuży, deszczowa woda zmieszana z ulicznym kurzem zostawiła na ubraniach Claire plamy. Uderzenie zdarło skórę pod materiałem spodni, ale to nie ból piekących ranek zajmował teraz czarownicę.
- Nie! - zdążyła jeszcze zawołać, kiedy oczy Fancourt powiększyły się do rozmiarów galeonów na widok błyszczącej w powietrzu biżuterii. Dzięki serii niefortunnych zdarzeń złota brosza wielkości połowy dłoni zdobiona krwistoczerwonym, błyszczącym kamieniem, wyślizgnęła się z woreczka i szybując wysoko spadła na mokry chodnik kilka stóp przed nimi.
Claire Fancourt
Claire Fancourt
Zawód : klątwołamaczka w banku Gringotta
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
if it scares you it might be
a good thing to try
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10616-claire-fancourt https://www.morsmordre.net/t10763-atena#326881 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f404-gloucestershire-cranham-the-mulberry-house https://www.morsmordre.net/t10762-skrytka-bankowa-nr-2336#326880 https://www.morsmordre.net/t10765-claire-fancourt#326891
Re: Główna ulica [odnośnik]26.04.22 18:01
Wszystko działo się tak nader szybko. Z daleka mogło to wyglądać bardziej komicznie, ot dwie osoby na siebie wpadły i nagle niczym oparzone wywołały na sobie reakcję. Już trzymał w dłoniach biżuterię, już prawie mógłby cieszyć się darmowymi galeonami, które dostałby od jakiegoś handlarzyny, ale ostatecznie stało się tak, że niczym w zwolnionym tempie poleciało w powietrzu, by zaraz upaść parę metrów od nich. Przeturlało się po ziemi i zaraz stanęło w miejscu, robiąc jedynie dodatkowy problem w sięgnięciu. Russell zdobył się na to, aby na czworakach przejść te parę metrów w pośpiechu i zdobyć się na chwycenie przedmiotu w dłoniach. Dopiero wtedy szelmowski uśmiech pojawił się na jego twarzy, gdy jeszcze skłonił się przed nią, będąc brudnym na nogach.
Dziękuję za pomoc. Tego właśnie potrzebowałem. – Dodał dość nieśpiesznie, w końcu zanim ona rzuci zaklęcie to będzie już w innej uliczce, prawda? Prawda? Nie do końca.
To właśnie wtedy poczuł jakby coś rozpływało się po jego ciele, a najbardziej po gardle, które zaczęło jakby napełniać się. Język "twardniał", jakby ktoś wsadzał mu coś do buzi. Nie, nie... To nie było normalne.
Co się feje? – Zapytał siebie samego, jednak jego wzrok zaraz powędrował w kierunku kobiety, która musiała za tym stać. W końcu to z jej kieszeni wyciągnął ów przedmiot. Jego agresja musiała się gdzieś wyładować, dlatego zbliżył się do kobiety, zaczynając lustrować ją nadal z pozycji ziemi. – Fo me zrofyasl? Fafaj! – Tak jakby normalny człowiek mógł to zrozumieć, a tym bardziej ona, gdy problemy z mową się co raz bardziej powiększały. Czy to miało być przerażenie kryjące się w jego oczach? Że właśnie padł ofiarą klątwy, której nie do końca znał efektu. Ostatecznie zamierzał ją jednak złapać za chabety, postawić do pionu i przycisnąć do ściany jednego z budynków, by spojrzeć na nią z furią. Czy zamierzała go trafić zaklęciem? A może wolała czekać aż klątwa wykończy go w całości i umrze jej na tej ulicy? Jedynie zacisk na ciele się umocnił.
Jack Russell
Jack Russell
Zawód : Hazardzista, kieszonkowiec i poeta
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11084-jack-russell https://www.morsmordre.net/t11096-makbet https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t11115-szuflada-2405#342341 https://www.morsmordre.net/t11101-j-russell
Re: Główna ulica [odnośnik]12.05.22 12:11
Pogoń za złodziejem była irytującą i mało przyjemną wizją. Nie darząc biżuterii żadnym sentymentem mogła bez problemu wrócić do domu i nałożyć nową klątwę, jednak ingrediencje oraz czas (a zwłaszcza on!) były na wagę złota. Już zaczęła kląć w myślach, nie chcąc zgodzić się z przykrą koleją losu, kiedy usłyszała bełkotliwy głos czarodzieja. Kąciki ust Fancourt uniosły się ku górze w przebiegłym, jak i triumfalnym uśmiechu, gdy tylko jasnym stało się, że zamknięta w przedmiocie klątwa działa.
- Nikt ci nie mówił, że nieładnie tak kraść? - odezwała się, niespiesznie podnosząc z miejsca, by zawiesić wzrok na delikwencie. Był niewiele od niej wyższy, ale sprawiał wrażenie młodszego. Zarówno jego ubranie, jak i profesja wskazywały na to, że wychowała go ulica i to tutaj miał czuć się jak ryba w wodzie. Czyżby zapomniał, że żyjąc wśród czarodziejskiej społeczności nigdy nie można być pewnym, czy aby nie natrafi się na coś niespodziewanego? Korzystając z chwili szybkim ruchem różdżki oczyściła płaszcz i spodnie z brudnych plam kałuży, nawet nie zadając sobie trudu, by zrozumieć to, co do niej mówi.
- Co, zabrakło języka w gębie? - prychnęła ironicznie, obesrwując jak malujące się na twarzy złodzieja niezrozumienie przeradza się w złość. Nie często miała okazję, by podziwiać efekt swojej pracy, zwłaszcza kiedy chodziło o nakładanie klątw i osoby nią opętane. Zastanawiała się przed paroma dniami gdzie szukać potencjalnych ochotników do prowadzenia eksperymentów związanych ze sprawdzaniem czy badana klątwa odnosi oczekiwany skutek. W dobie wojny miało nie być to tak trudne, wystarczyło wybrać się do pomniejszej wioski i zgarnąć kilku mugoli, lecz tkwiła w niej wciąż pewna bariera przyzwoitości, jaka nie pozwalała dać upustu pełni kreatywności. - Już teraz tracisz możliwość mowy, rzucanie zaklęć jest niemożliwe. Wkrótce problemem stanie się wzięcie pełnego oddechu, a stąd bliska droga do skonania i zgnicia na chodniku. - Nie wszystko było prawdą, Fancourt posunęła się do drobnego kłamstwa, by nastraszyć czarodzieja, który w swoim fachu był zdecydowanie zbyt pewien siebie. Nie chcąc dać się już w żaden sposób zaskoczyć, wymierzyła w niego różdżkę. - Na tym przedmiocie ciąży klątwa. Oddaj go, dobrze ci radzę. - Ciemne brwi Claire powędrowały ku górze, kiedy utkwiła wyczekujący wzrok w młodzieńcu, wyciągając doń rękę z otwartym woreczkiem.
Claire Fancourt
Claire Fancourt
Zawód : klątwołamaczka w banku Gringotta
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
if it scares you it might be
a good thing to try
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10616-claire-fancourt https://www.morsmordre.net/t10763-atena#326881 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f404-gloucestershire-cranham-the-mulberry-house https://www.morsmordre.net/t10762-skrytka-bankowa-nr-2336#326880 https://www.morsmordre.net/t10765-claire-fancourt#326891

Strona 36 z 39 Previous  1 ... 19 ... 35, 36, 37, 38, 39  Next

Główna ulica
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach