Wnętrze sklepu
AutorWiadomość
Wnętrze sklepu
Sklep aktualnie jest zamknięty.
Jednym ze sklepów, które od wieków kontynuują swą działalność niezależnie od wszystkiego, jest sklep rodziny Ollivanderów. Podniszczony, zaniedbany, bardziej przypominający budynki ze Śmiertelnego Nokturnu, niźli z Pokątnej. Ulicy będącej jeszcze do niedawna tętniącym życiem sercem czarodziejskiej społeczności, teraz trochę cichszej z powodu obaw przed parszywcami wszelkiej maści, jacy pojawili się po śmierci Dumbledore'a i przejęciu władzy w Hogwarcie przez Grindewalda. Co najważniejsze - przybytek Ollivanderów nieustannie służy młodym czarodziejom. Skrzypiące, obdarzone dzwoneczkiem drzwi prowadzą do wnętrza małego, zakurzonego pomieszczenia, zapełnionego wieloma regałami wypełnionymi po brzegi drobnymi, ale jakże cennymi pudełeczkami.
Plotka mówi, iż różdżkarnia obłożona została dziesiątkami zaklęć obronnych, antywłamaniowych oraz alarmujących. Jednak jaka jest prawda...
Jednym ze sklepów, które od wieków kontynuują swą działalność niezależnie od wszystkiego, jest sklep rodziny Ollivanderów. Podniszczony, zaniedbany, bardziej przypominający budynki ze Śmiertelnego Nokturnu, niźli z Pokątnej. Ulicy będącej jeszcze do niedawna tętniącym życiem sercem czarodziejskiej społeczności, teraz trochę cichszej z powodu obaw przed parszywcami wszelkiej maści, jacy pojawili się po śmierci Dumbledore'a i przejęciu władzy w Hogwarcie przez Grindewalda. Co najważniejsze - przybytek Ollivanderów nieustannie służy młodym czarodziejom. Skrzypiące, obdarzone dzwoneczkiem drzwi prowadzą do wnętrza małego, zakurzonego pomieszczenia, zapełnionego wieloma regałami wypełnionymi po brzegi drobnymi, ale jakże cennymi pudełeczkami.
Plotka mówi, iż różdżkarnia obłożona została dziesiątkami zaklęć obronnych, antywłamaniowych oraz alarmujących. Jednak jaka jest prawda...
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Lokal został zamknięty do odwołania. Można jednak prowadzić rozgrywki mające miejsce przed budynkiem.
Kiedy ostatni raz przekraczał próg tego sklepu, przywitał go starszawy jegomość owinięty dziwną szatą bliżej niezidentyfikowanego koloru, który po pierwszych uprzejmościach przywitań zaciągnął go w kąt pomieszczenia i kolejno dawał do testowania różdżki. Wybieranie nie trwało długo, już piąta czy szósta różdżka okazała się tą właściwą - a teraz tkwiła połamana i bezużyteczna. Tym razem jednak nie przyszedł tu po nową różdżkę; w kieszeni trzymał inną, wcale nie tak dawno temu odziedziczoną po osobie, którą przez ponad trzydzieści lat uczył się nienawidzić.
Różdżka świetnie leżała w jego dłoni, czuł płynącą przez nią moc, energię, czego nie doświadczał już od bardzo dawna - ale przeczucie i świetne dopasowane do kształtu dłoni to za mało, by móc korzystać z różdżki. Dlatego znalazł się tutaj, by u najlepszego magicznego rzemieślnika, eksperta w tej dziedzinie, uzyskać pewność, że będzie mógł posługiwać się nią bez najmniejszych problemów i że przy nawet najtrudniejszych i najbardziej skomplikowanych zaklęciach różdżka pozostanie mu wierna i posłuszna, nie decydując się nagle na odmowę współpracy. Z pewnym niepokojem wykonał polecenie Ollivandera, by machnąć różdżką: to właśnie teraz miało się okazać, czy różdżka ojca zechce współpracować z potomkiem swojego pierwszego właściciela, czy pozostanie wierna Ignatiusowi nawet po jego śmierci.
Krótkie machnięcie, do którego nie dodał żadnej magicznej formuły, okazało się jednak skuteczne i różdżka zareagowała wyjątkowo pozytywnie. Ollivander klasnął w dłonie, mrucząc coś pod nosem, dopiero po chwili uświadamiając sobie, że to nie jego różdżka i nic nie zarobi na jej sprzedaży. Mimo to nie wyglądał na zawiedzionego, jakby sam fakt, że wszystko poszło po myśli Colina, był wystarczającą zapłatą za kilka minut poświęconego czasu. Najwidoczniej wprowadziło to nieco ruchu w nużące życie sprzedawcy różdżek, którego odwiedzano głównie w wakacje i którego klientelę tworzyły przede wszystkim jedenastoletnie dzieciaki.
Colin podziękował, wycofując się tyłem ze sklepu i próbując nie dać się wciągnąć Ollivanderowi w pogawędkę. Otworzył sobie drzwi, sięgając na ślepo do klamki, dał dwa kroki do tyłu i prawie zderzył się z jakimś podejrzanie wyglądającym typem, który natychmiast znikł, zanim Colin zdążył wydukać z siebie krótkie przeprosiny. Wzruszył ramionami, oddychając z ulgą, a całe napięcie związane z testowaniem różdżki spłynęło z niego w jednej chwili jak po kaczce. Podniósł głowę, rozglądając się uważnie dookoła i sprawdzając, czy kolejny krok nie skończy się następną kolizją, gdy w tłumie kolorowych szat, tiar i peleryn mignęła mu twarz Rity. Nie wahał się długo, zbiegł ze schodków i dopadł ją kilka sekund później, chowając różdżkę w kieszeń spodni.
- Mój aniele, czyżbyś złamała sobie skrzydła, spadając z nieba wprost pod me stopy? - zagaił jak rasowy podrywacz, strzelając swoimi uroczymi ślepiami niczym zakochany nastolatek, co tylko podwoiło wrażenie absurdu. - Mroki Nokturnu zaczęły ci doskwierać i postanowiłaś zajrzeć do normalnego świata? Wiesz chociaż, jaki mamy rok? - wzniósł oczy ku niebu, by zachować resztki powagi, chociaż od środka aż go rozrywało, by natychmiast podzielić się z Ritą nowiną o swoim najnowszym nabytku.
Różdżka świetnie leżała w jego dłoni, czuł płynącą przez nią moc, energię, czego nie doświadczał już od bardzo dawna - ale przeczucie i świetne dopasowane do kształtu dłoni to za mało, by móc korzystać z różdżki. Dlatego znalazł się tutaj, by u najlepszego magicznego rzemieślnika, eksperta w tej dziedzinie, uzyskać pewność, że będzie mógł posługiwać się nią bez najmniejszych problemów i że przy nawet najtrudniejszych i najbardziej skomplikowanych zaklęciach różdżka pozostanie mu wierna i posłuszna, nie decydując się nagle na odmowę współpracy. Z pewnym niepokojem wykonał polecenie Ollivandera, by machnąć różdżką: to właśnie teraz miało się okazać, czy różdżka ojca zechce współpracować z potomkiem swojego pierwszego właściciela, czy pozostanie wierna Ignatiusowi nawet po jego śmierci.
Krótkie machnięcie, do którego nie dodał żadnej magicznej formuły, okazało się jednak skuteczne i różdżka zareagowała wyjątkowo pozytywnie. Ollivander klasnął w dłonie, mrucząc coś pod nosem, dopiero po chwili uświadamiając sobie, że to nie jego różdżka i nic nie zarobi na jej sprzedaży. Mimo to nie wyglądał na zawiedzionego, jakby sam fakt, że wszystko poszło po myśli Colina, był wystarczającą zapłatą za kilka minut poświęconego czasu. Najwidoczniej wprowadziło to nieco ruchu w nużące życie sprzedawcy różdżek, którego odwiedzano głównie w wakacje i którego klientelę tworzyły przede wszystkim jedenastoletnie dzieciaki.
Colin podziękował, wycofując się tyłem ze sklepu i próbując nie dać się wciągnąć Ollivanderowi w pogawędkę. Otworzył sobie drzwi, sięgając na ślepo do klamki, dał dwa kroki do tyłu i prawie zderzył się z jakimś podejrzanie wyglądającym typem, który natychmiast znikł, zanim Colin zdążył wydukać z siebie krótkie przeprosiny. Wzruszył ramionami, oddychając z ulgą, a całe napięcie związane z testowaniem różdżki spłynęło z niego w jednej chwili jak po kaczce. Podniósł głowę, rozglądając się uważnie dookoła i sprawdzając, czy kolejny krok nie skończy się następną kolizją, gdy w tłumie kolorowych szat, tiar i peleryn mignęła mu twarz Rity. Nie wahał się długo, zbiegł ze schodków i dopadł ją kilka sekund później, chowając różdżkę w kieszeń spodni.
- Mój aniele, czyżbyś złamała sobie skrzydła, spadając z nieba wprost pod me stopy? - zagaił jak rasowy podrywacz, strzelając swoimi uroczymi ślepiami niczym zakochany nastolatek, co tylko podwoiło wrażenie absurdu. - Mroki Nokturnu zaczęły ci doskwierać i postanowiłaś zajrzeć do normalnego świata? Wiesz chociaż, jaki mamy rok? - wzniósł oczy ku niebu, by zachować resztki powagi, chociaż od środka aż go rozrywało, by natychmiast podzielić się z Ritą nowiną o swoim najnowszym nabytku.
Pewnie trudno w to uwierzyć, ale Rita naprawdę opuszczała czasem swoje mroczne okolice i wychodziła do ludzi. Ta bardziej przyzwoita z dwóch magicznych ulic Londynu często była celem jej małych eskapad poza Nokturn. Powody tych wypraw były najczęściej bardzo prozaiczne i nie różniły się od tych, które sprowadzały na Pokątną innych przedstawicieli magicznej socjety: Rita przychodziła tu na zakupy. Wierzcie lub nie, ale ona też musi coś czasem jeść. A swoich sukni ani nie kradła ani tym bardziej sama nie szyła.
Dziś zaszczyciła swoją obecnością Pokątną właśnie z powodu stroju. Potrzebowała czegoś wyjątkowego, bo minęło już sporo czasu od ostatniego przyjęcia w piwnicach pod jej kamienicą. Burke i Nott powinni niebawem znów zacząć się nudzić, a ona od sześciu lat jeszcze nigdy nie została pominięta na liście gości. Jednak w takim miejscu nie mogła pokazać się w byle czym! Wśród arystokratów trzeba było niestety robić odpowiednie wrażenie jeśli liczyło się na dobre interesy. A ona ich potrzebowała. Dlatego wybrała się do Twilfitt i Tatting, by zamówić odpowiednią suknię.
Zadowolona ze swoich ustaleń opuściła sklep i bez pośpiechu wmieszała się w tłum. Nie sprawiło jej to wiele problemu. Specjalnie dobrała garderobę w taki sposób, by nie wyróżniać szczególnie od innych przechodniów. Zrezygnowała więc ze swoich ukochanych czerni na rzecz spódnicy w kolorze butelkowej zieleni i koszuli w śliwkowym fiolecie. Ciemne włosy opadały jej w miękkich falach na ramiona, a oczy podkreślone ciemną kredką zerkały wokół czujnie. Tylko to spojrzenie, nieco zbyt uważne i podejrzliwe mogło wydawać się dziwne. Poza tym? Absolutnie zwyczajna czarownica, załatwiająca absolutnie zwyczajne sprawy. Nikt kto nie znał jej osobiście, nie zgadłby gdzie mieszka i czym zajmuje się na co dzień.
Z Twilfitt i Tatting było bardzo blisko na Nokturn, więc spodziewała się, że za kwadrans będzie z powrotem w domu. Jakież było jej zaskoczenie, gdy obok niej pojawił się nagle nie kto inny, a Colin Fawley! Jej brwi uniosły się lekko do góry zdradzając zdziwienie - trudno jednak orzec co wydawało jej się bardziej niespotykane: to spotkanie, czy jego koszmarny tekst na podryw.
- Masz szczęście, że jesteś przystojny, bo inaczej nigdy nie położyłbyś ręki na kobiecie. - westchnęła teatralnie, po czym obdarzyła go uśmiechem. - Poza tym to mężczyźni leżą u moich stóp, a nie na odwrót. Kto jak kto, ale ty powinieneś o tym doskonale wiedzieć, mój drogi. - dodała posyłając mu prowokujące spojrzenie.
- Mogłabym zapytać o to samo. Cóż to za sprawy wyciągnęły Cię z twojej bibliofilskiej nory na światło dzienne? - przechyliła lekko głowę w bok i obrzuciła go badawczym spojrzeniem, wyczuwając w nim bez trudu nietypową ekscytację. Raczej nie ucieszył się tak na jej widok. O co więc mogło chodzić?
Dziś zaszczyciła swoją obecnością Pokątną właśnie z powodu stroju. Potrzebowała czegoś wyjątkowego, bo minęło już sporo czasu od ostatniego przyjęcia w piwnicach pod jej kamienicą. Burke i Nott powinni niebawem znów zacząć się nudzić, a ona od sześciu lat jeszcze nigdy nie została pominięta na liście gości. Jednak w takim miejscu nie mogła pokazać się w byle czym! Wśród arystokratów trzeba było niestety robić odpowiednie wrażenie jeśli liczyło się na dobre interesy. A ona ich potrzebowała. Dlatego wybrała się do Twilfitt i Tatting, by zamówić odpowiednią suknię.
Zadowolona ze swoich ustaleń opuściła sklep i bez pośpiechu wmieszała się w tłum. Nie sprawiło jej to wiele problemu. Specjalnie dobrała garderobę w taki sposób, by nie wyróżniać szczególnie od innych przechodniów. Zrezygnowała więc ze swoich ukochanych czerni na rzecz spódnicy w kolorze butelkowej zieleni i koszuli w śliwkowym fiolecie. Ciemne włosy opadały jej w miękkich falach na ramiona, a oczy podkreślone ciemną kredką zerkały wokół czujnie. Tylko to spojrzenie, nieco zbyt uważne i podejrzliwe mogło wydawać się dziwne. Poza tym? Absolutnie zwyczajna czarownica, załatwiająca absolutnie zwyczajne sprawy. Nikt kto nie znał jej osobiście, nie zgadłby gdzie mieszka i czym zajmuje się na co dzień.
Z Twilfitt i Tatting było bardzo blisko na Nokturn, więc spodziewała się, że za kwadrans będzie z powrotem w domu. Jakież było jej zaskoczenie, gdy obok niej pojawił się nagle nie kto inny, a Colin Fawley! Jej brwi uniosły się lekko do góry zdradzając zdziwienie - trudno jednak orzec co wydawało jej się bardziej niespotykane: to spotkanie, czy jego koszmarny tekst na podryw.
- Masz szczęście, że jesteś przystojny, bo inaczej nigdy nie położyłbyś ręki na kobiecie. - westchnęła teatralnie, po czym obdarzyła go uśmiechem. - Poza tym to mężczyźni leżą u moich stóp, a nie na odwrót. Kto jak kto, ale ty powinieneś o tym doskonale wiedzieć, mój drogi. - dodała posyłając mu prowokujące spojrzenie.
- Mogłabym zapytać o to samo. Cóż to za sprawy wyciągnęły Cię z twojej bibliofilskiej nory na światło dzienne? - przechyliła lekko głowę w bok i obrzuciła go badawczym spojrzeniem, wyczuwając w nim bez trudu nietypową ekscytację. Raczej nie ucieszył się tak na jej widok. O co więc mogło chodzić?
She wears strength and darkness equally well
The girl has always been half goddess, half hell.
The girl has always been half goddess, half hell.
Rita Sheridan
Zawód : Trucicielka, lichwiarka, hazardzistka
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
The black heart angels calling
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Puścił mimo uszu uwagę o swoim idealnym wyglądzie (w końcu nikt normalny by nie zaprotestował, nie?), uśmiechając się dalej pełnymi rozbawienia oczami, gdy każdy nerw jego ciała i każda kropla krwi pulsująca w żyłach aż się gotowały, by natychmiast zdradzić ukrywany sekret. Colin nie miał zresztą wielkiego wyboru wśród osób, którym mógłby o tym powiedzieć. Prócz Rity i Raven nikt nie wiedział, że od wielu miesięcy jego różdżka leżała złamana i bezużyteczna, a opinią asystentów i ich podejrzeniami niespecjalnie się przejmował. Nie płacił im w końcu za wypytywanie pracodawcy, dlaczego wyręcza się nimi w najróżniejszych zadaniach, zamiast samemu wypowiedzieć formułę zaklęcia.
- Zakochałem się! - gdyby był otumanionym nastolatkiem z pewnością by zaświergotał z radością; na swoje szczęście był już statecznym mężczyzną i jedynie lekkie drżenie głosu zdradzało jego wielkie podekscytowanie. - Jest śliczna, zgrabna, idealnie giętka, a jej... kształty – odchrząknął z udawanym zakłopotaniem – doskonale pasują do mojej dłoni. - Sięgnął do tyłu, wyciągając różdżkę z kieszeni i machnął nią przed nosem Rity, jakby właśnie prezentował jakieś wyjątkowo ważne trofeum, na które pracował całe życie i które było ukoronowaniem jego fantastycznej kariery. - Popatrz, moja nowa miłość.
Spojrzał z wyczekiwaniem na Ritę, przypominając trochę szczeniaka, który z niecierpliwością wypatruje jakiś smakołyk w nagrodę za to, że grzecznie załatwił się na zewnątrz, a nie do butów swojego właściciela. Oczy Colina nie miały jednak absolutnie nic z uroczych szczenięcych ślepi; już dawno wyrósł z beztroskich czasów, gdy nawet najmniejsza rzecz sprawiała olbrzymią radość. Wojna w mugolskim świecie i coraz bardziej napięta sytuacja w świecie czarodziejskim były wystarczającymi powodami, aby przestać oczekiwać od życia cudów i skupić się na realności – czasem ponurej i beznadziejnej – której dotykał każdego dnia.
- Zakochałem się! - gdyby był otumanionym nastolatkiem z pewnością by zaświergotał z radością; na swoje szczęście był już statecznym mężczyzną i jedynie lekkie drżenie głosu zdradzało jego wielkie podekscytowanie. - Jest śliczna, zgrabna, idealnie giętka, a jej... kształty – odchrząknął z udawanym zakłopotaniem – doskonale pasują do mojej dłoni. - Sięgnął do tyłu, wyciągając różdżkę z kieszeni i machnął nią przed nosem Rity, jakby właśnie prezentował jakieś wyjątkowo ważne trofeum, na które pracował całe życie i które było ukoronowaniem jego fantastycznej kariery. - Popatrz, moja nowa miłość.
Spojrzał z wyczekiwaniem na Ritę, przypominając trochę szczeniaka, który z niecierpliwością wypatruje jakiś smakołyk w nagrodę za to, że grzecznie załatwił się na zewnątrz, a nie do butów swojego właściciela. Oczy Colina nie miały jednak absolutnie nic z uroczych szczenięcych ślepi; już dawno wyrósł z beztroskich czasów, gdy nawet najmniejsza rzecz sprawiała olbrzymią radość. Wojna w mugolskim świecie i coraz bardziej napięta sytuacja w świecie czarodziejskim były wystarczającymi powodami, aby przestać oczekiwać od życia cudów i skupić się na realności – czasem ponurej i beznadziejnej – której dotykał każdego dnia.
Nastrój panny Sheridan stanowił doskonałe przeciwieństwo jego podekscytowania. Na jej twarzy malował się wprawdzie wyraz uprzejmego zainteresowania, ale oczy pozostawały zupełnie obojętne. Każda kolejna sekunda spędzona na obserwacji Colina upewniała ją w przekonaniu, że coś jest na rzeczy. Rzadko kiedy był taki... rozanielony. Nie umiała jednak ocenić jeszcze na ile powinna się tym wszystkim przejąć. W głowie świtała jej myśl, że może chodzi znów o jakaś książkę. Na tyle na ile znała Fawleya, wiedziała, że ekscytują go tylko trzy rzeczy: koty, stare tomiszcza pełne czarnej magii i dobry alkohol. Więc słowa o zakochaniu i coraz dokładniejszy opis wybranki sprawiły, że jej brwi uniosły się do góry zdradzając niedowierzanie - i odrobinę niepokoju o jego zdrowie.
- Zaczynam się martwić, że majaczysz... - wymruczała pod nosem, cały czas obserwując uważnie jego ruchy. Kiedy jednak podsunął jej pod nos różdżkę, wszystko stało się jasne. Rita roześmiała się szczerze i potrząsnęła głową.
- No patrzcie państwo! Czy to znaczy, że pan Fawley wraca na słuszną, acz zdradliwą ścieżkę magii? - droczyła się ze złośliwym uśmieszkiem na pełnych wargach. - Pamiętasz w ogóle jak się używa różdżki? - zapytała wyzywająco, jednocześnie splatając ramiona na piersi i zadzierając dumnie podbródek. - Co Ci po takiej ślicznotce, jeśli nie zdołasz jej użyć, hm?
W jej ciemnych tęczówkach pojawił się błysk rozbawienia, gdy przez myśl przemknęła jej wizja pojedynku z Colinem. Wprawdzie zaklęcia nigdy nie były jej mocną stroną, ale kilka sztuczek znała. Czy z pojedynkami było jak z jazdą na rowerze? Czy można było zapomnieć jak to się robi? Nie miała pojęcia, zawsze przecież unikała bezpośrednich starć. Jej bronią były trucizny i wymyślne intrygi, nie ładowanie zaklęć między oczy. Nie mniej jednak chętnie spróbowałaby swoich sił. Zwłaszcza, że doskonale widziała jak bardzo palił się do wypróbowania nowego nabytku. Nie zdziwiłaby się gdyby sam to zaraz zaproponował.
- Zaczynam się martwić, że majaczysz... - wymruczała pod nosem, cały czas obserwując uważnie jego ruchy. Kiedy jednak podsunął jej pod nos różdżkę, wszystko stało się jasne. Rita roześmiała się szczerze i potrząsnęła głową.
- No patrzcie państwo! Czy to znaczy, że pan Fawley wraca na słuszną, acz zdradliwą ścieżkę magii? - droczyła się ze złośliwym uśmieszkiem na pełnych wargach. - Pamiętasz w ogóle jak się używa różdżki? - zapytała wyzywająco, jednocześnie splatając ramiona na piersi i zadzierając dumnie podbródek. - Co Ci po takiej ślicznotce, jeśli nie zdołasz jej użyć, hm?
W jej ciemnych tęczówkach pojawił się błysk rozbawienia, gdy przez myśl przemknęła jej wizja pojedynku z Colinem. Wprawdzie zaklęcia nigdy nie były jej mocną stroną, ale kilka sztuczek znała. Czy z pojedynkami było jak z jazdą na rowerze? Czy można było zapomnieć jak to się robi? Nie miała pojęcia, zawsze przecież unikała bezpośrednich starć. Jej bronią były trucizny i wymyślne intrygi, nie ładowanie zaklęć między oczy. Nie mniej jednak chętnie spróbowałaby swoich sił. Zwłaszcza, że doskonale widziała jak bardzo palił się do wypróbowania nowego nabytku. Nie zdziwiłaby się gdyby sam to zaraz zaproponował.
She wears strength and darkness equally well
The girl has always been half goddess, half hell.
The girl has always been half goddess, half hell.
Rita Sheridan
Zawód : Trucicielka, lichwiarka, hazardzistka
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
The black heart angels calling
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Prawie prychnął z pogardą na jej bezczelną insynuację, jakoby on, Colin Fawley, najprzystojniejszy księgarz na świecie, posiadający najbardziej uroczą czuprynę do czochrania i miziania jej na milion różnych sposobów, dysponujący kojącym uśmiechem i błyskiem w oku, który powalał na kolana nawet najbardziej zatwardziałe kobiece (i męskie) serca, miał zapomnieć jak się używa różdżki. To tak jakby... jakby nagle go wykastrowała albo i gorzej, bo kastrację mógłby jeszcze jakoś przeżyć. Przewrócił oczami, wciąż świadomy, że otacza ich płynący w różne strony tłum czarodziejów i czarownic, którzy raczej nie przywykli do wysłuchiwania ich specyficznych sprzeczek, które ocierały zarówno o granicę wspaniałej przyjaźni, jak i drwiącej niechęci, gdy któreś posunęło się za daleko. Na szczęście takie relacje mają to do siebie, że bardzo szybko wracają normy, swoistego statusu quo, w którym każde nie wtrącało się do spraw drugiego, a jedynie z daleka patrzyło pobłażliwie, gdy robiło jakieś głupstwo.
- Powinnaś pamiętać, że mam bardzo zręczne palce, więc nie musisz się martwić - powiedział urażony, obracając różdżkę w palcach i przyglądając się jej z zachwytem. Co jak co, jego ojciec był gnidą niegodną szlacheckiego stanu, ale różdżkę wybrał znakomicie. Drewno było miłe w dotyku i Colin prawie czuł płynący przez palce prąd, maleńkie magiczne wyładowania, które świadczyły o tym, że różdżka go w pełni zaakceptowała i gotowa jest mu służyć. - Ale widzę, że potrzebujesz małego przypomnienia - oczy mu się zaświeciły, gdy rozglądał się dookoła, szukając jakiegoś odizolowanego miejsca. Niestety ulica Pokątna jak na złość była zawalona ludźmi i to zapewne takimi, którzy nie chcieliby zostać przypadkowymi uczestnikami magicznego pojedynku.
Nagle odezwał się w nim czysto pierwotny męski instynkt domagający się pojedynku. Nie przeszkadzało mu w żadnym wypadku to, że za przeciwnika miał mieć kobietę - wręcz przeciwnie, to była doskonała okazja by pokazać, kto w ich specyficznym duecie powinien dominować, prowadząc drugą osobę wedle ustalonych przez siebie kroków. Ooooch i mógłby się odegrać za ten paskudny wybryk, gdy pewnego dnia związała go magicznymi więzami, a potem pozostawiła w sypialni i jakby nigdy nic poszła ważyć jakiś eliksir, przypominając sobie nagle o wyjątkowo pilnym zamówieniu. Czekanie przez pierwszą godzinę było urocze, kolejną spędził coraz bardziej się nudząc, ale przy trzeciej był wściekły... i nie zamierzał tego ukrywać. Gdy panna Sheridan wreszcie go rozwiązała, mógł zaprezentować magiczne umiejętności ze swojej strony, odwdzięczając się jej w bardzo podobny sposób, ale nadal nie czuł się w pełni usatysfakcjonowany.
- Przejdźmy w jakieś ustronne miejsce, a z przyjemnością udowodnię ci, że pamiętam jeszcze co nieco - spojrzał na nią kpiąco, powtarzając w myślach litanię zaklęć, jakimi mógłby ją uraczyć. Rzucała mu wyzwanie? Bardzo proszę!
z/t
- Powinnaś pamiętać, że mam bardzo zręczne palce, więc nie musisz się martwić - powiedział urażony, obracając różdżkę w palcach i przyglądając się jej z zachwytem. Co jak co, jego ojciec był gnidą niegodną szlacheckiego stanu, ale różdżkę wybrał znakomicie. Drewno było miłe w dotyku i Colin prawie czuł płynący przez palce prąd, maleńkie magiczne wyładowania, które świadczyły o tym, że różdżka go w pełni zaakceptowała i gotowa jest mu służyć. - Ale widzę, że potrzebujesz małego przypomnienia - oczy mu się zaświeciły, gdy rozglądał się dookoła, szukając jakiegoś odizolowanego miejsca. Niestety ulica Pokątna jak na złość była zawalona ludźmi i to zapewne takimi, którzy nie chcieliby zostać przypadkowymi uczestnikami magicznego pojedynku.
Nagle odezwał się w nim czysto pierwotny męski instynkt domagający się pojedynku. Nie przeszkadzało mu w żadnym wypadku to, że za przeciwnika miał mieć kobietę - wręcz przeciwnie, to była doskonała okazja by pokazać, kto w ich specyficznym duecie powinien dominować, prowadząc drugą osobę wedle ustalonych przez siebie kroków. Ooooch i mógłby się odegrać za ten paskudny wybryk, gdy pewnego dnia związała go magicznymi więzami, a potem pozostawiła w sypialni i jakby nigdy nic poszła ważyć jakiś eliksir, przypominając sobie nagle o wyjątkowo pilnym zamówieniu. Czekanie przez pierwszą godzinę było urocze, kolejną spędził coraz bardziej się nudząc, ale przy trzeciej był wściekły... i nie zamierzał tego ukrywać. Gdy panna Sheridan wreszcie go rozwiązała, mógł zaprezentować magiczne umiejętności ze swojej strony, odwdzięczając się jej w bardzo podobny sposób, ale nadal nie czuł się w pełni usatysfakcjonowany.
- Przejdźmy w jakieś ustronne miejsce, a z przyjemnością udowodnię ci, że pamiętam jeszcze co nieco - spojrzał na nią kpiąco, powtarzając w myślach litanię zaklęć, jakimi mógłby ją uraczyć. Rzucała mu wyzwanie? Bardzo proszę!
z/t
Nie zdarzyło mu się zajść do sklepu Ollivandera od dnia, gdy otrzymał swoją pierwszą różdżkę, smukły bez o wypełnieniu z jadu bazyliszka, 13 i ¾ cala czystej mocy, która w ręku odpowiedniego czarodzieja potrafiła czynić cuda. To było siedemnaście lat temu. Siedemnaście lat czynnego użytkowania, siedemnaście lat mniejszych i większych magicznych pojedynków, codziennych zaklęć i czarnomagicznych praktyk, siedemnaście lat noszenia, upychania za paskiem spodni, w zasadzie nieustannej styczności z różdżką. I ani jednego problemu, ani jednej odmowy współpracy, ani jednego przejawu krnąbrności wobec właściciela. Tylko kilka pojedynczych skaz i zadrapań, nieuchronnych po tak długim okresie wzmożonej eksploatacji. Siedemnaście lat udało mu się obyć bez konieczności wymiany, naprawy lub przeglądu różdżki, aż do dzisiaj. Wystarczyła jednorazowa, tylko przelotna styczność z jego siostrą, z jego siostrą wariatką, z jego maleńką, nieznośną Cass, by cały ten długoletni staż bezwypadkowy natychmiast wziął w łeb. A trzeba wiedzieć, że chociaż Gabriel nigdy nie należał do ludzi przywiązujących się do przedmiotów, że chociaż traktował i używał swojej różdżki dokładnie jak tego, czym w zasadzie była, czyli po prostu narzędzia, to jednak zdążył przyzwyczaić się do sposobu, w jaki leżała w dłoni, do jej działania, specyficznego splotu magicznego i porozumienia, jakie przez lata nawiązywały się między czarodziejem a jego narzędziem. A przede wszystkim nie lubił niepotrzebnego marnotrawstwa dobrych, sprawdzonych przedmiotów i nie tolerował w żadnej mierze jakichkolwiek bezprawnych zamachów na swoją własność.
Gdy więc po powrocie z barku z kieliszkiem aromatycznego skrzaciego wina, diabelsko zmęczony po pracy i gotowy zanurzyć się dla odprężenia mięśni w jakiejś lekturze, odnalazł swoją różdżkę pokrytą niezidentyfikowanego pochodzenia substancją, krew momentalnie odpłynęła mu z twarzy, a podejrzenia wraz z gniewem bez chwili zawahania skierowały ku Cass. Siedziała tam, niewinna jak prowincjonalna panienka, w stroju noszącym jeszcze wyraźne ślady polowania na wilkołaka, z którego dopiero co wróciła. Żaden mięsień nie drgnął na jego szczęce, gdy wznosił pociemniałe spojrzenie na jej śliczną twarz, nic też nie poruszyło się w jego sercu, gdy nie pozwoliwszy jej się nawet przebrać, ciągnął ją pomimo srogich protestów w kierunku kominka wspieranego Siecią Fiuu. Różdżka, którą oblepiła czymś, co postanowiła przynieść ze sobą na rękawicach do domu ze swojej misji, a co zdążyło już wypełnić szczeliny zadrapań, wymagała interwencji specjalisty od takich przypadków. I nie zamierzał załatwiać tego sam, zwłaszcza w tę psią pogodę, szczególnie że to nie on był przyczyną zniszczeń. Przenieśli się kominkiem do Dziurawego Kotła i przespacerowali przez deszczową Pokątną, ona złorzecząc pod nosem, on uciszając jej zapędy i wytykając błędy. Gdy przystanęli przed witryną Ollivandera, objął ją w talii, braterskim gestem o delikatnie napastliwym podłożu, chwytając nozdrzami ulotną aurę jej woni. Otworzył przed nią drzwi i przy niewielkim użyciu siły pomógł jej wejść do środka, by wewnątrz ściągnąć z głowy mokry kaptur i odetchnąć ciepłym, nieco zatęchłym powietrzem przesyconym kurzem.
– Panie przodem – mruknął jeszcze sugestywnym, na pozór uprzejmym tonem do Cass i rozejrzał się dookoła za jakimś pracownikiem. Dostrzegłszy za ladą chłopaka o płomiennorudych włosach, pokonał w kilku spokojnych, acz pewnych krokach dzielącą go odeń odległość. – Pan Weasley, zdaje się? – Uśmiechnął się zdawkowo, z dystansem, sięgając do kieszeni płaszcza. Nie miał pewności, ale wydawało mu się, że chłopak mignął mu kiedyś u Borgina na Norkturnie. – Moja różdżka wymaga przeglądu i… czyszczenia – wyłożył mu bez niepotrzebnych wstępów, podając opakowany dla bezpieczeństwa przedmiot. – O dalsze szczegóły wypadku proszę wywiadywać się u mojej siostry Cassiopei. Nie mielibyśmy przyjemności spotykać się tu dzisiaj, gdyby nie jej niewątpliwa uprzejmość.
Potoczył ręką w kierunku siostry z lekko ironicznym uśmiechem.
Gdy więc po powrocie z barku z kieliszkiem aromatycznego skrzaciego wina, diabelsko zmęczony po pracy i gotowy zanurzyć się dla odprężenia mięśni w jakiejś lekturze, odnalazł swoją różdżkę pokrytą niezidentyfikowanego pochodzenia substancją, krew momentalnie odpłynęła mu z twarzy, a podejrzenia wraz z gniewem bez chwili zawahania skierowały ku Cass. Siedziała tam, niewinna jak prowincjonalna panienka, w stroju noszącym jeszcze wyraźne ślady polowania na wilkołaka, z którego dopiero co wróciła. Żaden mięsień nie drgnął na jego szczęce, gdy wznosił pociemniałe spojrzenie na jej śliczną twarz, nic też nie poruszyło się w jego sercu, gdy nie pozwoliwszy jej się nawet przebrać, ciągnął ją pomimo srogich protestów w kierunku kominka wspieranego Siecią Fiuu. Różdżka, którą oblepiła czymś, co postanowiła przynieść ze sobą na rękawicach do domu ze swojej misji, a co zdążyło już wypełnić szczeliny zadrapań, wymagała interwencji specjalisty od takich przypadków. I nie zamierzał załatwiać tego sam, zwłaszcza w tę psią pogodę, szczególnie że to nie on był przyczyną zniszczeń. Przenieśli się kominkiem do Dziurawego Kotła i przespacerowali przez deszczową Pokątną, ona złorzecząc pod nosem, on uciszając jej zapędy i wytykając błędy. Gdy przystanęli przed witryną Ollivandera, objął ją w talii, braterskim gestem o delikatnie napastliwym podłożu, chwytając nozdrzami ulotną aurę jej woni. Otworzył przed nią drzwi i przy niewielkim użyciu siły pomógł jej wejść do środka, by wewnątrz ściągnąć z głowy mokry kaptur i odetchnąć ciepłym, nieco zatęchłym powietrzem przesyconym kurzem.
– Panie przodem – mruknął jeszcze sugestywnym, na pozór uprzejmym tonem do Cass i rozejrzał się dookoła za jakimś pracownikiem. Dostrzegłszy za ladą chłopaka o płomiennorudych włosach, pokonał w kilku spokojnych, acz pewnych krokach dzielącą go odeń odległość. – Pan Weasley, zdaje się? – Uśmiechnął się zdawkowo, z dystansem, sięgając do kieszeni płaszcza. Nie miał pewności, ale wydawało mu się, że chłopak mignął mu kiedyś u Borgina na Norkturnie. – Moja różdżka wymaga przeglądu i… czyszczenia – wyłożył mu bez niepotrzebnych wstępów, podając opakowany dla bezpieczeństwa przedmiot. – O dalsze szczegóły wypadku proszę wywiadywać się u mojej siostry Cassiopei. Nie mielibyśmy przyjemności spotykać się tu dzisiaj, gdyby nie jej niewątpliwa uprzejmość.
Potoczył ręką w kierunku siostry z lekko ironicznym uśmiechem.
Gość
Gość
To było ciężkie polowanie; nawet dla niej, choć nie była już nowicjuszem, pewne pościgi ciągnęły się niemożebnie długo, a przemoknięte, zabrudzone substancjami pochodzenia różnego ubrania lgneły do ciała w wyjątkowo nieprzyjemny sposób. Nic więc dziwnego, że kiedy wpadała do rodzinnej posiadłości po kilkugodzinnej, morderczej gonitwie, nie zwracała przesadnie uwagi na to gdzie rzuca swoje rzeczy, ani co może przy tym procesie ucierpieć. Tym razem nie miała nawet siły, by faktycznie się przebrać - każdy pojedynczy mięsień w jej ciele błagał o chwilę wytchnienia, o krótki moment odpoczynku. Caesar nie miał dla nich litości tego popołudnia. Informacja, że poszukiwany przez nich wilkołak widziany był na obrzeżach jednej z mniejszych wiosek w okolicach Londynu sprawiła, że postawił na nogi cały zastęp, a później kazał im przeczesywać najmniejsze nawet leśne parowy, z lisimi norami włącznie. A przynajmniej takie miała wrażenie, gdy po ośmiu godzinach brodzenia w mokrych liściach, nasiąkniętym wilgocią mchu i wszystkimi innymi przyjemnościami, które płyną z przebywania w dziewiczym lesie, wreszcie zdołali chwycić trop. Później było już tylko gorzej.
Gdy wreszcie dotarła do rodzinnej posiadłości, nie zawracała sobie nawet głowy zrzuceniem z nóg ubłoconych jeździeckich butów. Bez żadnego poszanowania dla rodzinnych bibelotów, zabytkowych mebli czy gęstych, puszystych dywanów, przemaszerowała przez salon, rzuciła zabrudzone śluzem do maskowania zapachów rękawice na dębowy stolik i zachwycona miękkością poduszek zaległa na szezlongu tuż przy jednym z wielkich okien, wyciągając się na nim wygodnie.
Do głowy by jej nie przyszło, że Gabe, który najwyraźniej wrócił do domu parę chwil przed nią, zostawi swoją różdżkę w tak idiotycznym miejscu – zwykle nigdy się z nią nie rozstawał, nawet na krótką chwilę. Dopiero, gdy szkoda została poczyniona, a bławatkowe tęczówki leniwie przeczesując pomieszczenie napotkały przywalony rękawicami koniec gabrysiowej różdżki, po jej ciele przeszły dreszcze. Niewiele myśląc zerwała się ze swojego miejsca spoczynku – nie, nie wiecznego, ale zasłużonego – by wepchnąć dowody zbrodni za ciężkie, aksamitne kotary zwisające miękko po obu stronach okna. Może nie zauważy?
Niestety, jej brat bliźniak, jej brat despota i sadysta, jej ukochany Gabriel miał wzrok sokoli, a fakty kojarzył szybciej niż to było przyzwoite. Na nic zdały się niezadowolone mruknięcia, szarpanina doprawdy niegodna panienki i wreszcie iście kloaczne klątwy, mamrotane pod adresem szanownego bliźniaka, kiedy ten ciągnął ją w stronę kominka. Nie minęła chwila, nie zdążyła nawet mrugnąć okiem, a oboje stali w Dziurawym Kotle, otrzepując się z resztek kominkowego pyłu.
Protestowała, kiedy trzymając ją stanowczo za łokieć, lawirował pomiędzy zgromadzonymi na Pokątnej ludźmi, protestowała również, kiedy próbował ją uciszać. Nic nie pomagało. Wreszcie, naburmuszona i wyjątkowo niezadowolona, umilkła na kilka chwil, gromiąc brata wzrokiem kiedy tylko była ku temu sposobność. Rosły, z ciemnymi włosami i oczami, bez problemu torował sobie przejście w gęstym tłumie – czarodzieje sami usuwali mu się z drogi, nie chcąc najwyraźniej ryzykować bycia zdeptanymi przez tego olbrzyma.
Kiedy zobaczyła gdzie ją prowadzi, naburmuszoną minę zastąpiło krnąbrne zaciśnięcie ust i wyraźne zwolnienie kroku.
- Naprawdę nie mogłeś tego załatwić jutro? – jęknęła ze zrezygnowaniem, widząc jak przed jej oczami wyrasta zaskakująco pusta witryna, opatrzona szyldem ze zgrabnym, srebrnym napisem Ollivander, wiszącym tuż nad wejściem Kiedy sięgnął do klamki niemal zaparła się nogami, niewiele to jednak pomogło.
- Nie popychaj mnie! Słyszysz? Gabe, to nie jest zabaw... – urwała, gdy pomógł jej wejść do środka, a wszelkie przejawy oporu przestały mieć sens.
Warcząc pod nosem coś niezbyt zrozumiałego zsunęła z głowy kaptur peleryny, potrząsając głową by odkleić z twarzy wilgotne kosmyki włosów. Zapach kurzu, towarzyszący mu delikatny aromat stęchlizny i drewna oraz coś, co zidentyfikowala jako pastę polerską uderzyły ją w nos, wyparły wszystkie inne aromaty łącznie z zapachem perfum Gabriela, które przeszły na jej ubrania gdy wpychał ją do sklepu.
Niezadowolona splotła dłonie za plecami i zaczęła przechadzać się w okolicach wyjścia, dopóki Gabe nie zaczepił stojącego za kontuarem chłopaczka.
Odwróciła się, taksując go uważnym spojrzeniem, a później łaskawie skinęła głową, nie zadając sobie trudu by zabrać głos. Dopiero wymieniona z imienia wykrzywiła wargi w nieszczęśliwym grymasie, podchodząc bliżej.
- Nie masz żadnych dowodów na to, że to moja wina – parsknęła, opierając zwinięte w pięści dłonie na objętych skórzanymi spodniami biodrach – ...gdybym jednak miała z tym coś wspólnego powiedziałabym, że to antyzapachowy śluz – dodała, uciekając wzrokiem gdzieś w bok, jak gdyby nigdy nic, udając niebywałe zainteresowanie stojącym na zabytkowej półce kandelabrem.
Gdy wreszcie dotarła do rodzinnej posiadłości, nie zawracała sobie nawet głowy zrzuceniem z nóg ubłoconych jeździeckich butów. Bez żadnego poszanowania dla rodzinnych bibelotów, zabytkowych mebli czy gęstych, puszystych dywanów, przemaszerowała przez salon, rzuciła zabrudzone śluzem do maskowania zapachów rękawice na dębowy stolik i zachwycona miękkością poduszek zaległa na szezlongu tuż przy jednym z wielkich okien, wyciągając się na nim wygodnie.
Do głowy by jej nie przyszło, że Gabe, który najwyraźniej wrócił do domu parę chwil przed nią, zostawi swoją różdżkę w tak idiotycznym miejscu – zwykle nigdy się z nią nie rozstawał, nawet na krótką chwilę. Dopiero, gdy szkoda została poczyniona, a bławatkowe tęczówki leniwie przeczesując pomieszczenie napotkały przywalony rękawicami koniec gabrysiowej różdżki, po jej ciele przeszły dreszcze. Niewiele myśląc zerwała się ze swojego miejsca spoczynku – nie, nie wiecznego, ale zasłużonego – by wepchnąć dowody zbrodni za ciężkie, aksamitne kotary zwisające miękko po obu stronach okna. Może nie zauważy?
Niestety, jej brat bliźniak, jej brat despota i sadysta, jej ukochany Gabriel miał wzrok sokoli, a fakty kojarzył szybciej niż to było przyzwoite. Na nic zdały się niezadowolone mruknięcia, szarpanina doprawdy niegodna panienki i wreszcie iście kloaczne klątwy, mamrotane pod adresem szanownego bliźniaka, kiedy ten ciągnął ją w stronę kominka. Nie minęła chwila, nie zdążyła nawet mrugnąć okiem, a oboje stali w Dziurawym Kotle, otrzepując się z resztek kominkowego pyłu.
Protestowała, kiedy trzymając ją stanowczo za łokieć, lawirował pomiędzy zgromadzonymi na Pokątnej ludźmi, protestowała również, kiedy próbował ją uciszać. Nic nie pomagało. Wreszcie, naburmuszona i wyjątkowo niezadowolona, umilkła na kilka chwil, gromiąc brata wzrokiem kiedy tylko była ku temu sposobność. Rosły, z ciemnymi włosami i oczami, bez problemu torował sobie przejście w gęstym tłumie – czarodzieje sami usuwali mu się z drogi, nie chcąc najwyraźniej ryzykować bycia zdeptanymi przez tego olbrzyma.
Kiedy zobaczyła gdzie ją prowadzi, naburmuszoną minę zastąpiło krnąbrne zaciśnięcie ust i wyraźne zwolnienie kroku.
- Naprawdę nie mogłeś tego załatwić jutro? – jęknęła ze zrezygnowaniem, widząc jak przed jej oczami wyrasta zaskakująco pusta witryna, opatrzona szyldem ze zgrabnym, srebrnym napisem Ollivander, wiszącym tuż nad wejściem Kiedy sięgnął do klamki niemal zaparła się nogami, niewiele to jednak pomogło.
- Nie popychaj mnie! Słyszysz? Gabe, to nie jest zabaw... – urwała, gdy pomógł jej wejść do środka, a wszelkie przejawy oporu przestały mieć sens.
Warcząc pod nosem coś niezbyt zrozumiałego zsunęła z głowy kaptur peleryny, potrząsając głową by odkleić z twarzy wilgotne kosmyki włosów. Zapach kurzu, towarzyszący mu delikatny aromat stęchlizny i drewna oraz coś, co zidentyfikowala jako pastę polerską uderzyły ją w nos, wyparły wszystkie inne aromaty łącznie z zapachem perfum Gabriela, które przeszły na jej ubrania gdy wpychał ją do sklepu.
Niezadowolona splotła dłonie za plecami i zaczęła przechadzać się w okolicach wyjścia, dopóki Gabe nie zaczepił stojącego za kontuarem chłopaczka.
Odwróciła się, taksując go uważnym spojrzeniem, a później łaskawie skinęła głową, nie zadając sobie trudu by zabrać głos. Dopiero wymieniona z imienia wykrzywiła wargi w nieszczęśliwym grymasie, podchodząc bliżej.
- Nie masz żadnych dowodów na to, że to moja wina – parsknęła, opierając zwinięte w pięści dłonie na objętych skórzanymi spodniami biodrach – ...gdybym jednak miała z tym coś wspólnego powiedziałabym, że to antyzapachowy śluz – dodała, uciekając wzrokiem gdzieś w bok, jak gdyby nigdy nic, udając niebywałe zainteresowanie stojącym na zabytkowej półce kandelabrem.
Gość
Gość
|30.10, przed imprezą w Teatrzyku
Dzień jak co dzień, niezbyt wieloma szczegółami się różni. Szczególnie, jeśli dotyczyło jego pracy. Rano u Ollivandera, wieczorem zaś u Borgina i Burke'a. Gdzie nie gdzie zakotwiczą się transakcje zawarte z narkomanami. I tak ta cała doba szybko mijała, bo gdy wracał do swego mieszkania,w którym był sam albo jego wierny kuguchar o dumnym imieniu - Cezar, to zazwyczaj kładł się spać. Niekiedy nawet się nie przebierał, bo był zmęczony. Ale te zmęczenie przynajmniej dawało pieniądze, które mimo waśni z bratem, przekazywał dalej ustaloną wcześniej kwotę swojemu rodzeństwu, aby dopłacić im za ich własne mieszkanie. Czemu to robi? Uważa, że rodzina jest najważniejsza, mimo jego wcześniejszych wyczynów znanym tylko wybrańcom. Gdyby tylko sobą się przejmował, to pewnie część pieniędzy poszła w oszczędności, a część do spłacenia długu, który spłacał.
A pieniądze na dług między innymi pochodziły właśnie z pracy u Ollivandera. Ze sprzedaży różdżek, niekiedy też ich składaniu i czyszczeniu, jeśli ktoś boi się dziwnych maści, czy zdolnościom drugiej osoby. Zbyt dużo ludzi nie przychodzi do sklepu, bo większość klientów to jednak są jedenastoletni przyszli czarodzieje, którzy będą walczyć o własną przyszłość. A ich jak na razie, przybywa, ku jego radości, bo każdy klient zawsze coś wniesie do sklepowej kasy. Dlatego też z uśmiechem na ustach obsłużył chłopca, który wraz z rodzicami przyszedł po wybór różdżki. Oczywiście doszło do konwersacji między Weasley'em a młodym czarodziejem, po czym począwszy od zmierzenia chłopaka, potem chodzeniu przez kilka uliczek między regałami, wybrał kilka, które mniej więcej by odpowiadały zarówno jego dłoniom, jak u charakteru. Bary w sklepie starał się dużą uwagę zwrócić na charakter osoby, jak i rodziców, bo to kształtuje wybór odpowiedniej różdżki. To różdżka wybiera czarodzieja, nie na odwrót. A żeby wybrała, trzeba wiedzieć, czy dana osobowość spodoba się magicznemu patykowi. Nieraz takie szukanie różdżki nie zajmuje dużo czasu, a czasem nawet i pół dnia można tutaj spędzić, bo trafi się na wymagającego klienta z trylionami rzeczami. I tak nie było źle, bo w przeciwieństwie do okresu wakacyjnego, gdzie nieraz ma tłumy w swoim sklepie, tu przynajmniej nie biega kilku jedenastolatków, bo się nudzą. Barry nic nie może na to poradzić. Z różdżkami trzeba postępować, jak z damami. Ostrożnie. Tak samo teraz powoli i starannie dobierał różdżki, aby w razie czego młodzieniec nie zniszczył sklepu. I tak za drugim podejściem trafił w gust różdżki i rudzielec zaraz uśmiechnął się zadowolony z tego, że wykonał dobrze swoją pracę i uszczęśliwił kolejne dziecko. Uprzedził szczęśliwego nabywcy, aby dbał o swoją własność i życzył, aby dobrze jemu służyła. Zaraz potem został sam w sklepie z trylionem pudełek z różdżkami i papierami, które musiał teraz wypełnił. Barry rzucił ostatni przyjazny uśmiech i skinienie w stronę swych poprzednich kontrahentów, po czym stojąc przy ladzie, zabrał się za uzupełnianie rubryk. Pierwsze co, to uzupełnił dane imieniem i nazwiskiem dziecka, by nie wyleciało jemu z głowy. Spojrzał na pudełko, które leżało na ladzie i miał zamiar przepisać dane techniczne, gdy ktoś wszedł do środka. Automatycznie podniósł głowę nadając na twarzy delikatny uśmiech, a następnie skinął głową na przywitanie słysząc swe nazwisko. Zaraz zrobił miejsce na ladzie odsuwając papierki i pudełko na bok i zerknął wpierw na różdżkę, a potem palce jegomościa, na którym był jego sygnet rodowy. Zaraz zaczął sobie przypominać rody szlacheckie z ich symboliką. Jednocześnie słuchał relacji obydwojga i ostatecznie wyciągnął swoją różdżkę, którą sprawił, że różdżka nieznajomego lorda Rowle'a zaczęła lewitować nad pudełkiem, a następnie obracać się. Zaraz ugryzł się w język powstrzymując się od uśmiechu, który chciał wyjść na światło dzienne przez ostatnie słowa lady Rowle. Antyzapachowy śluz. Ciekawe, na co używa zazwyczaj takiego śluzu.
- Lordzie Rowle, to raczej nie będzie dla mnie zbyt wielkim problemem, jeśli państwa żona, tak - powiada, że to jest zwykły śluz. Jednak nieco będzie ono kosztowało, bo śluz ma to do siebie, że nie lubi zbyt łatwo schodzić.- powiedział spokojnie obserwując ich spokojnie. Dla niego oni wyglądają jak małżeństwo. A takie psikusy też się zdarzają między parami. Kolejna kłótnia małżeństwa, która miała coś do wyrzucenia między sobą i tak ucierpiała duma czarodzieja w postaci różdżki. Tak przynajmniej Weasley'owi układał się ciąg zdarzeń, które mogłyby doprowadzić państwa Rowle do tego sklepu. - Jeśli się zgadzacie, udam się na zaplecze i wrócę za chwilę z preparatem.- powiedział grzecznie nie wiedząc w sumie, czy dalej będą się kłócić o to, kto zawinił, czy będą zainteresowani tym, co będzie robić z tą różdżką. Tak czy siak, chwilę poczekał na jakieś słowo z ich strony. Nie chciał wyjść na osobę, która tylko coś zrobi, a nie powie osobom, co zamierza robić. Tak tylko w sklepie się zachowuje.
Dzień jak co dzień, niezbyt wieloma szczegółami się różni. Szczególnie, jeśli dotyczyło jego pracy. Rano u Ollivandera, wieczorem zaś u Borgina i Burke'a. Gdzie nie gdzie zakotwiczą się transakcje zawarte z narkomanami. I tak ta cała doba szybko mijała, bo gdy wracał do swego mieszkania,w którym był sam albo jego wierny kuguchar o dumnym imieniu - Cezar, to zazwyczaj kładł się spać. Niekiedy nawet się nie przebierał, bo był zmęczony. Ale te zmęczenie przynajmniej dawało pieniądze, które mimo waśni z bratem, przekazywał dalej ustaloną wcześniej kwotę swojemu rodzeństwu, aby dopłacić im za ich własne mieszkanie. Czemu to robi? Uważa, że rodzina jest najważniejsza, mimo jego wcześniejszych wyczynów znanym tylko wybrańcom. Gdyby tylko sobą się przejmował, to pewnie część pieniędzy poszła w oszczędności, a część do spłacenia długu, który spłacał.
A pieniądze na dług między innymi pochodziły właśnie z pracy u Ollivandera. Ze sprzedaży różdżek, niekiedy też ich składaniu i czyszczeniu, jeśli ktoś boi się dziwnych maści, czy zdolnościom drugiej osoby. Zbyt dużo ludzi nie przychodzi do sklepu, bo większość klientów to jednak są jedenastoletni przyszli czarodzieje, którzy będą walczyć o własną przyszłość. A ich jak na razie, przybywa, ku jego radości, bo każdy klient zawsze coś wniesie do sklepowej kasy. Dlatego też z uśmiechem na ustach obsłużył chłopca, który wraz z rodzicami przyszedł po wybór różdżki. Oczywiście doszło do konwersacji między Weasley'em a młodym czarodziejem, po czym począwszy od zmierzenia chłopaka, potem chodzeniu przez kilka uliczek między regałami, wybrał kilka, które mniej więcej by odpowiadały zarówno jego dłoniom, jak u charakteru. Bary w sklepie starał się dużą uwagę zwrócić na charakter osoby, jak i rodziców, bo to kształtuje wybór odpowiedniej różdżki. To różdżka wybiera czarodzieja, nie na odwrót. A żeby wybrała, trzeba wiedzieć, czy dana osobowość spodoba się magicznemu patykowi. Nieraz takie szukanie różdżki nie zajmuje dużo czasu, a czasem nawet i pół dnia można tutaj spędzić, bo trafi się na wymagającego klienta z trylionami rzeczami. I tak nie było źle, bo w przeciwieństwie do okresu wakacyjnego, gdzie nieraz ma tłumy w swoim sklepie, tu przynajmniej nie biega kilku jedenastolatków, bo się nudzą. Barry nic nie może na to poradzić. Z różdżkami trzeba postępować, jak z damami. Ostrożnie. Tak samo teraz powoli i starannie dobierał różdżki, aby w razie czego młodzieniec nie zniszczył sklepu. I tak za drugim podejściem trafił w gust różdżki i rudzielec zaraz uśmiechnął się zadowolony z tego, że wykonał dobrze swoją pracę i uszczęśliwił kolejne dziecko. Uprzedził szczęśliwego nabywcy, aby dbał o swoją własność i życzył, aby dobrze jemu służyła. Zaraz potem został sam w sklepie z trylionem pudełek z różdżkami i papierami, które musiał teraz wypełnił. Barry rzucił ostatni przyjazny uśmiech i skinienie w stronę swych poprzednich kontrahentów, po czym stojąc przy ladzie, zabrał się za uzupełnianie rubryk. Pierwsze co, to uzupełnił dane imieniem i nazwiskiem dziecka, by nie wyleciało jemu z głowy. Spojrzał na pudełko, które leżało na ladzie i miał zamiar przepisać dane techniczne, gdy ktoś wszedł do środka. Automatycznie podniósł głowę nadając na twarzy delikatny uśmiech, a następnie skinął głową na przywitanie słysząc swe nazwisko. Zaraz zrobił miejsce na ladzie odsuwając papierki i pudełko na bok i zerknął wpierw na różdżkę, a potem palce jegomościa, na którym był jego sygnet rodowy. Zaraz zaczął sobie przypominać rody szlacheckie z ich symboliką. Jednocześnie słuchał relacji obydwojga i ostatecznie wyciągnął swoją różdżkę, którą sprawił, że różdżka nieznajomego lorda Rowle'a zaczęła lewitować nad pudełkiem, a następnie obracać się. Zaraz ugryzł się w język powstrzymując się od uśmiechu, który chciał wyjść na światło dzienne przez ostatnie słowa lady Rowle. Antyzapachowy śluz. Ciekawe, na co używa zazwyczaj takiego śluzu.
- Lordzie Rowle, to raczej nie będzie dla mnie zbyt wielkim problemem, jeśli państwa żona, tak - powiada, że to jest zwykły śluz. Jednak nieco będzie ono kosztowało, bo śluz ma to do siebie, że nie lubi zbyt łatwo schodzić.- powiedział spokojnie obserwując ich spokojnie. Dla niego oni wyglądają jak małżeństwo. A takie psikusy też się zdarzają między parami. Kolejna kłótnia małżeństwa, która miała coś do wyrzucenia między sobą i tak ucierpiała duma czarodzieja w postaci różdżki. Tak przynajmniej Weasley'owi układał się ciąg zdarzeń, które mogłyby doprowadzić państwa Rowle do tego sklepu. - Jeśli się zgadzacie, udam się na zaplecze i wrócę za chwilę z preparatem.- powiedział grzecznie nie wiedząc w sumie, czy dalej będą się kłócić o to, kto zawinił, czy będą zainteresowani tym, co będzie robić z tą różdżką. Tak czy siak, chwilę poczekał na jakieś słowo z ich strony. Nie chciał wyjść na osobę, która tylko coś zrobi, a nie powie osobom, co zamierza robić. Tak tylko w sklepie się zachowuje.
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Życie pod jednym dachem z Cassiopeią przypominało mu niekiedy użeranie się z wyjątkowo problematycznym podopiecznym. Była od niego zaledwie kilka minut młodsza, jednak zdarzały się momenty, w których byłby w stanie założyć się, że ma do czynienia z krnąbrną nastoletnią panienką, a nie dojrzałą kobietą na wydaniu. Broiła jak niesforna dziewczynka, by następnie z najbardziej cnotliwym uśmiechem i dłońmi splecionymi na pośladkach w ostatecznym geście niewinności, wyprzeć się wszystkiego, jednocześnie upychając butem pod dywanem dowody swojej zbrodni. Brakowało jej tylko warkocza, którym mogłaby kręcić między palcami z cnotliwym uśmieszkiem i błyszczącymi oczami o chochliczym wyrazie. Mimo posiadania syna, z którym nie utrzymywał jednakowoż szczególnie bliskich kontaktów, niewiele wiedział w rzeczywistości o wychowywaniu dzieci, zakładał w każdym razie, że nie mogło być w tym nic trudniejszego od prób ustawiania panienki Rowle. Bo choć miał na nią wpływ jak żaden inny mężczyzna, choć miał o niej wiedzę popartą wieloletnim doświadczeniem radzenia sobie z jej nieokiełznanym, chaotycznym charakterem, wciąż potrafiła go zaskakiwać i wciąż lubiła mu się postawić, a nic nie sprawiało mu na koniec całej tej przeprawy większej przyjemności, jak jej późniejsza skrucha.
– Jutro? – mruknął do Cass z nutą rozbawienia, zdejmując z jej ramion przemoknięty płaszcz i wieszając go na stojaku przy drzwiach. – Czy widziałaś kiedyś czarodzieja bez różdżki, siostrzyczko? Jeślibym chciał upodobnić się do mugola, zacząłbym czarować pędzlem jak Lennart.
Przystanął przy kontuarze z kurtuazyjnym uśmiechem, wsunąwszy wolną dłoń do kieszeni spodni i pozwolił rudemu chłopaczkowi Weasleyów przyjrzeć się uważnie zniszczeniom poczynionym przez jego siostrę. W czasie gdy naburmuszona Cass krążyła przy wyjściu i wodziła spojrzeniem po ścianach, on skupił uwagę na sprzedawcy, starając się przypomnieć sobie, skąd kojarzy mu się jego twarz; brał też pod uwagę prawdopodobieństwo, że wszyscy Weasleyowie wykazują się po prostu niebywałym podobieństwem genów. Zerknął na chude, piegowate ręce majstrujące przy jego różdżce i skoncentrował wzrok na siostrze, która z wielce obrażoną miną i zadziornie zadartym nosem postanowiła wreszcie ujawnić im, w jakim świństwie nurzała dzisiaj arystokratyczne dłonie szlachcianki.
– Mamy winnego – rzucił z mrugnięciem do Barry’ego, jednak gdy ten pozwolił sobie określić Cassiopeię mianem jego żony, Gabriel spoważniał na ułamek sekundy, jak gdyby Weasley popełnił w nieuwadze jakieś poważne faux pas. Zmarszczył lekko brwi, prędko zreflektował się jednak, a chłód oczu złagodniał nieznacznie pod ciepłem przywołanego z umiejętnym wyczuciem uśmiechu. – Ależ to nieporozumienie, Cass jest moją siostrą bliźniaczką. Proszę się również nie martwić o pieniądze, nie grają tu żadnej roli. Dorzucę coś od siebie, jeśli zostaniemy sprawnie obsłużeni. – Gdy chłopak zapytał, czy może udać się na zaplecze, machnął na niego ręką i dodał żartobliwie: – Proszę iść i czuć się jak u siebie.
Odprowadziwszy Weasleya wzrokiem, obrócił głowę ku siostrze i leniwym krokiem począł przechadzać się wzdłuż regałów wypełnionych po sufit zakurzonymi, podłużnymi pudełeczkami. W powietrzu ciężko było od kurzu i starości, a nieliczne lampy dawały słabe i przyćmione światło. Przystanął przy Cass i odgarnął jej za ucho kosmyk mokrych włosów, który przykleił jej się do policzka, omiatając jej twarz spojrzeniem, w którym czaiły się zakrzepłe ślady czułości.
– Nie myśl, że nie oczekuję przeprosin – wtrącił cicho, acz stanowczo, przesuwając palcami po swojej lekko szczeciniastej żuchwie. Zmierzwił sobie włosy na karku, rozmyślając, jak przyjemnie byłoby wyciągnąć się teraz z kieliszkiem czegoś mocniejszego. – Ciesz się, że to nie żadna substancja żrąca, bo twoja nieuwaga mogłaby kosztować więcej.
– Jutro? – mruknął do Cass z nutą rozbawienia, zdejmując z jej ramion przemoknięty płaszcz i wieszając go na stojaku przy drzwiach. – Czy widziałaś kiedyś czarodzieja bez różdżki, siostrzyczko? Jeślibym chciał upodobnić się do mugola, zacząłbym czarować pędzlem jak Lennart.
Przystanął przy kontuarze z kurtuazyjnym uśmiechem, wsunąwszy wolną dłoń do kieszeni spodni i pozwolił rudemu chłopaczkowi Weasleyów przyjrzeć się uważnie zniszczeniom poczynionym przez jego siostrę. W czasie gdy naburmuszona Cass krążyła przy wyjściu i wodziła spojrzeniem po ścianach, on skupił uwagę na sprzedawcy, starając się przypomnieć sobie, skąd kojarzy mu się jego twarz; brał też pod uwagę prawdopodobieństwo, że wszyscy Weasleyowie wykazują się po prostu niebywałym podobieństwem genów. Zerknął na chude, piegowate ręce majstrujące przy jego różdżce i skoncentrował wzrok na siostrze, która z wielce obrażoną miną i zadziornie zadartym nosem postanowiła wreszcie ujawnić im, w jakim świństwie nurzała dzisiaj arystokratyczne dłonie szlachcianki.
– Mamy winnego – rzucił z mrugnięciem do Barry’ego, jednak gdy ten pozwolił sobie określić Cassiopeię mianem jego żony, Gabriel spoważniał na ułamek sekundy, jak gdyby Weasley popełnił w nieuwadze jakieś poważne faux pas. Zmarszczył lekko brwi, prędko zreflektował się jednak, a chłód oczu złagodniał nieznacznie pod ciepłem przywołanego z umiejętnym wyczuciem uśmiechu. – Ależ to nieporozumienie, Cass jest moją siostrą bliźniaczką. Proszę się również nie martwić o pieniądze, nie grają tu żadnej roli. Dorzucę coś od siebie, jeśli zostaniemy sprawnie obsłużeni. – Gdy chłopak zapytał, czy może udać się na zaplecze, machnął na niego ręką i dodał żartobliwie: – Proszę iść i czuć się jak u siebie.
Odprowadziwszy Weasleya wzrokiem, obrócił głowę ku siostrze i leniwym krokiem począł przechadzać się wzdłuż regałów wypełnionych po sufit zakurzonymi, podłużnymi pudełeczkami. W powietrzu ciężko było od kurzu i starości, a nieliczne lampy dawały słabe i przyćmione światło. Przystanął przy Cass i odgarnął jej za ucho kosmyk mokrych włosów, który przykleił jej się do policzka, omiatając jej twarz spojrzeniem, w którym czaiły się zakrzepłe ślady czułości.
– Nie myśl, że nie oczekuję przeprosin – wtrącił cicho, acz stanowczo, przesuwając palcami po swojej lekko szczeciniastej żuchwie. Zmierzwił sobie włosy na karku, rozmyślając, jak przyjemnie byłoby wyciągnąć się teraz z kieliszkiem czegoś mocniejszego. – Ciesz się, że to nie żadna substancja żrąca, bo twoja nieuwaga mogłaby kosztować więcej.
Gość
Gość
-...może miałabym wtedy chwilę świętego spokoju, na Merlina – burknęła pod nosem, gdy wymieniwszy z imienia ich młodszego brata, Gabriel znów skupił uwagę na młodym Weasley’u – W afekcie któryś z was otrułby drugiego terpentyną, ocalałego zamknęliby w Azkabanie i moje życie stałoby się łatwiejsze... – mamrotała, wykrzywiając usta w naburmuszonym wyrazie, gdy obaj mężczyźni, zajęci rozmową, na moment przestali zwracać na nią uwagę.
Wsunęła dłonie do kieszeni spodni, zreflektowała się jednak prędko i wyciągnęła je, nieuważnym ruchem poprawiając rękawy ciepłego swetra; istotny problem z niestosownością noszenia męskiego stroju był wystarczająco rażący sam w sobie, nie było potrzeby uwydatniania go zachowaniem panienki niegodnym. I chociaż Cassiopeia zwykle kichała na to, co stosowne, a co nie, nie zamierzała dolewać oliwy do ognia braterskiej złości, niezależnie od tego jak łagodnie wyglądała ona teraz. Znała Gabe’a, znała jego obsesyjne dążenie do kontrolowania siebie, otoczenia i wszystkiego, co tylko znalazło się w zasięgu ręki lub wzroku, dlatego, nawet jeśli świadkiem gwałtu na etykiecie był tylko Weasley, postanowiła tymczasowo ograniczyć straty do minimum. Po co psuć sobie wieczór długim, nudnym monologiem, wygłaszanym przez przekonanego o swojej racji mężczyznę?
Bo chociaż Gabriel nie był i nigdy nie miał być dla niej niczym mniej niż wzorem i wsparciem, nadal pozostawał mężczyzną – ze swoją otwartością, pobłażliwym podejściem do zachowań siostry i cierpliwością graniczącą ze stanem permamentnego pogodzenia się ze stanem rzeczy, wciąż potrafił zapomnieć się na chwilę, zapomnieć z kim ma do czynienia i umoralniającą przemową uprzykrzyć jej życie.
Skupiła uwagę na Barry’m dopiero w chwili, w której ten nazwał ją żoną lorda Rowle’a. Jej oczy pociemniały na ułamek sekundy, wargi wykrzywił grymas do złudzenia podobny do tego, jaki przez moment przyoblekał twarz Gabriela, a dłonie zacisnęły się w pięści. Ta przemiana trwała nie więcej niż mrugnięcie okiem, a gdyby ktoś spojrzał na blondynkę po sekundzie, mógłby spokojnie założyć, że właśnie coś mu się przewidziało.
Roześmiała się dźwięcznie, ładnie, podchodząc do kontuaru i opierając się o niego przedramionami; intensywny zapach fiołków i winogron przebijał się przez aromat stęchlizny i kurzu skutecznie, wyraźnie, nęcąco. Mrugnęła do Barry’ego – zdecydowanie mało stosownie – i ruchem brody wskazała Gabriela.
- Ja, jego żoną? Uchowaj Merlinie! Wystarczy, że dzielimy te same geny. Posagu chcę zachować – czuła drwina w tonie jej głosu wybrzmiała nieco fałszywie, choć dla niewprawnego ucha nie było to zauważalne. Zerknęła na twarz bliźniaka, zmarszczyła delikatnie brwi, a potem podążyła w ślad za znikającym w głębi sklepu rudowłosym chłopakiem.
- Ja też dorzucę coś od siebie, jeśli uda mi się stąd wydostać w ciągu kwadransa! – zawołała, a później oparła się biodrami o jedną z niezliczonych szafek, z góry do dołu wypełnionych różdżkami. Leniwie wodziła wzrokiem po opisanych zgrabnym charakterem pisma pudełkach, a gdy Gabe podszedł do niej, pieszczotliwym gestem odgarniając kosmyk wilgotnych włosów z twarzy siostry, obdarzyła go krótkim uśmiechem. Uśmiechem ciepłym, czułym, poufałym. Przeznaczonym tylko dla jednego mężczyzny.
- Nie bądź taką primadonną, z twoją różdżką wszystko w porządku. Gdybyś nie zostawiał jej gdzie popadnie... – zawiesiła głos, wyraźnie dając bratu do zrozumienia, że to jego wini za cały ten ambaras - Czy ten chłopak nie wydaje ci się znajomy? - dodała jeszcze po chwili milczenia, nieuważnie skubiąc palcami guzik w kamizelce Gabriela.
Wsunęła dłonie do kieszeni spodni, zreflektowała się jednak prędko i wyciągnęła je, nieuważnym ruchem poprawiając rękawy ciepłego swetra; istotny problem z niestosownością noszenia męskiego stroju był wystarczająco rażący sam w sobie, nie było potrzeby uwydatniania go zachowaniem panienki niegodnym. I chociaż Cassiopeia zwykle kichała na to, co stosowne, a co nie, nie zamierzała dolewać oliwy do ognia braterskiej złości, niezależnie od tego jak łagodnie wyglądała ona teraz. Znała Gabe’a, znała jego obsesyjne dążenie do kontrolowania siebie, otoczenia i wszystkiego, co tylko znalazło się w zasięgu ręki lub wzroku, dlatego, nawet jeśli świadkiem gwałtu na etykiecie był tylko Weasley, postanowiła tymczasowo ograniczyć straty do minimum. Po co psuć sobie wieczór długim, nudnym monologiem, wygłaszanym przez przekonanego o swojej racji mężczyznę?
Bo chociaż Gabriel nie był i nigdy nie miał być dla niej niczym mniej niż wzorem i wsparciem, nadal pozostawał mężczyzną – ze swoją otwartością, pobłażliwym podejściem do zachowań siostry i cierpliwością graniczącą ze stanem permamentnego pogodzenia się ze stanem rzeczy, wciąż potrafił zapomnieć się na chwilę, zapomnieć z kim ma do czynienia i umoralniającą przemową uprzykrzyć jej życie.
Skupiła uwagę na Barry’m dopiero w chwili, w której ten nazwał ją żoną lorda Rowle’a. Jej oczy pociemniały na ułamek sekundy, wargi wykrzywił grymas do złudzenia podobny do tego, jaki przez moment przyoblekał twarz Gabriela, a dłonie zacisnęły się w pięści. Ta przemiana trwała nie więcej niż mrugnięcie okiem, a gdyby ktoś spojrzał na blondynkę po sekundzie, mógłby spokojnie założyć, że właśnie coś mu się przewidziało.
Roześmiała się dźwięcznie, ładnie, podchodząc do kontuaru i opierając się o niego przedramionami; intensywny zapach fiołków i winogron przebijał się przez aromat stęchlizny i kurzu skutecznie, wyraźnie, nęcąco. Mrugnęła do Barry’ego – zdecydowanie mało stosownie – i ruchem brody wskazała Gabriela.
- Ja, jego żoną? Uchowaj Merlinie! Wystarczy, że dzielimy te same geny. Posagu chcę zachować – czuła drwina w tonie jej głosu wybrzmiała nieco fałszywie, choć dla niewprawnego ucha nie było to zauważalne. Zerknęła na twarz bliźniaka, zmarszczyła delikatnie brwi, a potem podążyła w ślad za znikającym w głębi sklepu rudowłosym chłopakiem.
- Ja też dorzucę coś od siebie, jeśli uda mi się stąd wydostać w ciągu kwadransa! – zawołała, a później oparła się biodrami o jedną z niezliczonych szafek, z góry do dołu wypełnionych różdżkami. Leniwie wodziła wzrokiem po opisanych zgrabnym charakterem pisma pudełkach, a gdy Gabe podszedł do niej, pieszczotliwym gestem odgarniając kosmyk wilgotnych włosów z twarzy siostry, obdarzyła go krótkim uśmiechem. Uśmiechem ciepłym, czułym, poufałym. Przeznaczonym tylko dla jednego mężczyzny.
- Nie bądź taką primadonną, z twoją różdżką wszystko w porządku. Gdybyś nie zostawiał jej gdzie popadnie... – zawiesiła głos, wyraźnie dając bratu do zrozumienia, że to jego wini za cały ten ambaras - Czy ten chłopak nie wydaje ci się znajomy? - dodała jeszcze po chwili milczenia, nieuważnie skubiąc palcami guzik w kamizelce Gabriela.
Gość
Gość
Uśmiechnął się początkowo w stronę pana Rowle'a, słysząc o winowajcy. Przecież to było oczywiste, że cokolwiek złego się stało, to kobieta jest zawsze temu winna. Nie mężczyzna, który ciężko pracuje i dba o porządek. Tylko kobieta, mająca pozagraniczne myśli o feminizmie i myśląca, że wszystko jej wolno. A gdy dochodzą kłopoty do tego, to zaraz umywają ręce i zrzucają to na fatum. Jakby los miał jakiś wpływ do ich decyzji. To było nieco zabawne, ale zaraz jego uśmiech znikł z twarzy widząc, jaką gafę popełnił. Na przyszłość zapamięta, aby ich nie nazywać parą. Zrobił nawet skruszoną minę myśląc już gorączkowo nad przeprosinami. Nie wiedział, że są bliźniakami, na których tak średnio nie wyglądali. Ale nie skomentował tego, tylko odetchnął z ulgą widząc, że przetoczyli to w drobny żart. Zaraz uśmiechnął się przytakując grzecznie, a widząc mrugnięcie od dziewczyny, uśmiechnął się szerzej i czym prędzej uciekł wzrokiem od niej, aby nie było jakiś insynuacji na jego temat. Jeszcze by pomyśleli, że Barry chce zarywać do jego siostry. On już ma swoje problemy i nie chce dokładać kolejnych w formie kłótni z rodem Rowle. Lepiej z nimi żyć w zgodzie, niż w nienawiści. Jak zresztą z każdym innym rodem.
Słysząc obietnicę dodatkowego wynagrodzenia za zmieszczenie się w wytyczonym czasie, czym prędzej udał się na zaplecze i przy pomocy różdżki przywołał do siebie potrzebne mu rzeczy. Czas to pieniądz. Chłopakowi zależało na pieniądzach, jak i na przychylności rodzeństwu, więc nie chciał tracić ani sekundy na szukanie dwóch przedmiotów. Zaraz szybkim krokiem wrócił do sklepu mijając po drodze rodzeństwo, którym posłał szybki uśmiech. Niech wiedzą, że wziął sobie ich słowa do serca i zamierza sumiennie wykonać swoją czynność. A skoro postanowili być przy regałach, to Barry czym prędzej zajął się czyszczeniem różdżki. Na samym początku nałożył na dłonie rękawice, które miały zabezpieczyć przed potencjalnym rozniesieniem się śluzu po jego dłoniach. Ostrożnie położył różdżkę na materiał, który potem pewnie wyczyści za jednym zamachem. Chodziło o to, aby blatu nie wybrudzić. Wtedy musiałby włożyć więcej pracy w czyszczenie. Wziął spryskiwacz do lewej dłoni i zaczął nim pryskać na różdżkę. Gdy opryskał ją całą, musiał przeczekać kilka minut, aby mieć pewność, że substancja wchłonęła się. W tym czasie przygotował sobie ladę do kolejnych czynności, jak i co jakiś czas sprawdzał stan śluzu, czy jest wystarczająco suchy. Złapał wtedy spokojnie różdżkę w dłoń i spokojnie drugą ręką zaczął ściągać zaschnięty śluz, który z łatwością schodził z drewnianego patyczka. Owy śluz zaraz wyrzucił do śmietnika, który był pod ladą, a następnie obejrzał dokładnie różdżkę. Gdy zobaczył jakiś nieoderwany kawałek, zaraz to poprawiał nie robiąc przy tym żadnych większych rys. Barry w tym momencie nie przejmował się, że mógł ją odrobinę porysować swoim paznokciem, bo zaraz i tak miał ją polerować i przygotować, jakby była nowa. Do polerowania potrzebował niewiele. Początkowo ściereczki ze specjalnym płynem, w którym była zamoczona. Ale zanim wypolerował różdżkę klienta, Barry wyciągnął swoją i wymamrotał kilka zaklęć, aby zarówno zakryć niedoskonałości, które były na drewnie, jak i aby zabić zapach chemii, która stosował. Miała być ładna, czysta i gładka. Nie miała śmierdzieć chemią, która pewnie nie zadowoliłaby żadnego klienta. Bo wykonaniu tej czynności, odłożył swoją różdżkę na ladę, a schwycił za ściereczkę i zaczął polerować różdżkę Rowle'a. Gdy wyczyścił, odłożył obok swojej i posprzątał stanowisko. Powyrzucał to co niepotrzebne, a resztę odsunął na bok. Na koniec zdjął rękawiczki i wyrzucił je do śmietnika. No i zrobione. Jeszcze dla pewności wziął różdżkę do ręki i delikatnie sprawdził każdy jej cal w poszukiwaniu jakiegoś złośliwca, który chciałby się tutaj zachować. Przy okazji zbadał, z czego ona była zrobiona i przypomniał sobie, z jakimi cechami się łączy. Połączenia rdzeni z drewnem było nader fascynujące i zadziwiające, jak niektóre drewna potrafią się skomponować z kapryśnym z natury rdzeniem. Że aż czarodziej zdołał nad nią zapanować. Tu raczej nie widział zbyt wiele przeciwieństw, a raczej podobieństwa. Na chwilę przyłożył ją do ucha i usłyszał cichutki szept oznajmiający, że to jest druga różdżka owego Gabriela. Nie Weasley'owi jest to oceniać, ale zapamięta imię. Przynajmniej teraz wie, jak go może nazywać w myślach zamiast pana Rowle'a bądź lorda Rowle'a.
Na szczęście nie było żadnych przeszkód i z uśmiechem na twarzy odłożył ją, a swoją schował do szaty. Ponownie wtedy schwycił ostrożnie różdżkę pana Rowle'a i wraz z nią podszedł do rodzeństwa, które było zagłębione w rozmowie. Barry nie chciał wnikać w to, o czym rozmawiali. Ani to, jak się zachowują. I ta będzie milczeć, bo tak etykieta nakazuje. - Yhm... gotowe, lordzie Rowle.-zakomunikował z uśmiechem na twarzy koniec swej pracy. Wyrobił się w trzynastu minutach. Chyba zmieścił się w czasie, prawda? Podszedł zaraz do pana Rowle'a wręczając bezpośrednie jemu do rąk jego własność i skinął głową zaraz. Na chwilę jego wzrok przesunął się na jego siostrę, lecz zaraz powrócił on bezpieczne na pana Rowle'a. - Mam nadzieję, że teraz będzie dobrze służyła i nie będzie trzeba kupować nowej.- powiedział standardową wypowiedź wobec każdego klienta, który przychodził z różdżką do wyczyszczenia, naprawienia czy do kupna nowej. Weasley spojrzał w stronę regału kierując swój wzrok na lekko zakurzone pudełka z nienagannym opisem ich właściwości. - Różdżka jest niczym przedłużeniem ręki czarodzieja.- powiedziawszy to, wrócił wzrokiem na klientów. - Należy o nią dbać, jak o właśnie życie. Mam nadzieję, że lady Rowle tym razem będzie uważała zarówno na pańską, lordzie Rowle, jak i na swoją własną.- dopowiedział kończąc z uśmiechem na twarzy. Niech tym razem Gabriel pilnuje swojej różdżki, bo kto wie, co gorszego mogło ją tego dnia spotkać. Dobrze, że nie jest połamana w stopniu destrukcyjnym. Gdyby kilka listków drewna by się złamało, to jeszcze da się naprawić. Ale jak będzie wisiała na kilku włoskach, to już jest różdżka nie do uratowania. O tym chyba powinni wiedzieć, a jak nie wiedzą, to niech uważają. Szkoda wydawać pieniądze na kolejne różdżki, gdy wiadomo, że ta pierwsza najlepiej służy swemu właścicielowi i jest najbliższa jego serca.
Słysząc obietnicę dodatkowego wynagrodzenia za zmieszczenie się w wytyczonym czasie, czym prędzej udał się na zaplecze i przy pomocy różdżki przywołał do siebie potrzebne mu rzeczy. Czas to pieniądz. Chłopakowi zależało na pieniądzach, jak i na przychylności rodzeństwu, więc nie chciał tracić ani sekundy na szukanie dwóch przedmiotów. Zaraz szybkim krokiem wrócił do sklepu mijając po drodze rodzeństwo, którym posłał szybki uśmiech. Niech wiedzą, że wziął sobie ich słowa do serca i zamierza sumiennie wykonać swoją czynność. A skoro postanowili być przy regałach, to Barry czym prędzej zajął się czyszczeniem różdżki. Na samym początku nałożył na dłonie rękawice, które miały zabezpieczyć przed potencjalnym rozniesieniem się śluzu po jego dłoniach. Ostrożnie położył różdżkę na materiał, który potem pewnie wyczyści za jednym zamachem. Chodziło o to, aby blatu nie wybrudzić. Wtedy musiałby włożyć więcej pracy w czyszczenie. Wziął spryskiwacz do lewej dłoni i zaczął nim pryskać na różdżkę. Gdy opryskał ją całą, musiał przeczekać kilka minut, aby mieć pewność, że substancja wchłonęła się. W tym czasie przygotował sobie ladę do kolejnych czynności, jak i co jakiś czas sprawdzał stan śluzu, czy jest wystarczająco suchy. Złapał wtedy spokojnie różdżkę w dłoń i spokojnie drugą ręką zaczął ściągać zaschnięty śluz, który z łatwością schodził z drewnianego patyczka. Owy śluz zaraz wyrzucił do śmietnika, który był pod ladą, a następnie obejrzał dokładnie różdżkę. Gdy zobaczył jakiś nieoderwany kawałek, zaraz to poprawiał nie robiąc przy tym żadnych większych rys. Barry w tym momencie nie przejmował się, że mógł ją odrobinę porysować swoim paznokciem, bo zaraz i tak miał ją polerować i przygotować, jakby była nowa. Do polerowania potrzebował niewiele. Początkowo ściereczki ze specjalnym płynem, w którym była zamoczona. Ale zanim wypolerował różdżkę klienta, Barry wyciągnął swoją i wymamrotał kilka zaklęć, aby zarówno zakryć niedoskonałości, które były na drewnie, jak i aby zabić zapach chemii, która stosował. Miała być ładna, czysta i gładka. Nie miała śmierdzieć chemią, która pewnie nie zadowoliłaby żadnego klienta. Bo wykonaniu tej czynności, odłożył swoją różdżkę na ladę, a schwycił za ściereczkę i zaczął polerować różdżkę Rowle'a. Gdy wyczyścił, odłożył obok swojej i posprzątał stanowisko. Powyrzucał to co niepotrzebne, a resztę odsunął na bok. Na koniec zdjął rękawiczki i wyrzucił je do śmietnika. No i zrobione. Jeszcze dla pewności wziął różdżkę do ręki i delikatnie sprawdził każdy jej cal w poszukiwaniu jakiegoś złośliwca, który chciałby się tutaj zachować. Przy okazji zbadał, z czego ona była zrobiona i przypomniał sobie, z jakimi cechami się łączy. Połączenia rdzeni z drewnem było nader fascynujące i zadziwiające, jak niektóre drewna potrafią się skomponować z kapryśnym z natury rdzeniem. Że aż czarodziej zdołał nad nią zapanować. Tu raczej nie widział zbyt wiele przeciwieństw, a raczej podobieństwa. Na chwilę przyłożył ją do ucha i usłyszał cichutki szept oznajmiający, że to jest druga różdżka owego Gabriela. Nie Weasley'owi jest to oceniać, ale zapamięta imię. Przynajmniej teraz wie, jak go może nazywać w myślach zamiast pana Rowle'a bądź lorda Rowle'a.
Na szczęście nie było żadnych przeszkód i z uśmiechem na twarzy odłożył ją, a swoją schował do szaty. Ponownie wtedy schwycił ostrożnie różdżkę pana Rowle'a i wraz z nią podszedł do rodzeństwa, które było zagłębione w rozmowie. Barry nie chciał wnikać w to, o czym rozmawiali. Ani to, jak się zachowują. I ta będzie milczeć, bo tak etykieta nakazuje. - Yhm... gotowe, lordzie Rowle.-zakomunikował z uśmiechem na twarzy koniec swej pracy. Wyrobił się w trzynastu minutach. Chyba zmieścił się w czasie, prawda? Podszedł zaraz do pana Rowle'a wręczając bezpośrednie jemu do rąk jego własność i skinął głową zaraz. Na chwilę jego wzrok przesunął się na jego siostrę, lecz zaraz powrócił on bezpieczne na pana Rowle'a. - Mam nadzieję, że teraz będzie dobrze służyła i nie będzie trzeba kupować nowej.- powiedział standardową wypowiedź wobec każdego klienta, który przychodził z różdżką do wyczyszczenia, naprawienia czy do kupna nowej. Weasley spojrzał w stronę regału kierując swój wzrok na lekko zakurzone pudełka z nienagannym opisem ich właściwości. - Różdżka jest niczym przedłużeniem ręki czarodzieja.- powiedziawszy to, wrócił wzrokiem na klientów. - Należy o nią dbać, jak o właśnie życie. Mam nadzieję, że lady Rowle tym razem będzie uważała zarówno na pańską, lordzie Rowle, jak i na swoją własną.- dopowiedział kończąc z uśmiechem na twarzy. Niech tym razem Gabriel pilnuje swojej różdżki, bo kto wie, co gorszego mogło ją tego dnia spotkać. Dobrze, że nie jest połamana w stopniu destrukcyjnym. Gdyby kilka listków drewna by się złamało, to jeszcze da się naprawić. Ale jak będzie wisiała na kilku włoskach, to już jest różdżka nie do uratowania. O tym chyba powinni wiedzieć, a jak nie wiedzą, to niech uważają. Szkoda wydawać pieniądze na kolejne różdżki, gdy wiadomo, że ta pierwsza najlepiej służy swemu właścicielowi i jest najbliższa jego serca.
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
– Pośpiech zwykle ciągnie za sobą niedokładność. Lepiej, by pogoń za kilkoma dodatkowymi monetami nie była skutkiem żadnych niedociągnięć, bo na fuszerkę nie wyłożę ani knuta – mruknął spokojnie do siostry, która wołała jeszcze za odchodzącym chłopakiem, chcąc zapewnić sobie szybszy powrót do domu. Nie wynikało to bynajmniej z jego chytrości, lecz z surowości charakteru, najpewniej niedostrzegalnej na pierwszy rzut oka. Lubił profesjonalizm i dokładność i tylko takie usługi wynagradzał. Jako arystokrata był bowiem przyzwyczajony do wysokiego standardu obsługi; potrafił być więc bardzo szczodry, jeśli efekt go zadowolił i bardzo srogi, kiedy zawiódł.
Odetchnął głęboko przyjemnym, orzeźwiającym zapachem perfum Cass, stojąc w bezpiecznej, lecz poufałej odległości od jej ciała obleczonego w jakiś śmieszny, męski sweter, w którym tonęły wszystkie jej atuty, nadając jej sylwetce bezosobowego rysu. Co wydało mu się zaskakujące, nawet w tym niekonwencjonalnym stroju odnajdował w niej tę iskrę kobiecej zmysłowości, temperamentu i kokieteryjności, których nie potrafił określić słowami, ale umiał wyłuskać z właściwą każdemu mężczyźnie intuicją. Podczas gdy za jakąkolwiek inną ubraną w ten sposób młodą kobietą nie obejrzałby się najpewniej na ulicy, chyba że spod uniesionych brwi, ta nieoczekiwanie zyskiwała całą jego uwagę i wiedział doskonale, że nie była to wyłącznie kwestia zjawiskowej urody i falujących jasnoblond włosów. Otworzył już usta, by gardłowym tonem wymruczeć jej w sposób nieznoszący sprzeciwu, co zrobi z jej różdżką, jeśli jeszcze kiedyś zastanie własną z jakimkolwiek najmniejszym uszkodzeniem, ale wówczas z zaplecza wrócił rudowłosy pracownik, żeby rozłożyć się ze swoim stanowiskiem pracy na ladzie. Spojrzał w bławatkowe oczy siostry i uśmiechnął się krótko, na swój sposób czarująco, z jakąś ujmującą chłopięcością. Potrafił kryć pod tym uśmiechem emocje i myśli, których żaden rozmówca nie domyśliłby się w najgorszych przewidywaniach.
– Przypomina. Weasleya. Rude włosy, piegowata cera, każdy z nich przypomina drugiego. – Jego głos był niski, przyjemny dla ucha, a obecnie raczej cichy i przeznaczony wyłącznie dla Cass, wykorzystał weń zresztą na tyle żartobliwą nutę, że ciężko było gniewać się na niego o cokolwiek. Zerknął na chłopaka ponad głową siostry, przyglądając się, jak pracuje, mamrocząc bezgłośnie jakieś inkantacje. Był z zasady wyjątkowo podejrzliwy, jeśli chodziło o nakładanie jakichkolwiek zaklęć na jego różdżkę, szczególnie przez nieopierzonych stażystów, wolał więc patrzeć mu podczas tego procesu na ręce. – Właściwie, wydaje mi się, że mignął mi kiedyś podczas wizyty u Borgina.
Ostatnią część dodał znacznie ciszej, w końcu przechadzki po Nokturnie nie były nigdy czymś, czym bezpiecznie byłoby chwalić się w towarzystwie. Kiedy młody pracownik skończył swoją pracę, Gabriel wyprostował się i skoncentrował na nim spojrzenie. Zmarszczył delikatnie brwi, bo zaczynanie wypowiedzi od yhm, zwłaszcza takiej kierowanej do lorda, wyraźnie zgrzytnęło fałszywą nutą w jego duszy perfekcjonisty, w głębi przyzwyczajonej do rygoru jego wymagań i estetyki etykiety, ale przyjął od Barry’ego różdżkę z niezmiennie uprzejmym, zdystansowanym uśmiechem. Była wygładzona, czysta i pachniała pastą polerską w ten przyjemny sposób, który sobie cenił. Zakręcił nią krótko, rzucając jakieś proste zaklęcie, by ocenić jej sprawność po wszystkich dzisiejszych przejściach, a ponieważ wydawała się nie sprawiać mu żadnych problemów, skinął nieznacznie głową, przez chwilę oglądając ją jeszcze w dłoni i przyzwyczajając się do tego, jak leży w palcach. No proszę, nie spodziewałby się nigdy, że inny mężczyzna tak solidnie wypoleruje jego różdżkę.
– Zdaje się, że wszystko jest z nią w porządku. W każdym razie okaże się w ciągu najbliższych dni. Wolelibyśmy raczej, bym nie musiał fatygować się z powrotem, czyż nie? – Uśmiechnął się przelotnie do chłopaka, sugerując humorystyczny ton wypowiedzi, w rzeczywistości było w niej jednak więcej prawdy, niż Barry byłby skłonny przypuszczać. Wyciągnął z kieszeni mieszek z brzęczącymi monetami i wręczył mu solidną zapłatę za wykonaną usługę z obiecaną dopłatą od siebie. – Osobiście dopilnuję, by zapamiętała tę lekcję. Swoją drogą, różdżkarstwo to fascynująca tematyka. Niezmiennie ciekawiła mnie kwestia wyboru czarodzieja przez różdżkę i możliwości jej sprzeniewierzenia się przeciwko właścicielowi – ciągnął swobodnie rozmowę, zdejmując ze stojaka płaszcz Cassiopei i okrywając nim jej drobne ramiona, a przede wszystkim nieszczęsny sweter. – Proszę wybaczyć, że pytam, ale czy jakiś pański kuzyn nie pracuje przypadkiem w pobliżu?
Odetchnął głęboko przyjemnym, orzeźwiającym zapachem perfum Cass, stojąc w bezpiecznej, lecz poufałej odległości od jej ciała obleczonego w jakiś śmieszny, męski sweter, w którym tonęły wszystkie jej atuty, nadając jej sylwetce bezosobowego rysu. Co wydało mu się zaskakujące, nawet w tym niekonwencjonalnym stroju odnajdował w niej tę iskrę kobiecej zmysłowości, temperamentu i kokieteryjności, których nie potrafił określić słowami, ale umiał wyłuskać z właściwą każdemu mężczyźnie intuicją. Podczas gdy za jakąkolwiek inną ubraną w ten sposób młodą kobietą nie obejrzałby się najpewniej na ulicy, chyba że spod uniesionych brwi, ta nieoczekiwanie zyskiwała całą jego uwagę i wiedział doskonale, że nie była to wyłącznie kwestia zjawiskowej urody i falujących jasnoblond włosów. Otworzył już usta, by gardłowym tonem wymruczeć jej w sposób nieznoszący sprzeciwu, co zrobi z jej różdżką, jeśli jeszcze kiedyś zastanie własną z jakimkolwiek najmniejszym uszkodzeniem, ale wówczas z zaplecza wrócił rudowłosy pracownik, żeby rozłożyć się ze swoim stanowiskiem pracy na ladzie. Spojrzał w bławatkowe oczy siostry i uśmiechnął się krótko, na swój sposób czarująco, z jakąś ujmującą chłopięcością. Potrafił kryć pod tym uśmiechem emocje i myśli, których żaden rozmówca nie domyśliłby się w najgorszych przewidywaniach.
– Przypomina. Weasleya. Rude włosy, piegowata cera, każdy z nich przypomina drugiego. – Jego głos był niski, przyjemny dla ucha, a obecnie raczej cichy i przeznaczony wyłącznie dla Cass, wykorzystał weń zresztą na tyle żartobliwą nutę, że ciężko było gniewać się na niego o cokolwiek. Zerknął na chłopaka ponad głową siostry, przyglądając się, jak pracuje, mamrocząc bezgłośnie jakieś inkantacje. Był z zasady wyjątkowo podejrzliwy, jeśli chodziło o nakładanie jakichkolwiek zaklęć na jego różdżkę, szczególnie przez nieopierzonych stażystów, wolał więc patrzeć mu podczas tego procesu na ręce. – Właściwie, wydaje mi się, że mignął mi kiedyś podczas wizyty u Borgina.
Ostatnią część dodał znacznie ciszej, w końcu przechadzki po Nokturnie nie były nigdy czymś, czym bezpiecznie byłoby chwalić się w towarzystwie. Kiedy młody pracownik skończył swoją pracę, Gabriel wyprostował się i skoncentrował na nim spojrzenie. Zmarszczył delikatnie brwi, bo zaczynanie wypowiedzi od yhm, zwłaszcza takiej kierowanej do lorda, wyraźnie zgrzytnęło fałszywą nutą w jego duszy perfekcjonisty, w głębi przyzwyczajonej do rygoru jego wymagań i estetyki etykiety, ale przyjął od Barry’ego różdżkę z niezmiennie uprzejmym, zdystansowanym uśmiechem. Była wygładzona, czysta i pachniała pastą polerską w ten przyjemny sposób, który sobie cenił. Zakręcił nią krótko, rzucając jakieś proste zaklęcie, by ocenić jej sprawność po wszystkich dzisiejszych przejściach, a ponieważ wydawała się nie sprawiać mu żadnych problemów, skinął nieznacznie głową, przez chwilę oglądając ją jeszcze w dłoni i przyzwyczajając się do tego, jak leży w palcach. No proszę, nie spodziewałby się nigdy, że inny mężczyzna tak solidnie wypoleruje jego różdżkę.
– Zdaje się, że wszystko jest z nią w porządku. W każdym razie okaże się w ciągu najbliższych dni. Wolelibyśmy raczej, bym nie musiał fatygować się z powrotem, czyż nie? – Uśmiechnął się przelotnie do chłopaka, sugerując humorystyczny ton wypowiedzi, w rzeczywistości było w niej jednak więcej prawdy, niż Barry byłby skłonny przypuszczać. Wyciągnął z kieszeni mieszek z brzęczącymi monetami i wręczył mu solidną zapłatę za wykonaną usługę z obiecaną dopłatą od siebie. – Osobiście dopilnuję, by zapamiętała tę lekcję. Swoją drogą, różdżkarstwo to fascynująca tematyka. Niezmiennie ciekawiła mnie kwestia wyboru czarodzieja przez różdżkę i możliwości jej sprzeniewierzenia się przeciwko właścicielowi – ciągnął swobodnie rozmowę, zdejmując ze stojaka płaszcz Cassiopei i okrywając nim jej drobne ramiona, a przede wszystkim nieszczęsny sweter. – Proszę wybaczyć, że pytam, ale czy jakiś pański kuzyn nie pracuje przypadkiem w pobliżu?
Gość
Gość
Problem z Gabrielem polegał na tym, że był jej lustrzanym odbiciem – a chociaż niewielu ludzi potrafiło to dostrzec, choć na pierwszy rzut oka różnili się niczym ogień i woda, a doszukiwanie się najmniejszego podobieństwa paliło na panewce, Cassioepia doskonale wiedziała, że ulepiono ich z tej samej gliny. Sprytnych, przebiegłych i czarujących. Idealne drapieżniki.
Niestety, podczas gdy jej bliźniak brylował na salonach, wolny niczym wiatr w polu, wywiązawszy się ze swoich powinności wobec rodu, ona, urodzona wczasach zdecydowanie dla kobiet nieprzychylnych, nie miała tyle szczęścia. I doprawdy trudno powiedzieć, czy epizod z paniczem Rosierem pomógł jej czy przeszkodził, grunt jednak, że panienka Rowle doskonale czuła się w męskim swetrze, skórzanych spodniach i z kastetem w kieszeni. Biada temu, kto odważyłby się zbagatelizować drzemiącą w tej kobiecie siłę, choć przecież, gdy tylko chciała, potrafiła przeobrazić się w najbardziej urocze stworzenie pod słońcem. Fakt, że nie robiła tego zbyt chętnie i wylewnie wynikać mógł jedynie z jej ognistego usposobienia; skłonność do agresji płynąca w żyłach członków rodu Rowle, jakaś wrodzona chęć do niesienia bólu, jakaś pogarda wobec śmierci cechująca jedynie tych, których przeznaczono do wielkich celów – tak, o pannie Rowle wiele można było powiedzieć, jednak dopuszczenie do siebie choćby cienia myśli, że godna jest zaufania jedynie na słowo mogło nieść dla śmiałka niemiłe konsekwencje.
Uśmiechnęła się do Gabriela, z bezwzględną precyzją powtarzając ów ujmujący, łobuzerski uśmiech, który na jego twarzy odejmował lat, a na jej ustach przywodził rozmówcom nieprzyzwoite myśli do głowy, a później, najwyraźniej straciwszy ochotę na złośliwości, odwróciła się do niego plecami i wznowiła wędrówkę po sklepie.
Dopiero powrót młodego Weasley’a zmusił ją do zaprzestania bezcelowego spaceru, skupiając całą uwagę i bławatkowe spojrzenie na piegowatej twarzy pracownika sklepu różdżkarskiego.
- Uwinąłeś się całkiem sprawnie – rzuciła lekkim, pogodnym tonem, prezentując obu mężczyznom równe, białe zęby w krótkim, lisim uśmieszku. Zbliżyła się do kontuaru, z nieskrywaną przyjemnością wdychając przyjemny zapach pasty polerskiej, perfum Gabriela i ciemnego drewna, jaki kumulował się w tym miejscu, a później sięgnęła do kieszeni spodni, wyciągając z nich małą sakiewkę.
- Dzięki tobie wizja powrotu do domu nagle stała się realniejsza. Proszę. Zgodnie z obietnicą – mrugnęła do chłopaka filuternie. Jego uwaga o zważaniu na różdżkę lorda Rowle’a wywołała w bławatkowych oczach iskierki rozbawienia; jedna z wąskich brwi powędrowała w górę, a Cass zastukała paznokciami w kontuar, mierząc rudego sprzedawcę spojrzeniem przed którym trudno było uciec. Zakładając, że oczywiście miało się taki zamiar.
- Paniczu Weasley, proszę się nie martwić. Jestem w pełni kompetentna i doskonale wiem, jak obchodzić się z różdżką. Własną i swojego brata – wymruczała, a ton jej wypowiedzi mógłby nawet zostać za zupełnie niewinny, gdyby nie przygryziona warga i jakieś wyzwanie, błyszczące w bławatkowych tęczówkach. Dopiero ułamek sekundy później roześmiała się dźwięcznie, zadowolona ze zbaraniałej miny sprzedawcy.
- Gabe, czy możemy już wracać, skoro z twoją... różdżką wszystko w porządku? – spytała niecierpliwie, widząc, że jej nieznośny bliźniak najwyraźniej planuje wdać się w głębszą dyskusję, która jej samej zdecydowanie na rękę nie była.
Niestety, podczas gdy jej bliźniak brylował na salonach, wolny niczym wiatr w polu, wywiązawszy się ze swoich powinności wobec rodu, ona, urodzona wczasach zdecydowanie dla kobiet nieprzychylnych, nie miała tyle szczęścia. I doprawdy trudno powiedzieć, czy epizod z paniczem Rosierem pomógł jej czy przeszkodził, grunt jednak, że panienka Rowle doskonale czuła się w męskim swetrze, skórzanych spodniach i z kastetem w kieszeni. Biada temu, kto odważyłby się zbagatelizować drzemiącą w tej kobiecie siłę, choć przecież, gdy tylko chciała, potrafiła przeobrazić się w najbardziej urocze stworzenie pod słońcem. Fakt, że nie robiła tego zbyt chętnie i wylewnie wynikać mógł jedynie z jej ognistego usposobienia; skłonność do agresji płynąca w żyłach członków rodu Rowle, jakaś wrodzona chęć do niesienia bólu, jakaś pogarda wobec śmierci cechująca jedynie tych, których przeznaczono do wielkich celów – tak, o pannie Rowle wiele można było powiedzieć, jednak dopuszczenie do siebie choćby cienia myśli, że godna jest zaufania jedynie na słowo mogło nieść dla śmiałka niemiłe konsekwencje.
Uśmiechnęła się do Gabriela, z bezwzględną precyzją powtarzając ów ujmujący, łobuzerski uśmiech, który na jego twarzy odejmował lat, a na jej ustach przywodził rozmówcom nieprzyzwoite myśli do głowy, a później, najwyraźniej straciwszy ochotę na złośliwości, odwróciła się do niego plecami i wznowiła wędrówkę po sklepie.
Dopiero powrót młodego Weasley’a zmusił ją do zaprzestania bezcelowego spaceru, skupiając całą uwagę i bławatkowe spojrzenie na piegowatej twarzy pracownika sklepu różdżkarskiego.
- Uwinąłeś się całkiem sprawnie – rzuciła lekkim, pogodnym tonem, prezentując obu mężczyznom równe, białe zęby w krótkim, lisim uśmieszku. Zbliżyła się do kontuaru, z nieskrywaną przyjemnością wdychając przyjemny zapach pasty polerskiej, perfum Gabriela i ciemnego drewna, jaki kumulował się w tym miejscu, a później sięgnęła do kieszeni spodni, wyciągając z nich małą sakiewkę.
- Dzięki tobie wizja powrotu do domu nagle stała się realniejsza. Proszę. Zgodnie z obietnicą – mrugnęła do chłopaka filuternie. Jego uwaga o zważaniu na różdżkę lorda Rowle’a wywołała w bławatkowych oczach iskierki rozbawienia; jedna z wąskich brwi powędrowała w górę, a Cass zastukała paznokciami w kontuar, mierząc rudego sprzedawcę spojrzeniem przed którym trudno było uciec. Zakładając, że oczywiście miało się taki zamiar.
- Paniczu Weasley, proszę się nie martwić. Jestem w pełni kompetentna i doskonale wiem, jak obchodzić się z różdżką. Własną i swojego brata – wymruczała, a ton jej wypowiedzi mógłby nawet zostać za zupełnie niewinny, gdyby nie przygryziona warga i jakieś wyzwanie, błyszczące w bławatkowych tęczówkach. Dopiero ułamek sekundy później roześmiała się dźwięcznie, zadowolona ze zbaraniałej miny sprzedawcy.
- Gabe, czy możemy już wracać, skoro z twoją... różdżką wszystko w porządku? – spytała niecierpliwie, widząc, że jej nieznośny bliźniak najwyraźniej planuje wdać się w głębszą dyskusję, która jej samej zdecydowanie na rękę nie była.
Gość
Gość
Chłopak przyglądał się w milczeniu, jak Gabriel sprawdzał stan swojej różdżki. Przyzwyczaił się, że są na świecie niedowiarki, więc bez zbędnych komentarzy z uśmiechem łagodnym jak baranek, przyglądał się całej sytuacji. Przytaknął równie spokojnie na jego słowa. Oczywiście, że lepiej by wyszli, aby tutaj nie wracali. Barry'emu również byłoby na rękę, bo miałby wtedy jeden plus do statystyk obrotów z tego miesiąca. Zadowolony klient, to też i zadowolony pracownik. Wziął kulturalnie od obydwóch Rowle'ów zapłatę za wykonaną pracę i skinął im głową w podzięce. Jest obrót, część z tego weżnie sobie, lecz tego nie chce publicznie pokazywać. Nie musiał sprawdzać, czy jest kwota wymagana przez niego za zapłatę. Sam ciężar dwóch woreczków mówi samo za siebie.
-Oczywiście, lady Rosier.- przytaknął słysząc jej niby niewinne słowa. Barry i tak będzie przy ich kolejnych wizytach obstawiać, że to o n a właśnie jest sprawcą kolejnego rodzinnego zamieszania o drogocenną dla każdego czarodzieja różdżkę. Człowiek zapamiętuje te pierwsze wrażenie i przy kolejnych spotkaniach najczęściej właśnie do niego się odwołuje.
- Z czego co mi wiadomo, tam pracuje kuzynka, sir.- odpowiedział chcąc uniknąć bezpośredniej odpowiedzi. Może uznają, że nie pracuje? Niebezpiecznie było tutaj mówić o tym, że się jeszcze pracuje na Nokturnie. Jeszcze by Ollivander usłyszał przypadkiem i zrobił zaraz rozmowę z nim jak i z jego starszym bratem. A wolał tego uniknąć, dlatego wykorzystał tę sztuczkę. Ruszył z nimi kierując się w stronę drzwi, lecz będąc przy ladzie, odłączył się od nich. Stanął przy ladzie, na której odłożył dwa woreczki i pożegnał się z klientami, którzy przyszli tego dnia. Posprzątał na ladzie, w międzyczasie przyszedł jeszcze jeden klient, którego obsłużył, po czym gdy nastała odpowiednia pora, wyszedł.
z/t Rowle'owie i Barry
-Oczywiście, lady Rosier.- przytaknął słysząc jej niby niewinne słowa. Barry i tak będzie przy ich kolejnych wizytach obstawiać, że to o n a właśnie jest sprawcą kolejnego rodzinnego zamieszania o drogocenną dla każdego czarodzieja różdżkę. Człowiek zapamiętuje te pierwsze wrażenie i przy kolejnych spotkaniach najczęściej właśnie do niego się odwołuje.
- Z czego co mi wiadomo, tam pracuje kuzynka, sir.- odpowiedział chcąc uniknąć bezpośredniej odpowiedzi. Może uznają, że nie pracuje? Niebezpiecznie było tutaj mówić o tym, że się jeszcze pracuje na Nokturnie. Jeszcze by Ollivander usłyszał przypadkiem i zrobił zaraz rozmowę z nim jak i z jego starszym bratem. A wolał tego uniknąć, dlatego wykorzystał tę sztuczkę. Ruszył z nimi kierując się w stronę drzwi, lecz będąc przy ladzie, odłączył się od nich. Stanął przy ladzie, na której odłożył dwa woreczki i pożegnał się z klientami, którzy przyszli tego dnia. Posprzątał na ladzie, w międzyczasie przyszedł jeszcze jeden klient, którego obsłużył, po czym gdy nastała odpowiednia pora, wyszedł.
z/t Rowle'owie i Barry
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wnętrze sklepu
Szybka odpowiedź