Biblioteka
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Biblioteka
Półki z woluminami rozsiane są po niemal wszystkich komnatach wnętrza wieży astronomicznej; w bibliotece trzymane są raczej stare księgi, w większości cenne, choć niekoniecznie przydatne w codziennej praktyce astronomicznej. Prócz ksiąg w lewym skrzydle biblioteki znajduje się również archiwum, gdzie przechowywana jest cała dokumentacja wieży.
Biblioteka jest otwarta dla czarodziejów z zewnątrz, ciekawych zgromadzonych tutaj białych kruków - ale nie cała, po najcenniejsze z ksiąg sięgać mogą tylko pracownicy.
Biblioteka jest otwarta dla czarodziejów z zewnątrz, ciekawych zgromadzonych tutaj białych kruków - ale nie cała, po najcenniejsze z ksiąg sięgać mogą tylko pracownicy.
19 stycznia
Gdy był małym dzieciakiem, słyszał o tym miejscu, jednak nigdy tam nie był. Rodzice chyba po prostu nie mieli czasu, żeby ciągać swoje pociechy do osławionej Wieży Astrologów. Zresztą Raiden w początkowych latach swojego życia zobaczył kawałek Anglii i chociaż mało co pamiętał, podróże po okolicach rodzinnego miasta zdawały mu się bardziej bolesne niż przyjemne. Chodząc po znajomych ulicach, owszem cieszył się, że wrócił, ale świadomość, że już nigdy nie przejdzie Pokątnej przy boku matki i ojca napawała go smutkiem. Dlatego poniekąd wizyta w miejscu, gdzie nigdy nie był zdawała się być bardzo cucąca i odświeżająca. Carter mógł oderwać się od zatłoczonego, pełnego wspomnień osób rodziców miasta i skierować kroki tam, gdzie tych obrazów z przeszłości nie było. Na przedmieścia dojechał z pamięci, a dalej kierował się już wskazówkami innych. Chociaż dziwacznie było pytać o to, gdzie stoi największa sosna w okolicy. Gdyby miał brata bliźniaka, ten zapewne roześmiałby mu się w twarz, mówiąc, że taki agent jak on nie może znaleźć wysokiej jak cholera wieży. Na szczęście oszczędzono mu tego zaszczytu. Raiden i tak już miał na pieńku z Sophią. A co konkretniej - to ona traktowała go jak winnego, intruza i przeciwnika. Może i miała trochę racji, a jej nastawienie tylko zwiększało poczucie winy w starszym bracie. W końcu wjechał w jakąś leśną dróżkę, gdzie po niezłej plątaninie wyjechał przy Wieży Astrologów. Do miejsca prowadziła łatwiejsza droga, ale ktoś źle go pokierował. Carter wyłączył silnik samochodu, po czym wepchnął sobie do ust resztę pączka, którego zakupił w jakiejś piekarni niedaleko centrum. Nie był zachwycony wysokością wieży i nie widziało mu się wchodzenie na samą górę. Ale nie miał wyjścia. Wyjął jeszcze rewolwer ze schowka, po czym włożył go do kabury pod płaszczem. Co ciekawe wolał bliskość broni niż różdżki, która również miała swoje miejsce w specjalnym schowku pod lewą połą. Słońce już powoli zachodziło, a na zewnątrz nieprzyjemny chłód. Wchodząc do środka, spodziewał się rozpadających się murów, ale nic podobnego. Idealnie zachowane wnętrze owiało go przyjemnym ciepłem. Kręcąc głową, rozpoczął wspinaczkę, pod koniec której przeklinał pod nosem tych, którzy nie zainstalowali w niej windy. W tym akurat Ameryka była świetna - zmniejszaniu czynności, w których występował zbędny wysiłek fizyczny. Bo mimo że Raiden mógł się pochwalić niezłą sprawnością, miał dosyć. Na szczęście nikt nie widział tego wstydliwego incydentu, bo wieża zdawała się wręcz opuszczona. A gdy dotarł na poziom, gdzie znajdowała się coś a la dyżurka, spytał siedzącą tam starszą panią, gdzie znajdzie lady Inarę Carrow.
- Zapewne w bibliotece, kochaneczku - odpowiedziała śpiewająco, obdarzając go promiennym uśmiechem. Raiden podziękował, a odchodząc zastanawiał się jak ta babuleńka tam wchodzi i nie umiera z wycieńczenia. Wchodząc do wyznaczonej części wieży, nie mógł ukryć zaskoczenia, gdy zobaczył ogrom zgromadzonych tam okazów. Jakiś czarodziej uderzył go, mamrocząc, że stoi w przejściu, więc mężczyzna się przesunął i chciał spytać, gdzie w tym ogromnym miejscu ma znaleźć panią Carrow, ale staruszek zniknął szybciej niż się pojawił, zostawiając pracownika Wiedźmiej Straży samemu sobie.
- Świetnie - mruknął pod nosem Carter, rozglądając się dookoła. Biblioteka wyglądała na pustą.
Gdy był małym dzieciakiem, słyszał o tym miejscu, jednak nigdy tam nie był. Rodzice chyba po prostu nie mieli czasu, żeby ciągać swoje pociechy do osławionej Wieży Astrologów. Zresztą Raiden w początkowych latach swojego życia zobaczył kawałek Anglii i chociaż mało co pamiętał, podróże po okolicach rodzinnego miasta zdawały mu się bardziej bolesne niż przyjemne. Chodząc po znajomych ulicach, owszem cieszył się, że wrócił, ale świadomość, że już nigdy nie przejdzie Pokątnej przy boku matki i ojca napawała go smutkiem. Dlatego poniekąd wizyta w miejscu, gdzie nigdy nie był zdawała się być bardzo cucąca i odświeżająca. Carter mógł oderwać się od zatłoczonego, pełnego wspomnień osób rodziców miasta i skierować kroki tam, gdzie tych obrazów z przeszłości nie było. Na przedmieścia dojechał z pamięci, a dalej kierował się już wskazówkami innych. Chociaż dziwacznie było pytać o to, gdzie stoi największa sosna w okolicy. Gdyby miał brata bliźniaka, ten zapewne roześmiałby mu się w twarz, mówiąc, że taki agent jak on nie może znaleźć wysokiej jak cholera wieży. Na szczęście oszczędzono mu tego zaszczytu. Raiden i tak już miał na pieńku z Sophią. A co konkretniej - to ona traktowała go jak winnego, intruza i przeciwnika. Może i miała trochę racji, a jej nastawienie tylko zwiększało poczucie winy w starszym bracie. W końcu wjechał w jakąś leśną dróżkę, gdzie po niezłej plątaninie wyjechał przy Wieży Astrologów. Do miejsca prowadziła łatwiejsza droga, ale ktoś źle go pokierował. Carter wyłączył silnik samochodu, po czym wepchnął sobie do ust resztę pączka, którego zakupił w jakiejś piekarni niedaleko centrum. Nie był zachwycony wysokością wieży i nie widziało mu się wchodzenie na samą górę. Ale nie miał wyjścia. Wyjął jeszcze rewolwer ze schowka, po czym włożył go do kabury pod płaszczem. Co ciekawe wolał bliskość broni niż różdżki, która również miała swoje miejsce w specjalnym schowku pod lewą połą. Słońce już powoli zachodziło, a na zewnątrz nieprzyjemny chłód. Wchodząc do środka, spodziewał się rozpadających się murów, ale nic podobnego. Idealnie zachowane wnętrze owiało go przyjemnym ciepłem. Kręcąc głową, rozpoczął wspinaczkę, pod koniec której przeklinał pod nosem tych, którzy nie zainstalowali w niej windy. W tym akurat Ameryka była świetna - zmniejszaniu czynności, w których występował zbędny wysiłek fizyczny. Bo mimo że Raiden mógł się pochwalić niezłą sprawnością, miał dosyć. Na szczęście nikt nie widział tego wstydliwego incydentu, bo wieża zdawała się wręcz opuszczona. A gdy dotarł na poziom, gdzie znajdowała się coś a la dyżurka, spytał siedzącą tam starszą panią, gdzie znajdzie lady Inarę Carrow.
- Zapewne w bibliotece, kochaneczku - odpowiedziała śpiewająco, obdarzając go promiennym uśmiechem. Raiden podziękował, a odchodząc zastanawiał się jak ta babuleńka tam wchodzi i nie umiera z wycieńczenia. Wchodząc do wyznaczonej części wieży, nie mógł ukryć zaskoczenia, gdy zobaczył ogrom zgromadzonych tam okazów. Jakiś czarodziej uderzył go, mamrocząc, że stoi w przejściu, więc mężczyzna się przesunął i chciał spytać, gdzie w tym ogromnym miejscu ma znaleźć panią Carrow, ale staruszek zniknął szybciej niż się pojawił, zostawiając pracownika Wiedźmiej Straży samemu sobie.
- Świetnie - mruknął pod nosem Carter, rozglądając się dookoła. Biblioteka wyglądała na pustą.
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
Przez ostatni czas spędzała w bibliotekach więcej czasu niż podejrzewała. Chociaż - ta należąca do Wieży Astrologicznej różniła się od dostępnych w innych miejscach. Panował w niej ten sam lekko duszący zapcha zamkniętych książek, unosił się podobny pył, tak śmiesznie błyszczący, gdy na pojedynczą drobinę padał zagubiony promyk słońca z wysokich okien przy suficie. Różnica polegała w czymś zupełnie innym, na aurze, jaka przepełniała pomieszczenie, którą czuło się pod palcami, gdy dotykało brzegów pergaminów, z mrowiącym impulsie, gdy opuszkiem palca wodziła po stronicach pożółkłych od czasu. Czasami nawet skojarzenie przynosiło ludzką twarz, zupełnie jakby czytała za pomocą dłoni, wyciągając coś z książki, zanim pierwsze wyrazy ułożyły się w zdania. I sens.
Możliwe, że wszystko to było tylko wymysłem byt rozbudowanej wyobraźni, kształtującej na nowo obrazy, których doświadczała. A jednak odbicie tych kreśleń można było dostrzec w twarzy alchemiczki, gdy kierowała spojrzenie na przemykajcie wąskimi przejściami sylwetki, które mogły ją uznać za dziwną, biblioteczną nimfę, akurat objawiającą swoje jestestwo. Albo było odwrotnie. To czarnowłosa uświadamiała sobie obecność inną, niż jej własną i odmienną niż oferowaną przez grube tomiszcza szepczących ksiąg.
Mężczyznę zauważyła, a właściwie usłyszała już w chwili stawiania na schodach ciężkich kroków. Nie było w tym nic dziwnego, chociaż odgłos zdawał się bardziej rozchodzący, pewnie bijący ciszę, która zalegała ospała w zakamarkach wieży. Mężczyzna musiał być pełen werwy, niekreślonej siły, która dźwięczała właśnie w sposobie chodzenia.
Nie wychylała się zza książkowej półki, przy której stała od dłuższego czasu, przypominając powoli, że ścierpnął jej stopy od nieruchomej pozycji. Tylko dłonie wciąż wartko sunęły po kolejnych wersach przeglądanej pozycji. Słuchała przez kilka uderzeń serca, jak nieznajomy przekroczył próg bibliotecznego wejścia, jak zatrzymuje się i głos. Kącik ust drgnął, gdy zamknęła trzymaną w dłoniach książkę i wsunęła ją między cienkie, pachnące atramentem pergaminy.
Odwróciła się na pięcia, powoli przestępując w pobliże wylotu książkowego korytarzyka. Czułą mrowienie krwi, pobudzonej przez ruch do krążenia. Zatrzymała się na granicy szukając wzrokiem właściciela głosu i stanowczych kroków.
- Pustka jest pozorna - odezwała się, gdy wzrok padł na wysoką, dobrze zbudowaną sylwetkę u wejścia. Chyba przyzwyczaiła się, że do spotykanych mężczyzn musiała lekko zadzierać głowę. Nie dostrzegła innej osoby, która wyglądałaby na poszukującego, dlatego podejrzewała (trafnie, jak się miało okazać), że taksowała spojrzeniem autora enigmatycznego listu, który dostała zaledwie wczoraj - Rozumiem, że pan Carter? - przeszła kolejnych kilka kroków, ujawniając już w pełni swoją sylwetkę. nazwisko znała, chociaż pod zupełnie inną postacią. Frank nie wspominał nigdy o rodzinie w Londynie, ale - któż mógł wiedzieć, że jest inaczej? Alchemik nigdy nie należał do rozmownych.
Możliwe, że wszystko to było tylko wymysłem byt rozbudowanej wyobraźni, kształtującej na nowo obrazy, których doświadczała. A jednak odbicie tych kreśleń można było dostrzec w twarzy alchemiczki, gdy kierowała spojrzenie na przemykajcie wąskimi przejściami sylwetki, które mogły ją uznać za dziwną, biblioteczną nimfę, akurat objawiającą swoje jestestwo. Albo było odwrotnie. To czarnowłosa uświadamiała sobie obecność inną, niż jej własną i odmienną niż oferowaną przez grube tomiszcza szepczących ksiąg.
Mężczyznę zauważyła, a właściwie usłyszała już w chwili stawiania na schodach ciężkich kroków. Nie było w tym nic dziwnego, chociaż odgłos zdawał się bardziej rozchodzący, pewnie bijący ciszę, która zalegała ospała w zakamarkach wieży. Mężczyzna musiał być pełen werwy, niekreślonej siły, która dźwięczała właśnie w sposobie chodzenia.
Nie wychylała się zza książkowej półki, przy której stała od dłuższego czasu, przypominając powoli, że ścierpnął jej stopy od nieruchomej pozycji. Tylko dłonie wciąż wartko sunęły po kolejnych wersach przeglądanej pozycji. Słuchała przez kilka uderzeń serca, jak nieznajomy przekroczył próg bibliotecznego wejścia, jak zatrzymuje się i głos. Kącik ust drgnął, gdy zamknęła trzymaną w dłoniach książkę i wsunęła ją między cienkie, pachnące atramentem pergaminy.
Odwróciła się na pięcia, powoli przestępując w pobliże wylotu książkowego korytarzyka. Czułą mrowienie krwi, pobudzonej przez ruch do krążenia. Zatrzymała się na granicy szukając wzrokiem właściciela głosu i stanowczych kroków.
- Pustka jest pozorna - odezwała się, gdy wzrok padł na wysoką, dobrze zbudowaną sylwetkę u wejścia. Chyba przyzwyczaiła się, że do spotykanych mężczyzn musiała lekko zadzierać głowę. Nie dostrzegła innej osoby, która wyglądałaby na poszukującego, dlatego podejrzewała (trafnie, jak się miało okazać), że taksowała spojrzeniem autora enigmatycznego listu, który dostała zaledwie wczoraj - Rozumiem, że pan Carter? - przeszła kolejnych kilka kroków, ujawniając już w pełni swoją sylwetkę. nazwisko znała, chociaż pod zupełnie inną postacią. Frank nie wspominał nigdy o rodzinie w Londynie, ale - któż mógł wiedzieć, że jest inaczej? Alchemik nigdy nie należał do rozmownych.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Ostatnio zmieniony przez Inara Carrow dnia 26.07.16 20:27, w całości zmieniany 1 raz
Raiden przeczytał wiele książek, jednak na pewno o wiele za mało niż by chciał on lub jego matka. Dopóki jeszcze żyła. Patrząc na te wszystkie egzemplarze przypominał sobie jak bardzo kochała powieści. Czasem ojciec musiał ją wręcz od nich odciągać, by w końcu skupiła się na żywych ludziach, a nie tych wymyślonych, odgrywających rolę na kartkach papieru. Tak. Na pewno poczułaby się tutaj jak w raju. Szkoda tylko, że Carter znalazł się w tym miejscu przez jej śmierć. Śmierć, która przypadkowa nie była. A przynajmniej on w to wierzył i zamierzał tego dowieść za wszelką cenę. Nie miał pojęcia jak patrzyła na to Sophia, jednak na razie wolał nie wchodzić jej w drogę. Spotkanie z Cillianem nieco go podbudowało, ale nie uspokoiło. Czy rodzona siostra miała zamiar wciąż uznawać go za obcego w chwili, w której powinni się zjednoczyć? Tego nie wiedział. A przynajmniej na razie. Jak widać powrót do rodzinnej Anglii nie był pasmem sukcesów i szczęścia, którego od niego oczekiwano. Po raz kolejny zawiódł najbliższych w najmocniejszy ze wszystkich sposobów. Może dzięki rozwiązaniu tej sprawy miał zaznać spokoju, pojednania z Sophią i... Przebaczenia ze strony nieżyjących już rodziców? Nie wiedział skąd, ale przeczuwał, że wciąż gdzieś tam byli i na niego patrzyli. Zaraz jednak pokręcił głową, chcąc wyrzucić te głupie, prostackie myśli. Nie wierzył w niebo, a już na pewno nie w te bzdety o tym, że bliscy zawsze są blisko serca członków swoich rodzin.
Na dźwięk nowego głosu w tym potencjalnym pustym miejscu, podniósł głowę, szukając jego źródła. Gdy jego spojrzenie padło na drobną sylwetkę, niemal dziecięcej młodej kobiety, zdjął kapelusz, po czym wyszedł jej na spotkanie.
- Tak. Raiden Carter - odpowiedział, wyciągając dłoń w stronę szatynki. Patrzył na nią przez moment z dziwnym zaskoczeniem i z lekkim uśmiechem. - Lady Inara Carrow jak sądzę. Proszę mi wybaczyć, ale... Nie spodziewałem się, że będzie pani tak młoda.
Z opisu którego dostał, spodziewał się doświadczonej czarownicy po sześćdziesiątce przesiadującej całymi dniami nad herbatą i plotkującą z przyjaciółkami o zdecydowanie młodszych od siebie gentlemanach. To miłe zaskoczenie samoistnie spowodowało, że kąciki jego ust się podniosły. Skinął jej głową, po czym od razu przeszedł do sedna:
- Mam nadzieję, że nie uraziłem pani poprzez tę bezpośredniość w liście.
Poprzez lata w Ameryce wyzbył się zwracania do kobiet z pewną dozą dystansu. Wcześniej nie miał z tym problemów, ale jak widać nowy kontynent był zupełnie otwarty na każdą znajomość, a brak określonych zasad przyzwyczaił go do ich pomijania w rodzinnym kraju. Nie chciał wychodzić jednak na prostaka, ale cóż... Nie od niego zależało jak młoda kobieta zareaguje na jego słowa.
Na dźwięk nowego głosu w tym potencjalnym pustym miejscu, podniósł głowę, szukając jego źródła. Gdy jego spojrzenie padło na drobną sylwetkę, niemal dziecięcej młodej kobiety, zdjął kapelusz, po czym wyszedł jej na spotkanie.
- Tak. Raiden Carter - odpowiedział, wyciągając dłoń w stronę szatynki. Patrzył na nią przez moment z dziwnym zaskoczeniem i z lekkim uśmiechem. - Lady Inara Carrow jak sądzę. Proszę mi wybaczyć, ale... Nie spodziewałem się, że będzie pani tak młoda.
Z opisu którego dostał, spodziewał się doświadczonej czarownicy po sześćdziesiątce przesiadującej całymi dniami nad herbatą i plotkującą z przyjaciółkami o zdecydowanie młodszych od siebie gentlemanach. To miłe zaskoczenie samoistnie spowodowało, że kąciki jego ust się podniosły. Skinął jej głową, po czym od razu przeszedł do sedna:
- Mam nadzieję, że nie uraziłem pani poprzez tę bezpośredniość w liście.
Poprzez lata w Ameryce wyzbył się zwracania do kobiet z pewną dozą dystansu. Wcześniej nie miał z tym problemów, ale jak widać nowy kontynent był zupełnie otwarty na każdą znajomość, a brak określonych zasad przyzwyczaił go do ich pomijania w rodzinnym kraju. Nie chciał wychodzić jednak na prostaka, ale cóż... Nie od niego zależało jak młoda kobieta zareaguje na jego słowa.
W książkach rzeczywiście można było znaleźć coś magicznego, różnego od talentu płynącego w żyłach czarodziei. I lubiła czytać, zatapiając się kolejnych wersach, tłoczących cię w stronę pisanej historii. Ale Inara wolała słuchać. Opowieści płynące z ust ojca, były pierwszymi, które tak ukochała. Może dlatego dużo łatwiej było jej w szkole trwać na zajęciach. Uczyła się szybciej, gdy mogła usłyszeć wiedzę, którą chciała zdobyć. Dlatego często czytała na głos, chociaż tu w bibliotece zachowywała ciszę, przynajmniej pozorną. W jej głowie nawet znajdowały się uporczywie spychane w zakamarki myśli rozbiegane, chaotyczne i nieuporządkowane. I dopóki nie umiała się z nimi uporać, musiała skupiać się na zajęciach i spotkaniach, które jasno spychały ją na właściwe tory. A przynajmniej takie, które pozwalały rozluźnić przeciążone myśli.
Z ciekawością przyglądała się mężczyźnie, który pojawił się w Bibliotece. Pomyślała nawet, że czuje się trochę jak wiedźma z opowieści mugolskiej, siedzącej w Wieży i przyjmującej rycerzy szukających wiedzy. Co prawda, alchemiczka nie mieszkała tutaj, a opis czarownic zawsze wskazywał na niewdzięczne staruchy, ale Raiden spokojnie mógłby uchodzić za rycerza. W zawadiackim kapeluszu, z postawną sylwetką, w płaszczu i odległym spojrzeniem, zupełnie, jakby przepatrywał na wskroś. Nawet magię.
Możliwe, że było to tylko wrażenie, ale często kierowała się skojarzeniami, które - zależnie od znajomości - gromadziły się, rysując coraz mocniej obraz, niby wielowarstwowy pejzaż...chociaż dotyczył żywego portretu, który właśnie zsuwał kapelusz i wyciągnął rękę. Przez moment zawiesiła swoją dłoń, nie do końca będąc pewną, co chciał zrobić. Ale wystarczyło przypomnieć sobie kilka podstawowych mugolskich zasad. Przynajmniej tak jej się wydawało. W geście powitania dla nieznanych osób po prostu kiwała głową, dotyk był dla niej sposobem wyrażenia głębszej relacji. Mimo to wyciągnęła palce, pozwalając mężczyźnie na uścisk. Możliwe, że powinna była czuć lekkie zakłopotanie ze swojej niewiedzy, ale ukryła je pod uśmiechem.
- Miło mi poznać, panie Carter - tym razem lekko pochyliła głowę, poprawiając się w powitaniu. Z warg nie schodzi rozbawienie, które błysnęło na moment przed słowami Raidena - Wiek też może być tylko pozorem. I proszę się nie przejmować, przyzwyczaiłam się do podobnych ocen - skwitowała, przestępując krok do tyłu. Miał ciekawy uśmiech. Lekki, nienacechowany ukrytą iluzją, w dodatku przystojny i autentycznie szczery. A to bardzo ceniła w ludziach.
Zerknęła na opuszczony przed chwilą korytarzy książek. Nie bez przyczyny wybierała tę bibliotekę na spotkanie. Tuż przy jednym z bocznych okien była wnęka ze stolikiem, przy którym można było spokojnie porozmawiać, albo poczytać.
- Nie napisał pan niczego, co mogłoby mnie urazić. Proszę mówić, a ja poprowadzę... - odwróciła się, by zniknąć między półkami - Mam nadzieję, że będę pomocna, chociaż liczę, że wytłumaczy mi pan dokładnie, czego oczekuje w kwestii wspomnianego zagadnienia? - zatrzymała się przy wysokim parapecie, o który się oparła mijając tak prosty stolik, jak i dwa fotele. Stanęła plecami do okna, czując jak zimowe promienie grzeją i rozświetlają rozpuszczone włosy. Czekała na pytanie, które czarodziej miał zadać. Intrygowało ją tym mocniej, że miało być związane z lykantropią, która stała się od jakiegoś czasu jej centrum. Przynajmniej tym naukowym.
Z ciekawością przyglądała się mężczyźnie, który pojawił się w Bibliotece. Pomyślała nawet, że czuje się trochę jak wiedźma z opowieści mugolskiej, siedzącej w Wieży i przyjmującej rycerzy szukających wiedzy. Co prawda, alchemiczka nie mieszkała tutaj, a opis czarownic zawsze wskazywał na niewdzięczne staruchy, ale Raiden spokojnie mógłby uchodzić za rycerza. W zawadiackim kapeluszu, z postawną sylwetką, w płaszczu i odległym spojrzeniem, zupełnie, jakby przepatrywał na wskroś. Nawet magię.
Możliwe, że było to tylko wrażenie, ale często kierowała się skojarzeniami, które - zależnie od znajomości - gromadziły się, rysując coraz mocniej obraz, niby wielowarstwowy pejzaż...chociaż dotyczył żywego portretu, który właśnie zsuwał kapelusz i wyciągnął rękę. Przez moment zawiesiła swoją dłoń, nie do końca będąc pewną, co chciał zrobić. Ale wystarczyło przypomnieć sobie kilka podstawowych mugolskich zasad. Przynajmniej tak jej się wydawało. W geście powitania dla nieznanych osób po prostu kiwała głową, dotyk był dla niej sposobem wyrażenia głębszej relacji. Mimo to wyciągnęła palce, pozwalając mężczyźnie na uścisk. Możliwe, że powinna była czuć lekkie zakłopotanie ze swojej niewiedzy, ale ukryła je pod uśmiechem.
- Miło mi poznać, panie Carter - tym razem lekko pochyliła głowę, poprawiając się w powitaniu. Z warg nie schodzi rozbawienie, które błysnęło na moment przed słowami Raidena - Wiek też może być tylko pozorem. I proszę się nie przejmować, przyzwyczaiłam się do podobnych ocen - skwitowała, przestępując krok do tyłu. Miał ciekawy uśmiech. Lekki, nienacechowany ukrytą iluzją, w dodatku przystojny i autentycznie szczery. A to bardzo ceniła w ludziach.
Zerknęła na opuszczony przed chwilą korytarzy książek. Nie bez przyczyny wybierała tę bibliotekę na spotkanie. Tuż przy jednym z bocznych okien była wnęka ze stolikiem, przy którym można było spokojnie porozmawiać, albo poczytać.
- Nie napisał pan niczego, co mogłoby mnie urazić. Proszę mówić, a ja poprowadzę... - odwróciła się, by zniknąć między półkami - Mam nadzieję, że będę pomocna, chociaż liczę, że wytłumaczy mi pan dokładnie, czego oczekuje w kwestii wspomnianego zagadnienia? - zatrzymała się przy wysokim parapecie, o który się oparła mijając tak prosty stolik, jak i dwa fotele. Stanęła plecami do okna, czując jak zimowe promienie grzeją i rozświetlają rozpuszczone włosy. Czekała na pytanie, które czarodziej miał zadać. Intrygowało ją tym mocniej, że miało być związane z lykantropią, która stała się od jakiegoś czasu jej centrum. Przynajmniej tym naukowym.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Ostatnio zmieniony przez Inara Carrow dnia 27.07.16 14:36, w całości zmieniany 2 razy
Rycerzem raczej nie był, chociaż z przyjemnością złapałby za jakiś miecz i sieknął nim w tego, kto był odpowiedzialny za jego tak... Spektakularny powrót do Londynu. Chociaż dziewczyna przed nim na pewno z łatwością uchodziłaby nie za czarownicę a księżniczkę. Ale nie wyglądała na tą, którą trzeba byłoby ratować. Dobrze czuła się w swojej wieży wypełnionej książkami. Mimo to Raiden z chęcią, by ją stąd zabrał i zaprowadził do teatru. Ale na pewno nie takiego, gdzie wszystko brano na poważnie. Czy zaszkodziłaby jej chwila rozrywki pełnej śpiewu grupy wokalnej i pianina? Albo nawet gitary i saksofonu? Szkoda, że szlachta często odrzucała te proste, ale miłe przyjemności. Więc wychodziło, że bardziej pasował do roli złego smoka? Na pewno z perspektywy swojej siostry...
Zauważył jej wahanie przy tym jak wyciągnął do niej dłoń. W Ameryce nawet szlachcice nie przykładali do tych zasad szczególnej uwagi, ale jednak Anglia była starą Anglią. Tutaj głównie opierano się na tradycji. Czy miał wycofać dłoń? Nie widział takiej potrzeby. Szczególnie że młoda kobieta w końcu nieśmiało wyciągnęła w jego stronę swoją w charakterystyczny dla dam sposób. Wyglądało to z jego perspektywy jakby zaraz miał paść na kolana i się jej oświadczać. Uśmiechnął się z tego powodu jeszcze szerzej, ale ujął jej dłoń i lekko uniósł w górę. Potrząsanie nią na prawo i lewo chyba nie byłoby w dobrym guście. Szczególnie że uważne spojrzenie ciemnoorzechowych oczu obserwowało go dość uważnie. Nie uszło to jego uwadze, ale w jakiś sposób również i połechtało jego ego. Zresztą sam z przyjemnością obserwował swoją towarzyszkę. A już się spodziewał starej kobiety z brodawkami na nosie...
- Po miejscach, gdzie bywałem i to co widziałem tutaj jest prawdziwy raj - odpowiedział, podnosząc głowę i jeszcze raz patrząc na wysoki sufit i upchane wszędzie książki. Zaraz jednak wrócił spojrzeniem do lady Inary i dodał:
- Minus schody.
Zaraz jednak podążył za nią w kierunku stolika i dwóch foteli, które na pewno były lepszym miejscem do dyskusji, którą mieli przeprowadzić niż wejście do biblioteki. Na chwilę zniknęła mu z oczu, ale słyszał jej głos unoszący się ponad wysokimi półkami i zaułkami, więc szedł jego śladem. Wychodząc zza regału, dotarli na miejsce, gdzie Carter od razu odłożył kapelusz na mały stolik i zdjął płaszcz, przewieszając go przez oparcie fotela. Nie usiadł jednak, czekając, aż dama zrobi to pierwsza. Nie był przecież jakimś dzikusem, chociaż wielu brało go za tępego. Całe szczęście, że nie wszyscy.
- Badam pewną sprawę, w którą mógł być zamieszany wilkołak - zaczął bez dalszych wstępów. - Całe miejsce zdarzenia wskazuje na jego obecność i atak, jednak jest coś co wzbudziło moje wątpliwości. Ciała... - urwał na moment, ale zaraz kontynuował:
- Ciała ofiar były zmasakrowane, jednak nic innego nie zostało uszkodzone. Samochód był cały podobnie jak okolica nie wskazywała na obecność żadnego osobnika z wilkołaków. I stąd nasuwa się moje pytanie - czy likantropi mogą być świadomi swoich działań? Byłem brygadzistą i widziałem wiele takich przypadków, ale zawsze, zawsze były ślady poza samymi poszkodowanymi.
Spojrzał wyczekująco na kobietę, ale już bez uśmiechu. To było dla niego ważne. Musiał wykluczyć wszelkie możliwości. I miał nadzieję, że lady Carrow mu w tym pomoże.
Zauważył jej wahanie przy tym jak wyciągnął do niej dłoń. W Ameryce nawet szlachcice nie przykładali do tych zasad szczególnej uwagi, ale jednak Anglia była starą Anglią. Tutaj głównie opierano się na tradycji. Czy miał wycofać dłoń? Nie widział takiej potrzeby. Szczególnie że młoda kobieta w końcu nieśmiało wyciągnęła w jego stronę swoją w charakterystyczny dla dam sposób. Wyglądało to z jego perspektywy jakby zaraz miał paść na kolana i się jej oświadczać. Uśmiechnął się z tego powodu jeszcze szerzej, ale ujął jej dłoń i lekko uniósł w górę. Potrząsanie nią na prawo i lewo chyba nie byłoby w dobrym guście. Szczególnie że uważne spojrzenie ciemnoorzechowych oczu obserwowało go dość uważnie. Nie uszło to jego uwadze, ale w jakiś sposób również i połechtało jego ego. Zresztą sam z przyjemnością obserwował swoją towarzyszkę. A już się spodziewał starej kobiety z brodawkami na nosie...
- Po miejscach, gdzie bywałem i to co widziałem tutaj jest prawdziwy raj - odpowiedział, podnosząc głowę i jeszcze raz patrząc na wysoki sufit i upchane wszędzie książki. Zaraz jednak wrócił spojrzeniem do lady Inary i dodał:
- Minus schody.
Zaraz jednak podążył za nią w kierunku stolika i dwóch foteli, które na pewno były lepszym miejscem do dyskusji, którą mieli przeprowadzić niż wejście do biblioteki. Na chwilę zniknęła mu z oczu, ale słyszał jej głos unoszący się ponad wysokimi półkami i zaułkami, więc szedł jego śladem. Wychodząc zza regału, dotarli na miejsce, gdzie Carter od razu odłożył kapelusz na mały stolik i zdjął płaszcz, przewieszając go przez oparcie fotela. Nie usiadł jednak, czekając, aż dama zrobi to pierwsza. Nie był przecież jakimś dzikusem, chociaż wielu brało go za tępego. Całe szczęście, że nie wszyscy.
- Badam pewną sprawę, w którą mógł być zamieszany wilkołak - zaczął bez dalszych wstępów. - Całe miejsce zdarzenia wskazuje na jego obecność i atak, jednak jest coś co wzbudziło moje wątpliwości. Ciała... - urwał na moment, ale zaraz kontynuował:
- Ciała ofiar były zmasakrowane, jednak nic innego nie zostało uszkodzone. Samochód był cały podobnie jak okolica nie wskazywała na obecność żadnego osobnika z wilkołaków. I stąd nasuwa się moje pytanie - czy likantropi mogą być świadomi swoich działań? Byłem brygadzistą i widziałem wiele takich przypadków, ale zawsze, zawsze były ślady poza samymi poszkodowanymi.
Spojrzał wyczekująco na kobietę, ale już bez uśmiechu. To było dla niego ważne. Musiał wykluczyć wszelkie możliwości. I miał nadzieję, że lady Carrow mu w tym pomoże.
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
Ostatnio zmieniony przez Raiden Carter dnia 03.08.16 13:55, w całości zmieniany 1 raz
O spektakularność powrotu Inary nie było mowy. Wiedziała, że nie uniknie przybycia do Londynu. Wcześniej czy później nestorzy mieli upomnieć się o nią i nie minęło wiele czasu, jak otrzymała kategoryczny list, w którym nie było miejsca na odmowę. Tylko dziś, z perspektywy tych kilku miesięcy, prawie zapomniała co znaczyło żyć poza Brytanią, podróżować w miejsca, które nie wymagały od niej szlacheckich obyczajów, chociaż te wciąż były w niej dostrzegalne. Była w końcu damą, a wyuczone w dzieciństwie nawyki, chociaż przygaszone przez jej żywą naturę - nadal wyznaczały ścieżkę, którą podążała. Nawet pośród bibliotecznych korytarzy, gdy prowadziła badania, czy pędząc przez ośnieżone pola na grzbiecie aetonata. Mogła zaprzeczać i się wypierać niektórych zwyczajów, ale - nadal była arystokratką, z wyobraźnią artystki, miłością do alchemii i wiarą, która kazała jej patrzeć na spotykanych ludzi głębiej, przekraczając wyznaczane granice źrenic. Tak, jak to czyniła teraz, przyglądając się mężczyźnie dłużej niż wymagała tego etykieta.
A wieże...Inara zapewne śmiała by się głośno, gdyby dane było jej myśli Raidena. ostatnio, coś często padał temat wież, smoków i zamykanych w nich dam. A panna Carrow cierpliwie umykała próbom zatrzaśnięcia jej za drzwiami jakiegokolwiek zamkniętego pomieszczenia. Nie umiała żyć w klatce, ale obserwujący ją mężczyzna, zdawał się - nieświadomie to rozumieć.
Uścisk miał pewny i silny, ale wykazał się delikatnością, której brakowało niektórym. Odwzajemniła uśmiech, wyczuwając, że jednak zbytnio nie pomyliła się w swojej ocenie co do uścisku dłoni.
- Schody są najlepsze - mówiła, wędrując już do wyznaczonego celu, odwracając się raz przez ramię - szczególnie jeśli zna się jego tajemnicę - zaśmiała się cicho, mijając kolejne półki, finalnie czekając na mężczyznę pod oknem. Miała ochotę zostać, oparta o kolorową szybę, upatrując ciepła w nikłych promieniach popołudniowego słońca. Dopiero gdy dostrzegła Cartera stojącego twardo pod ścianą, odepchnęła się od parapetu, by usiąść miękko przy jednym z foteli, wsłuchując sie po drodze, w wypowiadane słowa. Przygryzła wargę, gdy zrozumiała przekazywaną treść. Musiała się zastanowić - Wilkołaki zawsze pozostawiają po sobie wiele śladów - zaczęła powoli, w zamyśleniu przysuwając do warg wskazujący palec - i ciężko pomylić miejsca....ich bytności z czymkolwiek innym - potwierdziła, zatrzymując jednak dalszą ocenę. Zmarszczyła brwi analizując kolejne informacje - Jest pan pewien, że nic więcej nie zostało zniszczone? Może ma pan zdjęcia? - przesunęła wolną dłoń na oparcie fotela, bębniąc o jego brzeg palcami - To, czym kierują się wilkołaki podczas...ataku, to instynkt - przyglądała się mężczyźnie, zastanawiając się przelotnie, kim jest teraz, zajmując się podobną sprawą - Jest na tyle silnym mechanizmem, że opanowuje całkowicie ludzki umysł, który zdolny byłby do świadomych decyzji. Gdyby więc lykatropi potrafili zapanować nad swoją ..naturą. Nie mielibyśmy z nimi większego kłopotu. W większości przypadków, wilkołakiem stają się z przypadku, dlatego nieliczna grupa czerpie z tego ...korzyści? Jeśli można o takowych mówić. Znaczna większość nie pamięta nawet czasu przemiany, pozostali wychwytują niejasne przebłyski wypełnione krwią i agresją. Jeśli już atakują, a mówi pan o..samochodach - wymówiła ostatnie słowo właściwie, pamiętając jak kiedyś tłumaczono jej różnicę między pojazdem a magicznym zwierzęciem. Nie za wiele zrozumiała, ale pojęła na pewno, że nie było to dzikie stworzenie obdarzone rozumem (jak wielu czarodziei myślało) - zniszczenia obejmowałyby większy obszar. To klątwa, której ciężko sie oprzeć - dodała, zdejmując w końcu palce ze swoich ust - A mogę wiedzieć, czemu zajmuje się pan tą sprawą? - mogła nie pytać, chociaż słowa zatańczyły na języku szybciej. Skoro jednak obiecała pomoc, mogła liczyć na wskazówki? I na jej twarzy brakło uśmiechu, z wyczekującą powagą zatrzymując się w zielonych źrenicach Cartera.
A wieże...Inara zapewne śmiała by się głośno, gdyby dane było jej myśli Raidena. ostatnio, coś często padał temat wież, smoków i zamykanych w nich dam. A panna Carrow cierpliwie umykała próbom zatrzaśnięcia jej za drzwiami jakiegokolwiek zamkniętego pomieszczenia. Nie umiała żyć w klatce, ale obserwujący ją mężczyzna, zdawał się - nieświadomie to rozumieć.
Uścisk miał pewny i silny, ale wykazał się delikatnością, której brakowało niektórym. Odwzajemniła uśmiech, wyczuwając, że jednak zbytnio nie pomyliła się w swojej ocenie co do uścisku dłoni.
- Schody są najlepsze - mówiła, wędrując już do wyznaczonego celu, odwracając się raz przez ramię - szczególnie jeśli zna się jego tajemnicę - zaśmiała się cicho, mijając kolejne półki, finalnie czekając na mężczyznę pod oknem. Miała ochotę zostać, oparta o kolorową szybę, upatrując ciepła w nikłych promieniach popołudniowego słońca. Dopiero gdy dostrzegła Cartera stojącego twardo pod ścianą, odepchnęła się od parapetu, by usiąść miękko przy jednym z foteli, wsłuchując sie po drodze, w wypowiadane słowa. Przygryzła wargę, gdy zrozumiała przekazywaną treść. Musiała się zastanowić - Wilkołaki zawsze pozostawiają po sobie wiele śladów - zaczęła powoli, w zamyśleniu przysuwając do warg wskazujący palec - i ciężko pomylić miejsca....ich bytności z czymkolwiek innym - potwierdziła, zatrzymując jednak dalszą ocenę. Zmarszczyła brwi analizując kolejne informacje - Jest pan pewien, że nic więcej nie zostało zniszczone? Może ma pan zdjęcia? - przesunęła wolną dłoń na oparcie fotela, bębniąc o jego brzeg palcami - To, czym kierują się wilkołaki podczas...ataku, to instynkt - przyglądała się mężczyźnie, zastanawiając się przelotnie, kim jest teraz, zajmując się podobną sprawą - Jest na tyle silnym mechanizmem, że opanowuje całkowicie ludzki umysł, który zdolny byłby do świadomych decyzji. Gdyby więc lykatropi potrafili zapanować nad swoją ..naturą. Nie mielibyśmy z nimi większego kłopotu. W większości przypadków, wilkołakiem stają się z przypadku, dlatego nieliczna grupa czerpie z tego ...korzyści? Jeśli można o takowych mówić. Znaczna większość nie pamięta nawet czasu przemiany, pozostali wychwytują niejasne przebłyski wypełnione krwią i agresją. Jeśli już atakują, a mówi pan o..samochodach - wymówiła ostatnie słowo właściwie, pamiętając jak kiedyś tłumaczono jej różnicę między pojazdem a magicznym zwierzęciem. Nie za wiele zrozumiała, ale pojęła na pewno, że nie było to dzikie stworzenie obdarzone rozumem (jak wielu czarodziei myślało) - zniszczenia obejmowałyby większy obszar. To klątwa, której ciężko sie oprzeć - dodała, zdejmując w końcu palce ze swoich ust - A mogę wiedzieć, czemu zajmuje się pan tą sprawą? - mogła nie pytać, chociaż słowa zatańczyły na języku szybciej. Skoro jednak obiecała pomoc, mogła liczyć na wskazówki? I na jej twarzy brakło uśmiechu, z wyczekującą powagą zatrzymując się w zielonych źrenicach Cartera.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
- Zdecydowanie wolę, jeśli takowe mają zdecydowanie mniej stopni od tych prowadzących na wieżę - pozwolił sobie się nie zgodzić ze swoją rozmówczynią. - Ktoś by pomyślał, że próbujecie tutaj człowieka zamordować tym wchodzeniem, a wtedy musiałbym się tutaj pojawić w mniej przyjaznych okolicznościach - dodał, nadając swojej wypowiedzi poważnego wydźwięku, chociaż z jego twarzy nie schodził uśmiech. Fakt, że ostatnio nie miał okazji, by specjalnie często się uśmiechać. Jedynie krótkie spotkania z Cillianem zapewniały mu chwilę oddechu, chociaż on również interesował się sprawą morderstwa Williama i Marlene. Tak naprawdę jedynie momenty, gdy mógł pobyć z synem najlepszego przyjaciela i się z nim pobawić pozwalały na kompletne oderwanie się od wyrzutów sumienia. Może dlatego zdawały się tak szybko uciekać mu przez palce... Nie był mile widziany nigdzie indziej tylko w domu państwa Moody'ch, którzy zaczęli stanowić dla niego nową rodzinę. Spotkanie z kuzynkami również nie przyniosło mu ukojenia, po zdecydowanym odrzuceniu przez Sophię. Podświadomie zdawał sobie sprawę z tego, że jego własna siostra obwinia go za tragedię, która ich dotknęła. Lepiej, żebyś w ogóle nie wracał.
- Zdaję sobie z tego sprawę w stu procentach - odpowiedział, kiwając lekko głową na jej słowa. - W pracy brygadzisty miałem ciągle do czynienia z dziećmi księżyca i nigdy nie widziałem tak sterylnego miejsca zbrodni. Sądzę, że nikt przy zdrowych zmysłach i znający nieco ten temat nie powiedziałby, że to normalne.
Raiden zatrzymał nieco dłużej kontakt wzrokowy z lady Carrow, wiedząc, że oboje zdawali sobie z tego świetnie sprawę. Mimo to Ministerstwo zamknęło owo śledztwo, chociaż dowodów było aż nadto.
- Do sprawy doszło przed moim powrotem, ale odwiedziłem miejsce zbrodni i dodatkowo sfotografowałem okolicę. Nigdzie nie było żadnych śladów bytności tych stworzeń. Mam jednak odbitki zaraz po odkryciu ciał - powiedział i bez owijania w bawełnę wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki szarą kopertę i rozłożył jej zawartość na stoliku przed młodą kobietą zupełnie jak krupier talię kart. Pomimo tego że były czarno-białe dalej robiły wrażenie. Szczególnie gdy to rozrzucone mięso było kimś bliskim. Ale Carterowi nie poruszył się nawet najmniejszy mięsień mimiczny, gdy na nie patrzył. - Tutaj powinny być jakieś ślady pazurów lub cokolwiek - powiedział od razu, wskazując na fotografię, na której widać było wywrócony, zdewastowany samochód z wystającą ze środka ręką. Mówił o karoserii. - Instynkt to silne poczucie, jednak nie wiem czy ktoś mógłby tak bestialsko upozorować morderstwo bez ich udziału. Widzi więc pani do czego zmierzam...
Próbował wyobrazić sobie człowieka rozrywającego ciała. Wiedział, że były tam ślady zębów. Podobno wilkołaczych, ale odmówiono mu dostępu do tych informacji. Ale nie na długo.
- Zdaję sobie z tego sprawę - podsumował jej słowa. - Chodzi mi konkretnie o takową możliwość...
Był uparty. Przybył z tym pytaniem i nie zamierzał odchodzić bez odpowiedzi. Podniósł spojrzenie znad fotografii, patrząc na młodą kobietę. Zaraz jednak ponownie zajął się ich przeglądanie, rozkładaniem na blacie i dopiero wtedy odpowiedział:
- Pracuję w Wiedźmiej Straży. A pani zainteresowania nie kolidują ze statusem?
Owszem. Był to pewien przekąs, ale Raiden nigdy nie przepadał za szlachcicami i ich podejściem do życia. Były wyjątki, ale było ich niewiele. Czasem zastanawiał się czy naprawdę ten świat potrafił być tak zepsuty jak zaczytywał się w aktach. Nie odwrócił teraz wzroku, patrząc uważnie w twarz arystokratki. To był przywilej jego urodzenia i pracy - nie miał skrupułów, a prawdziwa natura Raidena nie musiała się powstrzymywać. Cóż... W jego przypadku to akurat było awykonalne.
- Zdaję sobie z tego sprawę w stu procentach - odpowiedział, kiwając lekko głową na jej słowa. - W pracy brygadzisty miałem ciągle do czynienia z dziećmi księżyca i nigdy nie widziałem tak sterylnego miejsca zbrodni. Sądzę, że nikt przy zdrowych zmysłach i znający nieco ten temat nie powiedziałby, że to normalne.
Raiden zatrzymał nieco dłużej kontakt wzrokowy z lady Carrow, wiedząc, że oboje zdawali sobie z tego świetnie sprawę. Mimo to Ministerstwo zamknęło owo śledztwo, chociaż dowodów było aż nadto.
- Do sprawy doszło przed moim powrotem, ale odwiedziłem miejsce zbrodni i dodatkowo sfotografowałem okolicę. Nigdzie nie było żadnych śladów bytności tych stworzeń. Mam jednak odbitki zaraz po odkryciu ciał - powiedział i bez owijania w bawełnę wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki szarą kopertę i rozłożył jej zawartość na stoliku przed młodą kobietą zupełnie jak krupier talię kart. Pomimo tego że były czarno-białe dalej robiły wrażenie. Szczególnie gdy to rozrzucone mięso było kimś bliskim. Ale Carterowi nie poruszył się nawet najmniejszy mięsień mimiczny, gdy na nie patrzył. - Tutaj powinny być jakieś ślady pazurów lub cokolwiek - powiedział od razu, wskazując na fotografię, na której widać było wywrócony, zdewastowany samochód z wystającą ze środka ręką. Mówił o karoserii. - Instynkt to silne poczucie, jednak nie wiem czy ktoś mógłby tak bestialsko upozorować morderstwo bez ich udziału. Widzi więc pani do czego zmierzam...
Próbował wyobrazić sobie człowieka rozrywającego ciała. Wiedział, że były tam ślady zębów. Podobno wilkołaczych, ale odmówiono mu dostępu do tych informacji. Ale nie na długo.
- Zdaję sobie z tego sprawę - podsumował jej słowa. - Chodzi mi konkretnie o takową możliwość...
Był uparty. Przybył z tym pytaniem i nie zamierzał odchodzić bez odpowiedzi. Podniósł spojrzenie znad fotografii, patrząc na młodą kobietę. Zaraz jednak ponownie zajął się ich przeglądanie, rozkładaniem na blacie i dopiero wtedy odpowiedział:
- Pracuję w Wiedźmiej Straży. A pani zainteresowania nie kolidują ze statusem?
Owszem. Był to pewien przekąs, ale Raiden nigdy nie przepadał za szlachcicami i ich podejściem do życia. Były wyjątki, ale było ich niewiele. Czasem zastanawiał się czy naprawdę ten świat potrafił być tak zepsuty jak zaczytywał się w aktach. Nie odwrócił teraz wzroku, patrząc uważnie w twarz arystokratki. To był przywilej jego urodzenia i pracy - nie miał skrupułów, a prawdziwa natura Raidena nie musiała się powstrzymywać. Cóż... W jego przypadku to akurat było awykonalne.
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
- To zależy, czy pan wie o świstokliku na dole - mrużyła jedno oko, a lewy kącik ust zakołatał się, by ostatecznie uspokoić - to znacznie ułatwia sprawę, chyba..że lubi pan ćwiczyć kondycję - ale sądząc po sylwetce na to Raiden chyba nie musiał narzekać. Refleksję zostawiła nietkniętą przez werbalną formę słów - Tutaj szuka się wiedzy, nie morderstw panie Carter - zakończyła wypowiedź, znikając już we właściwym, książkowym korytarzu.
Niezależnie od przyczyny, obiecała pomóc mężczyźnie, a przynajmniej wysłuchać co miał do powiedzenia. Ciekawiła ją tematyk, z którą przybył, zastanawiając sie przy okazji, czy mogłaby wykorzystać ewentualne wskazówki w swoich badaniach. Z kolejnych słów wnioskowała, że informacje, które chciał znaleźć nie służyły celom teoretycznym. Musiała rzeczywiście mocno skupić się, korzystając z zebranej do tej pory wiedzy, także alchemicznej.
- Rozumiem jednak, że znalazły się jednostki, który podobny wniosek wyciągnęły? - uniosła czarne brwi, badawczo przyglądając się mężczyźnie. Wydawał się mocno zaangażowany w to co mówił, chociaż nie brakowało w nich rozwagi i dawkowanych treści. Wiedział, czego szukał, ale nie dało się ukryć, że słowa trącały lekką, emocjonalną predyspozycją. Mogła się mylić, ale nadmierne opanowywanie mimiki twarzy, także podsyłało jej pewną wiedzę, na temat mówiącego.
jako alchemiczka, która miał (nie)przyjemność z wieloma niecodziennymi substancjami, powinna była przyzwyczaić się także i do obrazów makabrycznych. Fotografie jednak miały w sobie ten sam element brutalności, który ciągiem przyczynowo-skutkowym, wędrowało do pamiętnej, sabatowej nocy. Rozlana na marmurowej posadzce czerwień i powykręcane ciała nie były tym, co chciałaby widzieć znowu. Skrzywiła się, zamykając na kilka sekund oczy, ale zmusiła organizm do opamiętania. Skupiła wzrok na podsuniętych zdjęciach i...własnie sabatowa makabra stanęła jej powtórnie przed oczami. Nie tylko ze względu na bolesne wspomnienia. To co działo się fotografiach, było uczynione ręką ludzką, czarodziejską. Lykantropi zawsze dokonywali większych, bardziej bezmyślnych zniszczeń, kierowani instynktem i okrucieństwem.
Kiwnęła głową, odsuwając od siebie wskazane odbitki - Takie ślady można wykonać za pomocą..magii, albo odpowiednich narzędzi - brew jej zadrgała, ale odetchnęła i zminimalizowała częstotliwość uderzeń serca - Jest możliwość, że ktoś mógł kontrolować jakieś stworzenie, ale...o wilkołaka byłoby ciężko. Jeśli cokolwiek mogło dokonać takiej zbrodni...to musiał brać w tym udział umysł wolny od klątwy, bezwzględny, ale zdecydowanie rozumny. Jeśli chce pan znaleźć mordercę, musi pan szukać wśród istot ludzkich - ostatecznie słowa zdawały się jej nieznośnie bolesne. Nie była ignorantką, by nie dostrzegać co działo się aktualnie w Londynie. Narastał strach, a ludzie szeptali, że we mgle wisiała wojna.
Odchyliła się w miejscu, splatając drobne dłonie przed sobą. Przechyliła głowę na bok, z zainteresowaniem wysłuchując kolejnego pytanie, które pozwoliło oderwać się od widzianych obrazów - Dlaczego miałyby kolidować? - oparła ramię o brzeg fotela, prostując się na powrót - Prowadzę badania, jestem alchemikiem...czy wiedza o lykantropii jest zarezerwowana dla konkretnego grona? - uniosła brodę wyżej - W tej kwestii status nie ma znaczenia - dodała, nawet przez moment nie odwracając wzroku, utkwionego w oczach brygadzisty.
Niezależnie od przyczyny, obiecała pomóc mężczyźnie, a przynajmniej wysłuchać co miał do powiedzenia. Ciekawiła ją tematyk, z którą przybył, zastanawiając sie przy okazji, czy mogłaby wykorzystać ewentualne wskazówki w swoich badaniach. Z kolejnych słów wnioskowała, że informacje, które chciał znaleźć nie służyły celom teoretycznym. Musiała rzeczywiście mocno skupić się, korzystając z zebranej do tej pory wiedzy, także alchemicznej.
- Rozumiem jednak, że znalazły się jednostki, który podobny wniosek wyciągnęły? - uniosła czarne brwi, badawczo przyglądając się mężczyźnie. Wydawał się mocno zaangażowany w to co mówił, chociaż nie brakowało w nich rozwagi i dawkowanych treści. Wiedział, czego szukał, ale nie dało się ukryć, że słowa trącały lekką, emocjonalną predyspozycją. Mogła się mylić, ale nadmierne opanowywanie mimiki twarzy, także podsyłało jej pewną wiedzę, na temat mówiącego.
jako alchemiczka, która miał (nie)przyjemność z wieloma niecodziennymi substancjami, powinna była przyzwyczaić się także i do obrazów makabrycznych. Fotografie jednak miały w sobie ten sam element brutalności, który ciągiem przyczynowo-skutkowym, wędrowało do pamiętnej, sabatowej nocy. Rozlana na marmurowej posadzce czerwień i powykręcane ciała nie były tym, co chciałaby widzieć znowu. Skrzywiła się, zamykając na kilka sekund oczy, ale zmusiła organizm do opamiętania. Skupiła wzrok na podsuniętych zdjęciach i...własnie sabatowa makabra stanęła jej powtórnie przed oczami. Nie tylko ze względu na bolesne wspomnienia. To co działo się fotografiach, było uczynione ręką ludzką, czarodziejską. Lykantropi zawsze dokonywali większych, bardziej bezmyślnych zniszczeń, kierowani instynktem i okrucieństwem.
Kiwnęła głową, odsuwając od siebie wskazane odbitki - Takie ślady można wykonać za pomocą..magii, albo odpowiednich narzędzi - brew jej zadrgała, ale odetchnęła i zminimalizowała częstotliwość uderzeń serca - Jest możliwość, że ktoś mógł kontrolować jakieś stworzenie, ale...o wilkołaka byłoby ciężko. Jeśli cokolwiek mogło dokonać takiej zbrodni...to musiał brać w tym udział umysł wolny od klątwy, bezwzględny, ale zdecydowanie rozumny. Jeśli chce pan znaleźć mordercę, musi pan szukać wśród istot ludzkich - ostatecznie słowa zdawały się jej nieznośnie bolesne. Nie była ignorantką, by nie dostrzegać co działo się aktualnie w Londynie. Narastał strach, a ludzie szeptali, że we mgle wisiała wojna.
Odchyliła się w miejscu, splatając drobne dłonie przed sobą. Przechyliła głowę na bok, z zainteresowaniem wysłuchując kolejnego pytanie, które pozwoliło oderwać się od widzianych obrazów - Dlaczego miałyby kolidować? - oparła ramię o brzeg fotela, prostując się na powrót - Prowadzę badania, jestem alchemikiem...czy wiedza o lykantropii jest zarezerwowana dla konkretnego grona? - uniosła brodę wyżej - W tej kwestii status nie ma znaczenia - dodała, nawet przez moment nie odwracając wzroku, utkwionego w oczach brygadzisty.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
- Chce mnie pani teraz zdołować? – spytał z niezadowoleniem, słysząc o świstokliku, ale zaraz ten grymas został zastąpiony uśmiechem. Negatywne emocje długo nie trzymały się Raidena. A jeszcze krócej w towarzystwie pięknej kobiety. Odprowadził ją wzrokiem, gdy zniknęła gdzieś pomiędzy książkami, jednak nie poszedł za nią. Zastanawiał się czy uda im się odszyfrować te wszystkie znaki. Szukał odpowiedzi. Chciał usłyszeć potwierdzenie swoich obaw z ust Carrow. Zupełnie jakby czekał na wyrok. Lub zbawienie. – Ci którzy mogli cokolwiek na ten temat powiedzieć wartościowego, nabrali wody w usta – odpowiedział zdawkowo, przypominając sobie twarze ławników, z którymi rozmawiał i którzy wprowadzili go w elementy. Najwidoczniej nie byli zadowoleni z faktu, że syn zamordowanych, zarzniętych czarodziejów był w magicznej policji, a wcześniej pracował jako brygadzista. Obserwował jej zachowanie, gdy patrzyła lub przejechała spojrzeniem przez fotografię. To nie był miły widok. Szczególnie dla przedstawicielki płci pięknej, ale musiała to zobaczyć. Musiała mu pomóc ocenić, co tak naprawdę się wydarzyło. A nie było nabazgrane w raporcie i podbite przez kogoś, kogo nie obchodziła prawda. Carter spotykał się z podobnymi przypadkami już wcześniej, ale wtedy nikt nie omijał faktów. Konspiracja, łapówki, komercja były obecne wszędzie, jednak w Chicago odbierano je jakoś coś naturalnego. Tutaj nie. Mimo że wszyscy się ich wypierali, czuć było nadciągające wstrzymanie oddechu. Coś nadchodziło i nie wiadomo co. Raiden nie wiedział czy było to związane ze śmiercią jego rodziców, ale w jego pracy nie było czegoś takiego jak przypadki.
Gdy schował ponownie zdjęcia do szarego papieru, kiwnął głową na słowa Inary.
- Dziękuję za tę pomoc i poświęcony czas. Dostałem odpowiedź na moje pytanie i będę już pani odrywał od pracy – powiedział, posyłając jej pokrzepiający uśmiech, nie chcąc rozstawać się w atmosferze niepokoju. Bo owe widoki nie były czymś przyjemnym. Wprawne oko mogło dostrzec więcej niż miejsce zbrodni, jednak na to trzeba było więcej czasu niż półgodziny w bibliotece. Powoli zaczynał wstawać, gdy podchwyciła temat.
- Musi mi pani wybaczyć, jednak moja ciekawość nie zna granic i nie waham się przy jej zaspokojeniu – odpowiedział szczerze i bez żadnych zawoalowanych słów. Patrzył na nią bezpośrednio, równocześnie wiedząc, że jego spotkanie z lady Inarą Carrow dobiegało końca. Zastanawiał się, czy jeszcze kiedyś się spotkają. W podobnych lub innych okolicznościach.
Gdy schował ponownie zdjęcia do szarego papieru, kiwnął głową na słowa Inary.
- Dziękuję za tę pomoc i poświęcony czas. Dostałem odpowiedź na moje pytanie i będę już pani odrywał od pracy – powiedział, posyłając jej pokrzepiający uśmiech, nie chcąc rozstawać się w atmosferze niepokoju. Bo owe widoki nie były czymś przyjemnym. Wprawne oko mogło dostrzec więcej niż miejsce zbrodni, jednak na to trzeba było więcej czasu niż półgodziny w bibliotece. Powoli zaczynał wstawać, gdy podchwyciła temat.
- Musi mi pani wybaczyć, jednak moja ciekawość nie zna granic i nie waham się przy jej zaspokojeniu – odpowiedział szczerze i bez żadnych zawoalowanych słów. Patrzył na nią bezpośrednio, równocześnie wiedząc, że jego spotkanie z lady Inarą Carrow dobiegało końca. Zastanawiał się, czy jeszcze kiedyś się spotkają. W podobnych lub innych okolicznościach.
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
- Tylko uświadomić. To chyba nie jest karalne? - pytanie zawisło już w retorycznej formie. Nie oczekiwała odpowiedzi, bo wiedziała, że chodziło tylko o przekorę. Nie widziała też pełgającego na ustach mężczyzny uśmiechu, pozostawiając go za swoimi plecami, oddzielona półkowymi korytarzami i..własną pewnością. Gdzieś pomiędzy wierszami i spojrzeniami, czuła wibrującą niewidzialnie iskrę, którą oboje godnie? zagasili. Każde potrafiło oddzielić - jak przewidywała - obowiązki od własnych, ewentualnych upodobań.
- Hm - przesunęła dłonią po blacie stolika, na którym jeszcze przed chwilą leżały fotografie, prezentujące makabryczną scenę - Zazwyczaj... - zaczęła ważąc słowa - ktoś bardziej wpływowy stoi za podobnym milczeniem - pieniądze potrafiły zdziałać cuda. I odpowiednio dobrane środki argumentów. Inara zdawała sobie sprawę, że takie podobne metody były czymś naturalnym w świecie arystokracji. I nawet jeśli chciałaby nie widzieć podobnych uczynków, miała świadomość, jak głęboko zakorzeniona była to "tradycja". Tylko - podobne zagrywki stanowiły człon działań nie tylko szlacheckiego światka. Źle rozumiana władza potrafiła zawładnąć niejednym otwartym umysłem. A to...potrafiło prowadzić do tragedii.
Niemal jak w kalejdoskopie, przez głowę Inary przemykały wymieszane obrazy przedstawiające sceny z podsuniętych zdjęć, jak i tych wyrysowanych w jej pamięci, krwawe widowisko podczas nocy na Sabacie. Minęło już prawie trzy tygodnie od wydarzeń, a czarnowłosa wciąż żywo potrafiłaby opisać widzianą, krwawą maskaradę. Ścisnęła mocniej pace, które przeniosła na oparcie siedziska. Serce na nowo przyspieszyło rytm, który wybił się dopiero, gdy usłyszała kolejne słowa mężczyzny. Wydawał się mocno opanowany, gdy mówił o swoich obserwacjach. A może zbyt opanowany? Inara w typowo kobiecy sposób postrzegała zachowania swoich rozmówców i kierowała się intuicyjną podpowiedzią, szepczącą, że Carter miał ze sprawą więcej wspólnego, niż mówił. W końcu każdy miał swoje tajemnice, a panna Carrow nie miała zamiaru zaglądać tam, gdzie jej nie oczekiwano.
- Proszę - kiwnęła głową - mam nadzieję, że moja pomoc okaże się przydatna. Tego Panu życzę - powoli i ona podniosła się z miejsca, opierając biodrem o brzeg fotela - Nie jestem pewna, czy chciałabym kiedyś trafić do sali przesłuchiwań..jeśli jest Pan tak ciekawską istotą - właściwie, nie chciałaby trafić nigdy na żadne przesłuchanie, ale o tym nie musiała wspominać. Nie podejrzewała, że kiedykolwiek mogłoby się jej przytrafić coś podobnego, ale...patrząc na ostatnie wydarzenia w czarodziejskim świecie, w którym zatrzymywano w Tower nawet jej ojca - nie było zbyt wiele rzeczy pewnych.
- Życzę powodzenia i..proszę pamiętać o świstokliku - dodała, gdy mężczyzna opuszczał jej mały azyl, pozostawiając alchemiczkę już tylko w towarzystwie okurzonych ksiąg.
zt x2
- Hm - przesunęła dłonią po blacie stolika, na którym jeszcze przed chwilą leżały fotografie, prezentujące makabryczną scenę - Zazwyczaj... - zaczęła ważąc słowa - ktoś bardziej wpływowy stoi za podobnym milczeniem - pieniądze potrafiły zdziałać cuda. I odpowiednio dobrane środki argumentów. Inara zdawała sobie sprawę, że takie podobne metody były czymś naturalnym w świecie arystokracji. I nawet jeśli chciałaby nie widzieć podobnych uczynków, miała świadomość, jak głęboko zakorzeniona była to "tradycja". Tylko - podobne zagrywki stanowiły człon działań nie tylko szlacheckiego światka. Źle rozumiana władza potrafiła zawładnąć niejednym otwartym umysłem. A to...potrafiło prowadzić do tragedii.
Niemal jak w kalejdoskopie, przez głowę Inary przemykały wymieszane obrazy przedstawiające sceny z podsuniętych zdjęć, jak i tych wyrysowanych w jej pamięci, krwawe widowisko podczas nocy na Sabacie. Minęło już prawie trzy tygodnie od wydarzeń, a czarnowłosa wciąż żywo potrafiłaby opisać widzianą, krwawą maskaradę. Ścisnęła mocniej pace, które przeniosła na oparcie siedziska. Serce na nowo przyspieszyło rytm, który wybił się dopiero, gdy usłyszała kolejne słowa mężczyzny. Wydawał się mocno opanowany, gdy mówił o swoich obserwacjach. A może zbyt opanowany? Inara w typowo kobiecy sposób postrzegała zachowania swoich rozmówców i kierowała się intuicyjną podpowiedzią, szepczącą, że Carter miał ze sprawą więcej wspólnego, niż mówił. W końcu każdy miał swoje tajemnice, a panna Carrow nie miała zamiaru zaglądać tam, gdzie jej nie oczekiwano.
- Proszę - kiwnęła głową - mam nadzieję, że moja pomoc okaże się przydatna. Tego Panu życzę - powoli i ona podniosła się z miejsca, opierając biodrem o brzeg fotela - Nie jestem pewna, czy chciałabym kiedyś trafić do sali przesłuchiwań..jeśli jest Pan tak ciekawską istotą - właściwie, nie chciałaby trafić nigdy na żadne przesłuchanie, ale o tym nie musiała wspominać. Nie podejrzewała, że kiedykolwiek mogłoby się jej przytrafić coś podobnego, ale...patrząc na ostatnie wydarzenia w czarodziejskim świecie, w którym zatrzymywano w Tower nawet jej ojca - nie było zbyt wiele rzeczy pewnych.
- Życzę powodzenia i..proszę pamiętać o świstokliku - dodała, gdy mężczyzna opuszczał jej mały azyl, pozostawiając alchemiczkę już tylko w towarzystwie okurzonych ksiąg.
zt x2
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Dotarcie do Wieży Astrologów nie było wcale tak łatwe, jak można się było tego spodziewać. Samo wydostanie się z Wyspy Wight wymagało pomocy służby, która zaprzęgła Hippokampusy do łodzi, a następnie powiodła je ku lądowi. Dzięki czarom morska bryza nie mogła wyrządzić skazy na dzisiejszym wizerunku panny Lestrange, więc ta świadomie zajęła miejsce tuż przy burcie, chłonąc zapierające dech w piersiach widoki, jakie ukochała sobie już w dzieciństwie. Hrabstwo Hampshire, choć zawsze tak jej przyjazne, a dodatkowo od niedawna kojarzące się z miejscem rozpoczęcia jej kariery, dziś spowite było mgłą; nadawała ona złowrogiego wyglądu nawet znajomym zakątkom, które Marine mijała siedząc w pędzącym powozie. Ten zatrzymał się wreszcie, a młoda dama mogła wysiąść i dalsze kilkanaście metrów podążyć piechotą, prosto w kierunku świstoklika, mającego przetransportować ją do czarodziejskiego Londynu. Stamtąd złapała kolejny i dopiero po ponad godzinie od opuszczenia swoich komnat, znalazła się u celu.
A mimo to nie narzekałaby nawet wtedy, gdyby droga zajęła jej kilka godzin i okupiona została większymi wyrzeczeniami; umówione spotkanie napawało ją nadzieją, że być może już wkrótce rozwiąże się zagadka tajemniczych snów, które współdzieliła z lordem Yaxleyem. I chociaż nie spotkali się w nich od momentu, gdy w wielkim zdziwieniu zdali sobie sprawę o swoim istnieniu, to nic nie gwarantowało spokoju. Godziny i dni spędzane w rodowej bibliotece, a także konsultacje u Flaviena i Ramesesa nie przyniosły odpowiedzi na dręczące Marine pytania – jak to się stało, że śniła to samo, co inna osoba? Nie mógł to być przypadek i doskonale zdawała sobie z tego sprawę, a gdy i lord Yaxley wyraził swoje wątpliwości w tej kwestii, w mniemaniu panny Lestrange nie pozostało już nic innego, jak zajęcie się tą sprawą wspólnie. Co dwie głowy, to nie jedna, a współpraca była dla nich szansą przyjrzenia się problemowi z wielu różnych perspektyw.
Nie była spóźniona, a mimo to energicznym krokiem przemierzyła schody (wprawy nabrała niechybnie wędrując swego czasu do wieży astronomicznej w Hogwarcie) i znalazła się w bibliotece, o której do tej pory tylko słyszała. Regały piętrzyły się od podłogi do sufitu, a stare woluminy aż prosiły się o pieszczotę przeglądających ich dłoni i oczu. Marine nie byłaby sobą, gdyby nie poświęciła stosownej chwili na kontemplację miejsca, które miało potencjał stać się jej ulubionym w całym Londynie. Świadomość tego, jak stare i wartościowe są księgi, na które teraz patrzyła i jak wiele cennych uwag w sobie zawierają, sprawiała, że młoda szlachcianka nie mogła oderwać od nich wzroku. Wiedza była na wyciągnięcie ręki – wystarczyło tylko po nią sięgnąć.
Niesiona dobrym nastrojem, w jaki wprawiło ją to miejsce, w końcu podeszła do pracownika i zapytała o lokalizację lorda Yaxleya; była pewna, że pojawił się tu przed nią i wertował już odpowiednie tytuły. Jak się okazało, nie myliła się. Pogrążony w lekturze albo nie zauważył jej nadejścia, lub dawał sobie moment na doczytanie ważnego akapitu przed przyjęciem stosowniej lordowi pozycji. Zajmował miejsce przy względnie odosobnionym, dwuosobowym stoliku, na którym już piętrzyły się księgi nawiązujące do ich przypadłości. Czy w nich znajdowała się odpowiedź?
- Dzień dobry, lordzie Yaxley – przywitała się cicho, nie chcąc za bardzo wytrącać go z równowagi; od dziecka wpajano jej, że w bibliotece publicznej nie należy odzywać się wcale, a jeśli już, należy to robić z należytym szacunkiem dla przebywających tam czytelników – Mam nadzieję, że dotarcie tutaj nie stanowiło dla lorda problemu.
Przeniosła wzrok z mężczyzny na przyniesione przez niego tytuły; nie kojarzyła ich i pozwoliło jej to naiwnie sądzić, że pomiędzy starymi stronnicami naprawdę znajduje się poszukiwana odpowiedź. Zanim jednak mieli po nią sięgnąć, należało dopełnić formalności związanych z powitaniem. Lestrange nie mogła przejść obojętnie obok tematu tak jej drogiego, jakim były smoki.
- Zanim zaczniemy, chciałabym jeszcze pogratulować lordowi pomyślnie ukończonej wyprawy badawczej. Lady Melisande Rosier opowiedziała mi o Wyspiarce, to musi być naprawdę niesamowite, móc obcować z legendarnym stworzeniem – powinność kazała jej przyjąć maskę opanowania, lecz młody wiek i podniecenie wywołane tematem były w tej chwili nie do okiełznania.
Zaraz po gratulacjach wyprostowała się jednak, wygładzając zapinany asymetrycznie błękitny żakiet, jaki miała zarzucony na prostą sukienkę w nieco ciemniejszym odcieniu. Nie mogła przecież zachowywać się nieprofesjonalnie, gdy chodziło o coś tak poważnego, jak umysłowe połączenie, którego ofiarami stali się wraz z Morgothem.
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Powrót do normalności, do domu, gdzie wciąż byli jego bliscy było jak inny świat. Jakby Morgoth przeszedł na drugą stronę lustra i chociaż wszystko było takie jak kiedyś, coś było inne. On był inny i czuł to całym sobą, przy okazji nie potrafiąc uwierzyć w to, że naprawdę było już po wszystkim. Tak samo jak nie uznałby tego za prawdę, gdyby ktoś w Azkabanie powiedziałby mu, że za kilka dni będzie się przejmował szukaniem odpowiednich wskazówek dotyczących, nie ucieczki z więzienia, ale kwestii związanej z połączeniem w snach. W tamtym zapomnianym przez wszystkich miejscu nie istniał czas, nie istniała inna rzeczywistość - był tam tylko strach, rezygnacja. Azkaban... Czy ktokolwiek mógł powiedzieć, że przeżył pobyt w najokrutniejszym miejscu na ziemi? Czy ktokolwiek mógł powiedzieć, że wyruszył tam dobrowolnie? Że wpakował się w to wszystko z własnej woli, by odbić współtowarzyszy? Jednak to nie lojalność zaprowadziła ich aż tak daleko - Riddle chciał, by wszelkie informacje zostały w okręgu organizacji. Nie oznaczało to, że ich istnienie miało pozostać tajemnicą - wszak Zakon Feniksa wiedział o tym, kto przynależał do trzeciej siły. Tak samo jak i oni wiedzieli. Morgoth jednak dostrzegał w szeregach jego przeciwników pewien szyk. Jeśli było się aurorem, prawdopodobieństwo poparcia inicjatywy Zakonu było szczególnie wysokie. I wiadomym było, że nie wszyscy tam szli. Jednak tropiciele czarnoksiężników byli trudnymi przeciwnikami. Gdyby spotkał jednego z nich samotnie, być może nie wyszedłby ze spotkania żywy. Efekt zaskoczenia był najlepszą obroną i atakiem w jednym, ale jego druga natura miała pozostać głęboko ukryta przed światem. Przed najbliższymi. Wyjawiała się, gdy najbardziej tego potrzebował. Gdy tylko mógł, wstał i udał się do podziemi rodowej siedziby, odnajdując przejście między zimnymi korytarzami, aż w końcu poczuł jak jego ciało się zmieniało. Znów trwał na czterech łapach, podążając za coraz mocniejszą wonią czystego, leśnego powietrza. Biblioteki też były istnymi labiryntami, lecz w żadnym wymiarze nie przypominały mu tego, co zaszło pod koniec czerwca. Gdy stanął na nogi, czekał go nie tylko powrót do rzeczywistości. Ojciec miał dla niego wieści, które włóczyły się po umyśle młodego Yaxleya i chociaż starał się im nie poświęcać zbyt dużo uwagi, nie mógł przed nimi uciec. A więc już podjął decyzję - jeszcze tego lata lub we wrześniu miał się odbyć kolejny ślub w rodzinie sprawującej pieczę nad Cambridgeshire. Jego własny. Jego ślub. Zaręczyny miały się odbyć na przełomie lipca i sierpnia, lecz nie wszystko było do końca wiadome, bo oba rody musiały uściślić szczegóły. Powiedzieli mu względnie najmniejszy element - pominęli tylko jedno. Imię i nazwisko potencjalnej kandydatki. Lub właściwie przyszłej żony, bo skoro plany były na tak zaawansowanym poziomie oznaczało to, że decyzja zapadła. Przez myśl przeleciało mu wtedy czy naprawdę przebywał w Azkabanie tylko kilka godzin, czy może kilka lat? Sam Morgoth czuł jakby doszło mu faktycznie parę jesieni, a zmęczenie jeszcze długo miało o sobie dawać znać. Wszak nikt tak szybko nie miał się zrehabilitować po poważnych obrażeniach. Towarzystwo miała mu więc dotrzymywać czarna laska z jadeitową główką podzieloną symetrycznie na dwie - jedna należała do smoka, druga wilka. Miała należeć do jednego z jego przodków, a dwie natury złączone w całość sprawiły, że bez większego problemu docenił tę pamiątkę. Z nią pojawił się właśnie pod Wieżą Astrologów, zatrzymując się na chwilę przed wejściem i dostrzegając miejsce, w którym jeszcze niedawno leżał, walcząc o najmniejszy oddech. Co się stało z tamtą kobietą? Potrząsnął głową, zamierzając skupić się na celu wizyty. Był za wcześnie. O wiele za wcześnie w stosunku do lady Lestrange, lecz punktualnie do wysłanego listu do biblioteki, która miała mu przygotować odpowiednie zbiory. Skorzystał z ukrytego przejścia, darując sobie długie schody na sam szczyt i po chwili skinął głową starszej kobiecie, która sprawowała pieczę nad tą częścią Wieży. Jej pomocnicy zgrabnie zaprowadzili go do miejsca. Książki już tam były i mógł zacząć je przeglądać, czując, że to południe miało być tym przyjemnym. I nie chodziło wcale o nadchodzące towarzystwo, lecz o spokój i czerpanie z tak prostej czynności jaką było siedzenie w bibliotece. Musiał przyznać sam przed sobą, że nie spostrzegł, gdy nadchodziła. Oderwany od rzeczywistości i skupiony na tekście, nie docierało do niego nic innego, dlatego lekko drgnął, słysząc czyjś głos, a rozpoznając w nim znajomą nutę, natychmiast wstał. - Lady Lestrange - powiedział jedynie, przez moment wpatrując się w nią i dopiero po chwili przeniósł uwagę na zebrane przed nim tomy. - Tak. Dziękuję. - Nie zadał jej tego samego pytania, dostrzegając po jej twarzy brak zmęczenia, a zbędne grzeczności stały się dla niego zbyt... Męczące? Spokojnie przeszedł za to na drugą stronę, by móc odsunąć dla niej krzesło i zaprosić gestem do zajęcia miejsca. - Gratulacje należą się komu innemu - odezwał się cicho, uśmiechając blado i czekając, aż dziewczyna podejdzie. Gdy to zrobiła, podsunął fotel, a następnie udał się naprzeciwko, by po chwili podnieść na nią krótkie spojrzenie. - Ale to prawda. Możliwość opieki nad nią to dar - potwierdził, a następnie zajął się przedstawianiem jej odpowiednich tytułów. Spora część miała nieznane dla niego nazwy, lecz wystarczyło przejrzeć parę stron, by znaleźć zagadnienia związane z podobnymi rzeczami jak kroczenie we śnie czy wpływ układu gwiazd na łatwość rzucenia uroku. Kilka razy przewinęły mu się podobizny wilkołaków i chociaż podobne do niego, były jedynie krwiożerczymi bestiami - nic więcej, nic mniej. - Żadne z zaklęć przytoczonych w tej książce nawet nie przybliżyło mnie do prawdy - powiedział, zamykając tom Europejskich uroków i sięgając po Słowiańskie kołysanki. Miał nadzieję, że lady Lestrange nie krępowała cisza między nimi.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Jej świat także ulegał zmianie z każdym dniem, a Marine dojrzewała i zbierała nowe doświadczenia, lecz nie mogły one równać się z tym, co przeżywał Morgoth. Gdyby wiedziała o nim coś więcej, być może spoglądałaby na niego inaczej, lecz na razie w pamięci miała jedynie jego obraz ze snu oraz tych dwóch spotkań, jakie dane im już było ze sobą odbyć. Znała jego profesję i fascynowała ją ona, lecz byłaby naiwna, gdyby nie podejrzewała, że w nim samym kryje się coś więcej. Zbyt wiele czasu spędzili razem w snach; miała wgląd w jego pragnienia i wewnętrzną walkę, jaką przeżywał. I choć jawa przyniosła jej więcej pytań, niż odpowiedzi, Lestrange wciąż miała wrażenie, jakby mieli okazję poznać się całkiem dobrze. W snach była odważniejsza i bardziej pewna siebie, jednocześnie nieograniczona przez żadne konwenanse, jakie były dla niej codziennością w rzeczywistości. A przecież tak wiele cech zgadzało się z tym, co reprezentowała sobą w nocnych marzeniach – ciekawość, żądza przygody, a ponad wszystko pragnienie ucieczki przed samotnością. Być może nie przeżyła wyprawy do Azkabanu, jednak osiemnastoletnie życie przyniosło jej kilka strasznych momentów; nie oglądała się za ramię w poszukiwaniu pozostałości po Pladze Koszmarów, pozostawała jednak czujna i wiele rzeczy analizowała kilka razy, zanim zdecydowała się na działanie. W pierwszomajową noc poczuła zimny oddech Strachu na karku i troskę o bliskich tak wielką, jak jeszcze nigdy wcześniej. Emocje i odczucia pozostawały więc podobne, a od innych różniły ją tylko okoliczności.
Dziś po raz kolejny miała zanurzyć się w potoku domysłów i spróbować odnaleźć odpowiedzi na nurtujące ją pytania. Nie mogła pozwolić sobie na słabości, a każdą kolejną, którą w sobie odkryła, starała się sumiennie neutralizować. Tak było i w przypadku snów, ponieważ te, choć niezmiernie miłe, nie były tak niewinne, jak mogłaby tego pragnąć. Gdyby lord Yaxley pozostawał w sferze jej nocnych marzeń, nie zastanawiałaby się długo nad ich istotą, skoro jednak okazał się być człowiekiem z krwi i kości, śniącym te same przygody, oboje musieli pochylić się nad łączącym ich problemem.
Jego uprzejme gesty przyjęła naturalnie i płynnie zajęła miejsce na odsuniętym przezeń fotelu. W oczy rzuciła jej się laska, lecz nauczona doświadczeniem z blizną mężczyzny, wolała nie pytać. I choć chciała wiedzieć, potrafiła odsunąć to pragnienie na bok i skupić się na tym, co było naprawdę ważne i tak naprawdę stanowiło sedno ich spotkania.
Cisza nie krępowała jej w najmniejszym nawet stopniu, wręcz przeciwnie. Odczuwała pewną przyjemność i satysfakcję w związku z tym, że potrafili siedzieć obok siebie i spędzać czas, realizując wcześniejsze założenia. Marine była dziwnie spokojna, a jedyna frustracja, jaka mogła się dziś pojawić, dotyczyć miała ślepych zaułków w księgach, które nie rozjaśniały w żaden sposób kwestii sennego połączenia. Dziewczyna skinęła więc głową, gdy jej towarzysz oznajmił, że w jednym z tytułów nie odnalazł odpowiedzi; obserwowała jak sięga po następną księgę, a sama wybrała kolejny tom, przysuwając go bliżej siebie. Świadomy sen zawierał co prawda ciekawy rozdział o tym, jak wspólne doświadczenia mogą wpływać na pojawianie się bliskich osób w snach, jednak w żaden sposób nie posuwało to Marine i Morgotha do rozwiązania zagadki – nie znali się przecież wcześniej.
- To klątwa, prawda? – zapytała w końcu, przerywając ciszę spokojnym, melodyjnym tonem głosu – Nie przychodzi mi do głowy inne rozwiązanie, jednak wciąż brak mi logicznego motywu, dla którego ktoś chciałby nas w ten sposób połączyć.
Przed oczami stanął jej nagle obraz poważnego Flavienia, pytającego ją o Morgotha podczas ich ostatniej rozmowy w pokoju muzycznym dworku. Czy mogła pozwolić sobie na aż taką śmiałość, by zapytać swojego towarzysza o potencjalnie zazdrosne o niego kobiety, mogące zesłać złośliwą klątwę? Wiedziała, że nie mogło chodzić o nią, bo chociaż schlebiałoby jej, gdyby zaszła komuś pod skórę aż tak bardzo, było to po prostu niemożliwe.
- Czy rycerz ze snów nie symbolizował kogoś, kto mógłby chcieć odegrać się na tobie? – podniosła nieco przejęte spojrzenie, starając się nawiązać kontakt wzrokowy.
Być może to treść przeżytych wspólnie przygód powinni przeanalizować, by dociec prawdy? Marine niczego nie mogła być już pewna, za to była gotowa chwycić się wszystkiego, co pomoże jej rozwikłać tę zagwozdkę.
Dziś po raz kolejny miała zanurzyć się w potoku domysłów i spróbować odnaleźć odpowiedzi na nurtujące ją pytania. Nie mogła pozwolić sobie na słabości, a każdą kolejną, którą w sobie odkryła, starała się sumiennie neutralizować. Tak było i w przypadku snów, ponieważ te, choć niezmiernie miłe, nie były tak niewinne, jak mogłaby tego pragnąć. Gdyby lord Yaxley pozostawał w sferze jej nocnych marzeń, nie zastanawiałaby się długo nad ich istotą, skoro jednak okazał się być człowiekiem z krwi i kości, śniącym te same przygody, oboje musieli pochylić się nad łączącym ich problemem.
Jego uprzejme gesty przyjęła naturalnie i płynnie zajęła miejsce na odsuniętym przezeń fotelu. W oczy rzuciła jej się laska, lecz nauczona doświadczeniem z blizną mężczyzny, wolała nie pytać. I choć chciała wiedzieć, potrafiła odsunąć to pragnienie na bok i skupić się na tym, co było naprawdę ważne i tak naprawdę stanowiło sedno ich spotkania.
Cisza nie krępowała jej w najmniejszym nawet stopniu, wręcz przeciwnie. Odczuwała pewną przyjemność i satysfakcję w związku z tym, że potrafili siedzieć obok siebie i spędzać czas, realizując wcześniejsze założenia. Marine była dziwnie spokojna, a jedyna frustracja, jaka mogła się dziś pojawić, dotyczyć miała ślepych zaułków w księgach, które nie rozjaśniały w żaden sposób kwestii sennego połączenia. Dziewczyna skinęła więc głową, gdy jej towarzysz oznajmił, że w jednym z tytułów nie odnalazł odpowiedzi; obserwowała jak sięga po następną księgę, a sama wybrała kolejny tom, przysuwając go bliżej siebie. Świadomy sen zawierał co prawda ciekawy rozdział o tym, jak wspólne doświadczenia mogą wpływać na pojawianie się bliskich osób w snach, jednak w żaden sposób nie posuwało to Marine i Morgotha do rozwiązania zagadki – nie znali się przecież wcześniej.
- To klątwa, prawda? – zapytała w końcu, przerywając ciszę spokojnym, melodyjnym tonem głosu – Nie przychodzi mi do głowy inne rozwiązanie, jednak wciąż brak mi logicznego motywu, dla którego ktoś chciałby nas w ten sposób połączyć.
Przed oczami stanął jej nagle obraz poważnego Flavienia, pytającego ją o Morgotha podczas ich ostatniej rozmowy w pokoju muzycznym dworku. Czy mogła pozwolić sobie na aż taką śmiałość, by zapytać swojego towarzysza o potencjalnie zazdrosne o niego kobiety, mogące zesłać złośliwą klątwę? Wiedziała, że nie mogło chodzić o nią, bo chociaż schlebiałoby jej, gdyby zaszła komuś pod skórę aż tak bardzo, było to po prostu niemożliwe.
- Czy rycerz ze snów nie symbolizował kogoś, kto mógłby chcieć odegrać się na tobie? – podniosła nieco przejęte spojrzenie, starając się nawiązać kontakt wzrokowy.
Być może to treść przeżytych wspólnie przygód powinni przeanalizować, by dociec prawdy? Marine niczego nie mogła być już pewna, za to była gotowa chwycić się wszystkiego, co pomoże jej rozwikłać tę zagwozdkę.
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Już wkrótce wszystko miało odkryć swoje ukryte znaczenie, a winowajcy ukazać twarze, lecz ani Morgoth, ani Marine nie mogli o tym wiedzieć. Byli zależni od czyjego kaprysu, chociaż zmiany, które nadeszły w życiu Yaxleya, wydarzenia, które się do tych zmian przyczyniły, sprawiły, że ów połączenie było teraz jego najmniejszym zmartwieniem. Szczególnie, że gdy on był w Azkabanie, Leia doznała okrutnego ataku choroby, zupełnie jakby wyczuwała to, co działo się z jej bratem. Bo przecież jeszcze chwila i sam straciłby dech, opuszczając to miejsce raz na zawsze - i ku przekorności losu zdarzyłoby się dokładnie tutaj, u stóp Wieży Astrologów. Nie rozpoznał jej, nie był w stanie. Nie podziwiał widoków, starając się złapać powietrze w płuca i przy okazji pozbyć się natrętnej więźniarki. Dopiero później dowiedział się, skąd Vane go zabrał. Ironia losu sprawiła, że właśnie tutaj miał również szukać rozwiązania na kolejną zagadkę, której był częścią. Powrót do normy oznaczał wszystko, co działo się wcześniej i chociaż nie chciał o tym myśleć, wiedział, że było to najważniejsze. Musiał zachowywać pozory nie tylko przed obcymi, ale również rodziną, która niewtajemniczona mogła zadawać pytania, a tego nie chciał. Dlatego też napisał do lady Lestrange. Przypomniał sobie, że miał również odezwać się do Nephthys - to wszystko było dziwnie trywialne... Jedynie dobrze czuł się, przebywając na terenie rezerwatu smoków w Kent, będąc częścią wzrastania nowej więzi między matką i jej potomstwem. Był to być może ostatni rodzaj spokoju, który mógł czuć. Zasypiając, czuł oślizgłą atmosferę więzienia, słyszał odgłosy i czuł zapachy, które przez jego wilcze zmysły zwiększały swoje natężenie. Gdy zostawał sam, myślał o tym, co było poruszone na spotkaniu i o nadchodzącym zadaniu, do którego miał dostęp. Gregorowicz... Czarna różdżka... To wszystko było prawdą, a on miał się nim zająć razem z jednym z Rycerzy Walpurgii. Yaxley nie podejmował jednak działań - a przynajmniej nie w najbliższym czasie. Wciąż był osłabiony i wątpił, by przed końcem lipca miał osiągnąć pełnie zdrowia. Wszystko miało się zmienić wraz z pojawieniem się poszukiwanego czarodzieja na Ulicy Pokątnej, lecz do tego czasu miało się wydarzyć jeszcze kilka rzeczy. Teraz Morgoth potrzebował odpoczynku. Dlatego też czas spędzony na poszukiwaniu informacji w bibliotece było miłą odmianą od szaleńczej bieganiny i politycznego zaaferowania. Nie wiedział, kiedy ostatnio mógł zatrzymać się i skupić jedynie na czytaniu, nie martwiąc się tym, co będzie dalej. Co prawda wspólnie z Marine mieli dość ciekawy problem do rozwiązania, ale czy nie było to jedynie kropla w morzu problemów? W porównaniu z innymi niosła ze sobą oderwanie myśli od reszty, a przy okazji pozwalała na zrozumienie kolejnego zagadnienia. Chociaż ponad tym wszystkim unosiło się również to, że towarzystwo, które przyszło mu dzisiaj dzielić z lady Lestrange było samo w sobie przyjemnością. Mimo że niezręczność po wspólnym śnieniu pozostała, zdawała się być oddalana na dalszy plan w celach znacznie ważniejszych niż jedynie wspominania. Zresztą żadne z nich nie mówiło o tym, co się wydarzyło głośno. Nawet między sobą. Jej spokój był kojący, bo jeśli Yaxley siedziałby teraz przed kimś, kto nie mógł wysiedzieć na miejscu, sam wolałby badać istotę zjawiska w samotności. To jednak nie było potrzebne i wspólnie mogli szukać odpowiedniego wyjaśnienia. Gdy przerwała ciszę, podniósł na nią na chwilę spojrzenie i znów wrócił do lektury. Przez chwilę trwał w milczeniu, próbując odpowiednio sformułować odpowiedź. - Jeśli tak to bardzo zmyślna. I dotycząca przedmiotu. Do przygotowania klątwy na człowieku potrzebna jest cała fiolka krwi ofiary - odpowiedział, nie musząc kończyć. Oczywistym więc był fakt, że komuś z nich oprawca musiał spuścić krew, co w przypadku Morgotha nie było możliwe. Owszem. Ostatnio dość często życiodajny płyn opuszczał jego ciało, lecz nie było sposobu, czasu ani nikogo dokoła kto by tego pragnął. Wątpił też, by panna Lestrange była na tyle naiwna, by pozwolić na to sobie samej. Jeśli ktoś miał motyw, by złączyć dwójkę pozornie przypadkowych czarodziejów czy ta losowość była w ogóle możliwa? Yaxley nie chciał tego mówić na głos, ale podejrzewał, że nie był to pierwszy raz, w którym jego ścieżki z Marine się skrzyżowały. Nie wykluczał jednak żadnej z możliwości. Prócz tej jednej... Znieruchomiał na chwilę, a dłoń zatrzymała się w połowie przewracania jednej ze stron. Rycerz, kobieta i jasne włosy. Wiedział, kogo miały symbolizować, ale to nie było... - Nie. To niemożliwe - odparł, kończąc przekładać stronę w książce. To wszystko zdawało się dziać tak dawno temu, że zaskoczyła go jego oziębłość. Nie czuł już nic i wiedział, że powinno go to przerazić, ale nie potrafił. Był obojętny. Po kilku minutach pochwycił spojrzenie swojej towarzyszki, wpatrując się przez krótką chwilę w jej oczy z pytającym wyrazem twarzy. A ona? Czy ktokolwiek mógłby źle jej życzyć?
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Biblioteka
Szybka odpowiedź