Taras widokowy
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Taras widokowy
Taras widokowy na szczycie wieży astronomicznej roztacza nie tylko przepiękny widok na Londyn, ale nade wszystko jako najwyższy czarodziejski budynek w Anglii stanowi idealne miejsce na obserwację nieba. Astrologowie rysują tutaj mapy, przy lunetach stoją badacze, a raz za czas przewijają się zafascynowani turyści.
Olbrzymie lunety, przy których można usiąść i przyjrzeć się nocnemu niebu są wyjątkowe; zaklęte w ten sposób, by bez trudu odnajdywały kolejne konstelacje gwiazd. Szkła mają doskonałą widoczność.
Za dnia taras jest zamknięty.
Olbrzymie lunety, przy których można usiąść i przyjrzeć się nocnemu niebu są wyjątkowe; zaklęte w ten sposób, by bez trudu odnajdywały kolejne konstelacje gwiazd. Szkła mają doskonałą widoczność.
Za dnia taras jest zamknięty.
wybierz datę
Każde kolejne spotkanie z Deirdre przybliżało Asteriona do całkowitej pewności, że znalazł kogoś, z kim chce spędzić resztę życia. Stwierdzenie nadzwyczaj ckliwe oraz pretensjonalne, lecz przy tym zupełnie prawdziwe. Szczęście uśmiechnęło się do Valhakisa, a dotychczas nieprzychylna Fortuna zakręciła się w drugą stronę. Odkąd Miu stanęła na jego drodze, wszystko się udawało. Interesy nigdy nie kręciły się lepiej, a on uosabiał czystą radość. Może jeszcze skrytą za poważnym wyrazem twarzy, może nie okazywaną w wylewny sposób, może powściąganą, lecz przebłyskującą jasno w czułym spojrzeniu ciepłych, brązowych oczu. Zaangażowanie demonstrował inaczej: nie znał symboli romantycznych gestów, ale przecież się starał. Wpuścił ją do swego świata legend, mitów oraz amuletów, pokazał czym się para, ostrzegł przed niebezpieczeństwem, które poniekąd podzieliła, gdy zaczęła nieśpiesznie odwzajemniać jego drobne gesty zauroczenia. Nie obsypywał jej kwiatami, nie zabierał na zakupy, by doradzić w wyborze wyzywającej sukni, ale organizował ich wspólny czas inaczej. Miał nadzieję, że niezwykle, że jeszcze nikt przed nim nie zapewniał Deirdre podobnych rozrywek - podświadomie pragnął jej zaimponować, urosnąć w jej oczach do rangi wymarzonego mężczyzny. Interesującego, opiekuńczego, idealnego. Nauczył się już zbywać nieprzyjemne myśli o różnicy wieku, maskując je autentycznym zaintrygowaniem Miu, jej chęcią, tym że nigdy nie odmawiała, kiedy proponował spotkanie. Sama przecież również wychodziła z inicjatywą, co mile łechtało zakurzonego ego Valhakisa, ponownie przeżywającego swoją młodość. Były to wszak jego pierwsze randki - z żoną przywykli do miłości i stworzyli prawdziwą rodzinę, ale uczucie przyszło z czasem. Teraz zaś wybuchło nieoczekiwanie jak ogromny pożar, wypełzający z niewielkiej iskry. Asterion zaś chciwie go podsycał, czerpiąc niewyobrażalną przyjemność z obserwowania tych strzelistych płomieni, liżących jego ciało za każdym razem, kiedy mógł ją dotykać. Platonicznie.
Nie wykraczali poza granice dobrego smaku, obdarowując się wyłącznie pocałunkami. Jeszcze skrytymi za zamkniętymi drzwiami domu, za przepierzeniem sklepu, w wąskim gronie dwóch oddanych sobie osób. Miu smakowała jaśminem, świeżością, Orientem, lecz Asterion niczego nie przyśpieszał, na nic nie nalegał. Prócz wspólnych wycieczek, na jakie zabierał ją coraz częściej, wyszukując mało uczęszczane, kameralne miejsca. Chciał ją zaskakiwać, więc rezygnował z utartych schematów eleganckich lokali, popularnych galerii (zdawało mu się, iż nudziłaby się oglądając obrazy za szklaną taflą) na korzyść niszowych, acz przy tym wyjątkowo trafnych propozycji. Dziś po raz pierwszy zaś wyznaczył na ich spotkanie godzinę wieczorną, nie sugerując słowem, co takiego ma zamiar jej pokazać. Zaufała mu, zjawiła się - Asterion zaś powitał ją delikatnym pocałunkiem w policzek, wciąż nie zdradzając Miu swych planów, mimo jej dyskretnych pytań. Zbywał ją rozmową, anegdotami, śmiechem - dopiero po kolacji prowadząc do salonu, gdzie w kominku już trzaskały zielone płomienie. Cel wyprawy nadal pozostawał niespodzianką i dopiero, kiedy znaleźli się na szczycie Wieży astrologów, zagadka została rozwiązana. Nocne niebo było wyjątkowo wyraźne, konstelacje gwiazd mrugały filuternie, a przed nimi prócz niesamowitego widoku na granatowy aksamit nieba, roztaczała się również panorama odległego Londynu.
-Wybacz, że tak długo trzymałem cię w niepewności - powiedział, ściskając chłodną dłoń Deirdre i prowadząc ją do barierki, by razem mogli spojrzeć w rozgwieżdżone niebo - chciałem ci zrobić niespodziankę
Każde kolejne spotkanie z Deirdre przybliżało Asteriona do całkowitej pewności, że znalazł kogoś, z kim chce spędzić resztę życia. Stwierdzenie nadzwyczaj ckliwe oraz pretensjonalne, lecz przy tym zupełnie prawdziwe. Szczęście uśmiechnęło się do Valhakisa, a dotychczas nieprzychylna Fortuna zakręciła się w drugą stronę. Odkąd Miu stanęła na jego drodze, wszystko się udawało. Interesy nigdy nie kręciły się lepiej, a on uosabiał czystą radość. Może jeszcze skrytą za poważnym wyrazem twarzy, może nie okazywaną w wylewny sposób, może powściąganą, lecz przebłyskującą jasno w czułym spojrzeniu ciepłych, brązowych oczu. Zaangażowanie demonstrował inaczej: nie znał symboli romantycznych gestów, ale przecież się starał. Wpuścił ją do swego świata legend, mitów oraz amuletów, pokazał czym się para, ostrzegł przed niebezpieczeństwem, które poniekąd podzieliła, gdy zaczęła nieśpiesznie odwzajemniać jego drobne gesty zauroczenia. Nie obsypywał jej kwiatami, nie zabierał na zakupy, by doradzić w wyborze wyzywającej sukni, ale organizował ich wspólny czas inaczej. Miał nadzieję, że niezwykle, że jeszcze nikt przed nim nie zapewniał Deirdre podobnych rozrywek - podświadomie pragnął jej zaimponować, urosnąć w jej oczach do rangi wymarzonego mężczyzny. Interesującego, opiekuńczego, idealnego. Nauczył się już zbywać nieprzyjemne myśli o różnicy wieku, maskując je autentycznym zaintrygowaniem Miu, jej chęcią, tym że nigdy nie odmawiała, kiedy proponował spotkanie. Sama przecież również wychodziła z inicjatywą, co mile łechtało zakurzonego ego Valhakisa, ponownie przeżywającego swoją młodość. Były to wszak jego pierwsze randki - z żoną przywykli do miłości i stworzyli prawdziwą rodzinę, ale uczucie przyszło z czasem. Teraz zaś wybuchło nieoczekiwanie jak ogromny pożar, wypełzający z niewielkiej iskry. Asterion zaś chciwie go podsycał, czerpiąc niewyobrażalną przyjemność z obserwowania tych strzelistych płomieni, liżących jego ciało za każdym razem, kiedy mógł ją dotykać. Platonicznie.
Nie wykraczali poza granice dobrego smaku, obdarowując się wyłącznie pocałunkami. Jeszcze skrytymi za zamkniętymi drzwiami domu, za przepierzeniem sklepu, w wąskim gronie dwóch oddanych sobie osób. Miu smakowała jaśminem, świeżością, Orientem, lecz Asterion niczego nie przyśpieszał, na nic nie nalegał. Prócz wspólnych wycieczek, na jakie zabierał ją coraz częściej, wyszukując mało uczęszczane, kameralne miejsca. Chciał ją zaskakiwać, więc rezygnował z utartych schematów eleganckich lokali, popularnych galerii (zdawało mu się, iż nudziłaby się oglądając obrazy za szklaną taflą) na korzyść niszowych, acz przy tym wyjątkowo trafnych propozycji. Dziś po raz pierwszy zaś wyznaczył na ich spotkanie godzinę wieczorną, nie sugerując słowem, co takiego ma zamiar jej pokazać. Zaufała mu, zjawiła się - Asterion zaś powitał ją delikatnym pocałunkiem w policzek, wciąż nie zdradzając Miu swych planów, mimo jej dyskretnych pytań. Zbywał ją rozmową, anegdotami, śmiechem - dopiero po kolacji prowadząc do salonu, gdzie w kominku już trzaskały zielone płomienie. Cel wyprawy nadal pozostawał niespodzianką i dopiero, kiedy znaleźli się na szczycie Wieży astrologów, zagadka została rozwiązana. Nocne niebo było wyjątkowo wyraźne, konstelacje gwiazd mrugały filuternie, a przed nimi prócz niesamowitego widoku na granatowy aksamit nieba, roztaczała się również panorama odległego Londynu.
-Wybacz, że tak długo trzymałem cię w niepewności - powiedział, ściskając chłodną dłoń Deirdre i prowadząc ją do barierki, by razem mogli spojrzeć w rozgwieżdżone niebo - chciałem ci zrobić niespodziankę
No, I am not Prince Hamlet, nor was meant to be
Po raz pierwszy w historii ich stosunkowo krótkiej - czym było kilka miesięcy wobec wieczności? - acz z pewnością intensywnej znajomości, Deirdre na samą myśl o spotkaniu z Asterionem przechodziły dreszcze. Nie te powodowane podekscytowaniem lub niecierpliwością przed zdobyciem kolejnego szczytu subtelnej manipulacji, a te najgorsze, frustrujące, niespokojne, wynikające ze skrajnego zmęczenia. I czystej niechęci do ruszania się gdziekolwiek poza ciepłe, wygodne łóżko, zamieniające się nagle w prawdziwy bastion. Nigdy nie przywiązywała się do miejsc i tym razem także nie chodziło o wzruszającą więź z pokojem czy ułożeniem białych, bezosobowych poduszek: po prostu potrzebowała snu. Odpoczynku. Chwili oddechu, zebrania myśli, uporządkowania sobie chaosu ostatnich dni, które wyssały ją z sił życiowych niczym nieudolny dementor, pozostawiający duszę w otępiałym ciele. Pracowała jeszcze więcej, niż dotychczas, a wieczorami planowała kolejne etapy sprostania zadaniu. Pub przy mugolskiej fabryce, wąska uliczka, gorące dłonie sunące po jej szyi, opuszczona kamienica, krew, wrzosowisko, odór palonych tkanek, pękające białka, pokryta mchem chata, rozcięte żyły, krew, jeszcze więcej krwi, i jeszcze więcej krwi. A to dopiero początek, wstęp do najokrutniejszej zbrodni, jakiej miała dokonać już niedługo, ściągając na siebie wieczną klątwę. Obawiała się tego, co w żaden sposób nie wpłynęło na podjętą już dawno decyzję. Nie zamierzała zboczyć z obranej ścieżki, dążąc nią do celu, niezależnie od wymaganych po drodze ofiar. Oszukiwała więc samą siebie, starając się pogodzić każdą maskę, którą nakładała. Prostytutki, córki, przyjaciółki, kochanki, morderczyni. Sądziła, że poradzi sobie z tą okropną wielozadaniowością bez problemów, ale...nie była ideałem. Marmurowa powierzchnia trzaskała a wraz z nią wymęczone ciało, okazujące się znacznie słabszym od stalowej, nienaruszalnej psychiki. Umysł pracował na pełnych obrotach, tracąc jednak stuprocentowe panowanie nad fizycznym wyczerpaniem. Nic więc dziwnego, że perspektywa kolejnego aktywnego wieczoru wywoływała w Dei odruchowy opór. Była jednak zbyt ambitna, by wypuścić z dłoni choć jedną okazję na dołożenie cegły do stabilnego muru, mającego w przyszłości stanowić jej ochronę.
Pojawiła się u Asteriona punktualnie, z uśmiechem, w pełnym makijażu, doskonale kamuflującym głębokie cienie pod oczami i sine usta, choć już od progu wiedziała, że wyczuwał jej zmęczenie. Odzywała się mniej niż zazwyczaj, przygotowaną przez mężczyznę - cóż za szaleństwo - kolację zjadła za to ze smakiem, dopiero podczas kolejnego kęsa orientując się, że jest to pierwszy ciepły posiłek od ponad tygodnia. Zmęczenie doskwierało jej coraz bardziej, ale wysłuchiwała opowieści Valhakisa z uwagą, reagując dobrze oddaną radością, gdy podprowadził ją do kominka, sugerując niespodziankę. Nie miała ma nią ochoty. Chciała zdjąć z siebie koronkową bieliznę i czarną szatę a potem w końcu zasnąć, pozwalając napiętym nerwom na regenerację. To nie było jednak jej dane i mogła tylko liczyć na to, że Asterion nie zaprosi ją do opery, na bal albo innego wymagającego miejsca, którego się spodziewała. Przed jej oczami pojawił się jednak coś zupełnie innego, a gdy chłodny wiatr uderzył ją w twarz, odetchnęła głęboko. Otrzeźwiona i dziwnie wdzięczna. Wokół panowała cisza, kamienne schody prowadziły coraz wyżej, w końcu pozwalając dojrzeć panoramę rozświetlonego Londynu, zasypiającego pod rozgwieżdżonym niebem. Ścisnęła mocniej dłoń Asteriona a gdy przystanęli przy kamiennej balustradzie, oparła głowę o jego ramię, instynktownie wtulając się w jego bok. Poszukując ciepła, wsparcia, stabilności albo dogodnego miejsca do rozpłatania żeber i wyjęcia gorącego serca, bijącego tylko dla niej. Przesadny romantyzm w normalnych okolicznościach wywołałby wewnętrzne zażenowanie, ale w obecnym stanie ducha i ciała Deirdre po prostu przyjmowała hojność Valhakisa. - Dziękuję - wyszeptała tylko, wieloznacznie, z uczuciem tak doskonale odegranym, że przez sekundę aż sama się nim zachłysnęła, kontemplując ten doskonały obraz zakochanej pary, przyglądającej się gwiazdom. Wiedziała, że za chwile przysiądą przy którymś z teleskopów, lecz nie chciała obserwować konstelacji i doszukiwać się w nich znaków przyszłości. Może dlatego, że wierzyła, że posiada nad nią absolutną władzę i wykreuje ją tak, jak sobie tylko zamarzy. A może...przeraźliwie obawiała się tego, jaki los jej przepowiedzą?
Pojawiła się u Asteriona punktualnie, z uśmiechem, w pełnym makijażu, doskonale kamuflującym głębokie cienie pod oczami i sine usta, choć już od progu wiedziała, że wyczuwał jej zmęczenie. Odzywała się mniej niż zazwyczaj, przygotowaną przez mężczyznę - cóż za szaleństwo - kolację zjadła za to ze smakiem, dopiero podczas kolejnego kęsa orientując się, że jest to pierwszy ciepły posiłek od ponad tygodnia. Zmęczenie doskwierało jej coraz bardziej, ale wysłuchiwała opowieści Valhakisa z uwagą, reagując dobrze oddaną radością, gdy podprowadził ją do kominka, sugerując niespodziankę. Nie miała ma nią ochoty. Chciała zdjąć z siebie koronkową bieliznę i czarną szatę a potem w końcu zasnąć, pozwalając napiętym nerwom na regenerację. To nie było jednak jej dane i mogła tylko liczyć na to, że Asterion nie zaprosi ją do opery, na bal albo innego wymagającego miejsca, którego się spodziewała. Przed jej oczami pojawił się jednak coś zupełnie innego, a gdy chłodny wiatr uderzył ją w twarz, odetchnęła głęboko. Otrzeźwiona i dziwnie wdzięczna. Wokół panowała cisza, kamienne schody prowadziły coraz wyżej, w końcu pozwalając dojrzeć panoramę rozświetlonego Londynu, zasypiającego pod rozgwieżdżonym niebem. Ścisnęła mocniej dłoń Asteriona a gdy przystanęli przy kamiennej balustradzie, oparła głowę o jego ramię, instynktownie wtulając się w jego bok. Poszukując ciepła, wsparcia, stabilności albo dogodnego miejsca do rozpłatania żeber i wyjęcia gorącego serca, bijącego tylko dla niej. Przesadny romantyzm w normalnych okolicznościach wywołałby wewnętrzne zażenowanie, ale w obecnym stanie ducha i ciała Deirdre po prostu przyjmowała hojność Valhakisa. - Dziękuję - wyszeptała tylko, wieloznacznie, z uczuciem tak doskonale odegranym, że przez sekundę aż sama się nim zachłysnęła, kontemplując ten doskonały obraz zakochanej pary, przyglądającej się gwiazdom. Wiedziała, że za chwile przysiądą przy którymś z teleskopów, lecz nie chciała obserwować konstelacji i doszukiwać się w nich znaków przyszłości. Może dlatego, że wierzyła, że posiada nad nią absolutną władzę i wykreuje ją tak, jak sobie tylko zamarzy. A może...przeraźliwie obawiała się tego, jaki los jej przepowiedzą?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Dni wypełnione tęsknotą przekuwał na rytm równo ciosanych kamieni, zgrzyt ostrego noża, cichy szmer inkantacji pradawnych zaklęć spływających wartko z jego własnych, wąskich warg. Greckie czary mieszały się z angielskimi, a starożytne runy przestawały być wyłącznie niemym zapisem, udźwięczniając się w gardłowych, niskich słowach, pieczętujących przedmioty niezwykłą mocą. W tych przerwach Asterion jednakże bawił się całkiem nieźle, wręcz relaksował się przy znajomych, kojących odgłosach, igrając ze swoją cierpliwością, wystawiając ją na próbę. Czas. Okazał się być największym rywalem i przeciwnikiem najtrudniejszym do pokonania. Jedno wyzwanie w obliczu dwunastu prac Heraklesa zdawało się niczym, lecz Valhakisowi znacznie łatwiej byłoby stawić czoło hydrze lub przytargać na ziemię Cerbera spod wrót piekieł, aniżeli znosić rozłąkę dłużej, niż to konieczne. Uważał się wszakże za człowieka rozsądnego, rozważnego i dojrzałego: dawał Deirdre niezbędną przestrzeń, nie tłamsił jej, nie próbował wykraść Miu światu, zniewolić jej, usidlić, uzależnić. Znał odpowiednie sposoby, eliksiry, zaklęcia, mogące wywołać uczucie drażniąco inne od lichej amortencji, niepokojąco podobne do działania niewybaczalnej klątwy lub czaru zapomnienia. Mógł poczęstować ją lotosem i niepostrzeżenie karmić ją nim ciągle, tak aby zapomniała o swej historii, kim była, czego pragnęła - i stałaby się bezsprzecznie jego.
Nie rozważał takich metod, ale sama świadomość, że potrafiłby tego dokonać napawała Asteriona delikatną, niebezpieczną dumą. Rzadko szafował pochwałami, nieczęsto okazywał skrajne emocje i nigdy nie cierpiał z powodu nadmiernie wybujałego ego. Był mężczyzną honorowym oraz dumnym, nieugiętym, z twardymi zasadami oraz... nieznaczną słabością i nieistotnym pociągiem do niekoniecznie legalnych praktyk magicznych. Których Deirdre nie miała paść ani ofiarą, anie eksperymentem. Może dopatrywał się w niej uczennicy, żądnej wiedzy, spragnionej umiejętności, może pochlebiało mi zainteresowanie oraz zrozumienie, może fascynacja rozpalająca zimne oczy Deirdre zadecydowała o tym, że Asterion zapragnął uczynić z niej swoją wspólniczkę. Partnerkę. We wszystkim, wraz z pełnymi konsekwencjami owej deklaracji.
Nie żałował, gdy otwierał przed nią drzwi i przyjmował ciężki od wiosennego deszczu płaszcz. Prowadził ją do jadalni pewnie, bez przesadnej sztuczności; niczego nie planował, uznając spontaniczne scenariusze za najlepsze, nieskrępowane konkretnymi punktami, które mogłyby się nie udać. Zwłaszcza, że mimo uśmiechu na twarzy Deirdre, jej twarz wyrażała jakiś ciężar - zmęczenie? smutek? - czego jednak Valhakis nie potraktował jako przeszkody. Odrzucił chęć zasypania jej pytaniami i dostrzegł krótką wdzięczność płynącą z napiętego ciała Miu. Ewidentnie niechętnej na nocną eskapadę, lecz zrobiła to (dla niego?), wstępując wraz z Asterionem w zielone płomienie.
Ciepło kominka umknęło, gdy znaleźli się na szczycie chłostanej wiatrem wieży; mężczyzna objął Dei ramieniem, z zadowoleniem przyjmując, że i ona pragnie jego bliskości. Jako ochrony przed rażącym zimnem, a może po prostu - potrzebowała jego dłoni na swej talii, zagarniającej ją do siebie. Jasne punkciki na niebie świeciły niby zorza, choć nie tworzyły równie zadziwiającego świetlnego spektaklu, przebłyskując raczej tajemniczo, niż efektownie. Choć jego ojciec na to nalegał, Asterion nigdy nie zgłębiał tajników astronomii, czego obecnie żałował, bo nie mógł opowiedzieć Deirdre kolejnej, ciekawej historii opartej na własnych doświadczeniach, a jednie powtarzać te znane, utarte, powtarzalne.
-To zbędne - odparł cicho, wciągając do płuc nocne, orzeźwiające powietrze wzbogacone o nutkę jej charakterystycznego zapachu. Jaśmin, paczula, nikła woń jedwabiu (materiał może wydzielać zapach?), Asterion bezwiednie pocałował ją lekko w czoło, gestem zarazem opiekuńczym, jak i szalenie romantycznym. Nie szukał jej ust, tak jak nie szukał odpowiedzi w gwiazdach na niezadane pytania - jest ci zimno? Oddać ci mój płaszcz? - spytał retorycznie, widząc jak trzęsie się z chłodu, po czym nie czekając na zupełnie niepotrzebną odpowiedź otulił szczupłe ramiona Deirdre swym własnym okryciem. Sam praktycznie nie czuł dęcia lodowatego powietrza, szczęśliwy z tej wyjątkowo intymnej chwili tylko dla nich.
Nie rozważał takich metod, ale sama świadomość, że potrafiłby tego dokonać napawała Asteriona delikatną, niebezpieczną dumą. Rzadko szafował pochwałami, nieczęsto okazywał skrajne emocje i nigdy nie cierpiał z powodu nadmiernie wybujałego ego. Był mężczyzną honorowym oraz dumnym, nieugiętym, z twardymi zasadami oraz... nieznaczną słabością i nieistotnym pociągiem do niekoniecznie legalnych praktyk magicznych. Których Deirdre nie miała paść ani ofiarą, anie eksperymentem. Może dopatrywał się w niej uczennicy, żądnej wiedzy, spragnionej umiejętności, może pochlebiało mi zainteresowanie oraz zrozumienie, może fascynacja rozpalająca zimne oczy Deirdre zadecydowała o tym, że Asterion zapragnął uczynić z niej swoją wspólniczkę. Partnerkę. We wszystkim, wraz z pełnymi konsekwencjami owej deklaracji.
Nie żałował, gdy otwierał przed nią drzwi i przyjmował ciężki od wiosennego deszczu płaszcz. Prowadził ją do jadalni pewnie, bez przesadnej sztuczności; niczego nie planował, uznając spontaniczne scenariusze za najlepsze, nieskrępowane konkretnymi punktami, które mogłyby się nie udać. Zwłaszcza, że mimo uśmiechu na twarzy Deirdre, jej twarz wyrażała jakiś ciężar - zmęczenie? smutek? - czego jednak Valhakis nie potraktował jako przeszkody. Odrzucił chęć zasypania jej pytaniami i dostrzegł krótką wdzięczność płynącą z napiętego ciała Miu. Ewidentnie niechętnej na nocną eskapadę, lecz zrobiła to (dla niego?), wstępując wraz z Asterionem w zielone płomienie.
Ciepło kominka umknęło, gdy znaleźli się na szczycie chłostanej wiatrem wieży; mężczyzna objął Dei ramieniem, z zadowoleniem przyjmując, że i ona pragnie jego bliskości. Jako ochrony przed rażącym zimnem, a może po prostu - potrzebowała jego dłoni na swej talii, zagarniającej ją do siebie. Jasne punkciki na niebie świeciły niby zorza, choć nie tworzyły równie zadziwiającego świetlnego spektaklu, przebłyskując raczej tajemniczo, niż efektownie. Choć jego ojciec na to nalegał, Asterion nigdy nie zgłębiał tajników astronomii, czego obecnie żałował, bo nie mógł opowiedzieć Deirdre kolejnej, ciekawej historii opartej na własnych doświadczeniach, a jednie powtarzać te znane, utarte, powtarzalne.
-To zbędne - odparł cicho, wciągając do płuc nocne, orzeźwiające powietrze wzbogacone o nutkę jej charakterystycznego zapachu. Jaśmin, paczula, nikła woń jedwabiu (materiał może wydzielać zapach?), Asterion bezwiednie pocałował ją lekko w czoło, gestem zarazem opiekuńczym, jak i szalenie romantycznym. Nie szukał jej ust, tak jak nie szukał odpowiedzi w gwiazdach na niezadane pytania - jest ci zimno? Oddać ci mój płaszcz? - spytał retorycznie, widząc jak trzęsie się z chłodu, po czym nie czekając na zupełnie niepotrzebną odpowiedź otulił szczupłe ramiona Deirdre swym własnym okryciem. Sam praktycznie nie czuł dęcia lodowatego powietrza, szczęśliwy z tej wyjątkowo intymnej chwili tylko dla nich.
No, I am not Prince Hamlet, nor was meant to be
- Nie, naprawdę - zaprotestowała zdecydowanie, stanowczo i stopująco ściskając jego ciepłą, dużą dłoń w której jej palce wydawały się jeszcze szczuplejsze, dłuższe, niczym paliczki trupa powleczone delikatnym, równie białym co kości, materiałem. Owinęła je wokół jego nadgarstka, czując spokojny puls, przepychający gorącą krew przez żyły. Spuściła wzrok, wpatrując się w odsłoniętą skórę, fantomowo przenosząc na nią obraz rozrytych czarnomagicznym zaklęciem przedramion staruszka. Krew ściekała wartkim strumieniem, zbierając się w kałużach pod ich stopami - tym razem nie wsiąkała w wiekowy, szorstki parkiet, a układała się w nienaturalne koło, błyszczące na marmurze niczym kleks bordowego atramentu. Gotowy do zanurzenia stalówki, spisania kolejnej historii, równie gładkiej, równie brzemiennej w śmiertelne ofiary nowego porządku. Deirdre drgnęła, otrząsając się z tego złudnego, wręcz narkotycznego wrażenia. Czyżby i przemęczony umysł zaczynał się buntować, próbując na jawie dokonać tego, co zazwyczaj robił w czasie odpoczynku, kreując nowe ścieżki pomiędzy rzeczywistością a snem, siłując się z samym sobą, odbijając echem koszmarne i jednocześnie satysfakcjonujące wizje? Zaniepokoiło ją to. O ile nieposłuszeństwo ciała potrafiła zaakceptować, to nie przywykła do podejrzliwości wobec własnej głowy. Zamrugała kilkakrotnie, prostując się nieco, by chłodny, wieczorny wiatr otrzeźwił ją jeszcze mocniej, i dopiero wtedy odezwała się znowu. - Dziękuję. Za wszystko. Robisz dla mnie tak wiele a ja...a ja nie mam nic, co mogłabym podarować ci w zamian - Tak, Deirdre, wróć na jedyną słuszną ścieżkę manipulacji, obnaż się aż do lśniących słabości, pozwól mu zajrzeć głębiej za maskę perfekcji, wykorzystaj zmęczenie jako furtkę do odsłonięcia wrażliwej skóry miękkiego brzucha. Szczypta wyrzutów sumienia, garstka wstydu, hojnie dosypane zażenowanie. Skup się, nie zmarnuj swojego poświęcenia. - Chciałabym, żebyś wiedział, jak bardzo mi na tobie zależy - dodała cicho, wręcz bezgłośnie, nie wiedziała nawet, czy przytulający ją mężczyzna może dosłyszeć tych kilka słów. Nie powtarzała się jednak, przyjmując okrycie. Ciężki płaszcz opadł na jej ramiona, już całkowicie otulając ją zapachem Asteriona. Ciągle obcym, ciągle potrafiła odseparować go od tego swojego. Obawiała się, że kiedyś zleją się w jedno, że stanie się za bardzo jego, że zwiedziona ojcowską troską straci chłodny osąd sytuacji. Największa zaleta Valhakisa stawała się jednocześnie największym zagrożeniem, ale Deirdre była tego świadoma. Otulona mocnymi ramionami, z szorstkimi ustami przyciśniętymi do swojego czoła, czuła, jak jej prymitywna, daleka tęsknota zostaje zaspokajana. A nie istniało większe niebezpieczeństwo od zaufania komuś, kto tak doskonale łagodzi drapiące, nerwowe potrzeby, wprowadzając do chaotycznego życia spokój. Do tej pory potrafiła patrzeć na Asteriona ostro, krytycznie, lecz w tym momencie - swojej słabości, zmęczenia i doskonale ukrywanego przejęcia - zorientowała się, że przez drobne pęknięcie, wywołane ostatnimi wydarzeniami, zaczyna przeciekać coś, co każdy normalny człowiek powitałby z zachwytem, a co ją samą po prostu obrzydzało. Nie chciała tego uczucia, nie chciała tej zależności, nie chciała tego autentycznego, prawdziwego ciepła, które wypełniało ją, gdy Valhakis osłaniał ją od wiatru. Dalej czuła niechęć, dalej widziała w nim jedynie cel obojętnego planu; nic nie zmieniło się jak za dotknięciem różdżki ckliwego romantyzmu, sygnowanego iskrzącymi gwiazdami i głębokimi spojrzeniami w oczy, ale Deirdre znała siebie za dobrze, by nie wyczuć nieprzyjemnego pęknięcia. Musiała zalać je jak najszybciej zdroworozsądkowym dystansem, ale nie panikowała, próbując chaotycznie zerwać łączące ich nici, wiedząc, że już niedługo dopełni ostatniego zadania. Tracąc duszę. A razem z nią obojętniejąc zupełnie na agonalne drżenie ostatnich strzępków ludzkich słabości, karmionych prymitywnymi emocjami, wygłodniałymi z tęsknoty za opieką ojca.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Surowe potwierdzenie wcześniejszych słów utrwaliło w głowie Valhakisa sztywny, wymalowany w ostrych barwach obraz niezwykle silnej, zdecydowanej, niezłomnej kobiety. Poradziłaby sobie znakomicie bez niego - wszak ich losy dopiero niedawno splotły się razem i przecież nie funkcjonowali jeszcze(?) jako nierozdzielna całość - co napawało Asteriona idealnie wyważoną mieszanką dumy oraz spokoju. Była piękna, była diabelnie inteligentna, była zaradna, była niebezpieczna. Przypuszczał, że w obronie siebie lub tych, na których jej zależało, może posunąć się bardzo daleko. Podobnie, jak on sam. Nie wiedział co prawda, gdzie leży jej granica, Rubikon, jakiego nie przekroczy - a może owa symboliczna rzeka dla niej nie istniała, a sama Deirdre dla osiągnięcia swych celów i przetrwania zrobiłaby wszystko? Nie czuł przed nią strachu ani dyskomfortu; czyste napięcie utrzymujące ich ciała wciąż w stanie gotowości, naprężone, niby cięciwy gotowe do wystrzelenia strzały. Czarnomagiczne przyciąganie uczyniło Asteriona jeszcze bardziej narażonym, podatnym na wpływ Deirdre, władającej każdą jego myślą, nieorbitującą dookoła pracy. Nawet jego córki powoli zajmowały dalszy plan poukładanego, greckiego życia - były już przecież dorosłe, gotowe opuścić rodzinne gniazdo. Te nieśmiało planował ożywić ponownie, właśnie dzięki Deirdre. Z którą łączyło go coś więcej niż erotyczna żądza jej smukłego ciała: lepkie pożądanie częściowo ukrytej władzy, wiedzy, magii niedostępnej dla zwykłych ludzi, tajemniczych arkan zakazanych, tępionych sztuk czarnoksięskich. Asterion widział w nich finezję, dostrzegał kunszt, wypatrywał tam wspinania się na wyżyny niespotykanych dotąd możliwości. Osiągania niemożliwego, przesuwania granic, łamania naturalnych praw, co powodowało przepływanie przez ludzką rękę specyficznego prądu, równoznacznego z oznaką pewnej potęgi. Valhakis sam ją tworzył i równie chętnie się nią dzielił, również z Deirdre. Kobietą, która dorównywała mu kroku w nieetycznym tańcu pełnym namiętności: dotychczas nie sądził, że czarna magia prócz niszczenia potrafi również uwodzić... ale odkrył jej zupełnie nowe właściwości, demonstrując Miu kolejne nielegalne zabawki.
-Głupstwo. Dajesz mi dokładnie tyle, ile ja tobie. Swój czas - odparł, kręcąc łagodnie głową, nieco rozczulony wdzięcznością Deirdre. Dziękowała mu zawsze, lecz pierwszy raz tak zupełnie bezpośrednio, za całokształt. Asterion jednak nie pragnął podziękowań, urwanych słów, nawet, jeśli płynęły one z idealnie wykrojonych warg Miu. Stanowczo wolał mieć ją po prostu przy sobie, czuć jej bijące serce, zaciskając dużą dłoń na jej chłodnych palcach. Wiatr bezlitośnie smagał go w odsłonięte żebra i plecy, ale przyciskając do siebie kobiece ciało, Valhakis jedynie lekko dygotał, mimowolnie poddając się działaniom pogody. Chociaż rozgrzał się już po chwili, cichym, ledwie słyszalnym wyznaniem, wyszeptanym przez Deirdre w nocnej ciszy okolonej migotliwymi gwiazdami. Zagryzł usta, by nie odpowiedzieć zbyt impulsywnie, by nie zniszczyć tej chwili, w której trzymał ją w ramionach, każdym zmysłem chłonąc jej bliskość. Zaangażowanie. Uczucie. Dotykała go, muskała, on również odwdzięczał się przyzwoitym, platonicznym dotykiem, opiekuńczymi gestami, zakrywającymi gorącą żądzę, popychająca go naprzód.
-Co mógłbym dla ciebie zrobić? Deirdre? - spytał, miękko wypowiadając jej imię, wyplątując się z objęć, by mógł spojrzeć w jej czarne oczy, wyraźnie odcinające się od jasnej skóry twarzy. Chciał jej udowodnić - jakże młodzieńcze pragnienie - że to jej pożąda i że ją zdobędzie, niezależnie od ceny.
-Głupstwo. Dajesz mi dokładnie tyle, ile ja tobie. Swój czas - odparł, kręcąc łagodnie głową, nieco rozczulony wdzięcznością Deirdre. Dziękowała mu zawsze, lecz pierwszy raz tak zupełnie bezpośrednio, za całokształt. Asterion jednak nie pragnął podziękowań, urwanych słów, nawet, jeśli płynęły one z idealnie wykrojonych warg Miu. Stanowczo wolał mieć ją po prostu przy sobie, czuć jej bijące serce, zaciskając dużą dłoń na jej chłodnych palcach. Wiatr bezlitośnie smagał go w odsłonięte żebra i plecy, ale przyciskając do siebie kobiece ciało, Valhakis jedynie lekko dygotał, mimowolnie poddając się działaniom pogody. Chociaż rozgrzał się już po chwili, cichym, ledwie słyszalnym wyznaniem, wyszeptanym przez Deirdre w nocnej ciszy okolonej migotliwymi gwiazdami. Zagryzł usta, by nie odpowiedzieć zbyt impulsywnie, by nie zniszczyć tej chwili, w której trzymał ją w ramionach, każdym zmysłem chłonąc jej bliskość. Zaangażowanie. Uczucie. Dotykała go, muskała, on również odwdzięczał się przyzwoitym, platonicznym dotykiem, opiekuńczymi gestami, zakrywającymi gorącą żądzę, popychająca go naprzód.
-Co mógłbym dla ciebie zrobić? Deirdre? - spytał, miękko wypowiadając jej imię, wyplątując się z objęć, by mógł spojrzeć w jej czarne oczy, wyraźnie odcinające się od jasnej skóry twarzy. Chciał jej udowodnić - jakże młodzieńcze pragnienie - że to jej pożąda i że ją zdobędzie, niezależnie od ceny.
No, I am not Prince Hamlet, nor was meant to be
Mieniła się wszystkimi dostępnymi kolorami, kusiła różnorodnością doznań, podkreślała skośne oczy i niecodzienne poglądy, bacznie obserwując reakcje Asteriona spod przymrużonych powiek, gotowa w każdej chwili wycofać się na poprzednią pozycję. Każde spotkanie, z definicji romantyczne, ckliwe i szczere, było solidnie przygotowaną batalią między prawdą a perfekcyjnie haftowanymi kłamstwami, składającymi się na zapierający dech w piersiach arras, w którym każda nić miała znaczenie i żadna z nich nie została wybrana przypadkowo. Chciała podać się Valhakisowi na złotej tacy, pokazać wdzięki ideału przy jednoczesnym pobrudzeniu go przyziemnością. Był zbyt inteligentny,by dać się skusić chodzącej perfekcji, odsłaniała więc systematycznie swoje blizny, coraz bardziej upewniając się w przekonaniu, że są dla siebie stworzeni. Mogli pomóc sobie wzajemnie, zbudować coś trwałego. Na przegniłych podstawach beznamiętnej kalkulacji, lecz...czy inne małżeństwa nie zaczynały się podobnie? Czy zakochani nie prezentowali się od najlepszej, starannie wyreżyserowanej strony? Czy szlacheckie układy także nie opierały się na materialnych korzyściach, wymienianych w zamian za gibkie, młode, jędrne ciała, mające przynieść rozkosz a w przyszłości sprowadzić zdrowe potomstwo? Nie należeli do arystokracji, nie musiała obawiać się przeklętego żywotu salonowej lalki i nabrzmiałej mlekiem matki. Dążyła do swojego szczęścia po trupach, odbijając się coraz szybciej od połamanych kości i spuchniętych robactwem ciał, nie otrzepując nawet stóp z ich łusek i obrzydliwości. Syzyfowa praca; i tak przy następnym kroku zapadała się dalej w śmierć, do której bagiennego aromatu już przywykła. Nie mogła pozwolić, by cokolwiek ją zdekoncentrowało. Nawet złudne ogniki, sugerujące bezpieczną przystań. Owszem, pragnęła jej, lecz musiała zbudować ją na własnych warunkach, nie ulegając żałosnym uczuciom. Gdyby mogła, wzdrygnęłaby się, lecz Asterion stał zbyt blisko. Czuła wyraźnie ciepło buchające od jego ciała, linię żeber, mięśnie, biodra, uda; cały skomplikowany mechanizm, skupiony wyłącznie na niej. I na zaspokojeniu pragnienia. Nie była naiwna; Valhakis mógł zaspokajać jej braki z okresu dzieciństwa, ale pozostawał przecież mężczyzną. Tylko mężczyzną. Czyż nie powinna w ten sposób go spętać, zdominować, pokazać swoją władzę? Nawet kosztem rodzącej się pod sercem obojętności. Coraz mniej rzeczy ją poruszało, stawała się obojętna, pusta; doświadczyła w Wenus wszystkiego, co zmysłowy świat mógł jej zaoferować. Ostatnio krew wrzała w jej żyłach jedynie w momencie morderstw lub przy mocnym dotyku Tristana, niezależnie, czy zdobywał jej ciało czy też wprowadzał w tajniki najpotężniejszych zaklęć, mających sprowadzać wyrafinowane cierpienie. Musiała odpocząć przed następnym spotkaniem, zebrać siły, by powstrzymać ten zupełnie inny rodzaj słabości; słabości, której ulegała.
- Dajesz mi więcej niż czas - nie zgodziła się, przesuwając się odrobinę, tak, by móc oprzeć policzek o jego klatkę piersiową. W tej pozycji jej oczy mogły pozostać puste a mięśnie twarzy rozluźnione, pozbawiając Deirdre mimiki. Zupełna obojętność, podszyta zmęczeniem i niepokojem. Westchnęła cicho a z jej ust uniósł się obłoczek pary. Było aż tak zimno? A może zamarzała od środka, na chwilę wypadając z rytmu własnych bezuczuciowych ustaleń? - Jesteś przy mnie. Pomagasz. Intrygujesz. Zachwycasz. Pokazujesz rzeczy, o których do tej pory mogłam tylko przeczytać - kontynuowała z odpowiednią dozą zawstydzenia, w ostatniej chwili przywołując je także w głębi czarnych oczu. Dotknął jej ramion, odsunął nieco i już stali prawie twarzą w twarz - podniosła głowę a mięśnie karku i szyi zapiekły - A co ja mogę podarować tobie? Garść urzędniczych informacji? Pasjonujące historie wyczytane z grubych woluminów? - spytała retorycznie, ze wstydem spuszczając wzrok. Mogła na chwilę odetchnąć od nagle pojawiającego się napięcia, i udoskonalić łagodny uśmiech, z jakim ponownie na niego spojrzała, przejeżdżając chłodną dłonią po jego policzku, szorstkim od odrastającego zarostu. - Po prostu przy mnie zostań - poprosiła cicho, w środku aż skręcając się z nagłego wstrętu. Ckliwie, romantycznie, czule; aż dziwne, że jej ust nie wypełniła piana a roziskrzone, ciemne oczy naprawdę błyszczały czystą wdzięcznością i radością. Półprzymknięte ze zmęczenia, ale jednak wpatrzone z oddaniem w Valhakisa. Nie mogła jednak przeciągnąć struny; pokręciła leciutko głową, kontynuując festiwal kobiecych zawstydzeń. - Wybacz. Gdy jestem zmęczona robię się... pretensjonalna. Mam za sobą ciężki dzień - westchnęła. Tak, obnaż kolejną ludzką cechę, wycofaj się z uczuć, pokaż, że się boisz: jego reakcji, braku wzajemności, odtrącenia; że ciągle jesteś małą, samotną Deirdre, poświęcającą życie nauce i pracy; małą, smutną Deirdre niedowierzającą w szczęście, stawiające na jej drodze takiego mężczyznę jak on.
- Dajesz mi więcej niż czas - nie zgodziła się, przesuwając się odrobinę, tak, by móc oprzeć policzek o jego klatkę piersiową. W tej pozycji jej oczy mogły pozostać puste a mięśnie twarzy rozluźnione, pozbawiając Deirdre mimiki. Zupełna obojętność, podszyta zmęczeniem i niepokojem. Westchnęła cicho a z jej ust uniósł się obłoczek pary. Było aż tak zimno? A może zamarzała od środka, na chwilę wypadając z rytmu własnych bezuczuciowych ustaleń? - Jesteś przy mnie. Pomagasz. Intrygujesz. Zachwycasz. Pokazujesz rzeczy, o których do tej pory mogłam tylko przeczytać - kontynuowała z odpowiednią dozą zawstydzenia, w ostatniej chwili przywołując je także w głębi czarnych oczu. Dotknął jej ramion, odsunął nieco i już stali prawie twarzą w twarz - podniosła głowę a mięśnie karku i szyi zapiekły - A co ja mogę podarować tobie? Garść urzędniczych informacji? Pasjonujące historie wyczytane z grubych woluminów? - spytała retorycznie, ze wstydem spuszczając wzrok. Mogła na chwilę odetchnąć od nagle pojawiającego się napięcia, i udoskonalić łagodny uśmiech, z jakim ponownie na niego spojrzała, przejeżdżając chłodną dłonią po jego policzku, szorstkim od odrastającego zarostu. - Po prostu przy mnie zostań - poprosiła cicho, w środku aż skręcając się z nagłego wstrętu. Ckliwie, romantycznie, czule; aż dziwne, że jej ust nie wypełniła piana a roziskrzone, ciemne oczy naprawdę błyszczały czystą wdzięcznością i radością. Półprzymknięte ze zmęczenia, ale jednak wpatrzone z oddaniem w Valhakisa. Nie mogła jednak przeciągnąć struny; pokręciła leciutko głową, kontynuując festiwal kobiecych zawstydzeń. - Wybacz. Gdy jestem zmęczona robię się... pretensjonalna. Mam za sobą ciężki dzień - westchnęła. Tak, obnaż kolejną ludzką cechę, wycofaj się z uczuć, pokaż, że się boisz: jego reakcji, braku wzajemności, odtrącenia; że ciągle jesteś małą, samotną Deirdre, poświęcającą życie nauce i pracy; małą, smutną Deirdre niedowierzającą w szczęście, stawiające na jej drodze takiego mężczyznę jak on.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nie odcinał się od fascynacji kobietą, która potrafiła w okamgnieniu rozpalić jego zmysły, sprawić, że gotów był porzucić dla niej dorobek swego całego życia. Gdyby mógł spojrzeć na tę relację z perspektywy, myśląc zupełnie rozsądnie oraz racjonalnie, niechybnie zauważyłby własną słabość - może typowo samczą cechę, popychającą go do czynów szalonych. Asterion jednak nie musiał się oddalać, nie potrzebował zdroworozsądkowej rady przyjaciela, aby wiedzieć że kompletnie stracił głowę. Na szczęście nie popadł w zupełny obłęd, ale i tak czuł się spętany przez gęstą, ciężką, emocjonalną sieć. Jeszcze nabierającą kształtów, jeszcze formującą się dokoła nich, jeszcze nie wyznaczającą ostrych granic praw oraz obowiązków. Mógł dławić się trującą dumą, przestać panować nad wybujałym ego, przechwalać się zdobyciem pozornie niedostępnego towaru z wyższej, ekskluzywnej półki, lecz nie traktował Deirdre w kategoriach eleganckiego, pięknie zapakowanego przedmiotu, jakiego posiadanie miałoby go czymś wyróżnić. Zdecydowanie preferował partnerstwo: pięknie brzmiące słowo o równie... niewinnym znaczeniu. Valhakis nie poddawał ostrej krytyce panującego ładu (nadal posiadał dość zachowawcze poglądy), aczkolwiek pewne jego elementy budziły zastrzeżenia mężczyzny. Między innymi spychanie kobiet w cień;w starożytnej Grecji nie było to nic niezwykłego, ale minęły już przecież całe stulecia - wieki ciemne, okres archaiczny, okres klasyczny - i niektóre poglądy zwyczajnie uległy przedawnieniu. Asterion wyciągał Deirdre na piedestał, chętnie dzieląc się z nią miejscem na spiżowym cokole. Bynajmniej nie z wyrachowania, gdyż nie oczekiwał w zamian niczego, prócz jej obecności. Następowała przy tym niezwykle udana wymiana wrażliwości: Valhakis zupełnie zadowalał się nią, w zamian za to odstępując Miu wszystko. Nie klął jednak na niesprawiedliwość, ani nawet nie podejrzewał kobiety o niecne zamiary. Sam wyszedł jej naprzeciw z intratną propozycją, sam chętnie dzielił się nią swoją wiedzą i doświadczeniem, sam opowiadał jej o tajnikach czarnej magii, sam proponował kolejne spotkania, sam inicjował pocałunki. Nie spotykając się przy tym z żadnym sprzeciwem. Wierzył, że też tego chciała, że też go pragnęła, że w pewien sposób udało mu się nią zawładnąć. Myślami, uczuciami i skrajnie ckliwie - sercem. Podobne sentymentalne gesty były mu zupełnie obce, całe życie twardo stąpał po ziemi, nie przypuszczając, że kiedykolwiek coś się zmieni. Zła Fortuna odwróciła jednak swój bieg, stawiając na jego ścieżce Deirdre, w której Asterion powoli zaczynał uosabiać prócz swej przyjaciółki również kogoś droższego. Partnerkę, żonę, kochankę. Wstydził się swoich pragnień stereotypowych dla mężczyzn w sile wieku, fantazjujących skrycie o młodych kobietach, ale czyż jego fantazje właśnie się nie spełniały? Przecież całował usta Deirdre, przesuwał po jej czerwonych wargach swoimi ustami, smakował jej, dotykał zawłaszczająco smukłego ciała, gładził jedwabiste, lejące, czarne włosy, obejmował ją zaborczo ramieniem, okrywał swoim płaszczem. Niewinne pieszczoty, czułe gesty składające setki małych punkcików w wielki obraz ustabilizowanej przyszłości u boku kogoś, na kim z każdym dniem zależało mu bardziej.
Gdy oparła policzek o jego klatkę piersiową, Valhakisa przeszyło ciepło, niemające jednak nic wspólnego z gorącą skórą Deirdre, której przecież nie mógł poczuć przez szorstki materiał ciemnej szaty. Mieli patrzeć w gwiazdy, ale Asterion cały czas pozostawał skupiony wyłącznie na niej, przywierającej ściśle do jego ciała, jakby rzeczywiście nie zamierzała pozwolić, by kiedykolwiek ją opuścił.
-Dość - przerwał jej po chwili, głosem ciepłym, ale stanowczym, zupełnie jakby zwracał się do swojej córki. Natychmiast odgonił od siebie niepoprawne porównanie, badawczo patrząc na Dei, chwytając ją za podbródek, by również na niego spojrzała. Ponownie bardzo ojcowskim gestem, ale to przestało mieć znaczenie. Chciał widzieć jej oczy i mieć pewność, że go zrozumie i dobrze zapamięta - jesteś niezwykłą kobietą, Deirdre - zaczął bez cienia zawstydzenia, spokojnie i pewnie, głębokim wyważonym głosem. Nie doprawiał swych słów szczyptą przesady, nie komplementował jej pragnąc coś ugrać. Musiał wyjaśnić z nią kilka kwestii, by w przyszłości nie było między nimi żadnych nieporozumień - i wiesz o tym - podsumował krótko, uśmiechając się nieznacznie, gdy dotknęła zimną dłonią jego policzka, przesuwając rękę od góry, obrysowując kości policzkowe oraz linię szczęki.
-Jesteś bystra, zdeterminowana. Osiągniesz co zechcesz, nawet bez mojego wsparcia, które oczywiście chcę ci podarować. Ale nie dlatego, że byś sobie nie poradziła, nie dlatego, że jesteś kobietą rzuconą w patriarchalną biurokracyjną maszynę, ale dlatego, że mi na tobie zależy - zakończył ciszej, acz nadal z tym samym stalowym błyskiem w orzechowych oczach. Nie czuł już zimna, rozgrzany dość nieoczekiwaną deklaracją, niemalże samoistnie wydostającą się z jego ust. Nie mógł już cofnąć tych słów, lecz... wcale nie chciał tego robić - ty dajesz mi radość i też uczysz nowych rzeczy. To ważniejsze niż zakurzone talizmany - powiedział, całując ją w końcu. Lekko, czule, uspokajająco, choć krótki bodziec wystarczył do wyostrzenia jego zmysłów.
-Chcesz wracać? Możesz przenocować w moim domu, odstąpię ci swoją sypialnię - zaproponował z troską, widząc wyraźnie, że Deirdre jest przygaszona. Albo on nadmiernie rozochocony, jeszcze nigdy tak jak dotąd nie czuł pokus, by pocałować ją inaczej, dotknąć inaczej.
Gdy oparła policzek o jego klatkę piersiową, Valhakisa przeszyło ciepło, niemające jednak nic wspólnego z gorącą skórą Deirdre, której przecież nie mógł poczuć przez szorstki materiał ciemnej szaty. Mieli patrzeć w gwiazdy, ale Asterion cały czas pozostawał skupiony wyłącznie na niej, przywierającej ściśle do jego ciała, jakby rzeczywiście nie zamierzała pozwolić, by kiedykolwiek ją opuścił.
-Dość - przerwał jej po chwili, głosem ciepłym, ale stanowczym, zupełnie jakby zwracał się do swojej córki. Natychmiast odgonił od siebie niepoprawne porównanie, badawczo patrząc na Dei, chwytając ją za podbródek, by również na niego spojrzała. Ponownie bardzo ojcowskim gestem, ale to przestało mieć znaczenie. Chciał widzieć jej oczy i mieć pewność, że go zrozumie i dobrze zapamięta - jesteś niezwykłą kobietą, Deirdre - zaczął bez cienia zawstydzenia, spokojnie i pewnie, głębokim wyważonym głosem. Nie doprawiał swych słów szczyptą przesady, nie komplementował jej pragnąc coś ugrać. Musiał wyjaśnić z nią kilka kwestii, by w przyszłości nie było między nimi żadnych nieporozumień - i wiesz o tym - podsumował krótko, uśmiechając się nieznacznie, gdy dotknęła zimną dłonią jego policzka, przesuwając rękę od góry, obrysowując kości policzkowe oraz linię szczęki.
-Jesteś bystra, zdeterminowana. Osiągniesz co zechcesz, nawet bez mojego wsparcia, które oczywiście chcę ci podarować. Ale nie dlatego, że byś sobie nie poradziła, nie dlatego, że jesteś kobietą rzuconą w patriarchalną biurokracyjną maszynę, ale dlatego, że mi na tobie zależy - zakończył ciszej, acz nadal z tym samym stalowym błyskiem w orzechowych oczach. Nie czuł już zimna, rozgrzany dość nieoczekiwaną deklaracją, niemalże samoistnie wydostającą się z jego ust. Nie mógł już cofnąć tych słów, lecz... wcale nie chciał tego robić - ty dajesz mi radość i też uczysz nowych rzeczy. To ważniejsze niż zakurzone talizmany - powiedział, całując ją w końcu. Lekko, czule, uspokajająco, choć krótki bodziec wystarczył do wyostrzenia jego zmysłów.
-Chcesz wracać? Możesz przenocować w moim domu, odstąpię ci swoją sypialnię - zaproponował z troską, widząc wyraźnie, że Deirdre jest przygaszona. Albo on nadmiernie rozochocony, jeszcze nigdy tak jak dotąd nie czuł pokus, by pocałować ją inaczej, dotknąć inaczej.
No, I am not Prince Hamlet, nor was meant to be
Ciepłe palce, przytrzymujące jej podbródek i unoszące twarz ku górze, załaskotały ochłodzoną skórę, dając jednocześnie lekką nadzieję na odkrycie w Asterionie złóż zdecydowanych gestów. Do tej pory był uprzejmy, dżentelmeński, szarmancki, niczym doskonale wychowany szlachcic, obchodzący się z wybranką swego serca z wielką delikatnością. Nigdy nie naciskał na kontakt fizyczny, początkowo go nawet nie inicjując - to Deirdre po raz pierwszy dotykała jego dłoni i pochylała się ku pocałunkowi, oficjalnie przyzwalając na zdobywanie kolejnych płaszczyzn fizycznej bliskości. Valhakis zdawał się absolutnie bezpieczny - w jego oczach nigdy nie zalśniły ogniki złości lub poddenerwowania, niezależnie, czy spotykali się z niezbyt kulturalnym kelnerem czy też gdy stanowczo chronił ją przed podpitym towarzystwem, pragnącym zaprosić ją do tańca. Był zdecydowany, lecz pozbawiony samczej agresji, tego szaleńczego pragnienia pokazywania na każdym kroku prymitywnej dominacji. Częściej mogła odczytać z jego ciepłego spojrzenia zafrasowanie lub zadumę; myślami błądził gdzieś dalej, zawsze jednak powracając do rzeczywistości, by okazać jej zainteresowanie. Troskę. Chciałaby wierzyć, że zaangażowanie, jakie wykazywał, było spowodowane wyłącznie jej misterną grą, doskonałą kreacją i sumiennym wykonywaniem kolejnych etapów planu, lecz była zbyt rzeczowa, by móc egoistycznie wychwalać swoje umiejętności ponad stan faktyczny. Uczucia Asteriona były prawdziwe, czyste, żywe; widziała to w jego oczach, wyczuwała w gestach, w ruchach dłoni, którymi przyciągał ją do siebie, nie po to, by zaspokoić swe żądzę, a po to, by zapewnić jej bezpieczeństwo. O to chodziło, tego pragnęła, tego szukała w ofierze, mającej zagwarantować spokojny dom. Niczym najdziwniejszy gatunek pająka, oplatała upatrzone stworzenie mocnymi nićmi, rozpruwając ciało i zagnieżdżając się w nim. Pasożytnictwo...albo raczej idealna symbioza.
Słuchała komplementów z nieśmiałym uśmiechem, rada, że zaczerwienione z chłodu policzki równie dobrze odzwierciedlają zawstydzenie. Udawane. Przywykła do zachwytów na swój temat, choć głównie te dotyczyły przymiotów jej ciała. Gibkiego, jędrnego, smukłego, elastycznego, oddającego się z wyrafinowaną finezją lub doskonale fingowaną niewinnością. Asterion widział w niej coś więcej, kogoś więcej, ale...nie znał jej wcale. I choć prezentowała mu najbliższą prawdy wersję Deirdre Tsagairt, to i ona miała niewiele wspólnego z brutalną rzeczywistością. Wątpiła, czy i wtedy wpatrywałby się w nią z takim uczuciem, szepcząc wyznania i pochlebstwa.
Westchnęła cicho, podnosząc dłoń i kładąc palec na jego ustach, by zatrzymać potok emocjonalnej litanii. Pokręciła powoli głową, uśmiechając się lekko. - Nie musimy o tym mówić, Asterionie. Ważne, że to czujemy - wyszeptała, stając na palcach, by musnąć chłodnymi wargami jego spierzchnięte od wiatru usta. Zbierała resztki sił, by odegrać tę farsę do końca, by wyciągnąć najwyższą nutę w romantycznej arii. Oni, we dwoje, pod gwiazdami, wyznający sobie subtelnie uczucia. Wokół skroni zaczęła zaciskać się stalowa obręcz, powodująca ból - musiała zastanowić się nad ostatnim wyzwaniem, nad dokonaniem najokrutniejszej zbrodni. Potrzebowała spokoju i wypoczynku a nie...zachęty do dzielenia wspólnego łoża? Odwzajemniła powolny pocałunek, a gdy ich wargi się rozłączyły, uśmiechnęła się słabo, choć z wdzięcznością. - To nie przystoi, Asterionie - odparła cicho, poprawiając jego ciężki płaszcz na swoich ramionach, nieco zakłopotana tak bezpośrednią propozycją. Wątpiła, by Valhakis posiadał niegodne zamiary - chyba za mocno go idealizowała, pozbywając go męskich przymiotów niezaspokojonej chuci? - ale i tak marzyła o powrocie do siebie. Chciała zamknąć się w pokoju, paść na łóżko, odetchnąć i zebrać siły, potrzebne do sprostania czającemu się na horyzoncie zbrodniczemu zadaniu. - Ufam ci, ale...jeszcze nie jestem gotowa - dodała szeptem, zawstydzona, odwracając się nagle, by nie zauważył mocniej pąsowiejących policzków. I bezdennej pustki, na nowo odbijającej się w ciemnych oczach. - Zresztą, nie zdążyliśmy wykorzystać naszego wspaniałego miejsca - dodała już lżej, bardziej nonszalancko, robiąc kilka kroków w kierunku jednego ze złotych teleskopów.
Słuchała komplementów z nieśmiałym uśmiechem, rada, że zaczerwienione z chłodu policzki równie dobrze odzwierciedlają zawstydzenie. Udawane. Przywykła do zachwytów na swój temat, choć głównie te dotyczyły przymiotów jej ciała. Gibkiego, jędrnego, smukłego, elastycznego, oddającego się z wyrafinowaną finezją lub doskonale fingowaną niewinnością. Asterion widział w niej coś więcej, kogoś więcej, ale...nie znał jej wcale. I choć prezentowała mu najbliższą prawdy wersję Deirdre Tsagairt, to i ona miała niewiele wspólnego z brutalną rzeczywistością. Wątpiła, czy i wtedy wpatrywałby się w nią z takim uczuciem, szepcząc wyznania i pochlebstwa.
Westchnęła cicho, podnosząc dłoń i kładąc palec na jego ustach, by zatrzymać potok emocjonalnej litanii. Pokręciła powoli głową, uśmiechając się lekko. - Nie musimy o tym mówić, Asterionie. Ważne, że to czujemy - wyszeptała, stając na palcach, by musnąć chłodnymi wargami jego spierzchnięte od wiatru usta. Zbierała resztki sił, by odegrać tę farsę do końca, by wyciągnąć najwyższą nutę w romantycznej arii. Oni, we dwoje, pod gwiazdami, wyznający sobie subtelnie uczucia. Wokół skroni zaczęła zaciskać się stalowa obręcz, powodująca ból - musiała zastanowić się nad ostatnim wyzwaniem, nad dokonaniem najokrutniejszej zbrodni. Potrzebowała spokoju i wypoczynku a nie...zachęty do dzielenia wspólnego łoża? Odwzajemniła powolny pocałunek, a gdy ich wargi się rozłączyły, uśmiechnęła się słabo, choć z wdzięcznością. - To nie przystoi, Asterionie - odparła cicho, poprawiając jego ciężki płaszcz na swoich ramionach, nieco zakłopotana tak bezpośrednią propozycją. Wątpiła, by Valhakis posiadał niegodne zamiary - chyba za mocno go idealizowała, pozbywając go męskich przymiotów niezaspokojonej chuci? - ale i tak marzyła o powrocie do siebie. Chciała zamknąć się w pokoju, paść na łóżko, odetchnąć i zebrać siły, potrzebne do sprostania czającemu się na horyzoncie zbrodniczemu zadaniu. - Ufam ci, ale...jeszcze nie jestem gotowa - dodała szeptem, zawstydzona, odwracając się nagle, by nie zauważył mocniej pąsowiejących policzków. I bezdennej pustki, na nowo odbijającej się w ciemnych oczach. - Zresztą, nie zdążyliśmy wykorzystać naszego wspaniałego miejsca - dodała już lżej, bardziej nonszalancko, robiąc kilka kroków w kierunku jednego ze złotych teleskopów.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Tak naprawdę nie poszukiwał żony. Kobiety wtłoczonej w sztywne ramy, wychowanej do pełnienia określonych funkcji oraz spełniania stereotypowych zadań. Nie potrzebował opieki, odchował już czwórkę dzieci, samodzielnie potrafił przygotować prosty posiłek, opanować domowy bałagan. Nie uczestniczył w przyjęciach, na których w dobrym guście było niewieście towarzystwo i nie wymagał wstawiennictwa czułej małżonki, subtelnie szemrzącej pochwały, stanowiącej drugi plany jego zawodowego życia. Deirdre zupełnie wytrąciła Asteriona ze znanego mu rytmu, prezentując się przed nim po prostu jako kobieta. Oddarta z innych warstw, z obowiązków, powinności, z wszystkich cech przypisanych płciowości, automatycznie wtrącającej w ciasne klatki dla mężów i żon. Valhakis pamiętał doskonale jej pierwsze wizyty w sklepie, kiedy tylko spoglądał na nią z zaintrygowaniem, gdy niemalże podświadomie wybierała amulety o największym magicznym potencjale lub te obłożone najbardziej złowieszczymi czarami. Kontakt wzrokowy z czasem naturalnie się wydłużał i już po kilku odwiedzinach panny Tsagairt, mężczyzna poświęcał jej znacznie więcej uwagi aniżeli zrzędliwemu Crouchowi. Może to jego ignorancja skontrastowana z niebywałą wręcz ciekawością Miu tak mocno uderzyła w Valhakisa, może to prowokacyjne wyzwanie, błyszczące (nieświadomie?) w ciemnych oczach, a może to i jej smukłe ciało, obleczone w ciemną suknię?
Bezwiednie zaczął ją adorować, czerpiąc pewną przyjemność z zabiegania o względy kobiety, dziewczyny, której przecież nie mógł zdobyć. Tak sądził początkowo, każdy drobny sukces, każdą jej zgodę na wykonanie kroku dalej, postrzegając jako triumf. Nie stroił sobie skroni oliwnym wieńcem, ale pozostawał zacięty, zdecydowany na zdobycie jej. Nie wiedział, jak daleko byłby w stanie się posunąć w wypadku oporu - czy wykradłby ją z jej domu, jak Parys, czy może gonił przez wszystkie hrabstwa, nie dając jej zaznać wytchnienia, niby Apollin? Nie sądził jednak, by zawinił Erosowi, nakłaniając go do czynienia podobnych szachrajstw, drzew wawrzynu był już symbolem, a Deirdre zasługiwała na coś wyjątkowego.
Ponowna ulokowanie swoich uczyć zdawało się Asterionowi równie kuszące, jak i niebezpiecznie. Ot, złoty dotyk króla Midasa, wkrótce potem przyczyna jego zguby. Nie mógł jednak opierać się długo, poddawany zbyt wyrafinowanej manipulacji. Był mężczyzną i nie zaprzeczał, że pożąda wdzięków Deirdre, choć to prymitywne pragnienie narastało powoli, dojrzewając do odpowiedniego momentu. Naturalnie podsycane przez jej niefrasobliwą kokieterię; Asterion wielokrotnie zmuszał się do odpływania w skomplikowane rachunki i finanse, myśli wyjątkowo nieatrakcyjne, żeby móc swobodnie konwersować z Miu, kiedy widział jej odsłonięte kolana. Pociągała go niesamowicie: zmysłowością oraz bystrością umysłu, łącząc inteligencję i erotyzm w zgrabną, nieodpychającą całość. Niepasującą do romantycznego wieczora pod gwiazdami, ale chciał jej zaoferować coś innego, pokazać coś innego niż zazwyczaj, zagwarantować niepowtarzalne wrażenia, niekoniecznie jednak płynące z obserwowania nieba z bliska, za pomocą zimnych, metalowych teleskopów.
Całował ją powoli, ze skupieniem, niesamowicie pewny jej bliskości. Szczupłe ciało, chude ręce zaplecione nad jego karkiem, zimne usta pieszczące jego wargi, kosmyk czarnych włosów wymykający się z porządnej fryzury. Powinien mieć wyrzuty sumienia, ale kiedy na nią patrzył, nie potrafił zrozumieć, dlaczego zwlekał tyle czasu.
-Przepraszam - zgodził się, nieco zafrasowany, iż jego propozycja mogła zabrzmieć nieco dwuznacznie - ale chociaż odprowadzę cię do domu. Tyle mogę zrobić, by nikt nie uznał tego za nieprzyzwoite - zakpił lekko, odciągając ją jednak od błyszczących teleskopów. Spośród greckich nauk do astronomii nie przykładał się zupełnie, lecz potrafił rozpoznać niektóre konstelacje, świecące na północnym niebie.
-Widzisz hydrę? - spytał, stając za nią i chwytając ją za rękę, by wyznaczyć szlak skrzących się na granatowym aksamicie nieba małych punkcików - za każdym razem, gdy ucinano jej głowę, na jej miejscu wyrastały dwie kolejne - wyszeptał Asterion, owiewając kark Deirdre ciepłym, drążącym oddechem, a dłonią błądząc po jej plecach, okrytych grubym materiałem jego płaszcza.
Bezwiednie zaczął ją adorować, czerpiąc pewną przyjemność z zabiegania o względy kobiety, dziewczyny, której przecież nie mógł zdobyć. Tak sądził początkowo, każdy drobny sukces, każdą jej zgodę na wykonanie kroku dalej, postrzegając jako triumf. Nie stroił sobie skroni oliwnym wieńcem, ale pozostawał zacięty, zdecydowany na zdobycie jej. Nie wiedział, jak daleko byłby w stanie się posunąć w wypadku oporu - czy wykradłby ją z jej domu, jak Parys, czy może gonił przez wszystkie hrabstwa, nie dając jej zaznać wytchnienia, niby Apollin? Nie sądził jednak, by zawinił Erosowi, nakłaniając go do czynienia podobnych szachrajstw, drzew wawrzynu był już symbolem, a Deirdre zasługiwała na coś wyjątkowego.
Ponowna ulokowanie swoich uczyć zdawało się Asterionowi równie kuszące, jak i niebezpiecznie. Ot, złoty dotyk króla Midasa, wkrótce potem przyczyna jego zguby. Nie mógł jednak opierać się długo, poddawany zbyt wyrafinowanej manipulacji. Był mężczyzną i nie zaprzeczał, że pożąda wdzięków Deirdre, choć to prymitywne pragnienie narastało powoli, dojrzewając do odpowiedniego momentu. Naturalnie podsycane przez jej niefrasobliwą kokieterię; Asterion wielokrotnie zmuszał się do odpływania w skomplikowane rachunki i finanse, myśli wyjątkowo nieatrakcyjne, żeby móc swobodnie konwersować z Miu, kiedy widział jej odsłonięte kolana. Pociągała go niesamowicie: zmysłowością oraz bystrością umysłu, łącząc inteligencję i erotyzm w zgrabną, nieodpychającą całość. Niepasującą do romantycznego wieczora pod gwiazdami, ale chciał jej zaoferować coś innego, pokazać coś innego niż zazwyczaj, zagwarantować niepowtarzalne wrażenia, niekoniecznie jednak płynące z obserwowania nieba z bliska, za pomocą zimnych, metalowych teleskopów.
Całował ją powoli, ze skupieniem, niesamowicie pewny jej bliskości. Szczupłe ciało, chude ręce zaplecione nad jego karkiem, zimne usta pieszczące jego wargi, kosmyk czarnych włosów wymykający się z porządnej fryzury. Powinien mieć wyrzuty sumienia, ale kiedy na nią patrzył, nie potrafił zrozumieć, dlaczego zwlekał tyle czasu.
-Przepraszam - zgodził się, nieco zafrasowany, iż jego propozycja mogła zabrzmieć nieco dwuznacznie - ale chociaż odprowadzę cię do domu. Tyle mogę zrobić, by nikt nie uznał tego za nieprzyzwoite - zakpił lekko, odciągając ją jednak od błyszczących teleskopów. Spośród greckich nauk do astronomii nie przykładał się zupełnie, lecz potrafił rozpoznać niektóre konstelacje, świecące na północnym niebie.
-Widzisz hydrę? - spytał, stając za nią i chwytając ją za rękę, by wyznaczyć szlak skrzących się na granatowym aksamicie nieba małych punkcików - za każdym razem, gdy ucinano jej głowę, na jej miejscu wyrastały dwie kolejne - wyszeptał Asterion, owiewając kark Deirdre ciepłym, drążącym oddechem, a dłonią błądząc po jej plecach, okrytych grubym materiałem jego płaszcza.
No, I am not Prince Hamlet, nor was meant to be
Słodkie przeprosiny wybrzmiały w mroźnym powietrzu a Deirdre z trudem stłumiła krótki, zwycięski uśmiech, mający wypłynąć na jej zarumienioną od chłodu twarz. Miała Asteriona w garści, trzymała go pomiędzy szczupłymi palcami niczym słodką ptaszynę, którą mogła wypuścić na wolność albo zamienić w pył jednym, udanym zaklęciem. Wiedziała już, że należy tylko do niej; przypieczętowali to właśnie teraz, pod gwiazdami, gdy przyznali się do wzajemnej zależności. Silny, ckliwy eufemizm na miłość, jaką wyraźnie wyczuwała, kiedy całowała wąskie wargi Valhakisa, pragnąć spić z nich wiedzę, władzę i doświadczenie. Tylko tego pragnęła; nie liczyły się uczucia, nie liczyły się zobowiązania. Asterion stanowił skarbnicę wiedzy, podporę, fizyczne wsparcie. Już nie mogła się doczekać momentu, w którym przejmie pieczę nad rodzinnym majątkiem, ciesząc oczy skrytką u Gringotta, pełną galeonów, gotowych do zainwestowania, niewinnych, nieskażonych niemoralnym biznesem. Gdy usta Valhakisa przesuwały się po jej szyi, zerkała w górę, w gwiazdy, uśmiechając się lekko. Do przyszłości, precyzyjnie wyrysowanej według wymyślonego uprzednio planu, pieczołowicie wykreślonego na poszatkowanych arkuszach kalkulacyjnych. Zasługiwała na potępienie, zwodząc tak czystego mężczyznę, ale nie miała żadnych wyrzutów sumienia. Zastanawiała się jedynie, jak przyjmie jej odmowę - zareaguje złością? skrajnym zniecierpliwieniem? błagalnym tonem? - ale gdy jego pierwsze słowa brzmiały przepraszająco, uśmiechnęła się tylko słodko, niewinnie, przesuwając dłonią po nieogolonym policzku. Tak, mój słodki Asterionie, przywyknij do przeprosin. I do tego, że to ja ustalam zasady, rysując granice między tym, co akceptowalne, a tym, co skazane na niepowodzenie.
- Poradzę sobie sama, kochany - odparła cicho, delikatnie, subtelnym skinieniem głowy dziękując mu jednak za tę propozycję. Nie naciskał, nie frustrował się, nie próbował przekonać jej do swoich racji, co przyjęła jednocześnie z ulgą, satysfakcją...i subtelnym zawodem. Nie zależało mu na jej ciele aż tak? Musiała to zmienić; w końcu czym miała go do siebie przywiązać na stałe, już na zawsze, jeśli nie fizycznością? Kolejny uśmiech Deirdre zniknął w półmroku, gdy przystawała przy jednym z teleskopów, po chwili czując już za sobą obecność Asteriona. Znów ją obejmował, lecz tym razem mocne dłonie nie spoczęły spokojnie na jej ramionach lub talii, a ruszyły nieśpiesznie w dół pleców, odgrodzone od smukłego ciała jedynie ciężkim materiałem jego płaszcza i jej szaty. Niecierpliwe palce nie zapuszczały się poniżej linii bioder, ale i tak Dei uśmiechnęła się znowu, intymnie, sama do siebie, zdając się nie zauważać tego samczego pragnienia w odkryciu jej ciała na nowo. Ustawiła teleskop i przysunęła oko do okularu. Nie, nie widziała hydry, nie widziała nawet gwiazd, zmęczona i ukojona zarazem. Zamrugała, prostując się, by spojrzeć za dłonią Asteriona. Wskazywał w mrok, poprzecinany punkcikami gwiazd. Hydra, ucięta głowa, dwie kolejne - uśmiechała się na te słowa uroczo, ze zrozumieniem, chociaż tak naprawdę jedynie jej ciało znajdowało się w na tarasie widokowym, w uścisku wysokiego mężczyzny. Umysł już dawno odmawiał współpracy, pragnąc jedynie odpoczynku. Wzmocnionego nagłą pewnością co do intencji Valhakisa.
zt
- Poradzę sobie sama, kochany - odparła cicho, delikatnie, subtelnym skinieniem głowy dziękując mu jednak za tę propozycję. Nie naciskał, nie frustrował się, nie próbował przekonać jej do swoich racji, co przyjęła jednocześnie z ulgą, satysfakcją...i subtelnym zawodem. Nie zależało mu na jej ciele aż tak? Musiała to zmienić; w końcu czym miała go do siebie przywiązać na stałe, już na zawsze, jeśli nie fizycznością? Kolejny uśmiech Deirdre zniknął w półmroku, gdy przystawała przy jednym z teleskopów, po chwili czując już za sobą obecność Asteriona. Znów ją obejmował, lecz tym razem mocne dłonie nie spoczęły spokojnie na jej ramionach lub talii, a ruszyły nieśpiesznie w dół pleców, odgrodzone od smukłego ciała jedynie ciężkim materiałem jego płaszcza i jej szaty. Niecierpliwe palce nie zapuszczały się poniżej linii bioder, ale i tak Dei uśmiechnęła się znowu, intymnie, sama do siebie, zdając się nie zauważać tego samczego pragnienia w odkryciu jej ciała na nowo. Ustawiła teleskop i przysunęła oko do okularu. Nie, nie widziała hydry, nie widziała nawet gwiazd, zmęczona i ukojona zarazem. Zamrugała, prostując się, by spojrzeć za dłonią Asteriona. Wskazywał w mrok, poprzecinany punkcikami gwiazd. Hydra, ucięta głowa, dwie kolejne - uśmiechała się na te słowa uroczo, ze zrozumieniem, chociaż tak naprawdę jedynie jej ciało znajdowało się w na tarasie widokowym, w uścisku wysokiego mężczyzny. Umysł już dawno odmawiał współpracy, pragnąc jedynie odpoczynku. Wzmocnionego nagłą pewnością co do intencji Valhakisa.
zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
| noc z 20 na 21 września 1956
Tej nocy taras widokowy był pusty. To znaczy, prawie: gdy Gwen pojawiła się na nim zaraz po zmierzchu widziała kilka par, które przybyły na miejsce, by poobserwować niebo, ale prędko odchodziły, zostawiając malarkę samą. Rudowłosa odziana była w stary, dość gruby płaszcz oraz robocze, męskie spodnie. Miała ze sobą cały zestaw do malowania, przyniesiony w dość dużej, leżącej z boku torbie oraz dość dużą lampę, która oświetlała jej malunek.
Tworzenie nocą nie należało do najprostszych. Gwen kończyła dziś pracę nad którą pracowała w dniach poprzednich i choć niezwykle cieszył ją aktualnie tworzony obraz – nocne niebo nad ciemnym Londynem – to musiała przyznać, że od czasów szkolnych (gdy nocne malowanie na wieżach praktykowała regularnie) nie miała tak trudnego orzechu do zgryzienia. Regularnie przygaszała lampę, odchodziła od sztalugi, próbowała zapamiętać, co dokładnie widzi, aby potem przenieść to na płótno. W końcu stojąc przy źródle światła widziała zdecydowanie niewiele.
Na szczęście w nieszczęściu obraz był niemal gotowy: Gwen pracowała tylko nad detalami, sprawdzając dokładnie rozmieszczenie gwiazd (nie bez powodu w szkole lubiła astronomię). Dopracowywała, poprawiała kolory, dając sobie czas na pracę nad swoim dziełem. Nie lubiła się śpieszyć, gdy tworzyła, choć nie można było powiedzieć, że była malarskim żółwiem. Jeśli wymagała tego sytuacja potrafiła przyśpieszyć tempo swojej pracy. Tylko właściwie po co? Ten konkretny obraz nie powstawał na żadne zamówienie, a choć na wieży było dość zimno (zwłaszcza biorąc pod uwagę dość mocno wiejący wiatr) to Gwen lubiła to miejsce. Kojarzyło jej się właśnie z tym absolutnie magicznym tworzeniem w szkole, gdy wymykała się w nocy, aby spróbować coś stworzyć.
Gdy już miała zamiar nanieść na płótno naprawdę ostatnie poprawki zgasiła na chwilę lampę i podeszła do brzegu tarasu: od przepaści dzielił ją jedynie niewielki murek. Dziewczyna dała sobie chwilę na przyzwyczajenie wzroku do ciemności, po czym zaczęła uważnie przyglądać się rzeczywistości. Czy naprawdę wszystko oddała tak, jak powinna? Czy przypadkiem czegoś nie przekłamała? Często w jej obrazach pojawiał się „fantastyczny” motyw, ale akurat w tej pracy chciała trzymać się rzeczywistości tak bardzo, jak tylko się da.
Wtem wyczuła jakiś ruch. Ruch na wieży, pod nią. Czy to ptak? Gwen miała wrażenie, że jakieś zwierzę szamocze się tak, jakby działa mu się jakaś krzywda. Zamiast jednak użyć różdżki (schowanej z resztą w torbie leżącej niedaleko sztalugi) aby oświetlić sobie mur po prostu spróbowała wyjrzeć, aby spojrzeć, co dzieje się poniżej. Niewiele jej to dało: murek był zbyt szeroki. Westchnęła i – kierowana irracjonalnym instynktem, a nie jakąkolwiek logiką – weszła na murek. Najpierw kucała, próbując dojrzeć, co znajduje się pod nią. Czy to jakieś biedne zwierzę? Gołąb? Wróbel? Czy może mu jakoś pomóc? Niestety, i to niewiele dało.
Wtem Gwen wpadła na kolejny genialny pomysł: wstała. Nie bacząc na to, że znajduje się na ciemnym murku tuż nad przepaścią powoli się podniosła. Czy się bała? Owszem, ale… chyba nie adekwatnie do obecnej sytuacji. I stojąc na murku spoglądała w dół, próbując znaleźć źródło dźwięku.
Wiatr szamotał jej długim płaszczem oraz związanymi w kucyk rudymi włosami, które przez swój dość wyraźny kolor były widoczne nawet w okalającej wieżę ciemności.
Tej nocy taras widokowy był pusty. To znaczy, prawie: gdy Gwen pojawiła się na nim zaraz po zmierzchu widziała kilka par, które przybyły na miejsce, by poobserwować niebo, ale prędko odchodziły, zostawiając malarkę samą. Rudowłosa odziana była w stary, dość gruby płaszcz oraz robocze, męskie spodnie. Miała ze sobą cały zestaw do malowania, przyniesiony w dość dużej, leżącej z boku torbie oraz dość dużą lampę, która oświetlała jej malunek.
Tworzenie nocą nie należało do najprostszych. Gwen kończyła dziś pracę nad którą pracowała w dniach poprzednich i choć niezwykle cieszył ją aktualnie tworzony obraz – nocne niebo nad ciemnym Londynem – to musiała przyznać, że od czasów szkolnych (gdy nocne malowanie na wieżach praktykowała regularnie) nie miała tak trudnego orzechu do zgryzienia. Regularnie przygaszała lampę, odchodziła od sztalugi, próbowała zapamiętać, co dokładnie widzi, aby potem przenieść to na płótno. W końcu stojąc przy źródle światła widziała zdecydowanie niewiele.
Na szczęście w nieszczęściu obraz był niemal gotowy: Gwen pracowała tylko nad detalami, sprawdzając dokładnie rozmieszczenie gwiazd (nie bez powodu w szkole lubiła astronomię). Dopracowywała, poprawiała kolory, dając sobie czas na pracę nad swoim dziełem. Nie lubiła się śpieszyć, gdy tworzyła, choć nie można było powiedzieć, że była malarskim żółwiem. Jeśli wymagała tego sytuacja potrafiła przyśpieszyć tempo swojej pracy. Tylko właściwie po co? Ten konkretny obraz nie powstawał na żadne zamówienie, a choć na wieży było dość zimno (zwłaszcza biorąc pod uwagę dość mocno wiejący wiatr) to Gwen lubiła to miejsce. Kojarzyło jej się właśnie z tym absolutnie magicznym tworzeniem w szkole, gdy wymykała się w nocy, aby spróbować coś stworzyć.
Gdy już miała zamiar nanieść na płótno naprawdę ostatnie poprawki zgasiła na chwilę lampę i podeszła do brzegu tarasu: od przepaści dzielił ją jedynie niewielki murek. Dziewczyna dała sobie chwilę na przyzwyczajenie wzroku do ciemności, po czym zaczęła uważnie przyglądać się rzeczywistości. Czy naprawdę wszystko oddała tak, jak powinna? Czy przypadkiem czegoś nie przekłamała? Często w jej obrazach pojawiał się „fantastyczny” motyw, ale akurat w tej pracy chciała trzymać się rzeczywistości tak bardzo, jak tylko się da.
Wtem wyczuła jakiś ruch. Ruch na wieży, pod nią. Czy to ptak? Gwen miała wrażenie, że jakieś zwierzę szamocze się tak, jakby działa mu się jakaś krzywda. Zamiast jednak użyć różdżki (schowanej z resztą w torbie leżącej niedaleko sztalugi) aby oświetlić sobie mur po prostu spróbowała wyjrzeć, aby spojrzeć, co dzieje się poniżej. Niewiele jej to dało: murek był zbyt szeroki. Westchnęła i – kierowana irracjonalnym instynktem, a nie jakąkolwiek logiką – weszła na murek. Najpierw kucała, próbując dojrzeć, co znajduje się pod nią. Czy to jakieś biedne zwierzę? Gołąb? Wróbel? Czy może mu jakoś pomóc? Niestety, i to niewiele dało.
Wtem Gwen wpadła na kolejny genialny pomysł: wstała. Nie bacząc na to, że znajduje się na ciemnym murku tuż nad przepaścią powoli się podniosła. Czy się bała? Owszem, ale… chyba nie adekwatnie do obecnej sytuacji. I stojąc na murku spoglądała w dół, próbując znaleźć źródło dźwięku.
Wiatr szamotał jej długim płaszczem oraz związanymi w kucyk rudymi włosami, które przez swój dość wyraźny kolor były widoczne nawet w okalającej wieżę ciemności.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
To było naprawdę magiczne miejsce. Magiczne i jakże romantyczne! Stojąc na wieży miało się wrażenie, że się ma gwiazdy na wyciągnięcie ręki, że człowiek orbituje wraz z nimi gdzieś w kosmicznej przestrzeni... Idealna miejscówka na randki; laski po prostu uwielbiały takie akcje. Więc umówiłem się tutaj z jedną, miała na mnie czekać po zmroku na tarasie widokowym, żebyśmy mogli poobserwować trochę ciał niebieskich, a później żebym to ja mógł poobserwować trochę jej ciała, aha. Z takimi myślami przeskakiwałem kolejne stopnie, wspinając się na wieżę. Wsunąłem dłonie w kieszenie starego płaszcza - to cud, że był jeszcze w jednym kawałku, chociaż łokcie mama łatała mi już po stokroć. A ostatnio, jak urwałem jeden z połyskujących, okrągłych guzików, to przyszyła mi całkiem nowy, taki w kształcie koniczyny. Na szczęście. Ech, mateczka Bojczukowa naprawdę była kochana...
W KAŻDYM RAZIE! Biegłem dalej, w górę i w górę, zatrzymując się dopiero przy wyjściu na taras... i wtedy moim oczom ukazuje się przedziwna scena. Wpierw dostrzegam płótno pokryte kolejnymi warstwami farb - nocne niebo rozpięte na drewnianej ramie, błyskające punkciki gwiazd... Później widzę falujące na wietrze poły płaszcza otulające kobiecą sylwetkę; lisi ogon miękko opadający na ramiona. Przesunąłem wzrokiem po dziewczęcym ciele, od czubka głowy po same stopy, wsparte na krawędzi kamiennego murku... I wtedy do mnie dotarło co tu się właściwie wyczynia. Oczy rozszerzają mi się w wyrazie niemego przerażania, wciągam w płuca powietrze i wyskakuję zza winkla.
- ZACZEKAJ! NIE RÓB TEGO! - krzyczę, bo mam wrażenie, że zaraz postąpi krok do przodu i tam na dole zostanie po niej tylko mokra plama. Bo tak to właśnie wyglądało! Jakby miała zamiar rzucić się z najwyższej wieży i skończyć ze sobą w ten oto niebywale romantyczny sposób. A przecież była taka młoda! Miała całe życie przed sobą! To nie mogło się tak skończyć! Nie kiedy jestem w pobliżu! Więc wyciągam ku niej rękę, by złapać ją bardzo mocno. Bardzo, bardzo mocno.
W KAŻDYM RAZIE! Biegłem dalej, w górę i w górę, zatrzymując się dopiero przy wyjściu na taras... i wtedy moim oczom ukazuje się przedziwna scena. Wpierw dostrzegam płótno pokryte kolejnymi warstwami farb - nocne niebo rozpięte na drewnianej ramie, błyskające punkciki gwiazd... Później widzę falujące na wietrze poły płaszcza otulające kobiecą sylwetkę; lisi ogon miękko opadający na ramiona. Przesunąłem wzrokiem po dziewczęcym ciele, od czubka głowy po same stopy, wsparte na krawędzi kamiennego murku... I wtedy do mnie dotarło co tu się właściwie wyczynia. Oczy rozszerzają mi się w wyrazie niemego przerażania, wciągam w płuca powietrze i wyskakuję zza winkla.
- ZACZEKAJ! NIE RÓB TEGO! - krzyczę, bo mam wrażenie, że zaraz postąpi krok do przodu i tam na dole zostanie po niej tylko mokra plama. Bo tak to właśnie wyglądało! Jakby miała zamiar rzucić się z najwyższej wieży i skończyć ze sobą w ten oto niebywale romantyczny sposób. A przecież była taka młoda! Miała całe życie przed sobą! To nie mogło się tak skończyć! Nie kiedy jestem w pobliżu! Więc wyciągam ku niej rękę, by złapać ją bardzo mocno. Bardzo, bardzo mocno.
Nie krzyczy się przy ludziach, którzy stoją na krawędzi. To zdecydowanie powinno być wpisane w zasadach korzystania z Wieży. Gwen, słysząc Johnatana, odruchowo i gwałtownie spojrzała za siebie. Nie zdążyła jednak dostrzec wiele więcej, niż sylwetkę mężczyzny w płaszczu biegnącego w jej stronę. Z resztą słowa nieznajomego też niekoniecznie do niej dotarły.
Jedna z nóg dziewczyny, postawiona niebezpiecznie blisko krawędzi wieży, omsknęła się i świat jakby zwolnił. Gwen nigdy nie słynęła z najlepszej równowagi, zwłaszcza w sytuacjach, które podwyższały nieco jej poziom adrenaliny; miała wrażenie, że już leci w dół, już spada i nic z niej nie zostaje. Nie sądziła, aby miała jakąkolwiek szansę na przeżycie jej sytuacji. Serce malarki natychmiast zaczęło bić kilkukrotnie szybciej, niż zazwyczaj. Z gardła Gwen wydostał się urwany krzyk.
Na całe szczęście pojawiła się ręka. Ręka nieznajomego, który w porę ją złapał, automatycznie zmieniając punkt ciężkości dziewczyny, dzięki czemu ta, zamiast spaść z wieży, spadła – dość z resztą boleśnie – na swoje pośladki. W chwili, w której jej pięty uderzyły w ścianę budynku do uszu Johnatana (bo Gwen była zbyt zestresowana, by mieć szansę zwrócić na to uwagę) mogło dotrzeć trzepotanie skrzydeł, prawdopodobnie należących do nietoperza. To najwyraźniej to zwierzę wcześniej usłyszała dziewczyna.
Siedząc na wieży potrzebowała chwili, aby dojść do siebie. Oddychała szybko i nierówno, otwierając usta. Jej niebiesko-zielono-szare oczy były szeroko otwarte. Nic dziwnego, że była absolutnie przerażona; właśnie przez własną głupotę otarła się o śmierć i w tej chwili zaczynała to sobie uświadamiać.
Gdy dosłownie chwilę później umiejętność logicznego myślenia zaczęła do niej powracać wręcz niespodziewanie dotarło do niej, że dalej znajduje się nad przepaścią. W panice, próbując od niej „uciec”, gwałtownie zeskoczyła z murku. Dopiero wtedy jej wzrok wylądował na jej niedoszłym-mordercy-wybawicielu. W końcu gdyby nie jego krzyk Gwen (prawdopodobnie) nie przeżyła by tej chwili grozy.
W ciemności nie widziała dokładnie jego rysów twarzy. Widziała, że miał na sobie płaszcz i nie należał do najwyższych, ale trudno jej było powiedzieć cokolwiek więcej. Przynajmniej nie w tej chwili, gdy cały czas nie doszła jeszcze do siebie. Wzięła głęboki oddech, przymykając na chwilę oczy.
– Błagam, niech pan więcej nie krzyczy – mruknęła, kompletnie nie myśląc wcześniej nad swoimi słowami. To po prostu przyszło jej jako pierwsze do głowy.
Jedna z nóg dziewczyny, postawiona niebezpiecznie blisko krawędzi wieży, omsknęła się i świat jakby zwolnił. Gwen nigdy nie słynęła z najlepszej równowagi, zwłaszcza w sytuacjach, które podwyższały nieco jej poziom adrenaliny; miała wrażenie, że już leci w dół, już spada i nic z niej nie zostaje. Nie sądziła, aby miała jakąkolwiek szansę na przeżycie jej sytuacji. Serce malarki natychmiast zaczęło bić kilkukrotnie szybciej, niż zazwyczaj. Z gardła Gwen wydostał się urwany krzyk.
Na całe szczęście pojawiła się ręka. Ręka nieznajomego, który w porę ją złapał, automatycznie zmieniając punkt ciężkości dziewczyny, dzięki czemu ta, zamiast spaść z wieży, spadła – dość z resztą boleśnie – na swoje pośladki. W chwili, w której jej pięty uderzyły w ścianę budynku do uszu Johnatana (bo Gwen była zbyt zestresowana, by mieć szansę zwrócić na to uwagę) mogło dotrzeć trzepotanie skrzydeł, prawdopodobnie należących do nietoperza. To najwyraźniej to zwierzę wcześniej usłyszała dziewczyna.
Siedząc na wieży potrzebowała chwili, aby dojść do siebie. Oddychała szybko i nierówno, otwierając usta. Jej niebiesko-zielono-szare oczy były szeroko otwarte. Nic dziwnego, że była absolutnie przerażona; właśnie przez własną głupotę otarła się o śmierć i w tej chwili zaczynała to sobie uświadamiać.
Gdy dosłownie chwilę później umiejętność logicznego myślenia zaczęła do niej powracać wręcz niespodziewanie dotarło do niej, że dalej znajduje się nad przepaścią. W panice, próbując od niej „uciec”, gwałtownie zeskoczyła z murku. Dopiero wtedy jej wzrok wylądował na jej niedoszłym-mordercy-wybawicielu. W końcu gdyby nie jego krzyk Gwen (prawdopodobnie) nie przeżyła by tej chwili grozy.
W ciemności nie widziała dokładnie jego rysów twarzy. Widziała, że miał na sobie płaszcz i nie należał do najwyższych, ale trudno jej było powiedzieć cokolwiek więcej. Przynajmniej nie w tej chwili, gdy cały czas nie doszła jeszcze do siebie. Wzięła głęboki oddech, przymykając na chwilę oczy.
– Błagam, niech pan więcej nie krzyczy – mruknęła, kompletnie nie myśląc wcześniej nad swoimi słowami. To po prostu przyszło jej jako pierwsze do głowy.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Czas na moment zwolnił, ale jednocześnie wszystko zadziało się tak szybko - widziałem jak traci grunt pod nogami, widziałem jak końcówki jej włosów podskoczyły, a źrenice rozszerzyły się wraz z powiekami... Być może tylko oczyma wyobraźni. Moje palce zacisnęły się na miękkim materiale, stopę zaś oparłem o murek, ciągnąc dziewczynę w swoją stronę. Później usłyszałem głuchy huk i trzepot skrzydeł, który w tamtym momencie zdawał się nie różnić niczym od drgającego na wietrze materiału. Spadła - przeleciało mi przez myśl, więc zamrugałem i... i kamień spadł mi z serca, bo ujrzałem przed sobą zaczerwienione ze strachu policzki i drgające usta, powoli układające się w słowa... Błagam... niech... krzyczy... Co? Dźwięk docierał do moich uszu jakby z oddali. Błagam, niech pan więcej nie krzyczy. Sens łapię dopiero po chwili, a po kolejnej czuję ciepły prąd przepływający przez moje ciało od czubka głowy, po same końce palców u stóp. Dopiero wtedy rozluźniam uścisk, wciąż jednak wbijając w dziewczynę przerażone spojrzenie.
- Oszalałaś?! Czy ty w ogóle pomyślałaś o tym, co chciałaś zrobić?! - no jak tu nie krzyczeć w takiej sytuacji! Przecież nie da się! Tego mi jeszcze w życiu brakowało, żeby być świadkiem czyjegoś samobójstwa! Emocje ulatują ze mnie w postaci kilku pojedynczych, głośnych przekleństw, zakończonych przeciągłym westchnięciem. Jakież mieliśmy szczęście, że w porę się pojawiłem! Że zdążyłem zareagować!... Rozmasowuję dwoma palcami skronie, kręcąc lekko głową. Moje usta poruszają się, ale z początku nie wylatują z nich żadne dźwięki - te słychać dopiero za moment, kiedy ponownie unoszę spojrzenie na to nieszczęsne dziewczę.
- Przepraszam, uniosłem się, ale naprawdę napędziłaś mi stracha. I to takiego kurewnego. - kiwam głową. Kurewnego to mało powiedziane, ale w tym momencie nie odnalazłem innych, odpowiedniejszych słów - Miałaś sporo szczęścia, zresztą obydwoje mieliśmy, co ci w ogóle strzeliło do głowy? - pytam, już trochę spokojniej, choć niektóre sylaby wciąż drżą niespokojnie, a źrenice dopiero wracają do normalnych rozmiarów.
- Oszalałaś?! Czy ty w ogóle pomyślałaś o tym, co chciałaś zrobić?! - no jak tu nie krzyczeć w takiej sytuacji! Przecież nie da się! Tego mi jeszcze w życiu brakowało, żeby być świadkiem czyjegoś samobójstwa! Emocje ulatują ze mnie w postaci kilku pojedynczych, głośnych przekleństw, zakończonych przeciągłym westchnięciem. Jakież mieliśmy szczęście, że w porę się pojawiłem! Że zdążyłem zareagować!... Rozmasowuję dwoma palcami skronie, kręcąc lekko głową. Moje usta poruszają się, ale z początku nie wylatują z nich żadne dźwięki - te słychać dopiero za moment, kiedy ponownie unoszę spojrzenie na to nieszczęsne dziewczę.
- Przepraszam, uniosłem się, ale naprawdę napędziłaś mi stracha. I to takiego kurewnego. - kiwam głową. Kurewnego to mało powiedziane, ale w tym momencie nie odnalazłem innych, odpowiedniejszych słów - Miałaś sporo szczęścia, zresztą obydwoje mieliśmy, co ci w ogóle strzeliło do głowy? - pytam, już trochę spokojniej, choć niektóre sylaby wciąż drżą niespokojnie, a źrenice dopiero wracają do normalnych rozmiarów.
Dopiero, gdy słuchała kolejnych słów mężczyzny, a jej oddech stopniowo zaczął się uspokajać, dotarło do niej, jak to wszystko musiało wyglądać z boku. Przecież stała na murku… nad przepaścią… to dość oczywiste, co musiało mu przejść przez myśl i czemu próbował ją „ratować” mimo że w tamtym momencie ratunku wcale nie potrzebowała. Zdenerwowanie jego zachowaniem powoli zaczęło się ulatniać.
Gwen wzięła głęboki, drżący oddech; dopiero teraz zauważyła, że na jej policzkach pojawiły się pojedyncze łzy, a jej oczy są tak wilgotne, że jeszcze jedno mocne słowo ze strony nieznajomej postaci w płaszczu wystarczyłoby, aby wszcząć płacz.
Robiła jednak wszystko, aby do tego nie dopuścić. Mimo tego i tak gdy się odezwała, jej głos sugerował zbliżający się napad szlochu.
– Tam coś było – odparła, starając się ważyć słowa. – Chciałam to zobaczyć, brzmiało jakby się zaklinowało.
Po chwili jej ciało nie wytrzymało napięcia i łzy poleciały z oczu malarki. Gwen przymknęła powieki, próbując się uspokoić, ale na niewiele to się zdało: jej ciało zadrżało, nie potrafiła zapanować nad swoimi emocjami. Z resztą, nic dziwnego, wszak przed chwilą otarła się o śmierć. Miała prawo czuć się niezbyt komfortowo.
Zdała sobie właśnie sprawę, jak głupia była. Weszła w nocy. Na murek. Na najwyższym budynku w Anglii. Tylko dlatego, że wydało jej się, że tam jest jakieś zwierzątko. Głupia, głupia Gwen! Nie mogła pomagać pieskom w schronisku? Nie mogła roznosić jedzenia kotom? MUSIAŁA wchodzić na coś takiego, by sprawdzić co się dzieje z biednym ptaszkiem… czy czymkolwiek to było?
Odkrycie to wcale nie pomogło rudowłosej w uspokojeniu się. Mimo wszystko starała się głęboko oddychać, próbując zapanować ponownie nad swoim ciałem. Zapragnęła być w łóżku: zakryć się od stóp do głów pod kołdrą, ukryć się przed światem i wypłakać na spokojnie, nie przejmując się cudzą obecnością. Nie lubiła być smutna przy innych. Naprawdę nie lubiła. Na tym świecie i tak za dużo było smutków i zła.
Gdy pomyślała o „złu”, znów wstrząsnął nią szloch. Niech to szlag!
Gwen wzięła głęboki, drżący oddech; dopiero teraz zauważyła, że na jej policzkach pojawiły się pojedyncze łzy, a jej oczy są tak wilgotne, że jeszcze jedno mocne słowo ze strony nieznajomej postaci w płaszczu wystarczyłoby, aby wszcząć płacz.
Robiła jednak wszystko, aby do tego nie dopuścić. Mimo tego i tak gdy się odezwała, jej głos sugerował zbliżający się napad szlochu.
– Tam coś było – odparła, starając się ważyć słowa. – Chciałam to zobaczyć, brzmiało jakby się zaklinowało.
Po chwili jej ciało nie wytrzymało napięcia i łzy poleciały z oczu malarki. Gwen przymknęła powieki, próbując się uspokoić, ale na niewiele to się zdało: jej ciało zadrżało, nie potrafiła zapanować nad swoimi emocjami. Z resztą, nic dziwnego, wszak przed chwilą otarła się o śmierć. Miała prawo czuć się niezbyt komfortowo.
Zdała sobie właśnie sprawę, jak głupia była. Weszła w nocy. Na murek. Na najwyższym budynku w Anglii. Tylko dlatego, że wydało jej się, że tam jest jakieś zwierzątko. Głupia, głupia Gwen! Nie mogła pomagać pieskom w schronisku? Nie mogła roznosić jedzenia kotom? MUSIAŁA wchodzić na coś takiego, by sprawdzić co się dzieje z biednym ptaszkiem… czy czymkolwiek to było?
Odkrycie to wcale nie pomogło rudowłosej w uspokojeniu się. Mimo wszystko starała się głęboko oddychać, próbując zapanować ponownie nad swoim ciałem. Zapragnęła być w łóżku: zakryć się od stóp do głów pod kołdrą, ukryć się przed światem i wypłakać na spokojnie, nie przejmując się cudzą obecnością. Nie lubiła być smutna przy innych. Naprawdę nie lubiła. Na tym świecie i tak za dużo było smutków i zła.
Gdy pomyślała o „złu”, znów wstrząsnął nią szloch. Niech to szlag!
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Taras widokowy
Szybka odpowiedź