Sala numer dwa
AutorWiadomość
Sala numer dwa
To chyba jedna z najprzestronniejszych i najładniejszych sal nie tylko na tym piętrze, ale i całym szpitalu. Do pomieszczenia wpada duża ilość światła, przez co nie wydaje się ono tak ponure jak pozostałe części Munga. Zazwyczaj sala pęka w szwach i ciężko znaleźć tu jakiekolwiek wolne łóżko - trafiają tutaj stali bywalcy oddziału na dłuższe leczenia lub podczas kolejnych, rutynowych pobytów. Dla komfortu i prywatności pacjentów zamocowano przy każdym łóżku zwiewne, białe kotary, natomiast na końcu sali stoi duży doniczkowy kwiatek - wszak odrobina zieleniny jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
i 10 grudnia
Wędrówka Dantego po dziewięciu piekielnych kręgach była niczym w porównaniu z tym, z czym musiał teraz mierzyć się Samael. Miesiąc nieustannego bólu, podczas którego miał wrażenie, że nieustannie słyszy archanielskie trąby, wieszczące ostateczny upadek świata. Nie zdążył odkupić win i nawet nie śmiał marzyć, iż po trudach i znojach pokuty, dozna łaskawości i dane mu zostanie udanie się w spokojne zaświaty w towarzystwie ukochanej Beatrycze. Nie miał pojęcia, dlaczego nie krztusił się powietrzem, jakim cudem jeszcze żył, dlaczego jego serce uparcie i z ogromną werwą pompowało błękitną krew. Czuł, jakby każdy kolejny dzień stanowił wyłącznie przedłużenie agonii - umarł przecież już śmiercią najokrutniejszą, rozdzieleniem bliźniaczych dusz. Nie próbował już słać listów, wiedział, że na nie nie odpowie. Świadomość, że nie chce go widzieć, że nie chce go znać, że go nienawidzi działała na Avery'ego niczym kubeł zimnej wody. Budziła z marazmu, w jaki wpadł, ofiarowując mu wolę i krystalicznie czysty obraz matki. Innej. Obojętnej. Smutnej. Zgorzkniałej. Zranionej. Samael wpadając na nią na ulicy zapewne by jej już nie poznał, tak zmienionej, tak... odległej. On zawinił, zmieniając Laidan-królową w Laidan-widmo i nie mógł pozbyć się wżerających się w umysł wyrzutów sumienia, strącających go z niebiańskiego piedestału. Nie mógł być bogiem, skoro targały nim ludzkie namiętności i słabości, a ona... ona zasługiwała tylko na boga. Zdradził ją, oszukał i z a w i ó d ł. Cierpienie uderzało w Avery'ego dwiema niepowstrzymanymi falami: bił się w pierś z powodu bólu matki, tego, który zadał jej własnoręcznie oraz przeżywał męczarnie, składając jej ofiarę ze swojej nieudolności. Pogrążał się na przemian w goryczy i rozpaczy, w wściekłości i furii, pałając emocjami, spalającymi go od środka. Nie spał prawie w ogóle, zagryzając palce do krwi i masochistycznie przypominając sobie ich szczęśliwe chwile. Do których desperacko wręcz pragnął powrotu. Symboliczne samobójstwo nie okazało się skuteczną ucieczką od dręczących go myśli, więc zatapiał się w pracy - coraz bardziej upodabniając się do tych, których sam leczył. Jej nieobecność na ślubie pochowała Samaela już na zawsze w trumnie w kształcie serca; stał się cieniem człowieka, zwłokami i tylko (szaleńczy) błysk w granatowych oczach odcinał się na tle poszarzałej jak popiół twarzy świadczył o tym, że jednak żyje. Usychał bez niej, lecz przede wszystkim troszczył się o swoją jedyną miłość. Pozostawioną samą, kruchą i bezbronną w łapskach Reagana; Avery pragnął po prostu wspierać ją i być przy niej. A jednak zostali od siebie odgrodzeni i to w momencie, kiedy najbardziej go potrzebowała. Może nie zdawała sobie z tego sprawy; dlatego jej nawrót klątwy Ondyny przyjął z egoistycznym zadowoleniem, mając nadzieję, że skradnie choć jedną, krótką chwilę i zobaczy się z nią sam na sam. Żeby po raz kolejny przeprosić, czy wręcz przeciwnie, przycisnąć różdżkę do gardła korzystając z jej słabości i wymóc na niej wybaczenie? Nie był pewny, kiedy chwiejnym krokiem zbliżał się do sali, wiedząc, iż stuokiego Argosa (pilnującego jej nieustannie przez poprzednie trzy dni i trzy noce) nie ma już na warcie. Nie pukał; wszedł jednak cicho i spokojnie, nie stwarzając zbędnego zamieszania. Oczy Avery'ego automatycznie odnalazły swoje bliźniacze odbicia w pięknej twarzy swojej matki - lecz w obliczu również do jej oblicza niepodobnym. Straciła kolory, ale nadal pozostawała królewska i dumna, nie potrzebując żadnych insygniów władzy. Szklące się oczy Samaela dawały jej przewagę zupełną, mężczyzna nie wyrzekł ani słowa, ze zgrozą patrząc na swą wynędzniałą ukochana z kołaczącą się w jego głowie okropną myślą: co ja zrobiłem.
Wędrówka Dantego po dziewięciu piekielnych kręgach była niczym w porównaniu z tym, z czym musiał teraz mierzyć się Samael. Miesiąc nieustannego bólu, podczas którego miał wrażenie, że nieustannie słyszy archanielskie trąby, wieszczące ostateczny upadek świata. Nie zdążył odkupić win i nawet nie śmiał marzyć, iż po trudach i znojach pokuty, dozna łaskawości i dane mu zostanie udanie się w spokojne zaświaty w towarzystwie ukochanej Beatrycze. Nie miał pojęcia, dlaczego nie krztusił się powietrzem, jakim cudem jeszcze żył, dlaczego jego serce uparcie i z ogromną werwą pompowało błękitną krew. Czuł, jakby każdy kolejny dzień stanowił wyłącznie przedłużenie agonii - umarł przecież już śmiercią najokrutniejszą, rozdzieleniem bliźniaczych dusz. Nie próbował już słać listów, wiedział, że na nie nie odpowie. Świadomość, że nie chce go widzieć, że nie chce go znać, że go nienawidzi działała na Avery'ego niczym kubeł zimnej wody. Budziła z marazmu, w jaki wpadł, ofiarowując mu wolę i krystalicznie czysty obraz matki. Innej. Obojętnej. Smutnej. Zgorzkniałej. Zranionej. Samael wpadając na nią na ulicy zapewne by jej już nie poznał, tak zmienionej, tak... odległej. On zawinił, zmieniając Laidan-królową w Laidan-widmo i nie mógł pozbyć się wżerających się w umysł wyrzutów sumienia, strącających go z niebiańskiego piedestału. Nie mógł być bogiem, skoro targały nim ludzkie namiętności i słabości, a ona... ona zasługiwała tylko na boga. Zdradził ją, oszukał i z a w i ó d ł. Cierpienie uderzało w Avery'ego dwiema niepowstrzymanymi falami: bił się w pierś z powodu bólu matki, tego, który zadał jej własnoręcznie oraz przeżywał męczarnie, składając jej ofiarę ze swojej nieudolności. Pogrążał się na przemian w goryczy i rozpaczy, w wściekłości i furii, pałając emocjami, spalającymi go od środka. Nie spał prawie w ogóle, zagryzając palce do krwi i masochistycznie przypominając sobie ich szczęśliwe chwile. Do których desperacko wręcz pragnął powrotu. Symboliczne samobójstwo nie okazało się skuteczną ucieczką od dręczących go myśli, więc zatapiał się w pracy - coraz bardziej upodabniając się do tych, których sam leczył. Jej nieobecność na ślubie pochowała Samaela już na zawsze w trumnie w kształcie serca; stał się cieniem człowieka, zwłokami i tylko (szaleńczy) błysk w granatowych oczach odcinał się na tle poszarzałej jak popiół twarzy świadczył o tym, że jednak żyje. Usychał bez niej, lecz przede wszystkim troszczył się o swoją jedyną miłość. Pozostawioną samą, kruchą i bezbronną w łapskach Reagana; Avery pragnął po prostu wspierać ją i być przy niej. A jednak zostali od siebie odgrodzeni i to w momencie, kiedy najbardziej go potrzebowała. Może nie zdawała sobie z tego sprawy; dlatego jej nawrót klątwy Ondyny przyjął z egoistycznym zadowoleniem, mając nadzieję, że skradnie choć jedną, krótką chwilę i zobaczy się z nią sam na sam. Żeby po raz kolejny przeprosić, czy wręcz przeciwnie, przycisnąć różdżkę do gardła korzystając z jej słabości i wymóc na niej wybaczenie? Nie był pewny, kiedy chwiejnym krokiem zbliżał się do sali, wiedząc, iż stuokiego Argosa (pilnującego jej nieustannie przez poprzednie trzy dni i trzy noce) nie ma już na warcie. Nie pukał; wszedł jednak cicho i spokojnie, nie stwarzając zbędnego zamieszania. Oczy Avery'ego automatycznie odnalazły swoje bliźniacze odbicia w pięknej twarzy swojej matki - lecz w obliczu również do jej oblicza niepodobnym. Straciła kolory, ale nadal pozostawała królewska i dumna, nie potrzebując żadnych insygniów władzy. Szklące się oczy Samaela dawały jej przewagę zupełną, mężczyzna nie wyrzekł ani słowa, ze zgrozą patrząc na swą wynędzniałą ukochana z kołaczącą się w jego głowie okropną myślą: co ja zrobiłem.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Szpitale od zawsze napawały ją obrzydzeniem, należąc do najplugawszych miejsc publicznych, jakie mogła wyobrazić sobie doskonała szlachcianka. Nie dość, że w tym samym budynku przebywały szlamy, mugolaki i rzesza przekonanych o swojej normalności półkrwi uzurpatorów, to jeszcze każdy z nich toczony był przez jakąś – równie obrzydliwą co ich brudna krew – chorobę. A wszystko to, ropa, wydzieliny ciała, smród śmierci i piskliwe głosiki zaniepokojonej rodziny, w zasięgu królewskiej dłoni Laidan, kurczowo zaciśniętej teraz na sprowadzonej przez skrzaty z dworu pościeli.
Nigdy nie sądziłaby, że właściwie z własnej, nieprzymuszonej woli znajdzie się w Świętym Mungu. Kiedy w przeddzień ślubu Samaela nagły atak klątwy Ondyny niemalże odebrał jej świadomość – tuż po obrzydliwym, rutynowym akcie małżeńskim, wymuszonym na niej przez coraz bardziej sfrustrowanego Reagana, wyżywającego się na niej co wieczór z pasją, o jaką go nie podejrzewała – nie protestowała przed udaniem się do szpitala, by tam odegrać uroczą scenkę rodzajową z śmiertelnie zaniepokojonym mężem. Jej rola duszącej się szlachcianki nie sprawiła żadnego problemu: nie udawała przecież kobiety, nie mogącej złapać tchu. Naprawdę się dusiła, blada, drżąca i zaskakująco bierna. Do tej pory zawsze gorąco – i równie niemrawo, pomiędzy atakami duszności – buntowała się przeciwko hospitalizacji, a gdy już do takowej doszło zasługiwała na miano najbardziej paskudnej pacjentki, odnoszącej się z pogardą do każdego magomedyka i pielęgniarki o wątpliwym statusie krwi.
Tym razem jednak szpitalne łóżko wydawało się dla Laidan wybawieniem. Nieco masochistycznym, gdyż ciągle musiała przebywać w tym przeklętym budynku, ale paradoksalnie zamknięcie w czterech ścianach prywatnej sali gwarantowało jej niespotykaną od miesiąca wolność. Odsunięto od niej Reagana, mogącego tylko czuwać pod drzwiami, a co równie ważne: odseparowano od ślubnych przygotowań i samej ceremonii. Starała się nie myśleć o tym, co działo się w Shropshire – posłusznie wypijała eliksiry uspokajające i całe dnie spędzała na zbawiennym śnie, z którego budziła się tylko na magomedyczne kontrole. Zbawienny odpoczynek nieco złagodził wyostrzone cierpieniem rysy jej twarzy, chociaż dalej stanowiła zaledwie cień zdrowej Laidan. Na szczęście odkąd przekroczyła próg szpitala nie spoglądała w lustra, zawijając się w kokonie prześcieradeł i po prostu hibernując cały przeżerający ją ból. Bezosobowa sala nie przypominała jej Samaela, nic nie zwodziło jej umysłu na grząskie bagna wspomnień i wyobrażeń…przynajmniej do przedostatniego dnia jej szpitalnej rekonwalescencji, kiedy to późnym wieczorem drzwi do sali otworzyły się z cichym trzaskiem.
Spodziewała się magomedyka a nie Avery’ego, któremu zdecydowanie zabroniła dostępu do siebie, informując o tym prowadzącego uzdrowiciela i samego Reagana. Otumanienie eliksirami nieco spowolniło jej reakcję: grymas obrzydzenia i niechęci wykwitł na jej twarzy z kilkusekundowym opóźnieniem. Chwila słabości, którą Sam musiał zauważyć, nawet jeśli chwilę później wyraz twarzy Laidan stał się absolutnie obojętny. Blade dłonie, zaciśnięte kurczowo na pościeli, rozluźniły się a Avery zaszczyciła mężczyznę tylko jednym, chłodnym spojrzeniem. – Wynoś się stąd – powiedziała spokojnie, lodowato, jak do natrętnego skrzata lub innego niegodnego jej zainteresowania stworzenia, przekręcając głowę w stronę okna. Była pewna, że to wystarczy, że Samael zniknie jak te wszystkie potworne koszmary, nachodzące ją podczas snu; wystarczyło tylko połknąć odpowiedni eliksir i opaść w nieświadomość. Bez wizji jej syna hańbiącego ród i wybierającego sobie chłopca do zabawy, ciąganego za sobą niczym szczeniaka w ozdobnej obroży.
Nigdy nie sądziłaby, że właściwie z własnej, nieprzymuszonej woli znajdzie się w Świętym Mungu. Kiedy w przeddzień ślubu Samaela nagły atak klątwy Ondyny niemalże odebrał jej świadomość – tuż po obrzydliwym, rutynowym akcie małżeńskim, wymuszonym na niej przez coraz bardziej sfrustrowanego Reagana, wyżywającego się na niej co wieczór z pasją, o jaką go nie podejrzewała – nie protestowała przed udaniem się do szpitala, by tam odegrać uroczą scenkę rodzajową z śmiertelnie zaniepokojonym mężem. Jej rola duszącej się szlachcianki nie sprawiła żadnego problemu: nie udawała przecież kobiety, nie mogącej złapać tchu. Naprawdę się dusiła, blada, drżąca i zaskakująco bierna. Do tej pory zawsze gorąco – i równie niemrawo, pomiędzy atakami duszności – buntowała się przeciwko hospitalizacji, a gdy już do takowej doszło zasługiwała na miano najbardziej paskudnej pacjentki, odnoszącej się z pogardą do każdego magomedyka i pielęgniarki o wątpliwym statusie krwi.
Tym razem jednak szpitalne łóżko wydawało się dla Laidan wybawieniem. Nieco masochistycznym, gdyż ciągle musiała przebywać w tym przeklętym budynku, ale paradoksalnie zamknięcie w czterech ścianach prywatnej sali gwarantowało jej niespotykaną od miesiąca wolność. Odsunięto od niej Reagana, mogącego tylko czuwać pod drzwiami, a co równie ważne: odseparowano od ślubnych przygotowań i samej ceremonii. Starała się nie myśleć o tym, co działo się w Shropshire – posłusznie wypijała eliksiry uspokajające i całe dnie spędzała na zbawiennym śnie, z którego budziła się tylko na magomedyczne kontrole. Zbawienny odpoczynek nieco złagodził wyostrzone cierpieniem rysy jej twarzy, chociaż dalej stanowiła zaledwie cień zdrowej Laidan. Na szczęście odkąd przekroczyła próg szpitala nie spoglądała w lustra, zawijając się w kokonie prześcieradeł i po prostu hibernując cały przeżerający ją ból. Bezosobowa sala nie przypominała jej Samaela, nic nie zwodziło jej umysłu na grząskie bagna wspomnień i wyobrażeń…przynajmniej do przedostatniego dnia jej szpitalnej rekonwalescencji, kiedy to późnym wieczorem drzwi do sali otworzyły się z cichym trzaskiem.
Spodziewała się magomedyka a nie Avery’ego, któremu zdecydowanie zabroniła dostępu do siebie, informując o tym prowadzącego uzdrowiciela i samego Reagana. Otumanienie eliksirami nieco spowolniło jej reakcję: grymas obrzydzenia i niechęci wykwitł na jej twarzy z kilkusekundowym opóźnieniem. Chwila słabości, którą Sam musiał zauważyć, nawet jeśli chwilę później wyraz twarzy Laidan stał się absolutnie obojętny. Blade dłonie, zaciśnięte kurczowo na pościeli, rozluźniły się a Avery zaszczyciła mężczyznę tylko jednym, chłodnym spojrzeniem. – Wynoś się stąd – powiedziała spokojnie, lodowato, jak do natrętnego skrzata lub innego niegodnego jej zainteresowania stworzenia, przekręcając głowę w stronę okna. Była pewna, że to wystarczy, że Samael zniknie jak te wszystkie potworne koszmary, nachodzące ją podczas snu; wystarczyło tylko połknąć odpowiedni eliksir i opaść w nieświadomość. Bez wizji jej syna hańbiącego ród i wybierającego sobie chłopca do zabawy, ciąganego za sobą niczym szczeniaka w ozdobnej obroży.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Myślał, że miał okazję oglądać Laidan w każdej jej postaci. Czułej matki, otulającej go puchową kołderką i czytającą bajki na dobranoc. Surowej, dającej reprymendy za zbyt niedokładne przećwiczenie fortepianowego utworu. Zatroskanej, kiedy pochylała się nad rozbitym dziecięcym kolankiem i koiła jego ból platonicznymi pocałunkami. Zagubionej i przestraszonej, kiedy siłą wydzierał z jej umysłu prawdę o swoim pochodzeniu. Niepewnej, stawiającej pierwsze kroki na ścieżce nieprawości, którą kroczyli nieprzerwanie, wybierając ją świadomie zamiast wygodnej drogi stabilnej rutyny i ohydnego pożycia małżeńskiego. Spełnionej, rozpadającej się w jego męskich ramionach i drżącej dzięki każdemu dotykowi. Zachwyconej, wpatrującej się w niego jak w bohatera (był nim do niedawna), gdy zapewniał ją o przetrwaniu ich boskiej rodziny. Zazdrosnej, gotowej wydrapać oczy każdej kobiecie, z jaką pojawiał się publicznie. Zdegustowanej jego wyborami, ale świadomej, że czyni to wyłącznie dla ich wspólnego dobra. Widział ją i kochał równie mocno, niezależnie czy oddawała mu się z ochotą i w rozchylone usta błagała o więcej, czy stała oddzielona od niego ciałem swego (nie)prawowitego męża i wpatrywała się w Reagana z fałszywym (wiedział o tym) uwielbieniem, czy kiedy lżyła go, wyklinała i wyrzekała się swego jedynego syna. Splunięcie mu w twarz i piekący policzek nie mogły sprawić, by przestało mu zależeć, nic nie mogło ochłodzić jego uczucia. Nawet, gdyby publicznie go napiętnowała, nawet gdyby na jego oczach zaprowadziła do alkowy Reagana... Tylko śmierć Samaela mogła położyć kres jego miłości i choć brzmiało to okropnie patetycznie, Avery zdawał sobie sprawę z tego, że Lai jest dla niego całym światem i że bez niej nie ma już po co żyć. Ponosił sromotną klęskę i zostawał samotny, pogrążony w nieopisanym żalu. Powinien zakopać swoje uczucie i rzucić na trumnę symboliczną grudkę ziemi, kładąc kres głupim nadziejom. Przywdziać włosiennicę i pędzić pustelniczy żywot; najwyższą cenę płacił właśnie za hedonizm i pogoń za swoimi wyuzdanymi pragnieniami. Wyrzeczenie się każdej przyjemności stałoby się karą idealną i być może, po latach modlitw i umartwiania własnego ciała, dostąpiłby choć jednego aktu łaski i możliwości ucałowania jej stóp. Musiałby jednak pościć nie czterdzieści dni a czterdzieści lat: Avery gotów był w pełni na takie wyrzeczenie... na wszystko, czego tylko by sobie zażyczyła. Za jedną, ostatnią szansę, jakiej już nigdy by nie zmarnował. Męski towarzysz był mu wyłącznie zabaweczką, nędzną namiastką, sprawnie gaszącą jego pragnienie, lecz... niedrogą. Fraszką, kimś, kto stał się przyczyną całej niedoli Avery'ego. Nie obwiniał go jednak, dostrzegając wyłącznie swoje grzechy, swoją zdradę, nieskończenie gorszą od judaszowej. Przygotowywał sobie pętlę i wybierał uschnięte drzewo, by wkrótce na nim zawisnąć, ciesząc się beztroską i swobodnie dyndać na wietrze, który lekko kołysałby jego ciałem. Czy taka miała być jego ostatnia ofiara? Nadszedł dla niego właśnie ów słynny, eliotowski kwiecień; Laidan nie mogła okazać większego okrucieństwa niż owa o b o j ę t n o ś ć i pogarda. Wielokrotnie słyszał ten ton, jakim zwracała się wyłącznie do podistot. Do ludzi niegodnych jej uwagi. A on przecież był jej synem, wydała go na świat i prowadziła przez życie aż do chwili upadku. Chciał to naprawić. -Proszę... - wyszeptał, nie zważając na jej rozkaz - zrobię wszystko - dodał, ale nie rozpaczliwie a pewnie, bo nie istniała rzecz, której by dla niej nie uczynił.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie poznawała go. Nie widziała już w tym przystojnym brunecie, stojącym zaledwie kilka kroków od niej, Samaela. Miejsce jej syna, jej mężczyzny, jej dumy zajął pokryty liszajami zdrajca: zarówno rodu jak i samej Laidan, boleśnie zepchniętej z piedestału wprost do rynsztoka. Zaufała mu, zawierzając mu zarówno swoje ciało jak i dusze, co teraz, w niemożliwej do przewidzenia konsekwencji, została pociągnięta przez niego na samo dno. Jedność, która uwznioślała ich ponad przeciętnych głupców, stała się teraz przekleństwem. Mimo wszystko próbowała się z niego wyplątać, oddając się w objęcia Morfeuszowi – na razie te platoniczne, kojące, lecz w jej umyśle, rozpalonym zemstą, pojawiały się obrazy znacznie intensywniejsze, spychane na razie na granice podświadomości przez ból, uniemożliwiający popadnięcie w niszczycielską furię. Na to była jeszcze za słaba, ciągle próbując stanąć chwiejnie na nogi po tym upadku z nieboskłonu. Rozpacz mieszała się z wściekłością, lecz to ta pierwsza na razie przejmowała kontrolę nad działaniami Lai, czyniąc z niej bierną ofiarę. Pozwalała Reaganowi przejąć kontrolę nad własnym przedstawieniem: nie protestowała, gdy w zaciszu sypialni odbierał swoją mężowską należność, nie buntując się także przed zakazem kontaktu z Samaelem, który to przyjęła z pokorną obojętnością. Mógł myśleć, że ją złamał i że wymógł na niej kobiece posłuszeństwo, ale prawda wyglądała zupełnie inaczej – nawet pomimo wywrócenia równowagi sił do góry nogami. Nie chciała widzieć syna już nigdy, pewna, że znów zareaguje tak, jak koszmarnej nocy, targana mdłościami i chęcią spopielenia go żywcem. W jej myślach nie roił się na razie jednak żaden plan zemsty; było na nią po prostu za wcześnie a gdzieś w głębi serca Laidan ciągle kołatała się matczyna słabość, pragnąca wybaczyć ukochanemu dziecku wszystko. Zapomnieć o tym afroncie i pójść dalej w życie, naprawiając zniszczoną relację. Wiedziała, że byłoby to jedynie prowizoryczne, że podczas każdego zbliżenia widziałaby fantomowo obok nich innego mężczyznę i że każde z wyznań Samaela ociekałyby plugawym łgarstwem. Skoro śmiał znieważyć swoją męskość, swoje dziedzictwo i swoją rodzinę, to czy mogłaby kiedykolwiek mu ponownie zaufać? Lub chociaż zobaczyć w tej podłej kreaturze prawdziwego mężczyznę a nie pokrytego liszajami pederastę? Wydawało jej się to niemożliwe, dlatego też nie wyrywała się z prywatnego koszmaru zamku Ludlow, po prostu egzystując, zbyt słaba, by podjąć jakiekolwiek kroki. Zarówno te dotyczące możliwości wydziedziczenia, które to coraz częściej przebłyskiwało na krawędziach świadomości, jak i ukrócenia własnych męczarni. Przed samobójstwem chroniła ją jedynie miłość do rodu; nie mogła tak zhańbić nazwiska i pamięci ojca, zawsze gardzącego tchórzami, uciekającymi przed trudami życia. Musiała wytrwać w tym cierpieniu, przynajmniej do momentu, w którym będzie na tyle silna, by rozpocząć powolne planowanie zemsty. A wtedy każdy, kto ją skrzywdził, będzie błagał o szybkie zakończenie agonii.
Jednak leżąca na szpitalnym łóżku Laidan w niczym nie przypominała szalonej Nemezis. Powściągała swoje emocje, nie pozwalając już przejąć im kontroli nad swoim zachowaniem. Chłodna, zdystansowana, obojętna: nawet Reagana traktowała z większą czułością. Samael nie zasługiwał już na nawet najdrobniejszą empatię. Ani na jej spojrzenie, które przeniosła na zasłonięte okno, jakby koronkowa faktura była bardziej interesująca od jej do niedawna syna.
- Wszystko? Idź więc do nestora i przyznaj się do tego, co uczyniłeś. A potem po prostu zgnij w Tower, razem z wszystkimi plugawymi stworzeniami, lubującymi się w pederastii – odpowiedziała spokojnie, cicho, bez wściekłości, bez bólu, tonem wręcz nieludzko obojętnym, z wzrokiem ciągle utkwionym w martwym punkcie. Nie chciała patrzeć na Samaela i jednocześnie nie mogła spojrzeć mu w oczy, mógłby bowiem wtedy ujrzeć w jej oczach nie tylko nienawiść, ale i pulsujące rozpaczą cierpienie matki. – Nie chcę cię więcej widzieć. I nie powtórzę tego po raz kolejny.
Jednak leżąca na szpitalnym łóżku Laidan w niczym nie przypominała szalonej Nemezis. Powściągała swoje emocje, nie pozwalając już przejąć im kontroli nad swoim zachowaniem. Chłodna, zdystansowana, obojętna: nawet Reagana traktowała z większą czułością. Samael nie zasługiwał już na nawet najdrobniejszą empatię. Ani na jej spojrzenie, które przeniosła na zasłonięte okno, jakby koronkowa faktura była bardziej interesująca od jej do niedawna syna.
- Wszystko? Idź więc do nestora i przyznaj się do tego, co uczyniłeś. A potem po prostu zgnij w Tower, razem z wszystkimi plugawymi stworzeniami, lubującymi się w pederastii – odpowiedziała spokojnie, cicho, bez wściekłości, bez bólu, tonem wręcz nieludzko obojętnym, z wzrokiem ciągle utkwionym w martwym punkcie. Nie chciała patrzeć na Samaela i jednocześnie nie mogła spojrzeć mu w oczy, mógłby bowiem wtedy ujrzeć w jej oczach nie tylko nienawiść, ale i pulsujące rozpaczą cierpienie matki. – Nie chcę cię więcej widzieć. I nie powtórzę tego po raz kolejny.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Musiało istnieć rozwiązanie. Nie wierzył, że utknął w impasie, że zabłąkał się w labiryncie, gubiąc nić prowadzącą go do wyjścia, że kluczył w plątaninie korytarzy, że na końcu jednego ze ślepych zaułków czekał go już tylko pojedynek z Minotaurem i pewna śmierć. Chyba nawet wolałby taki finał swego żywota niż wieczne potępienie i obojętność ze strony najważniejszej dla niego osoby. Mógłby przynajmniej wykazać się heroizmem, walką, postawić się i jeśli odniósłby porażkę, uczyniłby to z honorem. Jak prawdziwy mężczyzna. Na razie dawał się tłamsić, niejako uważając, że zasługuje na to, by Laidan ukamienowała go osobiście, ale w podświadomości pragnął rozegrać to zupełnie inaczej. Może od początku powinien ukazać wyłącznie swoją stanowczość i żadnej skruchy? Kreując siebie na mężczyznę o ogromnych potrzebach i nie liczących się z żadnymi prawami w dążeniu do ich zaspokojenia. Może powinien przyprzeć ją wówczas do ściany, rozerwać jej wargi ostrym pocałunkiem i posiąść w sposób, który nie pozostawiłby jej wątpliwości, iż nie będzie tolerował podobnych aktów zazdrości. Zrozumiałaby wówczas, że nie ma prawa kwestionować ani jego męskości ani żadnych z jego uczynków? Czy dalej trwałaby w swoim postanowieniu przemienienia ich życia w piekło? Cierpieli przecież oboje, w zatrważający sposób zgrywając swoje doświadczenia, przenikające ich ciała i umysły wyłącznie rozpaczą oraz wściekłością. Symfonia zupełnie sprzecznych uczuć wygrywana fałszywymi dźwiękami, wymuszona i rozchodząca się głośnym, zgrzytliwym echem towarzyszyła Avery'emu przez cały miesiąc i... chyba było to już dla niego zbyt wiele, bo nie potrafił już dłużej tego znieść. Musiał się pogodzić z utratą matki, unieść się dumą i wyrzec się jej z własnej woli lub pokornie przyjąć wyznaczoną przezeń karę. Surową, ale Samael prędzej sam skoczyłby w czeluście Tartaru, niż pozwoliłby matce, aby ona stała się jego katem. Krążył dookoła jej orbity, igrając z ognie, jakby nie zdając sobie sprawy, z chyboczącego się nad nim mieczem Damoklesa. Zagrażał mu Reagan (który zasmakował wreszcie owocu z Drzewa Poznania) oraz ona, będąc niebezpieczeństwem znacznie realniejszym. Zranionej i skrzywdzonej kobiety powinien obawiać się nawet bardziej niż bazyliszka; Lai nie zabijała wprawdzie spojrzeniem (nie patrzyła na niego w c a l e), ale czuł, że jej zemsta okazałby się straszliwa. Gdyby zaistniała sytuacja odwrotna, Samael zapewne niewiele myśląc wywołałby konflikt większy od wojny trojańskiej, więc może i teraz powinien wznosić modły do bogów za okazanie mu łaski? Nie dostrzegał jej jednak wcale: chciałby doznać od Laidan bólu, pożądał palącego policzka, pragnął jej krzyku, jej łez, jej ślepej furii. Wszystko byłoby lepsze od zdystansowania, chłodu oraz obojętności. Wcześniej widział ją w barwach purpury, lecz Królowa Kier została zdetronizowana przez Królową Śniegu, dla której pozostawał marnym paprochem, kurzem i pyłem, gorszym nawet od skażonej mugolską krwią hołoty. I nie pomogło zaklinanie, odpowiedziała mu drwiną, traktując jak najgorszą i najpodlejszą kreaturę, ohydną pluskwę, pasożytującą na normalnych ludziach. Chwiejnie zbliżał się do niej i ponownie padał na kolana, klęcząc przed nią, by móc spojrzeć jej prosto w roziskrzone oczy i pochwycić za dłoń, której nie pozwolił wyrwać sobie z silnego uścisku. Milczał, przez chwilę zachłannie się w nią wpatrując. W poszukiwaniu straconego czasu zagłębiał się w jej obliczu, zastanawiając się, jakim cudem nadal wyzwala w nim pożądanie, dlaczego nie potrafi przestać myśleć o niej chociaż na chwilę i co sprawia, że nawet wynędzniała i schorowana wygląda tak niedorzecznie pięknie. Nie znał innej równie wspaniałej kobiety - Laidan była wyjątkowa i dlatego Avery nie mógł jej stracić. -Nie spotkam się z nim już więcej. On już dla mnie nie istnieje - powiedział, patrząc na nią szeroko rozwartymi oczami. Nie mógł dać jej nic ponad tę obietnicę, stanowiła ona zresztą ofiarę największą i ogromne wyrzeczenie dla Samaela. Wybór dokonujący się jednak między przyjacielem a matką tak naprawdę nie był wyborem i Avery wiedział, że postępuje słusznie.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Prędzej czy później musiało dojść do ich kolejnego spotkania, ale Laidan odsuwała tę myśl jak najdalej od siebie, w bardzo ponurej parodii carpe diem. Żyła każdym dniem, każdą minutą i każdą najdrobniejszą sekundą, po raz pierwszy od dawna tak świadoma wszystkich drobiazgów, składających się na upływający czas. Zazwyczaj gnała do przodu, chcąc doświadczyć więcej i mocniej lub po prostu planując kolejne spektakle, w których grała główną rolę idealnej matki. Teraźniejszość właściwie nie istniała, zatrzymując się wyłącznie w tych krótkich, spędzanych wspólnie z Samaelem chwilach, utrwalających się w jej pamięci złocistymi kliszami, dającymi nadzieję podczas rozłąki. Nie sądziła, że te cudowne obrazy staną się kiedyś przyczyną najgorszego cierpienia: mieszały się teraz z wizjami niegodnych bachanaliów a wzbudzające mdłości konfiguracje uwypuklały tylko zakłamanie szczęśliwych wspomnień. Czy ukrywał przed nią swoją skłonność przez te wszystkie lata? Czy jego poprzedni przyjaciele także stawali się częstymi gośćmi jego sypialni? Czy wszystkie płomienne wyznania, jakie kierował w jej stronę – zarówno te werbalne jak i te silniejsze, promieniujące z roziskrzonego spojrzenia i czułych gestów – były tylko chłodnie wykalkulowanym łgarstwem, mającym zagwarantować mu jej absolutne zaufanie?
W głowie Laidan ciągle pojawiały się podobnie sformułowane pytania, które pozostawały bez odpowiedzi , lecz nie z nadziei na to, że jej ukochany syn nigdy nie dopuściłby się takich podłości, tylko z czystego strachu przed poznaniem prawdy. Odsuwanie od siebie Samaela i wręcz dziecięce zamykanie oczu na jego obecność, miało uratować ją przed popadnięciem w autodestrukcyjne szaleństwo…choć i tak chwiała się na jego krawędzi. Pomimo chłodnego opanowania, jakie prezentowała na zewnątrz, w skrytości ducha rada, że leży na wygodnym łóżku – inaczej drżałaby cała z rozszalałych emocji, liżących ją od środka bolesnym płomieniem. Słysząc kroki mężczyzny nie odwróciła głowy, wpatrzona obojętnym wzrokiem w okno, kilkanaście centymetrów ponad twarzą klęczącego bruneta. Widok wstrząśniętego syna na kolanach szarpnął matczyną struną tkliwości, ale zdystansowana maska, jaką stała się jej twarz, nie została nadszarpnięta ani trochę słabością uczucia.
Najchętniej spoliczkowałaby go ponownie – jak śmiał wspomnieć przy niej tę gorszą od szlam istotę – i jej dłoń zacisnęła się ponownie na ciężkiej kołdrze, ale…musiała się opanować. Nawet jeśli wewnętrznie łkała, tłumiąc cierpienie wyłącznie dzięki naturalnej dumie. Raz pokazała mu się w całej, histerycznej słabości i nie mogła ponownie powtórzyć tego błędu. Tak samo, jak nie mogła wdawać się z nim w dyskusję, twardo budując wokół siebie mur, mający złagodzić targające ją cierpienie. Nie było to jednak takie proste; czuła jego ciepły oddech na swoich dłoniach, czuła jego zapach, czuła jego obecność i każdy z tych czynników ranił ją jeszcze mocniej, karmiąc wygłodniałą, prymitywną tęsknotę, odzywającą się w podświadomości.
- Obiecałbyś to samo, wiedząc, że nigdy ci nie wybaczę? – spytała chłodno, po szalenie długiej chwili napiętego milczenia przenosząc wzrok z beżowej zasłony na twarz syna. Ich spojrzenia spotkały się po raz pierwszy od ponad miesiąca i Laidan nie mogła powstrzymać sekundowego grymasu obrzydzenia, jaki spiął jej rysy. Odezwała się, nawiązała kontakt, złamała daną sobie obietnicę – wyrzuty sumienia i niezadowolenie z samej siebie pozwoliły jednak na ponowne przywdzianie lodowatej obojętności. – Chcę, żeby cierpiał. Chcę, żeby wiedział, że nic dla ciebie nie znaczy. Chcę, żebyś go zniszczył – dodała po chwili, mając nadzieję, że Samael nie słyszy donośnego bicia jej serca, tłukącego się niezdrowym rytmem w jej klatce piersiowej. Nie spuszczała wzroku z jego oczu, z niesamowitym zdziwieniem przyjmując przerażenie, jakie zakiełkowało gwałtownie w jej myślach. Zaklinała go? Chciała poznać prawdę? A może po prostu obawiała się, że znów skłamie, że znów w jego jasnogranatowych tęczówkach zauważy łgarstwo, udowadniające, że to Laidan nie znaczyła dla niego kompletnie nic.
W głowie Laidan ciągle pojawiały się podobnie sformułowane pytania, które pozostawały bez odpowiedzi , lecz nie z nadziei na to, że jej ukochany syn nigdy nie dopuściłby się takich podłości, tylko z czystego strachu przed poznaniem prawdy. Odsuwanie od siebie Samaela i wręcz dziecięce zamykanie oczu na jego obecność, miało uratować ją przed popadnięciem w autodestrukcyjne szaleństwo…choć i tak chwiała się na jego krawędzi. Pomimo chłodnego opanowania, jakie prezentowała na zewnątrz, w skrytości ducha rada, że leży na wygodnym łóżku – inaczej drżałaby cała z rozszalałych emocji, liżących ją od środka bolesnym płomieniem. Słysząc kroki mężczyzny nie odwróciła głowy, wpatrzona obojętnym wzrokiem w okno, kilkanaście centymetrów ponad twarzą klęczącego bruneta. Widok wstrząśniętego syna na kolanach szarpnął matczyną struną tkliwości, ale zdystansowana maska, jaką stała się jej twarz, nie została nadszarpnięta ani trochę słabością uczucia.
Najchętniej spoliczkowałaby go ponownie – jak śmiał wspomnieć przy niej tę gorszą od szlam istotę – i jej dłoń zacisnęła się ponownie na ciężkiej kołdrze, ale…musiała się opanować. Nawet jeśli wewnętrznie łkała, tłumiąc cierpienie wyłącznie dzięki naturalnej dumie. Raz pokazała mu się w całej, histerycznej słabości i nie mogła ponownie powtórzyć tego błędu. Tak samo, jak nie mogła wdawać się z nim w dyskusję, twardo budując wokół siebie mur, mający złagodzić targające ją cierpienie. Nie było to jednak takie proste; czuła jego ciepły oddech na swoich dłoniach, czuła jego zapach, czuła jego obecność i każdy z tych czynników ranił ją jeszcze mocniej, karmiąc wygłodniałą, prymitywną tęsknotę, odzywającą się w podświadomości.
- Obiecałbyś to samo, wiedząc, że nigdy ci nie wybaczę? – spytała chłodno, po szalenie długiej chwili napiętego milczenia przenosząc wzrok z beżowej zasłony na twarz syna. Ich spojrzenia spotkały się po raz pierwszy od ponad miesiąca i Laidan nie mogła powstrzymać sekundowego grymasu obrzydzenia, jaki spiął jej rysy. Odezwała się, nawiązała kontakt, złamała daną sobie obietnicę – wyrzuty sumienia i niezadowolenie z samej siebie pozwoliły jednak na ponowne przywdzianie lodowatej obojętności. – Chcę, żeby cierpiał. Chcę, żeby wiedział, że nic dla ciebie nie znaczy. Chcę, żebyś go zniszczył – dodała po chwili, mając nadzieję, że Samael nie słyszy donośnego bicia jej serca, tłukącego się niezdrowym rytmem w jej klatce piersiowej. Nie spuszczała wzroku z jego oczu, z niesamowitym zdziwieniem przyjmując przerażenie, jakie zakiełkowało gwałtownie w jej myślach. Zaklinała go? Chciała poznać prawdę? A może po prostu obawiała się, że znów skłamie, że znów w jego jasnogranatowych tęczówkach zauważy łgarstwo, udowadniające, że to Laidan nie znaczyła dla niego kompletnie nic.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Laidan była pierwszą kobietą, która sprowadziła go na kolana. Dosłownie i metaforycznie; w przeszłości tylko jej ofiarował najsłodszą erotyczną rozkosz, zaś w teraźniejszości spowitej ciemnymi chmurami, nad którą rozpościerało się niepokojące widmo niepewności, również korzył się wyłącznie przed nią. Uszczerbek na męskiej dumie Avery'ego stracił dla niego znaczenie - jakąż wartość miało nadwyrężenie ego w porównaniu z utratą najważniejszej dla niego osoby? Matki, siostry i kochanki w jednej boskiej postaci złotowłosej Laidan. Był z nią tak blisko, że każda chwila rozłąki i separacji (zwłaszcza tak okrutnej) wywoływała w nim stan bliski paranoi. Ból fizyczny przeplatał się z cierpieniem psychicznym, kiedy sam się katował, gubiąc się we własnych zeznaniach. Na przemian czuł się winny i zraniony, nie potrafił odnaleźć złotego środka, targany skrajnymi emocjami, jakie podpowiadały mu zupełnie różne rozwiązania. Musiał (?) już tylko dopisać epilog opowieści - szczęśliwe zakończenie zależało od narratora, który jednak wciąż pozostawał zakleszczony w potrzasku bez wyjścia. Egocentryzm perfidnie kładł się cieniem na najsilniejszym nawet postanowieniu całkowitego oddania się we władanie Lai. Lecz... czyż nie tak właśnie powinien uczynić; dobrowolnie złożyć się na ofiarnym ołtarzu i z pokorą przyjąć każdą jej decyzję? Był spokojny o swe istnienie (nie zdobyłaby się na wydanie na śmierć własnego dziecka), ale dożywotnia banicja stanowiłaby dla Avery'ego karę znacznie dotkliwszą. Liczyło się jednak jej szczęście i jej spokój i Samael w tym akcie skruchy zdobyłby się na ostatnie poświęcenie. Okazanie posłuszeństwa matce przez syna oraz honorowe samobójstwo i pogrzebanie uczucia, z a p o m n i e n i e. Między nimi nic nie było. Nie mógłby żyć u jej boku jak dotąd, zdając sobie sprawę, że ukrywa przed nim grymas pogardy, że wzdraga się przed jego dotykiem, że zmusza się, by na niego spojrzeć. I nie chciałby miłości wymuszonej i udawanej, kiedy sam oddawałby jej wszystko. Każdą część siebie: ciało i duszę do osobistej dyspozycji. Dla niej był gotów zrezygnować z Colina, wyrzec się swojego nazwiska i bajecznych bogactw, spoczywających w rodowej skrytce. Mógłby egzystować jak szczur, ale potrzebował jej boleśnie mocno. Jak powietrza: Lai spełniającej się w jego ramionach i obdarzającej go spojrzeniami pełnymi uwielbienia i bezgranicznego podziwu. Był rozdarty między prymitywną chęcią natychmiastowego zaspokojenia swego pragnienia wiedzy a niemalże czołobitną uniżonością wobec matki. Upodlające pozycja nie sprawiała, że czuł się dyskomfortowo - męczyło go wyłącznie wicie się w zatrważającej niepewności i powolne spalanie pod jej obojętnym wzrokiem. I chyba nie mogło być gorzej, kiedy zderzył się z nią spojrzeniem granatowych tęczówek i zobaczył w jej oczach błysk obrzydzenia. Ułamek sekundy, twarz ściągnięta potwornym grymasem... mogło mu się to tylko wydawać, lecz Avery już wiedział, że matka uważa go za zwykłe ścierwo. I każda inwektywa jaką go obrzucała była p r a w d ą, a nie rzuconymi w gniewie czczymi słowy. Czekał na kolejne, mimowolnie odliczając minuty w martwej, stężonej ciszy, jaka nagle zapanowała w szpitalnej sali. Przerwana w końcu straszliwym pytaniem, na które odpowiadał uprzednio całując jej ręce, tak jak czynił to za młodu, wskazując na absolutne posłuszeństwo. -Tak. Nie.. nie śmiem oczekiwać, byś mi wybaczyła - odparł, pochylając przed nią głowę, jakby spowiadał się ze swoich grzechów (choć znała je doskonale) - ale... zawsze będę należeć do ciebie - dodał, poddając się dobrowolnej desakralizacji, bo nie chciał więcej mienić się bogiem. Tracąc Lai, oddarł się z całej świętości i postanowił zejść z olimpijskiego panteonu, póki nie uda mu się naprawić swoich błędów. Uprzedmiotowienie było jego kolejną ofiarą, składaną w ręce matki. Wymagającej niemożliwego, lecz... -Zrobię to - obiecał Avery, niemalże beznamiętnie. Bez wahania, bez zdradliwego drżenia w głosie. Zapłacenie (nie)szczęściem Colina za choćby i cień szansy na naprawę tego, co widowiskowo spartaczył, nie wydawało się Samaelowi ceną wygórowaną
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czując na swoich dłoniach jego plugawe usta, wilgotne od kłamstw, śliny i zapewne płynów ustrojowych innego mężczyzny, parszywie niezasługującego na to miano, Laidan poczuła jeszcze większe obrzydzenie. Pomimo upływu czasu nie przywykła do mdłości, towarzyszących jej każdego dnia, jakby własne ciało pragnęło bez końca przypominać jej synowską hańbę, której zapleśniałym płaszczem okrył nie tylko samego siebie ale i swoją matkę. Mającą wychować go na prawdziwego dziedzica, odważnego samca, bezwzględnego w każdym swym działaniu, gardzącego słabszymi. I odmiennymi od normy, choć przecież nigdy nawet nie poruszała tematu pederastii, przekonana, że jest on równie odległy, co ryzyko poślubienia przez Samaela mugolki lub charłaczki. Gdzieś słyszała potworne plotki o skalaniu rodu pojawieniem się takiego zhańbionego młodzieńca, lecz takowe informacje nie pojawiały się ani na salonach ani w gazetach: nawet te lubujące się w kontrowersji i oczernianiu szlacheckich rodów spuszczały na podobne niemoralności miłosierną zasłonę milczenia. Oczywiście raczej z szacunku do czytelników, reagujących na homoseksualne doniesienia fizyczną awersją, niż do skalanych pederastią rodów. Laidan spotkała się z takim bezeceństwem tylko raz, kiedy to na Sabacie przeznaczonym wyłącznie dla młodych szlacheckich latorośli, grupka chłopców podle żartowała sobie z jednego z lokajów, dworując sobie z jego maniery mówienia, wyglądu i anemicznej sylwetki. Nigdy nie przypuszczałaby, że los postanowi zesłać na nią tak okropną karę i że mężczyzna, którego pokochała najmocniej na świecie, okaże się być tylko plugawym szczurem z zalanej fekaliami piwnicy.
Nie traktowała go łagodniej, choć matczyne serce wariowało z bólu podobnych inwektyw, łączących się już na stałe z imieniem pierworodnego. Kochała go i nienawidziła jednocześnie, lecz była to jedyna uczuciowa dychotomia, jaka gościła w jej duszy. Pożądanie, rozpalające ją przy mężczyźnie natychmiastowo zniknęło, pozostawiając wyłącznie lodowatą obojętność. Już nie okazywała pogardy, nie obrzucała go obelgami ani nie wyrażała swojego obrzydzenia żałosnymi gestami rozhisteryzowanej kobiety. Była ponad to a kosztem słabego ciała osiągnęła czystość umysłu, silniejszego już w bezpośrednim starciu z Samaelem. Miała go na wyciągnięcie ręki, mogła bez problemu wsunąć palce w jego włosy czy pieszczotliwie przesunąć po szyi, ale te odruchy należały już do przeszłości. Którą przekreślił jej syn, nie ona: ona tylko dostosowała się do nowych warunków, do zastanej tragedii bez wyjścia, bez uspokajającego exodusu, bez rad chóru, pomagającego w podjęciu decyzji. Ta jeszcze nie zapadła. Fakt, że miłosiernie pozwoliła mu uklęknąć przy swoim łóżku nie oznaczał, że miał dostąpić łaski wybaczenia. Na to było za wcześniej i w tym momencie Samael jako mężczyzn był dla Laidan absolutnie skończony. Ciągle jednak pozostawał jej synem, dziedzicem, dzieckiem Marcolfa i tylko to pragnęła ochronić przed doszczętnym zniszczeniem, nawet w chwili największej słabości i strachu kierując się złotymi zasadami ochrony rodziny. To nic, że Reagan z widma stał się konkretnym zagrożeniem: postanowiła, że poradzi z nim sobie sama, nie mówiąc Samowi nic o oświeceniu, jakie spłynęło na jej męża. Nie zasługiwał na tę informację, nie zasługiwał na to, by znów mu zaufała i traktowała go jako swojego mężczyznę.
Spokojnie acz zdecydowanie wysunęła prawą dłoń z jego uścisku, kierując ją ku jego twarzy, jednak nie w czułej pieszczocie. Chwyciła go za podbródek i uniosła jego twarz nieco do góry: znów był niesubordynowanym kilkulatkiem, którego należało przywrócić do porządku.
- Jeśli skłamiesz, już nigdy więcej mnie nie zobaczysz. A cierpienie tego plugawego stworzenia, które wybrałeś sobie do zabawy, będzie niczym w porównaniu z piekłem, w jakie zamienię twoje życie – wyszeptała powoli, majestatycznie, wyraźnie akcentując każde słowo. Nie spuszczała spojrzenia z jego oczu, nagle umocniona pewnością, że jeśli faktycznie Samael sprzeniewierzy się swoim obietnicom i wybierze dalsze hańbienie rodu, to Laidan będzie w stanie skierować całą swoją nienawiść przeciwko własnemu dziecku. Byłam karmicielką i wiem, jak to jest słodko kochać dziecię, byłabym mu jednak wyrwała była pierś z ust nadstawionych, które się do mnie tkliwie uśmiechały, i roztrzaskała czaszkę, gdybym była zobowiązała się do tego czynu. Cała rozpacz i ból przekuła się w stalową determinację i chociaż układ, budowany pieczołowicie od lat, rozsypał się w proch, to Lai nawet na gruzowiskach dawnego świata pozostawała bezwzględną królową, gotową walczyć do krwi o jedyną miłość, jaka jej pozostała. O miłość do własnego nazwiska, do martwego ojca, do tradycji, opiewającej nienawiść jako źródło najpewniejszego szczęścia.
Nie traktowała go łagodniej, choć matczyne serce wariowało z bólu podobnych inwektyw, łączących się już na stałe z imieniem pierworodnego. Kochała go i nienawidziła jednocześnie, lecz była to jedyna uczuciowa dychotomia, jaka gościła w jej duszy. Pożądanie, rozpalające ją przy mężczyźnie natychmiastowo zniknęło, pozostawiając wyłącznie lodowatą obojętność. Już nie okazywała pogardy, nie obrzucała go obelgami ani nie wyrażała swojego obrzydzenia żałosnymi gestami rozhisteryzowanej kobiety. Była ponad to a kosztem słabego ciała osiągnęła czystość umysłu, silniejszego już w bezpośrednim starciu z Samaelem. Miała go na wyciągnięcie ręki, mogła bez problemu wsunąć palce w jego włosy czy pieszczotliwie przesunąć po szyi, ale te odruchy należały już do przeszłości. Którą przekreślił jej syn, nie ona: ona tylko dostosowała się do nowych warunków, do zastanej tragedii bez wyjścia, bez uspokajającego exodusu, bez rad chóru, pomagającego w podjęciu decyzji. Ta jeszcze nie zapadła. Fakt, że miłosiernie pozwoliła mu uklęknąć przy swoim łóżku nie oznaczał, że miał dostąpić łaski wybaczenia. Na to było za wcześniej i w tym momencie Samael jako mężczyzn był dla Laidan absolutnie skończony. Ciągle jednak pozostawał jej synem, dziedzicem, dzieckiem Marcolfa i tylko to pragnęła ochronić przed doszczętnym zniszczeniem, nawet w chwili największej słabości i strachu kierując się złotymi zasadami ochrony rodziny. To nic, że Reagan z widma stał się konkretnym zagrożeniem: postanowiła, że poradzi z nim sobie sama, nie mówiąc Samowi nic o oświeceniu, jakie spłynęło na jej męża. Nie zasługiwał na tę informację, nie zasługiwał na to, by znów mu zaufała i traktowała go jako swojego mężczyznę.
Spokojnie acz zdecydowanie wysunęła prawą dłoń z jego uścisku, kierując ją ku jego twarzy, jednak nie w czułej pieszczocie. Chwyciła go za podbródek i uniosła jego twarz nieco do góry: znów był niesubordynowanym kilkulatkiem, którego należało przywrócić do porządku.
- Jeśli skłamiesz, już nigdy więcej mnie nie zobaczysz. A cierpienie tego plugawego stworzenia, które wybrałeś sobie do zabawy, będzie niczym w porównaniu z piekłem, w jakie zamienię twoje życie – wyszeptała powoli, majestatycznie, wyraźnie akcentując każde słowo. Nie spuszczała spojrzenia z jego oczu, nagle umocniona pewnością, że jeśli faktycznie Samael sprzeniewierzy się swoim obietnicom i wybierze dalsze hańbienie rodu, to Laidan będzie w stanie skierować całą swoją nienawiść przeciwko własnemu dziecku. Byłam karmicielką i wiem, jak to jest słodko kochać dziecię, byłabym mu jednak wyrwała była pierś z ust nadstawionych, które się do mnie tkliwie uśmiechały, i roztrzaskała czaszkę, gdybym była zobowiązała się do tego czynu. Cała rozpacz i ból przekuła się w stalową determinację i chociaż układ, budowany pieczołowicie od lat, rozsypał się w proch, to Lai nawet na gruzowiskach dawnego świata pozostawała bezwzględną królową, gotową walczyć do krwi o jedyną miłość, jaka jej pozostała. O miłość do własnego nazwiska, do martwego ojca, do tradycji, opiewającej nienawiść jako źródło najpewniejszego szczęścia.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Była jego największą słabością. Wiedział o tym i nie zamierzał z tym walczyć, posłusznie poddając się wyrokom Losu, który zadecydował o jego zaangażowaniu. Wykraczającym poza wszelkie normy; to nie była zwykła miłość, to nie było zwierzęce pożądanie, ani nawet głód Tantala. Uwielbił Laidan bezgranicznie i nie istniała miara, jaką mógłby określić spalające go od wewnątrz emocje. Dlatego mozolnie wtaczał na stromą górę ogromny głaz, choć wiedział, że za chwilę stoczy się na sam dół i będzie zmuszony wykonywać swą pracę od początku. Wyzwanie zdawało mu się śmieszne, wręcz uwłaczające powadze sytuacji. Po której rozegraniu wieniec laurowy mógł ozdobić skronie tylko jednej osoby. Avery skapitulował niemalże od razu, chyląc głowę przed matką w niemym geście pokory. Mógł zatryumfować, zmusić ją do z r o z u m i e n i a, do uznania jego racji, ale byłoby to pyrrusowe zwycięstwo. Okupione zbyt wielkimi stratami: brutalnością i łzami. Avery już niczego nie lękał się tak bardzo, jak wątłej możliwości, że ponownie straci nad sobą panowanie i że stanie się przyczyną jej płaczu. Jej rozczarowaniem. Że potraktuje ją zupełnie jak nic niewarte ścierwo, szarpiąc i zakleszczając w uścisku swych silnych ramion. Była jego matką, jego królową i nie zasługiwała na takie traktowanie. Przez n i k o g o a już zwłaszcza przez niego. Powinien całować ziemię, po której chodziła i... zdawał sobie z tego sprawę o wiele za późno. Znowu w umysł Samaela wślizgiwał się okropny dysonans, lepkimi mackami oplatając jego myśli i podsuwając niedorzeczne pomysły. Więcej; niegodne, obmierzłe, okrutne. Jeśli nie po prośbie, to po groźbie. Lekko zadrżał, przerażony stanem własnej psychiki i... najrozsądniej postąpiłby, gdyby zerwał się na równe nogi i wybiegł z sali, byle dalej od matki, byle dalej od jej urodziwej twarzy i surowego spojrzenia. Obejmujący jego członki paraliż nie pozwolił mu jednak nawet drgnąć, więc pozostał na kolanach, próbując ukryć przed nią swój rozszalały wzrok. I modląc się w duchu do Salazara, by nie pozwolił mu zaprzepaścićszansy, którą wydarł niemalże ostatkiem swoich sił. Nie miał jej nic innego do zaproponowania, wiedziała przecież doskonale, że oddał się jej cały. Że wystarczyło słowo, by naprawdę zniknął z jej życia. Że dla jej kaprysu uczyniłby wszystko, co tylko pozostawało w jego mocy. Że naruszyłby każde prawo, aby jej dogodzić, uczynić szczęśliwą i spełnioną. Najwidoczniej był jednak jednym z tych głupców, wariujących z powodu uczuć. Avery potrafił okazać wyrozumiałość względem ambicji. Dumy. Gniewu (sam również go doświadczał). Nawet miłości. Miłości do władzy, do pochlebstw, do rozkoszy ciała, do pieniędzy. Nigdy do kobiety. I kiedy sam wpadał w tę misternie skonstruowaną pułapkę, zdawał sobie sprawę ze swojej własnej hipokryzji. Laidan od zawsze go niszczyła. Niszczyła, ale i w chwilach największej posuchy tylko ona pozwalała mu utrzymać się na powierzchni. Była jego wyrokiem śmierci oraz aktem ułaskawienia w jednej osobie i Avery bez reszty zadurzył się w tej kobiecie. Ze względu na niebezpieczeństwo, w którym pławili się podczas każdego wspólnego dnia? Lai w każdym calu ucieleśniała ideał jego kochanki i pierwowzór kobiecości. Władcza a jednocześnie uległa. Cnotliwa, lecz wyuzdana. Symbolizowała zarówno upadek, jak i zerwanie nałożonych na nią kajdan człowieczeństwa. Była boginią w ludzkiej postaci...I chyba powinien przemówić do tej człowieczej części, gwałtem uświadamiając jej, że pozostaje kobietą. Zależną od niego bez względu na to, co sobie wyobraża i roi w głowie. Pozwolił jej, by pochwyciła go za podbródek, potulnie przyjmując na siebie lodowate sztylety jej spojrzenia. Pozwolił jej wygłosić groźbę i pozwolił, by wierzyła w jego skruchę. W istocie, żałował szczerze, lecz nie tego, że przyjmował hołd od klęczącego Colina. Żałował, że to zobaczyła. Żałował, że złamał jej serce. Chylił głowę w pokorze i całował dłonie, ale kiedy (za jej pozwoleniem) powstawał z klęczek, nie nosił w sobie śladu człowieka złamanego. -Nie spocznę, póki cię nie odzyskam - oznajmił, niemalże arogancko, a na jego wąskich ustach rysował się już drwiący uśmiech. Niestosowny, ale pewnością siebie Avery próbował zabić tęsknotę za Laidan. Oraz dać jej do zrozumienia, że nieważne co się stanie, nieważne co między nimi zajdzie, ona już na zawsze będzie jego.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie traktowała go już jak dominującego kochanka, wyzwalającego w niej najskrytsze pragnienia – w jej oczach bezpowrotnie utracił męskość. Obdarł się z niej na swoje własne życzenie, woląc podążać za prymitywnymi, niezrozumiałymi wizjami, chorobliwie spychającymi go z boskiego piedestału na samo dno hierarchii. Albo wręcz poza nią, tam, gdzie lądowali niewarci wspomnienia zdrajcy krwi, traktowani przez poważane rody z lodowatą obojętnością. Tak też powinna zachowywać się Laidan i właśnie to próbowała sobą reprezentować, nawet pomimo palących uczuć pod maską dystansu. Wściekłość rozpalała każdy mięsień jej obolałego ciała tak mocno, że prawie zapominała o piekle, w jakie wciągał ją każdego wieczora Reagan. Nawet wymuszony obowiązek małżeński, spływający krwią, nie był w stanie wywołać w Lai takiej furii, takiej rozpaczy i takiej chęci wręcz zwierzęcego wycia z bólu, jaka działa się jej udziałem gdy choćby przypominała sobie ranę, zadaną jej przez Samaela. Urodziła go, wychowała, wyniosła go na prywatne ołtarze, pozwalając mu zawładnąć swoją duszą i ciałem, a w zamian – za zaufanie, za miłość, za szaleństwo, które popychało ją do czynów lubieżnych – otrzymała niespodziewany cios w samo serce. Brzmiało to melodramatycznie, ale jej syn zabił w niej całe intensywne uczucie, pozostawiając po sobie tylko pulsujące zgniłą krwią zgliszcza. Przed natychmiastowym wydziedziczeniem chroniło go tylko pochodzenie; był żyjącą pamiątką po Marcolfie, naczyniem o najczystszym genotypie i pierworodnym synem Laidan. Mimo wszystko, mimo całego cierpienia, nie mogła postąpić pochopnie. Już raz pozwoliła emocjom zapanować nad swoim działaniem i choć nie żałowała splunięcia ani wymierzenia Samaelowi siarczystego policzka, to wiedziała, że podobna sytuacja nie może już więcej powtórzyć. Okazałaby tym swoją słabość, swoje uczucia, ciągle tlące się pod stertami gruzu. Sam nie zasługiwał na nie, dlatego odcinała się od niego wszelkimi sposobami, nie chcąc, by zobaczył w jej oczach tamtą słabość, podkreśloną strumieniami łez. Tylko siłą mogła wygrać tę straceńczą grę o utraconą dumę.
Walka z samą sobą nie należała do najłatwiejszych, zwłaszcza, kiedy najchętniej wywrzaskiwałaby kolejne inwektywy i zadawała szczegółowe pytania o masochistycznej treści. Chciała wiedzieć wszystko o tym, co zrobił a jednocześnie każde wyobrażenia Samaela z innym mężczyzną wywoływało u niej mdłości i ataki duszności. Jedynym wyjściem z kołowrotka rozpaczy był właśnie chłód. Dystans. Odseparowanie się od tego, którego kochała najmocniej a który teraz nie zasługiwał nawet na miano jej syna. Nawet dotyk jego skóry przejmował ją do głębi obrzydzeniem. Do niego i także do samej siebie. Że tak mu zaufała, że zbudowała wokół niego cały świat, że ryzykowała dla niego, podczas gdy on zajęty był pluciem na wszelkie świętości.
Szybko odsunęła swoją dłoń od jego twarzy, ponownie zaciskając ją na wykrochmalonej pościeli, by nie kusiło ją sięgnięcie po różdżkę albo przesunięcie palców na jego szyję. Nigdy nie sądziła, że będzie w stanie podnieść rękę na Samaela, ale nigdy też nie przypuszczała, że osoba, którą kochała najmocniej na świecie, będzie w stanie potraktować ją z taką pogardą. Niejako uczyła się od niego tego uczucia, gdy zaciskała wargi w wąską linię, słysząc jego buntownicze słowa. Kpiący uśmiech rozjaśnił jego przystojną twarz, lecz serce Laidan nie zabiło szybciej w nierównym rytmie pożądania. Teraz zwijała się z pragnienia równie fizycznego: zadania mu jak największego bólu. – Próżny trud – odparła tylko sucho, znów wpatrzona w zasłonięte okno, by nie widzieć jego twarzy. – Zostaw mnie – dodała zdecydowanie, już wiedząc, kogo musi się poradzić, by podjąć ostateczną decyzję.
zt
Walka z samą sobą nie należała do najłatwiejszych, zwłaszcza, kiedy najchętniej wywrzaskiwałaby kolejne inwektywy i zadawała szczegółowe pytania o masochistycznej treści. Chciała wiedzieć wszystko o tym, co zrobił a jednocześnie każde wyobrażenia Samaela z innym mężczyzną wywoływało u niej mdłości i ataki duszności. Jedynym wyjściem z kołowrotka rozpaczy był właśnie chłód. Dystans. Odseparowanie się od tego, którego kochała najmocniej a który teraz nie zasługiwał nawet na miano jej syna. Nawet dotyk jego skóry przejmował ją do głębi obrzydzeniem. Do niego i także do samej siebie. Że tak mu zaufała, że zbudowała wokół niego cały świat, że ryzykowała dla niego, podczas gdy on zajęty był pluciem na wszelkie świętości.
Szybko odsunęła swoją dłoń od jego twarzy, ponownie zaciskając ją na wykrochmalonej pościeli, by nie kusiło ją sięgnięcie po różdżkę albo przesunięcie palców na jego szyję. Nigdy nie sądziła, że będzie w stanie podnieść rękę na Samaela, ale nigdy też nie przypuszczała, że osoba, którą kochała najmocniej na świecie, będzie w stanie potraktować ją z taką pogardą. Niejako uczyła się od niego tego uczucia, gdy zaciskała wargi w wąską linię, słysząc jego buntownicze słowa. Kpiący uśmiech rozjaśnił jego przystojną twarz, lecz serce Laidan nie zabiło szybciej w nierównym rytmie pożądania. Teraz zwijała się z pragnienia równie fizycznego: zadania mu jak największego bólu. – Próżny trud – odparła tylko sucho, znów wpatrzona w zasłonięte okno, by nie widzieć jego twarzy. – Zostaw mnie – dodała zdecydowanie, już wiedząc, kogo musi się poradzić, by podjąć ostateczną decyzję.
zt
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Do świąt?! - jak na kobietę, która ostatni tydzień spędziła zawieszona gdzieś między jawą a nieświadomością, tańcząca w objęciach Ondyny, przechylając się raz w stronę oddechu, a raz śmierci, jest we mnie zaskakująco dużo werwy i niezadowolenia. Przecież to ponad dwa tygodnie. Dwa tygodnie. I tak, wciąż kręci mi się w głowie kiedy próbuję wstać, usta mam zsiniałe a twarz wciąż jest blada, pod oczami nieeleganckie cienie. Bliżej mi do upiora niż wytwornej damy, ale kilka dni odpoczynku w domowym zaciszu, odpowiednie inhalacje i stała opieka Peony zdziałają więcej niż niewygodne szpitalne łóżko oraz ciekawskie spojrzenia pielęgniarek zastanawiające się co, na Merlina, stało się doktor Bulstrode.
Mam nadzieję, że plotka o mnie, wałęsającej się samotnie po Dover nie rozniosła się po całym Mungu. Już wolę tę o narzeczeńskiej klątwie. Ja tutaj. Caesar piętro niżej, dwójka kochanków oddalona od siebie nieprzekraczalną granicą klatki schodowej.
Po trzech dniach, nie pamiętam tego najlepiej, podobno czułam się na tyle dobrze, więc mi powiedzieli. O Alfredzie. I Maire.
Pewnie dlatego pełną świadomość odzyskałam dopiero po tygodniu.
Nawet nie pamiętam jak znalazłam się w Mungu, chyba kogoś spotkałam, a może były to tylko majaki? Udało mi się wyjść z podziemi czy znalazłam kogoś po drodze? Nie wiem czy błąkałam się klifami czy Ondyna wykończyła mnie już przy wyjściu? Nie wiem też kto przyjął mnie do szpitala i co usłyszał. Na całe szczęście dzisiaj nikt nie zadaje pytać, może jeszcze nie wyglądam zbyt dobrze, sine usta, resztka snu na powiekach. Bo cały ten stan przypominał trochę długi, ciężki sen. Nawet nie sen - może narkotyczne wizje? Unoszenie się, opadanie, walka o oddech, próba wypłynięcia na powierzchnię. Czasami byłam blisko, wydziałam zarysy znanych mi postaci, braci, rodziców, nawet Caesara - ale potrzebowałam czasu. Żeby się pogodzić. Po raz kolejny przejść przez wszystkie stadia żalu i…
Odpuścić.
Odetchnąć.
Wypłynąć.
Ułożyć sobie priorytety. Nie szukać potęgi w miejscach które mnie przerastają, trzymać się grubych murów szpitala i bibliotek. Lekcja pokory, może było mi to potrzebne. Przekonanie, że wcale nie jestem niezniszczalna. Chyba powinnam nauczyć się słuchać dobrych rad, nie traktować każdego z przejawów troski za dyskredytację i ośmieszenie. Gdybym kilka miesięcy temu, zamiast głupio się upierać, posłuchała Rosiera i Lestrange’a nie musiałabym gnić w szpitalnym łóżku aż do świąt.
Przecież to dwa tygodnie! Ponad dwa tygodnie!
Ze złością opadam na poduszki, niechętnie przyznając sama przed sobą, że wcale nie czuje się dobrze. Przeklęty Tom Riddle, mam nadzieję, że ta cholerna książka ugryzie go w dupę.
Będę musiała poprosić Peony by przyniosła mi trochę lektur, inaczej wykończy mnie nuda, nie brak oddechu.
Mam nadzieję, że plotka o mnie, wałęsającej się samotnie po Dover nie rozniosła się po całym Mungu. Już wolę tę o narzeczeńskiej klątwie. Ja tutaj. Caesar piętro niżej, dwójka kochanków oddalona od siebie nieprzekraczalną granicą klatki schodowej.
Po trzech dniach, nie pamiętam tego najlepiej, podobno czułam się na tyle dobrze, więc mi powiedzieli. O Alfredzie. I Maire.
Pewnie dlatego pełną świadomość odzyskałam dopiero po tygodniu.
Nawet nie pamiętam jak znalazłam się w Mungu, chyba kogoś spotkałam, a może były to tylko majaki? Udało mi się wyjść z podziemi czy znalazłam kogoś po drodze? Nie wiem czy błąkałam się klifami czy Ondyna wykończyła mnie już przy wyjściu? Nie wiem też kto przyjął mnie do szpitala i co usłyszał. Na całe szczęście dzisiaj nikt nie zadaje pytać, może jeszcze nie wyglądam zbyt dobrze, sine usta, resztka snu na powiekach. Bo cały ten stan przypominał trochę długi, ciężki sen. Nawet nie sen - może narkotyczne wizje? Unoszenie się, opadanie, walka o oddech, próba wypłynięcia na powierzchnię. Czasami byłam blisko, wydziałam zarysy znanych mi postaci, braci, rodziców, nawet Caesara - ale potrzebowałam czasu. Żeby się pogodzić. Po raz kolejny przejść przez wszystkie stadia żalu i…
Odpuścić.
Odetchnąć.
Wypłynąć.
Ułożyć sobie priorytety. Nie szukać potęgi w miejscach które mnie przerastają, trzymać się grubych murów szpitala i bibliotek. Lekcja pokory, może było mi to potrzebne. Przekonanie, że wcale nie jestem niezniszczalna. Chyba powinnam nauczyć się słuchać dobrych rad, nie traktować każdego z przejawów troski za dyskredytację i ośmieszenie. Gdybym kilka miesięcy temu, zamiast głupio się upierać, posłuchała Rosiera i Lestrange’a nie musiałabym gnić w szpitalnym łóżku aż do świąt.
Przecież to dwa tygodnie! Ponad dwa tygodnie!
Ze złością opadam na poduszki, niechętnie przyznając sama przed sobą, że wcale nie czuje się dobrze. Przeklęty Tom Riddle, mam nadzieję, że ta cholerna książka ugryzie go w dupę.
Będę musiała poprosić Peony by przyniosła mi trochę lektur, inaczej wykończy mnie nuda, nie brak oddechu.
Stał przy jej łóżku, nawet mimo tego, że żadna z jej myśli nie mknęła w jego kierunku. Przybył od razu, gdy tylko dowiedział się, gdzie została przyjęta. Teraz z troską patrzył na to zmęczone oblicze, poczuwając się, że każdy siniec i każde uczucie bólu Isolde, było jego winą. Dlatego przez twarz Lorne'a również przenikał grymas, niby bólu, niby wstydu, wszystkiego po trochu. Jedynie pokiwał głową na słowa Isolde, przeczuwając, że tak zareaguje. Przynajmniej uszła z życiem. Ma ją przy sobie, wątłą niż zawsze, ale z bijącym sercem i pewnym okrzykiem.
- Dobrze się czujesz? Czy czegoś ci trzeba? - zapytał troskliwie. Nie wiedział, czy może tutaj przebywać, po prostu wparował do sali, ignorując wszelkie głosy. - Czy mam zdobyć jakieś książki? Rachatłukum? Cokolwiek?
Lecz zamilkł, bo nieustanne pytania również mogły zmęczyć Isolde. Wystarczyło tylko słowo, a poszedłby precz, nie chciał być kolejną przypadłością.
- Wymknęło się to wszystko spod kontroli. Przepraszam. Przepraszam, że cię zawiodłem. Powinienem zostać w postaci tego zwierzaka na zawsze.
O niczym nie mówił wprost, ale był pewien, że mimo aktualnego stanu, Isolde pojmie wszystko. Sam Lorne również był wykończony, ręce drżały mu nieustannie, a spojrzenie było mętne od troski i braku snu. Gdy zaś nachodziły go myśli o zmarłym kuzynie, rzeczywistość stawała się nie do zniesienia. Uniósł wzrok, by nie ponieść się emocjom i patrzył chwilę na biały sufit szpitala. Potem jego spojrzenie znowu spoczęło na Isolde. Oboje wyglądali jak połówki dawnych siebie.
Dokąd to wszystko zmierzało? Będą musieli pomówić o Tomie. O tym całym zamieszaniu. Czy faktycznie warto.
Nie teraz. Teraz niech Isolde odpoczywa.
- Dobrze się czujesz? Czy czegoś ci trzeba? - zapytał troskliwie. Nie wiedział, czy może tutaj przebywać, po prostu wparował do sali, ignorując wszelkie głosy. - Czy mam zdobyć jakieś książki? Rachatłukum? Cokolwiek?
Lecz zamilkł, bo nieustanne pytania również mogły zmęczyć Isolde. Wystarczyło tylko słowo, a poszedłby precz, nie chciał być kolejną przypadłością.
- Wymknęło się to wszystko spod kontroli. Przepraszam. Przepraszam, że cię zawiodłem. Powinienem zostać w postaci tego zwierzaka na zawsze.
O niczym nie mówił wprost, ale był pewien, że mimo aktualnego stanu, Isolde pojmie wszystko. Sam Lorne również był wykończony, ręce drżały mu nieustannie, a spojrzenie było mętne od troski i braku snu. Gdy zaś nachodziły go myśli o zmarłym kuzynie, rzeczywistość stawała się nie do zniesienia. Uniósł wzrok, by nie ponieść się emocjom i patrzył chwilę na biały sufit szpitala. Potem jego spojrzenie znowu spoczęło na Isolde. Oboje wyglądali jak połówki dawnych siebie.
Dokąd to wszystko zmierzało? Będą musieli pomówić o Tomie. O tym całym zamieszaniu. Czy faktycznie warto.
Nie teraz. Teraz niech Isolde odpoczywa.
Lorne Bulstrode
Zawód : łowca smoków i opiekun w rezerwacie Kent
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Dzieci są milsze od dorosłych
zwierzęta są milsze od dzieci
mówisz że rozumując w ten sposób
muszę dojść do twierdzenia
że najmilszy jest mi pierwotniak pantofelek
no to co
milszy mi jest pantofelek
od ciebie ty skurwysynie.
zwierzęta są milsze od dzieci
mówisz że rozumując w ten sposób
muszę dojść do twierdzenia
że najmilszy jest mi pierwotniak pantofelek
no to co
milszy mi jest pantofelek
od ciebie ty skurwysynie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
20.02
Czekałam na Perseusza. Naprawdę na niego czekałam. Miałam wrażenie, że tylko on w tym momencie może być w stanie mi pomóc. Nie potrzebowałam słów otuchy, nie potrzebowałam kwiatów, czekolady, nowych książkę. Potrzebowałam obecności osoby, która samym tym, że jest, sprawiłaby, że moje negatywne emocje odeszły by w bok.
A negatywnych emocji byłam pełna. Starałam się trzymać, gdy była przy mnie moja rodzina. Przyjmowałam maskę obojętności, myśląc, że w ten sposób pokaże im, że wszystko jest w porządku i jakoś sobie radzę, ale absolutnie sobie nie radziłam. Z jakiegoś, niewyjaśnionego dla mnie, powodu niesamowicie cierpiałam. Przecież nie kochałam Corvusa, a jednak jego śmierć była dla mnie ogromną tragedią. Żałowałam go, ponieważ widziałam się już u jego boku, jednak bardziej bolały mnie po raz kolejny utracone marzenia. Marzenia, które były tak bliskie spełnienia. Zbyt wiele razy zabrano mi coś na czym mi tak strasznie zależało, w końcu pękłam. Po prostu. Bo ile człowiek mógł znieść brutalności i niszczenia wszystkich planów, marzeń, wymyślonej dla siebie przyszłości? Wiedziałam, że wszystko co wydarzyło się kiedyś, czy może większość, było zrobione dla mojego dobra i nikt nie chciał mnie skrzywdzić. Jednak jeśli myśleli, że ich działania mnie nie bolały, to mylili się. Mylili się cholernie.
Czekałam na Perseusza. Siedziałam na parapecie w oknie w swojej sali szpitalnej. Miałam na sobie czarną, jedwabną podomkę, włosy miałam rozpuszczone. Na stoliku obok łóżka leżało pełno medykamentów, część była na moją chorobę, część na mój stan psychiczny. Wątpiłam jednak, by cokolwiek mi pomogło w tej kwestii. A już na pewno nie byłyby to lekarstwa.
Siedziałam skulona, brodę opartą miałam o kolana, a w dłoniach trzymałam książkę. Pogrążona byłam w czytaniu, akurat była to książka, którą czytałam pewnego dnia będąc u Rosierów. Historia o ojcu, który zamknął córkę w wieży, a uratował ją chłopiec całkowicie w niej zakochany, który uronił swoją własną krew, aby móc swoją wybrankę uwolnić. Piękna historia, szkoda, że tak niesamowicie nierealna.
Skończyłam czytać właśnie ostatnią stronicę, gdzie kończyli swój pocałunek, a chłopiec okazywał być się prawdziwym czarodziejem, a nie zwykłym chłopem, jak to zły ojciec na początku sądził. Zamknęłam księgę z obojętnością, chwyciłam ją w prawą rękę i bez ceremonialnie rzuciłam na podłogę, poniżej okna, tuż obok swoich stóp, na całą stertę innych książek. Było ich mnóstwo, ponieważ siedziałam dzień i noc pogrążona w lekturze.
Jednym machnięciem różdżki przywołałam do siebie kolejną.
Czekałam na Perseusza. Naprawdę na niego czekałam. Miałam wrażenie, że tylko on w tym momencie może być w stanie mi pomóc. Nie potrzebowałam słów otuchy, nie potrzebowałam kwiatów, czekolady, nowych książkę. Potrzebowałam obecności osoby, która samym tym, że jest, sprawiłaby, że moje negatywne emocje odeszły by w bok.
A negatywnych emocji byłam pełna. Starałam się trzymać, gdy była przy mnie moja rodzina. Przyjmowałam maskę obojętności, myśląc, że w ten sposób pokaże im, że wszystko jest w porządku i jakoś sobie radzę, ale absolutnie sobie nie radziłam. Z jakiegoś, niewyjaśnionego dla mnie, powodu niesamowicie cierpiałam. Przecież nie kochałam Corvusa, a jednak jego śmierć była dla mnie ogromną tragedią. Żałowałam go, ponieważ widziałam się już u jego boku, jednak bardziej bolały mnie po raz kolejny utracone marzenia. Marzenia, które były tak bliskie spełnienia. Zbyt wiele razy zabrano mi coś na czym mi tak strasznie zależało, w końcu pękłam. Po prostu. Bo ile człowiek mógł znieść brutalności i niszczenia wszystkich planów, marzeń, wymyślonej dla siebie przyszłości? Wiedziałam, że wszystko co wydarzyło się kiedyś, czy może większość, było zrobione dla mojego dobra i nikt nie chciał mnie skrzywdzić. Jednak jeśli myśleli, że ich działania mnie nie bolały, to mylili się. Mylili się cholernie.
Czekałam na Perseusza. Siedziałam na parapecie w oknie w swojej sali szpitalnej. Miałam na sobie czarną, jedwabną podomkę, włosy miałam rozpuszczone. Na stoliku obok łóżka leżało pełno medykamentów, część była na moją chorobę, część na mój stan psychiczny. Wątpiłam jednak, by cokolwiek mi pomogło w tej kwestii. A już na pewno nie byłyby to lekarstwa.
Siedziałam skulona, brodę opartą miałam o kolana, a w dłoniach trzymałam książkę. Pogrążona byłam w czytaniu, akurat była to książka, którą czytałam pewnego dnia będąc u Rosierów. Historia o ojcu, który zamknął córkę w wieży, a uratował ją chłopiec całkowicie w niej zakochany, który uronił swoją własną krew, aby móc swoją wybrankę uwolnić. Piękna historia, szkoda, że tak niesamowicie nierealna.
Skończyłam czytać właśnie ostatnią stronicę, gdzie kończyli swój pocałunek, a chłopiec okazywał być się prawdziwym czarodziejem, a nie zwykłym chłopem, jak to zły ojciec na początku sądził. Zamknęłam księgę z obojętnością, chwyciłam ją w prawą rękę i bez ceremonialnie rzuciłam na podłogę, poniżej okna, tuż obok swoich stóp, na całą stertę innych książek. Było ich mnóstwo, ponieważ siedziałam dzień i noc pogrążona w lekturze.
Jednym machnięciem różdżki przywołałam do siebie kolejną.
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Przyjdź. Nieznane dotąd Avery’emu zaklęcie magiczne ujawniło pełnię swojej mocy, gdy chłodnymi tęczówkami prześlizgiwał się po kolejnych literach zapisanych zgrabnym, choć nieco niedbałym z racji pośpiechu pismem. Skreślone słowa migotały mu przed oczami, gdy szybkim ruchem zwijał oba arkusze pergaminu, by wcisnąć je do szuflady biurka. Zmarszczył brwi nieświadomie, pospiesznie chwytając płaszcz po drodze do kominka. Płomienie buchnęły, seria najrozmaitszych wejść i wyjść pojawiała się pospiesznie i znikała równie szybko w otoczeniu zielonej łuny, a gdy Perseus wykonał kolejny krok, stąpał już po korytarzu znienawidzonego szpitala, napawającego go zawsze najgorszymi możliwymi uczuciami… które teraz nie towarzyszyły mu ani przez chwilę, gdy tonem nieznoszącym sprzeciwu żądał od zmieszanej recepcjonistki udzielenia informacji o sali, w której przebywała Rosalie i gdy uciszał lodowatym spojrzeniem jej protesty odnośnie nieprzyjmowania odwiedzających spoza rodziny młodej lady. Naprawdę sądziła, że mogła go powstrzymać? Pretensjonalność gminu nigdy nie przestawała go zdumiewać.
Nie wiedział, co powinien sądzić. O niespodziewanych wydarzeniach, o niezmienionym stanie cywilnym Rose, o niewartym całego zamieszania Corvusie Blacku, o przeszłości, która po raz kolejny odbijała się czkawką. Zwolnił kroku, dopiero gdy znalazł się na miejscu, w wejściu do sali. Drzwi były uchylone, nie pukał więc, po prostu tkwiąc chwilę pod łukiem framugi i nie zdradzając swojej obecności, przez dłuższą chwilę przyglądając się siedzącej na parapecie blondynce. Nawet teraz, gdy wszystko było przeciwko niej, wciąż wyglądała pięknie - w wydaniu tak naturalnym, pozbawionym zbędnych ozdób, eleganckich upięć, drogich kreacji, masywnych kamieni rodowych czy makijażu, w wydaniu niemalże domowym, gdy odziana w podomkę, nieświadoma obecności nikogo innego, nie martwiła się konwenansami, bezpardonowo rzucając książką na podłogę, wyglądała nawet piękniej niż zazwyczaj, choć zapewne nie wiedziała tego. Nie mogła wiedzieć. Chociaż nigdy nie życzył lady Yaxley podobnego losu, chociaż wyobrażał sobie jak ciężko musi jej być odnaleźć się w rzeczywistości otoczonej atmosferą skandalu, który nie był efektem mezaliansu czy umyślnego działania, a zaledwie zbiegiem niefortunnych zdarzeń, dramat sprzed kilku tygodni uderzył go w pełni dopiero teraz, gdy wyrwał się ze swojej prywatnej bańki szczęścia, by zatopić się w zupełnie innych okolicznościach.
- Rose - odezwał się ostatecznie, przekraczając próg sali, wgłąb której zrobił zaledwie parę kroków. Ostrożnych, jakby nie wiedział, co właściwie powinien począć. Tak naprawdę nie miał zielonego pojęcia.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nie wiedział, co powinien sądzić. O niespodziewanych wydarzeniach, o niezmienionym stanie cywilnym Rose, o niewartym całego zamieszania Corvusie Blacku, o przeszłości, która po raz kolejny odbijała się czkawką. Zwolnił kroku, dopiero gdy znalazł się na miejscu, w wejściu do sali. Drzwi były uchylone, nie pukał więc, po prostu tkwiąc chwilę pod łukiem framugi i nie zdradzając swojej obecności, przez dłuższą chwilę przyglądając się siedzącej na parapecie blondynce. Nawet teraz, gdy wszystko było przeciwko niej, wciąż wyglądała pięknie - w wydaniu tak naturalnym, pozbawionym zbędnych ozdób, eleganckich upięć, drogich kreacji, masywnych kamieni rodowych czy makijażu, w wydaniu niemalże domowym, gdy odziana w podomkę, nieświadoma obecności nikogo innego, nie martwiła się konwenansami, bezpardonowo rzucając książką na podłogę, wyglądała nawet piękniej niż zazwyczaj, choć zapewne nie wiedziała tego. Nie mogła wiedzieć. Chociaż nigdy nie życzył lady Yaxley podobnego losu, chociaż wyobrażał sobie jak ciężko musi jej być odnaleźć się w rzeczywistości otoczonej atmosferą skandalu, który nie był efektem mezaliansu czy umyślnego działania, a zaledwie zbiegiem niefortunnych zdarzeń, dramat sprzed kilku tygodni uderzył go w pełni dopiero teraz, gdy wyrwał się ze swojej prywatnej bańki szczęścia, by zatopić się w zupełnie innych okolicznościach.
- Rose - odezwał się ostatecznie, przekraczając próg sali, wgłąb której zrobił zaledwie parę kroków. Ostrożnych, jakby nie wiedział, co właściwie powinien począć. Tak naprawdę nie miał zielonego pojęcia.
[bylobrzydkobedzieladnie]
stars, hide your fires:
let not light see my black and deep desires.
let not light see my black and deep desires.
Ostatnio zmieniony przez Perseus Avery dnia 01.09.16 19:38, w całości zmieniany 1 raz
Sala numer dwa
Szybka odpowiedź