Sala numer dwa
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sala numer dwa
To chyba jedna z najprzestronniejszych i najładniejszych sal nie tylko na tym piętrze, ale i całym szpitalu. Do pomieszczenia wpada duża ilość światła, przez co nie wydaje się ono tak ponure jak pozostałe części Munga. Zazwyczaj sala pęka w szwach i ciężko znaleźć tu jakiekolwiek wolne łóżko - trafiają tutaj stali bywalcy oddziału na dłuższe leczenia lub podczas kolejnych, rutynowych pobytów. Dla komfortu i prywatności pacjentów zamocowano przy każdym łóżku zwiewne, białe kotary, natomiast na końcu sali stoi duży doniczkowy kwiatek - wszak odrobina zieleniny jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
Tym razem Josie przypadł w udziale dzień na oddziale chorób wewnętrznych. Oddział, na którym pracował jej ojciec, i gdzie regularnie trafiała jej chora genetycznie matka, budził w niej różne emocje, ale chociaż został jej jeszcze rok do końca stażu podstawowego, miała wrażenie, że raczej nie wybierze takiej specjalizacji. Wystarczające było, że musiała doglądać swojej matki, a nie chciała angażować się zbyt osobiście, wolała utrzymywać zdrowy dystans, oddzielać pracę i życie prywatne grubą linią. Czasami się nie dało. Nie, kiedy dorastało się pod jednym dachem z osobą chorą oraz z uzdrowicielem chorób genetycznych.
Na szczęście tym razem matka była w domu. Po ostatnim ataku, którego doznała w galerii, panował względny spokój, choć była to prawdopodobnie cisza przed burzą. Rozmyślała o tym dość często, gdy tylko nie absorbowała swojej uwagi innymi zajęciami. Tych zwykle było w Mungu pod dostatkiem. Jako stażystka regularnie asystowała różnym uzdrowicielom, roznosiła eliksiry czy zajmowała się papierkową robotą zleconą przez wyższych stażem. Pełnoprawni uzdrowiciele często zrzucali mniej wdzięczne zajęcia na stażystów, wymawiając się ważniejszymi obowiązkami.
Szła korytarzem szóstego piętra, ostrożnie niosąc w dłoniach tackę wypełnioną fiolkami z medykamentami. Skierowano ją do sali numer dwa, gdzie leżało kilku pacjentów z genetycznymi schorzeniami, którym miała podać nowe dawki eliksirów i skontrolować ich stan za pomocą podstawowych zaklęć. Przytrzymała tackę jedną dłonią i ostrożnie otworzyła drzwi, po czym wsunęła się do środka. Miała przynajmniej tę kojącą świadomość, że nie ujrzy na jednym z łóżek swojej matki. Thea była prawdziwym utrapieniem dla uzdrowicieli i innych pacjentów; ciągle marudziła na złe warunki i tłok, i preferowała bycie leczoną w domu.
Podeszła do pierwszej pacjentki, podając jej odpowiednio opisany eliksir, rzucając zaklęcie sprawdzające i odnotowując coś na podkładce. Potem przeszła dalej, za parawanem zauważając twarz, która wydawała jej się bardzo znajoma. Trudno byłoby nie rozpoznać młodej szlachcianki o niezwykłej, półwilej urodzie; Josie pamiętała ją z Hogwartu, gdzie dzielił je zaledwie rok. Jak się okazywało, Liliana Yaxley także była chora genetycznie – cierpiała na transmutacyjne zaniki organowe. Dowiedziała się o tym dopiero w Mungu, podczas swojego kursu; w szkole nawet nie przypuszczała, że ta piękność także została dotknięta genetycznym przekleństwem.
- Dzień dobry, lady Yaxley – powitała ją grzecznie. Jej matka nie przepadała szczególnie ani za Yaxleyami ani za półwilami, ale Josie była jak zwykle grzeczna i uprzejma, tym bardziej, że znajdowała się w pracy. – Uzdrowiciel prowadzący polecił mi przyniesienie kolejnej porcji eliksiru – dodała, podnosząc z tacki fiolkę opisaną nazwiskiem półwili. – Jak samopoczucie? Czy w ciągu ostatnich godzin nie doszło do nasilenia dolegliwości? – zadała standardowe pytania. Nie chciała zbyt długo przeszkadzać Yaxleyównie, ale swoje obowiązki musiała wykonać.
Na szczęście tym razem matka była w domu. Po ostatnim ataku, którego doznała w galerii, panował względny spokój, choć była to prawdopodobnie cisza przed burzą. Rozmyślała o tym dość często, gdy tylko nie absorbowała swojej uwagi innymi zajęciami. Tych zwykle było w Mungu pod dostatkiem. Jako stażystka regularnie asystowała różnym uzdrowicielom, roznosiła eliksiry czy zajmowała się papierkową robotą zleconą przez wyższych stażem. Pełnoprawni uzdrowiciele często zrzucali mniej wdzięczne zajęcia na stażystów, wymawiając się ważniejszymi obowiązkami.
Szła korytarzem szóstego piętra, ostrożnie niosąc w dłoniach tackę wypełnioną fiolkami z medykamentami. Skierowano ją do sali numer dwa, gdzie leżało kilku pacjentów z genetycznymi schorzeniami, którym miała podać nowe dawki eliksirów i skontrolować ich stan za pomocą podstawowych zaklęć. Przytrzymała tackę jedną dłonią i ostrożnie otworzyła drzwi, po czym wsunęła się do środka. Miała przynajmniej tę kojącą świadomość, że nie ujrzy na jednym z łóżek swojej matki. Thea była prawdziwym utrapieniem dla uzdrowicieli i innych pacjentów; ciągle marudziła na złe warunki i tłok, i preferowała bycie leczoną w domu.
Podeszła do pierwszej pacjentki, podając jej odpowiednio opisany eliksir, rzucając zaklęcie sprawdzające i odnotowując coś na podkładce. Potem przeszła dalej, za parawanem zauważając twarz, która wydawała jej się bardzo znajoma. Trudno byłoby nie rozpoznać młodej szlachcianki o niezwykłej, półwilej urodzie; Josie pamiętała ją z Hogwartu, gdzie dzielił je zaledwie rok. Jak się okazywało, Liliana Yaxley także była chora genetycznie – cierpiała na transmutacyjne zaniki organowe. Dowiedziała się o tym dopiero w Mungu, podczas swojego kursu; w szkole nawet nie przypuszczała, że ta piękność także została dotknięta genetycznym przekleństwem.
- Dzień dobry, lady Yaxley – powitała ją grzecznie. Jej matka nie przepadała szczególnie ani za Yaxleyami ani za półwilami, ale Josie była jak zwykle grzeczna i uprzejma, tym bardziej, że znajdowała się w pracy. – Uzdrowiciel prowadzący polecił mi przyniesienie kolejnej porcji eliksiru – dodała, podnosząc z tacki fiolkę opisaną nazwiskiem półwili. – Jak samopoczucie? Czy w ciągu ostatnich godzin nie doszło do nasilenia dolegliwości? – zadała standardowe pytania. Nie chciała zbyt długo przeszkadzać Yaxleyównie, ale swoje obowiązki musiała wykonać.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Kiedy nie pojawiały się objawy, albo nie musiałam iść na kontrolną wizytę, zupełnie nie pamiętałam o swojej chorobie. Całe szczęście nie była Ondyną, która, jak w przypadku mojej siostry, uniemożliwiałaby spędzanie czasu w najprzyjemniejszy sposób. Na co dzień właściwie wcale mi to nie przeszkadzało, chociaż cień niespodziewanego ataku zawsze gdzieś tam się czaił. Tak naprawdę wiele szlachciców cierpiało na podobne przypadłości, więc, chociaż nie był to temat do towarzyskiej rozmowy, oni to rozumieli. Tak mi się przynajmniej wydawało. Chora byłam ja, Rosalie, Morgoth, Tobias i nie potrafiłam sobie wyobrazić, żeby w innych rodach wyglądało to bardzo inaczej. Musiało tak być, może dzięki temu szlamom wydawało się czasem, że są lepsze od nas? Nie miało to znaczenia, ponieważ mnie nie dotykało to jakoś bardzo. Mimo wszystko, w szpitalnym łóżku nie wyglądałam tak dumnie jak powinnam. Brakowało mi pięknej sukni, idealnie ułożonych włosów czy podkreślenia makijażem moich i tak idealnych rysów twarzy. Co za szczęście, że była półwilą i nawet kiedy dopadała mnie choroba i mungowa rzeczywistość, nie wyglądała tak okropnie jak inni!
Oczywiście nie spodziewałam się, że dzisiaj ta świadomość będzie mi do czegoś potrzebna. Baśń była naprawę wciągająca i nie przejmowałam się odgłosem kroków, które przecież rozbrzmiewały gdzieś dalej niemal bez przerwy. Wydawało się, że dopiero co jakiś uzdrowiciel był u mnie, żeby zadać mi te wszystkie pytania o stan mój zdrowia, więc po co zaraz przychodził kolejny? Nie zauważyłam Jocelyn gdy weszła do mojego pół-prywatnego pokoju (wcześniej kazałam szczelnie zasłonić kotary, żeby możliwie jak najbardziej odciąć się od reszty towarzystwa). Podniosła jednak niechętnie wzrok, zaznaczając palcem miejsce w którym skończyłam czytać. Niestety nie był to przypadkowy uzdrowiciel a znana mi osoba z której widoku ciężko było mi się cieszyć.
- Panna Vane - rzekłam do niej na przywitanie, starając się pozbyć mojego wcześniejszego, obrażonego na wszystkich uzdrowicieli, tonu. Wierzyłam co prawda, że obowiązuje ich jakaś medyczna tajemnica, ale czy naprawdę każdemu można było ufać? Czy taka Vane nie porozpowiada głupich plotek? Co prawda wydawało mi się to absurdalne, bo i nie wiedziałam co takiego mogłaby powiedzieć, ale ciężko było się wyzbyć podobnych myśli, kiedy widziało się w Mungu znajomą twarz z Hogwartu. Cudownie, spojrzałam niechętnie na fiolkę z eliksirem i chociaż miała ochotę (jak wcześniej) pomarudzić na ten temat, to tym razem wypiłam porcję bez słowa. - Ciężko powiedzieć, biorąc pod uwagę, że od początku żadnych nie odczuwałam - stwierdziłam z przekąsem, nie myśląc o tym, że biedna Joce zapewne nic nie wie. - Pracujesz tutaj, ty mi powiedz czy coś się poprawia - powiedziałam, zamykając nawet książkę i kładąc dłonie równo na okładce. Zabawne, przy moim nazwisku "lady" brzmiało bardzo dobrze, ale ciężko było Jocelyn nazywać panią - gdyby chociaż była starsza.
Oczywiście nie spodziewałam się, że dzisiaj ta świadomość będzie mi do czegoś potrzebna. Baśń była naprawę wciągająca i nie przejmowałam się odgłosem kroków, które przecież rozbrzmiewały gdzieś dalej niemal bez przerwy. Wydawało się, że dopiero co jakiś uzdrowiciel był u mnie, żeby zadać mi te wszystkie pytania o stan mój zdrowia, więc po co zaraz przychodził kolejny? Nie zauważyłam Jocelyn gdy weszła do mojego pół-prywatnego pokoju (wcześniej kazałam szczelnie zasłonić kotary, żeby możliwie jak najbardziej odciąć się od reszty towarzystwa). Podniosła jednak niechętnie wzrok, zaznaczając palcem miejsce w którym skończyłam czytać. Niestety nie był to przypadkowy uzdrowiciel a znana mi osoba z której widoku ciężko było mi się cieszyć.
- Panna Vane - rzekłam do niej na przywitanie, starając się pozbyć mojego wcześniejszego, obrażonego na wszystkich uzdrowicieli, tonu. Wierzyłam co prawda, że obowiązuje ich jakaś medyczna tajemnica, ale czy naprawdę każdemu można było ufać? Czy taka Vane nie porozpowiada głupich plotek? Co prawda wydawało mi się to absurdalne, bo i nie wiedziałam co takiego mogłaby powiedzieć, ale ciężko było się wyzbyć podobnych myśli, kiedy widziało się w Mungu znajomą twarz z Hogwartu. Cudownie, spojrzałam niechętnie na fiolkę z eliksirem i chociaż miała ochotę (jak wcześniej) pomarudzić na ten temat, to tym razem wypiłam porcję bez słowa. - Ciężko powiedzieć, biorąc pod uwagę, że od początku żadnych nie odczuwałam - stwierdziłam z przekąsem, nie myśląc o tym, że biedna Joce zapewne nic nie wie. - Pracujesz tutaj, ty mi powiedz czy coś się poprawia - powiedziałam, zamykając nawet książkę i kładąc dłonie równo na okładce. Zabawne, przy moim nazwisku "lady" brzmiało bardzo dobrze, ale ciężko było Jocelyn nazywać panią - gdyby chociaż była starsza.
Liliana Yaxley
Zawód : -
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Ciężko było przestać wierzyć, że kwiat może być piękny bez celu, ciężko przyjąć, że można tańczyć w ciemnościach.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Chociaż czarodzieje byli odporni na choroby, które dręczyły niemagicznych, mieli za to inne schorzenia, z których nie wszystkich dało się pozbyć. Niektóre, jak choroby genetyczne, towarzyszyły czarodziejowi przez większość życia. Niektóre na szczęście dawało się okiełznać za pomocą wizyt u uzdrowicieli i odpowiednich terapii, dzięki czemu możliwe było względnie normalne funkcjonowanie. Zawsze jednak należało pamiętać o tym i zachowywać ostrożność. Dlatego też Josie miała nadzieję, że choroba matki nigdy nie ujawni się u niej ani jej siostry, ale że była to jedna z tych chorób, które dawały o sobie znać w późniejszym wieku, a niekoniecznie w dzieciństwie, nadal nie mogła mieć całkowitej pewności, że już są bezpieczne i jeszcze długo miała odczuwać ukłucie niepokoju nawet podczas zwykłego zdrętwienia kończyn.
Pojawiła się w sali zgodnie z poleceniem jednego z pełnoprawnych uzdrowicieli, którzy pracowali na tym piętrze. Nie było to nic szczególnego – szybkie skontrolowanie stanu pacjentów, upewnienie się, czy leczenie działa jak należy i podanie nowych dawek eliksirów. Robiła to już nie raz. Nie raz widywała też szlachciców próbujących odgrodzić się od innych, bardzo często to właśnie oni lądowali na tym piętrze. Ludzie tacy jak jej matka, u których w parze z błękitną krwią często szły też choroby genetyczne, dręczące ich o wiele częściej niż innych czarodziejów.
Szczęśliwie dla Liliany, Jocelyn nie była osobą z zamiłowaniem do plotek. Nawet gdyby nie wiązała jej tajemnica uzdrowicielska, nie widziałaby powodu, dla którego miałaby rozpowiadać o tej sytuacji. W dodatku ona i lady Yaxley raczej nie dzieliły zbyt wielu znajomych nawet mimo zaledwie roku różnicy. Ale kto wie, co mogła myśleć o niej ta dziewczyna? Nigdy nie znały się zbyt blisko.
Ale nie ulegało wątpliwości, że Yaxleyówna także ją rozpoznała. Oderwała się od lektury, rozproszona jej pojawieniem się. Josie przypuszczała, że uzdrowiciele i stażyści regularnie nękali ją wizytami. Mimo że Mung nie narzekał na nadmiar pracowników, a czasami wręcz dawał się we znaki ich niedobór, dbano by nie pozostawiać pacjentów bez opieki.
Podała półwili fiolkę, zadowolona, że ta bez sprzeciwu wypiła eliksir.
- Niestety nie powiedziano mi zbyt wiele. Ale z akt wiem, że tym razem choroba zaczęła atakować płuca – powiedziała; nie znała szczegółów wizyty kontrolnej kobiety, po której zdecydowano się ją zatrzymać. Wiedziała tylko tyle, ile było wpisane w papierach i co pobieżnie powiedział jej uzdrowiciel, który wysłał ją do tej sali. Nasilenie się objawów choroby i zagrożenie atakiem transmutacyjnych zaników organowych, który tym razem dotknął płuc, grożąc problemami z oddychaniem. W końcu ciężko byłoby to robić, gdyby jedno z płuc nagle stało się drugą wątrobą czy nerką. Wyjęła więc różdżkę i skierowała jej koniec na dziewczynę, po uprzednim uprzedzeniu jej, co zamierza zrobić. – Diagno Haemo – rzuciła standardowe zaklęcie sprawdzające, by ustalić, czy wszystkie organy działały jak należy i czy zanikły oznaki świadczące o tym, że któryś z nich zaczyna zmieniać się w inny. Jej wiedza nie była wystarczająca, żeby w pełni zdefiniować ewentualne objawy, ale potrafiła wykryć źle funkcjonujący organ. W razie napotkania poważnego problemu musiałaby powiadomić kogoś bardziej doświadczonego, ale póki co nic nie wskazywało na taką konieczność. – Cóż... Wygląda na to, że eliksiry przynoszą dobre rezultaty. Zmiany praktycznie się cofnęły – powiedziała po chwili; w porównaniu z wpisem w aktach, płuca wyglądały zdecydowanie lepiej.
Pojawiła się w sali zgodnie z poleceniem jednego z pełnoprawnych uzdrowicieli, którzy pracowali na tym piętrze. Nie było to nic szczególnego – szybkie skontrolowanie stanu pacjentów, upewnienie się, czy leczenie działa jak należy i podanie nowych dawek eliksirów. Robiła to już nie raz. Nie raz widywała też szlachciców próbujących odgrodzić się od innych, bardzo często to właśnie oni lądowali na tym piętrze. Ludzie tacy jak jej matka, u których w parze z błękitną krwią często szły też choroby genetyczne, dręczące ich o wiele częściej niż innych czarodziejów.
Szczęśliwie dla Liliany, Jocelyn nie była osobą z zamiłowaniem do plotek. Nawet gdyby nie wiązała jej tajemnica uzdrowicielska, nie widziałaby powodu, dla którego miałaby rozpowiadać o tej sytuacji. W dodatku ona i lady Yaxley raczej nie dzieliły zbyt wielu znajomych nawet mimo zaledwie roku różnicy. Ale kto wie, co mogła myśleć o niej ta dziewczyna? Nigdy nie znały się zbyt blisko.
Ale nie ulegało wątpliwości, że Yaxleyówna także ją rozpoznała. Oderwała się od lektury, rozproszona jej pojawieniem się. Josie przypuszczała, że uzdrowiciele i stażyści regularnie nękali ją wizytami. Mimo że Mung nie narzekał na nadmiar pracowników, a czasami wręcz dawał się we znaki ich niedobór, dbano by nie pozostawiać pacjentów bez opieki.
Podała półwili fiolkę, zadowolona, że ta bez sprzeciwu wypiła eliksir.
- Niestety nie powiedziano mi zbyt wiele. Ale z akt wiem, że tym razem choroba zaczęła atakować płuca – powiedziała; nie znała szczegółów wizyty kontrolnej kobiety, po której zdecydowano się ją zatrzymać. Wiedziała tylko tyle, ile było wpisane w papierach i co pobieżnie powiedział jej uzdrowiciel, który wysłał ją do tej sali. Nasilenie się objawów choroby i zagrożenie atakiem transmutacyjnych zaników organowych, który tym razem dotknął płuc, grożąc problemami z oddychaniem. W końcu ciężko byłoby to robić, gdyby jedno z płuc nagle stało się drugą wątrobą czy nerką. Wyjęła więc różdżkę i skierowała jej koniec na dziewczynę, po uprzednim uprzedzeniu jej, co zamierza zrobić. – Diagno Haemo – rzuciła standardowe zaklęcie sprawdzające, by ustalić, czy wszystkie organy działały jak należy i czy zanikły oznaki świadczące o tym, że któryś z nich zaczyna zmieniać się w inny. Jej wiedza nie była wystarczająca, żeby w pełni zdefiniować ewentualne objawy, ale potrafiła wykryć źle funkcjonujący organ. W razie napotkania poważnego problemu musiałaby powiadomić kogoś bardziej doświadczonego, ale póki co nic nie wskazywało na taką konieczność. – Cóż... Wygląda na to, że eliksiry przynoszą dobre rezultaty. Zmiany praktycznie się cofnęły – powiedziała po chwili; w porównaniu z wpisem w aktach, płuca wyglądały zdecydowanie lepiej.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Nie dało się nie zauważyć, że w Mungu nie było zbyt wielu wolnych uzdrowicieli. Kiedy medyk do którego przychodziłam przeważnie na wizyty kontrolne okazał się być nieobecny, musiałam czekać całe mnóstwo czasu, aż przyjął mnie ktoś w jego zastępstwie. Miałam wrażenie, że szpitalny personel czasem był bardziej widoczny, niż rzeczywiście coś działał. Nie wątpiłam, że kiedy już się kimś zajmowali, to robili to dobrze (jeszcze w końcu żyłam, a wiedziałam doskonale, że moja choroba parę razy doprowadziła do sytuacji, gdzie potrzebna była szybka i wykwalifikowana pomoc), jednak nie było chyba nic dziwnego w tym, że oczekiwałam, że to mną zajmą się w pierwszej kolejności? Tymczasem spokój zakłócali mi często jedynie krótkimi wizytami, zbędnymi pytaniami, jakby tylko chcieli zaznaczyć swoją obecność i bym potem nie miała zbyt wielu powodów do skarg. W rzeczywistości, wywoływali we mnie wrażenia zupełnie odwrotne.
Na Jocelyn nie mogłam złościć się aż tak bardzo, jej pojawienie się było uzasadnione przyniesieniem eliksiru, a wiedziałam, że prędzej czy później go dostanę. Nie znałam jej wcale, właściwie tylko z widzenia, ale przecież to nie przeszkadzało wyrobienia sobie jakiekolwiek opinii. Wiedziałam, że bywała czasem na salonach, a jej matka była z Selewynów - to już o czymś świadczyło. A czymże było miejsce z tłumem szlachcianek (i, niestety, nie tylko), jak nie wylęgarnią plotek? Sama uczestniczyłam w tym procesie. Uwielbiałam dowiadywać się kto, z kim i dlaczego, sama opowiadałam czego się dowiedziałam, oczywiście najchętniej robiąc to z informacjami dotyczącymi osób, których nie darzyłam sympatią. Sekrety tych mi najbliższych zawsze były u mnie bezpieczne.
Musiałam niechętnie przyznać, że Vane wykazywała się profesjonalizmem. Zasięgnęła informacji o tym co mi dolegało, nie przychodząc tutaj w całkowitej niewiedzy, potrafiła mnie zbadać, a przy tym nie odpowiadała w niemiły sposób na moje na pewno niezbyt uprzejme słowa. Wciąż było na pewno wiele rzeczy na które mogłabym próbować narzekać, ale w tej chwili nie oczekiwałam niczego więcej.
- Czy to znaczy, że nie muszę tutaj dłużej leżeć? - spytałam, chociaż raczej nie było słychać w moich słowach nadziei, a rozdrażnienie. Bennett mówił o dwóch dniach, ale kto wie, może moje ciało było podatne na leczenie i wystarczyła jedna noc?
- Zostałaś więc uzdrowicielką? - odezwałam się zaraz już w innym tonie. Nie wiedziałam o Jocelyn właściwe nic i szczerze mówiąc niespecjalnie mnie to interesowało, ale biorąc pod uwagę, że czasem była obecna w towarzystwie, może warto było to odrobinę zmienić. Taka wiedza potrafiła być czasem przydatna. - To chyba dopiero staż? Inaczej nie kazaliby ci biegać z eliksirami.
Wiedziałam jak to wyglądało w Ministerstwie, byłam jednak dumna z tego, że podawanie kawy starszym urzędnikom czy zanoszenie dokumentów do podpisu z jednego miejsca na drugie nie było już moim obowiązkiem.
Na Jocelyn nie mogłam złościć się aż tak bardzo, jej pojawienie się było uzasadnione przyniesieniem eliksiru, a wiedziałam, że prędzej czy później go dostanę. Nie znałam jej wcale, właściwie tylko z widzenia, ale przecież to nie przeszkadzało wyrobienia sobie jakiekolwiek opinii. Wiedziałam, że bywała czasem na salonach, a jej matka była z Selewynów - to już o czymś świadczyło. A czymże było miejsce z tłumem szlachcianek (i, niestety, nie tylko), jak nie wylęgarnią plotek? Sama uczestniczyłam w tym procesie. Uwielbiałam dowiadywać się kto, z kim i dlaczego, sama opowiadałam czego się dowiedziałam, oczywiście najchętniej robiąc to z informacjami dotyczącymi osób, których nie darzyłam sympatią. Sekrety tych mi najbliższych zawsze były u mnie bezpieczne.
Musiałam niechętnie przyznać, że Vane wykazywała się profesjonalizmem. Zasięgnęła informacji o tym co mi dolegało, nie przychodząc tutaj w całkowitej niewiedzy, potrafiła mnie zbadać, a przy tym nie odpowiadała w niemiły sposób na moje na pewno niezbyt uprzejme słowa. Wciąż było na pewno wiele rzeczy na które mogłabym próbować narzekać, ale w tej chwili nie oczekiwałam niczego więcej.
- Czy to znaczy, że nie muszę tutaj dłużej leżeć? - spytałam, chociaż raczej nie było słychać w moich słowach nadziei, a rozdrażnienie. Bennett mówił o dwóch dniach, ale kto wie, może moje ciało było podatne na leczenie i wystarczyła jedna noc?
- Zostałaś więc uzdrowicielką? - odezwałam się zaraz już w innym tonie. Nie wiedziałam o Jocelyn właściwe nic i szczerze mówiąc niespecjalnie mnie to interesowało, ale biorąc pod uwagę, że czasem była obecna w towarzystwie, może warto było to odrobinę zmienić. Taka wiedza potrafiła być czasem przydatna. - To chyba dopiero staż? Inaczej nie kazaliby ci biegać z eliksirami.
Wiedziałam jak to wyglądało w Ministerstwie, byłam jednak dumna z tego, że podawanie kawy starszym urzędnikom czy zanoszenie dokumentów do podpisu z jednego miejsca na drugie nie było już moim obowiązkiem.
Liliana Yaxley
Zawód : -
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Ciężko było przestać wierzyć, że kwiat może być piękny bez celu, ciężko przyjąć, że można tańczyć w ciemnościach.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Niestety w Mungu dawały się we znaki niedostatki, i to nie tylko w wykwalifikowanej kadrze, która czasem okazywała się niewystarczająca – przynajmniej w dni, kiedy na oddziale lądowało wyjątkowo dużo pacjentów. Inną kwestią był niedostatek środków – to było widoczne choćby w wyglądzie i wyposażeniu sal, często przestarzałym i ledwo się trzymającym. Młodziutka Josie nie pamiętała innego stanu rzeczy, ale ojciec czasem opowiadał jej o dawnych latach swojej pracy; w końcu leczył tu już niemal czterdzieści lat. Zawsze były pilniejsze sprawy niż zadbanie o odnowienie obskurnych sal. W całym kraju istniał tylko ten jeden magiczny szpital, więc zawsze były pełne ręce roboty z czarodziejami, którzy z różnych powodów musieli tu trafić. Stażyści rzadko mogli sobie pozwolić na dłuższą bezczynność i bezcelowe plątanie się po korytarzach czy drzemki w pokoju dla pracowników, ale po stażu wcale nie było lepiej. Chociaż wtedy przynajmniej nie trzeba było biegać z eliksirami... Od trywialnych lub niewdzięcznych zadań zawsze byli stażyści. W końcu staż był nie tylko czasem wytężonej nauki, ale i odsiewania tych spośród nich, którym brakowało wytrwałości i samozaparcia, żeby przetrwać trzy lata kursu podstawowego.
Jocelyn była przyzwyczajona do marudnych pacjentów i wyćwiczona przez lata przebywania ze swoją matką. Dlatego zachowanie Liliany nie robiło na niej większego wrażenia i ani trochę jej nie dziwiło. W pewnym sensie ją rozumiała – przechodzenie genetycznych przypadłości i konieczność regularnego lądowania tutaj nie były przyjemne. Nie mogła się nawet dziwić, że Thea Vane tak często marudziła, mimo utraty tytułu nie różniła się od innych szlachetnie urodzonych kobiet, które tu widywała. Wszystkie łączyło to, że musiały żyć z jakimś defektem i nieustannie na siebie uważać. Nie tylko w kwestii swojego zdrowia, ale nawet życia towarzyskiego – szlacheckie grono łatwo zauważało i zapamiętywało potknięcia.
- Prawdopodobnie tak, ale decyzja o dacie wypisu będzie zależeć od uzdrowiciela prowadzącego – powiedziała; Josie nie mogła decydować o wypisywaniu pacjentów, ale wydawało jej się, że najpóźniej jutro Liliana powinna stąd wyjść. – Poinformuję go o podaniu nowej dawki i zaobserwowanych wnioskach. – Po opuszczeniu tej sali tak czy inaczej miała zamiar go poszukać i przekazać, co słychać u jego pacjentów. – Tak, to staż. Koniec drugiego roku – przyznała. Nie dało się ukryć, że była tylko stażystką. Osoby po skończonym kursie raczej nie biegały po salach z tackami wypełnionymi medykamentami; zajmowały się poważniejszymi sprawami. Choć i stażyści, także Josie, bardzo często asystowali w leczeniu. – Na szczęście nasze obowiązki nie kończą się tylko na dawkowaniu eliksirów. Ale ktoś musi to robić. – Przywołała na twarz lekki uśmiech. – A ty? Czym zajmujesz się po ukończeniu Hogwartu? – zapytała; tak naprawdę nie wiedziała, czym zajmowała się młoda półwila. Czy w ogóle pracowała, czy może korzystała z uroków szlacheckiego życia i czekała na to, aż rodzina wyda ją dobrze za mąż. Nawet jeśli tak, Josie nie potępiała tego, w końcu wiedziała co nieco o tym świecie i tym, jak był urządzony. Jej matka poza byciem artystką za młodu, póki choroba nie odebrała jej talentu, też trzymała się z dala od typowej pracy. Wśród szlachcianek bycie damą lub udzielanie się artystycznie było bardzo dobrze widziane. Josie mimo dobrego, wzorowanego na szlacheckim wychowania trochę się wyłamywała, skoro poszła na uzdrowicielski staż, ale wiedziała też, że nie była jedyną. Nawet wśród prawdziwych szlachcianek coraz więcej kobiet próbowało wyłamać się ze sztywnych schematów.
Jocelyn była przyzwyczajona do marudnych pacjentów i wyćwiczona przez lata przebywania ze swoją matką. Dlatego zachowanie Liliany nie robiło na niej większego wrażenia i ani trochę jej nie dziwiło. W pewnym sensie ją rozumiała – przechodzenie genetycznych przypadłości i konieczność regularnego lądowania tutaj nie były przyjemne. Nie mogła się nawet dziwić, że Thea Vane tak często marudziła, mimo utraty tytułu nie różniła się od innych szlachetnie urodzonych kobiet, które tu widywała. Wszystkie łączyło to, że musiały żyć z jakimś defektem i nieustannie na siebie uważać. Nie tylko w kwestii swojego zdrowia, ale nawet życia towarzyskiego – szlacheckie grono łatwo zauważało i zapamiętywało potknięcia.
- Prawdopodobnie tak, ale decyzja o dacie wypisu będzie zależeć od uzdrowiciela prowadzącego – powiedziała; Josie nie mogła decydować o wypisywaniu pacjentów, ale wydawało jej się, że najpóźniej jutro Liliana powinna stąd wyjść. – Poinformuję go o podaniu nowej dawki i zaobserwowanych wnioskach. – Po opuszczeniu tej sali tak czy inaczej miała zamiar go poszukać i przekazać, co słychać u jego pacjentów. – Tak, to staż. Koniec drugiego roku – przyznała. Nie dało się ukryć, że była tylko stażystką. Osoby po skończonym kursie raczej nie biegały po salach z tackami wypełnionymi medykamentami; zajmowały się poważniejszymi sprawami. Choć i stażyści, także Josie, bardzo często asystowali w leczeniu. – Na szczęście nasze obowiązki nie kończą się tylko na dawkowaniu eliksirów. Ale ktoś musi to robić. – Przywołała na twarz lekki uśmiech. – A ty? Czym zajmujesz się po ukończeniu Hogwartu? – zapytała; tak naprawdę nie wiedziała, czym zajmowała się młoda półwila. Czy w ogóle pracowała, czy może korzystała z uroków szlacheckiego życia i czekała na to, aż rodzina wyda ją dobrze za mąż. Nawet jeśli tak, Josie nie potępiała tego, w końcu wiedziała co nieco o tym świecie i tym, jak był urządzony. Jej matka poza byciem artystką za młodu, póki choroba nie odebrała jej talentu, też trzymała się z dala od typowej pracy. Wśród szlachcianek bycie damą lub udzielanie się artystycznie było bardzo dobrze widziane. Josie mimo dobrego, wzorowanego na szlacheckim wychowania trochę się wyłamywała, skoro poszła na uzdrowicielski staż, ale wiedziała też, że nie była jedyną. Nawet wśród prawdziwych szlachcianek coraz więcej kobiet próbowało wyłamać się ze sztywnych schematów.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Och, jakże wiele mogłabym powiedzieć na temat tego jak wyglądały pomieszczenia! Właściwie, dziwiłam się, że nie znalazł się jeszcze ktoś, to wyłożyłby dużą sumę pieniędzy, żeby odpowiednio odnowić szpital. Patrząc na jego popularność, potencjalnych inwestorów na pewno było mnóstwo. Nie mi było zajmować się takimi sprawami, ale gdybym miała o tym decydować i przeznaczać pieniądze rodowe na odnowienie chociażby jednego piętra, to przy okazji zadbałabym o to, aby ludzi z niektórymi nazwiskami mogli liczyć na odpowiadające im traktowanie. Czyż to nie było doskonałym planem?
- Bardzo się cieszę - odparłam, chociaż jej słowa wcale nie są zadowalające. Już wiedziałam jak to wszystko będzie wyglądać. Może i Jocelyn przekaże uzdrowicielowi prowadzącemu informację od razu, jednak nim on coś w tej sprawie postanowi, zapewne miną godziny. Jutro wydawało się niezwykle odległe, był przecież środek tygodnia, powinnam robić co innego. - Nie powiem, żeby przebywanie tutaj należało do najprzyjemniejszych, kiedy życie na zewnątrz toczy się w tym samym tempie co zawsze.
Miałam to dziwne uczucie, że leżąc na łóżku w szpitalu życie przecieka między palcami, zupełnie inaczej było kiedy przebywałam w sobotni ranek w swoim pokoju i nie miałam ochoty wstać od razu. Nie wiedzieć czemu postanowiłam podzielić się tą myślą z uzdrowicielką, chociaż wciąż raczej patrzyłam na nią z niechęcią.
- Również jestem na stażu, ale w Ministerstwie Magii. - Uśmiechnęłam się nawet, choć trochę krzywo, bo brzmiało to tak jakby chciała powiedzieć, że podobnie jak Jocelyn, ja również biegam i donoszę różne rzeczy. Te dwa miejsca pod pewnymi względami były dosyć podobne, obydwie wielkie instytucje wymagały doświadczonych pracowników, którzy wcześniej musieli przejść wszelkie etapy nauki. - Zajmuję się przede wszystkim dyplomatami z innych krajów i sprawami z tym związanymi - wyjaśniłam, żeby rzeczywiście nie myślała sobie, że robię jakieś trywialne rzeczy, albo, co gorsza, siedzę i tylko pięknie wyglądam (nie żeby nie wyglądała, to akurat również mi się zdarzało).
Wydawało mi się, że obecnie coraz więcej szlachcianek robiło jakiegoś rodzaju karierę, często były to tak wymagające rzeczy jak właśnie praca w Ministerstwie czy nawet w Mungu. Zdawałam sobie sprawę jaki stosunek mają do tego niektórzy panowie, chociażby mój kuzyn zaliczał się do tych, którzy krzywo patrzyli na pracę kobiety w tego typu miejscach, ale wydawało mi się to jak najbardziej pozytywne. Moje koleżanki, pochodzące zresztą tak samo jak ja z konserwatywnych rodzin, również robiły karierę w Ministerstwie i nie przeszkadzało im to w byciu damami. Gdyby nie praca, miałabym zdecydowanie więcej czasu wolnego. Poświęciłabym go na jeszcze więcej jazdy konnej i czytanie. Kto wie, może nauczyłabym się również grać na jakimś instrumencie? Mogłam więc sobie wyobrazić co robiły inne panie, siedząc w domu całymi dniami, byłam jednak chyba zbyt ambitna, żeby sama tak żyć.
- Bardzo się cieszę - odparłam, chociaż jej słowa wcale nie są zadowalające. Już wiedziałam jak to wszystko będzie wyglądać. Może i Jocelyn przekaże uzdrowicielowi prowadzącemu informację od razu, jednak nim on coś w tej sprawie postanowi, zapewne miną godziny. Jutro wydawało się niezwykle odległe, był przecież środek tygodnia, powinnam robić co innego. - Nie powiem, żeby przebywanie tutaj należało do najprzyjemniejszych, kiedy życie na zewnątrz toczy się w tym samym tempie co zawsze.
Miałam to dziwne uczucie, że leżąc na łóżku w szpitalu życie przecieka między palcami, zupełnie inaczej było kiedy przebywałam w sobotni ranek w swoim pokoju i nie miałam ochoty wstać od razu. Nie wiedzieć czemu postanowiłam podzielić się tą myślą z uzdrowicielką, chociaż wciąż raczej patrzyłam na nią z niechęcią.
- Również jestem na stażu, ale w Ministerstwie Magii. - Uśmiechnęłam się nawet, choć trochę krzywo, bo brzmiało to tak jakby chciała powiedzieć, że podobnie jak Jocelyn, ja również biegam i donoszę różne rzeczy. Te dwa miejsca pod pewnymi względami były dosyć podobne, obydwie wielkie instytucje wymagały doświadczonych pracowników, którzy wcześniej musieli przejść wszelkie etapy nauki. - Zajmuję się przede wszystkim dyplomatami z innych krajów i sprawami z tym związanymi - wyjaśniłam, żeby rzeczywiście nie myślała sobie, że robię jakieś trywialne rzeczy, albo, co gorsza, siedzę i tylko pięknie wyglądam (nie żeby nie wyglądała, to akurat również mi się zdarzało).
Wydawało mi się, że obecnie coraz więcej szlachcianek robiło jakiegoś rodzaju karierę, często były to tak wymagające rzeczy jak właśnie praca w Ministerstwie czy nawet w Mungu. Zdawałam sobie sprawę jaki stosunek mają do tego niektórzy panowie, chociażby mój kuzyn zaliczał się do tych, którzy krzywo patrzyli na pracę kobiety w tego typu miejscach, ale wydawało mi się to jak najbardziej pozytywne. Moje koleżanki, pochodzące zresztą tak samo jak ja z konserwatywnych rodzin, również robiły karierę w Ministerstwie i nie przeszkadzało im to w byciu damami. Gdyby nie praca, miałabym zdecydowanie więcej czasu wolnego. Poświęciłabym go na jeszcze więcej jazdy konnej i czytanie. Kto wie, może nauczyłabym się również grać na jakimś instrumencie? Mogłam więc sobie wyobrazić co robiły inne panie, siedząc w domu całymi dniami, byłam jednak chyba zbyt ambitna, żeby sama tak żyć.
Liliana Yaxley
Zawód : -
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Ciężko było przestać wierzyć, że kwiat może być piękny bez celu, ciężko przyjąć, że można tańczyć w ciemnościach.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Niestety to nie było takie proste. A przynajmniej tak wydawało się Josie, chociaż nie miała zbyt dużej wiedzy na temat takich spraw. Ale niektóre rzeczy mogła zaobserwować sama lub wyciągnąć wnioski z rozmów innych uzdrowicieli. Nie było idealnie, ale musieli sobie z tym radzić tak długo, jak się dało, w nadziei, że pewnego dnia odpowiedni ludzie na odpowiednich stanowiskach zdecydują o jakichś zmianach, które poprawiłyby pracę uzdrowicieli i komfort pacjentów.
Zdawała sobie też sprawę, że większość z tych czarodziejów wolałaby robić cokolwiek niż leżeć kilka albo i więcej dni w łóżku, czekając na rezultaty leczenia. Niestety czasem było konieczne pozostanie tu; nie każdy z nich miał też tak wygodną sytuację jak jej matka, która posiadała w domu dwójkę uzdrowicieli (czy właściwie, uzdrowiciela i stażystkę) i często mogła uniknąć ciągnięcia na oddział.
- Zdaję sobie z tego sprawę. Zdecydowanie lepiej tutaj bywać jako stażysta niż jako pacjent. Chyba nikt nie lubi bywać tu dłużej... Chociaż niektórzy uzdrowiciele najchętniej nie wychodziliby z pracy. Ale to w sumie dobrze - robić coś z taką pasją – przyznała. Może miała dużo obowiązków i nauki, ale miała też tą kojącą świadomość, że sama jest zdrowa i po godzinach pracy może wrócić do domu. Ludzie zmuszeni do spędzenia tutaj paru tygodni nie mieli tego szczęścia, ale Liliana szczęśliwie dla siebie nie utknęła tu na długo i wkrótce powinna móc wrócić do domu. Chociaż ze swoją chorobą będzie musiała się zmagać latami, do końca swoich dni, chyba że pewnego dnia zdarzy się cud i ktoś znajdzie lekarstwo na genetyczne przypadłości. Pytanie tylko, czy coś takiego miało szansę wydarzyć się za ich czasów, czy może na taki cud trzeba było poczekać kilkadziesiąt, jak nie kilkaset lat?
Uśmiechnęła się lekko na wzmiankę o stażu w ministerstwie; chociaż właściwie tam nie bywała, zdawała sobie sprawę, że tamtejsi stażyści też często są wykorzystywani do niewdzięcznych zadań typu papierkowa robota, roznoszenie dokumentów czy podawanie kawy wysoko postawionym urzędnikom. Każdy musiał od czegoś zaczynać zanim otrzyma pierwsze prawdziwie odpowiedzialne i poważne zadanie. Sama w Mungu przynajmniej miała to poczucie, że mogła pomagać przy ważnych rzeczach i nie zajmowała się tylko papierami czy noszeniem eliksirów; może dlatego wybrała taką ścieżkę, a nie ministerstwo, tym bardziej, że nie interesowała się polityką. Zastanawiało ją jednak, czy zmiany, które przyniosło referendum, miało przełożenie na funkcjonowanie wspomnianego departamentu. Może nie śledziła na bieżąco informacji, ale nie żyła w szafie i co nieco słyszała, także na korytarzach Munga, który teoretycznie miał być wolny od polityki i społecznych podziałów, ale w praktyce nie zawsze to wychodziło.
- Ach, ministerstwo. Więc na razie wszystko jest... po staremu? – zapytała ostrożnie. – Słyszałam, że niektóre departamenty zostały lub dopiero mają zostać przeorganizowane. Ale sama właściwie tam nie bywam.
Ostatni raz była w ministerstwie chyba właśnie na obowiązkowym referendum. Kto by pomyślał, że będzie pytać o takie rzeczy właśnie Lilianę Yaxley? Ale wbrew pozorom także stażyści czasami potrzebowali towarzystwa i oderwania od czysto zawodowych spraw. Josie może nie była bardzo towarzyską osobą, ale lubiła czasem zamienić parę zdań z pacjentami, zwłaszcza jeśli kogoś znała. Wielu z nich także potrzebowało zwykłej rozmowy nie kręcącej się wyłącznie wokół ich stanu zdrowia, choć wielu nigdy tego nie przyznawało.
Sama Josie także była zbyt ambitna, żeby tylko leżeć i pachnieć. Szybko znudziłoby ją takie życie; potrzebowała pasji i lubiła uczyć się nowych rzeczy. Poza tym, nie będąc szlachcianką, nie miała tak komfortowej sytuacji finansowej jak jej rówieśniczki z bogatych rodów, dla których praca, jeśli ją podejmowały, była tylko fanaberią, ich własną wolą bądź ambicją. Ojciec jako uzdrowiciel zarabiał dobrze, ale musiał utrzymywać rodzinę i dom; Jocelyn nie chciała być dla niego dodatkowym obciążeniem i po skończeniu Hogwartu zaczęła staż, choć głównym powodem była w jej przypadku ambicja i chęć rozwoju. Liliana zapewne nie musiałaby pracować, gdyby tego nie chciała; i tak było zaskakujące, że przy pochodzeniu z tak konserwatywnego rodu w ogóle pozwolono jej na staż. Ale w oczach Josie na pewno zyskała trochę, nie wydawała się taką zimną, wykutą z marmuru idealną rzeźbą, jaką mogła jej się wydawać w Hogwarcie. Tutaj, na obskurnym oddziale i w otoczeniu białej pościeli, trudno było być idealnym.
- Potrzeba ci jeszcze czegoś? – zapytała po chwili, wiedząc, że nie mogły rozmawiać zbyt długo, bo Josie czekało jeszcze podejście do paru innych pacjentów.
Zdawała sobie też sprawę, że większość z tych czarodziejów wolałaby robić cokolwiek niż leżeć kilka albo i więcej dni w łóżku, czekając na rezultaty leczenia. Niestety czasem było konieczne pozostanie tu; nie każdy z nich miał też tak wygodną sytuację jak jej matka, która posiadała w domu dwójkę uzdrowicieli (czy właściwie, uzdrowiciela i stażystkę) i często mogła uniknąć ciągnięcia na oddział.
- Zdaję sobie z tego sprawę. Zdecydowanie lepiej tutaj bywać jako stażysta niż jako pacjent. Chyba nikt nie lubi bywać tu dłużej... Chociaż niektórzy uzdrowiciele najchętniej nie wychodziliby z pracy. Ale to w sumie dobrze - robić coś z taką pasją – przyznała. Może miała dużo obowiązków i nauki, ale miała też tą kojącą świadomość, że sama jest zdrowa i po godzinach pracy może wrócić do domu. Ludzie zmuszeni do spędzenia tutaj paru tygodni nie mieli tego szczęścia, ale Liliana szczęśliwie dla siebie nie utknęła tu na długo i wkrótce powinna móc wrócić do domu. Chociaż ze swoją chorobą będzie musiała się zmagać latami, do końca swoich dni, chyba że pewnego dnia zdarzy się cud i ktoś znajdzie lekarstwo na genetyczne przypadłości. Pytanie tylko, czy coś takiego miało szansę wydarzyć się za ich czasów, czy może na taki cud trzeba było poczekać kilkadziesiąt, jak nie kilkaset lat?
Uśmiechnęła się lekko na wzmiankę o stażu w ministerstwie; chociaż właściwie tam nie bywała, zdawała sobie sprawę, że tamtejsi stażyści też często są wykorzystywani do niewdzięcznych zadań typu papierkowa robota, roznoszenie dokumentów czy podawanie kawy wysoko postawionym urzędnikom. Każdy musiał od czegoś zaczynać zanim otrzyma pierwsze prawdziwie odpowiedzialne i poważne zadanie. Sama w Mungu przynajmniej miała to poczucie, że mogła pomagać przy ważnych rzeczach i nie zajmowała się tylko papierami czy noszeniem eliksirów; może dlatego wybrała taką ścieżkę, a nie ministerstwo, tym bardziej, że nie interesowała się polityką. Zastanawiało ją jednak, czy zmiany, które przyniosło referendum, miało przełożenie na funkcjonowanie wspomnianego departamentu. Może nie śledziła na bieżąco informacji, ale nie żyła w szafie i co nieco słyszała, także na korytarzach Munga, który teoretycznie miał być wolny od polityki i społecznych podziałów, ale w praktyce nie zawsze to wychodziło.
- Ach, ministerstwo. Więc na razie wszystko jest... po staremu? – zapytała ostrożnie. – Słyszałam, że niektóre departamenty zostały lub dopiero mają zostać przeorganizowane. Ale sama właściwie tam nie bywam.
Ostatni raz była w ministerstwie chyba właśnie na obowiązkowym referendum. Kto by pomyślał, że będzie pytać o takie rzeczy właśnie Lilianę Yaxley? Ale wbrew pozorom także stażyści czasami potrzebowali towarzystwa i oderwania od czysto zawodowych spraw. Josie może nie była bardzo towarzyską osobą, ale lubiła czasem zamienić parę zdań z pacjentami, zwłaszcza jeśli kogoś znała. Wielu z nich także potrzebowało zwykłej rozmowy nie kręcącej się wyłącznie wokół ich stanu zdrowia, choć wielu nigdy tego nie przyznawało.
Sama Josie także była zbyt ambitna, żeby tylko leżeć i pachnieć. Szybko znudziłoby ją takie życie; potrzebowała pasji i lubiła uczyć się nowych rzeczy. Poza tym, nie będąc szlachcianką, nie miała tak komfortowej sytuacji finansowej jak jej rówieśniczki z bogatych rodów, dla których praca, jeśli ją podejmowały, była tylko fanaberią, ich własną wolą bądź ambicją. Ojciec jako uzdrowiciel zarabiał dobrze, ale musiał utrzymywać rodzinę i dom; Jocelyn nie chciała być dla niego dodatkowym obciążeniem i po skończeniu Hogwartu zaczęła staż, choć głównym powodem była w jej przypadku ambicja i chęć rozwoju. Liliana zapewne nie musiałaby pracować, gdyby tego nie chciała; i tak było zaskakujące, że przy pochodzeniu z tak konserwatywnego rodu w ogóle pozwolono jej na staż. Ale w oczach Josie na pewno zyskała trochę, nie wydawała się taką zimną, wykutą z marmuru idealną rzeźbą, jaką mogła jej się wydawać w Hogwarcie. Tutaj, na obskurnym oddziale i w otoczeniu białej pościeli, trudno było być idealnym.
- Potrzeba ci jeszcze czegoś? – zapytała po chwili, wiedząc, że nie mogły rozmawiać zbyt długo, bo Josie czekało jeszcze podejście do paru innych pacjentów.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Moje postrzeganie niektórych spraw w czarodziejskim świecie było czasem specyficzne. Wiązało się to ze środowiskiem w jakim się wychowałam czy wartościami jakie mi wpojono. Bo czym innym mogło być np. nietolerowanie ludzi ze względu na czystość (czy może raczej brudność) krwi? W związku z tym moje podejście do tego jak wyglądał Mungu zawsze było bardziej negatywne. Ze smutkiem też patrzyłam na to co działo się w Ministerstwie. Tam rzeczywiście ludzie na odpowiednich stanowiskach podejmowali decyzje, chociaż ciężko już było stwierdzić czy owe decyzje były dobre. To znaczy, na obecną chwilę wydawało mi się, że niekoniecznie, należało jednak poczekać na efekty i zobaczyć jak bardzo wpłyną one na resztę czarodziejskiego świata. Może strach było pomyśleć co by było, gdyby zaczęli podejmować wątpliwe akcje w instytucji, która była odpowiedzialna za życie takie wielu czarodziei?
Uniosłam lekko kąciki zaciśniętych ust. Uzdrowiciele pracujący bez ustanku - to brzmiało jak zjawisko występuje niemal w każdym zawodzie. Gdzie nie było kogokolwiek zafascynowanego tak swoją pracą, że poświęcał się jej, zapominając o reszcie życia?
- To prawda. Pasja jest ważna, bez względu na to czy jest nią praca, czy coś innego - przyznałam, tak naprawdę nie wiedząc co powinnam powiedzieć, poza tak ogólnikowym stwierdzeniem. Nie znałyśmy się, a co za tym idzie, nie miałam jej ochoty za dużo opowiadać o sobie, o swoich pasjach. Uwielbiałam swoją pracę, jednak chyba największą radość znajdowałam w jeździe konnej. Los naprawdę okazał się łaskawy, nie zabierając mi tego chorobą Ondyny.
Całe szczęście z odpowiednim nazwiskiem (czy wyglądem) dało się przeskoczyć to roznoszenie kawy i robić chociaż odrobinę bardziej wymagające zadanie, chociaż wciąż na początku czułam, jakby to co dostawałam do zrobienia, nie miało specjalnego znaczenia. Jednak i to musiał ktoś wykonywać i można było pomagać sobie myślą, że dobrze poznać na własnej skórze nawet te najdrobniejsze czynności w departamencie, żeby potem móc w odpowiedni sposób wykonywać te ważniejsze. Cóż, wierzyłam, że nawet jako kobiecie dane mi było piąć się po szczeblach ministerstwa. Może nie zarządzać tymi wszystkimi ludźmi, ale chociaż asystować takie szysze?
Dopytywanie się od wewnętrzne zmiany w ministerstwie to nie było coś, co chciałam słyszeć. Właściwie, początkowo nie zrozumiałam pytania, ale o co innego mogło chodzić Jocelyn?
- Względnie podobnie. Rzeczywiście, w ministerstwie szykują się pewne zmiany, ciężko jednak mi powiedzieć jak daleko one zajdą. W moim obszarze jeszcze ich nie było, jednak zapewne niebawem i tam się pojawią. - O ile tak można było nazwać fakt, że w porównaniu z wcześniejszymi miesiącami niemal wcale nie przyjmowaliśmy zagranicznych gości, a współpraca z innymi krajami przestawała istnieć... Czy było jednak po co o tym mówić? Nie czułam takie potrzeby, Prorok Codzienny już dostatecznie dużo zdradzał osobom spoza ministerstwa.
- Nie, nic mi nie potrzeba - powiedziałam, widząc, że dziewczyna już się chciała zbierać. No tak, miała na pewno dalej biegać z eliksirami, poświęciła mi już parę minut za długo. Nie miałyśmy zostać przyjaciółkami czy nawet dobrymi znajomymi, ale miło było z jej strony, że zamieniła ze mną te parę słów. Spuściłam wzrok na okładkę, gładząc ją dłonią. - Dziękuję - powiedziałam, chociaż wcale nie musiałam. Ostatecznie, nie zamierzałam specjalnie zmienić stosunku do niej czy do Selwynów.
Uniosłam lekko kąciki zaciśniętych ust. Uzdrowiciele pracujący bez ustanku - to brzmiało jak zjawisko występuje niemal w każdym zawodzie. Gdzie nie było kogokolwiek zafascynowanego tak swoją pracą, że poświęcał się jej, zapominając o reszcie życia?
- To prawda. Pasja jest ważna, bez względu na to czy jest nią praca, czy coś innego - przyznałam, tak naprawdę nie wiedząc co powinnam powiedzieć, poza tak ogólnikowym stwierdzeniem. Nie znałyśmy się, a co za tym idzie, nie miałam jej ochoty za dużo opowiadać o sobie, o swoich pasjach. Uwielbiałam swoją pracę, jednak chyba największą radość znajdowałam w jeździe konnej. Los naprawdę okazał się łaskawy, nie zabierając mi tego chorobą Ondyny.
Całe szczęście z odpowiednim nazwiskiem (czy wyglądem) dało się przeskoczyć to roznoszenie kawy i robić chociaż odrobinę bardziej wymagające zadanie, chociaż wciąż na początku czułam, jakby to co dostawałam do zrobienia, nie miało specjalnego znaczenia. Jednak i to musiał ktoś wykonywać i można było pomagać sobie myślą, że dobrze poznać na własnej skórze nawet te najdrobniejsze czynności w departamencie, żeby potem móc w odpowiedni sposób wykonywać te ważniejsze. Cóż, wierzyłam, że nawet jako kobiecie dane mi było piąć się po szczeblach ministerstwa. Może nie zarządzać tymi wszystkimi ludźmi, ale chociaż asystować takie szysze?
Dopytywanie się od wewnętrzne zmiany w ministerstwie to nie było coś, co chciałam słyszeć. Właściwie, początkowo nie zrozumiałam pytania, ale o co innego mogło chodzić Jocelyn?
- Względnie podobnie. Rzeczywiście, w ministerstwie szykują się pewne zmiany, ciężko jednak mi powiedzieć jak daleko one zajdą. W moim obszarze jeszcze ich nie było, jednak zapewne niebawem i tam się pojawią. - O ile tak można było nazwać fakt, że w porównaniu z wcześniejszymi miesiącami niemal wcale nie przyjmowaliśmy zagranicznych gości, a współpraca z innymi krajami przestawała istnieć... Czy było jednak po co o tym mówić? Nie czułam takie potrzeby, Prorok Codzienny już dostatecznie dużo zdradzał osobom spoza ministerstwa.
- Nie, nic mi nie potrzeba - powiedziałam, widząc, że dziewczyna już się chciała zbierać. No tak, miała na pewno dalej biegać z eliksirami, poświęciła mi już parę minut za długo. Nie miałyśmy zostać przyjaciółkami czy nawet dobrymi znajomymi, ale miło było z jej strony, że zamieniła ze mną te parę słów. Spuściłam wzrok na okładkę, gładząc ją dłonią. - Dziękuję - powiedziałam, chociaż wcale nie musiałam. Ostatecznie, nie zamierzałam specjalnie zmienić stosunku do niej czy do Selwynów.
Liliana Yaxley
Zawód : -
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Ciężko było przestać wierzyć, że kwiat może być piękny bez celu, ciężko przyjąć, że można tańczyć w ciemnościach.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Jeśli chodzi o poglądy, Jocelyn była osobą dość neutralną. Respektowała społeczne podziały i uznawała wyższość krwi czystej szlachetnej na pozostałymi przy jednoczesnym tolerowaniu mugolaków, którzy byli jej raczej obojętni i nie budzili w niej silnych uczuć – ani negatywnych, ani też fascynacji. O świecie mugoli nie wiedziała praktycznie nic, bo nigdy ją to nie interesowało. Była raczej bliższa zainteresowaniu światem szlacheckim, choć zdawała sobie sprawę ze swojej pozycji i tego, że dla wielu szlachetnie urodzonych zawsze będzie osobą niższej kategorii i nie będą traktować jej jak jedną z nich. Przywykła do tego, bo nawet własna matka wpoiła w nią takie przekonanie. Mogła się nauczyć etykiety i podstawowej wiedzy o sztuce, ale jej nazwisko nie było jednym z tych uwzględnionym w skorowidzu, więc pewne miejsca, okoliczności i odpowiednie traktowanie były poza jej zasięgiem. Może powinna unieść się dumą i trzymać od tego wszystkiego z daleka, ale tak już był urządzony ten świat i należało to zaakceptować.
Josie zawsze ceniła ludzi z pasją. Tacy byli zapewne w każdym zawodzie, nie tylko wśród uzdrowicieli. Jej samej daleko było do aż tak fanatycznego oddania. Lubiła swoje zajęcie, ale nie aż tak, by poświęcać mu całe swoje życie i nie posiadać go w ogóle poza samą pracą. Nie chciała się wyrzekać innych przyjemności, choćby odwiedzania artystycznych wydarzeń czy rozwijania innych zainteresowań nie związanych ściśle z jej zajęciem.
Wiadomo też, że niektórym było w życiu łatwiej. Dzięki odpowiedniemu nazwisku i wyglądowi można było osiągnąć znacznie więcej niż samymi tylko umiejętnościami. Josie niestety musiała się dużo mocniej postarać, żeby coś osiągnąć – nie była ani szlachetnie urodzona, ani szczególnie piękna. Ale to też było czymś normalnym i niezbyt zaskakującym w świecie, który znała. W Mungu może nie było to aż tak odczuwalne ze względu na to, że standardowe podziały społeczne schodziły na dalszy plan, choć i tu byli tacy, którzy niezbyt się do tego stosowali.
Skinęła głową, przyjmując do wiadomości jej słowa. Była po prostu ciekawa, ile prawdy jest w pogłoskach, które krążyły nawet po korytarzach Munga, chociaż jej pytanie było raczej grzecznościowe i nie zamierzała wnikać w dokładne szczegóły tego, jak to wszystko wyglądało.
- Wszystko się okaże – powiedziała więc, a kącik jej ust lekko uniósł się do góry. – Należy być dobrej myśli. – Nie wiadomo, czy odnosiła się do sytuacji w pracy, czy także do obecnego położenia Liliany i jej utkwienia w Mungu. – Niestety muszę udać się jeszcze do innych pacjentów, ale po rozdaniu wszystkich eliksirów pomówię z uzdrowicielem. Może niedługo wrócisz do domu – rzekła, mocniej chwytając w dłonie tackę z medykamentami. – Miejmy nadzieję, że jeśli znowu się spotkamy, to w jakimś przyjemniejszym miejscu.
Skoro Liliana nie potrzebowała niczego więcej, pożegnała się z nią grzecznie, pozostawiając ją w jej namiastce samotni utworzonej z parawanów, i przeszła dalej, podając odpowiednie eliksiry innym obecnym w tej sali.
| zt. x 2
Josie zawsze ceniła ludzi z pasją. Tacy byli zapewne w każdym zawodzie, nie tylko wśród uzdrowicieli. Jej samej daleko było do aż tak fanatycznego oddania. Lubiła swoje zajęcie, ale nie aż tak, by poświęcać mu całe swoje życie i nie posiadać go w ogóle poza samą pracą. Nie chciała się wyrzekać innych przyjemności, choćby odwiedzania artystycznych wydarzeń czy rozwijania innych zainteresowań nie związanych ściśle z jej zajęciem.
Wiadomo też, że niektórym było w życiu łatwiej. Dzięki odpowiedniemu nazwisku i wyglądowi można było osiągnąć znacznie więcej niż samymi tylko umiejętnościami. Josie niestety musiała się dużo mocniej postarać, żeby coś osiągnąć – nie była ani szlachetnie urodzona, ani szczególnie piękna. Ale to też było czymś normalnym i niezbyt zaskakującym w świecie, który znała. W Mungu może nie było to aż tak odczuwalne ze względu na to, że standardowe podziały społeczne schodziły na dalszy plan, choć i tu byli tacy, którzy niezbyt się do tego stosowali.
Skinęła głową, przyjmując do wiadomości jej słowa. Była po prostu ciekawa, ile prawdy jest w pogłoskach, które krążyły nawet po korytarzach Munga, chociaż jej pytanie było raczej grzecznościowe i nie zamierzała wnikać w dokładne szczegóły tego, jak to wszystko wyglądało.
- Wszystko się okaże – powiedziała więc, a kącik jej ust lekko uniósł się do góry. – Należy być dobrej myśli. – Nie wiadomo, czy odnosiła się do sytuacji w pracy, czy także do obecnego położenia Liliany i jej utkwienia w Mungu. – Niestety muszę udać się jeszcze do innych pacjentów, ale po rozdaniu wszystkich eliksirów pomówię z uzdrowicielem. Może niedługo wrócisz do domu – rzekła, mocniej chwytając w dłonie tackę z medykamentami. – Miejmy nadzieję, że jeśli znowu się spotkamy, to w jakimś przyjemniejszym miejscu.
Skoro Liliana nie potrzebowała niczego więcej, pożegnała się z nią grzecznie, pozostawiając ją w jej namiastce samotni utworzonej z parawanów, i przeszła dalej, podając odpowiednie eliksiry innym obecnym w tej sali.
| zt. x 2
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
29.12
Ostatnie pół godziny swojego dyżuru spędziła leniwie. Po długim, obfitującym w wypadki obchodzie, kilku nowych pacjentach przewijających się przez jej prywatny gabinet oraz jednym niepoczytalnym mężczyźnie, który na izbie przyjęć próbował wyrwać innej uzdrowicielce różdżkę, nareszcie los zesłał jej kilkunastominutowy spokój. Wykorzystała go stając na progu sali z parującym kubkiem w bladej dłoni, niczym wypruty z emocji obserwator, obecna jedynie ciałem, lecz myślami daleko poza murami szpitala. Jeszcze dwa miesiące temu spędzała w ten sposób godziny we własnym mieszkaniu, przeglądając harmonogramy i rozplanowując dokładnie to, co zamierza zrobić, gdy tylko wróci w znajome mury Świętego Munga. Poza szpitalem niemalże nie dostrzegała świata, jakby to właśnie na tych korytarzach czekały odpowiedzi na wszystkie pytania, a limonkowy szlak identycznych uniformów był jedyną właściwą drogą do sukcesu.
Jakaś część Elviry nadal tak uważała, nie pozwalała rozstać się z komfortowym poczuciem bycia dokładnie w tym miejscu, w którym powinna. A jednak równocześnie blondynka stała tutaj tak obojętnie, głaskała koniuszkiem palców długą różdżkę w obszernej kieszeni i zastanawiała się nad tym, jak może najskuteczniej wykorzystać czas poza pracą. Czas do tej pory nie mający żadnego istotnego znaczenia poza odpoczynkiem. Uśmiechnęła się krzywo sama do siebie, nie zwracając uwagi na spojrzenie przebiegającej obok pielęgniarki. Oto jak jedno burzliwe wydarzenie potrafiło naruszyć dotychczasowe surowe poglądy.
- Pani Multon, jest pani potrzebna - drgnęła i obejrzała się na stażystę, który wezwał ją zaaferowany; w jego wielkich, szarych oczach niepokój mieszał się z podnieceniem. Przypadek musiał być pilny.
Prędko odłożyła filiżankę na najbliższy stołek, bez względu na to, czy tak wypadało. Młokos zaprowadził ją do sali numer dwa: najlepszej sali na tym oddziale, gdzie łóżko mogli dostać jedynie ci z odpowiednimi koneksjami oraz czarodzieje, których stan wskazywał na dużo dłuższy pobyt. Przyspieszyła, instynktownie chwytając za białą różdżkę.
Pierwszym, co odczuła przy świeżo przyprowadzonym mężczyźnie, okazała się mgiełka chłodu, gdy tylko zawiesiła dłoń nad jego ciałem, przygotowana do inkantacji zaklęć diagnostycznych. Pacjent miał sine usta oraz poszarzałą skórę, w dotyku trupio zimną. Jedynie temperatura powstrzymywała ubytki w stopie i ramieniu przed splamieniem prześcieradeł olbrzymią ilością krwi. Dzięki wyziębieniu rany wydawały się znośne, choć doświadczenie mówiło jej, że nie należało ulegać pozorom; należało rozprawić się ze wszystkim szybko.
Hipotermia, rozszczepienie - oszacowała w głowie w przeciągu kilku pierwszych sekund, podczas gdy czający się za jej plecami stażysta wymruczał coś podobnego. Nie zwróciła na to uwagi, zbyt skupiona na własnej różdżce, którą zawiesiła nad pacjentem, gdy tylko upewniła się, że słabo, ale jednak oddycha.
- Curatio Vulnera Maxima. Figidu Horribilis - mamrotała bez wytchnienia.
Na pytania przyjdzie czas, gdy zdoła wyprowadzić pacjenta ze stanu do jakiego doprowadziło go wychłodzenie.
Coriander Sprout; -22/230 (195 - odmrożenia, 57 - rozszczepienie)
Ostatnie pół godziny swojego dyżuru spędziła leniwie. Po długim, obfitującym w wypadki obchodzie, kilku nowych pacjentach przewijających się przez jej prywatny gabinet oraz jednym niepoczytalnym mężczyźnie, który na izbie przyjęć próbował wyrwać innej uzdrowicielce różdżkę, nareszcie los zesłał jej kilkunastominutowy spokój. Wykorzystała go stając na progu sali z parującym kubkiem w bladej dłoni, niczym wypruty z emocji obserwator, obecna jedynie ciałem, lecz myślami daleko poza murami szpitala. Jeszcze dwa miesiące temu spędzała w ten sposób godziny we własnym mieszkaniu, przeglądając harmonogramy i rozplanowując dokładnie to, co zamierza zrobić, gdy tylko wróci w znajome mury Świętego Munga. Poza szpitalem niemalże nie dostrzegała świata, jakby to właśnie na tych korytarzach czekały odpowiedzi na wszystkie pytania, a limonkowy szlak identycznych uniformów był jedyną właściwą drogą do sukcesu.
Jakaś część Elviry nadal tak uważała, nie pozwalała rozstać się z komfortowym poczuciem bycia dokładnie w tym miejscu, w którym powinna. A jednak równocześnie blondynka stała tutaj tak obojętnie, głaskała koniuszkiem palców długą różdżkę w obszernej kieszeni i zastanawiała się nad tym, jak może najskuteczniej wykorzystać czas poza pracą. Czas do tej pory nie mający żadnego istotnego znaczenia poza odpoczynkiem. Uśmiechnęła się krzywo sama do siebie, nie zwracając uwagi na spojrzenie przebiegającej obok pielęgniarki. Oto jak jedno burzliwe wydarzenie potrafiło naruszyć dotychczasowe surowe poglądy.
- Pani Multon, jest pani potrzebna - drgnęła i obejrzała się na stażystę, który wezwał ją zaaferowany; w jego wielkich, szarych oczach niepokój mieszał się z podnieceniem. Przypadek musiał być pilny.
Prędko odłożyła filiżankę na najbliższy stołek, bez względu na to, czy tak wypadało. Młokos zaprowadził ją do sali numer dwa: najlepszej sali na tym oddziale, gdzie łóżko mogli dostać jedynie ci z odpowiednimi koneksjami oraz czarodzieje, których stan wskazywał na dużo dłuższy pobyt. Przyspieszyła, instynktownie chwytając za białą różdżkę.
Pierwszym, co odczuła przy świeżo przyprowadzonym mężczyźnie, okazała się mgiełka chłodu, gdy tylko zawiesiła dłoń nad jego ciałem, przygotowana do inkantacji zaklęć diagnostycznych. Pacjent miał sine usta oraz poszarzałą skórę, w dotyku trupio zimną. Jedynie temperatura powstrzymywała ubytki w stopie i ramieniu przed splamieniem prześcieradeł olbrzymią ilością krwi. Dzięki wyziębieniu rany wydawały się znośne, choć doświadczenie mówiło jej, że nie należało ulegać pozorom; należało rozprawić się ze wszystkim szybko.
Hipotermia, rozszczepienie - oszacowała w głowie w przeciągu kilku pierwszych sekund, podczas gdy czający się za jej plecami stażysta wymruczał coś podobnego. Nie zwróciła na to uwagi, zbyt skupiona na własnej różdżce, którą zawiesiła nad pacjentem, gdy tylko upewniła się, że słabo, ale jednak oddycha.
- Curatio Vulnera Maxima. Figidu Horribilis - mamrotała bez wytchnienia.
Na pytania przyjdzie czas, gdy zdoła wyprowadzić pacjenta ze stanu do jakiego doprowadziło go wychłodzenie.
Coriander Sprout; -22/230 (195 - odmrożenia, 57 - rozszczepienie)
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
The member 'Elvira Multon' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 1
--------------------------------
#2 'k100' : 73
#1 'k100' : 1
--------------------------------
#2 'k100' : 73
Pamiętał tępy ból, a później ciepło rozchodzące się po ciele i już nic więcej. Zero omamów, wizji przeszłości czy przeszłości. Pustka, ciemność, bez melodyjki i fajerwerków. Dość nieprzyjemny, choć daleki od najgorszego jaki podpowiadała wyobraźnia, koniec. W obronie... chyba przede wszystkim własnego instynktu. To on podpowiadał mu, by ruszyć naprzód, zanim przemyślał sytuację. Tak właśnie skończył przymrożony do bruku, w pelerynie niewidce. To, że został znaleziony na czas poczytywałby jako łut szczęścia, gdyby przemrożone ciało pozwalało już na takie rozważania. Pozostawał jednak nieprzytomny przez cały czas znalezienia, transportu, wstępnego rozmrażania. Na szpitalnym łóżku pozostawał bezwolny, bezsilny. W tej chwili mogło stać się wszystko.
Mógł się nigdy nie obudzić, obudzić tylko na chwilę, obudzić na trwałe uszkodzony lub rozwiedziony z rzeczywistością. Przez kilka lat służby naoglądał się różnych przypadków, nasłuchał najdziwniejszych historii. A wtedy i tak sytuacja wydawała się prostsza; po wszystkim co zaszło od tego czasu w wielkiej polityce i naocznie, między znanymi mu czarodziejami zastanowiłby się dwa razy przed zgłoszeniem się do nieznanej mu wcześniej osoby w jakiejkolwiek mniejszej kwestii, a co dopiero w sprawie własnego życia.
Zatrzeszczało mu w uszach. Miał wrażenie, że tuż pod czaszką przechodzi mu burza z piorunami. Ból był tak silny, że zdominował wszystko inne. Nie pozwalał krzyczeć, nie pozwalał drgnąć. Jego usta rozchyliły się nieco, wziął ostry wdech, ale wydech ugrzązł mu w gardle. Dopiero po chwili dało się słyszeć cichy dźwięk, podobny trochę do dławienia. W rzeczywistości był to niemy krzyk, zblokowany przez skostniałe tkanki i brak sił. Odzyskanie świadomości nie było tak atrakcyjne, jak mogłoby się w teorii wydawać.
Nie była to świadoma decyzja, czysty odruch kazał mu starać się podnieść, jednak najmniejszy ruch głową wystarczył, by po sekundzie jeszcze ciężej opadł na łóżko. Było mu zimno i gorąco zarazem, był pewien, że ma zamknięte oczy a jednocześnie, że strasznie razi go światło. Słyszał dźwięki... głos, chyba głos, ale nie potrafił poznać słów. Sam też nie potrafił wydać z siebie dźwięku, ból zmniejszał się i narastał kolejnymi falami, z których każda zbliżała go znowu do utraty przytomności. Było to kuszące, ale instynkt znów zajął pierwsze miejsce i kazał walczyć z opcją osunięcia się z powrotem w nicość.
Mógł się nigdy nie obudzić, obudzić tylko na chwilę, obudzić na trwałe uszkodzony lub rozwiedziony z rzeczywistością. Przez kilka lat służby naoglądał się różnych przypadków, nasłuchał najdziwniejszych historii. A wtedy i tak sytuacja wydawała się prostsza; po wszystkim co zaszło od tego czasu w wielkiej polityce i naocznie, między znanymi mu czarodziejami zastanowiłby się dwa razy przed zgłoszeniem się do nieznanej mu wcześniej osoby w jakiejkolwiek mniejszej kwestii, a co dopiero w sprawie własnego życia.
Zatrzeszczało mu w uszach. Miał wrażenie, że tuż pod czaszką przechodzi mu burza z piorunami. Ból był tak silny, że zdominował wszystko inne. Nie pozwalał krzyczeć, nie pozwalał drgnąć. Jego usta rozchyliły się nieco, wziął ostry wdech, ale wydech ugrzązł mu w gardle. Dopiero po chwili dało się słyszeć cichy dźwięk, podobny trochę do dławienia. W rzeczywistości był to niemy krzyk, zblokowany przez skostniałe tkanki i brak sił. Odzyskanie świadomości nie było tak atrakcyjne, jak mogłoby się w teorii wydawać.
Nie była to świadoma decyzja, czysty odruch kazał mu starać się podnieść, jednak najmniejszy ruch głową wystarczył, by po sekundzie jeszcze ciężej opadł na łóżko. Było mu zimno i gorąco zarazem, był pewien, że ma zamknięte oczy a jednocześnie, że strasznie razi go światło. Słyszał dźwięki... głos, chyba głos, ale nie potrafił poznać słów. Sam też nie potrafił wydać z siebie dźwięku, ból zmniejszał się i narastał kolejnymi falami, z których każda zbliżała go znowu do utraty przytomności. Było to kuszące, ale instynkt znów zajął pierwsze miejsce i kazał walczyć z opcją osunięcia się z powrotem w nicość.
przyjdź śmierci, ale tak skrycie, tak skrycie bym nie czuł twego zbliżenia, bo sama rozkosz konania, rozkosz konania mogłaby
wrócić mi życie
wrócić mi życie
Coriander Sprout
Zawód : magiwet
Wiek : 31 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
raise a glass to freedom,
something they can
never take away,
no matter what
they tell you
something they can
never take away,
no matter what
they tell you
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Poczuła to w magii, która niczym delikatny prąd iskrzący na drewnie pod jej palcami przeskoczyła po rdzeniu w stronę zmanierowanego ciała. Jedno z zaklęć było nieskuteczne, a poprawnie wypowiedziana inkantacja na nic się zdała przy spartaczonej woli. W ten sposób kończyło się to zazwyczaj, gdy wystarczająco nie skupiła pełni swoich czarodziejskich sił na intencji doprowadzenia zlodowaciałego pół-truchła do porządku. Winę zapewne ponosiła ona sama i brak kontroli nad rozproszeniem świeżo po przerwie, ale, jak to miała w swojej naturze, zamiast uderzyć się w pierś wylała frustrację w toksycznym syku skierowanym do zżeranego stresem oraz niepewnością stażysty.
- I co tak stoisz jak kołek? Tylko mi przeszkadzasz. Przynieś eliksiry uzupełniające krew, rozgrzewające, dyptam i czyste opatrunki - a kiedy młokos wykonał zaledwie jeden, niepewny krok w tył, warknęła raz jeszcze, niemalże celując w niego różdżką - Już!
Odwróciła się, gdy kątem oka zauważyła, że pacjent wykazuje pierwsze oznaki przebudzenia. Ruszał niemrawo głową, lecz bardziej przypominało to wicie się młodej mandragory niż prawdziwe odruchy przytomnego człowieka. Wciąż nie rozumiał, gdzie się znajduje i dobrze, dzięki temu mniej przeszkadzał. Musiała się pospieszyć, ponieważ im więcej świadomości odzyskiwał mężczyzna, tym bardziej dotkliwe były dla niego rany, co wkrótce zapewne werbalnie okaże.
Działania dwóch zaklęć nie okazały się zadowalające w oczach młodej uzdrowicielki. Odmrożenia wydawały się powoli, stopniowo puszczać, a skóra - choć wciąż zimna - nabierała słabego kolorytu. Niestety musiała zmierzyć się z efektem niesprawnego zaklęcia Curatio Vulnera, ponieważ rany po rozszczepieniu, które celowo starała się zasklepić wcześniej, teraz zaczynały broczyć krwią w miarę podwyższającej się temperatury ciała. Białe prześcieradła były ostatnim, czym Elvira przejmowałaby się w tej chwili, niemniej jednak sam widok szkarłatu na pościeli przywodził na myśl pacjenta umierającego. A na to nie zamierzała pozwolić.
- Curatio Vulnera Maxima - rzuciła raz jeszcze, nieco łagodniejszym tonem, by powstrzymać najbardziej intensywne krwawienie w oczekiwaniu na dyptam. - Figidu Horribilis. Figidu Maxima - mówiła dalej, nie chcąc dopuścić do tego, by pacjent po raz kolejny zapadł w śpiączkę spowodowaną hipotermią.
Coriander Sprout; 37/230 (151 - odmrożenia, 57 - rozszczepienie)
[bylobrzydkobedzieladnie]
- I co tak stoisz jak kołek? Tylko mi przeszkadzasz. Przynieś eliksiry uzupełniające krew, rozgrzewające, dyptam i czyste opatrunki - a kiedy młokos wykonał zaledwie jeden, niepewny krok w tył, warknęła raz jeszcze, niemalże celując w niego różdżką - Już!
Odwróciła się, gdy kątem oka zauważyła, że pacjent wykazuje pierwsze oznaki przebudzenia. Ruszał niemrawo głową, lecz bardziej przypominało to wicie się młodej mandragory niż prawdziwe odruchy przytomnego człowieka. Wciąż nie rozumiał, gdzie się znajduje i dobrze, dzięki temu mniej przeszkadzał. Musiała się pospieszyć, ponieważ im więcej świadomości odzyskiwał mężczyzna, tym bardziej dotkliwe były dla niego rany, co wkrótce zapewne werbalnie okaże.
Działania dwóch zaklęć nie okazały się zadowalające w oczach młodej uzdrowicielki. Odmrożenia wydawały się powoli, stopniowo puszczać, a skóra - choć wciąż zimna - nabierała słabego kolorytu. Niestety musiała zmierzyć się z efektem niesprawnego zaklęcia Curatio Vulnera, ponieważ rany po rozszczepieniu, które celowo starała się zasklepić wcześniej, teraz zaczynały broczyć krwią w miarę podwyższającej się temperatury ciała. Białe prześcieradła były ostatnim, czym Elvira przejmowałaby się w tej chwili, niemniej jednak sam widok szkarłatu na pościeli przywodził na myśl pacjenta umierającego. A na to nie zamierzała pozwolić.
- Curatio Vulnera Maxima - rzuciła raz jeszcze, nieco łagodniejszym tonem, by powstrzymać najbardziej intensywne krwawienie w oczekiwaniu na dyptam. - Figidu Horribilis. Figidu Maxima - mówiła dalej, nie chcąc dopuścić do tego, by pacjent po raz kolejny zapadł w śpiączkę spowodowaną hipotermią.
Coriander Sprout; 37/230 (151 - odmrożenia, 57 - rozszczepienie)
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Ostatnio zmieniony przez Elvira Multon dnia 15.09.19 13:59, w całości zmieniany 2 razy
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
The member 'Elvira Multon' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 66, 11, 33
'k100' : 66, 11, 33
Podniósł się na łóżku. To znaczy, prawie. No, mówiąc konkretnie, wierzgnął w górę i z jękiem opadł z powrotem na poduszkę. Nie znaczy to, że nie był znacznie bliżej kontroli nad swoim ciałem niż w przeciągu kilkudziesięciu wcześniejszych minut. W takich okolicznościach trudno nie doceniać drobnych sukcesów. Kolejne zaklęcia cuciły go, jednocześnie łagodząc dotychczasowe urazy. Ból wydawał mu się ciągle wszechogarniający, obraz przed oczami falował, ale powoli przypominał sobie co zaszło, był w stanie domyślić się, że jest w szpitalu. Miał nadzieję, że jest właśnie tam.
- Po...! - zabrakło mu głosu. Zacisnął zęby z bólu. Coś przeskoczyło mu w szczęce, wszystkie stawy były wciąż niemal dosłownie skostniałe. Zaklął w duchu, chociaż trochę mieszało mu się, co myślał, a co usiłował powiedzieć. Co właściwie chciał..? Tak! Pokątna, intruzi... Will! Przecież Will gdzieś tam był, został, walczył? Nie miał pojęcia, zbyt wcześnie stracił przytomność. - Pok-tna! - bardziej wysapał, niż wykrzyczał. - Will. Will...
Kolejna fala bólu sprawiła, że wygiął się w pałąk. Dał sobie spokój z mówieniem, próbował skupić spojrzenie na tym, co działo się dookoła. Uzdrowiciel. Nie, uzdrowicielka. Szepce kolejne słowa, zaklęcia. Dużo bieli, trochę czerwieni. Coraz więcej czerwieni. Przymknął oczy. No tak, nieudana teleportacja. Czy na zewnątrz wciąż trwała zawierucha?
Stłumił okrzyk bólu, kiedy jego ciałem wstrząsnęła jego kolejna fala. Nie miał pojęcia, że łagodzone odmrożenia przez jakiś czas pozostawiają to samo wrażenie, co powstające. Paskudne uczucie. To już nie był tylko ból, jego kończyny jednocześnie swędziały i piekły, podrażniona skóra sprawiała, że miał ochotę zdrapać ją w całości, ale tylko zacisnął dłonie na prześcieradle po obu stronach, wargi przygryzając prawie do krwi. Uspokój się, Sprout. Robią co mogą. Po prostu wysiedź na... wyleż... no, po prostu się nie ruszaj. Za czasów aurorskich oberwał niejedną klątwą, ale nigdy nie przytrafiło mu się nic podobnego do tego, co przeżył za sprawą anomalii. Naprawdę witał się już ze śmiercią. A teraz? Nigdy nie czuł się aż tak żywy, chociaż nigdy też nie było to tak bezpośrednio nieprzyjemne.
- Po...! - zabrakło mu głosu. Zacisnął zęby z bólu. Coś przeskoczyło mu w szczęce, wszystkie stawy były wciąż niemal dosłownie skostniałe. Zaklął w duchu, chociaż trochę mieszało mu się, co myślał, a co usiłował powiedzieć. Co właściwie chciał..? Tak! Pokątna, intruzi... Will! Przecież Will gdzieś tam był, został, walczył? Nie miał pojęcia, zbyt wcześnie stracił przytomność. - Pok-tna! - bardziej wysapał, niż wykrzyczał. - Will. Will...
Kolejna fala bólu sprawiła, że wygiął się w pałąk. Dał sobie spokój z mówieniem, próbował skupić spojrzenie na tym, co działo się dookoła. Uzdrowiciel. Nie, uzdrowicielka. Szepce kolejne słowa, zaklęcia. Dużo bieli, trochę czerwieni. Coraz więcej czerwieni. Przymknął oczy. No tak, nieudana teleportacja. Czy na zewnątrz wciąż trwała zawierucha?
Stłumił okrzyk bólu, kiedy jego ciałem wstrząsnęła jego kolejna fala. Nie miał pojęcia, że łagodzone odmrożenia przez jakiś czas pozostawiają to samo wrażenie, co powstające. Paskudne uczucie. To już nie był tylko ból, jego kończyny jednocześnie swędziały i piekły, podrażniona skóra sprawiała, że miał ochotę zdrapać ją w całości, ale tylko zacisnął dłonie na prześcieradle po obu stronach, wargi przygryzając prawie do krwi. Uspokój się, Sprout. Robią co mogą. Po prostu wysiedź na... wyleż... no, po prostu się nie ruszaj. Za czasów aurorskich oberwał niejedną klątwą, ale nigdy nie przytrafiło mu się nic podobnego do tego, co przeżył za sprawą anomalii. Naprawdę witał się już ze śmiercią. A teraz? Nigdy nie czuł się aż tak żywy, chociaż nigdy też nie było to tak bezpośrednio nieprzyjemne.
przyjdź śmierci, ale tak skrycie, tak skrycie bym nie czuł twego zbliżenia, bo sama rozkosz konania, rozkosz konania mogłaby
wrócić mi życie
wrócić mi życie
Coriander Sprout
Zawód : magiwet
Wiek : 31 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
raise a glass to freedom,
something they can
never take away,
no matter what
they tell you
something they can
never take away,
no matter what
they tell you
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sala numer dwa
Szybka odpowiedź